ROZDZIAŁ III

Krótkie, pękate ryje agregatów budowlanych bluzgały ołowianymi strugami płynnego nitrobetonu. Cała płaszczyzna stała w szarofioletowym ogniu. Potężne dmuchawy wstrzeliwały w mazisty monolit płyty miliardy kryształków zamrożonego gazu. Kilkanaście razy na godzinę automaty podnosiły o jeden stopień dysze kompresorów. Pole startowe rosło w oczach.

Co sześć sekund strumienie sprężonego powietrza z niwelatorów przerzynały się przez kłębowisko pary i płomieni. Na najkrótsze mgnienie ukazywały się wtedy porażonym oczom zamykające horyzont śnieżne szczyty gór. Zdawać się mogło, że te skaliste kolosy, powleczone słoneczną bielą, poprzedzająca je szeroko wyżyna, że cały świat, otaczający plac budowy, pulsuje w sześciosekundowym rytmie.

Zaledwie dziesięć dni temu zapadła decyzja. Zaledwie dziesięć dni temu projektanci, inżynierowie i architekci dowiedzieli się, że wyprawa ratunkowa wystartuje z nowego ośrodka pod Taszkientem. Ostatnie słowo należało do transportowców. Ich mózgi elektronowe wybrały stolicę Uzbekistanu jako punkt przecięcia najdogodniejszych tras powietrznych i lądowych wiodących z setek zakładów konstrukcyjnych i magazynów, rozsianych po wszystkich kontynentach. Transport podzespołów i aparatury, niezbędnych do montażu rakiety stanowił, jak zwykle, najbardziej newralgiczne ogniwo generalnej siatki zależności.

Wczoraj przemówiła z kosmosu załoga Kopernika, którą wielu uważało już za zgubioną. Od wczoraj było wiadomo, że emisariuszom ziemskiej cywilizacji, zdobywcom Marsa, udało się wyjść cało z zagadkowej katastrofy i zażegnać, na razie przynajmniej, groźbę zagłady. Mogłoby się wydawać, że uczeni i konstruktorzy odetchną teraz swobodniej, zrewidują harmonogramy, a przede wszystkim odłożą termin startu drugiego statku do czasu zakończenia prób nowego systemu bezpieczeństwa. Stało się inaczej. Pracowano tak jak dotychczas, licząc minuty i sekundy.

Odkrycie obiektów pozaziemskiej cywilizacji na obszarze układu słonecznego zelektryzowało świat. Strzaskane automaty nawigacyjne Kopernika stawiały jego załogę w sytuacji, w której trudno było oczekiwać od niej skutecznego działania. Tymczasem niektóre fakty, przekazane przez uczestników wyprawy, wzbudziły głębokie zaniepokojenie uczonych. Mimo pogodnych transmisji i uspokajających komunikatów, w poufnych rozmowach z Marsem padały słowa pełne niepewności i lęku. W ciągu kilkudziesięciu minut po pierwszej łączności z ocalonym statkiem zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady i Zespołu Koordynacyjnego. Tam właśnie zapadła decyzja.

Od trzydziestu ośmiu godzin Ziemia przygotowywała się do obrony. Po raz pierwszy w jej historii wizja śmiertelnego starcia z obcą cywilizacją przestawała być mrzonką pesymistów. Żaden z uczonych cybernetyków, socjologów, psychologów, nie potrafił przedstawić wiarygodnej hipotezy, która mogłaby uśmierzyć grozę wzbudzoną niepojętym faktem, że w ciągu wielu lat pobytu w systemie słonecznym, przybysze ani razu nie podjęli próby nawiązania kontaktu z jego gospodarzami. Nie mogło przecież ulegać wątpliwości, że zwabiły ich do tego zaułka galaktyki plądrujące w przestrzeni głosy cywilizacji ziemskiej. Astrofizyków i fotoników niepokoił nadto w najwyższym stopniu charakter energii emitowanej z wyrzutni, którą opisali w pierwszym meldunku członkowie ekipy marsjańskiej. Najpojemniejsze kalkulatory nie potrafiły wydedukować przybliżonej chociażby, hipotetycznej struktury pola, zdolnego do wyrzucenia z toru lotu potężnej rakiety, a równocześnie nie dającego nawet cienia echa na ekranach najczulszych sond, jakie przeczesywały okolice Marsa. W tej sytuacji dla załogi Kopernika opracowano naprędce nowy, obwarowany rygorami bezpieczeństwa program badań, związany wyłącznie z przybyszami i funkcjonowaniem ich urządzeń. Pokładową aparaturę analityczną sprzężono z najsilniejszymi zespołami logicznymi ziemskich centrali matematycznych. W ciągu najbliższej nocy po nawiązaniu łączności zreorganizowano cztery okręgi przemysłowe, przestrajając ciągi produkcyjne i technologię. W dźwiękoszczelnych halach kombinatów konstrukcji energetycznych automaty przystąpiły do montażu gigantycznych akceleratorów fotonowych, zdolnych potęgować tysiąckrotnie ogień laserowych baterii. Z lamusa dawno zagubionych w niepamięci pojęć odgrzebano hasło „tajemnicy wojskowej”. Obiekty przemysłowe i osiedla specjalistów w czterech okręgach, które podjęły produkcję zbrojeniową, otoczono szczelnym kordonem straży. Równocześnie jednak w instytucjach humanistycznych i medycznych uczeni przygotowywali się do nawiązania kontaktu i pokojowych pertraktacji.

Powołano specjalistyczne grupy robocze socjologów, cybernetyków, fizjologów i językoznawców. Jak nożem uciął urwały się wieloletnie spory nad wyborem wariantu uniwersalnego kodu „Intergal”. W ciągu. kilkunastu godzin opracowano cztery pierwsze pojęcia.

Na okres przygotowań do startu sztab Zespołu Koordynacyjnego przeniósł swoją siedzibę do Taszkientu. Dwa dni przed zaplanowanym terminem ukończenia budowy przyjechał tam również doktor Paweł Kulski. Tej samej nocy zwiedził jeden ze zreorganizowanych okręgów przemysłowych. Opuszczał go z uczuciem bezradności i przygnębienia. Uczucie to towarzyszyło mu również teraz, kiedy stał zapatrzony w piekło, rozpętane przez budowniczych pola startowego. Przeraźliwy syk kompresorów, basowy bełkot agregatów nitrobetonowych, trzaski wybuchów — wszystko to ożywiało wizję wojny kosmicznej, jaką wyniósł z zakładów zbrojeniowych.

Dochodziła jedenasta. Za pół godziny miał się stawić w gmachu. Uzbeckiej Akademii Nauk, gdzie wyznaczył mu spotkanie szef Zespołu, profesor Georgi Sakadze. Obrzucił ostatnim spojrzeniem zwarte kolisko maszyn, otaczających ogniowy basen pola i ruszył wolnym krokiem, kierując się w stronę miasta. Kiedy odgłosy budowy zlały się już w jedno dalekie echo, odetchnął głęboko i sięgnął do miniaturowego nadajnika, wbudowanego w zegarek. Aparacik ożywił się, zaterkotał. Któraś z wolnych taksówek odebrała sygnał. Podjechał czerwony wózek nakryty przezroczystym kloszem. Kulski wsiadł, wybrał tarczą kierunek i pogrążył się w niewesołych rozważaniach.

— To dopiero początek… — ostatnie słowa profesora rozpłynęły się w ciszy gabinetu. — To dopiero początek — powtórzył, odbiegając myślą od tematu ich rozmowy i okoliczności, w jakich miała miejsce. Wstał, podszedł do okna i zapalił papierosa.

