ROZDZIAŁ II

To było morze, okrutne, bo nieruchome, chociaż przemieszczające się z każdym ich krokiem bezkonturowe cienie wydm dawały mu pozory życia. Bezpromienne słońce stało w zenicie, naszyte na granatowy firmament; właśnie ten granat, dniem i nocą roziskrzony gwiazdami, a raczej jego martwy, matowy refleks upodabniał pustynię do niemożliwego, bezwodnego morza. Wrażenie było niesamowite, bo piaszczyste garby, żwir, zwały pyłu, wszystko, co ich otaczało, miało właściwie barwę palonej cegły. Ów granat wyzierał gdzieś z głębi gruntu, tak właśnie jakby cienka, oleista warstwa czerwiem tłumiła fale płynnego, niebieskiego bazaltu. Opuścili rakietę przed wschodem słońca, kiedy ruchliwe stożki reflektorów torowały im drogę w mroźnym mroku, dając mimo wszystko złudzenie czegoś znajomego. Ciemność jest wszędzie podobna, tylko obecność promieni światła daje człowiekowi prawo wstępu do obcych światów.

Z nadejściem dnia, a świt wstaje tu bez przejścia, gwałtowniej niż na Ziemi w strefie równikowej, raptem oblało ich bezkresne, dwubarwne morze. Przez pierwsze minuty stopy odruchowo wzdragały się przed śmielszym stąpnięciem, szli jak po cienkim lodzie, czekając, kiedy jego ruda, półprzeźroczysta powłoka strzeli im pod nogami i zostaną wessani przez granatową maź, bez nadziei na ocalenie. Była to jednak tylko pustynia, nieznośna, zawiana grubym pokładem drobnoziarnistego pyłu, w którym z rzadka ciemniały łachy ostrego żwiru niby rumowiska starych ceglanych budowli.

Byli już na trzydziestym kilometrze. Natychmiast po opuszczeniu komory śluzowej Kopernika wzięli kurs na północ, tam skąd przylecieli w ostatnim okrążeniu planety. Okrążeniu, którego orbita została złamana, jakby była cienką, drewnianą obręczą. Wzrok przywykał powoli do otoczenia, ustąpił mimowolny lęk przed rozwierającą się pod nimi pozorną głębią, kroczyli pewnie, z rosnącym w miarę zmęczenia trudem dźwigając ciężkie buty o metalowych podeszwach, wciąż głębiej pogrążające się w pyle.

Księżyc. Tam chodzi się naprawdę lekko. Poprawiając niecierpliwym podrzutem pasy stelaża butli tlenowych, Ann Thorson przypomniała sobie nagle swoją pierwszą wyprawę z bazy w kraterze Ptolomeusza. Trzy… nie, cztery lata temu. To było wspaniałe, te skokoloty, kilku czy nawet kilkunastometrowe. Chwilami wydawało się człowiekowi, że opuszcza kabinę orbitującej rakiety. Oczywiście, wszyscy nowicjusze leżeli co kilka kroków. Wobec znikomej siły przyciągania, owe gwałtowne upadki odczuwało się jednak jak lądowanie na stercie kostek pianolitowych albo poduszce powietrznej.

— Halo, Ann, co z tobą? — głos Piotra przywołał ją do rzeczywistości. Wysforował się przed nią, a raczej to ona została w tyle, bezwiednie pogrążając się w przeszłości.

— Nic, nic, idę — przyśpieszyła kroku. Podchodząc do niego usiłowała się uśmiechnąć, on jednak zmierzył ją tylko przelotnym spojrzeniem i bez słowa ruszył dalej. Chwilę szli milcząc obok siebie, potem Ann znowu zaczęła zostawać w tyle. Bolały ją wszystkie kości. Krzyż i ramiona, opięte pasami, piekły jak oparzone za każdym poruszeniem głowy, każdym krokiem. Bielizna pod skafandrem zaczęła się kleić do skóry, po szyi spływał pierwszy strumień potu, tymczasem w krtani i niżej w okolicy serca tkwił jeszcze paraliżujący chłód nocy, pierwszych godzin marszu. Wyładowane ogniwa nie zasilały dostatecznie wewnętrznej sieci klimatyzacyjnej skafandrów.

— Daleko jeszcze? — spytała bez sensu.

Potton nie odpowiedział. Zresztą mógł nie słyszeć. Ich nadajniki nie spisywały się najlepiej w środowisku atmosfery marsjańskiej. Przed startem mówiono wprawdzie, że nie byłoby źle wyposażyć ekipę we wzmacniacze, podobne do tych, jakie stosuje się na Księżycu. Na przeszkodzie stanął ich ciężar, który nie odgrywał żadnej roli w warunkach minimalnej siły przyciągania satelity, ale który tutaj w poważnym stopniu krępowałby swobodę ruchów grup badawczych.

— Mówiłaś coś? — wycelował w jej stronę stożek swojego hełmu.

— Pytałam, czemu stanąłeś?

— Odwrócił się. Przez chwilę wodził zmęczonym wzrokiem po okolicy, wreszcie powiedział:

— To musi być w tej stronie… — zatoczył ręką szeroki łuk. Sam tracił już chwilami nadzieję, zaczynało w nim wzbierać przeświadczenie, że cały ich wysiłek jest tylko oszukiwaniem się, że nie ma tutaj nic poza powtarzającymi się po kres horyzontu kopulastymi garbami. Nie myślał już o Ziemi, o pozostawionych w rakiecie Lenie i Andrzeju. Lenie, nieprzytomnej jeszcze po kontuzji odniesionej w czasie katastrofy, i Andrzeju, który z obandażowaną głową i usztywnionym ramieniem usiłował teraz zapewne doprowadzić do stanu używalności pokładową aparaturę energetyczną. Wiedział tylko, że muszą to znaleźć, że nie wolno im wrócić z pustymi rękoma.

Mieli szczęście. Kopernik uderzył w jakąś przeszkodę, której nie dostrzegła w porę pokładowa aparatura alarmowa, i został gwałtownie wybity z orbity lotu. Spadali niemal pionowo. Powłoka rakiety rozgrzała się do dwóch tysięcy czterystu stopni, przynajmniej na tej wysokości urwał się zapis termografu, i automat alarmowy neuraksa przerwał obwody zasilające stosu. Znajdowali się już tysiąc osiemset metrów nad powierzchnią, kiedy Potton zdołał odpalić pierwszą serię ratunkowych ładunków antygrawitacyjnych. Na następne zabrakło już czasu. W ekranie czołowym mignęły pasma spadochronów, wyszarpniętych przez ostatnią z rakiet.

Poszły oczywiście w drzazgi, zanim zdążyły się rozwinąć. Ludzie nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje, działali podświadomie, tocząc rozpaczliwą walkę z miażdżącymi siłami odśrodkowymi.

Owa spóźniona seria rakiet i rozmiecione od razu w drobne strzępy spadochrony uratowały jednak statek i załogę. Kopernik, lecąc pionowo w dół z szybkością dwudziestokrotnie większą od szybkości dźwięku, na ułamek sekundy przed zetknięciem się z czerwoną pustynią zadarł nagle dziób, sprasował ich w piekielnym łuku i wylądował jak na poligonie, całą swoją boczną płaszczyzną nacierając na powierzchnię planety. Skapotował kilkanaście razy, po czym zamarł w bezruchu, sześć kilometrów.od punktu, w którym po raz pierwszy dotknął gruntu Upłynęło kilkanaście minut zanim Piotr Potton, jako pierwszy, odzyskał przytomność.

Wszystko to zdarzyło się zaledwie wczoraj. Teraz wydawało im się, że od ostatniej łączności z bazami naziemnymi, ostatniej przerwanej katastrofą transmisji, dzielą ich już tygodnie. Szli, starając się nie myśleć o przyszłości, brodzili w pyle rudogranatowej pustyni, koncentrując uwagę na linii horyzontu. Co kilkanaście minut Potton przystawał i czekał na Ann. Podchodziła i uśmiechała się Przez pierwsze trzydzieści kilometrów marszu zamienili może cztery zdania.

