ROZDZIAŁ VIII

— Darujcie nam te dwa dni zwłoki — mówił Bo Loren, segregując perforowane arkusze folii, szkice programów, zaścielające nerkowaty blat biurka — trochę się to przeciągnęło. Ale dzięki tym czterdziestu ośmiu godzinom możemy sobie przed waszym startem powiedzieć wszystko… niemal wszystko.

Wyprostował się z trudem, przemknął spojrzeniem po utkwionych w sobie oczach Ann i Piotra, następnie, jakby nie dostrzegając ich wyrazu, wyszedł na środek gabinetu, zatrzymał się, myśleli, że zacznie mówić, ale on skinął tylko kilkakrotnie głową, po czym ruszył dalej ku wysokiej, przezroczystej ścianie, wyrastającej z soczystej zieleni krzewów otaczających pokój niskim żywopłotem.

Czekali z zapartym tchem. Wiedzieli już. że w niedzielę marsjańska baza przekazała Zespołowi meldunek szczególnej wagi, poinformował ich o tym automatyczny portier, kiedy w poniedziałek rano, jak było umówione, zameldowali się w sekretariacie Rady. To, że na ich spotkanie nie wyszedł żaden człowiek, jak również fakt, że nie wyznaczono nowego terminu wizyty, każąc im po prostu czekać w nadmorskich pawilonach gościnnych, dało im dużo do myślenia, i we wtorek, późnym wieczorem, został nieoczekiwanie wezwany do Lorena profesor Corton, który dotychczas dotrzymywał im towarzystwa, Kulski zaszył się w jakiś kąt ze swoją czarną walizeczką, „katalogiem faktów”, jak ją nazywał, natomiast Whiten mruknąwszy raz tylko pod nosem: „w razie czego jestem na plaży” wsadził pod pachę nieco zdezelowany rower podwodny, zabrał aparat tlenowy i tyle go widzieli.

Dopiero teraz, kilka godzin po zaplanowanym terminie startu, spotkali się w gabinecie Sekretarza, wysuniętej z masywu gmachu, jakby zawieszonej na wysokości dwudziestu ośmiu pięter szklanej bryle. Meldunek przyszedł w niedzielę o czwartej po południu. Od tego czasu Bo Loren i kierownik Zespołu Koordynacyjnego Programu Marsjańskiego, Sakadze, nie opuszczali kabiny rozrządczej systemu neuraksów, zainstalowanych we wszystkich ośrodkach astronautycznych na obu półkach. Nad pancernymi drzwiami w podziemiach neapolitańskiego pałacu płonęło dniem i nocą czerwone światło. Ludzie pracujący na dolnych kondygnacjach chodzili mimo woli na palcach. Micci, lekarz ośrodka, który wbrew wyraźnemu zakazowi połączył się fonoptykiem z kabiną neuraksów, chcąc skłonić uczonych do zjedzenia obiadu i najkrótszego choćby odpoczynku, został niezbyt uprzejmie poproszony o wyłączenie aparatu.

Cztery pary oczu śledziły z nie ukrywanym niepokojeni każde poruszenie Sekretarza. Nie sposób było odgadnąć, o czym myśli, krążąc bez słowa z założonymi do tyłu rękami, nie widzieli nawet rysów jego twarzy. Na tle słonecznej panoramy morza i wybrzeży sylwetka profesora rysowała się jedną, wyciętą ostrymi konturami, mroczną ruchomą plamą.

Corton pochwycił w pewnej chwili niepewne, jakby zniechęcone spojrzenie swojego asystenta i uśmiechnął się.

— Będziesz miał nowy temat do rozmyślań, Pawle — powiedział. Kulski drgnął. Czyżby… ale pogodny ton Cortona przeczył ponurym podejrzeniom, jakie przemknęły przez wyobraźnię młodego historyka. Bo Loren stanął nagle jak wryty, jakby słowa, które przerwały wreszcie nabrzmiewającą ciszę gabinetu, zdjęły z niego jakiś obezwładniający urok. Powiódł spojrzeniem po twarzach obecnych, wyprostował się i przemówił, niezwykłym u niego oficjalnym, nawet uroczystym tonem:

— Zredagowaliśmy komunikat — jego wzrok zatrzymał się na Półtonie, który odruchowo uniósł głowę i zesztywniał. — Brakuje tylko kilku końcowych wierszy. Wiecie. o co chodzi. Społeczeństwo musi wreszcie poznać prawdę. Rada Astronautyczna Narodów Zjednoczonych postanowiła zlecić ostateczną redakcję komunikatu pierwszym ludziom, którzy wylądowali na Marsie i którzy przynieśli światu wiadomość o przybyszach… Zrobicie to niezwłocznie po powrocie do ich bazy. Rada zaakceptuje każdą wersję… zakończenia komunikatu, podpisaną przez kierownika wyprawy, doktora Pottona. Decyzja należy do ciebie, Piotrze.

