ROZDZIAŁ IV

W zawiesistym, ołowianym oparze smużyły się pasma czerwieni. Co kilka sekund tryskały w górę pionowe wiry, porywając maziste chmury i odsłaniając bulgocącą w głębi krateru wiśniową kipiel. Szła skalną półką zbiegającą skosem do przepaści. Coraz bliżej huczał żar, papkowate obłoki zatykały oddech. Jedna po drugiej buchały z dna fale trujących wyziewów. Lena wiedziała, że za wszelką cenę musi stanąć, cofnąć się, uciec z tego miejsca, pozwolić płucom zaczerpnąć powietrza. Zebrała wszystkie siły, ale nie udało jej się przezwyciężyć ciężaru rozpędzonego ciała. Szła coraz szybciej, był to już bieg, nogi niosły ją wbrew woli ku krawędzi podciętego skalnego tarasu, poza którą rozwierało się morze rozpalonej lawy. Złożyła usta do krzyku, z nadludzkim wysiłkiem rzuciła się w bok, przywierając do skalnej ściany — i otworzyła oczy.

W kabinie panował nieznośny upał. Było duszno. Kiedy utracili łączność, Lena podciągnęła regulator klimatyzatora. Chód pogłębiał osamotnienie i niepokój o towarzyszy.

Przeciągnęła się i usiadła w fotelu. Sięgając do rączki klimatyzacyjnej zerknęła w stronę pulpitu — i znieruchomiała. W sekundę znalazła się przed zasnutym plamami zakłóceń ekranem, chłonąc przerażonym wzrokiem tablicę wskaźników neuraksa.

Sygnalizator alarmowy układu zwrotnego jarzył się ostrym, szkarłatnym światłem. Pola projekcyjne kory mózgowej ludzi, którzy wyruszyli w marsjańską pustynię, pracowały bez udziału ośrodków koordynujących. Świadczył o tym charakter krążących w ich organizmach bioprądów, przekazywanych za pośrednictwem wzmacniaczy przez układ zwrotny neuraksa. Niektóre centrale tego typu były wyposażone w dodatkowe linie, połączone z zainstalowanymi w skafandrach aparatami ratowniczymi — zbiorniczkami gazów pobudzających serce i oddech, automatycznymi strzykawkami zawierającymi glukozę oraz surowice. Dawało to możność interweniowania na odległość w razie wypadku lub zagrożenia, zasygnalizowania bazie. Takie wyposażenie skafandrów ograniczało jednak znacznie swobodę ruchów, co w niektórych wypadkach mogło powodować dodatkowe niebezpieczeństwa. Poza tym uczestników wypraw działających w warunkach trującej atmosfery obowiązywała zasada redukowania do minimum ekwipunku osobistego na korzyść zapasów tlenu. Tak więc skafandry, w których trójka badaczy wyruszyła na rozpoznanie obiektów wzniesionych tutaj przez pozaziemską cywilizację, nie były wyposażone w tę aparaturę — jak ją czasami nazywano — reanimacyjną.

Z wysiłkiem oderwała wzrok od szkarłatnego oka i spojrzała na zegarek. Spała półtorej godziny. Sygnał alarmowy mógł się pojawić przed chwilą, mógł jednak płonąć od kilkudziesięciu minut. W takim razie…

Jej towarzysze żyli. Gdyby nastąpiło całkowite zerwanie emisji bioprądów, odezwałby się. inny, sąsiedni czujnik, połączony z sygnałem akustycznym. Lena zawisła nieprzytomnym spojrzeniem na jego fioletowej tarczy. Może zabłyśnie w tej właśnie chwili… może za kilka sekund… za minutę…

Szybka czujnika pozostała ciemna. W kabinie panowała niczym nie zmącona cisza. Gdzieś w jednostajnym bezkresie czerwonej pustyni Ann, Piotr i Andrzej znajdo” wali się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Żyli. Jeszcze żyli. Ich świadomość przestała porządkować bodźce odbierane z zewnątrz, koordynować je, przekazywać ośrodkom ruchowym. Byli nieprzytomni.

Nagle coś ją uderzyło. Powoli, z niedowierzaniem przeniosła spojrzenie na płonący sygnał alarmu. To było złudzenie. Mimo wszystko cofnęła się i zmrużyła powieki. Dostrzegła znowu. Odwróciła twarz i zamknęła oczy. Po dobrej chwili ponownie spojrzała na pulpit. Teraz była już pewna. W głębi gorejącej czerwieni pulsował zielony refleks. Mogło to znaczyć tylko jedno. Neuraks otrzymywał normalne „zdrowe” impulsy zwrotne od Thorson, Pottona lub Batuzowa. Na łagodne szmaragdowe światło informujące bazę, że wszystko jest w porządku, nakładał się ostry szkarłat alarmu.

— Kto? Który z nich? Może ktoś jeden tylko uległ wypadkowi? Może tylko jeden ocalał? Musieli się rozdzielić. Teraz neuraks sygnalizował zanik świadomości tego, który poszedł sam. A może pozostałej pary?

W pierwszym odruchu rzuciła się do pulpitu centralki komunikacyjnej. Dać znać Ziemi! Gorączkowo pochwyciła mikrofon, sięgając drugą ręką do przełącznika wywoławczego kodu. Zawadziła o gałkę odbiornika kontrolnego, którego ekran rozjarzył się natychmiast ostrym obrazem. Ziemia nadawała reportaż z pochodu karnawałowego w Rio de Janeiro. Z ogólnej panoramy gigantycznego kalejdoskopu, poruszającego się w deszczu kolorowych ogni sztucznych, kamera przechodziła na fantazyjne pojazdy, wyłuskiwała olśniewające stroje, roześmiane twarze…

Trwała bez ruchu, pochylona, z ręką wyciągniętą w stronę przełącznika. Wreszcie wyprostowała się powoli. Odruchowo zgasiła odbiornik. Cóż oni mogą zrobić… Zaalarmuje tylko znowu cały świat, wszystkich bliskich, ojca…

Zapadał wieczór. Dochodziła dziewiąta miejscowego czasu. Wyruszyli o szóstej rano. Jeżeli nie zdążyli wrócić do komara przed zachodem słońca… Komar miał bardzo małe rezerwy energetyczne, wyposażono go natomiast w wysoko wydajne baterie słoneczne. Jeżeli nie zdążyli, to pół godziny temu zaczęło im brakować tlenu. Ogromnym wysiłkiem woli zebrała myśli. Trudno to było nazwać zastanawianiem się, nie mogła w tej sytuacji zrobić nic innego. Po prostu przepowiedziała sobie kolejność czynności. Po chwili wróciła do pulpitu i zdecydowanym ruchem zamknęła jeden po drugim miksery centrali komunikacyjnej. Ich nadajnik przeszedł automatycznie na sygnał namiarowy rakiety. Gdyby ktoś z Ziemi próbował się teraz połączyć z Kopernikiem, ten sygnał powie mu, że załoga śpi lub pracuje poza statkiem.

Szybkimi, precyzyjnymi ruchami wciągała skafander. Odrzuciła całe dodatkowe wyposażenie, poza zapasowym ogniwem i silną elektryczną latarką. Zamiast dwóch, założyła na aluminiowy stelaż cztery butle z tlenem. Po chwili zastanowienia dodała jeszcze dwie, mocując je z przodu skafandra, na skrzyżowanych pasach wykonanych z włókna azbestowego.

Obrzuciła ostatnim spojrzeniem wnętrze kabiny. Sygnały kontaktowe milczały. Bezcieniowe lampy oblewały ściany matowym światłem. Miękkie linie foteli kusiły wizją sjesty, odpoczynku, ciekawej lektury. Dyskretny puls zegara neutronowego odmierzał czas. Jeszcze nigdy wnętrze rakiety nie wydało jej się tak zaciszne, tak bardzo godne tego, aby je nazwać domem.

