Wielką radość sprawiło mi napisanie tego wstępu specjalnie dla moich polskich czytelników. „Święty płomień” miał wiele zagranicznych wydań: brytyjskie, duńskie, włoskie, japońskie, ale wstęp ten nie ukazał się w żadnym z nich. Napisałem go specjalnie dla was, Polacy.
Pozwólcie więc, że przedstawię wam moją książkę pod tytułem „Święty płomień”. Jest to kolejna powieść fantastycznonaukowa, napisana przez nieznanego wam Amerykanina, a — jakby tego było mało — także Teksańczyka. Nowa amerykańska powieść fantastyczna mogła wydawać się wam czymś egzotycznym przed 1989 rokiem, jestem jednak doskonale świadomy tego, że w dzisiejszych czasach Polska tonie w oceanie amerykańskiej literatury popularnej. Stało się tak dlatego, że Stany Zjednoczone to ostatnia nie znokautowana w ringu superpotęga, więc stać nas na nieograniczony eksport naszej kultury… i eksportujemy ją praktycznie bezmyślnie. Lata dziewięćdziesiąte okazały się historyczną apoteozą Ameryki. Spełniło się marzenie mojej ojczyzny — nikt nie może sobie pozwolić na to, by nas lekceważyć. A powinienem wspomnieć w tym miejscu, że z małymi choć wspaniałymi wyjątkami, polska fantastyka naukowa pozostaje w Stanach Zjednoczonych praktycznie nieznana.
Miejmy nadzieję, że uda się nam kiedyś zmienić tę fatalną sytuację.
Z pokorą wyznaję niniejszym, że kraj mój popełnił wiele literackich grzechów, proszę jednak, byście poświęcili chwilę czasu tej powieści. Mam wrażenie, że właśnie ona (przynajmniej spośród moich książek) najlepiej nadaje się do lektury w waszym kraju. Pojawienie się jej po polsku to owoc świadomej decyzji, a nie kolejna bezmyślna masowa zbrodnia jankeskiego imperializmu kulturowego. Mam szczerą nadzieję i głęboko wierzę, że książka ta ma coś cennego do powiedzenia mym polskim przyjaciołom.
Jestem pewien, że zdążyliście się juz zorientować, jak bardzo dziwnym gatunkiem jest amerykańska sf. Oto gałąź literatury pięknej której przedstawiciele piszą przekonywująco o ośmionogich inteligentnych obcych, podróżujących po galaktyce w statkach kosmicznych, nie potrafią jednak pisać przekonywująco o kobietach. Tworzą skomplikowane, egzotyczne kultury dla potrzeb Marsjan, ani w ząb nie rozumieją jednak skomplikowanych, egzotycznych kultur krajów, na przykład, Europy Środkowej. Gadają i gadają o rozwoju nauki i techniki, zdumiewają jednak tym, że nie zdradzają żadnego zainteresowania przyszłością sztuki, choć sami są przecież pisarzami, a tym samym artystami. Nie sposób przerwać im wykładu na temat tych technik, które brzęczą, świecą i od czasu do czasu wybuchają, nie mają jednak niemal nic do powiedzenia o innych, głębszych i złowrogich technikach — takich, które zmieniają nas od środka.
Mówią o tym, co przyszłość zrobi dla nas, nie potrafią jednak powiedzieć nic o tym, czego pragniemy.
W tej powieści fantastycznonaukowej, w „Świętym płomieniu”, próbowałem załatać choćby kilka z owych ziejących dziur. Napisałem książkę, w której to, co niewidzialne staje się widzialne, w której kwestie, pomijane na ogół przez fantastykę, pojawiają się w światłach rampy. „Święty płomień” to opowieść o urodzie, sławie, sztuce, młodości i „joie de vivre”… i o tym, jakie może być życie, kiedy wszystko to zostanie głęboko zmienione przez technikę.
Jest to także amerykańska powieść fantastycznonaukowa, w której Europa ma ogromne znaczenie.