Teraz dopiero, kiedy odszedł od ściany i stanął nad fotelem, w którym siedział Potton, dotykając niemal jego ramienia, ujrzeli twarz Sekretarza. Spierzchnięte wargi, zaciśnięte w wąską linię, zapadłe skronie, głębokie cienie pod oczyma świadczyły o bezsennych nocach i wyczerpaniu.

Minęła chyba minuta, zanim Piotr przełknął ślinę i spytał zdławionym głosem:

— O co chodzi, profesorze?… Loren zaczerpnął głęboko powietrza i przeciągnął ręką po czole.

— O wszystkim poinformuje was kierownik Zespołu Koordynacyjnego — powiedział. — Ja chciałbym tylko prosić, żebyście nie podejmowali decyzji bez konsultacji z historykami. Ostatnie godziny… — zawiesił głos. Zwrócił się do Sakadze, jakby szukając u niego pomocy. — Ostatnie godziny — podchwycił siedzący dwa fotele dalej Corton — spędziliśmy z profesorami na pouczającej pogawędce o… przyszłości. „Więc jednak chodziło o konsultację — przemknęło przez myśl Piotrowi. — Dlaczego właśnie historyk…?”

— Tak — rzucił Bo Loren. Widać było, że mówienie przychodzi mu z trudnością. — Zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądał nasz świat po upływie czterech stuleci. Jakie środki techniczne będzie ludzkość w stanie przeciwstawić ewentualnym agresorom i jak będą wyposażone bazy przestrzenne na peryferiach naszego układu… Czy będą zdolne powstrzymać wszystkie dające się pomyśleć statki lub… pociski kosmiczne i nie dopuścić do inwazji Ziemi. A także… — i to chyba ważniejsze — jak pokolenia żyjące w dwudziestym piątym wieku ocenią naszą decyzję, jakąkolwiek by ona była…

— Dlaczego w dwudziestym piątym… — wykrztusiła Ann. — Współcześni… świat ma prawo…

— Ma — przerwał spokojnym tonem Sakadze. — Nikt nie kwestionuje praw współczesnych. Tylko że nie oni będą ponosić konsekwencje naszego ewentualnego błędu. Ani my, ani nasze dzieci, ani nawet ich prawnuki. Te konsekwencje spadną na ludzkość nie wcześniej, niż właśnie za czterysta lat. Gdyby chodziło tylko o współczesnych… gdybyśmy my sami mogli zostać pociągnięci do odpowiedzialności… byłoby łatwiej. Dlatego właśnie Rada postanowiła wam zostawić decyzję. Jesteście ponadczasowi, rozumiecie? Jako pierwsi, którzy zetknęli się z obcą cywilizacją. Emisariusze. Wasze nazwiska będą żywe, kiedy o nas i wszystkich pozostałych członkach Rady zapomną już nawet archeolodzy. Rozpościeracie się nad czasem, jak odwieczne i wieczne idee ludzkości. A więc musicie postanowić, musi przemówić ta cząstka waszej świadomości, która tkwi już w dwudziestym piątym wieku…

Whiten pomyślał w tym momencie, że takie stawianie sprawy jest w gruncie rzeczy wygodne dla członków Rady i ma coś z paradoksu, ale przypomniał sobie, że aby paradoks mógł być paradoksem, musi być osadzony w litym gruncie rzeczywistej i powszechnie uznanej prawdy, i nic nie powiedział. Tak czy owak był mniej „ponadczasowy”, jeśli przyjąć klasyfikację Sakadze, od tamtej dwójki. Zresztą, wszyscy zaczynali się już mniej więcej orientować w tym, co zaszło…

— A więc ten meldunek… — zaczął niepewnie Potton. Bo Loren skinął głową, odwrócił się i podjął przerwaną wędrówkę po gabinecie.