Z miejsca, gdzie siedział Kulski, dobiegło głębokie westchnienie. Przez dobrą chwilę milczeli obydwaj. Wreszcie historyk opuścił nisko głowę i powiedział cicho, jakby do swoich myśli…

— Lekcja poglądowa…

— Lekcja? Czy może… konfrontacja? — spytał, nie odwracając się Sakadze.

— Chyba lekcja… i konfrontacja — odrzekł po chwili Kulski. — Lekcja, bo zademonstrowano nam żywą, konkretną sytuację, w jakiej rosły i działały dawne pokolenia ziemian, toczące wojny i waśnie, każdego dnia, w każdej chwili oczekujące bratobójczej napaści lub same przygotowujące się do zadania śmiertelnego ciosu swoim sąsiadom. Wskrzeszamy nawet pojęcia, którymi operowali. A konfrontacja…? Cóż, czy w obliczu nagłego skrócenia dystansu, jaki dzieli nas od tamtych pokoleń, dystansu, który ocenialiśmy jako nieprzebytą przepaść, czy wobec tych wszystkich przygotowań, zbrojeń, całej tej konspiracji, nasza ludzka duma z własnych dokonań nie wydaje ci się, profesorze, dumą pierwszoklasisty, który dostał piątkę z rysunków? — Kulski wstał nagle i odwracając twarz od okna, z podejrzaną gorliwością zaczął się krzątać wokół swej czarnej walizeczki. Mieściła ona jego podręczny „warsztat”. Kiedy zapisywał wywiady na dyktafonie krystalicznym, jego selektory, sprzężone z rozdzielnią kopioteki centralnego archiwum, wyszukiwały analogie, zależności, zestawiały bibliografię pojęć i terminów użytych w dyskusji. W ciągu trzydziestu sekund od zakończenia rejestracji cały materiał, którego zebranie pochłonęłoby kiedyś kilka miesięcy, był gotów do ostatecznego opracowania. To należało do człowieka. Wnioski.

Sakadze nie odpowiedział. Stał pod oknem, odwrócony tyłem do pokoju, pochłonięty pozornie bez reszty grudniowym krajobrazem „słonecznego” Taszkientu. Gałązki wielkich akacji, dotykające niemal szyb, zwisały pod ciężarem ogromnych, czarnych strąków.

— Miałem wtedy czternaście lat… — odezwał się nagle uczony — ojciec zabrał mnie na spotkanie z załogą kołchozu. Uprawiano tam bawełnę. — Sakadze zamilkł i zamyślił się. Po chwili drgnął, jak obudzony, przesunął ręką po włosach i zaczął mówić nieco jaśniejszym głosem:

— Pamiętam twarz przewodniczącego. Miał wielką, siwą brodę. Nosił kwiecistą „tiubetiejkę”. Po spotkaniu rozpalono w sadzie ognisko. Przewodniczący osobiście przyrządził pilaw.. — Odwrócił się nagle i spytał zupełnie innym tonem:

— Jadłeś kiedy prawdziwy, uzbecki pilaw? Kulski pokręcił głową. „Dlaczego on mi to mówi?” — przemknęło mu przez myśl — „chce uciec od tego, co najważniejsze, dodać mi otuchy, czy też…” Ponownie pochylił się nad walizeczką. Sprawdził położenie wskaźników i wyłączył aparaturę.

Sakadze uśmiechnął się, odszedł od okna i zaczął krążyć po pokoju.

— Nic straconego — ciągnął — po starcie zaproszę cię do rodziców. Ojciec ma sto cztery lata, ale jego pilaw nadal cieszy się dobrze zasłużoną sławą. Otóż — założył ręce na plecach i chodził, kołysząc się do tyłu i do przodu — kiedy pilaw był gotów, przewodniczący wzniósł toast. Pamiętam każde słowo. Wstał i wskazując rosnące wokół stare grusze, powiedział tak: „Piję za te drzewa, z których kiedyś zrobią nasze trumny. Oby te drzewa żyły dwieście lat!” — Sakadze opuścił ręce i zatrzymał się przed Kulskim. — Rozumiesz, Pawle? — spytał. — Nas, ludzi Wschodu, zawsze pomawiano o fatalizm. W gruncie rzeczy jesteśmy optymistami. Ale są rzeczy, których wolimy nie nazywać po imieniu.

Młody historyk nie wiedział, czy profesor odpowiedział w ten sposób na jego wątpliwości, czy też był to raczej zręczny unik doświadczonego, pogodnego sceptyka. W istocie chciał mu przecież dać do zrozumienia, że będąc tym, kim jest, uznałby za osobistą klęskę, gdyby pierwszy kontakt człowieka z obcą cywilizacją miał się zakończyć konfliktem, zagrażającym totalną katastrofą. Na wszelki wypadek powiedział:

— To co mówiłem, profesorze, nie należało do wywiadu — uśmiechnął się bezradnie — to była raczej moja prywatna konsultacja…

— Drogi historyku — Sakadze położył dłoń na jego ramieniu — rad jestem, że będziesz z nami pracował.

Stał chwilę patrząc Kulskiemu w oczy, wreszcie uniósł brwi w porozumiewawczym geście i uśmiechnął się.

— Co robisz po południu? — spytał.

Kulski spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Opracuję chyba naszą rozmowę — powiedział po chwili bez przekonania.

— Odłóż to do jutra. Chcę ci zaproponować małą wycieczkę.

— Wycieczkę?

— Do Samarkandy. Wolałbym tam skończyć naszą pogawędkę…

Ponieważ Kulski nie znał okolic Taszkientu, postanowili jechać szosą. Mijali długie szeregi ciężkich poduszkowców, zwożących ze składów ostatnie w tym roku bele bawełny. Nad czterema szarymi taśmami szosy, nad ściętymi stożkami gliniastych wzgórz, nad parowami i płaszczyznami pół, unosił się lekki śnieg bawełnianych strzępków. Odległość trzystu kilometrów, dzielącą Taszkient od Samarkandy, przebyli w półtorej godziny.

Przez pozbawione liści konary drzew przeświecały ściany will i bloków osiedla. Ponad nie wznosił się ostry garb niewysokiego wzgórza o stromo opadających zboczach. Wspięli się kamiennymi schodami pod sam szczyt, do podnóża pękatej, ośmiobocznej wieży. Napis na stylowych drzwiach budowli głosił, że mieści ona muzeum pamiątek po Uług Begu, wielkim matematyku i astronomie Starego Wschodu. Nieco wyżej, na czubku wzgórza widniały częściowo zrekonstruowane ruiny wzniesionego przez uczonego obserwatorium. Sakadze wskazał Kulskiemu mały, prostokątny otwór w grubych, ciosanych murach Weszli do mrocznej, podłużnej sali. Wzdłuż jej osi biegło wąskie półkoliste wcięcie, rzeźbione w stopnie.

— Sekstans — stwierdził raczej, niż zapytał Kulski Sakadze skinął głową.

— Żył na przełomie czternastego i piętnastego wieku — powiedział zniżając mimo woli głos. Zszedł kilka stopni w głąb łuku. — Nasz rodzaj stawiał tutaj jeden z pierwszych kroków na drodze do gwiazd.

— Gdyby wiedział… — wyrwało się Kulskiemu. Sakadze spojrzał mu żywo w oczy. Jego głos dudnił głucho w kamiennej celi:

— Wiedział. Wiedział, że pewnego dnia ktoś przyprowadzi tutaj młodego historyka przerażonego czymś, cp dla niego było, niestety, chlebem powszednim…

Na twarzy Kulskiego odbiło się niedowierzanie. Kult? Może drgnienie zakrzepłej w podświadomości, atawistycznej skłonności do mistycyzmu? „My, ludzie Wschodu…”, zwykł mawiać, chociaż jego pradziad przywędrował tutaj z Gruzji. Ostatecznie także obszar penetracji Islamu. Turcy, Safewidzi…

Sakadze przyglądał mu się rozbawiony. Wrócił powoli na górę, wziął go pod ramię i pociągnął łagodnie do wyjścia. Znowu stali na szczycie wzgórza, mrużąc oczy porażone blaskiem słonecznego południa.