Ssawki klapy przylgnęły do metalowej futryny. Nad włazem zapłonęło światło. Słuchawki w hełmie zadrżały, przenosząc syk wyrywającego się z oczyszczaczy gazu. Automat sprawdził szczelność skafandra i zamknął dopływ tlenu do śluzy. Nad włazem, pod czerwoną lampką zaświecił się zielony trójkąt. Równocześnie mikrofon pochwycił przeciągły chrobot rozsuwanych płyt helokoksowych. „Przed startem — pomyślała — trzeba będzie oczyścić mechanizm”.

Szła z trudem. Buty grzęzły w miałkim pyle, cztery dodatkowe butle obciągały niemiłosiernie ramiona; pas. do którego były przymocowane, zwinął się na plecach i boleśnie uwierał. Białe światełko pozycyjne statku dawno już przesłoniły kopulaste wierzchołki wydm. Zapomniała założyć rakiety piaskowe, kiedy się zorientowała, za późno już było wracać. Co kilkadziesiąt kroków sprawdzała na kompasie radiowym kierunek. Trzydzieści kilometrów… Z wysiłkiem odrzuciła tę powracającą natrętnie myśl. Do oporu otworzyła regulatory wzmacniaczy — mikrofonu zewnętrznego i odbiornika. Chrzęst piasku pod nogami wzmógł się, każdy krok grzmiał w słuchawkach dudniącym trzaskiem. Nagle dźwięk uległ zmianie. Wyszła na szeroką łachę żwiru. Odetchnęła z ulgą. Nogi przestały zapadać się po kostki w pyle, zelżał piekący ciężar butli. Po kilkudziesięciu metrach żwir się skończył. Tym trudniej było teraz iść dalej. Nie spoglądała już na zegarek. Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz sprawdziła kierunek marszu. Przez zwielokrotniony poziomem odbioru łoskot kroków przebijało bicie serca. Łomot w skroniach przeszedł w ciągłe, gorączkowe dudnienie. W oczach pojawiły się złote igły, na tle ciemnofioletowych zboczy zaczynały wirować płaty wodnistej mgły.

Nagle oprzytomniała, skupiając całą uwagę na głosach, odzywających się w słuchawkach. W przelewającym się jazgocie zakłóceń, trzaskach i dudnieniu, zabrzmiało coś…

— Andrzej! — krzyknęła rozpaczliwie, głośno. — Andrzej! — Szarpała gorączkowo regulator wzmacniacza, nastawionego od dawna na maksymalny odbiór. Uświadomiła to sobie po dłuższej chwili. Zastygła w bezruchu, wsłuchana w chaos dźwięków. Wreszcie wyłowiła — tak jej się zdawało — słowo: „idę”. Pochyliła się, splotła ręce na plecach, pod butlami i zaczęła biec. Pojemniki skakały na pasach, kując w łopatki i kręgosłup, każdy krok ściągał ją gwałtownym szarpnięciem do ziemi, utrzymywanie tempa stało się fizyczną niemożliwością, zawory butli tlenowej ledwo nadążały za płytkim, gorączkowym oddechem. Pociemniało jej w oczach, nie myślała już o niczym, przestała się wsłuchiwać w charkot głośników. Jeszcze pięć kroków, jeszcze pięć, jeszcze pięć… Nagle szpic jej buta ugrzązł w miałkim, niemal lepkim pyle, runęła gwałtownie do przodu, nie zdążyła nawet przenieść rąk spod butli, żeby osłabić upadek.

Minęło kilkadziesiąt sekund, zanim odzyskała przytomność i otworzyła oczy. Złote igły i przesypujące się płatki ustąpiły miejsca przesłaniającej wszystko mgle.

— Pójdziesz. Właśnie że pójdziesz… — niespodziewanie czysty głos Andrzeja zabrzmiał jak echo jej własnych myśli. Zerwała się gwałtownie.

— Andrzej! Andrzej!

Wydało jej się, że cała pustynia powtarza jej krzyk, że zbocza wydm. podają go sobie jedno drugiemu dalej i dalej, że jeżeli gdzieś tam w tej czerwonej głuszy jest żywy człowiek, to musi, po prostu musi usłyszeć i odpowiedzieć. Zakłócenia, trzaski, dudnienie zlały się teraz w jedno dalekie, szumiące tło.

— Wstań, mówię ci, wstań. Nieprawda, nic nie słyszysz… to dlatego, że nie chce ci się wstać…

Włosy zjeżyły się jej na głowie. Zrozumiała, że mówi do siebie. Jest blisko. „Ustąp” — przemówiła błagalnie, przecierając rękawicą szybę hełmu. Na próżno. Spoza białej, wirującej leniwie mgły, ukazywały się jedynie rozmazane kontury wydm. Wytrzeszczyła oczy. Pojęła nagle, że noc jest bezchmurna, marsjańska noc bez rosy i mgły, że to tylko zmęczenie…

— Andrzeju — odezwała się nieoczekiwanie dla samej siebie spokojnym, opanowanym głosem. — To ja, Lena, mówię do ciebie. Wyszłam z rakiety, jestem blisko.

Odpowiedzią był słaby, głuchy kaszel. „Jeżeli się natychmiast nie uspokoję — pomyślała — zginiemy oboje”. Kaszel w słuchawkach przechodził w krótkie, urywane chrapnięcia.

— Słuchaj — powiedziała — słuchaj. Możesz nie wierzyć, że słyszysz mój głos. Zgoda. Ale umówmy się — nawet jeśli jestem tylko twoim majaczeniem, poświęć mi trzydzieści sekund uwagi. Trzydzieści sekund. Dobrze?

— Uparta… — wycharczał głośnik. — Czego chcesz?

— Błagam cię, wyłącz fonię i przejdź na namiar. Słyszysz? Wyłącz fonię i przejdź na namiar. Czekam.

Zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, pustynia rysowała się przed nią ostrymi granatowymi konturami łagodnych półkoli, spływających w szeroką czarną perspektywę. Pod głowicą skafandra płonęła mała tarcza odbiornika optycznego. To urządzenie, działające na zasadzie radaru, wchodziło w skład ekwipunku każdego ubioru próżniowego. Używano go zazwyczaj w czasie lotu, kiedy zachodziła konieczność opuszczenia kabiny dla dokonania jakiejś kontroli lub pomiarów. Strumienie cząstek radioaktywnych tryskające z dysz silników atomowych także i na biegu jałowym uniemożliwiały wtedy normalną łączność radiową. Niejeden kosmonauta zawdzięczał życie temu mikroskopijnemu nadajnikowi, który w każdej chwili informował pozostałych członków załogi, gdzie znajduje się jego właściciel. Nie odrywając wzroku od maleńkiego ekranu, ruszyła wolno przed siebie. Po chwili przyspieszyła. Ciemna nitka wiodła prosto jak strzelił na południe. Nagle zachybotała. Znikła na ułamek sekundy, rozpłynęła się w nikłym blasku ekranu. Pojawiła się znowu, przerywana, załamana jak w pryzmacie. Lena pochyliła głowę. Nitka wyprostowała się, rozrosła. Powoli, usiłując opanować drżenie rąk, zapaliła reflektor. Światło rozprysło się jak kula rtęci na szerokich klamrach i kopule hełmu. Sześć kroków dalej, w piaszczystym siodełku między wydmami leżał Andrzej. Nagle zmartwiała. W pierwszym odruchu opuściła bezwładnie ręce. Biel skafandra Batuzowa rozstępowała się szeroką wyrwą, biegnącą od pasa do prawego barku. Obok hełmu czerniał na piasku wylot zerwanego przewodu tlenowego.