— Tak. — Mówił powoli, starannie dobierając słowa. — Otrzymaliśmy odpowiedź na ostatnie z pytań, postawionych we wstępnej fazie badań obiektów, wzniesionych przez przybyszów — nazywajmy ich tak dalej — na powierzchni Marsa. W niedzielę rano, według naszej rachuby, oczywista, córka obecnego tu profesora Sakadze i Batuzow odnaleźli w bezpośrednim sąsiedztwie centralnej hali jeszcze jedno, nie znane dotąd pomieszczenie… mniejsza o szczegóły. Tam jest jeden jedyny pulpit i jeden ekran, liniowy. Przekazuje drogę ich statku. Od punktu zero do… mieliście rację — zwrócił się do Whitena — to jest rzeczywiście w okolicach alfy Psa Małego. No i tak. Nie wymyśliliśmy sobie tego dwudziestego piątego wieku…

— Mieliśmy daną drogę — przerwał Sakadze. — Też nic pewnego, bo Procjon nie ma planet… Więc mogą lecieć gdzieś dalej, ale to są już hipotezy. Przyjęliśmy za rzeczywistą drogę po linii prostej łączącej Marsa z konstelacją Psa Małego. Nie znaliśmy natomiast szybkości, z jaką poruszają się ich statki. Nie muszę nikogo przekonywać o doniosłości tego problemu. Mając drogę i szybkość wiedzielibyśmy, kiedy możemy się spodziewać ich powrotu. Od początku przypuszczaliśmy, że wykorzystują dla żeglugi wiązki promieni, trzymane jak gdyby samopowtarzającym się tunelowym polem magnetycznym… Dlatego nie rozpraszają się po całej galaktyce. Hipoteza ta okazała się prawdziwa. Otóż określenie szybkości tych promieni, emitowanych z ich wyrzutni, nie nastręczało większych trudności. Jest niewiele mniejsza od prędkości światła… Tylko że to nic nam jeszcze nie mówi… tak jak szybkość wiatru nie jest równoznaczna z szybkością łodzi żaglowej. Chodzi o to, jak statek radzi sobie z oporem fal lub… przestrzeni kosmicznej, jak zostanie ustawiony żagiel, jakie urządzenia, zainstalowane na pokładzie, pomnażają energię rozpędzonych cząstek. Prowizoryczne wyniki badań, prowadzonych w Madrasie, zdają się potwierdzać przypuszczenie, że ich konstruktorzy rozwiązali problem spiętrzania, że tak to określę, kwantów wymuszonego promieniowania, emitowanego z miejsca startu. Dokładniejsze dane uzyskamy nie wcześniej niż za kilka tygodni. Krótko mówiąc, gdyby nie odkrycie Leny i Batuzowa, się wiedzielibyśmy dalej nic… Nasza sytuacja w ostatnich miesiącach niewiele się różniła od sytuacji średniowiecznego rycerza, wysadzonego z siodła i czekającego w pokorze na dopełnienie się swego przeznaczenia…

„My, ludzie Wschodu…” — Kulskiemu zadźwięczały w pamięci słowa Sakadze, wypowiedziane na wzgórzu pod Samarkandą, w dniu startu Uzbekistanu… Przypomniał sobie wątpliwości, które go wtedy ogarnęły. Nie, nawet jeżeli w podświadomości profesora zwierały się niekiedy głębokie cienie madraskich kopuł, nawet jeżeli chodne bucharskie noce budziły go powracającym pobrzękiem czangi, był to tylko integralny składnik współczesności tego człowieka należącego sercem i rozumem do społeczności drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku… Wszak współczesność jest także procesem, złożonym procesem historycznym. Współczesność. Drgnął i bezwiednie przesunął ręką po czole. Przypomniał sobie to wszystko, co o niej myślał i mówił tam, w piaszczystym wykopie, który odsłonił statek pierwszych gości mieszkańców Ziemi. Stanęła mu przed oczami zmęczona, jakby zastygła w wyrazie pobłażliwej ironii twarz Cortona. Rzucił w jego stronę szybkie, podejrzliwe spojrzenie. Profesor siedział jednak, odwrócony do niego bokiem, słuchając z uwagą tego, co mówił Sakadze.

— Na tym ekranie, tam, w sterowni — bo to jest sterownia, to co znaleźli — widać małą, świecącą plamkę. Pośrodku. To oni. Pośrodku ekranu — powtórzył. — Są dokładnie w połowie drogi…

— W połowie drogi… — odezwała się po chwili, jak echo, Ann. Zza ściany dobiegł oddalający się szum ciężkiego rakietowca. Tył gmachu Pałacu Astronautów przylegał niemal do płyty miejskiego lotniska.

— Jeżeli odlecieli zaraz po powrocie z Ziemi… — zaczął Potton i nie skończył.