Jak Europa, bohaterka książki może być jednocześnie młoda i stara, może być buntowniczką, lecz jednocześnie ugina się pod ciężarem historii. Dzisiejsza Europa to kontynent starych społeczeństw rządzonych przez młodych ludzi. W dzisiejszej Europie istnieje modelowa wręcz współpraca międzynarodowa i ujawniający się gwałtem separatyzm etniczny. Starsi europejscy socjaldemokraci na emeryturze mieszkają na schludnych przedmieściach miasta a młodzi ludzie, pozbawieni wszystkiego łącznie z pracą, gnieżdżą się w slumsach tych samych miast. Europa bardzo mnie interesuje; interesuje mnie jej historia, jej współczesność i jej przyszłość. Bowiem przeszłość nie jest nie zapisaną kartą, nie jest scenografią na pustej scenie. Przyszłość jest formą historii. Jest historią, która się jeszcze nie zdarzyła.
Sporą część tej książki napisałem podczas podróży po Europie. Pisałem ją także w waszym kraju, w Lublinie, gdzie brałem udział w ogólnopolskim zjeździe miłośników fantastyki naukowej.
Właśnie w Lublinie miałem niezapomnianą przyjemność obejrzeć jedno z mych ulubionych dzieł sf — film „Aelita królowa Marsa”. Oglądałem to dzieło rosyjskiej fantastyki siedząc pośrodku wypełnionego przez Polaków kina. Reakcje widzów okazały się dla mnie rewelacją. Bardzo jasno uświadomiłem sobie, że w odróżnieniu ode mnie, Polacy aż za dobrze zdają sobie sprawę z tego, czym dzieło to jest w rzeczywistości.
„Aelita” to wspaniały film, to być może nawet wielki film. „Aelitę” stworzyli rosyjscy konstruktywiści, grupa rewolucyjnych, awangardowych artystów, fanatycznie oddanych idei postępu technicznego. Scenografia jest piękna. Akcja porusza wyobraźnię. Kostiumy… piękno kostiumów po prostu nie mieści się w głowie! „Aelita” ma wszystkie zalety doskonałej fantastyki naukowej… z tym wyjątkiem, że sprzedaje straszliwą politykę, a jej przesłanie skalkulowane zostało na coś, co pogrążyło ludzi w stanie niemal niekończącego się nieszczęścia. Ten film nie jest już dla mnie abstrakcyjnym kuriozum. Nauczyłem się z tego doświadczenia.
Teraz macie przed sobą „Święty płomień”. Teraz wy, Polacy, stoicie wobec dzieła wywodzącego się z ducha innej grupy artystycznych fanatyków, obywateli innej superpotęgi — amerykańskich „cyberpunkowców”. Jestem amerykańskim „cyberpunkowcem” i uznaję rosyjskich konstruktywistów za ludzi, którzy pod wieloma względami byli moimi duchowymi ojcami. Moja powieść nie dorównuje, być może, „Aelicie” jako dzieło sztuki, ma jednak z tym filmem wiele wspólnego. Mówi o przekroczeniu granicy historii i zniszczeniu natury ludzkiej. Mówi o radykalnych kierunkach w sztuce. Mówi także o fotografii, pierwszym gatunku sztuki, którego medium jest całkowicie mechaniczne, i o wirtualności, cyfrowym dziecku kina. Być może zauważycie też, że sporo uwagi poświęca scenografii i kostiumom.
I z tego, co wiem, może być równie moralnie zła i niszcząca jak „Aelita”. Bowiem to, co opisuję w niej jako wspaniałe i atrakcyjne, w rzeczywistości może stać się straszne i degenerujące. Pomysły z tej książki, jeśli znajdą sobie drogę do codzienności politycznej i ekonomicznej rzeczywistości, mogą mieć konsekwencje obrzydliwe i przerażające. Niestety, konsekwencji nie sposób określić z góry. Opisać mogę tylko to, co sobie wyobrażam. Przelewam wyobraźnię na papier. A potem patrzę, co się dzieje.