Stos był nieczynny. Przed ewentualną próbą ponownego rozruchu należało sprawdzić rozrząd, chłodzenie, układ zasilający, dziesiątki kilometrów kabli i — przede wszystkim — pochłaniacze promieniowania. Potton nie sądził, by udało się tego dokonać przed upływem tygodnia, dziesięciu dni. Wtedy dopiero będą mogli naładować baterie łączności, uzupełnić zapas tlenu, uruchomić pozostałe zespoły klimatyzacyjne i — co najważniejsze — nawiązać kontakt z Ziemią. Wszystko to zależało od dopływu energii, której podstawowym źródłem był stos. Ogniwa ocalały, ich rezerwy energetyczne, wystarczające w zasadzie do uruchomienia nadajnika, nie były już w stanie zapewnić emitowanym sygnałom mocy niezbędnej dla nawiązania bezpośredniej łączności z księżycowymi, a tym bardziej orbitalnymi stacjami przekaźnikowymi. Fale grzęzły po prostu w atmosferze Marsa, potrzebny był stacjonarny satelita komunikacyjny. Ten, którego wystrzelili wczoraj, wisiał teraz trzy tysiące kilometrów dalej, nad hipotetycznym miejscem lądowania. Odległość była za duża.

Brak dopływu energii ze stosu odczuwali boleśnie nie tylko ze względu na utratę łączności z Ziemią Zmuszeni do oszczędnego gospodarowania rezerwami nie mogli sobie pozwolić na pełne ładowanie baterii pokładowego systemu komunikacyjnego. Thorson i Potton, opuszczając rakietę, umówili się z Batuzowem, że łączność radiową nawiążą jedynie w ostateczności. Z tych samych względów nie uzupełniali ogniw swoich kieszonkowych aparacików nadawczo-odbiorczych. Gdyby nie to, Ann nie miałaby powodu tęsknić do ciężkich wzmacniaczy, wspominając swoje pierwsze eskapady księżycowe. Tak jednak, jak rzeczy miały się w tej chwili, musieli do swych wbudowanych w głowice hełmów mikrofonów mówić bardzo głośno, jeżeli nie wręcz krzyczeć. Im rzadsza atmosfera, tym gorzej czują się w niej fale głosowe.

Szli znowu obok siebie. W pewnym momencie Potton pochylił się i ujął jej dłoń między swoje szorstkie, gąbczaste rękawice. Odsunęła się, łagodnie oswobadzając rękę, i potrząsnęła głową. Miało to zapewne oznaczać, że nic jej nie jest, nie czuje zmęczenia i nie rozumie, dlaczego on usiłuje dodać jej otuchy.

Ich wyprawa stanowiła przeciwieństwo tego, co można by nazwać wielką, radosną przygodą uczonych, dokonujących pierwszego zwiadu na nieznanej planecie Żadne z nich nie umiało sobie nawet wyobrazić sił, które spowodowały katastrofę statku, a których obecność uszła uwagi najczulszych alarmowych „oczu” neuraksa. Cała ich teoretyczna wiedza, poparta wieloletnim doświadczeniem buntowała się przeciw akceptacji takiego faktu. Z faktami trudno jednak polemizować.

Jedno wydawało się pewne: czymkolwiek to było, wyjaśnienia należało szukać tutaj, na powierzchni planety. Gdyby sprawca przybywał z obszaru systemu słoneczne

go, obojętnie czy z jakiegoś skupiska grawitacyjnego, czy z pozornej próżni, sondy kosmiczne i radioteleskopy powinny były zarejestrować jego obecność. Chyba że pojawił się w przestrzeni, jako echo potężnego wybuchu radioaktywności dosłownie tuż przed katastrofą. Chociaż, jeżeli zdołał uśpić czujność neuraksa…

Tak czy owak trzeba było przeczesać pustynię w największym możliwym promieniu od punktu, nad którym nastąpiło zderzenie. Obecność potężnych sił, skądkolwiek by nie pochodziły, w sąsiedztwie ich bezbronnej, niezdolnej do startu rakiety stanowiła groźbę, której nie wolno było zlekceważyć. Siły te mogły przecież reagować na materiał, użyty do budowy statku. Być może aktywizowały je pola, powstające w czasie pracy stosu. Należało także zbadać, czy natężenie tych pól ma wartość stałą, czy też przechodzącą okresowe przypływy i odpływy mocy, a gdyby tak było, to jakie skutki dla załogi Kopernika mógłby mieć wzrost ich aktywności.

Z ust Ann wyrwał się głuchy okrzyk. Stanęła jak wryta, zaciskając kurczowo palce na ramieniu Pottona. On jednak dostrzegł to już także. W pierwszym odruchu sięgnął do kabury miotacza. Była pusta. Awaria stosu pozbawiła ich także broni.

W odległości dwustu metrów, za grzbietem wydmy, która wyłoniła się przed chwilą w perspektywie pylistego morza, strzelał pionowo w górę słup rozżarzonego powietrza.

Stali chwilę bez ruchu, dwie małe, śmieszne figurki, rzucone na bezkresną, pokrytą wielbłądzimi garbami wydm pustynię. Wreszcie wolnym, odmierzonym krokiem bez słowa skierowali się w stronę szczególnego wzgórza.

Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów Potton zatrzymał się nagle. Czerwone oko czujnika promieniowania pod okapem hełmu zabłysło raz i drugi. W słuchawkach odezwał się charakterystyczny stukot Geigera. Zaterkotał krótko i zamilkł. Potton odczekał kilkanaście sekund, po czym ruchem ręki nakazał Ann pozostać na miejscu, a sam postąpił kilka kroków do przodu. Przystanął. Uspokojony odwrócił się, żeby przywołać towarzyszkę. W tej samej chwili nad okiem rozbłysło czerwone światełko, tuż przy uchu zawarczał sygnał licznika.

— Co u licha — mruknął. — Zabawa w ciepło — zimno?

Kątem oka pochwycił nagle jakąś ciemną plamę u podnóża rudej wydmy, w odległości około stu metrów. Przechodzili tamtędy, tuż koło tego miejsca. To ciemne ukryło się przed ich wzrokiem za którymś ze wzgórz albo przegapili je po prostu, wpatrzeni stale w linię horyzontu. Ruszył szybko w tamtą stronę. Po chwili wahania Ann podążyła za nim.

Stali nad brzegiem prostokątnego wykopu. Ponad poziom pustyni wznosił się szczyt zamontowanej w centralnym punkcie zagłębienia smukłej, stożkowatej wieżyczki. Wieńczyła ją przezroczysta kula wielkości piłki.

Po raz pierwszy w historii swojej rasy stanął człowiek oko w oko z tworem obcej cywilizacji. Co do tego nie mogło być wątpliwości. Rzecz osobliwa, w pierwszej chwili przyjęli to jako coś nader zwyczajnego, jak przyjmuje się wieść o jakimś odkryciu lub urodzeniu dziecka. Coś, czego w gruncie rzeczy wszyscy się spodziewali.

Oczywiście, nie przypuszczali, że to będzie już teraz, a tym bardziej tutaj, na jednym z najlepiej zbadanych kosmicznych sąsiadów Ziemi. W tej pozornej obojętności było zresztą coś więcej niż proste spełnienie długo piastowanych nadziei. Bo przecież, chociaż nikt tego nigdy nie powiedział na głos, cała astronautyka jest niepokalanym płodem tęsknoty i uczucia osamotnienia ziemian. Oczywiście, w innej sytuacji towarzyszyłyby tej chwili bez porównania silniejsze emocje, głębsze wzruszenia. Tak jak się sprawy miały, na refleksje nie mieli po prostu czasu.

Potton zaczerpnął garść żwiru i cisnął w dół. Nic się nie stało. Ziarenka toczyły się jeszcze, osiadając u podstawy stożka, kiedy Ann zeskoczyła do wykopu. Podeszła do kuli — wznosiła się na wysokości jej głowy — i wyciągnęła rękę. W tym samym ułamku sekundy odskoczyła, a raczej potoczyła się do tyłu, gwałtownie odepchnięta. Z wieżyczki wzbił się potężny szum. Jednym skokiem Potton znalazł się na dole, ale zanim zdołał dosięgnąć Ann, coś powaliło go na ziemię i przygniotło.