— Przyjmujemy, że tak właśnie było — Loren powiedział to raźnym, niemal pogodnym tonem. „Co mu się stało?” — pomyślał Kulski. Czyżby Sekretarzowi aż tak ciążyła świadomość odpowiedzialności za decyzję, jaka ma być podjęta, że przekazawszy kompetencje Piotrowi nie może opanować odruchu ulgi? Ale czego ma dotyczyć ta decyzja? O czym tu w ogóle można jeszcze zadecydować? Czyżby… ogarnął go nagły chłód. Nie spuszczał niespokojnego wzroku z Lorena. A może tym, co tak dotychczas doskwierało. staremu profesorowi, było po prostu uczucie osamotnienia? Ale w takim razie…

— Przyjmujemy, że tak właśnie było — powtórzył za Lorenem Sakadze. — Ze opuścili układ słoneczny w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim. Jeżeli w ciągu stu czterdziestu lat przelecieli połowę drogi do domu… w każdym razie do bazy, z której startowali, to nie trudno obliczyć, że dotrą do celu w roku, według naszej rachuby, dwa tysiące dwieście dwudziestym. Zakładając nawet, że ewentualna wyprawa odwetowa wystartuje natychmiast po ich powrocie, ludzkość może się jej spodziewać nie wcześniej niż za czterysta dwadzieścia lat… w roku dwa tysiące pięćset drugim. Oczywiście, trzeba wziąć pod uwagę możliwe odchylenie. Po pierwsze: druga połowa drogi może trwać dłużej. Ze y/zrostem odległości efektywność energii emitowanej z miejsca startu maleje… Nieznacznie wprawdzie, ale maleje. Po drugie: w czasie kiedy uczestnicy wyprawy do naszego układu bawili w przestrzeni, ich ziomkowie nie czekali zapewne z założonymi rękami. Musieli osiągnąć znaczny postęp techniki, także techniki lotów przestrzennych. Postęp, który może znacznie skrócić drogę powrotną na Marsa. W żadnym jednak razie nie możemy się ich spodziewać ani my, ani nasze wnuki. To wszystko. Niemal wszystko… — zawiesił głos.

Czekali w napięciu. Sakadze jednak wstał, rzucił przelotne spojrzenie Sekretarzowi i jakby zastanawiając się nad doborem słów, w jakich ma im przedstawić to najważniejsze, zaczął krążyć po gabinecie.

— Dziwne — odezwał się nagle milczący dotychczas Whiten — dlaczego w Marsa nie trafia taki snop promieni, emitowanych z bazy, z której przylecieli… A może uszedł tylko naszej uwagi?

— Na szczęście — burknął Potton.

— Lena i Andrzej mówili o jakimś lądowisku — przypomniała sobie Ann.

— Mogą mieć system łączności, wyprzedzający szybkość lotu ich statków… — zaryzykował Bo Loren. — Tak czy owak mamy teraz czas. Nie musimy się śpieszyć. Opracowaliśmy kompleksowy program badań planety wraz ze wszystkim, co znajduje się na jej powierzchni… i pod nią. To, co zrobiliście tam dotychczas, to był zaledwie zwiad. I to dokonany w warunkach awaryjnych…

— Tak — Potton wyprostował się i spojrzał chmurnie na Sekretarza. — Mamy czas. Opracowaliście program badań. Zredagowaliście komunikat. Więc o co jeszcze chodzi? O czym to my mamy decydować?

— Komunikat nie jest skończony — przypomniał po chwili Sekretarz.

Wstał także i utkwił wzrok w oparciu fotela, w którym siedział Whiten.

— Krótko mówiąc — ciągnął zdecydowanym tonem. — Pod tym ekranem, obrazującym drogę ich statku, jest pulpit z wyłącznikiem. Zwykłą, czarną rączką, jakich setki znajdziecie w każdej ziemskiej dyspozytorni mocy. Otóż Lena i Batuzow doszli do wniosku, potwierdzonego następnie wynikami operacji analitycznych, że jest to główny pulpit sterowniczy wyrzutni. Inaczej: przekładając dźwignię można zatrzymać stos i przerwać emisję wiązki promieni. Jeszcze inaczej: w każdej chwili jesteśmy w stanie pozbawić ich statek, zawieszony w przestrzeni, dopływu energii. Złe mówię. Nie w każdej chwili. Teraz. W każdym razie w ciągu najbliższych dni. Potem będzie za późno. Kiedy miną połowę drogi, nic nie będziemy im już w stanie zrobić. Rozumiecie? Kiedy przekroczą tę granicę, przerwa w emisji, a raczej czoło próżni, która zastąpi miotany teraz przez stos strumieni kwantów, dotrze do Procjona już po ich wylądowaniu. Nie trzeba być matematykiem, żeby to obliczyć. Oczywiście nie wiemy, czy unieruchamiając wyrzutnię zniszczymy ich statek wraz z załogą, czy zepchniemy go z trajektorii, skazując na wieczną tułaczkę po galaktyce, czy po prostu opóźnimy tylko ich powrót do bazy. Nawet w tym ostatnim wypadku opóźnienie to dałoby jednak ludzkości qantum czasu, po upływie którego nie musiałaby się lękać żadnej inwazji. Zresztą w takim razie moglibyśmy uprzedzić wyprawę odwetową, lecąc do nich jako pierwsi. Tak. — Loren odnalazł spojrzeniem wzrok Cortona. — To wszystko. A więc?