Obserwowałem kiedyś „Aelitę królową Marsa” w towarzystwie Polaków. Rozmawiałem z Polakami o bolszewizmie, nowym radzieckim człowieku i wyglądającej niegdyś tak wspaniale historyczno-deterministycznej drodze do postępowej przyszłości. Wypiliśmy przy okazji sporo doskonałej polskiej śliwowicy, sądzę więc, że wszyscy byliśmy szczerzy. To doświadczenie czegoś mnie nauczyło. Nie jestem już taki naiwny.
Bycie awangardowym artystą, cierpiącym na obsesję techniki, może prowadzić do dziwnych i tragicznych skutków. O wiele łatwiej jest wywołać lawinę niż ją zatrzymać. Lawina wywołana w 1917 roku skończyła się dopiero w 1989. To przede wszystkim Polacy odkopywali zasypanych i dawali im sztuczne oddychanie. Byli pierwszymi spośród obywateli państw Paktu Warszawskiego, którym wystarczyło odwagi, by wyjść na ulicę i siły, by z niej nie zejść przez wiele mrocznych lat. W ten sposób odzyskali władzę w swej ojczyźnie. A, co najważniejsze, Polacy nie zmasakrowali przy okazji tysięcy ludzi i nie zesłali nikogo do obozu pracy.
Gratulacje. Było to z pewnością wielkie narodowe osiągnięcie, ale w przyszłości raczej unikajmy takich sytuacji, dobrze? Chcę, byście wiedzieli, że dzięki temu waszemu narodowemu doświadczeniu nieco lepiej orientuję się teraz, co to znaczy myśleć i działać jak wspaniały, rewolucyjny rosyjski konstruktywista.
My, Amerykanie, mieliśmy szczęście — w odróżnieniu od Polski nikt nie kazał nam zapłacić ceny za przetrwanie XX stulecia. Teraz Polacy i Amerykanie mogą obserwować koniec XX wieku wspólnie, w tragicznie rzadkiej chwili szczerej przyjaźni. Miło jest obserwować Europę Środkową jako miejsce zmian, miejsce gdzie historia odtajała, miejsce w którym rodzi się przyszłość.
Pozwólcie, że jedno stwierdzę stanowczo: przyszłość nie będzie taka jak w mojej książce. Ta powieść to nie recepta, nie proroctwo, nie wezwanie do broni. A przede wszystkim, w odróżnieniu od „Aelity”, to nie nachalna propaganda jednopartyjnego państwa wszechobecnej cenzury. Ta powieść to scenariusz, eksperyment myślowy. Szczegóły nie będą się zgadzać.
Sądzę jednak, że niektóre z wyobrażonych w niej trendów mogą mieć w przyszłości ogromne znaczenie. Warto poważnie to sobie przemyśleć, jeśli chcemy, by XXI wiek był przyjaźniejszy dla ludzi niż XX.
Na przykład — nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, by myśleć o kosmetykach jako o technologii, kosmetyki jednak z pewnością są technologią. Kosmetyki są bardzo starą, bardzo potężną i doskonale finansowaną technologią, której jedynym raison-d’etre jest zrobić z ludzi nadludzi. Tylko jedna ich cecha powoduje, że nie są dla nas najważniejsze w świecie — kosmetyki w rzeczywistości nie działają. Kosmetyki to tanie oszustwo i nadużycie zaufania. Kosmetyki nie czynią nas pięknymi, lecz tylko udają. Medycyna działa jednak i czyni zdumiewające postępy. Więc gdy kosmetyki i medycyna połączą się wreszcie, powoli, w tę samą dziedzinę… poczekajcie a zobaczycie, czy pewne sceny z tej książki nie staną się zdumiewająco znane z rzeczywistości.
Rzadko myśli się o kobietach jako o awangardowych pionierach techniki — chyba, oczywiście, że myślimy o Marie Curie z Lublina. Kobiece ciało na stole chirurga kosmetycznego to jedno z wielkich pól bitwy postmoderniczności. Ta technologia w którymś momencie wybuchnie jak bomba, ponieważ dotyczy ona tego, czego rzeczywiście pożądamy, a nie tego, czego udajemy że pragniemy. Z wyjątkiem paru militarnych fanatyków, nikt nie pragnie zostać cyborgiem, nikt nie pragnie pobrzękiwać, kiedy się porusza. Więc… jak będą wyglądali ludzie, kiedy postawione ludzkości granice staną się bardziej elastyczne? Będą wyglądali tak, jak dzisiaj wyglądają ludzie, którym już zazdrościmy wyglądu. Będą wyglądali jak ci, których już staramy się imitować. Będą wyglądali jak supermodelki i supermodele.