Ściany kuli rozchylały się jak płatki. rozciętej pomarańczy. Z jej wnętrza wypełzł pionowo w górę cienki, lśniący pręt. Piasek zawirował nagle, buchnęły chmury pyłu. Usłyszeli głębokie, dudniące brzęczenie. Zebrał się do skoku, z nadludzkim wysiłkiem usiłując przezwyciężyć spowijający całe ciało ciężar, targnął się w stronę Ann. Na próżno. Działanie paraliżującej siły nie było bolesne, nie było nawet w gruncie rzeczy przykre, po prostu obezwładniające, jakby w tym właśnie miejscu nastąpiło nagłe zwielokrotnienie przyciągania grawitacyjnego planety.

Raptem wszystko ucichło. Potton odczuł taką ulgę, że odruchowo zanurzył rękawice w piachu, jakby bojąc się ulecieć w atmosferę. Coś podobnego czuje alpinista, zrzucając z grzbietu wyładowany plecak. Wyprostował się, rozejrzał nieufnie, objął Ann ramieniem i przygarnął ją do siebie. Klęcząc obserwowali poczynania stożkowatej konstrukcji. Nie ulegało wątpliwości, że mają do czynienia z urządzeniem automatycznym, które reaguje na ich obecność zgodnie z zainstalowanym programem.

Pył opadał. Stożek błyszczał teraz w słońcu, spłukany strumieniami piasku. Wydawał się wyższy niż przedtem, pył i żwir, zalegające dno wykopu, zostały dokładnie wydmuchane. Odsłoniła się okrągła podstawa wieżyczki, wbudowana w kwadratową, białą płytę. Nagle cała ta konstrukcja drgnęła i łagodnie spłynęła pod ziemię. W płycie ział kolisty otwór półtorametrowej średnicy.

Potton pochylił się i zajrzał ostrożnie do odsłoniętego szybu. Pierwszą rzeczą, jaka przykuła jego uwagę, były proste, kwadratowe stopnie. W tej chwili nie dotarła do jego świadomości cała niezwykłość owego odkrycia. Schody wiodły do głębokiej, prostokątnej, jak się zdawało, komory, której ściany poświęcały bladym, różowym blaskiem.

— Schodzimy? — Ann zbliżyła się do otworu. Pokręcił głową.

— Nie. W każdym razie nie teraz.

Co minutę, półtorej, odzywał się Geiger, błyskało alarmowe światełko.

Częstotliwość sygnałów nie zmieniła się w czasie ruchu wieżyczki i burzy pyłowej. Zatem to nie ów stożkowaty automat był sprawcą pojedynczych, ale silnych, o czym świadczyła intensywność, rozbłysków, ataków twardego promieniowania.

Potton znał okoliczności, w jakich czujniki zachowywały się podobnie. W bezpośrednim sąsiedztwie potężnych akceleratorów jądrowych najwydatniejsze nawet ekrany absorpcyjne nie chronią pomieszczeń laboratoryjnych przed inwazją miliardowego ułamka rozpędzonych cząstek. Tam właśnie, co kilkadziesiąt sekund, aparaty alarmowe sygnalizują przelot zabłąkanych odprysków śmiercionośnych strumieni. Jak długo ich częstotliwość utrzymywała się w tych granicach, można było spokojnie ignorować zrzędliwe pobekiwanie czujników. O ile jednak w laboratoriach wiązki cząstek, ujęte w potężne koryta kierunkowe, nie groziły żywiołowym wybuchem aktywności, o tyle tutaj charakter i działanie sił ujawnianych rozbłyskami alarmowych lampek były wielką niewiadomą.

— Wrócimy z automatami — powiedział Potton. Ann spojrzała na niego niepewnie, wreszcie z nie tajonym żalem skinęła powoli głową. Miał rację. Nie mogli ryzykować zapuszczania się w głąb szybu, pozbawieni praktycznie łączności i środków obrony. Poza tym neuraks czerpał energię bezpośrednio ze stosu Jak długo ten ostatni nie pracował, owa najdoskonalsza z maszyn naśladujących procesy myślenia, była bezużyteczna. Po uruchomieniu stosu wrócą tutaj, uzbrojeni w automaty, które będą przekazywać neuraksowi ich obserwacje. Błyskawicznie działające analizatory pozwolą wyeliminować niektóre pochopne wnioski jeszcze w trakcie rozpoznania. Próba eksploracji bez pomocy neuraksa oznaczałaby po prostu stratę czasu.

A czas naglił. Częstotliwość sygnałów świadczyła, że ze strony wieżyczki, zamykającej otwór szybu, na razie przynajmniej nic załodze Kopernika nie grozi. Te same sygnały ostrzegały jednak, że potencjalne zagrożenie istnieje. Jego źródeł nie należało więc szukać w bezpośrednim sąsiedztwie wieżyczki, ale też i nie nazbyt daleko.

Potton wspiął się niezgrabnie na brzeg wykopu i wyciągnął rękę do Ann. W momencie kiedy oboje stanęli na górze, rozległo się znowu dudniące brzęczenie. Wieżyczka wracała do poprzedniego położenia. Równocześnie zamykała się wieńcząca jej wierzchołek kula. Po upływie kilkunastu sekund wszystko wyglądało jak wtedy, kiedy pierwszy raz stanęli nad wykopem. Tylko oczyszczone starannie z piasku i żwiru dno zagłębienia świadczyło, że to, co przed chwilą przeżyli, wydarzyło się naprawdę, że nie było tylko mirażem, osobliwością marsjańskiej Sahary.

Stali bez ruchu spoglądając nieufnie na sterczący z piachu stożek.

— Kto to zbudował? — spytała wreszcie Ann. Potton wzruszył ramionami.

— Nie my — powiedział. — I nie Marsjanie. Upłynęło już blisko dwieście lat od definitywnego orzeczenia nauki na temat ewentualnej cywilizacji marsjańskiej. Ewolucja biologiczna na tej planecie nigdy nie wytworzyła form, zdolnych do świadomego działania.

— Goście — powiedziała cicho Ann.

— Co mówisz?

— Nic takiego… — podniosła głos — powiedziałam, że to zbudowali nasi goście. Myślisz, że ich spotkamy?

— Myślę, że musimy jak najprędzej uruchomić stos. — Uśmiechnął się. Nie był to uśmiech pogodny. Ani dobrotliwy. Ann skuliła ramiona, w nagłym przypływie lęku.

— Nie chcesz chyba… — wykrztusiła.

— Chodźmy.tam — przerwał, wskazując miejsce, z którego bił w górę drgający słup atmosfery.

Ziemia dudniła głucho. Potężne basowe pianie opuszczało się chwilami w regestry niedostępne dla ludzkiego ucha.

Z bliska wyglądało to jak osadzona pionowo, gigantyczna szklana rura, płynna, pulsująca szybkim, zmiennym rytmem. Jej podstawę otaczały koła, naniesione z pyłu, podobne do fal rozchodzących się po stojącej wodzie, w którą rzucono kamień. Szczyt rury czy raczej pionowego przezroczystego tunelu był niewidoczny, biegł tak wysoko, jak tylko dało się okiem sięgnąć, w pozbawioną chmur atmosferę. Geiger odzywał się jakby częściej, w dalszym ciągu jednak nie dość często, by przyczyna jego alarmów mogła zagrozić ludziom. Za to lampka błyskała bez porównania ostrzejszym światłem, chociaż i jej sygnały nadal nie trwały dłużej niż ułamki sekund.

W centralnym punkcie podstawy drgającego słupa widniał czarny, jajowaty przedmiot wielkości średniego reflektora. Z niego to rozchodziły się owe regularne, unieruchomione fale piasku.

Zatrzymali się kilka metrów przed pulsującą ścianą.

— Głowica…? — spytała Ann, wskazując głową ciemny kształt, wynurzający się z pyłu, podobny do porzuconego dawno wraku.

Nie odpowiedział. Po dobrej chwili pochylił się, zaczerpnął garść piasku i cisnął z całej siły w przezroczysta obręcz. Przez mgnienie, setną, może tysiączną część sekundy wydawało im się, że widzą, jak małe, twarde ziarenka porwane pionowym prądem znikają w górze, poza zasięgiem wzroku.