Przez następne minuty działała jak w transie. Jeden rzut oka na zegar przekonał ją, że w butlach Andrzeja nie ma już ani milimetra tlenu. Precyzyjnymi ruchami, jak w czasie ćwiczeń, zmieniła butle i podłączyła zerwany przewód do mechanizmu przepustnicy. Zwiększając powoli dopływ tlenu, miarowo uciskała jego klatkę piersiową. W jej dłoni błysnęła strzykawka automatyczna. Pierwsza osłona chemiczna. Wstrząs — jeden, drugi — aż drgnął i poruszył powiekami. Zastrzyk podtrzymujący serce. Seria wstrząsów. Poskutkowało. Stopniowo zaczynał zdradzać oznaki życia. Przyszły gwałtowne torsje. Każde otwarcie ust groziło zaczerpnięciem nowych haustów trującej atmosfery. Targnęła język taśmy izolacyjnej sterczący z pakietu ratunkowego. Powoli, z chirurgiczną precyzją ściągnęła brzegi rozdarcia. Sprawdziła izolację niklowej kryzy hełmu. Teraz dopiero zrzuciła z ramion pas podtrzymujący dodatkowe butle z tlenem. Zdjęła ze stelaża drugą pustą butlę, założyła pełną. Przez chwilę obserwowała leżącego. Jego pierś unosiła się w krótkim jeszcze, ale już miarowym rytmie. Był uratowany.

Kontury wydm zmieszały się nagle z rozgwieżdżonym niebem, zafalowały, po czym podzieliły na wielkie, wirujące koła. Każde z nich gasło powoli w przestrzeni, rozdrabniając się na zanikające pierścienie, jak woda, w którą rzucono kamień

Ocknęła się wreszcie, zbudzona jakimś niewyraźnym, odległym głosem. Mruknęła niechętnie. Wydało jej się, że jest w ośrodku, na Ziemi i że ktoś wzywa ją do pracy w momencie najmniej do tego odpowiednim.

— Leno — usłyszała znowu. Oprzytomniała. W jednej chwili powróciła świadomość miejsca, w jakim się znajduje, i okoliczności, które ją tutaj sprowadziły. Uniosła się szybko na łokciach. Batuzow najwyraźniej przychodził do siebie. Sam wyłączył namiar, przechodząc na bezpośrednią łączność. Poczuła jego rękę na ramieniu. Nagle palce zacisnęły się kurczowo.

— Słuchaj… — wykrztusił — oni… — głos uwiązł mu w gardle. Lena zerwała się na równe nogi. Ann i Piotr także nie mieli już tlenu. Nie mieli go od kilkunastu co najmniej minut…

— Gdzie oni są?!

— Na dole — Andrzej z wysiłkiem oderwał rękę od jej ramienia i wskazał zagłębienie ze spiczastą wieżyczką, zamykającą wejście do podziemi. — Tam jest ich baza…

— Dlaczego nie poszedłeś z nimi? Jego oczy rozszerzyły się nagle.

— Z kim? — krzyknął prawie. — Z kim miałem pójść?

— Jak to…? — Lenie zdawało się, że ponownie traci przytomność — z Ann i Piotrem…

— Z Ann i Piotrem? — powtórzył jak automat. — Z Ann i Piotrem — mruknął raz jeszcze po chwili. Opuścił głowę. Obserwowała go w milczeniu, nic nie rozumiejąc.

— Ja myślałem o nich… — odezwał się wreszcie półgłosem.

— O kim?

— No, o nich… Oni tam są, rozumiesz? Na dole, w bazie. Jeden z nich do mnie strzelił… — mimowolnym gestem musnął swój skafander w miejscu, gdzie pod przezroczystą taśmą izolacyjną widniała wąska szczelina \o czarnych, jakby przypalonych brzegach.

— Niepotrzebnie marnujesz tlen… — Ann obserwowała Pottona siedząc bez ruchu w zagłębieniu korytarza, oparta plecami o gładką, matową ścianę. Nie odpowiedział.

Od kilkudziesięciu minut krążył wzdłuż ścian niedużej komory i jej przedsionka, badając skrupulatnie każde załamanie muru, każdą najdrobniejszą nierówność, nawet miejsca, na które padały refleksy świetlne, kiedy po kolejnych powrotach w pobliże małego pulpitu odsłaniała się nieprzenikliwa ściana, ukazując gorejące trzewia stosu. Osobliwa kurtyna to zapadała, to pierzchała bezgłośnie, przestali już niemal reagować na potworny biały blask, przelewający się nieustannie grzmot przerodził się w głuchą mgłę akustyczną, przez którą ich głosy torowały sobie drogę z największym trudem.

Przez pierwszy kwadrans, od momentu, kiedy przerwał rozmowę i przystąpił do poszukiwań, obserwowała go z nadzieją, wierząc, że po którymś jego kolejnym ruchu u wylotu korytarza ukaże się zbawczy walec windy.

Potem podniecenie minęło.

Piotr doszedł właśnie do krawędzi i stanął. Nie po raz pierwszy próbował odtworzyć w myślach sytuację sprzed godziny, kiedy Batuzow jakimś mimowolnym gestem wywołał, wyczarował z litej ściany przezroczystą kabinę.

— Pamiętasz bajkę o sezamie? Spojrzał na nią rozdrażniony.

— Znaleźliśmy się w sytuacji złego brata Ali Baby, który zapomniał zaklęcia. Zaraz wrócą zbójcy i…

— Sezamie, otwórz się! — zawołał półserio, tak jej się przynajmniej wydało. — Sezamie… — mruknął. — Co on wtedy zrobił? Jak to było…?

— Zatrzymał się — powiedziała powoli — pochylił i wtedy to przyleciało… — Ann podniosła się. Stanęła tuż za nim. Delikatnym, kobiecym gestem dotknęła jego ramienia.

— Zostaw mnie! — syknął.

Cofnęła rękę. — Nie złość się — powiedziała cicho. — W naszej sytuacji…

— Nie przyjmuję tej sytuacji do wiadomości, rozumiesz? Nie odpowiada mi! — urwał nagle. Uniósł rękę i znieruchomiał, wpatrując się w przeciwległą ścianę wąskiej już w tym miejscu studni. Po chwili sięgnął do hełmu. Wyprostował się. Kiedy pierwszy raz odsłonił się ekran ochraniający stos, zalewając pomieszczenie upiornym blaskiem, zgasili reflektory. Nawet kiedy stos był zakryty, ściany dawały dość światła.

Wąski promień lampy czołowej strzelił w głąb studni, wymacał w murze, dokładnie naprzeciw miejsca, w którym stali, niewielką czarną wklęsłość. W tym samym ułamku sekundy rozległo się upragnione brzęczenie. Bezpośrednio pod zagłębieniem odsłoniła się nisza. Już w powietrzu, jak gdyby sunąc torem niewidocznych prowadnic, kabina odwróciła się i przybrała pozycję pionową. Śledzili jej ewolucje jak urzeczeni, nie śmiejąc jeszcze uwierzyć, nie dowierzając własnym oczom.

— Po prostu fotokomórka. Najzwyczajniejsza w świecie — mówił Piotr, kiedy sunęli już bezszelestnie w górę mijając czarne wyloty korytarzy. — Ciężki idiota — odetchnął głęboko — powinienem się był od razu domyślić! Andrzej szedł wtedy pierwszy. Światło jego lampy czołowej padło na przeciwległą ścianę i uruchomiło automat. Bo to jest automat. Ile razy nadchodzi ktoś z głębi korytarza — widać używają lamp świecących jak nasze — i oświetli fotokomórkę, winda samoczynnie podjeżdża pod próg. Zobacz — mijali właśnie przecięty pionową stromizną jak nożem profil chodnika i Andrzej wskazywał miejsce stanowiące jak gdyby jego rzut na przeciwległą ścianę. Widniało tam płytkie zagłębienie ze sterczącym pośrodku czarnym, owalnym kształtem, przypominającym jajowaty wyrostek. Wyglądało tak samo, jak urządzenie położone vis a vis korytarzyka wiodącego do komory stosu, które wyłuskał przed chwilą światłem swojego reflektora.