— Nie przejmuj się, historyku — powiedział lekkim tonem uczony. Spoważniał. — Czy wiesz, w jaki sposób odnaleziono to obserwatorium?

Kulski nie wiedział. Zaczął żałować, że jego walizeczka została w Taszkiencie.

— Wszystko, co zostało po Uług Begu, leżało przez kilka wieków w ziemi. Żaden z mieszkańców Samarkandy i okolicznych osad nie wymówiłby jego imienia. Zacietrzewienia wczesnego Islamu nie da się porównać z fanatyzmem wyznawców jakiejkolwiek innej religii. Uczony obraził Allacha, poważył się sięgnąć myślą i doświadczeniem w rejony zastrzeżone dla bóstwa. Przekleństwu i hańba, jakie ściągnął na siebie i swój ród, dotknęłyby także jego ziomków, gdyby przyglądali się obojętnie bluźnierczym praktykom astronoma. To ty jesteś historykiem, nie ja. Twoją rzeczą jest dociekać, co myśleli średniowieczni uczeni, kiedy ciemny motłoch palił na stosach ich najbliższych, rozwalał pracownie, niszczył narzędzia i rękopisy, dorobek całego życia. Czy nienawidzili wtedy swoich oprawców, tych, którym to życie poświęcili? Czy

tylko litowali się nad nimi? Przeklinali swój los? Czy też uważali go za najwyższe wyróżnienie?

Palce profesora zaciskały się mocno na ramieniu Kulskiego. Nie wiedział o tym, chłonąc całą swoją istotą słowa sławnego astrofizyka. W pewnym momencie przemknęło mu przez myśl, że Sakadze nie mówi przecież nic takiego, o czym nie wiedziałoby każde starsze dziecko, że trudno to nawet nazwać porządkowaniem pojęć, od dawna uszeregowanych w logiczny obraz, jeden z milionów, jakie składają się na wiedzę historyczną współczesnego człowieka. Poczuł nawet coś na kształt zdziwienia faktem, że słowa profesora budzą w nim tak głębokie echa i refleksje, jakby ten dobrze znany obraz odsłonił naraz przed nim swoje nowe, niedostrzeżone dotychczas treści. Natychmiast odrzucił tę myśl z wewnętrznym oburzeniem. Co innego wiedzieć, a co.innego usłyszeć to właśnie tutaj, teraz, w obliczu konkretnej sytuacji, w jakiej znalazł się człowiek z całym bagażem swoich tradycji i nadziei, i to usłyszeć z ust wielkiego uczonego, człowieka, którego córka…

— Dopiero w dwudziestym wieku — ciągnął Sakadze — wszczęto poszukiwania archeologiczne. Historycy wiedzieli, że obserwatorium leżało w obrębie starej Samarkandy. Domyślali się także, że niektórzy tutejsi mieszkańcy znają to miejsce. Pokolenia przekazywały sobie podanie o gniewie bożym, który dotknął odszczepieńca. Nikt jednak nie chciał wskazać wzgórza, gdzie Uług Beg podglądał Allacha. Dopiero po kilku latach w miejscowym archiwum natrafiono przypadkiem na testament, w którym pewna staruszka zapisała jednemu z wnuków pole, leżące „między zabudowaniami rodziny a obserwatorium Uług Bega”. Tak znaleziono to wzgórze i od

kopano jeden z najwspanialszych pomników ludzkiej myśli…

Kulski trzymał w ręku notes, ale nie pisał. Stał wyprostowany, wodząc wzrokiem po dachach okolicznych domów. W głębi, po kres horyzontu, zasnuty czerwonawą mgiełką, ciągnęła się pofałdowana równina.

— Kiedy mówię, że wiedział — podjął Sakadze — mam na myśli wiarę takich ludzi jak on, Bruno, Galileusz, w przyszłość mieszkańców naszej planety. Wiedzieli więcej niż ich współcześni. Cierpieli. Analizując własne życie musieli zdawać sobie sprawę z ogromu nieszczęść, które spadną jeszcze na ludzkość, zanim nastanie epoka mądrości i solidarności. Nasza epoka.

Puścił ramię Kulskiego i postąpił w stronę drewnianej bariery, obrzeżającej krawędź gliniastego urwiska.

— Widzisz — mówił dalej — wydawało nam się, że mamy to już za sobą. Wszystkie katastrofy, nieszczęścia, które spadały na ludzkość z winy jej niedojrzałości i ślepoty oddaliśmy bez skrupułów wam, historykom. Tymczasem… jesteśmy dopiero w połowie drogi. Zjednoczyliśmy Ziemię. Wiesz najlepiej, jakie przeszkody trzeba było zwalczyć, zanim różnice mentalności, tradycji, obyczajów przestały dzielić, a stały się płaszczyzną braterskiej wymiany. Jaskinie łączyły rody. Te z kolei stworzyły szczepy. Powstawały osady, gminy, księstewka, wreszcie państwa i kraje. Bardzo długo trwało, zanim udało się zintegrować ludzkość; mieszkającą na jednej planecie. Przyszła kolej na galaktykę. Los Uług Begów grozi teraz rasom, zamieszkującym planety. To jest logiczne. I on o tym wiedział. Musiał wiedzieć. Tak samo jak my wiemy, że potem przyjdzie kolej na kontakty międzygalaktyczne. Naszą ojczyzną jest Ziemia. Niegdyś był jej skrawek. Kiedyś będzie Wszechświat.

— To jest właśnie historia… — szepnął Kulski. Sakadze zrobił pauzę, po czym, nie zwracając uwagi na to mimowolne wyznanie wiary, ciągnął dalej:

— Ofiara ma sens tylko wtedy, kiedy jest naprawdę jedyną drogą do osiągnięcia celu. Toteż nie chcemy ofiar. Ale jeżeli człowiek jest głęboko przekonany, że cel, do którego zmierza, przyniesie dobro ogółowi, że otworzy przed ludzkością nowe, szersze perspektywy albo że pozwoli ocalić jego ojczyznę, obojętnie jak na danym etapie rozumie to pojęcie, wtedy taki człowiek musi się liczyć z każdą ewentualnością.

Widząc, że Kulski otwiera usta, żeby mu przerwać, wzniósł szybko rękę, na znak, że już kończy.

— Powiedziałem, że ofiara jest ostatecznością. Tak istotnie myślę. Mało tego. Są granice… samozaparcia, których nie powinno się przekraczać, bo to upokarza całą społeczność. To wszystko prawda. Ale pomyśl, gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby tak właśnie rozumowali tacy Galileusze i Uług Begowie?

— Oni nie budowali baterii laserowych. Nie zabijali…

— Pojęcie ofiary też zmienia się z biegiem stuleci. Równolegle z pojęciem zwycięstwa. A jeśli chodzi o te wszystkie przygotowania, które tak cię niepokoją, to jest profilaktyka. Jeśli chcesz wiedzieć — Sakadze uśmiechnął się nagle, przyciągnął Kulskiego ku sobie i wyszeptał:

— Nie będzie żadnej wojny. Zobaczysz. Po dobrej chwili historyk zrewanżował się nikłym uśmiechem.

— Intuicja, profesorze?

— Uhm…

W tym momencie, tak jak kilka minut temu, wstrząsnęło Kulskim nagłe uświadomienie sobie faktu, że jedną z pierwszych istot ludzkich narażonych na skutki ewentualnego konfliktu musiałaby się stać córka uczonego, zamknięta w obezwładnionej rakiecie, spoczywającej tam w przestrzeni, na obcej planecie, podobnej stąd do złocistej główki od szpilki. Spojrzał za siebie, na ruiny obserwatorium Uług Bega, przeniósł wzrok na uśmiechniętą, skrzywioną w filuternym grymasie twarz profesora i serce zalała mu fala tkliwego ciepła.