— Tak… — mruknął, jakby do siebie — głowica. Głowica emitora…

— Znaleźliśmy, prawda… — chciała powiedzieć, że nareszcie; po tylu godzinach koszmarnego marszu mają przed sobą to, czego szukali, ale głos uwiązł jej w krtani. Zresztą słowa były zbyteczne. Wiedzieli oboje, domyślali się, nie rozumiejąc, że ten pionowy nurt, jakby wiązka gigantycznego lasera, a raczej masera, bo przecież nie były to promienie światła, utrzymywane w ryzach jakimś niewiarygodnym polem o budowie tunelowej, bije przez całą atmosferę planety i dalej, w próżnię. Ze podchodząc do lądowania, dwukrotnie zawadzili o to pole, koryto, którym pędził prąd cząstek rozpędzonych do granic fizycznych możliwości materii, przy czym za pierwszym razem otarli się jedynie o jego przezroczysty pancerz, natomiast za drugim… Rozejrzeli się odruchowo. Pustynia stała w martwym bezruchu. Zimna, niesamowita kolorystyka otoczenia zdawała się mówić, że nigdy, od czasów narodzin plazmowego embriona planety, nie spoczął na kolumnach tego bezkresnego, zastygłego pochodu rudogranatowych garbów wzrok istoty myślącej.

A jednak ktoś tu był…

Potton zmarszczył nagle brwi. Nie spuszczając wzroku z zagłębienia, uzbrojonego w obcy automat, tam, skąd przed chwilą przyszli, gestem nakazał Ann pozostać na miejscu, a sam ruszył szybko z powrotem. Naliczył pięćset czterdzieści kroków, zanim znalazł się nad krawędzią wykopu z wejściem do szybu. Ominął go i szedł dalej, licząc ponownie od zera. Przeszedłszy pięćset kroków wypatrzył w bocznej ścianie wydmy, nieco wyższej od sąsiednich, ciemny prostokąt. Zatrzymał się nad wykopem bliźniaczo podobnym do pierwszego. Utkwił wzrok w przezroczystej kuli, wieńczącej stożkowatą wieżyczkę.

Stał dobrą chwilę, zamyślony, wreszcie odwrócił się powoli. Drgająca pionowo rynna była niewidoczna. Wyraźnie natomiast rysowała się postać Ann, czekającej u jej podstawy. Dokładnie w połowie drogi, którą przeszedł, na tle białej sylwetki w skafandrze, widniało zagłębienie z pierwszą odkrytą wieżyczką. Pokiwał głową. Gdzieś tam, w głębi, przebity w niby-granatowej caliźnie, ciągnie się korytarz, tunel biegnący od potężnego emitora w linii prostej na północ. Można się było. spodziewać, że idąc dalej, oddalając się od wyrzutni, spotkają niejeden jeszcze wykop z automatyczną klapą zamykającą otwór włazu. Układały się w ciąg stacji, klimatyzatorów bądź awaryjnych szybów wejściowych.

W drodze powrotnej Potton pilnie śledził zachowanie licznika i alarmowej lampki. Sygnały powtarzały się w nieregularnych odstępach czasu, ale ich częstotliwość nie ulegała większym wahaniom. Natomiast im bliżej emitora, tym ostrzejszym światłem błyskała lampka, głośniej, jakby bardziej nerwowo terkotał Geiger.

Doszedłszy wreszcie do Ann, zawrócił bez słowa pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i zaczął się oddalać, idąc znowu prosto przed siebie, tym razem na wschód. Wkrótce jaskrawe rozbłyski alarmowej lampki przygasły, stały się bardziej matowe. Powtórzył eksperyment, odchodząc kolejno na południe i zachód, zawsze z podobnym skutkiem. To dało mu pewność, że źródłem promieniowania niepokojącego czujniki jest nie co innego jak ów drgający, pionowy nurt.

Czekając na Pottona Ann usiadła wygodnie na krótkim, łagodnym zboczu wydmy. Nieznośne pulsowanie w skroniach ustępowało powoli, z chaosu myśli, tysięcy różnych kombinacji i pytań, które przelatywały przez jej umysł jak okruchy wirującego kalejdoskopu, zaczęły się wyłaniać nieśmiałe zalążki logicznych konstrukcji, pierwsze dokończone zdania. Zdała sobie nagle sprawę, że tym, co dominuje w niej nad wszystkimi innymi emocjami, jest zwykła ludzka ciekawość. Ktoś przyleciał na Marsa, najbliższego ich sąsiada, który, zdawałoby się, został zbadany przez naukę od zewnętrznych warstw atmosfery do planetarnego jądra. Kto, skąd, dlaczego świat nic o tym nie wiedział? Co kryją te podziemia i dokąd pędzi emitowana z nich gigantyczna wiązka promieniowania? Tym jednak, co w tej chwili najbardziej ją frapowało, były owe niewiarygodne siły utrzymujące wiązkę w wąskim stosunkowo korycie. Gdyby przestały działać chociażby na tysiączną część sekundy, rozpędzone cząsteczki rozpierzchłyby się po planecie z szybkością światła i energią przekraczającą wielokrotnie wybuch najpotężniejszej bomby jądrowej. Siedziała u stóp najstraszniejszego wulkanu, bezpieczna na razie dzięki wiedzy i umiejętnościom technicznym przybyszów, istot, które to wszystko zaprogramowały i zbudowały.

Poczuła się już na tyle lepiej, że mogła dokonać wstępnych pomiarów, przy użyciu najprostszej aparatury optycznej, jaką dysponowali. Siup cząstek utrzymywał się w idealnym pionie, jego średnica w najdalszych dostrzegalnych warstwach atmosfery była taka sama jak tu, na powierzchni pustyni, u podstawy. To właśnie, że wiązki nie rozszerza się z wysokością na kształt gigantycznego lejka, chociażby nieznacznie, budziło największe zdumienie i podziw. Najcieńsze snopy promieni wystrzeliwane z potężnych miotaczy laserowych, półprzewodnikowych, a nawet arsenowych, przecież rozwidlają się stożkowato; jednościeżkowa, prosta linia wiązki dalej pozostaje nieziszczonym marzeniem ziemskich fotoników i konstruktorów. O pionowym, Unijnym locie tak szerokiego nurtu cząstek, nosicielek energii, żaden z nich nie mógłby nawet pomyśleć. Nie mówiąc już o pompach elektronowych czy wzmacniaczach, zdolnych wymusić tego rodzaju promieniowanie.

— To musi być wspaniała cywilizacja — powiedziała podnieconym głosem do Pottona, który zbliżał się właśnie, ukończywszy swoje „manewry”. Nie odpowiedział. Podszedł całkiem blisko, pomógł jej wstać i utkwił ponure spojrzenie w jajowatym reflektorze, nazwanym przez nich głowicą emitora.

— Oby tylko nie zanadto wspaniała — mruknął wreszcie półgłosem, jakby do siebie.

W zapadającym szybko zmroku biały korpus Kopernika rysował się ostrymi konturami. Uwagę wracających przykuł głęboki wykop pod dolną parą wysuniętych z rufy dysz wylotowych. W czasie upadku rakieta wryła się w pylisto-piaszczysty grunt na głębokość trzech metrów. Widocznie Batuzow, przystępując do prac przygotowawczych, które miały poprzedzić rozruch stosu, postanowił w pierwszej kolejności przejrzeć i przedmuchać dysze.

Rakieta leżała przechylona nieznacznie na bok, klapa włazu znalazła się w ten sposób półtora metra nad ziemią. Rano, opuszczając statek zeskakiwali po prostu, bacząc, by nie uszkodzić sterczących zaworów butli tlenowych. Teraz do płyty zamykającej komorę śluzową wiodła pochylnia, usypana z dobrze ubitego żwiru. Batuzow rzeczywiście nie tracił czasu.

Potton uruchomił nadajnik. Rozległ się niemiły zgrzyt Do mechanizmu wejściowego musiały przeniknąć w czasie katastrofy ziarenka pyłu. Wewnątrz, w akustycznym

pomieszczeniu śluzy, zgrzyt zasuwającej się klapy zabrzmiał przeraźliwie, włókna nerwowe ludzi od pięt do zębów przebiegło zimne, odrętwiające mrowie. Minęło kilkanaście sekund i nad wewnętrznym włazem zapłonęło zielone światełko. Po wyrównaniu ciśnienia i składu powietrza drzwi powinny były ustąpić same, jednak brak dopływu energii zmusił załogę do rezygnacji z wielu podzespołów automatycznych.