Kabina zwolniła łagodnie i zatrzymała się. Zawiśli w przezroczystej skrzyni mniej więcej w połowie wysokości studni.

— Andrzej został wyżej — powiedziała Lena, zadzierając głowę.

— Dobre i to — mruknął. Z uwagą badał ściany korytarza, jakby nieco wyższego od tego, którym dostali się rano do podziemi. Tutaj mury nie wydzielały żadnego światła, wyglądały jak powleczone sadzą. Nikły strumień reflektora ginął w głębi.

Czekali kilka minut w nadziei, ze winda ruszy i uniesie ich na wyższe piętra.

— Idziemy — powiedział wreszcie Piotr. Lena odruchowo spojrzała na ciśnieniomierz. Jeszcze dwadzieścia minut…

Ledwie przestąpili próg korytarza, winda zniknęła, jak gdyby roztapiając się w poświacie padającej ze ścian studni. Dudnienie pracującego w podziemiach stosu dochodziło tutaj w postaci stłumionych, wibrujących pomruków. Szli milcząc, prowadzeni przez wąską jasną smugę tonącą w cofającej się przed nimi mrocznej głębi. Chropowata faktura czarnych ścian pochłaniała światło, czyniąc korytarz obszerniejszym niż był naprawdę.

Przebywszy mniej więcej dwieście metrów stanęli u progu okrągłej komory przypominającej wnętrze romańskiej rotundy. Ze stropu zbiegały trzy skośne belki. podtrzymujące owalny kształt. Skierowali w tę stronę światło reflektorów.

Tuż nad ich głowami rozjarzył się model globu ziemskiego. Nie mogło być wątpliwości. Brzegi kontynentów odcinały się ostro od zieleni wód. Lądy były podzielone na nieregularne, różnobarwne pola.

Andrzej wspiął się na palce i dotknął kuli. Gdzieś w głębi murów odezwał się natychmiast głuchy stuk, jakby zapadającej grodzi. Cofnęli się odruchowo. W tym momencie spod stropu dobiegło ostrzegawcze brzęczenie i kula zaczęła się powoli obracać. Równocześnie wznosiła się coraz wyżej, sunąc bezgłośnie po trzech skośnych zastrzałach jak po trzech ramionach ostrosłupa. Wrażenie było niesamowite. Wydawało się, że belki przechodzą przez kulę, tnąc jej masę jak ciasto. Owe cięcia nie pozostawiały jednak żadnych śladów. Nagle strop rotundy pękł na dwoje, opadły dwa prostokątne skrzydła, kula jakby zafalowała, następnie wpłynęła w powstały otwór. Skrzydła zwarły się miękko, nie pozostawiając po sobie najmniejszej szczeliny czy rysy.

— Ziemia… — szepnęła wreszcie Ann. Zaschło jej w gardle. Chciała powiedzieć, że ich domysły były słuszne, że przybysze, twórcy tych wszystkich konstrukcji istotnie musieli przeprowadzać badania ich planety — ale nie mogła wykrztusić słowa. Piotr pchnął ją delikatnie do przodu i bez słowa ruszył dalej, zagłębiając się w czeluści korytarza, którego wlot leżał w przedłużeniu chodnika wiodącego od studni.

Po kilku krokach stanął nagle. Światło ich reflektorów odbiło się od pionowej przegrody.

— Uhm… — mruknął, ruszając zdecydowanie w stronę ściany, która natychmiast zaczęła sunąć im naprzeciw.

— Chodź — powiedział, wnikając w przegrodę —To samo co tam, na górze… — był już niewidoczny. Ann podążyła szybko za nim. Mimo woli przymknęła oczy, napierając ciałem na przeszkodę. Przeszła jeszcze dwa kroki, podniosła powieki i stanęła jak wryta. Pół kroku przed nią widniały plecy Piotra. Dalej ściany korytarza rozbiegały się we wszystkich kierunkach, tworząc graniastą perspektywę. W głębi pełgała tysiącami barwnych punktów świetlnych, wijącymi się płonącymi nitkami i wstęgami, ogromna hala. Jej wnętrze mogłoby chyba pomieścić spore ziemskie osiedle. Ściany tonęły w przepastnych cieniach, strop był niewidoczny.

Tu i ówdzie przepływały niewielkie, jakby podświetlone obłoki, tworząc tło, na którym rysowały się gigantyczne konstrukcje, gniazda potężnych przewodów, kratownice i wielopiętrowe spirale. Wokół ich ogromnych, czarnych ramion wiły się, wirowały łagodnie świetliste smugi, taśmy, jaśniejące pastelowymi barwami serpentyny. Rozpędzone kształty konstrukcji to strzelały przez nie jak czarne promienie, to znów opadały gdzieś w głąb, ginąc jak gdyby pod taflą olbrzymiego jeziora, odbijającego światła wielkiej metropolii. Wszystko to działo się w niczym nie zmąconej ciszy. Dudnienie stosu pozostało za ową nieprzenikliwą dla oczu zasłoną.

— Baza… — szepnęła wreszcie Ann. Piotr drgnął i bezwiednie podciągnął pasy, podtrzymujące przetwornicę. Nie oglądając się postąpił kilka kroków do przodu.

Z głębi, przebijając w zastygłym locie posadzkę nawy, wybiegał śmiałą hiperbolą rozszerzający się ku górze wspornik, nad którym majaczyły splątane kontury potężnego urządzenia. Wzdłuż i wokół smukłych przewodów biegły świetliste smugi, to okrążając je łagodnym ślimakiem, to przenikając, to. znowu wpełzając w ich wnętrza. aby pastelowymi ścieżkami rysować w przestrzeni proste, koliste i załamane krawędzie. We wnętrzach niektórych rur i prowadnic płynęły błyszczące, paciorkowate szeregi, przypominające pęcherzyki gazu w szklanych naczyniach, wypełnionych cieczą. Wśród nich falowały tęczowe wstążki, pozbawione widocznej dla oka osłony. Przypominały pojedyncze promienie światła rozszczepione nie przez pryzmat, a bryłę o podobnych właściwościach optycznych, ale pozbawioną w swej konstrukcji linii prostych.

W milczeniu zeszli kilka stopni, dzielących salę od korytarza i podeszli do podnóża przezroczystej, rozdwojonej bani, w której wnętrzu widniała świecąca drabinka. Kiedy się zbliżali, blask bijący od jej szczebli topniał powoli, wreszcie, kiedy byli już całkiem blisko, zagasł. Ścianę konstrukcji pokrywała matowa, gąbczasta masa Kiedy odeszli kilka kroków, stała się znowu przezroczysta. Świetlista drabinka ginęła gdzieś wysoko pod stropem. Posunęli się jeszcze kilka kroków do przodu i ujrzeli potrójny rząd ekranów. Osadzone w ramach, sączących matowe światła, biegły łagodnym, trzypiętrowym łukiem od jednej bocznej ściany nawy do drugiej. Mniej więcej w środku hali rozstępowały się, pozostawiając wąskie przejście.

Na pierwszy rzut oka tarcze ekranów wydały się ciemne, wygaszone, puste. Dopiero po chwili dostrzegli, że na każdym z nich widnieje punkt świetlny. Ogniki były rozmieszczone nieregularnie, niekiedy błyszczały pośrodku tarczy, gdzie indziej w rogach lub u dołu. Natomiast ekrany górnego rzędu przecinały jaskrawo świecące linie.

