7. Finał

1

Byłem nieustępliwy, choć Romero w swoim raporcie często wyrzucał mi później nieostrożność. Tęskniący do ciała Mózg narzekał na mój brak serca, ale nie ugiąłem się przed jego prośbami. Najpierw pomożesz nam — powiedziałem — a dopiero wtedy damy ci obiecane ciało.

— Powiedz, coście zrobili z komputerem pokładowym? — zwrócił się do mnie Andre wkrótce po zdobyciu Stacji. — Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że dopóki nie mamy dobrze działającej maszyny informacyjnej, uwolnienie Mózgu jest równoznaczne z samobójstwem? Chyba że sam zamierzasz zająć miejsce Głównego Mózgu…

Niczego podobnego nie zamierzałem, wierzyłem jednak, że Andre potrafi odbudować MUK.

— Mózg ci w tym pomoże — powiedziałem. — Ale jak dotrzeć do statku? Podróże piesze na tej planecie nie należą do przyjemności.

— Zrobimy inaczej — odparł Andre. — MUK przywieziemy tu awionetką, te pojazdy mają rezerwę mocy, którą potrafię odblokować. Zrekonstruowany komputer powtórnie zainstalujemy na statku, a Główny Mózg Stacji ja sam zastąpię. Dublować mnie będą Kamagin i Petri. Co ty na to?

— Czy potraficie zastąpić Mózg?

— Chyba tak. On sam zbadał naszą trójkę. Mnie zaaprobował od razu, natomiast Kamagin i Petri będą musieli jeszcze nieco potrenować… Zresztą funkcje Mózgu nie są zbyt skomplikowane. Wiem, wiem, co powiesz! Ale zapomniałeś o inżynierach z obsługi. To świetne automaty, które same wykonują większość czynności, ich pracę trzeba tylko skoordynować.

Wybuch na Stacji spowodował raczej wstrząs psychologiczny, a nie realne szkody. Takiego urządzenia jak Stacja Metryki w ogóle nie sposób zniszczyć, chyba że razem z całą planetą.

Domyślaliśmy się, że cała Trzecia Planeta jest sztucznym mechanizmem, przypominającym w jakimś stopniu naszą Orę. Ale nikt z nas nawet nie przypuszczał, że jej urządzenia mogą być tak gigantyczne. Teraz, kiedy wędrowałem i latałem po wewnętrznych pomieszczeniach planety, naiwne wydawały mi się moje zachwyty nad doskonałością Plutona. Prawdziwą doskonałość — doskonałość zła — dopiero tu zobaczyłem! A jednak wystarczył niewielki wstrząs, by ta doskonałość służąca złu zachwiała się i runęła…

2

Zwijanie przestrzeni w nieeuklidesową spiralę było niemal dziełem jednej chwili, natomiast jej powrotne rozkręcanie było procesem żmudnym i długotrwałym.

Andre już drugi tydzień z rzędu siedział przy pulpicie sterowniczym umieszczonym pod zawieszoną w powietrzu kulą, w której nadal spoczywał Mózg, i samodzielnie wydawał rozkazy operatorom. Zgrał się z nimi doskonale, współpraca układała się nawet lepiej niż Mózgowi, bo nie było przeszkadzającego we wszystkim tępego Nadzorcy.

Zmiany metryki cofały się powoli, lecz nieustannie i stopniowo wydostawaliśmy się w otwarty kosmos rozdzierając ścianki sztucznego kokonu przestrzennego… Wreszcie po kolejnym zachodzie Pomarańczowej nastała prawdziwa noc. Na niebie słabo zapłonęły gwiazdy, pierwsze gwiazdy od czasu naszego lądowania na Trzeciej!

Na szczęście w owej chwili powszechnej radości ani Andre, ani Mózg nie utracili jasności myśli.

— Przestrzeń dokoła Trzeciej jest czysta — powiedział Andre do osób znajdujących się w sterówce, a zebrali się w niej niemal wszyscy. — Ale o dziesięć parseków widać gwałtowny ruch jakichś statków.

— Tam koncentruje się flota gwiezdna Niszczycieli — wyjaśnił Mózg. — Muszę skomunikować się z Mózgami na pozostałych Stacjach Metryki, aby zorientować się w sytuacji. Oczywiście nic im nie powiem o zmianach, jakie tutaj zaszły.

Nawiązanie łączności i systematyzowanie informacji zajęło kilka dni. Wtedy zwołałem naradę dowódców i poprosiłem Mózg o dane.

— Flota Allana nadal atakuje zapory przestrzenne, ale posuwa się naprzód bardzo wolno. W rejonie szturmu koncentrują się krążowniki Niszczycieli. Statki Galaktów w przestrzeni międzygwiezdnej Perseusza nie pojawiły się ani razu. Niszczyciele na razie nie mają czasu się nimi zajmować. Nie wiem, czy istotnie wierzą, że mamy tu tylko trudności techniczne, ale bezpośredni atak na planetę nie grozi. W gorszej natomiast sytuacji jest Allan. Wkrótce runie ostatnia zapora nieeuklidesowa i statki ludzi rzucą się w głąb Perseusza. Wielki Niszczyciel planuje gigantyczne starcie. Ludzie w takim gąszczu statków nie będą mogli swobodnie używać anihilatorów, aby nie zniszczyć własnych okrętów, natomiast działa grawitacyjne biją bardzo celnie. Nie mogę wykluczyć pełnego wzajemnego unicestwienia się przeciwników. Sądzę zresztą, że stratedzy Niszczycieli dążą właśnie do tego.

— Już dawno opracowano plan unicestwienia zamieszkanych planet Imperium w wypadku, gdyby nie udało się ich obronić. Wielki Niszczyciel ma dość środków do wytrzebienia życia w całym Perseuszu — powiedział Orlan.

— Na gwiazdach Galaktów również?

— Z wyjątkiem gwiazd Galaktów, i tu kryje się jedyna możliwość pokrzyżowania planów Wielkiego Niszczyciela. Trzeba poprosić Galaktów o pomoc.

— Czy można nawiązać łączność z Galaktami korzystając z twoich urządzeń, Mózgu? — zapytałem.

— Naturalnie, najbliższe ich gwiazdy znajdują się o niecałe cztery parseki stąd — odparł. — Mogę ich zawiadomić o tym, co się tu stało. Ale nie wiem, czy Galaktowie uwierzą. Boją się nas i nienawidzą, gdyż planety obronne zostały zbudowane umyślnie do walki z ich działami biologicznymi. Mój poprzednik na Trzeciej skutecznie zwracał przeciwko Galaktom śmiertelne promieniowanie ich własnej broni…

Po naradzie Mózg zapytał mnie, jak długo jeszcze przyjdzie mu czekać na ciało. Gromowładny umarł i został zakonserwowany, a Włóczęga nie może się urodzić!

— Lusin jeszcze dzisiaj przeprowadzi operację odparłem po chwili wahania. — Ale stawiam jeden warunek: w swojej nowej postaci będziesz codziennie przez co najmniej trzy godziny pomagał naszym operatorom w kierowaniu mechanizmami Stacji!

3

Romero w swojej kronice szczegółowo opisuje „przebudzenie” komputera pokładowego, który z kolei ożywił wszystkie urządzenia „Cielca”, omawia też z detalami naszą ponowną przeprowadzkę na gwiazdolot, nie będę więc tego wszystkiego tu powtarzał.

Nie będę też wracał do tego, jak nawiązaliśmy łączność z Galaktami, którzy nie od razu uwierzyli, iż potężna kosmiczna twierdza Zływrogów przestała im zagrażać, i dopiero po długich namowach zgodzili się wpuścić nasz gwiazdolot na kontrolowane przez siebie tereny kosmosu, uprzedzając jednakże, iż w razie jakiegokolwiek oszustwa spotka nas kara…

— Ufff!… — westchnęła Mary z ulgą, kiedy Romero wysłał Galaktom odpowiedź zawierającą zgodę na ich warunki. — Ależ te tajemnicze istoty są wystraszone!

— Wkrótce nabiorą odwagi — odparłem. — Zaraz do nich wyruszamy. Poradź, kogo mam ze sobą zabrać. — Oczywiście mnie — odrzekła. — Co zaś do pozostałych, to zdecyduj sam, aby Romero nie rozgłosił później, że siedzisz u żony pod pantoflem. A więc kogo?

— Romera i Osunę koniecznie. Również Orlana i Giga. Może Lusina z Trubem, parę pegazów i smoków… — Gromowładnego też?

— Masz na myśli Włóczęgę? Jego zostawimy na planecie. Widziałaś go w nowej postaci?

— Widziałam, jest bardzo zabawny. Nie wiem tylko, kto przesadził: ty obdarzając go ciałem, czy on korzystając z tego podarunku.

W wolnej chwili odwiedziłem Lusina. Poleciałem do niego na pegazie razem z Trubem, który chciał mi towarzyszyć. Zapytałem go, jak mu się podoba odrodzony smok.

— Sam zobaczysz — odparł tajemniczo.

Smok unosił się w powietrzu tak wysoko, że ani pegaz, ani Anioł nie mogli do niego dotrzeć.

Zeskoczyłem z konia na ołowianym pagórku, obok przysiadł Trub. Pegaz biegał po złotej równinie, bezskutecznie starając się wypatrzeć na niej coś jadalnego. Włóczęga zobaczywszy nas pomknął w dół i wylądował w pobliżu.

Odrodzony smok wyglądał znacznie bardziej imponująco niż poprzedni.

— Doskonała robota — pochwaliłem Lusina. Bardzo efektowne zwierzę.

— Nowy gatunek — promieniał Lusin. — Zwrot w historii. Porozmawiaj z nim.

— Porozmawiać ze smokiem? — zdziwiłem się. Ależ on mi nie może odpowiedzieć!

— Spróbuj — nalegał Lusin.

— Witaj, Gromowładny! — powiedziałem. — Wydaje mi się, że nieźle czujesz się w nowej skórze.

Smok odpowiedział ludzkim głosem. Gdybym nie widział, jak rozwiera paszczękę, byłbym przysiągł, że mówi jakiś ukryty w pobliżu człowiek.

— Nie nazywam się Gromowładny!

— Przepraszam cię, Włóczęgo! Zapomiałem… No więc, jak się czujesz? Nigdzie cię… Chciałem spytać, czy wnętrze czaszki jest dość obszerne?

— Nigdzie mnie nie uwiera, jeśli ci o to chodzi! zaśmiał się. — Zobacz zresztą sam. Siadaj mi na grzbiet, przewiozę cię.

Lusin przywołał pegaza. Trub leciał z tyłu.

Smok gnał jak rakieta, nie machając skrzydłami, a jedynie skręcając i rozwijając wężowym ruchem całe ciało. Zatoczyliśmy wielki krąg i wracaliśmy już do miejsca startu, gdy Włóczęga nagle radośnie coś krzyknął i podwoił prędkość. Gdyby Trub nie zdołał mnie pochwycić w powietrzu, z pewnością rozbiłbym się o metalową powierzchnię planety.