Dyspozytor poganiał manewrowego ostatniego, zapóźnionego buldożera o pociemniałych, okopconych blachach osłony, który zjechał z pasa i utknął w błotnistych wykopach. Od budynku dworca rakietowego, a raczej jego najwyższej kondygnacji, bo ta tylko wznosiła się nad poziom lotniska, nadchodziła grupa ludzi.

Dzień był bezwietrzny. Okoliczni rolnicy zamówili na wieczór deszcz i w nasycającym się wilgocią powietrzu helokoksowy pancerz Uzbekistanu lśnił jak obelisk wykuty w bryle białego lodu, na tle zaśnieżonego łańcucha skalistych szczytów.

Ludzie milczeli. Wszystko, co było do powiedzenia, zostało powiedziane w czasie wielogodzinnych dyskusji i konsultacji. Buldożer trafił wreszcie na nitrobetonowe pasmo, targnął je gąsienicami i zaryczał silnikiem oddalając się spiesznie od pola startowego. Dyspozytor odetchnął. Poszła w górę świetlista struga, potem jeszcze jedna. Z zawieszonego na wysokości dziewiętnastu metrów pomostu mała sylwetka kosmonauty ostatni raz pozdrowiła odprowadzających. Trzej pozostali zajęli już miejsca w kabinie. Powietrzem targnął jękliwy sygnał. Na małym pomoście, podobnym do przyniesionego przez wiatr liścia, nie było już nikogo. Rusztowanie drgnęło. Stalowa wieża podzieliła się na dwa strzeliste minarety, pełznące bezszelestnie ku krawędziom płyty. Przez chwilę wydawało się, że boleją nad rozłąką z brzuchatym cygarem, wyciągając ku niemu ażurowe, przepołowione obręcze.

Ludzie wracali w stronę dworca. Dyspozytor zasiadł w twardym, prostym fotelu. Manewrował chwilę manipulatorami, strojąc automaty i sprawdzając ich zgodność z sygnałami zegara neutronowego. W końcu miękkim, jakby mimowolnym ruchem wcisnął czerwony klawisz, uruchamiając ciąg pogotowia startowego.

Jak zjawy z koszmarnego snu wychynęły spod ziemi, na obrębie pola, pancerne grodzie i osłony. Rzędy pulpitów i ekranów w wieży dyspozycyjnej rozjarzyły się setkami lampek sygnalizacyjnych i kontrolnych. Światełka pulsowały, migotały, przybywało ich stopniowo w miarę narastania dolatujących z lotniska odgłosów. Coraz głośniej brzmiał sygnał automatu, podającego sekundy, pozostałe do startu.

Przez wąskie szczeliny w ścianach dyspozytorni śledziło płytę kilkanaście par oczu. Potężnym korpusem Uzbekistanu przebiegł dreszcz, potem drugi. Stopniowo podłączano wszystkie elektrody zapłonu. Wpatrzeni aż do bólu w dysze rakiety przestali reagować na głos, odmierzający sekundy. Nagle uderzyła ich cisza. W tej samej chwili spod rufy statku rozpierzchły się żółtofioletowe strugi ognia. Trysnęły pierwsze promieniste smugi gazów i dymu. Przez wąskie strzelnice uderzyła w oczy

fala żaru. Zaraz potem przyszedł lodowy, mrożący dech w piersiach podmuch. U wylotu dysz dopalaczy stanęły małe, owalne słońca. Gdyby nie stosowana od kilku lat technologia zimnego startu, budowa pola, zdolnego stawić czoła żarowi atomowego ognia, musiałaby trwać kilka tygodni dłużej.

Śnieżnobiałe cygaro oderwało się od ziemi. Huk wzmógł się, pancerne ściany wieży zajęczały w pewnym momencie jak najczulsze membrany. Wraz z rosnącym przyspieszeniem Uzbekistan uruchamiał jeden po drugim wszystkie szesnaście silników głównego ciągu. Ludzie w kabinie byli teraz półprzytomni, zaciskali instynktownie ustniki, walcząc zaciekle z uciekającym w głąb ciałem, wprasowanym potworną siłą w czółnowate kadłuby foteli.

Przeraźliwy syk umilkł raptem, pozostawiając w powietrzu już tylko oddalające się basowe dudnienie. Fiolet ognistego słupa, tryskającego z rufy zbladł, wypłowiał, by po chwili rozpłynąć się nikłą, pomarańczową wstążką, znaczącą jeszcze w ciągu kilkunastu sekund tor lotu statku.

Obiektywy kamer łowiły do końca niknący w firmamencie punkcik. Po dobrej chwili milczący dotychczas reporter telewizyjny, „który przeprowadzał transmisję, drgnął jak obudzony i powiedział: „Tak oto wystartowała wyprawa ratunkowa na pokładzie drugiego w historii ludzkości załogowego statku marsjańskiego Uzbekistan”.

Kulski omiótł spojrzeniem poszarzałe nagle pole startowe, pośrodku którego czerniała nieregularna plama, jakby ktoś roztrzaskał o nitrobetonową gładziznę szklaną kadź pełną tuszu, odetchnął z ulgą i poszukał wzrokiem profesora Sakadze. Ten trwał jeszcze, z uniesioną głową, zaciskając palce na krawędzi szczeliny obserwacyjnej. Stojący tuż obok Lew Krotin przypatrywał mu się chwilę z nieodgadnionym uśmiechem, wreszcie nie wytrzymał i klepnął go lekko po ramieniu.

— Zbudź się, astrofizyku… trzeba coś zjeść, zanim. wrócą — zażartował.

Sakadze cofnął się powoli, spojrzał na Krotina jakby zdziwiony, pochwycił wzrok Kulskiego i oprzytomniał.

— Moja córka przepada za lodami — powiedział nieoczekiwanie. — Dałem Rankorowi kilka porcji w termosie… Ciekaw jestem, czy dowiozą.

— Na ich miejscu zjadłbym je sam — odparł” natychmiast, z najgłębszym przekonaniem, Krotin — będą lecieć sześć dni. „Twój, o Syzyfie, trzeba wskrzesić gest, by taki udźwignąć ciężar…” — zacytował, mrugając porozumiewawczo do Kulskiego.

Obraz stawał się nieostry. Kontury przedniej osłony komara pływały w matowej — mgiełce.

Lena wstała i sprawdziła automat strojenia. Funkcjonował normalnie. Pomyślała chwilę i wróciła do mikrofonu.

— Coraz gorzej nas widać — mówiła, pochylając się nad niskim pulpitem — przechodzę na radar.

Zamknęła mikser bloku dziennego. Po kilku sekundach ekran pojaśniał ponownie, łączność między rakietą a pojazdem przebiegała teraz w pasmach podczerwieni.

— Dojeżdżamy do emitora — głos Batuzowa był zniekształcony, chwilami ginął w narastającym huczeniu i trzaskach — nie przejmuj się, tutaj zanikają fale…

Podciągnęła do oporu regulator kontrastu, nie bacząc na protest automatu strojenia, który zamrugał gwałtownie niebieską lampką, i ułożyła się wygodnie w fotelu. Przejście na podczerwień niewiele dało. Prawdę mówiąc nic. Ekrany telewizyjne i tarcza radaru wyglądały jak wycelowane w burzliwe niebo. Spojrzała odruchowo w stronę pulpitu neuraksa. Lampka kontrolna sprzężenia płonęła równym, zielonym światłem. „Przynajmniej tyle…” — pomyślała. Zielony ognik był ostatnim widmowym znakiem więzi, łączącej grupę badaczy z macierzystym statkiem.

