Siergiej Sniegow W Perseuszu

4. W Perseuszu

1

Wszystko powtórzyło się, wszystko stało się inne. Poprzednim razem leciałem na Orę czując się jak odkrywca. Gwiezdny świat, połyskujący na półkulach stereoekranu był dziewiczo jasny. Teraz mknęliśmy przetartą drogą w grupie dziesiątków statków lecących za nami i przed nami. Spieszyłem na Orę. Nie chciałem już być gwiezdnym turystą, pragnąłem być żołnierzem największej armii, jaką kiedykolwiek wystawiła ludzkość, i spóźniałem się na punkt zborny!

— Nie rozumiem cię — powiedziała Mary marszcząc swe szerokie brwi, kiedy utyskiwałem na zwłokę wywołaną tym, że na jednym ze statków wykryto jakieś uszkodzenie. Pięćdziesiąt gwiazdolotów straciło przez to prawie miesiąc. — Nikt bez ciebie do Perseusza nie poleci, czemu więc się denerwujesz? I czyż piękno straciło coś przez to, że już raz się nim zachwycałeś?

— Takie piękno przestaje zaskakiwać — mruknąłem. Siedzieliśmy w sali obserwacyjnej wpatrzeni w Aldebarana, który ciągle się nie powiększał.

Mary ma wiele wspólnego z Wierą, chociaż zewnętrznie nie jest do niej podobna. W każdym razie posługują się tą samą suchą, prostolinijną logiką, którą zwykło nazywać się kobiecą.

— Piękno jest doskonałością, czyli szczytem tego, czego się pragnie i oczekuje — powiedziała Mary głosem MUK. — Upragniona i oczekiwana niespodzianka — to brzmi bezsensownie…

— Zgodzisz się chyba, Wiero… — ugryzłem się w język.

— Widziałam twoją siostrę jedynie na stereoekranie — powiedziała ze śmiechem Mary — a ty już nie po raz pierwszy nazywasz mnie jej imieniem. Mylisz się zaś wtedy, kiedy nie masz racji i zamierzasz się usprawiedliwiać… Prawda?

Pocałowałem ją. Jest to chyba jedyna czynność nie wymagająca uzasadnienia lub usprawiedliwiania się.

Nie pomogło. Mary powiedziała z wyrzutem:

— Sądziłam, że będziesz moim przewodnikiem na gwiezdnej trasie. Niegdyś wyprawy nowożeńców nazywano podróżami poślubnymi. Odnoszę wrażenie, że cię ta nasza poślubna podróż znużyła.

Musiałem wyprowadzić ją z błędu. Zacząłem przypominać sobie wszystko, co wiem o gwiazdach, opowiedziałem o locie do Hiad i Plejad.

2

Tym razem Ora nie była samotna. Otaczały ją setki krążowników galaktycznych, z których każdy wyglądał jak niewielka planetka.

Witało nas tak wiele osób, że nie miałem już siły obejmować, ściskać rąk i poklepywać po plecach. Obok Wiery stał Romero, jak zwykle elegancki i chłodno-ironiczny. Ograniczył się do mocnego uścisku ręki i wyminął mnie bez słowa kierując się ku Mary.

— Można pogratulować? Jeśli się nie mylę, pani skryte marzenia się spełniły, prawda? — powiedział tonem wręcz obraźliwym.

Dawniej obawiałem się, że Mary może zakochać się w Pawle, ale teraz wydało mi się, że go nienawidzi.

— Tym razem zgadł pan, Pawle. Rzeczywiście moje najskrytsze marzenia się spełniły!

— Co to znaczy? — zapytała Wiera spoglądając na mnie ze zdumieniem. — Czy coś się zdarzyło?

— Tak, stało się coś dla mnie bardzo ważnego! wziąłem Mary za rękę. — Przedstawiam ci moją żonę, Wiero.

Zawsze dziwiłem się łatwości, z jaką niewiasty się zaprzyjaźniają. Mężczyźni w podobnej sytuacji musieliby stracić co najmniej tydzień na wzajemne przyglądanie się, badanie i sondowanie… Wiem natomiast zbliżyła się do Mary, a ta natychmiast rzuciła się w jej objęcia.

— Nareszcie, Eli! — wykrzyknęła siostra po chwili. — Cieszę się, że wybrałeś właśnie ją.

— Ja się też bardzo cieszę, ale nie był to najlepszy wybór! — zaoponowałem. — Informacja przepowiedziała nam rozwód w trzecim miesiącu pożycia. Wprawdzie minęło już niemal cztery…

Wiera odeszła z Mary na bok, a ja znalazłem się w objęciach przyjaciół.

Bardzo już tęga Olga z całego serca życzyła mi szczęścia, Leonid dodał do tego swoje gratulacje, Allan odgrażał się, iż nigdy nie zdradzi stanu kawalerskiego, a Lusin, patrząc na mnie z taką czułością, jakbym był wyhodowanym w jego instytucie skrzydlatym bykiem z ludzką głową, powiedział nagle: — Chcesz podarunek? Wspaniały smok! Lataj na nim z Mary. Cudowne uczucie.

— Na ognistych smokach lata się tylko do piekła, a tam się na razie nie wybieram — odparłem.

Tymczasem nadleciał Trub wzmagając ogólne zamieszanie. Wydostałem się z jego skrzydlatych objęć porządnie pokiereszowany. Minęła co najmniej godzina, zanim chaotyczne okrzyki i wybuchy śmiechu zmieniły się w spokojną rozmowę.

— Nie gniewa się pan na mnie? — zapytałem Romera. — Mam na myśli moją sugestię co do podróży na Orę…

— Jestem panu wdzięczny, Eli — odparł bez zwykłego namaszczenia w głosie. — Byłem ślepcem, muszę to ze smutkiem przyznać. Nasze przeprosiny z Wierą były tak niespodziewanie szybkie…

Nie mogłem się powstrzymać od ironii.