— Wściekł się czy co? — spytałem Lusina, kiedy już nieco ochłonąłem z przerażenia.

— Miłość — odparł Lusin. — Zadziwiające uczucie.

— Zgadzam się, że miłość jest zadziwiającym uczuciem — rzuciłem poirytowanym głosem. — Ale to wcale nie znaczy, że ja muszę z tego powodu cierpieć.

Z dalszych wyjaśnień zrozumiałem, że w stadzie Lusina są cztery smoczyce, a Włóczęga poczuł się prawdziwym mężczyzną, odpędził pozostałe smoki i umizga się do czterech „pań” równocześnie. Szczególnymi jego względami cieszy się biała smoczyca, najmłodsza i najbardziej kokieteryjna ze wszystkich. To właśnie za tą albinoską popędził teraz Włóczęga na nic nie zważając.

— Miłość. Okropne, niezrozumiałe uczucie — zakończył Lusin.

4

Czytelników interesujących się szczegółami lotu do Galaktów odsyłam również do raportu Romera. Ja natomiast rozpocznę opowieść od momentu, kiedy przywódca oczekującego nas w pół drogi statku Galaktów zaproponował mi przejście na jego pokład.

Do planetolotu wsiedliśmy we czworo: Romero, Mary, Lusin i ja. Orlam i Giga nie zabraliśmy ze sobą, z czego byli chyba zadowoleni, gdyż nie bardzo kwapili się do spotkania z Galaktami.

Na ekranie planetolotu wyrastała zielonkawa kula podobna do krążowników Niszczycieli, ale znacznie od nich mniejsza. Spadaliśmy na gwiazdolot jak na planetę, lecz zanim uderzyliśmy o jego powierzchnię, w poszyciu ukazał się otwór tunelu, do którego zostaliśmy płynnie wciągnięci. Sposób cumowania przypominał przyjęty na naszych statkach i oczekiwaliśmy, że wkrótce znajdziemy się na placu postojowym dla lekkich pojazdów kosmicznych. Ale nic podobnego nie nastąpiło. Ogarnęła nas kompletna ciemność, zgasły również wszystkie światła wewnątrz planetolotu. Rozległ się nieznany ludzki głos, dobitnie wymawiający poszczególne słowa.

— Nie bójcie się. Wykryliśmy u was trzy procent sztuczności. Zostaniecie uwolnieni, jak tylko poznamy charakter tej sztuczności.

— Byłoby prościej spytać nas samych o tę sztuczność — stuknął laską Romero. — Ja na przykład poza ośmioma zębami, dwoma stawami i trzema syntetycznymi ścięgnami, wymienionymi jeszcze w młodości, nic sztucznego w sobie nie mam.

— Wcale nie prościej — zaoponował ten sam głos. — Wielu form swojej sztuczności nawet się nie domyślacie.

— Ja mam syntetyczne płuca — mruknął ponurym głosem Lusin. — Spadłem z pegaza. W Himalajach. Stare płuca zamarzły.

— Na Ziemi kosmonauci również przechodzą kwarantannę — kontynuował Romero — ale tam obawiają się bakterii, a nie sztuczności.

— Sztuczność jest niebezpieczniejsza od bakterii znów zabrzmiał głos — ale wasza nie jest groźna. Możecie wychodzić, przyjaciele.

Zapłonęło światło. Szeroko rozlany, radosny blask prysnął do wnętrza przez iluminatory. Za przezroczystym pancerzem okien rozpościerała się wielka równina: łąki, zagajniki, niewysokie pagórki, strumienie i rzeki biegnące aż po horyzont. Nad brzegami rzek, na skraju lasów wznosiły się domy. Jedne z nich przypominały wysmukłe wieże, inne znów niskie żywopłoty, wewnątrz których dostrzegliśmy ogrody pełne kwiatów i owocowych drzew. W powietrzu unosiły się jaskrawe ptaki i wężokształtne zwierzęta podobne do latających pochodni. Nad równiną, budynkami i latającymi stworzeniami rozpościerało się błękitne niebo.

— Doskonała iluzja — powiedział Romero. Znacznie doskonalsze od naszych stereowizerunków. Nie wyobrażam sobie jednak, jak można wyjść na tę zjawiskową scenę.

— Wychodźcie, przyjaciele. Czekamy na was — rozległ się głos.

Otworzyłem pokrywę luku i wyszedłem na zewnątrz. Planetolot stał na łące. Wokół tłoczyli się Galaktowie, do złudzenia przypominający tych, których widzieliśmy na obrazach Altairczyków i na rzeźbach z Sigmy. Zeskoczyłem na grunt i znalazłem się w objęciach jednego z gospodarzy.

5

Siedzieliśmy na trawie nad brzegiem rzeczki: czterech Ziemian i dziesięciu Galaktów ubranych w kolorowe stroje. Czułem się doskonale, ale nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że znów nawiedził mnie jakiś nierealny sen.

— No, dobrze, mili gospodarze — powiedział Romero. — Znaleźliśmy się w królestwie nieprawdopodobieństw, które stały się już powszechne. Jeśli chcieliście nas zadziwić, udało się to wam w zupełności.

— Wcale nie chcieliśmy was zaskakiwać i nie ma w tym żadnych cudów — zaprzeczył jeden z Gałaktów, którego imię brzmiało Tigran. — Galaktowie uważają cud, to znaczy odchylenie od powszechnych praw natury, za przestępstwo, chociaż każdy z nas potrafi tworzyć cuda. Dzieciom, oczywiście, pozwalamy na to, ale młodocianych Galaktów jest niewielu.

— A czy ten doskonały stereowizerunek jest dziełem dzieci? — zapytał Romero.

— To nie jest iluzja, znajdujesz się w realnej przestrzeni.

— W realnej? — zmarszczył brwi Paweł. — Nie jestem aż tak naiwny. Wasz gwiazdolot ma najwyżej kilometr średnicy, a tutaj do horyzontu jest co najmniej dwadzieścia pięć…

— Za horyzontem są też łąki i lasy, dalej morze, później znów las i rzeki, znów łąki… Ile masz wzrostu?

Około dwóch i pół tysięcznych kilometra? No to obwód wyniesie około dwóch tysięcy kilometrów, licząc według twojej miary.

— A więc planetę o obwodzie dwóch tysięcy kilometrów, czyli sześciuset kilometrów średnicy, zmieściliście w kuli o średnicy niepełnego kilometra? I chcecie, abym uwierzył, że to nie iluzja i cud?

— A jednak ani cud, ani iluzja. W miarę waszej wędrówki w głąb gwiazdolotu odpowiednie urządzenia redukowały rozmiary waszych tkanek. Niestety nie potrafimy jeszcze zmniejszać proporcjonalnie organizmów żywych i ciał nieożywionych. To właśnie, choć nie to głównie, było przyczyną naszego zaniepokojenia obecnością elementów sztucznych w waszych ciałach. Baliśmy się, aby was niechcący nie zniekształcić.

— Powiedział pan, że ewentualne zniekształcenia naszych ciał nie były główną przyczyną waszego zaniepokojenia. Dlaczego nasze sztuczne tkanki tak was przeraziły?

— Galaktowie nie mają tajemnic, ale aby odpowiedzieć na to pytanie muszę opowiedzieć o smutnych wydarzeniach, które rozbiły Perseusza na dwa wrogie obozy. Właśnie problem, czy należy zwiększyć, czy też zmniejszyć stopień sztuczności istot żywych doprowadził do wojny między Galaktami i Niszczycielami. Podnoszenie procentu elementów sztucznych w organizmie dawno już uznaliśmy za zło. Jest to zbyt łatwa droga tworzenia, a my najsurowiej zakazaliśmy sobie korzystania z łatwych dróg.

Wyjaśnienie Tigrana wywołało krótkotrwałą ciszę. Później odezwała się Mary:

— Piękno rozległego kraju zmieściliście na swoim stateczku! Ludzie na razie nie potrafią tego…

— O, tego was bardzo prędko nauczymy! — wykrzyknął inny z Galaktów.

Mary podziękowała mu uśmiechem i zakończyła:

— Ale zastanawiam się, czy to jest w ogóle potrzebne? Dla ludzi surowość warunków bytowych na statkach kosmicznych stanowi jedną z atrakcji zawodu astronauty. Nasi konstruktorzy wcale nie zamierzają dawać załogom gwiazdolotów wszystkich ziemskich wygód, absolutnego zabezpieczenia przed możliwymi niebezpieczeństwami… My to nazywamy romantyką dalekich podróży.

Galaktowie spojrzeli na siebie znacząco, jestem pewien, że stwierdzenie Mary wydało im się nietaktowne. Głos odpowiadającego jej Tigrana zabrzmiał jednak równie przyjaźnie jak poprzednio:

— Nasze obyczaje można by w skrócie przedstawić następująco: każdy ma prawo żądać tego, czego społeczeństwo jako całość może mu dostarczyć. I na odwrót: nikogo nie można pozbawiać tego, z czego korzysta chociażby jeden z członków społeczeństwa. Dlatego też mamy obowiązek zapewnić załodze statku dalekiego zasięgu takie same wygody, z jakich korzystają Galaktowie pozostający na miejscu. W przeciwnym wypadku zostałaby zachwiana zasada równouprawnienia podróżnicy żyliby inaczej niż mieszkańcy planet. Niestety nie potrafimy w pełni zrealizować tej zasady i piękna kraina zawarta w naszym statku, która tak was zachwyciła, jest o wiele uboższa od przyrody naszych planet. Z tej niedoskonałości naszej cywilizacji wypływa wiele smutnych wniosków.

— Nie należy wysyłać Galaktów w kosmos, gdyż na statkach nie może być im tak wygodnie jak na planetach? — ironicznie podpowiedziała Mary.

— Tak, musimy rezygnować z wielu wypraw — potwierdził Tigran, z niezmiennie uprzejmym uśmiechem.

I znów rozmową zawładnął Romero.

— Powiedział pan, równouprawnienie. U nas również jest równouprawnienie społeczne, w znaczeniu zapewnienia każdemu zaspokojenia jego podstawowych potrzeb: wyżywienia, mieszkania, nauki, pracy… Ale nie gwarantujemy każdemu, że pokocha go właśnie ta, którą on pokocha. O to już dany osobnik sam musi się starać. Tu społeczeństwo mu nie pomoże.

— Tak, miłość — powiedział Galakt kręcąc głową. Miłość indywidualna to trudny problem. Okropnie nieobiektywne uczucie. Zdajemy sobie sprawę z istnienia niesprawiedliwego uczucia zakłócającego doskonałość zasady równouprawnienia, ale na razie nie potrafimy go zwalczyć. Zresztą szukamy rozwiązania tego odwiecznego problemu i mam nadzieję, że wkrótce nam się to uda.