Potton sprawdził szczelność skafandrów i dał znak Batuzowowi. Ten pochylił się nad tablicą rozdzielczą i przełożył czerwoną dźwignię. Przezroczysta czapa, okrywająca kabinę, pękła przez pół, rozsunęła się bezgłośnie i spłynęła w osłonę podwozia. Silniki zamruczały gasnącym opadającym altem, wreszcie umilkły. Komar potoczył się jeszcze kilkadziesiąt metrów, okrążając łagodnym łukiem podstawę emitora, aż utknął w nieckowatej bruździe między wydmami. Kabina drgnęła i miękko zsunęła się na piasek. Z daleka pojazd przypominał teraz średniowieczny zamek, zwieńczony ośmioma basztami. Smukłe amortyzatory, pełniące równocześnie funkcje dźwigarów, wzdłuż których ślizgała się pionowo kabina, sterczały w górę na wysokość dwunastu metrów.

Przeprowadzenie pierwszej serii pomiarów wokół głowicy wyrzutni nie zabrało im więcej niż dwie godziny. Następnie skierowali się w stronę szybu wiodącego do podziemi. Nie ruszali już komara, nie opłacało się.

Tym razem jako pierwszy zeskoczył do wykopu Potton. Zbliżył się do wieżyczki i podniósł rękę.

Wychylony z otwartej kuli pręt „porządkował” otoczenie. Operacja trwała teraz krócej, od wielu dni nie było wiatru i zagłębienie pozostało czyste, tak jak je zostawili. Półton dokonał odkrycia. Obecność paraliżującego ciężaru, który przytłoczył ich wtedy, za pierwszym razem i obezwładnił, ujawniała się jedynie przy próbie zmiany pozycji ciała, najmniejszego choćby poruszenia. Kiedy stał spokojnie, nie czuł nic, w każdym razie nic takiego, co sugerowałoby, że ulega przemocy. Zacisnął zęby i spróbował posunąć prawą stopę do przodu. Każde włókno nerwowe, każdy najmniejszy mięsień w całym ciele przebiegł brutalny dreszcz. Na plecy i barki spadły worki z piaskiem. Upadł na kolana i znieruchomiał. Ściany wykopu drżały od przenikliwego szumu, pył wirował obłędnymi, krzyżującymi się spiralami, ale ciężar ustąpił, pozostawiając cichnący powoli łomot w skroniach. „A więc rzeczywiście” — pomyślał. Wszystko przemawiało za tym, że ich domysły były słuszne. Musiały tu działać automaty stwarzające „pole bezpieczeństwa”, broniące dostępu do urządzeń w czasie ich pracy. Zapamiętane zmaganie ze zwielokrotnionymi siłami grawitacyjnymi zawdzięczali zatem wyłącznie własnemu ówczesnemu zachowaniu. Przerażeni nawałnicą i jazgotem szamotali się wtedy rozpaczliwie, usiłując opuścić niegościnny wykop. Po kilkunastu sekundach zapanował spokój. Wieżyczka spłynęła pod ziemię, odsłaniając okrągły otwór studni. Potton wstał i wyprostował się.

— Dobrze, że nikt cię nie widział — powiedziała Ann, stając obok niego — ziemski uczony padający plackiem przed automatem, to mogłoby być dla nich ciekawe studium obyczajowe… gotowi się przestraszyć, że wyrobimy w ich maszynach manię wolności…

— Nie byłbym taki pewny… — mruknął Potton.

— Czego? Tego, że leżałeś plackiem? Czy tego, że to wyglądało dosyć… niecodziennie?

— Nie. Tego, że nikt nas nie obserwuje — uciął. Zamilkli. Batuzow, nisko pochylony, lustrował nieufnie ściany szybu.

— Wchodzimy?

— Idź pierwszy — Potton przesunął na pasie do przodu kontakty spustowe przetwornicy przeciwpola. Podniósł zasobnik i zawahał się.

— Masz teraz za swoje — Ann wzruszyła ramionami — szkoda, że nie zabraliśmy całej baterii.

Przetwornica wraz z zasobnikiem ważyła niespełna sześć kilogramów. Przed wyruszeniem Potton zamierzał wyposażyć wyprawę w dwa pełne komplety. Ann i Batuzow zaprotestowali. Doszło do wymiany zdań. Nie chodziło tylko o swobodę ruchów. Przetwornica jest czymś w rodzaju podfotonowego miotacza laserowego. Strzelając w ten sam punkt z dwóch aparatów, osiąga się podgrzanie materii do temperatur gwiazdowych. Przeciwpole staje się wówczas bronią o straszliwej sile niszczącej. Zresztą, podobny efekt można osiągnąć przekonstruowując nieznacznie gniazdo kierunkowe tak, aby zogniskować wiązkę pojedynczego miotacza. To chyba zadecydowało o zwycięstwie Ann i Batuzowa. Potton, jako kierownik wyprawy mógł oczywiście przeprowadzić swoją wolę, ustąpił jednak zdając sobie sprawę, że w ich sytuacji i jeden aparat będzie wystarczająco kłopotliwym bagażem.

Zastanawiał się teraz, czy ulokować gruszkowaty zasobnik na plecach, czy powiesić przed sobą. W końcu zostawił go tak jak był, z tyłu, podciągnął tylko pasy i przesunął na bok stożkowatą kaburę.

Batuzow schodził powoli, rozglądając się i badając, przed postawieniem stopy, każdy kolejny schodek. Ściany wydzielały łagodne, bladoróżowe światło, wypełniające wszystkie zakamarki sporej, sześciennej komory. Wąskie stopnie, jakby zawieszone w powietrzu, pozbawione jakichkolwiek wsporników i bez poręczy, sprowadzały w środkowy punkt podstawy tego sześcianu. Dwie przeciwległe ściany, wschodnia i zachodnia, były gładkie i ślepe, w pozostałych dwóch widniały owalne wyloty korytarzy.

— Co to tak świeci? — spytała Ann, dotykając ostrożnie bocznej krawędzi stopni, a raczej muskając ją wierzchem rękawicy — czy to jest napromieniowane?

— Raczej zwykła zaprawa fotostatyczna — odrzekł zdawkowo Potton, lustrując perspektywę tunelu.

W tym momencie dało się słyszeć jakby ostrzegawcze brzęczenie. Cofnęli się odruchowo pod ścianę. Od litej powierzchni, nad ich głowami, odprysł nagle spory krąg. Z odsłoniętej w ten sposób niszy wypłynęła wieżyczka. Sunąc powoli powietrzem zmieniała pozycję, ustawiła się pionowo, szybowała coraz wyżej, zmierzając nieomylnie w stronę otworu szybowego, wreszcie zamknęła go z cichym mlaśnięciem.

— No, mają nas… — usiłował żartować Batuzow. Wszystkim zrobiło się nieswojo.

Okrągła klapa, zamykająca „schowek”, z którego wychynęła przed chwilą wieżyczka, wróciła na swoje miejsce. Jej krawędzie były tak idealnie dopasowane do otworu, że po upływie kilku sekund daremnie wypatrywali już jakiejkolwiek rysy w poświęcającej ścianie.

— Jak to działa? — mruknął po chwili Potton. — Widziałeś kiedyś coś takiego, konstruktorze?

Batuzow nie odpowiedział. W czasie lotu wieżyczki na próżno szukali wzrokiem jakiegoś ramienia, wysięgnika, czegoś, co by ją podtrzymywało i kierowało jej ruchami.

— No co, idziemy? — Ann postąpiła kilka kroków, spoglądając na nich zachęcająco — na północ czy na południe? — rozłożyła szeroko ręce.

— Proponuję zacząć od emitora — powiedział Batuzow, przechodząc przed Pottona — na południe.