— Nie wierzę w niespodzianki, zwłaszcza szczęśliwe. Dobra niespodzianka wymaga solidnej pracy organizacyjnej. Tę, jak pan pamięta, poprzedziła nasza kłótnia w lesie.

— Za to pan będzie tu miał niespodzianki przez nikogo nie przygotowane — oświadczył z przekonaniem w głosie Romero. — I to już niedługo, drogi przyjacielu.

Wiera i Mary, nadal objęte w pół, podeszły do nas. Siostra powiedziała:

— Musimy na osobności pomówić o wyprawie do Perseusza. Może zrobimy to zaraz?

Zdziwiłem się, czemu to Wiera musi o wyprawie do Perseusza mówić ze mną bez świadków, ale nie chciała mi tego wytłumaczyć.

— Pełnię obowiązki przewodnika, siostro. Mary jest po raz pierwszy na Orze. 8

— Przyjdź więc po spacerze do mego pokoju hotelowego.

Wiem odeszła z Pawłem, za nimi ruszyli Olga z Leonidem, Osima, Allan i Spychalski — na wszystkich czekały obowiązki.

Jedynie Lusin z Trubem nie opuszczali nas ani na krok. Opiekun Anioła oświadczył, że nie uspokoi się, póki nie pokaże nam zwierzyńca przywiezionego z Ziemi.

Nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości i poszliśmy obejrzeć wyhodowane przezeń dziwadła.

Samych pegazów była co najmniej setka — czarnych, pomarańczowych, żółtych, zielonych i wielobarwnych. Co najmniej setka uskrzydlonych koni, wojowniczo rżących, wzbijających się w powietrze i lądujących…

Trub ze skrzyżowanymi na piersiach skrzydłami obserwował hałaśliwy, niespokojny tłumek.

— Cóż to za głupie stworzenia? — powiedział wreszcie. — Nie umieją ani pisać, ani czytać, nie umieją nawet mówić po ludzku!…

W pierwszym roku swego pobytu na Ziemi Trub opanował alfabet, a przed odlotem na Orę zdał egzamin z programu szkoły podstawowej, do którego wchodzi elementarna teoria materii i rachunek różniczkowy oraz szeregi Ngoro. Na Orze Anioł urządził dla swych pobratymców szkoły. Mieszkańcy Hiad mieli, jak się okazało, nietuzinkowe uzdolnienia techniczne. Pasjonowali się zwłaszcza budową urządzeń elektrycznych.

— Przecież to tylko konie, chociaż skrzydlate odparłem. — Tym bardziej nie mogę im wybaczyć tępoty. Mrugnąłem do Mary. Bawiło mnie, że jeden z ulubieńców Lusina oczernia innych jego podopiecznych.

Okazało się jednak, że Lusin bez protestu znosi wybryki Anioła.

— Rasista — powiedział i uśmiechnął się tak promiennie, jakby Trub wychwalał, a nie mieszał z błotem pegazy. — Kult istot wyższych. Dziecięca choroba rozwoju.

Za stajnią pegazów znajdowała się woliera skrzydlatego smoka ognistego, który nas szczególnie zainteresował. Smok był tak ogromny, że przypominał raczej wieloryba niż gada. Był pokryty ognistoczerwonym, grubym pancerzem, z nozdrzy kurzył mu się dym, a od czasu do czasu tryskały z łopotem jęzory płomieni. Skrzydlaty potwór spoglądał na nas dumnie spod półotwartych powiek. Wydawało się nieprawdopodobne, że ten ogrom może wznieść się w powietrze.

— On ma koronę! — wykrzyknęła Mary.

— Urządzenie wyładowcze! — oświadczył z dumą Lusin. — Spala błyskawicami. Świetny, co?

Na głowie smoka istotnie rosły trzy złocone rogi, z których zeskakiwały iskierki otaczające paszczękę czerwonawą aureolą. Ale iskierki w niczym nie przypominały spopielających błyskawic.

— Sprawdź! — powiedział Lusin. — Rzuć kamień. Lub coś innego.

— A czemu sam nie rzucisz? Twoje dzieło, sam więc kontroluj.

— Szkoda mi — przyznał z uśmiechem. — Nie mogę.

Na wylizanej Orze trudno o kamień, rzuciłem więc w smoka scyzorykiem.

Zwierzę gwałtownym ruchem obróciło głowę, błysnęło oczami i wystrzeliło z korony błyskawicę. Wyładowanie dosięgło nożyka jeszcze w locie i zamieniło w obłoczek plazmy. Zaraz potem druga błyskawica trafiła mnie prosto w pierś.

Gdybyśmy, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Ory, nie byli chronieni indywidualnymi polami, z pewnością zostalibyśmy oślepieni wyładowaniem, a ja sam rozleciałbym się na strzępy.

— Może trzy błyskawice naraz — powiedział z zachwytem Lusin. — W trzech kierunkach. Nazywa się Gromowładny.

— Nie chciałbym walczyć z Gromowładnym w powietrzu! — wykrztusił zaskoczony Anioł.

Sądzę, że Trub nie tyle się przestraszył, ile pozazdrościł smokowi jego groźnej broni.

— Niech ci będzie Gromowładny — powiedziałem pobłażliwie. — Ale po co mamy wieźć na Perseusza smoki i pegazy?

— Przydadzą się, Eli.

Nie przypuszczałem nawet wówczas, jak bardzo uzasadniona okaże się przezorność Lusina!

Wyszedłem z Mary na zewnątrz.

Był wieczór, sztuczne słońce już zgasło.

— Sami! — krzyknąłem. — Nareszcie sami na Orze!

— Dotychcaas bardziej zależało ci na towarzystwie przyjaciół niż na samotności we dwoje — powiedziała z lekkim wyrzutem Mary.