— No, dobrze, zostawmy na razie miłość w spokoju — Romero nie dawał za wygraną. — Mówił pan o załogach gwiazdolotów… Skoro są załogi, to muszą być chyba i dowódcy?… Dowódca najprawdopodobniej wydaje rozkazy, które jego podwładni muszą wykonywać. Sam zaś natomiast rozkazów członków załogi nie wykonuje? Nieprawdaż, mili gospodarze?

Tigran pokręcił głową.

— U nas nie ma dowódców. Gwiazdolotem dowodzimy wspólnie. Jego mechanizmy wykonawcze dostrojone są do naszych fal mózgowych i reagują na naszą wspólną wolę.

— Ale jeżeli zdarzą się różnice zdań?…

— Załogę kompletuje się z osobników o zbliżonych charakterach, reagujących podobnie nawet na nadzwyczajne wydarzenia.

Teraz nawet Romero nie wiedział, co powiedzieć. Galakt zwrócił się do mnie:

— Tylko ty nie odezwałeś się nawet słowem, dlaczego?

— Słuchałem waszej rozmowy.

— Nie masz żadnych pytań? — Co najmniej z setkę.

— A więc słuchamy cię.

— Chciałbym się dowiedzieć, co wam wiadomo o Ramirach i jak zaczęła się wojna pomiędzy Galaktami i Niszczycielami. Wbrew własnej woli zostaliśmy wplątani w walkę z Niszczycielami i już chociażby dlatego uważamy was za swych naturalnych sprzymierzeńców…

Galaktowie znów wymienili spojrzenia. Tigran najwidoczniej uzyskał zgodę towarzyszy na poinformowanie nas o początkach wojny w Perseuszu.

— Opowieść będzie długa — uprzedził.

Usiedliśmy wygodnie na trawie. Woda cicho szemrała, prawdziwa woda, a nie trujące roztwory soli niklowych jak na planetach Niszczycieli. Tak samo jak na Ziemi szumiały pobliskie drzewa. W tym sielankowym, uroczym miejscu Tigran snuł ponurą opowieść o tysiącleciach straszliwych zmagań.

6

Galaktowie niewiele wiedzieli o Ramirach. Zachowały się jedynie niejasne legendy. Ten dziwny naród gospodarzył w skupiskach Perseusza jeszcze przed zjawieniem się Galaktów lub też na początku ich cywilizacji. Nie zachowały się dane ani o sposobie życia tych istot, ani o ich wyglądzie. Znikły także ślady ich działalności, jeśli pominąć same planety. Chodzi o to, że gwiazdy Perseusza są wyposażone w znacznie większą liczbę planet niż słońca w innych okolicach kosmosu. „Wyposażone”. Tak właśnie wyraził się Galakt. W Perseuszu jest wiele gwiazd obieganych przez dziesięć do piętnastu satelitów. Legenda przypisuje tę obfitość planet działalności Ramirów, którzy rzekomo lepili te ciała niebieskie z zagęszczanej przestrzeni. Możliwe, że i same skupiska Perseusza powstały również z zagęszczenia przestrzeni pomiędzy oddalonymi gwiazdami. Ramirowie przenieśli się później do jądra Galaktyki, a opustoszałe planety Perseusza zostały opanowane przez Galaktów.

— Chyba także przez Niszczycieli? — zapytał Romero.

— Perseusz należał wyłącznie do Galaktów, bowiem Niszczycieli, a właściwie Serwów, stworzyliśmy dopiero potem.

— Niszczyciele są waszym dziełem?

— Tak, stworzyliśmy, a ściślej mówiąc wyprodukowaliśmy ich. Popełniliśmy jednak pewien błąd. Niszczyciele — to początkowo były mechanizmy. Ale nasi konstruktorzy stale je doskonalili. Każda nowa generacja Serwów zawierała coraz mniej elementów mechanicznych. Zastępowano je stopniowo składnikami biologicznymi. Żywa tkanka jest urządzeniem najsprawniejszym energetycznie. Zwiększenie ilości tkanek organicznych było więc koniecznością, a nie zachcianką.

Jak się już chyba zorientowaliście, Serwy były rodzajem robotów. Obdarzono je rozumem i zdolnością do reprodukcji. Pozbawiono jednak płci. Chciano wyzwolić je spod wpływu nieobiektywnego uczucia miłości. Uczucia, które zniekształca realny obraz świata. — Nie przewidziano jednak, że spowoduje to rozwój samouwielbienia, które w jeszcze większym stopniu skrzywia właściwe proporcje. Zamierzano stworzyć doskonałość, a wyprodukowano potworki.

W epoce, w której kontynuowano doskonalenie Serwów, ta nie zaprojektowana cecha była jeszcze utajona. Serwy zbierały same pochwały: mądre, pracowite, szybko reprodukujące się, doskonali rachmistrzowie, świetni eksperymentatorzy i znakomici konstruktorzy.

Ale w miarę tego, jak z pokolenia na pokolenie zwiększał się stopień ich biologiczności, stawało się oczywiste, że dla Serwa istnieje tylko jeden obiekt zachwytu on sam. Samouwielbienie ze wstydliwego, ukrywanego uczucia przekształciło się w jedyną zasadę, na jakiej opierały one wzajemne stosunki. Egoizm podniesiony do godności systemu filozoficznego.

Kiedy zorientowano się, jak daleko zaszły zmiany w psychice Serwów, próbowano oddziaływać na nie perswazją. Bez skutku. Uznano wreszcie, że charakterologiczne skrzywienie Serwów zostało wywołane dwoistością ich natury, łączącej w sobie martwe i żywe, naturalne i sztuczne. Wtedy też wydano prawo zakazujące umieszczania sztucznych narządów w organizmie żywych. Od tej chwili nowe Serwy miano tworzyć wyłącznie z tkanki żywej, a istniejące już całkowicie zbiologizować.

Ale Serwy nie czekały na przekonstruowanie. Rozpoczęły się ich masowe ucieczki z planet Galaktów. Operacja była sprytnie przygotowana. Kolonie Serwów przenosiły się na nie zamieszkałe planety pod pozorem zagospodarowania ich. Galaktowie cieszyli się, iż życie zrodzone w ich systemie gwiezdnym szybko rozprzestrzenia się na wszystkie słońca Perseusza. Poza tym bez Serwów żyło się znacznie łatwiej. Kiedy pojęto rozmiary klęski, było już za późno.

W międzygwiezdnych przestrzeniach Perseusza wybuchła niszczycielska wojna. Najokropniejsze było to, że Serwy przekształciwszy się w Zływrogów i Niszczycieli nie tylko wywalczały sobie miejsce pod gwiazdami, lecz głosiły ideę unicestwiania wszystkiego, co Galaktowie uważali za najważniejsze i starali się rozpowszechnić we Wszechświecie.

Galaktowie starają się pomóc w rozwoju wszystkim istotom rozumnym, które spotykają w swoich podróżach kosmicznych. Pomagają organizmom żywym podnieść stopień komplikacji biologicznej. Niszczyciele natomiast obniżają biologiczność organizmów zamieniając stopniowo istoty żywe w maszyny. Etap za etapem zastępują rodzących się mechanizmami wyprodukowanymi taśmowo.

— Wy ożywiacie mechanizmy, oni mechanizują organizmy — powiedział Romero. — Ludzie natomiast mają własną drogę rozwojową: pozostawiamy mechanizmy mechanizmami, zaś istoty żywe żywymi.

Nasze maszyny pomagają nam, a nie stają się naszymi wrogami. Nie staramy się przekształcić maszyn w biologiczne doskonałe urządzenia uniwersalne, zwiększamy natomiast niepomiernie ich wyspecjalizowane możliwości.

— Nie znam waszej historii — przyznał się Galakt. Ale że jesteście od nas potężniejsi, pojęliśmy natychmiast, gdy tylko zjawiliście się w Perseuszu.

Zapytałem, w jakim stadium jest obecnie wojna Galaktów z Niszczycielami. Tigran odparł, że Zływrogi władają niepodzielnie przestrzeniami międzygwiezdnymi, Galaktowie natomiast są całkowicie bezpieczni na swoich planetach.

Galaktowie wynaleźli broń niszczącą wszystko co żywe. Niszczyciele, którzy nie zdołali się jeszcze w pełni zmechanizować, śmiertelnie się jej lękają i praktycznie pozostawili Galaktów w spokoju.

— Ale perspektywa? — nalegałem. — Zostawili was w spokoju, a wy co? Zgadzacie się na ich złowrogą działalność w kosmosie?

— Nie zgadzamy się, ale cóż mamy robić? Przejąć niszczycielską filozofię Serwów? Przejść do unicestwienia, ponieważ nie udało się ich wychować? To nie dla nas. Poza tym starcia w kosmosie doprowadzą do śmierci wielu Galaktów.

— Co to znaczy doprowadzą do śmierci? — pogardliwie wycedził Romero. — Czyżby u siebie w domu nie umierali? A może jedna forma śmierci jest dla was do przyjęcia, a druga nie?

— Na naszych planetach jesteśmy nieśmiertelni. Ale już chyba was zmęczyliśmy, drodzy goście. Później porozmawiamy.

— Muszę połączyć się z „Cielcem” — powiedziałem wstając. — Jeśli mnie teraz nie usłyszą, pomyślą, że jesteśmy uwięzieni.

7

Dom, który oddano nam do dyspozycji, przypominał wewnątrz ziemskie hotele, a malowniczy krajobraz za oknami pogłębiał jeszcze wrażenie swojskości.

— Twardy orzech — powiedział zatroskanym głosem Romero, kiedy zostaliśmy sami. — Teraz już rozumiem, czemu oni nie przyszli z pomocą naszym gwiazdolotom. Obawiam się, że zarażeni są manią izolacjonizmu, jak to nazywano w starożytności.

— Nieśmiertelność na planetach. Śmiertelni w kosmosie. Dlatego — wymamrotał Lusin.

— Moim zdaniem ważne jest to, że są naszymi przyjaciółmi, a nie wrogami — wtrąciłem.

— To i dawniej było oczywiste — zaoponował Romero. Był gotów wciągnąć mnie do nowej dyskusji, ale ja nie miałem na nią ochoty.

— Coś mi się w Galaktach nie podoba — powiedziała Mary, kiedy zostaliśmy sami. — Są bosko piękni, mądrzy, uprzejmi i ubrani tak, że oczu nie można oderwać…

— Zamierzałaś mówić, co ci się w nich nie podoba, a zamiast tego wszystko chwalisz.

— Nie wszystko. W ich obecności czuję skrępowanie, niemal wrogość.

— Przecież Tigran patrzył na ciebie z takim zachwytem, że byłem o niego prawie zazdrosny!…

Przekomarzaliśmy się tak. starając się zagłuszyć żartami opanowujący nas niepokój. Gdybyśmy byli tylko zwykłymi ludźmi, którzy przypadkowo złożyli wizytę Galaktom, takie odwiedziny mogłyby nam sprawić jedynie radość. Ale chcieliśmy zmusić gospodarzy do działania, a to nie było proste.