Pod tym całym trójkątem ciągnął się szeroki pulpit, kłujący oczy niezliczoną ilością mikroskopijnych świetlików. Żadnych przycisków, mikserów, przełączników — nic, co człowiek przywykł odnajdywać w dyspozytorniach, całkowicie nawet zautomatyzowanych agregatów, Dolną krawędź pulpitu stanowił rząd niewielkich, kwadratowych wskaźników o lustrzanych powierzchniach. Także i w ich ekranikach w nieskończenie krótkich odstępach czasu pojawiały się i gasły świetliste refleksy.

Ann odeszła kilka kroków w prawo, wymijając podstawę hiperbolicznego wspornika i skierowała się ku środkowi hali, w stronę przejścia w półkolu ekranów. Wpatrywała się to w ekrany, to w lusterka wskaźników, pochylała, wspinała na palce, zaaferowana i podniecona. Podszedł do niej wolno, jakby niechętnie.

— Masz wątpliwości? — zakpił.

— Nie, tylko… — zawahała się.

— Nie? To dobrze. To bardzo dobrze.

— Poczekaj. Chodzi nie o to, czego nie rozumiemy, ale o to, co powinniśmy zrozumieć. To tutaj, wszystko..

— To jest po prostu automatyczna rozdzielnia — przerwał. — Nawet nie sterownia. Sterownia, dyspozytornia, powinna być znacznie mniejsza. Sygnały muszą tam przychodzić w bez porównania bardziej syntetycznej formie. Inaczej nikt nie byłby w stanie ogarnąć tego wszystkiego równocześnie — zatoczył ręką szeroki łuk.

— Tak, oczywiście — przytaknęła, nie odrywając wzroku od światełek zapalających się i gasnących na matowych tarczach. — Myślę — dodała po chwili — że pospieszyliśmy się trochę z charakterystyką ich struktury biologicznej. To znaczy, mają na pewno nogi i są mniej więcej naszego wzrostu. Używają lamp tak jak my. Ale system nerwowy, a w każdym razie system informacyjny, i muszą mieć nieco inny. Znacznie bardziej selektywny. Spójrz na te ekrany i wskaźniki. Co my odbieramy? Nieprzeliczone krocie światełek. Chaos. Dla nich każdy z tych migocących punktów — to informacja.

— Albo element informacji. Niewykluczone, że to wszystko — wskazał perspektywę hali — to tylko wnętrze jakiejś maszyny myślącej…

— Nie. Być może, że do dyspozytorni trafiają już informacje wyselekcjonowane, zharmonizowane w wiązki tematyczne. Ale te procesy, które toczą się tutaj, są także kontrolowane przez ludzi… to znaczy przez nich — poprawiła się. — Inaczej nie byłoby ekranów.

— Kto wie, czy nie pomagają sobie syntetyzatorami, powiedzmy — fotoneuronicznymi. Teoretycznie można wyposażyć w coś takiego każde żyjące stworzenie; O ile wiem, u nas także trwają próby sprzężenia takich aparatów z mózgiem. Rzecz sprowadza się w końcu do przyśpieszenia cyrkulacji bioprądów i wprowadzenia ich w odpowiednio zestrojone pola elektromagnetyczne. Zresztą to twoja specjalność. — Spojrzał na zegarek i podszedł do pierwszego z brzegu ekranu, którego tarczę przecinała świetlista linia biegnąca niemal równolegle do przekątnej z jednym niewielkim wybrzuszeniem w prawym górnym rogu. — Żadnych symboli, żadnych liczb, skrótów… nic. Jasne — mruknął po chwili — od razu zaczęli liczyć systemem liniowym. Pewnie w ogóle nie znają liczb.

Ann pokręciła głową.

— Cywilizacja naszego typu — powiedziała z przekonaniem — musi zaczynać od arytmetyki. Kiedyś ktoś po raz pierwszy użył dwóch kresek na oznaczenie dwóch zwierząt, trzech — dla trzech kroków, czterech — dla czterech grotów krzemiennych — i tak dalej. A cokolwiek byśmy nie powiedzieli — to jest cywilizacja naszego typu. Chociażby ich stosunki społeczne…

— Cóż możesz wiedzieć o ich społeczeństwie?

— No cóż… tylko tyle, że jest idealnie zintegrowane. Nie da się przedsiębrać takich wypraw, prowadzić takich badań i wznosić tego typu budowli, mając na macierzystej planecie jakieś nieuregulowane konflikty. Chodzi przede wszystkim o naukę. Technika, aby mogła stworzyć coś takiego, musi się opierać o kompleksowy, precyzyjny system informacyjny, obejmujący całą rasę.

Mówiąc to szła powoli wzdłuż pulpitu, obserwując grę refleksów w kwadratowych lusterkach. Nagle przystanęła i pochyliła się nisko. — Nie dotykaj — powiedział szybko Potton. Ann wstawała już jednak, trzymając przed sobą ostrożnie dwie jak gdyby. chusty, z wiotkiej, mięsistej materii.

Podała jedną Piotrowi, który odpowiedział gniewnym spojrzeniem, a drugą rozpostarła przed sobą. Dolna krawędź materii opadła nisko, do kolan.

To nie była chusta. Ann trzymała przed sobą maskę, maskę jakby skrojoną dla człowieka. Spod półokrągłej, przezroczystej czaszy szerokimi fałdami spływała ciemna, gąbczasta tkanina z włókien syntetycznych, tworząc rodzaj wysokiego kołnierza, kryzy. Szczyt kopułki przechodził w krótki, pomarańczowy ryj, zakończony okrągłą płaską tarczą przypominającą kolorowy wiatraczek lub rysunek wyjęty z kalejdoskopu.

— To najważniejsze odkrycie — mówiła z radością w głosie — jakiego dokonaliśmy tutaj. To jest… to tak, jakbyśmy zobaczyli ich samych, ich twarze.

— Zabraniam ci dotykać czegokolwiek bez mojego pozwolenia — odparł ostrym tonem. — Skąd wiesz, jakie stosują zabezpieczenia. Poza tym to może być radioaktywne.

Zamilkła, urażona. Wiedział tak dobrze jak i ona, że ich czujniki zasygnalizowałyby od razu wzmożoną radioaktywność, z jakiego źródła by nie pochodziła.

Potton stał bez ruchu, wpatrzony w przezroczystą głowicę. Przez ułamek sekundy wydało mu się, że dostrzega za szybą, na tle czarnej materii zarysy ust… brody… oczu… Powoli uniósł głowę. W głębi hali zamajaczyły nagle bezkonturowe postacie, sylwetki ludzi w okrągłych maskach zakończonych odwróconymi, tępymi lejkami pomarańczowej barwy. Ludzi? Nie, to nie byli ludzie… Gdyby tak naprawdę stanęli przed nimi, co mieliby im do powiedzenia? Czy udałoby się wyczytać z ich oczu, widniejących za pobłyskującymi refleksami świateł szybkami, jakie mają zamiary? Czy czują się tutaj gośćmi — czy gospodarzami? „Gośćmi” — pomyślał z gorzką ironią. Czy wznosi się takie konstrukcje i budowle tylko po to, by je zostawić w spadku gospodarzom? Czy nie na takim tylko lądzie, planecie, które obejmuje się w posiadanie…?

A oni sami? Jak przyjęliby ich wyjaśnienia, dlaczego budując w systemie słonecznym bazę dla badań Ziemi, nie nawiązali łączności z jej mieszkańcami? O ile, oczywiście, chcieliby coś wyjaśniać… Ile czasu musiałoby upłynąć, aby stopniała już nagromadzona nieufność? Czy zanimby się to stało, nie doszłoby do spięcia, chociażby niezawinionego przez żadną ze stron? Spięcia, które mogło przynieść tylko jedno: nieodwracalną w skutkach katastrofę? Ta czarna tkanina miała w sobie coś złowróżbnego, okrutnego, jak niektóre maski w karnawałowym pochodzie.