— Czyżbyś była zazdrosna o Lusina i Truba? — odparłem ze śmiechem. — Chodźmy, pokażę ci Orę.

Długo spacerowaliśmy alejami planety, wstępowaliśmy do opustoszałych gwiezdnych hoteli. W czasie spaceru opowiadałem Mary, jak poznałem Altairczyków, 10

Wegan i Aniołów. Przeszłość stanęła przede mną jak żywa. Przypomniałem sobie Andre, który tu właśnie dokonywał wielkich odkryć, podczas gdy ja szczerzyłem zęby, wyśmiewałem go, przyczepiałem się do nieistotnych błędów. Dopóki żył wśród nas, zbyt nisko go ceniliśmy, a najwięcej w tym mojej winy.

Nagle ujrzałem łzy w oczach Mary.

— Sprawiłem ci czymś przykrość? — zapytałem. Spojrzała na mnie przelotnie i powiedziała niemal wrogo:

— Nie zauważasz we mnie żadnych zmian?

— Jakich?

— Różnych… Nie sądzisz, że zbrzydłam? Wytrzeszczyłem na nią zdumione oczy. Nigdy przedtem nie była tak piękna. Odwróciła się ode mnie, kiedy jej to powiedziałem, i długo milczała. Zgasłe słońce zapłonęło znów księżycem, gdyż zgodnie z harmonogramem był właśnie na Orze czas pełni.

— Jesteś dziwnym człowiekiem, Eli — powiedziała wreszcie. — Dlaczego właściwie zakochałeś się we mnie?

— To bardzo proste. Jesteś Mary. Jedyna i niepowtarzalna.

— Każda istota ludzka jest jedyna i niepowtarzalna, sobowtóry się nie zdarzają. Naprawdę kochasz jedynie dwie osoby. Głos ci drży i oczy błyszczą, kiedy o nich mówisz.

— Masz na myśli Andre?

— I Fiolę!

— Nie mów tak, Mary! — wziąłem ją za rękę, ale się ode mnie odsunęła. Spróbowałem obrócić to w żart. Masz rację, oboje są mi bardzo bliscy. Ale naprawdę, niepokoiłem się jedynie wtedy, kiedy byłaś z dala ode mnie.

Nawet teraz na myśl o naszym rozstaniu zatrząsłem się ze strachu!

— Ale głos ci nie drży — zaoponowała ze smutkiem. — Mówisz o swoim strachu bardzo spokojnym tonem, Eli. Ale to nic. Musisz już iść do Wiery. Obiecaj mi potraktować poważnie to, co ci ona powie.

— Wiesz, co mi zamierza powiedzieć?

— Siostra powie ci to znacznie lepiej.

— Same zagadki! Romero zapowiada niespodzianki, Wiera może rozmawiać jedynie w cztery oczy, ty również jesteś tajemnicza. Powiedz od razu!

— Wiera zrobi to lepiej — powtórzyła Mary.

3

— Jesteś oczywiście zdziwiony, że nasza rozmowa odbywa się bez świadków — zaczęła Wiera. — Chodzi o to, że mowa będzie o sprawach osobistych. Zgodnie z decyzją Wielkiej Rady muszę poradzić się ciebie, kogo mianować admirałem naszej floty. Od admirała wymaga się czego innego niż od dowódców statków lub nawet eskadr.

Wzruszyłem ramionami.

— Najpierw muszę, wiedzieć, jakie są wymagania. — Po pierwsze, walory ogólnoludzkie — odwaga, zdecydowanie, nieustępliwość, wytrwałość w dążeniu do celu, szybka orientacja… Po drugie, cechy specjalne umiejętność dowodzenia statkiem i ludźmi, dobra orientacja w przestrzeni galaktycznej, znajomość przeciwnika i jego metod walki. I wreszcie wymogi szczególne — giętki intelekt, precyzja myśli, doskonałe rozumienie nowej sytuacji i dobre, czułe na niedole innych serce… Bowiem ten człowiek, nasz admirał, będzie głównym przedstawicielem ludzkości wobec na razie nam nie znanych, lecz niewątpliwie bardzo starych i potężnych cywilizacji galaktycznych.

Roześmiałem się.

— Nakreśliłaś wizerunek bóstwa, nie człowieka. Oblicze świętego! Niestety, ludzie nie są bogami.

— Potrzebujemy takiego właśnie człowieka. Nikomu innemu ludzie nie mogą powierzyć naczelnego dowództwa.

Zaczęliśmy omawiać kandydatury.

Ani Olga, ani Osima, ani Allan nie nadawali się, to było oczywiste. Zaproponowałem Wierę, ale siostra nie chciała o niczym słyszeć. Powiedziałem wówczas, że gdyby Andre nie był w niewoli, byłby idealnym kandydatem na dowódcę. Wiem zdyskwalifikowała i jego, uważała bowiem, iż Andre ma intelekt przenikliwy, lecz zbyt jednostronny.

Ogarnęła mnie złość: ta zabawa w wybory nie miała sensu. Wszystko mi jedno, kto będzie mną dowodził. Trzeba się zwrócić do Wielkiego. Beznamiętna maszyna da najlepszą odpowiedź.

— Zwracaliśmy się do Wielkiego.

— Jakoś o tym nie słyszałem.

— Trzymano to w tajemnicy. Zleciliśmy maszynie sprawdzenie kandydatury, zaproponowanej jednogłośnie przez Wielką Radę. Komputer potwierdził wybór.

Poczułem się mocno dotknięty. Wielka Rada mogła nie kryć przede mną swojej decyzji, bądź co bądź w sprawach Perseusza nie byłem zupełnym laikiem. Zapytałem sucho:

— Kim więc jest ten niezwykły człowiek, ten chodzący magazyn cnót i zalet? Kogo wybraliście na swego dowódcę?