Leżąc w wannie myślałem jedynie o tym zadaniu. Nigdy jeszcze nie brałem tak doskonałej kąpieli. W wannie była oczywiście woda, ale woda świetnie spreparowana, pieszcząca i podniecająca, uspokajająca i dająca radość. Wspaniała woda — pomyślałem z niechęcią.

— Wiesz — powiedziałem do Mary po wyjściu z łazienki — jeżeli przywyknąć do ich wygód, to życie w kosmosie może istotnie wydawać się ogromnym wyrzeczeniem. — Tak, kąpiel była znakomita — zgodziła się żona. W naszej sypialni stało wielkie lustro. Po naciśnięciu guzika zamieniało się ono w ekran, na którym można było oglądać programy rozrywkowe lub wizerunek gwiezdnego nieba.

Najpierw obejrzeliśmy sobie krajobrazy zamieszkanych planet, wygodnych, luksusowo urządzonych, później przywołałem obraz sfery gwiezdnej. Wśród gwiazd Perseusza połyskiwał czerwonym światłem „Cielec” oświetlony reflektorami znajdującego się opodal statku Galaktów…

— Wiem, że to głupie z mojej strony — powiedziałem — ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że tajemnicza broń biologiczna wycelowana jest teraz w „Cielca” i że jakiś Galakt siedzi w tej chwili przy pulpicie z palcem na przycisku spustowym…

8

Długo szliśmy kursem na Płomienistą, jedną z tych „nieaktywnych gwiazd”, które w czasie wyprawy „Pożeracza Przestrzeni” nawiązały z nami łączność. Był to olbrzym klasy B, obiegany przez czternaście planet różnych co do wielkości, niejednakowych pod względem klimatu, ale identycznie zagospodarowanych, monotonnie doskonałych…

Za orbitami planet obiegały gwiazdę asteroidy o średnicy od stu do ośmiuset kilometrów. Było ich tysiące, tworzyły zamkniętą sferę ochraniającą cały układ planetarny od wtargnięcia z zewnątrz…

Towarzyszący nam Tigran powiedział, że przycumujemy do jednego z asteroidów.

— Kolejna dezynfekcja? — zapytał Romero.

— Nie tylko. Polecono mi zapoznać was z naszymi kosmicznymi urządzeniami bojowymi.

Na asteroidzie oczekiwali już nas ubrani w skafandry Osima, Trub, Orlan i Gig, którzy wcześniej zeszli z pokładu „Cielca”, my natomiast musieliśmy strawić wiele godzin na ponowne „wyrośnięcie” do normalnych rozmiarów, stąd opóźnienie.

Galaktowie powitali Osunę i Truba z całą serdecznością. Niszczycieli natomiast potraktowali uprzejmie, lecz chłodno. Nie było w tym nic dziwnego: nie da się od razu usunąć ze świadomości tysiącleci strachu i wrogości.

Asteroid oblatywaliśmy w zabawnym urządzeniu przypominającym skrzydlatego wieloryba, raczej istotę żywą niż maszynę. Po wejściu do kabiny nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że znaleźliśmy się w czyichś wnętrznościach.

W gigantycznej, jasnej pieczarze, do której nas wprowadzono, ujrzeliśmy jezioro, dziwne jezioro, bo pokryte przezroczystą, grubościenną kopułą, już na pierwszy rzut oka sprawiającą wrażenie tak masywnej i mocnej, iż żadna siła nie potrafiłaby jej przebić. Pod kopułą wściekle kipiała mlecznobiała masa. Nad powierzchnią mlecznego płynu wystrzelały żółtawe jęzory, bijące nieustannie o kopułę.

— Co to jest? — zapytałem Tigrana.

Tigran odparł tonem bardzo uroczystym, tak uroczystym, że nawet uśmiech znikł na chwilę z jego twarzy: — Widzicie najpotężniejszą broń biologiczną w naszym rejonie gwiezdnym. Dwa tysiące podobnych dział ochrania planety układu przed napadem z zewnątrz. Przez kilka minut wpatrywaliśmy się w milczeniu w rozszalałe jezioro. Coraz bardziej przypominało mi ono żywą istotę zamkniętą w kamiennej klatce. Tigran wyjaśnił nam, że jezioro jest istotnie żywą istotą, ogromnym zgęstkiem plazmy wypełniającym całe jądro asteroidu. Pokazano nam jedynie znikomą jego część, maleńkie „oczko”, przykryte ochronną kopułą. Pozostała część istoty znajduje się w wielokilometrowej głębi. Chociaż ta istota, broń biologiczna, pozbawiona jest rozumu w naszym pojmowaniu tego słowa, ma jednak kapryśny i złośliwy charakter. Nie tylko trzeba ją doskonale karmić — substancje odżywcze dostarczane są z planet wewnętrznych — lecz także obłaskawiać odpowiednim nagrzewaniem, specjalnym napromieniowaniem i łaskoczącymi wyładowaniami elektrycznymi. Produktem działalności życiowej jądra jest radiacja błyskawicznie unicestwiająca wszystko co żywe.

Kopuły, podobne do tej, którą nam pokazano, znajdują się w różnych miejscach asteroidu. Wobec tego krążownik wroga, atakujący z dowolnego kierunku, znajdzie się zavysze na osi strzału. W odpowiedniej chwili sklepienie pieczary otwiera się, tarcza ochronna zmienia swą strukturę molekularną i strumień zabójczego promieniowania tryska na zewnątrz, zabijając wszystko na swojej drodze.

— Po jakimś czasie nie uwolniona radiacja gromadzi się wewnątrz jądra — powiedział Romero. — Czy nie odbija się to na działalności życiowej plazmy?

Romero dotknął bolesnego punktu. Zabójczego promieniowania nie wolno wypuszczać na ślepo, gdyż w kosmosie ono nie zanika i wędruje dopóty, dopóki nie natrafi na jakieś ciało materialne. Stanowi zatem ciągłe zagrożenie dla wszelkiego życia. Z drugiej zaś strony żywe jądro asteroidu pochłaniając własne promieniowanie ulega częściowemu samozniszczeniu. Zachodzi równoczesny rozpad starych i synteza nowych komórek. Obserwowana przez nas burza na powierzchni jeziora jest zewnętrznym wyrazem tych reakcji. Co jakiś czas jądro słabnie i gaśnie, a następnie synteza bierze górę nad rozpadem i „broń” znów ożywa.

— A jeżeli wróg zbliży się właśnie w okresie, gdy działalność jądra zamiera?

— Okresy spadku aktywności są przesunięte w czasie na różnych asteroidach. Co najmniej połowa jąder jest w danej chwili aktywna. Zresztą periodyczne przygasanie jest konieczne do samoregulacji jądra. Jeśliby plazma swobodnie wydzielała swą radiację, jej komórki wkrótce rozsadziłyby cały asteroid. Im szybciej następują po sobie okresy wygasania i pełnej aktywności jądra, tym bardziej jest ono niezawodne.

— Czy wasze statki kosmiczne są wyposażone w broń biologiczną?

Wyraźnie było widać, że Tigran wolałby nie odpowiadać na to pytanie. Ale Galaktowie nie umieją kłamać. Jeżeli nie uda im się zbyć pytania milczeniem, mówią prawdę.

— Mamy, ale są to działa o mocy znacznie mniejszej.

Poza żywym jądrem nie było na asteroidzie nic ciekawego. Galaktowie zaprowadzili nas do pomieszczeń mieszkalnych i zaproponowali odpoczynek. Kiedy nasi przewodnicy odeszli już, zaczęła się dyskusja.

Rozpoczął, jak zwykle, Romero.

— Dziwię się — powiedział — że Galaktowie dysponując bronią absolutną, nie uzyskali przewagi w tej walce. Zgodzi się pan, drogi Orlanie, że wasze statki są znacznie słabiej uzbrojone. Zarówno wasze ciosy grawitacyjne, jak ich promieniowanie biologiczne rozchodzą się z prędkością światła. Ale fala grawitacyjna słabnie proporcjonalnie do kwadratu odległości, natomiast wiązka radiacji Galaktów praktycznie rzecz biorąc nie rozprasza się i nie znika. Na dalekich dystansach krążownik Galaktów zawsze weźmie górę nad okrętami Niszczycieli.

Orlan odpowiedział tak beznamiętnie, że jego spokój mógł uchodzić za ironię:

— Zapominasz, Romero, że nasz gwiazdolot może uskoczyć przed wąskim promieniem, zaś statek Galaktów zawsze znajdzie się w polu działania, choćby osłabionej, ale zawsze niebezpiecznej fali grawitacyjnej.

Broń biologiczna nie bardzo nadaje się do walki manewrowej.

— Ale jeśli walka manewrowa — nie poddawał się Romero — nie mogła przynieść zwycięstwa Galaktom, to czemu nie zaatakowali oni waszych układów planetarnych, chociażby Trzeciej Planety? Nie potraficie przecież odsunąć jej w bok, a trajektorię strumienia radiacyjnego można obliczyć z dokładnością do kilometra?

— Właśnie po to, aby uniknąć tego niebezpieczeństwa, zbudowaliśmy sześć Stacji Metryki.

Orlan opowiedział dalej o przebiegu ostatniego wielkiego starcia Galaktów z Niszczycielami. Galaktowie zaatakowali jedną stację Metryki, ale stacja zwinęła przestrzeń w swoim rejonie i wystrzelony w jej kierunku strumień promieniowania biologicznego odbiła z powrotem na planety przeciwnika. Od tej pory Galaktowie całkowicie zrezygnowali z walki o panowanie w skupisku gwiezdnym.

— Namawiałeś nas, Orlanie — powiedziałem z wyrzutem — abyśmy zwrócili się do Galaktów o pomoc, a teraz mówisz, że ich broń biologiczna nie jest skuteczna w walce.

— To zależy od tego, w jakiej walce, Eli. W strefie szturmu ziemskiej flotylli nasze krążowniki będą miały ograniczone pole manewru. Przecież jeżeli ratując się przed promieniami broni biologicznej rozpierzchną się we wszystkich kierunkach, to chyba to też was urządzi, prawda?

Wokół globu krążyły dwa księżyce. Opuściliśmy gwiazdolot na satelicie zewnętrznym i przesiedliśmy się do planetolotu. Po wylądowaniu na planecie na próżno szukaliśmy jakichkolwiek osiedli. Same lasy. Niezwykłe, ogromne puszcze.

— Oczy mnie już bolą od blasku tych drzew — powiedziała Mary.

— Drzewa zastępują w nocy światło gwiazdy-wyjaśnił Tigran. — A czyż wasze planety są inaczej oświetlone?

Uprzejmie wysłuchał odpowiedzi. Jestem jednak pewien, że nasze lampy i reflektory, samoświecące ściany i sufity wydały mu się dzikim barbarzyństwem. Zobaczyliśmy później, że w każdym pomieszczeniu Galaktów stoi niewielkie drzewko oświetlające pokój i odświeżające powietrze.