Lena odzyskała już przytomność. Pół siedząc, pół leżąc w łódkowatym fotelu uśmiechała się do wchodzących i położyła palec na ustach. Idąc za jej wzrokiem natrafili na białą plamę bandaża, spowijającego grubymi pasmami głowę Batuzowa. Siedział, odwrócony do nich plecami, zgarbiony nad pulpitem centralki komunikacyjnej. W pierwszej chwili nie zorientowali się, o co chodzi. Nagle usłyszeli głos popularnego spikera:

„…wiadomości. Trwają próby przywrócenia łączności z pierwszym załogowym statkiem marsjańskim. Dziś rano, w wywiadzie udzielonym Północnoafrykańskiej Agencji Telewizyjnej, profesor Gloden z Instytutu Atlaskiego podjął polemikę z hipotezą, wysuniętą przez Sekretarza Rady Astronautycznej ONZ na ostatnim, nadzwyczajnym posiedzeniu. Zdaniem Glodena przyczyną katastrofy mógł być błąd konstrukcyjny w układzie hamującym statku.”

Spiker zrobił pauzę, usłyszeli szelest odwracanego arkusza folii. Po chwili odezwał się ponownie zmienionym, poważnym głosem: „Przeczytam teraz oświadczenie Rady Astronautycznej Narodów Zjednoczonych. — Dwa dni temu, jedenastego grudnia dwa tysiące osiemdziesiątego drugiego roku, po raz ostatni przekazaliśmy światu na falach eteru głosy ludzi, którzy jako pierwsi w historii ziemskiej cywilizacji mieli stanąć na powierzchni Marsa. Nie tracimy nadziei…”

Batuzow przekręcił energicznie kontakt, wzruszając ramionami. Obejrzał się i ujrzawszy przybyłych wstał szybko, gwałtownie odrzucając oparcie fotela.

— Co znaleźliście? — rzucił, podchodząc do Ann. Ta spojrzała odruchowo na Pottona.

— Zaraz wszystko powiem — powiedział Piotr, podchodząc do promiennika. Przypomniawszy sobie, że jest nieczynny, mruknął niechętnie, machnął ręką, po czym zrezygnowany, sięgnął do płaskiego metalowego pudła i wydobył kilka kostek koncentratu.

— Słyszeliście? — powiedziała z niewesołym uśmiechem Lena — już nas opłakali. Swoją drogą, to niesamowite, tak wszystko słyszeć i nie móc im dać znać… chociażby tyle tylko, że żyjemy.

— Nawiążemy łączność zaraz po uruchomieniu stosu — odrzekł pogodnym tonem Batuzow.

— Jak się czujesz? — Ann Thorson usiadła koło Leny.

— Teraz już dobrze. Andrzej karmił mnie cały dzień tą obrzydliwą papką — uśmiechnęła się. Spała dwadzieścia godzin. Kiedy zorientowali się, że przeszła lekki wstrząs mózgu, utrzymywali ją we śnie łagodnie działającymi środkami chemicznymi. W tej chwili wyglądała już znacznie lepiej, policzki jej się zaróżowiły, spoglądała na Ann i Pottona szeroko otwartymi oczyma, niecierpliwie czekając na relację.

— Wygląda na to — kończył Potton — że rejon tych urządzeń jest opuszczony. Może siedzą pod ziemią. Diabli wiedzą. Zresztą, nie śpieszyłbym się tak bardzo. Nie mając energii na naładowanie baterii przeciwpola jesteśmy właściwie bezbronni…

Chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Batuzow wyprostował się powoli, sięgając odruchowo do bandaża.

— A więc wpakowaliśmy się w taką armatę — powiedział wstając. Podszedł do głównej tablicy rozdzielczej i omiótł spojrzeniem tarcze fotonowych liczników stosu. Były szare, wszystkie wskazówki stały w pozycji „zero”.

— Jeżeli mówicie — odezwała się z namysłem Lena — że ta wiązka porywa piasek i kamienie, to znaczy że mamy do czynienia z generatorami nie znanymi ziemskiej technice.

— Nie wiemy, czy porywa — przerwał Potton. — Wszystko, co dostanie się w ten nurt, po prostu znika. Tylko tyle.

— Dla mnie wystarczy — zażartował Batuzow. Potton spojrzał na niego niechętnie, jakby rozdrażniony.

— Dla mnie też — rzucił. — I nie tylko dla mnie. Dla miliarda naszych statków, leżących jak ryby wyrzucone z wody na obcych planetach…

— Dajcie spokój — przerwała Ann. — Też znaleźliście sobie temat do kłótni. Konfrontację poglądów proponuję odłożyć do czasu, kiedy już nic innego nie będzie do roboty. Na razie nam to nie grozi.

— Na razie — podchwycił Potton — nie wiemy, co nam grozi. Musimy być przygotowani na każdą ewentualność.

— Nawet na atak?

— Nawet na atak.

— To może powiesz, co rozumiesz pod słowem „przygotowani”? — zaperzyła się Ann. — Czym ich powstrzymasz? Siłą woli?

— Dobrze, dobrze — wycofał się niechętnie Potton. — Oczywiście, to tylko wrażenie, które w żadnym wypadku nie może być dla nas miarodajne, ale nie wydaje mi się, by ze strony tego emitora mogło nam teraz zagrozić jakieś poważniejsze niebezpieczeństwo. Urządzenia, ich działanie sprawiają wrażenie — jak by to powiedzieć — czegoś bardzo ustabilizowanego. Poza tym dzieli nas jednak od nich te trzydzieści kilka kilometrów.

W miarę jak mówił, wzrok Ann łagodniał. W pewnym momencie odruchowo poprawiła włosy.

— Cząsteczki radioaktywne przenikają przez ekrany emitora i co tam jeszcze jest, bardzo rzadko — powiedziała spokojnie. — Wieżyczki w wykopach są do połowy zasypane. A przecież nie ma tu żadnych huraganów ani burz piaskowych. Wyglądają, jakby od dawna nikt do nich nie zaglądał. Mogę wam jeszcze powiedzieć… –

zawahała się.

— Dokończ wreszcie — niecierpliwiła się Lena. Usiłowała wstać, ale Batuzow przytrzymał ja łagodnie w fotelu.

Ann uśmiechnęła się, jakby przepraszająco.

— Pamiętacie, co Piotr mówił o tym jakimś ciężarze.. tej sile, która nas unieruchomiła, kiedy wieżyczka zaczęła działać? Więc… to nie było właściwie przykre Czuliśmy się obezwładnieni, nic poza tym. Otóż teraz myślę, że chodziło o nasze bezpieczeństwo…

— Bezpieczeństwo? — krzyknął niemal Batuzow.

— Czekajcie — Potton wstał nagle i zaczął chodzić po kabinie. — W tym coś jest… — mruknął półgłosem.

— Przypomnij sobie — ciągnęła Ann, zapalając się — byliśmy unieruchomieni na czas, jeśli tak można powiedzieć, robienia porządków. Ta chmura pyłu, tuman piasku i żwiru, wicher. Wszystko to stało się wtedy, kiedy ze szczytu wieżyczki wypełzł ten jakiś pręt. To musi być oczyszczacz, ale w czasie kiedy działa, automat uruchamia dodatkowo urządzenie zabezpieczające. Na przykład pole siłowe stwarzające na ograniczonym obszarze warunki zwielokrotnionej grawitacji. Istoty, które zbudowały te konstrukcje i korzystają z nich, muszą wiedzieć, że przed odsłonięciem wejścia nie wolno wchodzić do wykopu. Na wypadek, gdyby któraś z nich się zapomniała, mają taki… hamulec bezpieczeństwa. Pamiętasz? Kiedy podstawa wieżyczki była już oczyszczona z pyłu, pręt się cofnął, a my odzyskaliśmy swobodę ruchów.

— Jest jeszcze jedna rzecz, na którą nie zwróciliśmy uwagi — powiedział z namysłem Potton — schody…

— Właśnie! — Batuzow zerwał się z miejsca, jak uderzony — schody!

— Schody…? — Lena nie mogła się połapać, o co im chodzi. — No to co, że schody…? Potton uśmiechnął się ironicznie.

— Nie umiem sobie wyobrazić — powiedział powoli — do czego mogłyby służyć schody komuś, kto nie ma nóg lub porusza się na czworakach.