Chwilę panowało milczenie. Wreszcie Potton uniósł powoli głowę i utkwiwszy wzrok w Sekretarzu wstał ociągając się.

— I ja mam… — zaczął.

— Tak. — Bo Loren i Sakadze stali teraz obok siebie. — Właśnie tak — powtórzył Sekretarz. — Zatrzymaliśmy już produkcję zbrojeniową. Postanowiliśmy, że Ziemia dowie się o wszystkim… zgodnie z normami naszej epoki. Wrócicie na Marsa. Staniecie przed pulpitem sterowniczym i… zredagujecie ostatni akapit komunikatu. Przypominam tylko o mojej prośbie. Przed odlotem porozmawiajcie z historykami. I nie zapominajcie, że z trzech wariantów, jakie przedstawiłem, najprawdopodobniejszy jest pierwszy, to znaczy, że odcinając dopływ energii zabijemy istoty, które odkryły Ziemię… Tak. Tym razem to już naprawdę wszystko.

Za szklaną ścianą ponownie przewalił się stłumiony łoskot rakietowca. Ann podniosła się z trudem. Kulski spostrzegł jej utkwione w sobie, szeroko otwarte oczy, wyrażające niemą prośbę. W jej spojrzeniu było jeszcze coś… niemożliwe, nonsens. Nagle podeszła do niego. Poczuł na ramieniu delikatny dotyk jej dłoni.

Szli w milczeniu, nie oglądając się za siebie, gdzie ledwo widocznym wiśniowym ognikiem dogasały rozżarzone dysze Uzbekistanu. Był wiatr, rzadkość na tej zbyt spokojnej planecie, której chłodną wegetacją mógł wstrząsnąć tylko umysł istoty rozumnej, istoty, jakiej ta czerwona, wirująca w przestrzeni kula, zbyt szybko wyrzucona na peryferie słonecznej ekosfery, nie potrafiła nigdy sama powołać do życia.

W pewnym momencie Batuzow wysforował się przed pozostałą czwórką, zobaczyli nagle wierzchołek jego białego kasku pod swoimi nogami. Nie wiedząc nawet kiedy, znaleźli się na skraju zagłębienia z wieżyczką, zamykającą wstęp do podziemi.

Milcząc, obserwowali swobodne, śmiałe ruchy Andrzeja. Po instynktownym lęku, jakim napawało ich działanie obcych automatów, nie pozostało śladu. W gestach Batuzowa, kierującego manewrami wieżyczki, była ta sama odruchowa pewność z jaką człowiek pochyla głowę, przestępując próg niskiego pomieszczenia. Obcując na co dzień z automatami, uprzedzającymi, można tak powiedzieć, ich życzenia, wynurzającymi się bezszelestnie z litych zdawałoby się ścian lub materializującymi się nagle przed nimi w próżni, w powietrzu, przyzwyczaili się, on i Lena, traktować je jak własne, ziemskie. Ostatecznie mało kto z ludzi pyta, na jakiej zasadzie działają kuchenne roboty laserowe, jaki to diabeł siedzi w najprostszym fonoptyku czy chociażby podręcznym kalkulatorze. Są, robią swoje i tyle. Stosunek istoty rozumnej do maszyn ukazał nagle swoje nowe, nie znane dotąd ziemskiej socjologii oblicze.