— Kończy się tlen — burknął wreszcie, ruszając ciężkim krokiem w stronę środka nawy. Mijając naroże pulpitu, załamującego się w tym miejscu pod prostym kątem dla otwarcia przejścia do drugiej części hali, musnął go niechcąco rękawicą. W ułamku sekundy morze świateł przygasło, powietrze rozbrzmiało ostrzegawczym brzęczeniem. Następnie pojaśniało. Na ściany padł potężniejący z każdą sekundą blask. Pod stropem ukazała się płonąca kula, wielkości dużej piłki. Przetoczyła się łagodnie nad wielopiętrową konstrukcją dzieląc posadzkę na kręte, pokruszone odłamki wędrujące z upiornego dnia do głębokiego cienia i zawisła nad ich głowami, dotykając niemal górnego szeregu ekranów. Przypadli do ziemi, porażeni, kryjąc twarze w rękawicach, zresztą na próżno, gorejący blask przenikał wszystko, wydawało się, że każdy z otaczających ich przedmiotów płonie własnym ogniem.

Brzęczenie umilkło, zapanowała cisza. Trwali bez ruchu, tłumiąc oddech, niezdolni do żadnej myśli, próby ucieczki. Wreszcie Półtonowi wydało się, że blask przenikający przez rękawice staje się mniej jaskrawy. Jeszcze chwila i ostrożnie, bardzo powoli odjął ręce od hełmu. Nic się nie stało. Kula nie reagowała na ruch. Uniósł głowę. Natężenie światła topniało wyraźnie. Otworzył oczy. Nagle z przeciwnego, niewidocznego końca hali buchnął ogłuszający syk, wysoki, wibrujący jazgot. Jak gdyby w łonie ogromnego bloku utwardzonej stali powstał nagle monstrualny wir i darł na strzępy litą masę metalu. Ann jednym susem znalazła się obok Piotra i pochwyciła go kurczowo za ramię. Znajdowali się tuż pod boczną ścianą pulpitu w przejściu między trój rzędem ekranów. Półton. wciąż jeszcze nie śmiejąc podnieść wzroku, omiótł spojrzeniem nie zbadaną przez nich połowę hali. Potworny hałas dobywał się gdzieś z ciemności, z boku przeciwległej ściany. Nie towarzyszyły mu jednak żadne zjawiska optyczne.

Nagle zmartwiał. Blask padający z kuli osłabł do tego stopnia, że w dalekiej perspektywie wzrok rozróżniał już znowu krocie kolorowych światełek. Na ich tle, dokładnie naprzeciw przejścia zamajaczyła sylwetka… to przecież nie mógł być człowiek… Skądś, z daleka, dobiegł krzyk Ann. Coś mówiła, słowa tonęły w rozdzierającym powietrze metalicznym syku. Kątem oka dostrzegł jakiś kształt, coś poruszyło się pod ich nogami. Piotr uskoczył błyskawicznie do tyłu, był to jednak tylko cień głowicy jego własnego skafandra. Odruchowo spojrzał w górę, Wydzielająca teraz wiśniowe światło kula wisiała tuż nad ich.głowami. W przeraźliwym, zgiełku łowił jakiś głos, słowa, miękkie, obco brzmiące dźwięki. Na próżno usiłował wyodrębnić jakieś zdanie, chociażby pojedyncze sylaby… Nie był nawet w stanie określić, czy to mówi kobieta, czy mężczyzna.

Wbił wzrok w miejsce, gdzie przed chwilą zamajaczył cień… sylwetka. Poruszył się znowu, wolno, jakby niepewnie. Wzdłuż ściany przesuwał się niewielki, fosforyzujący obłok. Na jego tle obca sylwetka wyostrzyła się nagle. Zachowanie tej istoty wskazywało, że wie o ich obecności w hali. Świecący obłok odpłynął już spoza niej, ale sylwetka pozostała, jej kontury rysowały się ostro, jak gdyby większe… W tej perspektywie mogło to znaczyć tylko jedno — ktoś szedł w ich stronę, zbliżał się…

Piotr szarpnął gorączkowo pasy, jednym rzutem skierował przed siebie ryj przetwornicy. Nie sprawdzając poziomu wylotu, nie celując, wcisnął zapłon ciągłego ognia i nacisnął spust. Atmosferę przeszyły dwie najcieńsze, niewidoczne niemal szklane nitki. W chaosie zgrzytów i syku zabrzmiało coś jak daleki, słaby krzyk. Zanim ich oczy, porażone laserowym ogniem odzyskały zdolność widzenia, sylwetka znikła. Nagle nastała cisza. Ściany, elementy konstrukcji dudniły jeszcze głuchym echem, jakby oddając nagromadzoną w każdym atomie energię drgań akustycznych.

Czekali minutę lub dwie. Ich nerwy i mięśnie, napięte do granic wytrzymałości tajały powoli. Wreszcie Piotr odetchnął głęboko.

— Chodź — nie poznał własnego głosu, który zabrzmiał jak dalekie, spóźnione echo.

— Czy to był… — nie skończyła.

— Automat — odparł szybko.

— Automat… — powtórzyła cicho. Poczuła strużki potu, spływającego spod kryzy hełmu. Szyba zaszła mgłą jak wtedy na pustyni, a może to jej oczy… Kolana ugięły się pod nią, wyciągnęła przed siebie ręce i całym ciałem naparła na płytę pulpitu. Usłyszała śpiewny, miękki głos. Jakby była jeszcze małą dziewczynką i ktoś jej coś tłumaczył, przekonywał, uspokajał. Ktoś bliski, może ojciec. Głos brzmiał tak młodo…

Poczuła na ramieniu mocny chwyt, poprzez wszystkie warstwy skafandra wyczuła szorstkość rękawicy, oprzytomniała. Piotr był tuz obok, trzymał ją mocno prawą ręką. Nie patrzył jednak w jej stronę, stał bez ruchu z głową uniesioną do góry.

Kula znajdowała się nadal tuż nad nimi, wyglądało na to, że towarzyszy im, reagując na każde ich poruszenie. Jej przeraźliwe, gorejące światło dawno już złagodniało, sączyła teraz delikatny, pastelowy blask.

Kula mówiła. Przemawiała dziwnym, śpiewnym głosem mężczyzny. Wyrzucała z siebie metalicznie brzmiące sylaby, spółgłoski połączone wysoką, harmonijną kantyleną, jak gdyby ktoś po każdym ostrzejszym tonie potrącał delikatnie cienką, napiętą strunę. Wytężali słuch próbując z tej półmowy półśpiewu wyłuskać coś znajomego, słowo lub dźwięk tylko, który wzbudziłby jakieś echo w ich świadomości. Na próżno. Głos brzmiał uroczyście, było w nim coś dramatycznego, jak w tekstach antycznych tragedii lub wierszach wygłaszanych przez obcokrajowców, w nie znanym słuchaczom języku. Chwilami wznosił się, rozpadał na pasma drgań, jak gdyby ktoś trącał równocześnie kilka różnie nastrojonych kamertonów. Piotr uczuł nagle, że ramię Ann wymyka się z jego uścisku, usiłował zewrzeć palce, ale z ogromnym zdziwieniem stwierdził, że owładnęła nim jakaś niemoc, zobaczył, że Ann osuwa się obok niego bezwładnie na posadzkę, i z wysiłkiem wzniósł głowę. Kula przybladła jeszcze, oddaliła się, głos cichł powoli, zamierał, jeszcze jeden akord dźwięków, kilka słów, jeszcze słowo, wreszcie rozległ się cichy brzęk, wytłumiony natychmiast i wszystko umilkło. W tym momencie poczuł pierwszy, bolesny atak duszności. Strzałka ciśnieniomierza jego butli tlenowych stała na zerze.