Wreszcie wśród gęstego lasu pojawiła się polanka, nasz aerobus pomknął w tamtą stronę.

Na rozległym placyku oczekiwali nas mieszkańcy. Nie będę opisywał powitania, gdyż wszyscy mogli oglądać je na stereoekranach. Wspomnę tylko o naszym zdumieniu, gdy wśród tłumu witających zobaczyliśmy nie tylko Galaktów. Dokoła tłoczyły się Anioły, sześcioskrzydłe świerszcze z mądrymi, ludzkimi twarzami, piękni Weganie. Zacząłem już obawiać się, iż wypuszczono na nas zgraję fantomów, powtarzających utrwalone w naszych mózgach wizerunki, ale potem dojrzałem wiele istot tak dziwacznych, że nikt by nie potrafił ich wymyślić.

Przechodziliśmy z rąk do rąk, ze skrzydeł do skrzydeł. I radośni ludzie, i niezmiennie spokojny Orlan, i podniecony Trub, i hałaśliwy Gig — wszyscy otrzymali swoją porcję uścisków i czułości.

Kiedy ucichł już zamęt pierwszego powitania, wraz z całym placem polecieliśmy gdzieś w dół i znaleźliśmy się w parku, pośród którego rozpościerało się miasto.

Było i podobne do naszych, i jednocześnie odmienne. Ulice byty rozległe i szerokie jak na Ziemi, ale wzdłuż nich nie wznosiły się domy z oknami i drzwiami, lecz wyrastały ślepe ściany podziurawione ciemnymi wlotami tuneli. Nad ulicą stykały się korony gigantycznych, świecących drzew. W powietrzu wyczuwało się całą gamę najróżnorodniejszych aromatów. Jeśliby zestaw tych zapachów nie zmieniał się co krok, można by pomyśleć, że to tak pachnie samo powietrze w mieście. Po chwili zorientowaliśmy się, że źródłem woni są świecące drzewa.

Wprowadzono nas do jednego z tuneli. Na końcu tunelu znajdowała się obszerna sala. Na nasze powitanie wstał Galakt, którego Tigran przedstawił jako Gracjusza.

— Na planetach zastąpi mnie Gracjusz — powiedział. — Będzie z wami pertraktował.

9

Wieczorem w małym gronie odbyliśmy naszą pierwszą rozmowę. Zacząłem ją od pytania, czy przypadkiem Galaktowie nie są genetycznie spokrewnieni z ludźmi. Nie będę zdziwiony, powiedziałem, jeżeli okaże się, że na jednej z planet odległych od Perseusza Galaktowie-astronauci pozostawili przedłużenie swojej rasy w postaci własnego wizerunku, odtworzonego z grubsza i na chybcika…

— My z kolei sądziliśmy, że Galaktowie są tworem ludzi, którzy pojawili się w Perseuszu około dziesięciu milionów lat temu — powiedział Gracjusz. — Po rozszyfrowaniu transmisji stereoskopowych z „Pożeracza Przestrzeni” byliśmy zdumieni naszym podobieństwem do ludzi. Jedynym wytłumaczeniem tego faktu była hipoteza, że jesteśmy waszymi potomkami.

Gracjusz bardzo się rozczarował, kiedy powiedzieliśmy mu, że cywilizacja ludzka liczy zaledwie od siedmiu do dziesięciu tysięcy lat, a człowiek pojawił się około miliona lat temu.

— Milion lat temu byliśmy już dobrze ukształtowanym społeczeństwem — powiedział z wyraźnym żalem rezygnując ze swej hipotezy. — Nie mamy też legend mówiących o utworzeniu jakichś istot na nasz obraz i podobieństwo. Najwidoczniej sama natura stworzyła w różnych miejscach kosmosu istoty łudząco do siebie podobne.

Po tej wstępnej informacji „wziąłem byka za rogi”, jak to określa Romero, i wyłożyłem powody, dla których sojusz ludzi i Galaktów jest naszym zdaniem konieczny.

— Imperium Niszczycieli miotane jest wewnętrznymi sprzecznościami. Trzeba więc uderzyć weń, a rozpadnie się ostatecznie. Flota ludzi, zagłębiająca się w Perseuszu, potrzebuje jednak pomocy. Jeżeli Zływrogi pokonają teraz ludzi, to wszyscy mieszkańcy tego rejonu kosmosu utracą na wiele tysiącleci możliwość wyzwolenia się spod stałej groźby zagłady. Zniszczenie floty ziemskiej nie leży więc w interesie Galaktów.

— Przekażemy waszą propozycję narodom zamieszkującym planety Płomienistej — obiecał Gracjusz z miłym uśmiechem. Wyraz jego twarzy był przy tych słowach pełen tak uprzedzającej grzeczności, że odniosłem wrażenie, iż biję głową o ścianę uprzejmej obojętności. — Zawiadomię także społeczeństwo Galaktów w innych systemach gwiezdnych. A na razie zapraszam was na wieczorną uroczystość zorganizowaną na waszą cześć.

— Nie — odparłem zdecydowanie. — Żadnych uroczystości, zanim nie uzyskamy konkretnej odpowiedzi. Gracjusz ze zdziwieniem uniósł brwi do góry.

— Nie potrafię przewidzieć, jakie decyzje podejmą wszystkie nasze narody — powiedział. — Mamy wiele powodów, powstrzymujących nas od udziału w otwartej wojnie z Niszczycielami. Musimy porównać straty, jakie niewątpliwie poniesiemy w walce z ewentualnymi korzyściami, jakie przyniesie nam zwycięstwo. Dopiero wtedy obierzemy właściwą linię postępowania.

— Zrozumcie — rzuciłem w podnieceniu — że nie chodzi mi o to, abyście natychmiast podali nam waszą ostateczną decyzję, powiedzcie jednak, jakie macie zastrzeżenia, żebyśmy mogli ustosunkować się do nich.

— Mamy dwa najbardziej zasadnicze zastrzeżenia. Jeżeli wyślemy na pomoc ludziom eskadrę okrętów z bronią biologiczną, to w ogniu walki działa te mogą chybić. Na samą myśl o tym ogarnia nas przerażenie. Jeśli strumień promieni trafi w cel, wiązka zostaje zneutralizowana, ale jeśli chybi, będzie mknął we Wszechświecie przez całe miliardy lat, aż wreszcie spotka na swej drodze jakieś ognisko życia i unicestwi je. Staniemy się wtedy mimowolnymi zabójcami. Żaden Galakt nie zgodzi się na takie przestępstwo!

— Tak, to bardzo istotne. Zastanowimy się, jak uniknąć tego niebezpieczeństwa. A teraz chciałbym usłyszeć wasze drugie zastrzeżenie.

— Jest związane z pierwszym. Zdobyliście jedną Stację Metryki, ale pięć pozostałych jest nadal w rękach Niszczycieli. Jeżeli chybimy, wrogowie tak zakrzywią przestrzeń, że wystrzelone przez nas promienie ugodzą w nas samych. Raz już to się zdarzyło i wiele planet zmieniło się w cmentarzyska. Chcecie, byśmy działali na własną zgubę?

Nie odpowiadając Gracjuszowi zwróciłem się do Tigrana:

— Mówił pan, że na swoich planetach jesteście nieśmiertelni. Nie wyzbyliście się jednak strachu przed śmiercią?

Odpowiedział mi znów Gracjusz:

— Zapewniliśmy sobie takie warunki życia, że możemy nie obawiać się śmierci. Czynniki przynoszące śmierć mogą pojawić się tylko z zewnątrz. Promieniowanie biologiczne może być takim czynnikiem.

Poprosiłem o bardziej szczegółowe wyjaśnienie.

— Śmierć — odparł Gracjusz — zjawia się w wyniku choroby lub katastrofy. Katastrofy nie zdarzają się na naszych planetach. Choroby zostały już pokonane. Z jakich więc powodów Galaktowie mogą umierać? Po zużyciu jakiegoś organu zastępuje się go nowym. Sam trzy raz zmieniałem serce, dwa razy mózg i chyba z osiem razy żołądek. Po takiej transplantacji cały organizm się odmładza.

— Ruch wahadłowy pomiędzy starością a niemowlęctwem — rzucił Romero. — Czy też na wieki zakonserwowana starość? Nasz strożytny pisarz Swift opisał takich nieśmiertelnych starców. Niedołężnych, kłótliwych, nieszczęśliwych…

Uwaga Pawła była zbyt wyzywająca, aby Galakt mógł pozostawić ją bez odpowiedzi.

— Nie słyszałem o Swifcie. Starości jednak nie można zakonserwować, nie sposób. I w młodości i w starości zmiany biologiczne przebiegają tak szybko, że nie warto nawet próbować ich powstrzymywać. Ale pełny rozkwit następuje w wieku, kiedy organizm pracuje najrówniej. Właśnie ten wiek, stabilną dojrzałość, wybieramy jako najbardziej godny zachowania. Chętnie przekażemy ludziom tę umiejętność, aby mogli być rozumnie nieśmiertelni.

Nie wtrącałem się do rozmowy, jedynie słuchałem i obserwowałem. W każdym słowie, w każdym geście Galaktów odkrywałem ogromny strach przed śmiercią. Nie, to nie był nasz odwieczny lęk przed niebytem, gdyż my od dzieciństwa wiemy, że śmierć jest naturalnym zakończeniem życia. Przypadkowy początek i nieunikniony koniec — oto nasze pojmowanie istnienia. Nasz lęk przed umieraniem wyraża się jedynie w chęci przedłużenia życia. A ci nieśmiertelni pełni są chorobliwej obawy przed śmiercią, którą uważają za katastrofę.

Trudne zadanie, Eli — pomyślałem — przypadło ci w udziale. Nie zawieranie korzystnego i szlachetnego sojuszu, lecz przełamywanie natury Galaktów!

— Rozumiecie teraz, niespokojni przyjaciele, jak wielkie są nasze wątpliwości — zakończył Gracjusz swoją wypowiedź. — Nie nadużywajmy jednak cierpliwości zebranych i chodźmy na festyn. Wszyscy już od dawna czekają.

10

Szybko opuściłem festyn.

Rozrywek było zbyt wiele: różnobarwnego blasku różnorodnych zapachów, dziwacznych postaci, zbyt uprzejmych słów i zbyt radosnych uśmiechów… Bal pod świecącymi, wonnymi drzewami wydał mi się tak męczący, jak męczące musiały być starożytne bale ludzi na parkietach dusznych sal. Mary jednakże zabawa podobała się i przez wzgląd na nią wytrzymałem, jak długo mogłem.

W pewnej chwili podszedł do mnie podniecony Romero.

— Drogi admirale, czemu takie smętne oblicze? Byłoby wspaniale, gdyby dowódca gwiezdnej armii ludzi zatańczył z najnowszymi sojusznikami!