Skąpo oświetlony korytarz, przenikliwe grodzie, zjazd szklaną gondolą, dojście do hali, mogliby przysiąc, że wszystko to zajęło im połowę tego czasu, co kiedyś. Tak skraca się z biegiem lat droga do przyjaciół, do pracy, do ulubionych, często odwiedzanych miejscowości. Kiedy mijali laboratorium, Ann spostrzegła coś, co przez moment przykuło jej uwagę. Fotele Leny i Andrzeja. Zsunięte bokami, z których zdjęto oparcia, stały tuż obok pulpitu centrali komunikacyjnej, pod prowizorycznym daszkiem z jakiejś niemetalowej folii, dającym osłonę przed ostrym światłem reflektorów. „To tak… — pomyślała, zerkając z ukosa na Lenę. — Kulskiemu przybędzie nowy temat do rozmyślań…”

— Poczekajcie chwilę — Batuzow zatrzymał ich nagle ruchem ręki i szybkim krokiem ruszył wzdłuż pulpitu ciągnącego się aż do bocznej ściany hali. Po chwili zniknął za tarczą ostatniego z ekranów.

— Tego nie widzieliście jeszcze — jego głos był stłumiony, dobiegał jakby z wnętrza drewnianej studni. Przypomnieli sobie, że tam właśnie, w wąskim przejściu między potrójnym łukiem ekranów a ścianą znajdował się pulpit „projektora”.

Nagle pojaśniało. Z ust Ann wyrwał się mimowolny okrzyk. Wielki, prostokątny płat bocznej płaszczyzny hali rozświetlił się setkami uciekających w perspektywiczną głąb geometrycznych kształtów, pastelową mozaiką setek tysięcy regularnych brył…

— Miasto!

— Ich miasto — dorzucił Whiten.

Nie mogło być wątpliwości. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się panorama, przedstawiająca mrowie malejących w dali strzelistych form, krystalicznych graniastosłupów, leżących i jakby wbitych sztorcem w bladozłoty grunt, smukłych, odwróconych stożków, oplecionych spiralami napowietrznych wiaduktów.

Lewy dolny róg panoramy przesłaniało bliskie zbocze wzgórza. Na perspektywę nakładały się kosmate, omotane jakąś jasnobrązową siecią konary karłowatego, dzbaniastego drzewa. Niektóre z gałęzi wychylały się ku nim z płaszczyzny ściany. Za wzgórzem, a raczej jego niewidocznym stokiem, rozciągał się pas nieco ciemniejszej roślinności. Wśród krzewów, przypominających cyprysy, śmigały wysoko w górę wąskie, ślimakowate pręty, podobne do poskręcanych od ciepła świec, zakończone lejkowatymi zgrubieniami. Dalej zaczynało się miasto. Bryła zaskakiwała za bryłę, zdawały się przenikać wzajemnie jak poczęte w wyobraźni elementy geometrii przestrzennej, żadnych okien, otworów, powtarzające się po kres horyzontu gładzizny ścian, prostych, załamanych, okrągłych. Obraz był trójwymiarowy, a o odległości, z jakiej go wykonano świadczyło porównanie rozmiarów widocznego na pierwszym planie krzewu z frontowym pasem budowli. Odległość była bardzo znaczna, jeśli tam, na spiętrzonych estakadach i wiaduktach znajdowały się nawet jakieś żywe istoty, nie mogły przekraczać wielkością główki od szpilki. W niektórych miejscach widniały zgęszczenia małych ciemnych punkcików, najsilniejsze powiększenie nie pozwoliłoby jednak ustalić, co to takiego, ani w przybliżeniu chociażby uchwycić zarys jakichś konturów.

— Co to jest? — spytał wreszcie, niezbyt przytomnie, Potton.

Batuzow spojrzał na niego z przelotnym uśmiechem.

— Fotografia. Po prostu fotografia. Znaleźliśmy to niedawno. Ten projektor, pamiętacie, rzucający przestrzenny model naszego układu słonecznego z zaznaczoną drogą wiązki promieni, ma niewielką przystawkę. Tak jakby już po zainstalowaniu postanowiono uzupełnić jego program czymś nieprzewidzianym, jakimś drobiazgiem. Musieli czuć się tutaj trochę nieswojo, tak daleko… toteż „powiesili” sobie na ścianie zdjęcie swojego miasta…

Uderzył ich nie tyle życzliwy, niemal serdeczny ton jego głosu, kiedy mówił o osamotnieniu nieznanych istot, ile to, jak bardzo ludzkie są uczucia, które im przypisywał. „Śmieszne — pomyślała Ann. — To samo robili kiedyś kapitanowie parowców, wyruszając w dalekie rejsy, to samo robią dziś piloci rakiet. Wieszają w kabinach zdjęcia pięknych dziewcząt, swoich żon, miasta, znajomych ulic…”

— Jakie to ludzkie — powiedziała półgłosem. Potton odwrócił głowę i patrzył na nią przez chwilę przenikliwie, jakby chcąc dociec prawdziwego sensu jej słów.