— A więc oni… ależ to wspaniale! — zrozumiała wreszcie Lena.

— Ta przezroczysta kula — gorączkowała się Ann — tam musi być automat uruchamiający całą konstrukcję. Rozwarła się, kiedy do niej podeszłam. Pewnie jakaś fotokomórka albo coś w tym rodzaju. Pomyślcie. Jeżeli tak reaguje na naszą obecność, to oni, ich ciała muszą być zbudowane z bardzo podobnej substancji.

— I są mniej więcej naszego wzrostu — wpadł w tok jej rozumowania Batuzow. — Skoro mówicie, że schody były podobne do naszych. — Zatrzymał się przy pulpicie neuraksa, wodząc wzrokiem po szarych, matowych tarczach ekranów, jakby czekając aż zapłoną w nich świetliki sygnałów potwierdzających łączność z Ziemią. Po chwili, nie odwracając głowy, dodał półgłosem:

— Jak to powiedziała Ann? Mamy gości… Potton sięgnął po nową paczkę koncentratów i wrócił na fotel.

— Gości, tak — rzucił po chwili, przez pełne usta. — Nieproszonych.

Nikt się nie odezwał.

— Przypadek przypadkiem — dodał, uporawszy się z twardą kostką — ale nie zapominajcie, że pierwszy kontakt naszych cywilizacji, a raczej pierwsze zetknięcie, zakończyło się katastrofą statku… ziemskiego.

— Równie dobrze — zirytowała się Ann — mógłbyś oskarżyć budowniczych wieżowca, o który rozbił się samolot.

— Znowu? Dajcie spokój — powiedział pojednawczym tonem Batuzow.

Dłuższą chwilę panowało milczenie. Przerwała je w końcu Lena.

— Co teraz zrobimy?

— Po pierwsze — odparł zdecydowanym tonem Potton — naprawimy wszystko, co się da, uruchomimy stos i nawiążemy łączność z Ziemią. Po drugie zbudujemy bazę i zaktualizujemy program badań. Trzeba to zrobić tak, żeby wykonać wszystkie zadania, opracowane przed startem, traktując równocześnie jako pierwszoplanowe rozpoznanie, możliwie pełne, wszystkich istniejących na planecie obiektów wzniesionych przez obcą cywilizację. Sami wiecie jak to wygląda… ale nie stało się na razie nic takiego, co mogłoby nam uniemożliwić realizację tego planu.

— Zrobiłem obliczenia — odezwał się po chwili, stłumionym głosem Batuzow. — Trzeba przejrzeć sto jedenaście kilometrów przewodów. Rozrząd jest cały, to najważniejsze. Poza tym oczyściłem dysze…

— Widzieliśmy — powiedziała szybko Ann. — Musiałeś pracować bez przerwy cały dzień. Nie powinieneś był. Twoja głowa…

Batuzow machnął ręką. — Nic mi nie jest — mruknął.

— Tak mi przykro — Lena rozłożyła bezradnie ręce — nie macie ze mnie żadnego pożytku. Jutro biorę się do pracy.

— Nie bądź dzieckiem — zaprotestował Potton.

— Będziesz się do nas uśmiechać i opowiadać nam bajki — zażartował Batuzow.

— Właśnie — roześmiała się Ann. — O Gwiazdorze i Planetnikach…

— O Kopciuszku — powiedział nieoczekiwanie poważnym głosem Batuzow. Pochwyciwszy ich zdziwione spojrzenia, dodał:

— Serio. Automaty nawigacyjne wyglądają jak mak zmieszany z popiołem. Cała sterownia… — machnął ręką.

— To rzeczywiście bez Kopciuszka ani rusz — powiedziała wesoło Lena. — Nareszcie i ja do czegoś się przydam.

_ Jest jeszcze inne wyjście — Ann obrzuciła Pottona zjadliwym spojrzeniem — Piotr weźmie do niewoli kilkudziesięciu Marsjan i będzie stał nad nimi z emitorem przeciwpola…

— Jak widzę humory wam dopisują — stwierdził Batuzow, prostując się.

— To dobrze. Bo z tymi automatami nic nie da się zrobić. Nie wystartujemy…

Zapadła cisza. Gdzieś spoza rufowej grodzi dobiegł stłumiony plusk spadających kropli. Głowa Leny opadła na oparcie fotela. Usłyszeli metaliczny syk pianowej materii.

— Wrócimy?…

Nikt nie odpowiedział. Minutę, może dwie, panowało milczenie. Przerwał je wreszcie Potton.

— Przylecą po nas — w jego głosie brzmiała pewność — bliźniaczy statek miał stanąć na wyrzutni za dwa miesiące. Zrobią teraz wszystko, żeby przyśpieszyć budowę. Będą postępować tak, jak my postępowalibyśmy w ich sytuacji. Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości? Nie? Wobec tego idę spać. Wam radzę zrobić to samo. Mamy przed sobą ładny kawałek roboty…

Odwrócił się na pięcie i szarpnął zieloną zasłonę, opasującą kabinkę umywalni. Bezwiednie śledzili spojrzeniami jego ruchy. Widzieli, jak się pochyla, ustawia regulator, jak wkłada głowę w strumień gorącego, oczyszczającego gazu.

Wstali przed piątą, miejscowego czasu. Poranna toaleta. śniadanie, pierwszy szkic harmonogramu robót, wszystko to zajęło im niewiele ponad godzinę. Słońce nie wyjrzało jeszcze zza linii horyzontu, kiedy przystąpili do pracy

Kabiny załogowego statku badawczego typu Kopernika nie można żadną miarą określić mianem przestronnej sali. W stoczni, na czas remontu, rakieta jest opróżniana z podręcznych automatów, foteli, pulpitów sterowniczych, pokładowej aparatury łączności. O tym nie mogli nawet myśleć. Ciasnota poważnie komplikowała sytuację, spiętrzała trudności, których pokonanie i bez tego przekraczało niemal fizyczne możliwości załogi. Aby sobie nawzajem nie przeszkadzać, podzielili się na dwie dwójki. Podczas gdy Ann i Potton sprawdzali centymetr po centymetrze ciągłość przewodów, pozostała para z mrówczą cierpliwością podłączała do aparatów pomiarowych końcówki kabli coraz to nowych zespołów neuraksa.

Po obiedzie zamienili się rolami. Z kolei Lena i Batuzow, zawieszeni pod stropem w pajęczynie uplecionej na prędce z włókien azbestowych badali przewody i łącza, zbrojni w automatyczne opornice. Zapalili wszystkie światła. Powolny, ale widoczny postęp prac natchnął ich optymizmem. Pewni, że uruchomienie stosu jest kwestią najbliższych dni, jeśli nie godzin, nie oszczędzali energii.

Czas biegł szybko. Wieczorami, przed zaśnięciem, niekiedy w ciągu dnia, podczas krótkich przerw w pracy ten i ów łapał się na podświadomym trwożnym nasłuchiwaniu. Nieco silniejszy poryw wiatru przynosił chrobot nadjeżdżającego pojazdu gąsienicowego, w ciszy, kiedy słychać było osypujące się po pancerzu ziarenka piasku, dolatywały nagle z pustyni echa czyichś, kroków. Wszystko to okazywało się złudzeniem, tworami rozigranej wyobraźni. Dni mijały. Obcy, kimkolwiek byli, jeżeli znajdowali się na planecie, to albo nie dostrzegli ich obecności, co było raczej niemożliwe, z uwagi na okoliczności towarzyszące „lądowaniu” Kopernika, albo ją po prostu ignorowali Także ta ostatnia hipoteza mogła budzić niepokój, gdyby chcieć wejrzeć w motywy takiego postępowania. Nie rozmawiali o tym, unikali wszelkich dyskusji, które nie dotyczyły bezpośrednio prac remontowych. W każdym razie mieli spokój, którego tak bardzo teraz potrzebowali.

Dziewiątego dnia stos ruszył. Pierwsze o czym pomyśleli, to była kąpiel. Popędzali się i nawoływali, czekając na swoją kolejkę przed zasłoną małej kabiny. Gorąca parówka, masaż i inhalacja ozonowa zrobiły swoje. Rzucili się na paczki z koncentratami nie bacząc na protesty Batuzowa, który wyczarowywał wyszukane specjały w czynnej nareszcie kuchni.