Zanim zatrzymali komara w bezpośrednim sąsiedztwie głowicy wyrzutni, sprawdzili eksperyment Pottona. Okrążyli szerokim kołem podstawę ulatującej w przestrzeń wiązki szukając śladów podziemnych przejść. Stwierdzili, że istniała tylko jedna linia, odbiegająca od emitora. Wiodła prosto na północ. Przynajmniej ona tylko miała owe szyby, czy też stacje, znaczone wieżyczkami.

Batuzow przestąpił próg korytarza. Podłoga była jakby metaliczna, namagnesowane podeszwy przywierały do śliskiej powierzchni. Ann szła tuż za nim. Małą kawalkadę zamykał Potton, podtrzymując jedną ręką spód zasobnika.

Szerokość tunelu, mierzona w połowie wysokości jajowatych ścian, nie przekraczała dwóch metrów. Pomiędzy sklepionym stropem a głowicami ich kasków pozostawał dobry metr wolnej przestrzeni. W całej, niezbyt zresztą odległej perspektywie, zbiegającej się przed nimi w ciemniejszy punkt, jakby czerwoną gwiazdę, nie było śladu jakichkolwiek urządzeń, nisz, najmniejszych nierówności.

Idąc obserwowali bacznie alarmowe czujniki promieniowania. Rozbłyski sygnałowych lampek powtarzały się nie rzadziej, ale i nie częściej niż na powierzchni w okolicy emitora. Czy to dlatego, że wzrok przyzwyczajał się

powoli do oświetlenia, czy też, że w wąskim korytarzu ściany dawały więcej światła, wydawało im się, że robi s.ię coraz jaśniej.

W pewnej chwili idący przodem Batuzow przystaną) i dotknął końcami palców różowiejącej gładzizny ściany. Poczuł delikatne, ale wyraźne drżenie, jakby rezonans wibracji pracującego w głębi silnika. Odwrócił się na moment do Ann, ale nic nie powiedział, skinął tylko ręką, y/skazując perspektywę tunelu i ruszył dalej. W miarę posuwania się naprzód narastało głębokie, basowe dudnienie, jakie towarzyszyło im od momentu wejścia do podziemi. Pulsujący pomruk tłumił chwilami metaliczne echo kroków. Licznik wskazywał czterysta dwadzieścia metrów, jeżeli korytarz zmierzał rzeczywiście prosto w kierunku emitora, ten ostatni powinien być już blisko.

Batuzow stanął raptem jak wryty, po czym rzucił się do tyłu, wpadając na Ann.

— Uwaga! — jego okrzyk, rzucony dziwnym, wysokim głosem podjęły ściany, podając go dalej i dalej, w głąb korytarza. Potton usiłował się cofnąć, ale zawadził zasobnikiem o butle tlenowe Ann i utknął wpół obrotu. Spojrzał odruchowo za siebie i drgnął.

— Pod ścianę! — krzyknął, wyszarpując z kabury miotacz Głos nałożył się na dźwięczące jeszcze w podziemiu echo.

Byli w pułapce. Jakieś piętnaście metrów za nimi i w przedzie, w tej samej odległości, z głębi tunelu wyłoniły się płaskie tarcze, nieoświetlone, nieprzenikliwe, o kształtach doskonale odpowiadających poprzecznemu przekrojowi korytarza. Między ich krawędziami a owalem ścian nie można było wypatrzeć śladu szczeliny, rysy, przez którą mógłby się przecisnąć najmniejszy owad. Obie te pancerne, masywne grodzie zbliżały się do nich, zagarniając centymetr po centymetrze przestrzeń tunelu. Za minutę, dwie spotkają się, zewrą jak szczęki prasy w miejscu, gdzie stoją teraz ludzie.

Potton sięgnął gwałtownym ruchem do kontaktów spustowych, pochylił się nisko, skulił i… znieruchomiał. Obie przegrody zatrzymały się łagodnie, jakby z wahaniem.

Czekali dłuższą chwilę, nie śmiejąc odetchnąć, jak sparaliżowani.

— Teraz to naprawdę nas mają… — wykrztusił wreszcie Batuzow.

Ann dokonywała heroicznych wysiłków, by opanować drżenie kolan. W końcu dała za wygraną, przykucnęła gwałtownie, jakby padając. Potton, nie spuszczając wzroku z nieruchomej grodzi, rzucił krótko:

— Wstań. Wstań, Ann — powtórzył nieco łagodniejszym głosem. Batuzow wyciągnął do niej rękę.

— Znakomita cywilizacja — syknął po dobrej chwili Potton. — Metody, jakich nie powstydziłoby się nasze średniowiecze…

Ann podniosła się wreszcie z trudem, jak obarczona nadmiernym ciężarem.

— Przepraszam — powiedziała cicho — to idiotyczne…

Nikt się nie odezwał.

Nagle Batuzow pochylił się nisko do przodu. Zamykająca korytarz zapora drgnęła. Wyprostował się. To nie było złudzenie. Przegroda cofnęła się o kilka centymetrów, ale ruch był wyraźnie uchwytny. Powtórzył eksperyment, spoglądając tym razem za siebie, tam skąd przyszli. Kiedy wychylił ciało w kierunku marszu, zapora przybliżyła się nieznacznie.

— Poczekajcie — mruknął półgłosem — coś mi zaczyna świtać… — Ruszył nagle z miejsca i zrobił kilka kroków do przodu. Odwrócił się.

Od pewnej chwili spodziewał się tego, był właściwie pewny, a jednak nie potrafił wstrzymać wybuchu krótkiego, nerwowego śmiechu. Widok był rzeczywiście szokujący. Przegroda przecinała w połowie ciało Ann. Nic nie rozumiejąc wpatrywała się w niego rozszerzonymi oczami, tkwiącymi w zawieszonej w próżni, pozbawionej korpusu głowie. Potton był niewidoczny. Postąpił jeszcze krok do przodu i wyciągniętą sztywno ręką uderzył w poprzeczną zaporę. Nie poczuł nic. Dłoń przeszyła po prostu powietrze. Ruszył śmiało naprzód. Pojaśniało. Przed sobą miał już tylko długą perspektywę korytarza, zamkniętą małym jasnym punktem.

— Chodźcie! To tylko odbicie — zawołał, odwracając się, ale Potton stał już obok niego. W tej samej chwili z litej, zdawało się, ściany wychynęła spiczasta kopułka kasku Ann.

— Odbicie? — w jej głosie zabrzmiało niedowierzanie, zmieszane z mimowolnym podziwem — jak to odbicie?

— Dochodzimy do emitora — tłumaczył Batuzow podnieconym głosem — widocznie pole, ograniczające wiązkę, ma jeszcze jedną, zewnętrzną strefę. I tutaj właśnie przebiega jej granica. Tak jakbyśmy przeszli przez linię jakiegoś — szukał chwilę porównania — terminatora elektromagnetycznego — skończył z uśmiechem. — Załamuje po prostu promienie światła.

Potton zmarszczył brwi.

— W takim razie — mówił z zastanowieniem — tam, na powierzchni, powinno dziać się coś podobnego… cała wyrzucana wiązka powinna być otoczona taką „pancerną” rynną…

— Być może promienie słoneczne rozpraszają graniczny pas tej strefy… — odrzekł po namyśle Batuzow — a tutaj ekranizują ją ściany albo po prostu warstwy gleby. Może ci, którzy zbudowali korytarze, specjalnie „wyostrzyli” w nich kontury tej granicy, przeznaczając jej jakieś dodatkowe zadanie.

— To wszystko hipotezy — rzucił sucho Potton.