Być może nie myślicie o supermodelkach jako istotach szczególnie „technicznych”, w końcu nie są one astronautami ani inżynierami, a tylko głupiutkimi, frywolnymi młodymi kobietami. Jeśli tak sądzicie, to bliżej się im kiedyś przyjrzyjcie. Przyjrzyjcie się ich obsesji ciała, manii zdrowia i diety, ich nadętym przez środki przekazu życiu, a przede wszystkim ekonomii ich życia — temu, co sprzedają, by kwitnąć i bogacić się. Modelki, te superkobiety, otaczają nas dziś ze wszystkich stron, są na okładkach setek magazynów, na tysiącach artykułów handlowych. Przyszłość jest już tu, widzicie? Po prostu nie dotarła jeszcze do szerokiego grona odbiorców.
Niezbyt często zastanawiamy się, jak mogłoby wyglądać społeczeństwo zdominowane politycznie przez starców. Obywatele „byłego Wschodu” z pewnością wiedzą więcej niż ktokolwiek o gerontokracji, starych, bezwładnych ludziach czepiających się władzy w nieskończoność, podczas gdy społeczeństwo wokół nich wydaje się zamarzać na twardo, nie mieliśmy jednak nigdy prawdziwie demokratycznej gerontokracji, społeczeństwa, w którym ludzie starzy mogą po prostu przegłosować wszystkich innych, bo są najliczniejszą grupą społeczną. W całej historii ludzkości nie było narodu, w którym starcy stanowiliby bezwzględną większość. Teraz jednak, kiedy stopa przyrostu naturalnego spada na całym świecie na łeb na szyję, taka przyszłość jest niemal pewna, wyryta jest w demograficznym kamieniu. Świat ten wydaje się nam czymś całkowicie obcym, ponieważ prezentuje prawdziwe załamanie linii rozwoju historii.
Gerontokracja nie zdarzy się w sposób, w jaki opisuje ją ta książka, ale jakoś się zdarzy. Tak, nawet w Polsce. Poczekajcie, a zobaczycie.
To wszystko poważne sprawy, a przynajmniej podejrzewam, że mogą stać się poważne. Mimo, iż dotyczy on spraw poważnych, myślę o „Świętym płomieniu” jako o mej najzabawniejszej książce. Z pewnością jest to najładniejsza z moich książek. Napisałem ją z lekkim sercem, z przyjemnością, wdzięczny losowi. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych doskonale bawiłem się w Europie, byłem w świetnym humorze. Bywają takie chwile, kiedy życie jest dla nas zwyczajnie za dobre i niezależnie od tego, za jakich uroczyście mądrych się uważamy, bylibyśmy durniami, gdybyśmy zapomnieli jak się dobrze bawić. Polacy doskonale wiedzą, że dostaniu tego, czego długo się pragnęło, towarzyszy prosta, zwykła radość. Istnieją chwile, kiedy można, a nawet trzeba tańczyć na ulicach. Ale czas przecież biegnie dalej, prawda? Nie ma ostatecznej rewolucji, koniec historii nie istnieje. Apokalipsa też nie nastąpiła, to wszystko były wrogie kłamstwa. Zawsze jest tylko więcej przyszłości.
Chcę zakończyć ten wstęp podziękowaniem dla mojego tłumacza, Krzysztofa Sokołowskiego. To on skłonił mnie do napisania tego wstępu, to on skłonił mnie do przyjazdu do Polski. To wspaniały facet. Miło jest znać osobiście swego tłumacza. Ufam jego fachowości i wiem, że przetłumaczył tę książkę najlepiej jak to możliwe. Śpieszę upewnić was, że jeśli coś w niej wydaje się wam bez sensu, jest to prawdopodobnie moja wina.
Bruce Sterling
bruces@well.com
1997Austin, Texas USA