Wiem odparła spokojnie:

— Tym człowiekiem jesteś ty, Eli.

Byłem tak zaskoczony, że nawet się nie oburzyłem. Po chwili zacząłem przekonywać, że ich decyzja to oczywisty błąd, pomyłka, brednie i obłęd — do wyboru. Przecież znam siebie dobrze i w żaden sposób nie umiałbym się wcisnąć w nakreślony przez siostrę portret idealnego polityka i zręcznego dowódcy.

Wiera zawczasu przygotowała się do dyskusji. Moje argumenty odskakiwały od niej jak groch od ściany.

— Czy wydaje ci się, że nie masz żadnych zalet?

— Mam za to kilka dobrych ludzkich wad!…

— Wymigujesz się. Słucham cię z uwagą, lecz nie usłyszałam nic konkretnego — oświadczyła Wiera. — Jeżeli będziesz odmawiał, twój upór może wywołać zdumienie, a nawet obrazę ludzi, którzy ci zaufali.

Zamilkłem. Podobnie jak w dzieciństwie, kiedy siostra beształa mnie za jakieś przewinienia, nie mogłem teraz znaleźć kontrargumentów. Zgodziłem się więc z jej dowodami, ale nie powiem, aby mnie to ucieszyło. Przypomniałem sobie moje oburzenie spokojem Olgi, kiedy mianowano ją dowódcą eskadry. Dawna naiwność znikła bez śladu: nie radowałem się, lecz lękałem odpowiedzialności.

— Długo tak zamierzasz milczeć? — zapytała z ironią Wiera.

— Zastanówmy się jeszcze raz nad innymi kandydatami.

— Wielka Rada już to zrobiła. Komputer Państwowy z największą dokładnością sprawdził każdego człowieka pod kątem jego przydatności na stanowisko naczelnego dowódcy. Kapitanowie statków przyjęli decyzję Wielkiej Rady z entuzjazmem… Czego jeszcze chcesz?

Zrozumiałem, że nie mam wyjścia i rzekłem:

— Zgadzam się.

Obojętnie skinęła głową. Niczego innego nie oczekiwała.

— Teraz kilka słów o pozostałych nominacjach. Będziesz miał dwóch zastępców i trzech doradców. Zastępcą do spraw państwowych będę ja, do spraw astronawigacji — Allan. Pomocnikami i doradcami zostali dowódcy trzech eskadr — Leonid, Osima i Olga. Odpowiada ci to?

— Oczywiście.

— Jeszcze jedna sprawa. Byłeś kiedyś moim sekretarzem, niezbyt zresztą dobrym. Teraz sam musisz mieć sekretarza. Na to stanowisko proponuje się…

— Mam nadzieję, że nie ciebie! — przerwałem z przerażeniem w głosie.

— Jestem twoim zastępcą, a to znacznie wyższe stanowisko.

— Wybacz, ale hierarchia rang nie jest moją najmocniejszą stroną. Kogo więc wyznaczono mi na sekretarza?

— Pawła Romero, który równocześnie będzie kronikarzem wyprawy. Ale jeżeli go nie chcesz, możemy znaleźć innego.

Zamyśliłem się. Moje stosunki z Romerem były zbyt złożone, abym mógł odpowiedzieć zwyczajnie „tak” lub „nie”. Nie znałem innego człowieka, który by równie mocno różnił się ode mnie. Ale może odmienność charakterów jest konieczna dla powodzenia wspólnej pracy?

Wiera spokojnie, zbyt spokojnie czekała na moją odpowiedź. Uśmiechnąłem się. Widziałem ją na wylot.

— Pozwolisz, iż zadam ci jedno pytanie o charakterze osobistym?

— Jeśli dotyczy Pawła, to moje stosunki z nim nie mają tu nic do rzeczy. Decyduj tak, jakbym Romera w ogóle nie znała.

— Paweł z pewnością będzie lepszym sekretarzem niż ja dowódcą. Aprobuję jego kandydaturę z radością. Czy teraz już mogę zadawać niedyskretne pytania?

— Teraz już tak — Wiera odczuła wyraźną ulgę. — Nigdy nie mieszałem się do twoich spraw prywatnych, ale raz sobie na to pozwoliłem. Czy muszę cię za to przeprosić?

— To raczej ja winnam ci podziękować za ingerencję.

— Paweł mówił ci, w jakich okolicznościach odbyła się nasza ostatnia rozmowa?

— Mówisz o tej, która omal nie przekształciła się w bójkę? Wiem o wszystkim: o tym, jak prawie zakochał się w Mary, a ty stanąłeś na jego drodze i jak Mary — przed tym piknikiem w lesie — wyznała Pawłowi, że cię kocha, kocha od dawna, bodajże od jakiegoś waszego spotkania w Kairze. Wiem też, że gdyby nie podchmielenie, Paweł pogratulowałby ci tam przy ognisku, a nie wszczynał kłótni. Taki przynajmniej miał zamiar…

— A ja tego nie wiedziałem. W Kairze Mary zwymyślała mnie tak, jakby znienawidziła od pierwszego wejrzenia. Przez te kilka miesięcy, które spędziliśmy razem, też nic o Kairze nie wspominała.

— Mnie zaś powiedziała dzisiaj, że tak bezbronnie spojrzałeś na nią, gdy nazwała cię źle wychowanym, że serce jej gwałtownie zabiło. Masz szczęście, Eli. Chcę, abyś wiedział, że bardzo kocham twoją żonę.

Wstałem. — Ja także Wiero. A nie zdarzało nam się zbyt często, abyśmy zgadzali się w poglądach. Mogę iść?

— Teraz ty musisz mi pozwalać lub nie pozwalać przypomniała mi z dawną pedanterią.