Potton zarządził przegląd lekarski. Wszyscy po kolei wciskali się w pancerz kontaktowy zespołu diagnostycznego neuraksa. Po kilkunastu sekundach delikwent otrzymywał „receptę”, perforowany płat folii. Wprowadzali te programy do pokładowej apteczki, która otwierała posłusznie kulisty pojemnik, podobny do średniowiecznej przyłbicy i wydzielała każdemu porcję leków. Potton nie dostał nic. Wzruszył ramionami z udanym rozczarowaniem.

— Do bani te automaty — burknął. — Każdy przyzwoity lekarz zaleciłby mi tygodniowy urlop i wyjazd na wyspy Oceanii.

— A każdy bardziej przyzwoity lekarz — podchwyciła Ann — wyprawiłby cię w bieg dookoła Księżyca.

Była to najmodniejsza konkurencja sportowa, dostępna na razie dla nielicznej garstki biegaczy. Dorocznym wyścigiem emocjonowały się miliony telewidzów. Trasa, wytyczona wzdłuż siódmego południka omijała wprawdzie skaliste ściany i rozpadliny, jednak bieg wymagał od zawodników nieludzkiej kondycji i hartu. Powiedzieć komuś, że powinien wziąć udział w wyścigu dookoła Księżyca znaczyło mniej więcej to samo, co dwieście lat temu odesłać go do karczowania puszczy w Kanadzie.

Po przełączeniu na bezpośredni odbiór z sieci bloków zasilających wszystkich podzespołów klimatyzacyjnych, temperatura w kabinie wzrosła o kilka stopni. Uruchomili stacyjkę filtrów i przyśpieszyli cyrkulację powietrza. Z komory śluzowej dobiegał monotonny szelest sprężarek, przystosowanych do poboru tlenu z marsjańskiej atmosfery.

— Najgorzej będzie z wodą — powiedziała Ann, przeglądając na okrągłym, przypominającym kolorowy wiatraczek ekranie widma minerałów zawartych w próbkach okolicznej gleby.

Syntetyzatory uzupełniały wprawdzie nieustannie poziom wody w zbiornikach, jednak szczerze mówiąc, ów chemicznie czysty zlepek, znakomity skądinąd jako ładunek komór chłodniczych stosu, w smaku przypominał wywar ze starych opon.

— Wybierzemy się na północ — odrzekł beztrosko Batuzow. — Mamy wiosnę. Tam leży jeszcze śnieg.

— Zajrzałeś do komara? — spytał Potton.

— Siedział między grodziami. Nic mu się nie stało — powiedział Batuzow.

Komar był pojazdem księżycowym, nieznacznie przekonstruowanym dla potrzeb ekspedycji marsjańskiej. Swoją nazwę zawdzięczał ośmiu wielkim kołom umieszczonym na niezwykle długich i smukłych amortyzatorach. Kabina wznosiła się dwanaście metrów nad poziom gruntu. Zapas energii, jaki mieściły baterie komara wystarczał na czterdzieści godzin jazdy. Zresztą, dość było zatrzymać się na jakiś czas w nasłonecznionym miejscu, by naładować ogniwa.

Batuzow rozjaśniał ekrany. Otoczyła ich barwna panorama bezkresnej, pofałdowanej pustyni.

— Jutro ruszamy — powiedział Potton. Nastała chwila ciszy.

— Wiecie co — zaśmiała się nagle Lena — zachowujemy się jak dzieci.

Zdali sobie naraz sprawę, że od momentu uruchomienia stosu, dysponując już niewyczerpanym źródłem energii i kompletem automatów pokładowych, jak gdyby półświadomie odwlekają chwilę, na którą tak czekali.

Batuzow wyprostował się powoli i podszedł do centralki komunikacyjnej. Jedna kamera była nieczynna. Pozostałe pracowały normalnie. Zajaśniał monitor. Na ekranie ukazały się góry. Wśród lodowych nawisów i kęp zieleniejącego już mchu, huczał potok. Usłyszeli muzykę. Była to suita karpacka Molaia.

— Tam jest bardzo ładnie… — powiedziała Lena niskim, stłumionym głosem. Zrozumieli, że mówi o Ziemi.

— Nadajnik — rzucił ostro Potton. Drgnęli. Batuzow wcisnął klawisz i podał Piotrowi mikrofon.

— Sygnał.

— Sygnał — powtórzył Batuzow. Automat nadajnika potwierdzał emisję sygnału wywoławczego. Upłynęło kilka minut, długich jak wieczność.

— Nic?

— Nic. Nie rozumiem… — Batuzow co kilkanaście sekund zmieniał pozycję wzmacniacza.

Już od kilkunastu minut płynął w kierunku Ziemi pełny kod sygnałowy Kopernika. Wiedzieli, że wszystkie najpotężniejsze anteny stacji i przekaźników satelitarnych, księżycowych, a także naziemnych są nieustannie wycelowane w środek tarczy Marsa. Czekali jeszcze dziesięć, jeszcze dwadzieścia minut. Na próżno. Najsłabsze

chociażby echo radiowe nie zapowiadało hasła, potwierdzającego odbiór sygnału.

— Przejdź na namiar — powiedział Potton. Zaczął nerwowo krążyć po kabinie.

Batuzow przełączył antenę na automatyczny nadajnik namiarowy, zainstalowany przy dyszach rakiety. Wstał również, jak urzeczony wpatrując się w okienka wskaźników swojej centralki. Nagle Potton rzucił się w stronę głównego pulpitu neuraksa. Nie siadając, nisko pochylony, przerzucał manipulatory, co chwila sprawdzając coś w ekranach kontrolnych. Ann stanęła tuż za nim, śledząc niespokojnym wzrokiem wszystkie te gorączkowe zabiegi.

— Co robisz? — spytała wreszcie.

Nie odpowiedział. Powtarzał całą operację od nowa. Skończył, stał chwilę nieruchomo, wreszcie przetarł ręką czoło i odetchnął głęboko, jakby z ulgą.

— Powiedzże coś… — zniecierpliwiła się Lena. Wzruszył ramionami.

— Jasne — mruknął, odwracając się do nich tyłem… Nagle Batuzow zrozumiał:

— Ten emitor?!

— Umm… — Potton odszedł powoli od pulpitu i zwalił się ciężko na fotel. — Przeklęty pech. Dokładnie na torze.

— Co teraz? — spytała po chwili Ann, daremnie usiłując ukryć rozczarowanie.

— Południowy zachód — powiedział jakby do siebie Batuzow. Sprawdził kierunek. — Trzeba by przenieść nadajnik — spojrzał ponownie w ekran — dobre dwadzieścia kilometrów…

— A razem z nadajnikiem stos. I neuraksa. Czyli całą rakietę. Bagatela. Osiemset jedenaście ton. — Zamiast zrzędzić — Ann wpatrywała się uporczywie

w twarz Pottona — bądź uprzejmy odpowiedzieć. Co mamy robić?

Potton poprawił się niecierpliwie w fotelu. — Przykro mi, ale czekają nas jeszcze — zawahał się — dwa dni pracy. Mamy tworzywo, energię, dokumentację i automaty. Musimy wystrzelić jeszcze jedną orbitalną stację przekaźnikową.

Lena wystąpiła z projektem, by nie przerywać pracy na noc, ale Potton, obrzuciwszy badawczym spojrzeniem poszarzałe twarze całej trójki, stanowczo zaprotestował.

Leżeli nisko w fotelach, starając się uspokoić rozedrgane nerwy i uciszyć przyśpieszone tętna. Nikomu nie chciało się spać.

— Oni są do nas podobni… — odezwała się niespodziewanie Ann.

— Umm… — mruknął Potton. Uniósł głowę. — Usłyszycie teraz Ann Thorson w peanie na cześć przybyszów — zakpił.

— Daj spokój — wtrącił się Batuzow.

— Są do nas podobni — ciągnęła niezrażona Ann.

— Mają nogi — przerwał znowu Potton — i są mniej więcej naszego wzrostu. Poza tym przypominają trójkątne kangury. Oczy, siedemdziesiąt dwie pary, noszą na ruchliwych, owłosionych łodyżkach…

— Przestań — zaoponował spokojnie Batuzow. — Przez ten tydzień omal nie oduczyliśmy się mówić. Ni” zaszkodzi trochę pogadać…

Potton mruknął niechętnie i zamilkł.