— Z sojusznikami, Pawle, tylko z sojusznikami! Ale niestety nie mogę. Proszę tańczyć w moim imieniu.

11

Zawieziono nas na jedną z pustynnych planet, którą właśnie przystosowano do życia organicznego. Ta wyprawa interesowała mnie o wiele bardziej, niż zapoznawanie się z trybem życia Galaktów w ich bajecznie urządzonych siedzibach. Planetę nazwano „Masywna”. Była istotnie masywna — gigantyczny kamień pokryty szczytami i rozpadlinami bez dna, które przecinały glob od bieguna do bieguna. Ani śladu atmosfery, całkowity brak wody — nawet kopalnej.

Tę całą tytaniczną szyszkę pokrywała brunatna „pleśń”, nieprzyjemna w dotyku pleśń, w oczach zżerająca całe góry. Nie były to bakterie rodzące życie, jakie wyhodowała Mary, lecz jedynie organizmy rozkładające na poszczególne pierwiastki kamień. Nasze wytwórnie atmosfery na Plutonie pracowały intensywniej, ale przetwarzały za jednym zamachem tylko niewielki fragment powierzchni planety, natomiast „mchy” Galaktów „nadgryzały” od razu cały glob. Martwa planeta parowała strugami azotu i tlenu, kropelki wody łączyły się w potoki i rzeki napełniające zapadliska przyszłych mórz.

Po wytworzeniu atmosfery i nawodnieniu planety ludzie rozpoczęliby kolonizację: przywieźliby z Ziemi nasiona roślin, ptaki, ryby, zwierzęta. Galaktowie postępowali inaczej. Na Masywnej — z jej wielką grawitacją zamierzali wyhodować gatunki lekkich istot o niewielkiej masie, potężnym umięśnieniu, wyposażonych w skrzydła. Poznali tak głęboko genetyczne możliwości ewolucji, że wydawało się to nam aż niemożliwością. Nowo powstałe oceany były już zamieszkałe przez prymitywne organizmy składające się z kilku komórek. Pokazano nam na modelach, w co te pierwotniaki przekształcą się w przyszłości. Po kilku tysiącach lat naturalnej ewolucji miały powstać nowe istoty rozumne, podobne zarazem do Aniołów, sześcioskrzydłych świerszczy i nawet do samych Galaktów. Nasi gospodarze mówili o nich tak, jakby te projektowane istoty od dawna już żyły w swojej ostatecznej formie.

Po zwiedzeniu Masywnej Gracjusz powiedział do mnie:

— Przygotuj apel do Galaktów. Wracamy na naszą planetę. Stamtąd będziemy prowadzić transmisję na wszystkie satelity Płomienistej oraz do zaprzyjaźnionych systemów gwiezdnych. Będziesz miał wielkie audytorium, przyjacielu Eli.

Gracjusz i Tigran wprowadzili mnie do pustej sali, w której stały dwa stoły. Przy pierwszym z nich usiedli obaj Galaktowie, przy drugim ja wraz z Romerem i Orlanem.

Dokoła nas znajdowały się tylko połyskliwe ściany zbiegające się w kopułę. Nie widzieliśmy nikogo, ale wiedzieliśmy, że patrzy teraz na nas kilka miliardów osób: wszystkie systemy gwiezdne Galaktów odbierały transmisję. Później okazało się, że Niszczyciele nie zakłócili łączności. Sądzę zresztą, że nie próbowali: wrogowie sami chcieli się dowiedzieć, o czym będziemy mówić i co ich w związku z tym czeka.

— Mów, Eli — powiedział Gracjusz.

Zacząłem od tego, że jesteśmy przyjaciółmi, a wśród przyjaciół szczerość jest rzeczą normalną. Galaktowie dokonali bardzo dużo. Ludzie nie marzą jeszcze nawet o wielu osiągnięciach, które w Perseuszu stały się powszechne. Całe nieszczęście polega jednak na tym, iż Galaktowie pogodzili się z rolą dobrze strzeżonych jeńców, zamkniętych w niewielkim rejonie kosmosu i odciętych od innych światów. Światy gnębione przez Niszczycieli błagają potężnych Galaktów o pomoc, Galaktowie jednak pozostają głusi na te wołania.

— Tak, wiem, że boicie się zguby, gdyż śmierć jest dla was katastrofą — powiedziałem brutalnie. — Nie mogę też zagwarantować wam, że któryś z was nie zginie: wojna jest wojną. Ale chcę powiedzieć, że nie będziecie sami w tej bitwie i że wraz z wami będą walczyć ludzie znajdujący się na swych statkach uzbrojonych w anihilatory. Dowodzę flotą ludzi i uroczyście obiecuję, że jeśli któryś z waszych gwiazdolotów chybi, zanihilujemy przestrzeń wraz z zabójczą wiązką promieni. Potrafimy to zrobić. Nie musicie się więc obawiać, że doprowadzicie do zniszczenia jakiegoś dalekiego życia, nie musicie również bać się tego, że promieniowanie biologiczne unicestwi którąś z waszych planet. Zagraża wam w tej chwili głównie własny strach. A czeka cały świat. Wyjdźcie mu naprzeciw!

Mary mówiła mi później, że krzyczałem i wymachiwałem rękami jak nasi przodkowie na wiecach.

Kiedy już nieco uspokoiłem się, zwróciłem się do Gracjusza:

— Czy możemy dowiedzieć się, co teraz dzieje się na waszych planetach?

— Możecie nawet zobaczyć — odparł.

Na ścianach sali, które przekształciły się w ekran, zobaczyliśmy zbliżającą się planetę, a później miasto i tłumy Galaktów na jego placu. Wszyscy rozmawiali z ożywieniem. Dźwięku nie przekazywano nam, ale i bez tego było jasne, o czym dyskutują z taką pasją.

— Możemy odwiedzić inne Planety Płomienistej albo przenieść się do sąsiednich układów gwiezdnych zaproponował Gracjusz. — Transmisję prowadzimy na falach nadświetlnych.

Wszędzie powtarzał się ten sam widok: takie same rozmowy, takie same dyskusje. Nie wiem, jak długo trwał „oblot” planet i gwiazd, ale zmęczyliśmy się solidnie. Gracjusz zaproponował, abyśmy się posilili i odpoczęli.

Po obiedzie zebraliśmy się w saloniku, którego drzwi prowadziły wprost do sali z kopułą. W chwilę później weszli tam również Gracjusz i Tigran.

— Nie przekonałeś nas, admirale Eli — oświadczył Gracjusz. — Mówiłeś z nami szczerze, my także chcemy otwarcie postawić ci dwa pytania. Pierwsze: czy uważasz za rozsądne, aby Galaktowie zamienili swoje spokojne bytowanie na niewygody i niebezpieczeństwa wojny prowadzonej w obcym interesie? Drugie: czy jesteś przekonany, że nasi obecni wrogowie mogą zmienić swoją naturę? Czy można przyciągnąć do twórczego życia tych, którzy do tej pory zajmowali się jedynie niszczeniem?

— Chodźmy — rzuciłem z tłumioną pasją. — Jeśli zadano pytania, należy na nie odpowiedzieć.

12

Jeszcze zanim podszedłem do swojego stołu, zdołałem się nieco uspokoić. I gdy poczułem, że patrzą na mnie miliardy oczu, rozum mój pracował już jasno i precyzyjnie.

— A więc odpowiadam na pierwsze pytanie — powiedziałem. — Czy rozsądnie jest rezygnować z obecnych wygód na rzecz niebezpieczeństw wojny? Tak, rozsądnie. Co więcej, jest to konieczność! Nie ma bowiem innego sposobu zapewnienia równie spokojnego bytu w przyszłości, jak tylko poddanie się obecnie wszystkim niewygodom i całemu ryzyku walki. Walczyć będziecie przy tym nie o cudzą sprawę, lecz o swoje własne interesy. Jesteście nieśmiertelni na swoich planetach, równie dostępne są wam obecna rzeczywistość i odległe jutro. Dlaczego więc żyjecie tylko dniem dzisiejszym? Słuchajcie mnie więc uważnie, słuchajcie i zastanówcie się!

Tam, w dalekim kosmosie, skąd zostaliście kiedyś wypędzeni, panują obecnie wasi wrogowie, Niszczyciele. Sądzicie, że wam nie zagrażają? Uważacie, że broń biologiczna dostatecznie chroni was przed nimi? Dziś, moi drodzy, ta broń jest wystarczająca. Ale jutro już nie będzie! A wy wszak istniejecie „zawsze”. Chcecie wiedzieć, co wydarzy się jutro? Czym skończy się wasze „zawsze”?

Niszczyciele doskonale wiedzą, że istota żywa do was nie dotrze. Wobec tego wcale nie próbują. O swoje dziś możecie być spokojni. Musicie jednak pamiętać o tym, że Zływrogi mają jedną wspaniałą zaletę, której wam całkowicie brak. Cechę szalenie dla was groźną. Osiągnęliście doskonałość i spoczęliście na laurach. W gruncie rzeczy zajmujecie się jedynie tym, aby wspaniały dzień dzisiejszy przedłużyć we wspaniałą wieczność. Oni natomiast rozwijają się i nieustannie doskonalą. Sądzicie, że głoszona przez Wielkiego Niszczyciela idea przekształcania organizmów w mechanizmy jest tylko pustym słowem? Nie, to cel ich pracy. A jak sami wiecie, pracować potrafią!

— A teraz — kontynuowałem — mogę opisać, o Nieśmiertelni, co czeka was jutro. Setki okrętów wroga zjawią się przy waszych kordonach, a wy wystrzelicie salwę promieniowania biologicznego. Tylko że tym razem gwiazdoloty będą bezpiecznie sunąć naprzód, gdyż na żadnym z nich nie będzie ani jednej żywej komórki. Nie wierzycie mi? Zaprzeczacie możliwości istnienia rozumnych mechanizmów? My jednak widzieliśmy już automaty, wprawdzie na razie żywe, ale których mózg zastąpiony został czujnikami przekazującymi polecenia obcego mózgu znajdującego się z dala od nich. Oto realna perspektywa przyszłości: gigantyczny sterujący rozum na jednej z odległych, niedostępnych gwiazd i automaty wykonawcze połączone z nim precyzyjnie zaszyfrowanymi falami. Co was wtedy czeka? Nie wiecie? To również wam powiem, moi przyjaciele!

Znaczna liczba nieśmiertelnych zginie już w czasie pierwszego ataku i ci jeszcze będą mieli szczęście! Najcięższy los czeka tych, którzy pozostaną przy życiu. Na wasze wspaniałe planety zwalą się ciosy grawitacyjne. W pył zamienią się wasze doskonałe miasta i cudowne parki. Taki kurz, płynący jak woda, widzieliśmy na Sigmie, w Plejadach. Ale przed unicestwieniem planet zostaniecie spętani łańcuchami i bezduszne automaty pognają was w niewolę.