— Tak. Bardzo ludzkie — przystał nieoczekiwanie. Ann spojrzała na niego podejrzliwie. Na twarzy Piotra nie było jednak śladu sarkastycznego uśmieszku. Powiedział to poważnym tonem, w którym brzmiało jakby zdumienie. Wydało jej się nagle, że stoi przed nią ktoś zupełnie inny niż ten znany jej aż za dobrze świetny astrofizyk, ale niespokojny, pełen wewnętrznych kontrastów człowiek, którego nieopanowane reakcje tylekroć budziły jej sprzeciw. W ciągu całego lotu zamienili może trzy zdania, Whiten milczał jak zwykle, a on… Ann znała Pottona dość dobrze, aby odgadnąć, że przyczyną jego wewnętrznej rozterki nie jest świadomość wagi decyzji, jaką ma podjąć… to znaczy, nie tylko ona. W tym upartym milczeniu, w wyrazie jego oczu było coś, czego nigdy dotychczas u niego nie zauważyła, jakiś stłumiony żal, nawet smutek, ale spopielały, matowy, sięgający najgłębszych warstw świadomości.

— Gdzie to jest? — spytał nagle, zwracając się do Batuzowa. Przez twarz Andrzeja przemknął jakby cień, musnął spojrzeniem twarz Leny i odwrócił się.

— Chodźcie — powiedział, kierując się w głąb hali.

Otwór prowadzący do niszy był ukryty za wyłączonym teraz „strażnikiem”, jak nazwali automat, który obezwładnił Batuzowa w czasie jego pierwszej, omal nie zakończonej tragiczną katastrofą, bytności w hali. Obrys uchylającej się płyty pozostawał niewidoczny z odległości nawet kilku centymetrów, gdyby nie sondy, nigdy by go na pewno nie znaleziono.

Andrzej wszedł pierwszy. Tuż za nim postępował Potton.

Wejście znajdowało się w połowie najkrótszej ściany niszy, zbudowanej na planie wydłużonego trójkąta. Pośrodku widniał niski, owalny pulpit z tarczą pochyloną w ich stronę. Oczy wszystkich spoczęły błyskawicznie na czarnej dźwigni, grubawym, bananowatym pręcie, zakończonym przezroczystą kulą wielkości małego jabłka. W jej wnętrzu pulsowało jaskrawe, pomarańczowe światło. Tył tarczy pulpitu przechodził w błękitnawą taśmę ekranu, odwiniętą śmiałym łukiem pod strop, w którym ginęła. Cała konstrukcja przypominała w rysunku ramię sporego sekstansu. Mniej więcej w połowie łuku ekran obejmowała czarna nasadka czujnika laserowego.

— Poruszyła się — powiedział. Batuzow, podchodząc do stojącego kilka metrów dalej, pod boczną ścianą, pulpitu aparatury czujnika. — Może setną część milimetra, może nieco mniej…

Nacisnął klawisz. W miejscu, gdzie przed chwilą matowiała osłona lufy czujnika, zalśniła na czystej tarczy jasna, perłowa plamka.

— To oni… — powiedziała Sakadze.

Nikt się nie odezwał. W ciszy dobiegało dalekie, zamierające echo basowego dudnienia gorejącego w głębi planety sztucznego słońca. Z hali doleciało nagle najcichsze, śpiewne granie, ledwie uchwytne, jak bzykanie komara w upalne popołudnie. Przepalała się jakaś świetlówka.

Nie spuszczając wzroku z okrągłej, kulistej plamki, Potton postąpił kilka kroków do przodu. Bananowaty uchwyt znalazł się w zasięgu jego ręki. Przeniósł spojrzenie na świetlistą, pomarańczową gałkę. Pochylił się.

— Co chcesz zrobić, Piotrze…? — wykrztusiła Ann. Odwróciła się gwałtownie.

Potton nie zareagował. Wpatrywał się w pulsującą, jakby wytoczoną w krysztale bryłkę. Trwało to minutę, może dwie. Wreszcie wyprostował się powoli i powiódł wzrokiem po ich twarzach. Nagle w jego oczach odbiło się zdumienie.

— Co wy… — zaczął.