Sprężarki zawyły ostatni raz, zachłysnęły się, nagi” zwolnione i z milknącym pomrukiem, zamarły. Wszystkie rezerwowe butle w zasobnikach komara, nabite tlenem z atmosfery, lśniły czystymi zaworami, gotowe do użytku. Trwało to długo, tutejsze powietrze jest niemal pozbawione tlenu, nieco wyższy procent utrzymuje się jedynie nad pasami zieleni w strefach podbiegunowych. Tam właśnie mieli lądować, inaczej w ogóle nie opłacałoby się instalować w pojazdach ciężkiej aparatury sprężarek. Agregaty zdały jednak egzamin także i tutaj, na pustyni. Mogli ruszać w drogę.

Żal jej było Andrzeja, który spał, rozciągnięty na tylnych fotelach. Zapadł w ten sen natychmiast, kiedy tylko udało im się dopaść komara. Normalna reakcja — po zatruciu i długotrwałym niedotlenieniu. Nie można było czekać, Ann i Piotr, jeżeli jeszcze żyli… wolała o tym nie myśleć.

Przygotowała dodatkowe posiłki dla nich obojga, sprawdziła zawory i delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu. Zamruczał gniewnie i machnął ręką, jakby spędzał muchę. Uśmiechnęła się mimo woli.

— Andrzeju — musisz to założyć — odruchowo wyciągnął ramiona odpychając hełm, który Lena próbowała założyć mu na głowę.

— Tak… tak… — mruczał, mocując nieporadnie głowicę do kryzy.

— Musimy iść… — na moment zastygł w bezruchu. — Iść? — Oprzytomniał. — Na dół, tam gdzie… Nie mamy broni — mruknął, na dobre rozbudzony.

— Broni? — Lena przestała wiązać butle i spojrzała na niego badawczo. — Co on?… Nagle zrozumiała.

— Piotr ma broń — powiedziała miękko. — Kiedy ich znajdziemy…

— Oczywiście — przerwał. Szybko odwrócił głowę. Precyzyjnymi ruchami sprawdzał swój próżniowy rynsztunek. Od momentu ich powrotu do pojazdu, pozostawionego koło wyrzutni, minęło jedenaście minut. Andrzej czuł się już na tyle dobrze^ że mógł załadować sobie na plecy trzy dodatkowe butle, pozostawiając jedną Lenie. Błyskawicznie sprawdzili szczelność skafandrów i spuścili ściany komara. Po chwili brnęli już w czerwonym piachu, kierując się ku najbliższemu zagłębieniu ze spiczastą wieżyczką. Automatyczna klapa zareagowała natychmiast. Lena, ponaglana przez Andrzeja, który zszedł pierwszy, starała się przemóc ciekawość i lęk, towarzyszący zagłębianiu się w nie znany sobie, podziemny labirynt.

— To złudzenie. Idź śmiało — powiedział, wnikając w litą, jak się zdawało, poprzeczną ścianę.

Winda pojawiła się natychmiast, zapraszając otwartym bokiem, przylegającym szczelnie do progu korytarza.

— Oni weszli pierwsi — tłumaczył, kiedy przelatywali wzdłuż pionowej gładzi. — Zanim zdążyłem coś zrobić, winda ruszyła. Zostałem sam… — zamilkł. Trudno to będzie opowiedzieć. Chyba że w obecności Ann i Piotra… żywych. Zacisnął szczęki. Jak dzieci — przeleciało mu przez myśl. Tak się właśnie zachowujemy. Jak małe dzieci. Nie przyznajemy sami przed sobą… och, oczywiście, zrobimy wszystko, żeby ich znaleźć. Ale przecież oni nie mają tlenu już od kilkudziesięciu minut. Jeżeli…

— I co zrobiłeś? — Głos Leny przywołał go do porządku. Zaczął opowiadać.

Nie przejął s[ą, kiedy Ann,i Piotr, zamknięci w przezroczystej kabinie, zniknęli w głębi studni. Początkowo sytuacja wydawała mu się nawet zabawna. Czekał, oparty o krawędź korytarza, pewny, że tamci lada chwila powrócą. Obiecywał sobie przywitać ich żartobliwymi docinkami na temat par, które poszukują samotności w marsjańskich podziemiach. Przypomniał sobie jakąś starą fraszkę o zakochanych badaczach.

Niepokój przyszedł po kilkunastu minutach, kiedy wskazówka manometru tlenowego przesunęła się o jeden odcinek skali, a wielokrotnie ponawiane próby wywołania drugiej kabiny windy nie dały żadnego rezultatu. Pochylony nad dudniącą głębią przepaści ostatni raz obrzucił wzrokiem zwartą caliznę pionowych ścian, kontury wylotu korytarza, po czym odwrócił się i z ciężkim sercem ruszył tą samą drogą, która doprowadziła ich tutaj z pustyni.

Znalazłszy się w miejscu, gdzie wejście do podziemi zamykała spiczasta wieżyczka, przystanął. Nad głową miał jakby okrągłe okno, obrzeżony ciemną cembrowin włazu kawałek marsjańskiego nieba. Kiedy tylko przekroczył próg komory wejściowej, wieżyczka cofnęła się, przepłynęła tuż nad jego głową unoszona niewidzialną siłą, przyjmując w locie pozycję poziomą i zniknęła w ścianie. Jeżeli dalsze czekanie nad studnią, do której zjechali tamci, nie miało sensu, to tym bardziej nie warto było wychodzić na powierzchnię — Do tej komory — rozumował — trafię tak czy owak, kiedy zacznie brakować tlenu. Kilkadziesiąt metrów od zamkniętego wieżyczką zagłębienia stał komar ze sprężarkami i zbiornikami tlenu. Pozostając w podziemiach zyskiwał szansę przypadkowego trafienia na chodnik lub szyb, prowadzący do miejsca pobytu zaginionych.

Przed opuszczeniem komory spojrzał jeszcze raz w górę. Niebo miało barwę morza o zachodzie słońca. Granat, czerwień i grafit, rozcieńczone bladawą mgiełką tworzyły tło, na którym przesuwały się niepodobne w niczym do ziemskich chmur, rudawe plamy. Prywatną namiętnością Andrzeja była speleologia. Każdy niemal urlop spędzał w górach środkowej Azji na myszkowaniu w skalnych rozpadlinach i wywierzyskach lub wielodniowych wyprawach w głąb bezwodnych jaskiń o kruchych ścianach. Znał dobrze smak ostatniego spojrzenia w jasny, zasnuty obłokami błękit, przed zjazdem w podziemia. To niebo nie budziło takich uczuć. Było obce. Żegnało się je bez żalu.

Po piętnastu minutach marszu drugą, nieznaną odnogą korytarza, wychodzącą z komory wejściowej dotarł do prostokątnej niszy o gładkich ścianach, zamkniętej czymś w rodzaju dwóch pustych boksów przedzielonych cienką, pionową grodzią. Korytarz kończył się tutaj, daremnie opukiwał mury szukając ukrytych drzwi, które otwarłyby dalszą drogę. Zanim zawrócił, postanowił wejść jeszcze do jednego z boksów. Zaledwie przekroczył próg — właściwie tam nie było progu — wąskiego, zamkniętego z trzech stron pomieszczenia, podłoga drgnęła, rozległo się znane, ostrzegawcze brzęczenie i cala skalna klatka ruszyła w dół. Jej ściany stały się natychmiast przezroczyste. Za przegrodą migały uciekające w górę poprzeczne ścianki kabin sąsiedniego szybu. Wszystko to przypominało starą windę typu „paternoster”.