— Wobec tego pozwalam sobie odejść, tobie natomiast pozwalam zostać.

4

Nie wyobrażałem sobie dawniej, jak trudno jest dowodzić. Gdybym miał wybierać ponownie, wolałbym zostać podwładnym. Odpowiadałem za wszystko, a miałem pojęcie jedynie o nikłej cząsteczce tego „wszystkiego”. Zawodowy wojskowy wyśmiałby mnie za moje próby organizacyjne. Przed hańbą ustrzegło mnie tylko to, że zawodowych wojskowych już dawno nie było.

Jedno wkrótce stało się dla mnie zupełnie jasne: flota nie jest gotowa do dalekiej wyprawy. Zameldowałem więc Ziemi kanałami łączności ponadświetlnej, że potrzebujemy jeszcze co najmniej roku na przygotowania.

Pewnego razu Romero zwrócił się do mnie z prośbą:

— Drogi admirale — Paweł i Osima zwracali się teraz do mnie wyłącznie w ten sposób, Osima poważnie, Romero zaś nie bez odrobiny ironii — chciałbym zaproponować, aby zechciał pan wprowadzić do swego rozkładu dnia jeszcze jeden punkt: pisanie pamiętnika.

— Pamiętnika? Nie rozumiem… W starożytności coś takiego wprawdzie było, ale w naszych czasach pisać wspomnienia?

Romero wytłumaczył, że nie muszę pisać lub dyktować, wystarczy, abym po prostu wspominał ważniejsze zdarzenia, a MUK sam zanotuje myśli. Ale utrwalić moje życie trzeba koniecznie, gdyż tak postępowały wszystkie postaci historyczne przeszłości, a jestem teraz wszak niewątpliwie postacią historyczną.

— Po wyprawie, jeżeli wrócimy z niej żywi, podyktuję ważniejsze przygody, jakie się nam przydarzą. Romero jednak upierał się przy swoim. Kronikarz wyprawy sam beze mnie opisze najważniejsze wydarzenia, ja zaś powinienem opowiedzieć o swoim życiu. Moje życie nagle stało się znaczącym faktem historycznym, a któż je zna lepiej ode mnie samego?

— A od czegoż są Opiekunki? Proszę zwrócić się do nich. Opowiedzą takie rzeczy, których ja sam się nawet nie domyślam.

— Właśnie — odparł na to — sam pan nie wie, co Opiekunka przechowuje w swoich komórkach pamięciowych. Nas natomiast interesuje to, co pan sam uważa za ważne, a co za błahe. I jeszcze jedna rzecz: Opiekunka pozostała na Ziemi i naszego pozaziemskiego życia nie zna, nie zna więc rzeczy najbardziej interesujących.

— Pan jest dyktatorem, a nie sekretarzem — powiedziałem. — Czy zdaje pan sobie sprawę, że w pamiętniku będę musiał często wspominać o panu? A obawiam się, że moje opinie nie zawsze będą pochlebne…

— Człowiekowi imieniem Paweł te opinie mogą istotnie sprawić przykrość, lecz kronikarz Romero rzuci się na nie jak sęp, gdyż pozwolą one poznać głębiej pański stosunek do ludzi.

Tego samego dnia zacząłem dyktować pamiętnik. W moim dzieciństwie nie było nic godnego uwagi, rozpocząłem wobec tego od czasów, kiedy dotarły do nas pierwsze wieści na temat Galaktów. Zdarzyło się tak, że w owej chwili obok mego okna przelatywał Lusin na Gromowładnym. Przypomniało mi to innego smoka, na którym Lusin dawniej lubił odbywać przejażdżki, od niego też zacząłem.

Od tego czasu minęło wiele lat. Dawno zapomniałem pierwszą część pamiętnika, pierwszą księgę wspomnień, jak ją nazywa Romero. Dyktuję teraz drugą — nasze męczarnie w Perseuszu.

Leży przede mną taśma z zapisem, obok niej ten sam zapis w formie pięciu wydanych na starożytną modłę książek, pięciu grubych tomów w ciężkich okładkach. To oficjalne sprawozdanie Romera z wyprawy do Perseusza. Wiele się tam mówi o mnie, znacznie więcej niż o kimkolwiek innym.

Chcę podyskutować z pracą Romera i sam opowiedzieć o sobie. Nie byłem tym władczym, nie znającym wahania, dumnym i nieustraszonym dowódcą, jakim mnie przedstawił. Cierpiałem i radowałem się, ogarniała mnie panika i znów bratem się w garść, czasami sam sobie wydawałem się żałosny i zagubiony, ale szukałem, nieustannie szukałem prawidłowego wyjścia z sytuacji niemal beznadziejnych. Tak to wyglądało. Będę obalał, a nie uzupełniał książkę Pawła. Nie chcę dyktować powieści o naszych błędach i ostatecznym zwycięstwie, bo o tym mówi wystarczająco dokładnie oficjalne sprawozdanie. Chcę opowiedzieć o mękach mego serca, rozterkach mojej duszy i krwi mych bliskich, którzy zginęli…

5

Nasz meldunek, że eskadra nie jest gotowa do dalekiej wyprawy, wywołał na Ziemi wielkie zaniepokojenie. Wierę i mnie wezwano na posiedzenie Wielkiej Rady. Poprosiłem Mary, aby nam towarzyszyła w podróży. Nie widywałem teraz żony całymi tygodniami: ja przeprowadzałem inspekcję statków, ona znalazła sobie zajęcie w laboratoriach Ory.

Wydało mi się, że jest chora. Wiedziałem oczywiście, że na Orze, podobnie jak na Ziemi, choroby są niemożliwe, ale Mary była smutna, błyszczały jej oczy, a napuchnięte wargi były tak suche, że się nie na żarty przejąłem.