Takie jest wasze jutro! Znacznie lepsze od waszego „pojutrza”. Żywy, nieśmiertelny niewolnik martwego mechanizmu — gospodarza, który wysysa z niego soki. Wieczny lokaj maszyny, wiecznie spełniający jej zachcianki. A zapewniam was, że maszyna będzie miała zachcianki. Głupie, bezmyślne, nielogiczne. Zachcianki te niewolnik będzie musiał spełniać. Jakie znajdziecie wówczas wyjście? Kogo wezwiecie na pomoc? Nie będzie wyjścia, nie będzie pomocy, gdyż sami kopiecie dziś przepaść, do której jutro wpadniecie!

A teraz odpowiedź na drugie pytanie: nie wierzycie, że Zływrogi mogą stać się waszymi przyjaciółmi. Zastanówmy się nad tym wszystkim spokojnie i obiektywnie. Jesteście dziś prawdopodobnie najbardziej kunsztownymi twórcami życia na świecie, przynajmniej w tej jego części, którą znamy. Historycznym celem waszego istnienia jest podnoszenie poziomu biologicznego życia we wszystkich jego przejawach. Nienawidzicie martwoty automatów, skrupulatnie kontrolujecie, czy goście waszych planet nie przynoszą w swoich ciałach jakichś elementów sztucznych. Sami odczuliśmy to na własnej skórze. Wychwalałbym was jako największą życiodajną siłę kosmosu, gdybyście jednocześnie nie byli największymi zabójcami we Wszechświecie! Czyż nie skonstruowaliście broni grożącej zagładą wszystkiemu co żywe? Gdyby dziś wybuchł jeden, tylko jeden z tysięcy waszych asteroidów, unicestwiłby więcej życia niż wszystkie Zływrogi do tej pory. Sama wasza nieśmiertelność też opiera się na tym, że potraficie w ułamku sekundy zniszczyć każde życie, nawet nieśmiertelne.

Teraz przyjrzyjcie się Niszczycielom. Ogłosili unicestwianie swoją ideą. Uważają się za siewców chaosu i nieporządku. Tak jest w istocie, ale żeby wprowadzić powszechny chaos, zorganizowali u siebie surowy, okrutny, niesłychanie precyzyjny porządek. Stworzyli gigantyczne imperium, budują miasta i fabryki, urządzają przystanie kosmiczne, napełniają kosmos chmarami okrętów. Nie ma dziś w Perseuszu organizatorów i większych twórców od tych „niszczycieli”. Nie mam zamiaru ich usprawiedliwiać, ale chcę zwrócić uwagę na złożoną naturę ich działalności, na sprzeczności wewnętrzne, które ich rozdzierają.

Twierdzę, że ta druga strona ich działania, budząca podziw kosmiczna praca inżynieryjna, jest sama w sobie obiektywnie pożyteczna. Nie będę wyliczał tu osiągnięć technicznych Niszczycieli, gdyż znacie je lepiej ode mnie. Twierdzę tylko, że bezimienni autorzy tych sukcesów są najlepszymi potencjalnymi przyjaciółmi. Spytacie, gdzie ich szukać? Nie znajdziecie ich na powierzchni. Zbyt wielki jest ucisk, który ich krępuje, zbyt ciężkie kary grożą za najmniejszą przewinę. Czy jednak ogrom ucisku i okrucieństwo kar nie świadczą o potędze ukrytej opozycji? Dawny Niszczyciel, nasz przyjaciel Orlan, powiedział, że wystarczy jeden cios, aby imperium Niszczycieli rozpadło się z trzaskiem. A więc zadajmy ten cios, przyjaciele!

— Możesz odpocząć, Eli — powiedział Gracjusz, kiedy opadłem na fotel. — Przerwaliśmy na razie transmisję, aby Galaktowie mieli czas zastanowić się nad twoją przemową.

Wyszedłem do saloniku. Obstąpili mnie przyjaciele. — Okazuje się, że jest pan świetnym mówcą, admirale — rzekł Romero z szacunkiem.

— Przemówienia są dobre jedynie wówczas, kiedy przynoszą dobre rezultaty — powiedziałem zniecierpliwiony. — Jeśli Galaktowie nie udzielą nam poparcia, to znaczy, że mowa była do niczego.

Rozmawialiśmy jeszcze chwilkę, póki nie usnąłem nagle. Mary powiedziała mi później, że rzucałem się i jęczałem przez sen. Obudziłem się szarpnięty przez żonę za rękaw.

Do saloniku weszli Gracjusz i Tigran. Po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem Galaktów zdenerwowanych, bez zwykłych uprzejmych uśmiechów na twarzy.

— Admirale Eli — powiedział uroczystym tonem Gracjusz. — Oto nasza decyzja. Po wielu tysiącleciach Galaktowie znów wychodzą w przestrzeń międzygwiezdną. Wy, ludzie, jesteście dziś od nas potężniejsi, wobec czego poddajemy się waszym rozkazom. W najbliższym czasie w pobliżu sfery asteroidów zbierze się eskadra układu Płomienistej składająca się z trzydziestu pięciu okrętów bojowych. Z innych układów gwiezdnych wyruszą dalsze eskadry, łącznie czterysta pięćdziesiąt gwiazdolotów. Obejmuj więc dowództwo nad flotą Galaktów, admirale ludzi!

13

Nie czekałem na eskadry Galaktów z innych systemów układów gwiezdnych. Andre doniósł mi z Trzeciej Planety, że przeciwko okrętom Allana wyruszyło gigantyczne zgrupowanie krążowników Niszczycieli. Nie ulega wątpliwości, że Zływrogi nie będą zwlekać z decydującym starciem. Jeśli chcieli odnieść sukces, musieli zniszczyć flotę Allana, zanim nadciągną okręty Galaktów. Sam bym tak postępował na ich miejscu, a nie miałem powodu uważać Niszczycieli za głupszych od siebie.

Kiedy trzydzieści pięć gwiazdolotów z Płomienistej zebrało się w ustalonym miejscu, zarządziłem wymarsz. Pozostałe eskadry Galaktów miaty zgrupować się w dwie flotylle i przebijać się, każda własną trasą, do rejonu ataku Allana. Na „Cielcu” znów podniosłem admiralski proporzec. Statkiem dowodził Osima, pomagał mu Tigran, który w ten sposób zapoznawał się z urządzeniami ziemskich okrętów.

Szliśmy w obszarze nadświetlnym, ale tylko jakieś dwieście razy wyprzedzaliśmy światło, gdyż statki Galaktów nie osiągały wyższej prędkości.

W trzecim miesiącu podróży zaszły dwa ważne wydarzenia. Nadeszła informacja, że druga flotylla Galaktów w składzie dwustu okrętów ruszyła w przestrzenie międzygwiezdne i z pełną szybkością mknie w naszym kierunku. Następne dwieście dwadzieścia gwiazdolotów trzeciej flotylli naszych sojuszników wyruszy w drogę za parę dni. Druga wiadomość była niepokojąca: na trawersie naszej flotylli pojawiły się krążowniki Niszczycieli.

Rzadko bywałem w sterówce, aby nie przeszkadzać Osimie w szkoleniu Tigrana, za to prawie nie wychodziłem z sali obserwacyjnej. Byłem tam również, kiedy pojawiły się statki przeciwnika. Krążowniki Zływrogów lokalizowane na falach przestrzennych rozjarzyły się na ekranach zielonymi punkcikami. W kilka godzin po zjawieniu się pierwszego naliczyłem ich przeszło pięćdziesiąt i ciągle jeszcze zapalały się nowe punkciki.

— Niepokoi mnie ta sytuacja — przyznał się Orlan który również znajdował się na sali. — Wielki obmyślił jakiś podstęp. Obawiam się, że postara się nie przepuścić nas do rejonu walki z eskadrami Allana.

Nie widziałem na razie powodu do niepokoju. Nie wątpiłem wprawdzie, że Niszczyciele będą chcieli nawiązać z nami kontakt bojowy jeszcze w drodze, ale „Cielec” z jego urządzeniami anihilacyjnymi stanowił obiekt trudny do zniszczenia. Przekazałem na Trzecią Planetę, że widzę wroga. Andre wykrywał każdy okręt wrogów spieszących w naszym kierunku. Zaniepokojony ich nieoczekiwanie wielką liczbą radził nam zmienić kurs w kierunku Pomarańczowej. Na bliskie dystanse mechanizmy Stacji działają skutecznie, ale generatory dalekiego zasięgu jeszcze nie zostały odbudowane, chociaż pracowano nad tym dzień i noc. „Waszą eskadrę zdołamy osłonić jedynie w rejonie Pomarańczowej” — donosił Andre.

Długo zastanawiałem się nad depeszą. Wszystko protestowało we mnie przeciwko ucieczce pod osłonę Stacji. Przecież wrogowie dążyli do tego, abyśmy zrezygnowali z połączenia się ze statkami floty Allana. Obiekcje te przekazałem dowódcom wszystkich statków swojej flotylli.

Było już jasne, że przeciwnik zgromadził przeciwko nam wielkie siły. Cała północna półkula niebieska usiana była zielonymi ognikami. Naliczyłem ich ponad dwieście. Orlan był przekonany, że Wielki Niszczyciel nie chcąc osłabiać swoich głównych sił powstrzymujących Allana zmobilizował do walki z nami wszystkie swoje rezerwy kosmiczne. Dobre w tym było jedynie to, że dwóm pozostałym flotyllom Galaktów nie groziło już spotkanie z większymi zgrupowaniami wroga.

Flota przeciwnika zachowywała się na pozór spokojnie, szła zwartą grupą kursem równoległym do naszego, nie wyprzedzając i nie pozostając w tyle. Znajdowaliśmy się wówczas dokładnie na trawersie Pomarańczowej. Dogodniejszej sposobności do ukrycia się w zasięgu działania mechanizmów Stacji niż wtedy być nie mogło, każda godzina dalszego lotu oddalała nas bowiem od Trzeciej Planety.

— Musimy zdecydować się — powiedziałem do Gracjusza. — Ludzie są zdania, że ucieczka spowoduje fiasko wyprawy, natomiast kontynuowanie marszu może doprowadzić do starcia z wrogiem.

— Obraliśmy cię dowódcą, Eli — rzekł Galakt po krótkim wahaniu — nie po to, aby przy pierwszej sposobności podnieść bunt. Jestem za kontynuacją wyprawy i przekazałem swoją opinię na wszystkie okręty flotylli. Właśnie teraz odebrałem wiadomość, że załogi zgadzają się na dalszy marsz.

Zaczęliśmy się oddalać od Pomarańczowej. Poleciłem komputerowi, aby obliczył, kiedy przekroczymy granice działania małych generatorów Stacji. MUK zawiadomił, że od tej granicy dzieli nas zaledwie kilka dni lotu.