Opowiadanie Andrzeja przerwało zatrzymanie się windy, którą zjeżdżał z Leną w głąb gigantycznej studni.

Osiągnęli już niemal jej dno, było to miejsce, gdzie Piotr i Ann toczyli walkę z czasem i zwątpieniem, usiłując przywołać kabinę, gdzie za krótkim przedsionkiem znajdowała się zapadająca ściana, za którą płonął stos. Stali, podobnie jak tamci, porażeni okrutnym blaskiem, buchającym z jego obnażonych trzewi — krócej jednak, każda sekunda była na wagę złota, zmniejszała szansę ocalenia ludzi od dawna pozbawionych tlenu. Komora stosu nie miała odnóg ani zakamarków, nie można było nawet przypuścić, aby tutaj właśnie znaleźli zaginionych. Po chwili więc zawrócili. Ponieważ nie gasili swoich świateł czołowych, szklana kabina przypłynęła natychmiast, jak tylko stanęli na progu pionowej ściany. Nie było żadnych śladów wskazujących na to, że Ann i Piotr dotarli do tego miejsca, ani też, tym bardziej, jak tragiczne chwile tutaj przeszli. Milcząc gonili wzrokiem śmigające teraz z kolei w dół wyloty korytarzy, unikali nawzajem swojego wzroku, aby nie wyczytać w nim ostatecznego zwątpienia w ocalenie towarzyszy.

— Dokąd dojechałeś tą windą? — drgnął, usłyszawszy jej głos. Tak, trzeba było mówić. Mówić jak najwięcej. Chociaż to, co miał do powiedzenia…

— Zatrzymała się po kilku minutach — zaczął szybko. — Korytarz, w który wszedłem, był tutaj szerszy, po kilku krokach wypłynęła mi naprzeciw ta optyczna ściana, czy też zasłona magnetyczna, taka sama jak tam, na górze… — zamilkł. Trzeba teraz będzie mówić o tym przed czym wzdragała się cała jego świadomość, na wspomnienie czego teraz jeszcze przenikał go paraliżujący lęk.

Zaraz za ową ścianą, nieprzenikliwą jedynie dla oczu, korytarz przeszedł w rozszerzającą się, łagodnie opadającą pochylnię. Jeszcze kilkanaście kroków i stanął jak wryty. Wzrok nie był w stanie ogarnąć ogromu hali, jej boczne ściany uciekały poza obszar wypełniony pełganiem tysięcy kolorowych świateł, perspektywa tonęła w nieodgadnionej głębi, za plątaniną kratownic, wysięgników, przewodów, konstrukcji, oplecionych poświęcającymi serpentynami. Stał kilka minut, usiłując odnaleźć w tym widoku coś znajomego, odkryć jakąś prawidłowość, logiczny ciąg, mieszczący się w kategoriach pojmowania ludzkiego umysłu. Zrezygnował wreszcie, zszedł po kilku stopniach na poziom hali, zbliżył do podstawy pierwszego z brzegu urządzenia, które rozrosło się, wypełzając z mroku, w potężny pionowy walec, wsparty na skrzyżowanych dźwigarach, przypominających stare kotwice. Mógłby to być korpus statku kosmicznego, zbudowanego z czarnego szkła; między dwiema jego ściankami, zewnętrzną i wewnętrzną, poruszały się łagodnie maleńkie, barwne ogniki. Spostrzegł nagle, że stoi w cieniu, rzucanym na posadzkę przez ową konstrukcję. Cień gęstniał jakby, jego kontury wyostrzały się w oczach. To nie było złudzenie. Zrozumiał. Postąpił dwa kroki w bok, wydostając się poza podstawę walca, który zasłaniał perspektywę hali.

Sponad majaczących pod stropem konstrukcji wypłynęła jaskrawo płonąca kula, miniatura słońca. Sunąc wolno w dół, łagodnie.zakrzywionym torem, oświetliła szeroką półkolistą ławę, przegradzającą jakby wnętrze nawy na dwie połowy. Znalazłszy się nad wąskim przejściem, widniejącym pośrodku łuku, zafalowała lekko i znieruchomiała, W ułamku sekundy natężenie światła zwielokrotniało, buchało teraz przeraźliwym blaskiem, ściany hali, konstrukcje, wiązania, wszystko to cofnęło się z pola widzenia, zalane jaskrawą poświatą. Jak zaczarowany, chroniąc porażony wzrok, postąpił jeszcze krok do przodu.

Żaden sygnał ostrzegawczy, brzęczenie, migotanie światła nie poprzedziło tego, co się stało. Na Batuzowa runął koszący pęd, strumień rozpędzonego do szybkości huraganu gazu, powietrzna lawina, która ścięła go momentalnie z nóg, paraliżując mięśnie. Na plecach i barkach spoczął stukilowy ciężar. Pojawieniu się tej burzy towarzyszył rozdzierający grzmot, spotęgowany do granic odporności nerwowej człowieka syk, bezdźwięczne wycie. W odruchu rozpaczy Batuzow zebrał wszystkie siły i rzucił się w bok. Udało się. Pomiędzy nim a źródłem powietrznego strumienia stanęła ściana konstrukcji. Czekał chwilę, skulony, bez ruchu, wreszcie odetchnął głęboko i wyprostował się. W tym właśnie momencie dostrzegł ich… ludzi — oczywiście, nie ludzi, sylwetki przypominające coś znajomego… Przysiadły nisko przy posadzce, może odpoczywały, nie, w ich ruchu było coś niedobrego, jakieś napięcie, jak gdyby czaiły się tam na coś lub na kogoś…

W ciągu kilku sekund przeleciały mu przez myśl wszystkie punkty regulaminu kontaktowego, jakiego uczono ich w szkole pilotów rakietowych. „Pierwszą czynnością przy nawiązywaniu kontaktów z przedstawicielami jakiejkolwiek obcej cywilizacji winna być w miarę możliwości pełna demonstracja znajdujących się aktualnie w zasięgu wytworów ziemskiej techniki, dających się przełożyć na język symboli matematycznych…” Jeszcze jedna porażka teorii w konfrontacji z rzeczywistością.

Doprawdy trudno sobie wyobrazić gorsze warunki dla wprowadzenia w czyn owej zasady. Ogrom tej hali, rozjarzonej przenikliwym światłem, przez którą przelewał się ponadto ogłuszający grzmot, wichura, z której strumienia cudem tylko udało mu się wyrwać przed chwilą… „…Wytworów ziemskiej techniki…” — mimo woli wzruszył ramionami. Ileż w tym sformułowaniu ludzkiej buty, ślepej wiary w potęgę własnej cywilizacji. Wobec tego, co wypełniało tę bezkresną halę, urządzeń i gigantycznych konstrukcji błyskających milionami pastelowych świateł, wobec rozmachu tych podziemi, potężnych emitorów — wszystko, w co wyposażyła go Ziemia, mogło przypominać co najwyżej zabawki politechniczne dla chłopców. Jedynym rozsądnym wyjściem wydawało się opuścić jak najszybciej to miejsce, możliwie dyskretnie, starając się pozostać niezauważonym. Przeprowadzenie tego było zresztą co najmniej wątpliwe, ów ryczący powietrzny nurt i płonąca kula, mogły, a nawet musiały, zaalarmować prawowitych gospodarzy hali.

Ostrożnie, wstrzymując oddech cofnął się o krok, potem drugi. Wtedy właśnie targnęło nim straszne uderzenie w pierś, tracąc grunt pod nogami runął w pędzący strumień, potoczył się kilkanaście metrów poza jego obręb, wprasował całym ciałem w ścianę i dopiero tracąc przytomność spostrzegł kątem oka wąski jak najcieńsza igła promień, który tryskał z miejsca, gdzie znajdowały się obce postacie, i leciał wprost w niego.

Загрузка...