— Oczywiście — zgodził się Batuzow. — Bardzo możliwe, że te zapory nie mają nic wspólnego z emitorem. W każdym razie dla nas nie są groźne. Muszę przyznać, ze czułem się trochę głupio… — wyprostował się, oddychając głęboko. — Dałbym teraz nie wiem co za dobrego papierosa — zakończył.

— Niestety — zaśmiała się Ann — nie wymyślili jeszcze skafandrów dla palaczy. A szkoda, należałaby ci się nagroda… swoją drogą — rzuciła ironiczne spojrzenie Półtonowi — osobliwe to ich średniowiecze… nie uważasz?

Ten wzruszył tylko ramionami.

— Idziemy — powiedział szybko Batuzow. — Szkoda tlenu.

Stali na krawędzi gigantycznej studni czy szybu, o średnicy przekraczającej pięćdziesiąt metrów. Pod ich stopami otwierała się bezdenna głębia, pełgająca różową poświatą. Bez najmniejszego progu czy zabezpieczenia korytarz, jak ucięty nożem, wpadał w pionowe urwisko Jego otwór, gdyby patrzeć z dołu lub z góry, musiał się wydawać małym punktem w horyzontalnym pierścieniu szybu.

Środkiem, jak pionowa oś powietrznego walca, biegła opasła, zielonkawa rura. Pod stropem zwężała się stożkowato, wyglądało na to, że jej szczyt wystaje nad poziom gruntu. Była nim zapewne głowica emitora.

Ściany dygotały. W zamkniętej przestrzeni przelewał się, idący gdzieś z głębi głuchy, drążący nerwy grzmot.

— I co dalej? — spytał po dobrej chwili Batuzow. Nie czekając na odpowiedź dał krok do przodu, stając na samej krawędzi przepaści, tak że czubki jego butów znalazły się już poza linią chodnika. Ann pochyliła się odruchowo, chcąc go powstrzymać, ale jej wyciągnięte ramię zawisło w powietrzu. W basowy, wibrujący pomruk wypełniający każdy milimetr sześcienny szybu wmieszało się nagle delikatne granie, jakby gdzieś blisko ocknął się świerszcz. Wszyscy troje odruchowo unieśli głowy. Batuzow cofnął się gwałtownie. W ostatniej chwili. Skądś, z wysokości, jakby wyczarowany ze ściany wyłonił się pękaty, przezroczysty walec, nakryty kopulastym hełmem. Tkwiły, w nim smukłe, rozwidlone pręty. Cała ta konstrukcja, przypominająca szklaną kabinę, podpłynęła powoli, zamykając wylot tunelu i przywarła do jego krawędzi. Przezroczysta ścianka rozchyliła się, jakby zapraszając do środka.

Stali chwilę bez ruchu, nie wiedząc, co począć, wreszcie Półton sięgnął machinalnie do górnej kieszeni skafandra i wyjął małą, płaską tarczę uniwersalnego kalkulatora. Wpatrywał się w nią chwilę nieprzytomnym wzrokiem, jakby nie poznając, po czym poruszył bezradnie ramionami. Jego ręka trzymająca przyrządzik opadła bezwładnie. Miniaturowe wskaźniki, wbudowane w tarczę, były martwe. Nici, łączące ich podręczne analizatory z szeregami elementów scalonych w mózgu neuraksa prysnęły, kiedy przekroczyli próg podziemi. Byli zdani wyłącznie na własną wiedzę i doświadczenie. To ostatnie, choćby nie wiedzieć jak bogate, nie na wiele mogło im się tutaj przydać. Oczywiście istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że neuraks rejestruje w dalszym ciągu ich obserwacje i wnioski, w każdym razie jego sygnały zwrotne grzęzły w polach utrzymujących się wokół wyrzutni.

— Mamy windę — powiedział niepewnie Batuzow. Chwilę trwało milczenie.

Nagle Potton wysunął się zdecydowanie do przodu. minął Batuzowa i wkroczył do przezroczystej kabiny.

— Oszalałeś?! — Ann rzuciła się, żeby go powstrzymać, o ułamek sekundy za późno. — Przecież to także mogło być takie… odbicie! — Nie pomyślał o tym. Jednym podrzutem poprawił pasy podtrzymujące przetwornicę i tupnął kilka razy ciężkim, metalowym butem.

— Wygląda całkiem solidnie — powiedział z nutą przekory w głosie: Rozglądał się po szklanych ścianach szukając jakichś przycisków, manipulatorów, czegoś, co mogłoby pełnić funkcję aparatury sterowniczej. Nie znalazłszy odwrócił się i wyciągnął rękę do Ann.

— Wsiadacie?

Przekraczając próg korytarza Ann odruchowo zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, stała na przezroczystej płycie grubości, jak się zdawało, ułamków milimetra. Pod nią ziała tysiącmetrowa przepaść.

— Zobaczymy, co z tego wyniknie — powiedział z determinacją Batuzow. W momencie, kiedy podnosił stopę, by postawić ją za progiem kabiny, ciche brzęczenie, przywodzące na myśl granie świerszcza, urwało się raptownie. Półkolista ścianka od strony korytarza wróciła na swoje miejsce, zamykając szczelnie walec konstrukcji, nazwanej przez nich windą. Kabina ruszyła pionowo w dół, od razu nabierając szybkości.

— Poczekajcie! — krzyknął, jakby tych dwoje, zamkniętych w przezroczystej klatce, mogło mieć jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń.

— Zostań na górze — spadali już z szybkością pocisku i Potton nie wiedział, czy jego słowa docierają do Batuzowa — to jest widocznie dwuosobowe…

Wklęsła, pionowa ściana nie była tak jednolicie gładka, na jaką wyglądała z góry. W ułamkach sekund wyłuskiwali z jednolitych pasów, w jakie zlewały się lepiej oświetlone łuki urwiska, płytkie nisze, podobne do odwróconych mis. Sterczały z nich krótkie, grube pręty, przypominające lufy laserów. Dwa czy trzy razy mignęły jajowate plamy, zapewne wyloty korytarzy. Licznik Pottona wskazywał głębokość tysiąca dwustu metrów. Nagle szyb zaczął się gwałtownie zwężać. Kabina zwalniała niezmiernie powoli, mimo to płyta, na której stali, napierała na nich z rosnącą siłą. Z największym trudem utrzymywali się na nogach. Słup stanowiący oś studni był wciąż jednakowo szeroki, ale przybliżał się tak, że mogliby go dotknąć nią wyciągając nawet ramienia. Nie był to już upadek, opuszczali się teraz łagodnie, jak na spadochronie, wąską, pionową przecinką. Jeszcze kilkanaście sekund i ujrzeli pod nogami okrągłe, tarczowate dno. Kabina przyhamowała miękko i zatrzymała się. Bez jednego wstrząsu, wydając krótkie sapnięcie, jakby pneumatyków. Boczna ściana uciekła bezszelestnie, otwierając przejście do niedługiego korytarzyka. Za nim widniał fragment jakiejś większej niszy czy sali.

Ann zrobiła dwa kroki w kierunku wyjścia i zawahała się.

— Wychodzimy?

Potton obrzucił nieufnym spojrzeniem przezroczyste ściany kabiny.

— Miejmy nadzieję, że to tutaj zostanie… — mruknął — poczekaj lepiej, aż wrócę…

— O nie — przerwała, przechodząc do korytarza — nie mam ochoty na samotną podróż w tym kieliszku.

Wzruszył ramionami i poszedł za nią.

Łoskot grzmotów, przewalających się jakby w całym skalnym miąższu planety, był niemal namacalny w powietrzu. Ściany drżały konwulsyjnie, osłony akustyczne ich skafandrów stały się bezradne. Czujniki promieniowania pryskały gwałtownym, białym światłem. Rzecz charakterystyczna, także i tutaj, w bezpośrednim sąsiedztwie pracujących agregatów czy reaktorów, częstotliwość alarmowych rozbłysków nie była większa niż na powierzchni. Odpryski twardego promieniowania przenikały równie rzadko przez pierwsze warstwy ekranów co pr/ez tysiącmetrowej grubości pokłady geologiczne. Wystawiało to znakomite świadectwo konstruktorom tych ekranów, równocześnie jednak mówiło wiele o niewiarygodnej wydajności i mocy zainstalowanych przez nich źródeł promienistej energii.