— Ach nie, nic mi nie jest, jestem zdrowa za dwoje i — powiedziała niecierpliwie. — Kiedy odlatujecie?

— Może jednak odlatujemy? Po co masz zostawać na Orze?

— A po cóż mam lecieć na Ziemię? Ty musisz, więc leć.

— Taka długa rozłąka…

— A tu nie ma rozłąki? W ciągu ostatniego miesiąca widziałam cię trzy razy!

— Na statku będziemy ciągle razem.

— Tam też znajdziesz powód, aby mnie zostawić samą. Nie namawiaj mnie.

Milczałem. Powiedziała nieco cieplejszym tonem: — Zresztą dam ci zlecenie. Spis materiałów do mego laboratorium.

Przyszła mi do głowy pewna myśl, która wydała mi się doskonała.

— Na Wegę leci kurier galaktyczny „Wężownik”. Nie chciałabyś się tam przespacerować? Wyprawa na Wegę zajmie ze trzy miesiące i na Orę wrócimy niemal równocześnie.

— Czy mógłbyś mi wytłumaczyć, co ja na tej Wedze zgubiłam?

— Nic nie zgubiłaś, ale wiele możesz znaleźć…

— Masz na myśli oczywiście Fiolę?

— Chciałaś przecież się z nią zaprzyjaźnić.

— To ty tego chciałeś, a nie ja. Nigdy nie pragnęłam przyjaźni wężycy, nawet najpiękniejszej, i to w dodatku ukochanej wężycy mego męża!

Wszystko się jednak dobrze skończyło, bo udało mi się żonę udobruchać. Mary odprowadziła mnie na „Cielca”, objęta, ucałowała i wręczyła spis potrzebnych jej materiałów. Lista była tak obszerna, że ledwie mieściła się na metrowej taśmie.

Już na statku Wiera powiedziała do mnie:

— Mary dobrze wygląda. I chyba zdrowie jej dopisuje?

— Jest zdrowa za dwoje, tak mi przynajmniej powiedziała.

Siostra spojrzała na mnie uważnie, ale rozmowy na ten temat nie kontynuowała.

Wszystkie dni lotu były wypełnione ciągłymi naradami z Wierą i jej doradcami, których było co najmniej stu. Cały ten zespół wzbogacony o Mały Komputer Pokładowy opracowywał szczegóły wszechświatowej polityki ludzkości. Nudziło mnie to śmiertelnie i na jednym takim sympozjum powiedziałem coś zjadliwego. Nie miałem widać racji, bo członkowie Wielkiej Rady z entuzjazmem wysłuchali referatu Wiery „Zasady polityki galaktycznej ludzkości” i urządzili jej owację. Mnie zresztą również oklaskiwano, chociaż nie mówiłem o szlachetnych celach, lecz o trudnościach materialnych, które nie zlikwidowane w porę mogą spowodować fiasko całej wyprawy.

Po zakończeniu posiedzenia członkowie Wielkiej Rady rozjechali się na planety produkcyjne, aby dopilnować na miejscu pracy w tamtejszych zakładach wytwórczych, a ja wraz z Wierą zacząłem zbierać się do powrotu. Kilka dni zajęło mi kompletowanie materiałów dla Mary. Zdążyłem jeszcze wstąpić do Olgi, która na krótko przed nami przyleciała na Ziemię rodzić i teraz pielęgnowała ładniutką córeczkę Irenkę. Olga też zamierzała wracać na Orę.

W ciągu czterech miesięcy naszej rozłąki Mary bardzo się zmieniła. Była tęga, a jej porywisty krok zmienił się w ostrożne, niezręczne stąpanie. Gwizdnąłem ze zdumienia, a później chwyciłem ją na ręce.

— Uważaj! — zawołała. — W prognozie ciążowej noszenia na rękach nie przewidziano…

— Powinienem ci dać klapsa! — powiedziałem, stawiając ją ostrożnie na podłodze. — Nie pisnęłaś ani słowa. Wżera też dobra… Przecież z pewnością wiedziała!

— Wiedziała, a ty powinieneś się był domyślić! odparła z żartobliwym wyrzutem Mary. — Powiedziałam ci zresztą, że jestem zdrowa za dwoje. Zwyczajny człowiek, a nie admirał na pewno by zrozumiał. Co do Wżery, to umówiłyśmy się nic tobie nie mówić, bo na Ziemi miałeś i tak dość kłopotów.

Zasypywałem żonę pytaniami. Chciałem się dowiedzieć, kiedy będzie poród i jak przebiegnie. Mary błagalnym gestem podniosła ręce do góry. Dawno nie widziałem jej w tak wyśmienitym nastroju.

— Nie wszystko od razu, Eli! Za miesiąc będziesz miał syna, szybko wybieraj dla niego imię. A teraz powiedz, co z moim zamówieniem?

— Sto ciężkich skrzyń leży w ładowni statku. Starożytne bomby jądrowe przechowywane w muzeach są znacznie lżejsze od twojego sprzętu. Omal nie wyzionąłem ducha podnosząc najmniejszą z tych paczuszek.

Mary roześmiała się.

— W skrzyniach też są bomby, tyle że rozsiewające życie, a nie śmierć. Dziwi cię to? Naszym kobiecym przeznaczeniem jest wszak przedłużanie życia. To mężczyźni z dawien dawna zajmują się niszczeniem. I jeżeli u Zływrogów. …

— Nie musisz mnie agitować, ale na matriarchat się nie zgodzę. Mogę co najwyżej uznać równouprawnienie. Masz pozdrowienia od jeszcze jednej siewczyni życia, Olga urodziła córeczkę, Irenkę. Prognozy sprawdziły się co do joty, a poród był lekki.

— Cieszę się bardzo, że z Olgą wszystko w porządku… Ale odnoszę wrażenie, że stan innych kobiet interesuje cię bardziej niż samopoczucie własnej żony?