— Są podobni — po raz trzeci zaczęła Ann. — Pomijam teraz różnice, jeśli można tak powiedzieć, konstrukcyjne. Ale tworzywo, z którego zbudowali urządzenia… Ich działanie, zgodne z zasadami fizyki…

— Ogólne zasady fizyki — przerwała tym razem Lena, pilnie wsłuchująca się w jej słowa — są obiektywne.

— Ale by do nich dojść i opanować je, trzeba przebyć określoną drogę. Zależnie od mentalności, struktury psychicznej podmiotowych istot, efekty mogą być różne. Oni są do nas podobni nie dlatego, że chodzą po schodach i pamiętają o swoim bezpieczeństwie… chociaż i to jest ważne. Ale szereg ogólnych cech ich mechanizmów, funkcjonalność, nawet kształt architektoniczny świadczy o pokrewieństwie obu naszych cywilizacji. Wykorzystanie energii promiennej, wreszcie samo to, że tutaj przylecieli…

— Właśnie — podchwyciła Lena — skąd oni mogą być? Jak myślicie?

— Z całą pewnością spoza naszego układu. Poza tym… — rozłożył ręce.

— Dowiemy.się — rzucił ze swego miejsca Potton. — Trzeba po prostu zbadać kierunek tej wiązki… czy jak to nazwać, emitowanej z ich wyrzutni.

— Sądzisz, że niesie jakąś energię aż do ich układu? — powiedział, przeciągając sylaby, Batuzow. Zamyślił się.

— Nic nie sądzę. Powiedziałem tylko, że trzeba zbadać kierunek. Nie możemy wykluczyć, że utrzymują w ten sposób łączność z jakąś bazą, czy też… planetą.

— Ciekawe, co ich tutaj sprowadza — mówiła cicho, patrząc nieruchomo przed siebie, Ann. — Czy są rasą badaczy, czy też dojadła im ich samotność… tak samo jak nam.

— Może warunki biologiczne tak się u nich pogorszyły, że muszą szukać nowego świata?

— A może — Potton powiedział to wreszcie — przysłali tylko automaty? Siedzieliśmy cicho — ciągnął — szczęśliwi, że się nami nie interesują. Może konstruktorzy tych wszystkich obiektów są po prostu zaprogramowani, że tak powiem, bezkontaktowo? Mechaniczny zwiad, poprzedzający inwazję… jak wam się to podoba?

— Inwazję? — obruszyła się Ann. — Nonsens!

— Naprawdę? — Potton skrzywił się w uśmiechu. — No to po co przylecieli właśnie tu, na najbliższego sąsiada Ziemi? A raczej — dlaczego przylecieli właśnie tutaj? Bo zwabiły, ich fale radiowe, radary, sondy, miliardy sygnałów, plądrujących po wszechświecie wizytówek naszej cywilizacji. Przylecieli i zbudowali bazę. Zainstalowali urządzenia, przy pomocy których mogliby na upartego rozwalić całą planetę. A wy się cieszycie, że są do nas podobni. Ich automaty mogą być do nas podobne. To nie to samo…

— Błąd — rzuciła stanowczo Ann. — Każdy gatunek buduje automaty przystosowane do biologicznej specyfiki istot, które je obsługują. A więc są, a w każdym razie — mogą być do nas podobni. A skoro tak, to nie będą rozwalać planet…

Chwilę panowało milczenie. Po jakimś czasie Batuzow odchrząknął i zwracając się do Ann powiedział:

— Jedno mnie tylko niepokoi — mówił ze ściągniętymi brwiami, głęboko zamyślony — z tego co opowiadaliście o rozmachu i zasięgu tych wszystkich konstrukcji wynika, że oni przylecieli tutaj już dawno. Dość dawno, aby dać nam powód… no w każdym razie do zastanowienia…

— Zastanowienia?… — w głosie Leny zabrzmiała przekora. Spojrzała podejrzliwie na Batuzowa, jakby chcąc sprawdzić, czy nie żartuje.

— Nareszcie rozsądne słowa — powiedział cierpko Potton.

— Nieufności — powtórzył Andrzej. — Spróbujmy sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało, że w ciągu lat, które upłynęły od ukończenia budowy tych wszystkich emitorów i wieżyczek, nie usiłowali nawiązać kontaktu z mieszkańcami Ziemi? Jak myślicie, jakie musiałyby być nasze zamiary, w jakich okolicznościach m y zachowalibyśmy się podobnie?

Kabinę zaległa cisza. Po kilku minutach Potton przewrócił się gwałtownie na bok, przyjmując pozycję do snu.

— Myślę — powiedział półgłosem — że jutro spróbujemy jednak uruchomić te przetwornice przeciwpola…

Wystrzelili sondę o pierwszej w południe. Do czwartej pracowali, przestrajając nadajnik i porównując namiary. O czwartej trzydzieści Batuzow zajął miejsce za pulpitem centrali komunikacyjnej. W lewym rogu ekranu pulsowało rytmicznie fioletowe światełko — satelita potwierdzał odbiór sygnałów. Po kilkunastu sekundach w ekranie namiarowym pojawiła się żółta, błyszcząca linia. Przechodziła przez punkt przecięcia współrzędnych.

— Sygnał.

— Sygnał — powtórzył Batuzow, podając Pottonowi mikrofon. Kątem oka pochwycił nagle w bocznym ekranie jasny, zielony refleks. Uniósł głowę. Równym, silnym światłem jarzyła się nad pulpitem lampa kontrolna. W tym samym ułamku sekundy zapłonęło purpurą sąsiednie światło kontaktowe.

— Piotrze… — „Piotrze, mów” — chciał powiedzieć Batuzow, ale głos uwiązł mu w krtani.

Potton odchrząknął i nie patrząc na nikogo z obecnych mocno objął palcami mikrofon.

— Tu Kopernik. Tu Kopernik. Wołam wszystkie stacje. — Odczekał chwilę i powtórzył: — Wołam wszystkie stacje. Wołam wszystkie stacje. Odbiór.

Minęło kilkanaście sekund. Wydawało się im, że jakieś upiorne, zimne palce wnikają do ich serc i krtani.

Nagle tuż nad ich głowami zabrzmiał niedowierzający, podniecony głos mężczyzny:

— Kto mówi? Kto mówi? Powtórzyć. Odbiór.

Potton zaczerpnął głęboko powietrza i powiedział:

— Z pokładu statku marsjańskiego Kopernik mówi Piotr Potton. Proszę o połączenie z Centralną Rozdzielnią. Odbiór.

— Jest Centralna!!! Jest Centralna!!! — krzyk, właściwie wrzask, wibrował nieznośnie w puszce głośników, gwałcąc wszystkie rygorystyczne paragrafy kodeksu komunikacyjnego. — Jest Centralna!!! Ludzie, żyjecie?! Uwaga, Ziemia, Uwaga, Ziemia! Ratunek! Uwaga Kopernik! Przechodzę na sieć ratunkową. Odbierają cię wszystkie stacje na obu półkulach. Wołam Kopernik. Odbiór!

Głos Pottona zabrzmiał już niemal normalnie. Powtórzył:

— Z pokładu statku marsjańskiego Kopernik mówi Piotr Potton. Wszyscy członkowie załogi są zdrowi i czują się dobrze. Za chwilę ich usłyszycie

Zdawało mu się, że widzi twarze bliskich, przyjaciół, kolegów, wszystkich słuchających jego meldunku. Wyprostował się odruchowo.

— Jedenaście dni temu — mówił — w ostatnim przed lądowaniem okrążeniu planety, statek wpadł w pole sitowe, otaczające strumień promieniowania, emitowanego z powierzchni Marsa, z wyrzutni zbudowanych przez istoty rozumne, pochodzące spoza naszego układu słonecznego. Żadnej z tych istot nie udało nam się dotychczas spotkać. W czasie przymusowego lądowania — ciągnął — statek został uszkodzony. Przez dziewięć dni byliśmy pozbawieni dopływu energii ze stosu. Obecnie wszystkie urządzenia pokładowe pracują normalnie. Rakieta leży dwa tysiące kilometrów na południowy zachód od przewidywanego miejsca lądowania. Podaję współrzędne…

Загрузка...