Zdaniem Orlana flota Niszczycieli będzie towarzyszyć nam nie atakując do końca strefy działania generatorów małego zasięgu Stacji Metryki. Kiedy nie będziemy mogli liczyć na pomoc Trzeciej Planety, natychmiast ruszą do szturmu. Dowódcy Zływrogów zdają sobie sprawę, że główną siłą naszej eskadry jest „Cielec” i będą manewrować krążownikami tak, żeby nie znaleźć się na linii strzału jego anihilatorów. Przy tych manewrach mogą trafić pod ogień broni biologicznej Galaktów. Załogi wielu statków mogą wprawdzie wtedy zginąć, ale nie wiadomo, kto kieruje gwiazdolotami Niszczycieli. Co się stanie, jeżeli przy sterach siedzą już martwe automaty zdalnie sterowane przez centralny mózg?

Nie mogę powiedzieć, aby ponure prognozy Orlana nie zrobiły na nas wrażenia. Współczułem milczącemu Gracjuszowi, który musiał czuć się gorzej niż my, od dzieciństwa przywykli do myśli, że w każdej chwili możemy zginąć.

Zbliżaliśmy się do strefy działania małych generatorów Stacji i przekroczyliśmy je. Na wszystkich gwiazdolotach ogłoszono alarm bojowy. „Cielec” wycelował anihilatory w nieprzyjacielską flotę, Galaktowie dyżurowali przy działach biologicznych. Zastanawiałem się przez moment, czy samemu nie rozpocząć działań zaczepnych. „Cielec” przewyższał szybkością krążowniki Zływrogów, mogłem więc spróbować rzucić go na jądro zgrupowania Niszczycieli i zanihilować je od jednego ciosu.

MUK przeprowadził jednak obliczenie, z którego wynikało, że zanim „Cielec” podejdzie na odległość skutecznego ognia, nieprzyjaciel zdoła się rozproszyć. Nie można więc było liczyć na zniszczenie więcej niż dwóch do trzech krążowników wroga. W czasie kiedy „Cielec” będzie się z nimi rozprawiał, cała chmara Niszczycieli runie na praktycznie bezbronne statki Galaktów. Zrezygnowałem więc z tego planu i czekałem z niepokojem w duszy na dalszy rozwój wypadków.

Nie czekałem zbyt długo. Na statku zadźwięczał sygnał alarmu bojowego. Wszyscy pospieszyli na swoje stanowiska. Udałem się do sterówki, w której siedzieli już Osima, Orlan i Tigran.

— Zaczyna się — powiedział ze złowieszczym spokojem Orlan.

Na ekranie mrowiły się ognie pędzących w naszym kierunku okrętów wroga. Nieprzyjacielska flotylla działała dokładnie tak, jak to przewidział Orlan. Co najmniej połowę ich gwiazdolotów czekała zguba, ale najwidoczniej pogodzili się z tym, chcąc nas za wszelką cenę unicestwić.

Rozkazałem statkom Galaktów zbić się w ciasną grupkę, a Osunie wyprowadzić „Cielca” do przodu. Podałem plan walki: Galaktowie bronią się w przestrzeni einsteinowskiej działami biologicznymi, „Cielec” natomiast z najwyższą, osiąganą prędkością zataczać będzie wokół eskadry koła i anihilować wrogów trafiających w stożek zniszczenia. Jestem przekonany, że udałoby się nam osłonić statki Galaktów przed bezpośrednim ciosem, umożliwić im prowadzenie zabójczego ognia, który siałby śmierć wśród wrogów, ale bitwa potoczyła się zupełnie inaczej.

— Admirale, oni się cofają! — wykrzyknął Osima. Niszczyciele jednak nie cofali się: straszliwa burza runęła na ich krążowniki, zielone światła drgały i znikały w obszarze nadświetlnym. Nawet lokatory przestrzenne nie mogły przeniknąć do piekła, które rozszalało się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się nieprzyjacielska flota. My sami kiedyś znaleźliśmy się w takiej pułapce, ale to, co teraz przeżywali wrogowie, było stokroć okropniejsze.

— Działają wielkie generatory Stacji Metryki przerwał milczenie Orlan. — I jeśli się nie mylę, Andre narzucił flocie wroga kurs na Płomienistą, prosto pod działa biologiczne z asteroidów. Zbliża się finał!…

Oderwałem się ód ekranu, na którym jedne po drugich nikły zielone światełka krążowników Zływrogów.

— Jedno jest pewne, drogi Onanie, nikt nam teraz nie przeszkodzi w połączeniu się z flotą galaktyczną ludzi. A co wtedy będą mogli Niszczyciele przeciwstawić zjednoczonej potędze Ziemian, Galaktów i waszych wyzwolonych planet?

14

Planetolot płynnie zanurzył się w tunelu cumowniczym „Skorpiona”. Wybiegłem z niego pierwszy i zeskoczyłem na placyk lądowiska.

Nie zdążyłem nawet krzyknąć, kiedy znalazłem się w objęciach Allana. Później objął mnie Leonid, a później była Olga, Wżera, inni przyjaciele… Były ukochane twarze, silne ręce, radośnie uśmiechnięte usta… Coś mówiłem, coś wykrzykiwałem, ale nie słyszałem ani siebie, ani innych.

Po pewnym czasie wszyscy się uspokoili i mogłem wreszcie rozejrzeć się dokoła. Mary płakała na ramieniu Wżery, Osima coś energicznie tłumaczył Oldze i Leonidowi, starając się chyba w kilku słowach opowiedzieć im na gorąco wszystkie tragiczne przygody, jakie przeżyliśmy w Perseuszu.

— Eli, kto to jest? — zapytała w pewnej chwili przerażonym głosem Olga.

Obejrzałem się szukając tego, co mogło przestraszyć tak zawsze zrównoważoną Olgę.

Na trap planetolotu wyszedł Gig. Stał tam, spoglądając radośnie na zebranych ludzi swymi czarnymi oczodołami i chichocząc całym szkieletowym ciałem. Obok niego zjawili się Orlan i Gracjusz z jednej strony, po drugiej zaś stanął Lusin z Tigranem. Ta grupa złożona z Galaktów, Ziemian i Niszczycieli sprawiała tak niesamowite wrażenie, iż nad całym placykiem zapadła na chwilę kamienna cisza. Ludzie w oszołomieniu gapili się na Galaktów i Niszczycieli, ci z kolei patrzyli z ciekawością na ludzi.

Szybko wbiegłem na schodki i objąłem Orlana i Gracjusza, Lusin objął Tigrana i Giga.

— Przyjaciele! — zwróciłem się do ludzi. Nie dziwcie się, lecz cieszcie. Trzy największe narody gwiezdne naszego zakątka Wszechświata łączą się w braterskim sojuszu dla dobra i rozkwitu wszystkich ludów! Chociaż jeszcze nie można powiedzieć, że wszyscy Niszczyciele zamienili się w twórców, ale kilku takich mogę wam już przedstawić. Oto oni, powitajcie ich!

Triumfalne „hura!” zagłuszyło moje słowa. Zeszliśmy w dół i zagubiliśmy się w tłumie.

— Chodźmy do sali obserwacyjnej — powiedziałem do Allana. — Pokażę ci Pomarańczową, gdzie obecnie w mojej rezydencji na Trzeciej Planecie zasiada Andre Szerstiuk. Tak, nasz Andre, żywy i cały, niemal wszechpotężny!… Co najmniej jedna czwarta gwiazd Perseusza znajduje się w jego władzy. Dokąd biegniesz?

— Chwileczkę, jedną chwileczkę, Eli! — wykrzyknął Allan rozpychając towarzyszący tłum.

— Co mu się stało? — spytałem zdumiony Olgę. Czym go tak przeraziłem?

— Zaraz się dowiesz — odparła. — Nie przeraziłeś lecz uradowałeś.

Allan zjawił się, kiedy już wchodziliśmy do sali obserwacyjnej. Prowadził za rękę młodego mężczyznę. Młodzieniec był tak podobny do Andre, że znieruchomiałem. To był Andre, ale nie postarzały i nerwowy, jakiego zostawiliśmy na Trzeciej Planecie, lecz dawny Andre, mój przyjaciel z młodych lat: wysoki, zgrabny, przystojny, z takimi samymi czerwonorudymi kędziorami do ramion…

— Oleg! — wykrzyknąłem. — Jego syn?…

Chłopak podszedł do mnie nieśmiało. Objąłem go serdecznie.

— Jak się tu znalazłeś? — zapytałem.

— Trzy lata temu pozwolono mi przyłączyć się do wyprawy — odparł młodzieniec. — Mama została na Orze, a ja jej obiecałem, że natychmiast dam znać, jeżeli dowiem się czegoś o ojcu.

— Jeszcze dziś wyślesz wiadomość, że ojciec się odnalazł. Przekażemy depeszę na SFP poza kolejnością. A sam wkrótce go zobaczysz: połączone floty lecą na Pomarańczową, gdzie dowodzi twój ojciec.

Do sali obserwacyjnej wcisnęło się tyle ludzi, że zabrakło dla wszystkich miejsca i trzeba było stać. Na półkulach ekranów światła gwiazdolotów zaćmiewały blask słońc. Zielonkawe punkciki statków Galaktów przemieszały się z czerwonymi kropkami naszych okrętów. Skierowałem mnożnik na parę takich różnobarwnych ogników. Statek Galaktów był w porównaniu z naszym ogromny. Uśmiechnąłem się: nie mieliśmy powodów do narzekań, bo nasze niewielkie okręciki kryły w sobie wielką potęgę.

W zakończonym niedawno starciu ani eskadra Altana, ani zjednoczone siły Galaktów nie utraciły żadnego ze swych statków. Niszczyciele natomiast poza co najmniej jedną trzecią swojej flotylli stracili rzecz ważniejszą: nadzieję na zwycięstwo.

— Zrobiliśmy dobrą robotę — powiedziałem na głos. — Ale to dopiero początek, przyjaciele!

— Zrobiliście już właściwie wszystko — odparł z tajonym smutkiem Oleg. — A dla nas, młodzieży, zostały tylko drobne zabiegi porządkowe…

Przez strefę ogni zjednoczonej floty Ziemian i Galaktów przebijały się światełka gwiazd skupiska Phi Perseusza, a za nimi występowała z brzegów Droga Mleczna, najbardziej majestatyczna gwiezdna rzeka Wszechświata. Nigdzie nie wygląda ona tak pięknie i nigdzie nie są tak groźne pożerające jej jądro mgławice.

— Zrobiliśmy dobrą robotę — powtórzyłem. Ale tego, co należy jeszcze zrobić, wystarczy wszystkim na całe wieki. Tobie, Olegu, wyznaczymy inne zadanie poza granicami Perseusza, gdyż jedynie twoje pokolenie będzie mogło je wykonać. Gdzieś tam — wskazałem ręką na ciemne mgławice — mieszka zagadkowy i potężny naród Ramirów. Musimy się dowiedzieć, jacy oni są. Wyprawa do jądra galaktyki jest zadaniem, do którego twoje pokolenie już teraz musi zacząć się przygotowywać.

Загрузка...