— Inne kobiety nie są tak skryte, nie mówiąc już o ich mężach. Jeżeli jeden dowódca eskadry prosi nagle o urlopowanie go na Ziemię, a drugi niemal co godzinę pojawia się na stacji łączności dalekosiężnej, to admirał chcąc nie chcąc musi się w końcu zainteresować, o co tu chodzi. Ciebie także wyślemy na Ziemię najbliższym statkiem ekspresowym, abyś tam urodziła, jak każe-tradycja.

— Zapoczątkujemy nową tradycję: urodzę na Orze. Prosiłam już Spychalskiego, aby pozwolił mi tu zostać. Zgodził się. Nie chmurz się, opieka lekarska jest tu równie dobra jak na Ziemi.

— Wobec tego nasz syn będzie nazywał się Aster — powiedziałem uroczyście. — Będzie pierwszym człowiekiem urodzonym wśród gwiazd, musi więc mieć gwiezdne imię.

6

MUK przepowiedział, że poród będzie ciężki i poród istotnie był ciężki.

W tych trudnych dla mnie dniach często wspominałem Andre, który niepokoił się o Żannę, chociaż wiedział, że nowy człowiek pojawi się na świat zdrowy i w przepisowym terminie. Żartowałem wtedy z niego, a teraz mimo pewności, iż Aster urodzi się pomyślnie, denerwowałem się tak samo.

To był świetny chłopak, ten nasz Aster. Pięć kilogramów mięśni i nieprzepartego uroku. Synek roześmiał się, jak tylko otworzył oczy, i radośnie wierzgnął nóżkami. Świat wydał mu się piękny!

— Wiedziałam, że Aster będzie podobny do ciebie — powiedziała Mary. — Miałam jego wizerunki horoskopowe już w trzecim miesiącu ciąży, ale nie pokazywałam, bo się na ciebie nieco gniewałam. Nie tłumacz się, powiedz lepiej, kiedy start?

— Już wkrótce. Chcesz być przy tym obecna, czy powrócisz na Ziemię wcześniej?

— Chcę lecieć z tobą! — wypaliła.

— Głupstwa mówisz — powiedziałem pobłażliwie.

— Nie dziwię się zresztą, bo podobno takie dziwne zachcianki miewają niemal wszystkie młode matki.

— Wszystkich moich zachcianek nawet się nie domyślasz — zauważyła pogodnym tonem. — Będziesz jednak musiał zabrać mnie i Astera ze sobą.

Starałem się ją przekonać, że to nie ma sensu. Stawiałem za przykład Olgę, która jako jedna z najbardziej doświadczonych astronautek powinna w pierwszej kolejności wziąć udział w wyprawie, a jednak poprosiła o wyznaczenie jej na dowódcę trzeciej eskadry rezerwowej, startującej z Ory za jakieś trzy lata, aby jak najdłużej być ze swoją Irenką. O tym, żeby brać dziewczynkę na niebezpieczną wyprawę, ani ona, ani Leonid nawet nie pomyśleli.

— Macierzyństwo — powiedziałem — jest najszczytniejszym i najstarszym powołaniem kobiety. Wszyscy winniśmy liczyć się ze świętymi prawami matki nawet w naszych czasach, kiedy żłobki zapewniają dziecku znacznie lepszą opiekę niż ich własna rodzicielka.

— Moim zdaniem nie gorzej od ciebie znam obowiązki macierzyńskie — powiedziała Mary gniewnie. Nic nie wskórasz, lecimy z tobą.

— Ale dlaczego?! — wykrzyknąłem. — Czemu, wytłumacz mi to po ludzku, chcesz narazić siebie i Astra na trudy i niebezpieczeństwa dalekiej podróży?

— Gdzie ty, Kajusie, tam i ja, Kaja.

Nie zrozumiałem, czemu nazwała mnie Kajusem, nie znalazłem też potem czasu, aby zapytać o to MUK.

— Chcesz, abym wpisał Astra na listę załogi?

— Nie ironizuj, właśnie tego chcę!

Podszedłem do synka, chwyciłem go na ręce i powiedziałem uroczyście:

— Gotuj się do dalekiej drogi, mały człowieku imieniem Aster!

— By! — odpowiedział synek głośno i wyraźnie.

7

Lecieliśmy dwoma eskadrami po sto gwiazdolotów. Każdy z krążowników był pięćdziesiąt kroć potężniejszy od naszego „Pożeracza Przestrzeni”. Podniosłem swój admiralski proporzec na „Cielcu”, okręcie flagowym Osimy. Na jego pokładzie zamieszkali również Wiera i Lusin. Na „Skorpionie” dowodzonym przez Leonida leciał Allan ze swoim sztabem.

Wieści otrzymane z Ziemi tuż przed startem nie były pocieszające. Lokatory nadświetlne Alberta nie wykryły żadnego ruchu wśród gwiazd Perseusza. Zaobserwowano tylko jedno zagadkowe zjawisko, które wówczas zlekceważyliśmy. Zresztą, gdybyśmy nawet pojęli, co ono oznacza, nie zaważyłoby to na naszych planach. Albert doniósł, że nagle zniknęła jedna z gwiazd skupiska Phi wraz z jedną planetą zamieszkaną najprawdopodobniej przez Zływrogów.

— Wzięła i znikła — mówił Albert. — I to niezła gwiazda: olbrzym klasy K o jasności bezwzględnej około minus pięciu — jakieś dziesięć tysięcy jaskrawsza od Słońca!

— A może to anihilacja? — zapytałem. Doniesienie Alberta bardzo mnie zaniepokoiło. Jeżeli Niszczyciele posiedli umiejętność przekształcania materii w przestrzeń, to utraciliśmy naszą główną przewagę wojskową. — Nie sprawdził pan, czy skupisko się rozszerza?