Batuzow i Lena stali, przytuleni do siebie, podobni w swoich azbestowych skafandrach do wykutej w białym marmurze rzeźby, przedstawiającej parę kochanków. Pochwyciwszy jego zdumione spojrzenie Lena zaczerwieniła się gwałtownie i zrobiła ruch, jakby chciała odsunąć się od Andrzeja, ten jednak objął ją mocno ramieniem i przygarnął ciasno. Ann uczuła taką ulgę, jak gdyby w dusznym pomieszczeniu ktoś nagle otworzył na oścież okno. Nieoczekiwanie dla siebie samej uśmiechnęła się do Pottona.

— Chyba ty jeden niczego się jeszcze nie domyśliłeś… — powiedziała.

— Tak. — wyrzekł z głębokim przekonaniem Whiten. Spojrzeli na niego, osłupiali i nagle, jak na komendę, parsknęli śmiechem. Ogarnęło ich jakieś szaleństwo. Zataczali się, chwytając nawzajem za ręce i ramiona, łzy ciekły guń po twarzach, ściany przechwytywały ich głosy, powtarzając je do najodleglejszych zakamarków podziemi, rozpaczliwie walczyli o zaczerpnięcie odrobiny powietrza.

A Potton stał jak skamieniały, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po ich zaczerwienionych, nabrzmiałych twarzach, wreszcie wzruszył nieznacznie ramionami i jakby |przełamując opór warg i policzków uśmiechnął się również. Zrobił ruch jakby chciał podejść do Leny, ale zrezygnował, machnął ręką i nie patrząc już na nich wyszedł do hali. Kiedy wreszcie zdołali się opanować, przynajmniej na tyle, żeby móc udać się za nim, stał, odwrócony bokiem, wpatrzony w pastelową panoramę miasta zbudowanego na jakiejś nieskończenie dalekiej planecie przez istoty, które jako pierwsze w pozornej martwocie wszechświata odnalazły ziemian. Zwrócił ku nim twarz, na której nie było już śladu uśmiechu.

— Gdyby nie historycy… — zaczął.

Spoważnieli natychmiast, czekając co powie. On jednak stal chwilę bez ruchu, jakby niezmiernie zmęczony, wreszcie odwrócił się powoli, sięgnął po kask i bez słowa jął go mocować do twardej, uwierającej kryzy.

„…będzie mogła ludzkość ocenić za czterysta lat. Przygotujemy się na ich powrót. Zrobimy wszystko, aby zyskać w nich dobrych sąsiadów i przyjaciół. Jesteśmy pewni, że wzbogaci to o niewymierne wartości obie nasze cywilizacje. Mamy prawo tak sądzić. Dają nam to prawo nasze idee i doświadczenia współgospodarzy kosmosu, a utwierdza je decyzja, podjęta przez załogę Kopernika, która jako pierwsza w dziejach ludzkości zetknęła się w przestrzeni z bratnią rasą istot rozumnych. W imieniu Rady Astronautycznej Narodów Zjednoczonych komunikat podpisali…”

Kulski wyłączył aparat i zamyślił się. Od chwili rozstania z Półtonem, po ich ostatniej rozmowie, był pewien, że tak właśnie brzmieć będzie ten komunikat. Był pewien, a jednak…

Wyprostował się, i zaczerpnął głęboko powietrza. Wstał zamaszyście, odepchnięty gwałtownie fotel poleciał do tyłu, trącając kwadratowy barek. Zadźwięczało szkło. Paweł spojrzał mimo woli na pękate kubki i wywiniętą smakowicie wargę przysadzistego dzbanka. Za pół godziny przyjdą Corton i Sakadze. Chciałby ich zatrzymać u siebie, pomimo że ojciec Leny z tajemniczą miną zapraszał na uroczysty „kawalerski”, jak się wyraził, wieczór. Otrzymał podobno jakąś wiadomość…. Kulski spochmurniał nagle. Przed oczami stanęła mu jak żywa smagła twarz Ann Thorson. „Spotkamy się jeszcze?” — spytała, żegnając go, kilkanaście minut przed startem. Cóż za nonsens. Oczywiście, że się spotkają. Jest przecież członkiem Zespołu Programu Marsjańskiego, historykiem, opracowuje całą dokumentację… Nie raz i nie dziesięć razy będą się musieli spotykać na obradach sekcji, konsultacjach. Wzruszył ramionami i skierował się w stronę barku. Zrobił kilka kroków i zatrzymał się znowu, jakby tknięty jakimś podejrzeniem. Jego dłoń bezwiednie powędrowała do czoła…

Ann miała rację. Kulski znalazł nowy temat do rozmyślań.

Загрузка...