Kilkanaście metrów dalej korytarz wpadał do małej salki, wykutej w skale na planie kwadratu. Na próżno wypatrywali jego dalszego ciągu. Ślepe ściany, bez śladu najmniejszej rysy, sączyły wszędzie równe, bladoróżowe światło. Była to niewielka, kamienna cela. Ich wzrok przykuł ciemniejący pośrodku prostopadłościan, nakryty ściętą pochyłą płytą. Przypominała tarczę pulpitu, jej lśniąca powłoka, jakby odlana w granatowym szkle, roiła się kolorowymi ognikami, niby mrowiem mikroskopijnych lampek sygnałowych.

— Sterownia — szepnęła Ann.

Postąpili kilka kroków w stronę domniemanego pulpitu. Poza światełkami, oczywiście, jeżeli naprawdę miałyby to być lampki kontaktowe, nie dało się zauważyć śladu jakichś dźwigni, przekładni, czegokolwiek co budziłoby skojarzenia z rozdzielnią aparatury sterującej. W pewnym momencie Potton zniecierpliwionym ruchem pochylił się nad tylną ścianką konstrukcji.

W ułamku sekundy zalała komorę upiorna jasność. Ann krzyknęła i targnęła się do tyłu, w stronę wyjścia. Potton skulił się, jego dłonie przywarły odruchowo do oczu. Czekali chwilę bez ruchu, w końcu Potton nie odsłaniając twarzy wyprostował się powoli. Z okapu swojego hełmu ściągnął po omacku osłonę przeciwsłoneczną i nieco tylko uchylając rękawicy otworzył oczy.

Boczna ściana salki płonęła okrutnym, plazmowym światłem. Nie było już jej właściwie przed nimi, w odległości kilku kroków kotłowało się w słonecznych wybuchach morze atomowego ognia. Po dobrej chwili, spozierając wciąż kątem oczu, spoza rozcapierzonych palców, dostrzegli masywną, przezroczystą taflę. Ściana pozostała więc, w pierwszej chwili myśleli, że cała zapadła gdzieś w głąb, ale to pierzchła tylko zewnętrzna warstwa lub też uległa jakiemuś przeobrażeniu jej materialna struktura.

Ann pomyślała nagle o potężnych, wielometrowej grubości pancerzach, chroniących ludzi przed ekspansją ziemskich reaktorów. Utrzymać małą gwiazdę za taką przezroczystą płytą było osiągnięciem przypominającym baśnie kosmiczne. Owładnęło nią uczucie bałwochwalczego podziwu dla konstruktorów i budowniczych tego wszystkiego.

— Stos… — szepnęła.

Potton spojrzał na nią z powątpiewaniem, ale nic nie powiedział. Po chwili podszedł do trapezoidalnej bryły nazwanej przez nich pulpitem i utkwił wzrok w gąszczu pastelowych ogników. Musnął wierzchem rękawicy lśniącą powłokę, potem śmielej już powiódł dłonią po ścianach i krawędziach konstrukcji.

— Nic tutaj nie znajdziesz — skwitowała jego poszukiwania Ann.

Wyprostował się, jakby niechętnie, jego ręka powędrowała odruchowo do kieszeni kryjącej tarczę analizatora. Żachnął się, przypomniawszy sobie o bezużyteczności podręcznej aparatury w warunkach panujących w podziemiach i niecierpliwie poprawił pasy.

— To przecież rzuca się w oczy — ciągnęła Ann, nie bacząc na niestosowność takiego powiedzenia w miejscu, gdzie przeszywający wszystko blask nie pozwalał im w ogóle otworzyć oczu — wykluczone, żeby jakakolwiek istota, obdarzona wzrokiem, mogła pracować w takich warunkach… To tylko stacja pomiarowa albo jakiś punkt przekaźnikowy.

Pomyślał chwilę.

— Nawet jeśli tak, to powinny tu być jakieś bezpieczniki, aparatura łączności…

— Skąd wiesz, czy nie ma? Jeżeli windy jeżdżą bez szyn i zaczepów, po prostu latają… — mimo woli spojrzeli w stronę wylotu korytarza.

— Do diabła! — warknął Potton — mówiłem… — rzucił się w kierunku wyjścia. Ann stała chwilę jak skamieniała, wreszcie ospale, jakby przezwyciężając fizyczny opór powietrza, ruszyła za nim.

Szklana kabina znikła bez śladu. Stali na krawędzi chodnika, kilka metrów nad płaskim dnem szybu. Od górnego poziomu, gdzie pozostał Batuzow, dzielił ich kilometr pionowej ściany…

Potton gwałtownymi ruchami odpiął pasy, zsunął z ramion zasobnik przetwornicy i ułożył go ostrożnie w załamaniu korytarza. Następnie pochylił się, przykucnął i opierając dłonią o próg zeskoczył na dno studni. Chwilę badał podłoże po czym oddalając się coraz bardziej od progu zaczął krążyć dookoła centralnej rury wypatrując w górze stopni czy jakichkolwiek wystających przedmiotów, które umożliwiłyby im wydostanie się z pułapki. Na próżno. Na tej głębokości nie było już nawet owych mis z prętami czy lufami, wyloty korytarzy pozostały kilkaset metrów nad nimi. Jedyną rzeczą, która wyróżniała się w litej gładziźnie ścian, było niewielkie wklęśnięcie zielonkawej rynny, stanowiącej oś szybu, vis a vis ślepego tunelu, prowadzącego do stosu.

Ann odwróciła się nagle. W komorze, którą jeszcze przed chwila wypełniało morze ognia, panował mrok. W momencie, kiedy przekroczyli próg korytarza, nieprzenikliwa ściana wróciła na swoje miejsce. Spojrzała w dół. Potton okrążył już kilkakrotnie płaski pierścień, nie ustając w poszukiwaniach drogi odwrotu. Obserwowała chwilę jego bezowocne wysiłki, wreszcie usiadła na krawędzi i powiedziała:

— Wracaj. Sam wiesz, że to beznadziejne… Pokiwał głową, jakby przecząc, ale nie odpowiedział.

Po chwili zatrzymał się pod nią, skoczył, podciągnął na rękach i ukląkł na progu.

— Przedtem przyjechała sama. Poczekamy — mruknął sadowiąc się koło Ann. Milczeli dłuższą chwilę.

— Ciekawam, co robi Andrzej — odezwała się nagle.

— To samo co my. Czeka.

Wsłuchiwali się jakiś czas we wszechobecne dudnienie atomowych grzmotów.

— Ten stos — powiedziała Ann — nie przypomina żadnego z naszych…

— To nie jest stos — rzucił w odpowiedzi — raczej jakiś generator plazmowy albo jego pompa…

Mijały minuty.

Tuż pod nimi, w pancernej ławie fundamentów, sięgających bez wątpienia jeszcze wieleset metrów w głąb planety, wirowało w permanentnym wybuchu jakby samo jej ogniowe jądro. To gniazdo kosmicznej energii nie było jednak dziełem natury. Ani człowieka.

Potton utkwił wzrok w tarczy ciśnieniomierza butli tlenowych. Mała czerwona wskazówka przesunęła się o kilka odcinków skali. Powoli, jakby ze zdziwieniem, przeniósł spojrzenie na Ann i zamknął oczy. „Za półtorej godziny — pomyślał — zaczniemy się dusić”…

Загрузка...