— Za kogo pan mnie ma, Eli? — powiedział Albert urażonym tonem. — Oczywiście, że to zrobiłem! Żadne nowe jamy pustki w Perseuszu się nie pojawiły. Gwiazda po prostu zniknęła bez śladu i to wszystko!

— Obserwacje prowadzono przy pomocy SFP?

— Naturalnie! W przestrzeni optycznej ta gwiazdka będzie spokojnie świecić co najmniej pięć tysięcy lat. Pomarańczowa — bo tak ją nazwaliśmy — zniknęła z przestrzeni ponadświetlnej.

Stacje fal przestrzennych na statkach i na Orze były zbyt słabe, aby zaobserwować zniknięcie Pomarańczowej. Dokładnie natomiast obejrzeliśmy ją sobie przez urządzenia optyczne.

Gwiazda była nader efektowna, jasnopomarańczowa, zaćmiewająca wszystkie sąsiednie ciała niebieskie swym jaskrawym blaskiem. Dawno już zwróciłem uwagę na fakt, że Niszczyciele najchętniej osiedlają się wokół takich gigantów wysokich klas spektralnych. Powiedziałem o tym Osimie.

Sprawa zniknięcia Pomarańczowej zajmowała nas niedługo i nikogo szczególnie nie zaniepokoiła. Romero uważał, że chodzi tu prawdopodobnie o uszkodzenia w SFP i napisał to w raporcie.

Nie będę opisywał podróży do skupisk gwiezdnych Perseusza, gdyż lepiej ode mnie zrobił to Paweł w swoim sprawozdaniu. Wspomnę tylko, że każdy ze statków obu eskadr był znacznie szybszy od „Pożeracza Przestrzeni”, lecz cała flotylla poruszała się wolniej od tego zwiadowcy, nie mogliśmy bowiem liczyć na to, że tak wielkie zgrupowanie okrętów zdoła niepostrzeżenie podkraść się do twierdz Niszczycieli. Należało więc przedsięwziąć środki ostrożności, aby atak wroga nie zaskoczył nas w podróży.

Aster rozpoczął szósty rok życia, gdy przed nami, zajmując całe niebo, rozlały się gigantyczne skupiska gwiezdne Perseusza.

8

Oczekiwano nas.

Już z dala zaczęliśmy rozszyfrowywać wiadomości nadawane przez przyjaciół i wrogów. I znów, jak w trakcie lotu zwiadowczego „Pożeracza Przestrzeni”, w kosmosie rozszalała się burza zakłóceń. Szumy zagłuszały informacje Galaktów, a depesze wewnętrzne Niszczycieli były tak niejasne, że ich rozszyfrowanie niczego nam nie dało.

Podeszliśmy do pasma pustki kosmicznej rozdzielającej oba skupiska: Phi i Chi. Odległość między skupiskami wynosiła około stu parseków — drobiazg w skali galaktycznej lecz wcale nie drobiazg dla naszych statków. Niektórzy z kapitanów nalegali na eksplorację bliższego skupiska Phi, ale ja wytyczyłem kurs na Chi, gdzie nas oczekiwali doskonale przygotowani na to spotkanie wrogowie, lecz także niewątpliwi przyjaciele. Nieznani przyjaciele już poprzednim razem usiłowali nam pomóc, mogliśmy więc i teraz liczyć na ich skuteczne poparcie.

Wkrótce zostawiliśmy po obu stronach puste gwiazdy peryferyjne i znaleźliśmy się w okolicy, gdzie ciała niebieskie tłoczyły się jedno przy drugim.

Obie eskadry leciały odrębnymi szykami taranowymi. W eskadrze Osimy ostrzem tarana był „Cielec”, za nim szedł „Pies Gończy” otoczony pierścieniem dwunastu innych statków. Następne siedem warstw szyku również zawierało po trzynaście gwiazdolotów, z tym że średnica każdej kolejnej tarczy była większa od poprzedniej. Gigantyczny stożek złożony ze stu dwóch okrętów atakował okowy przestrzeni nieeuklidesowej, które niegdyś zacisnęły się wokół „Pożeracza Przestrzeni”. Według obliczeń MUK moc eskadry wystarczyłaby na pokonanie dowolnego zakłócenia metryki.

W odległości kilku tygodni świetlnych dokładnie taki sam zespół statków pod dowództwem Allana i Leonida drążył własny tunel w przestrzeni. Pierwsze ich depesze donosiły, że wszystko idzie zgodnie z planem.

Byliśmy pewni sukcesu.

Doskonale pamiętam dzień, kiedy przekonanie, iż bez trudu zwyciężymy, rozwiało się bez śladu. Owego dnia siedzieliśmy w sterówce we czwórkę: Osima, Wiera, Romero i ja. Blask gwiazd był tak jaskrawy, że rozróżniałem ich twarze. Eskadra anihilując przestrzeń mknęła lu czerwonożółtemu słońcu z jedną planetą. To była Pomarańczowa, która nagle zniknęła z Perseusza przed naszym startem z Ory i równie nieoczekiwanie z powrotem tam się pojawiła. Przedtem, jak już mówiłem, nie zwróciłem na ten fakt szczególnej uwagi, teraz jednak Pomarańczowa niepokoiła mnie coraz bardziej…

— Na razie chyba wszystko idzie pomyślnie? odezwała się Wiera.

— Sądzę, że Niszczycielom tym razem nie udadzą się ich prymitywne sztuczki, którymi omal nie pokonali Olgi i Leonida — odparł Romero, który początkowo nastrojony był bardzo optymistycznie.

— Ja też tam byłem — przypomniał sucho Osima.

— Doskonale pamiętam, szanowny kapitanie Osimo, że i pan był wśród trzech dowódców uciekających na złamanie karku z Perseusza — dorzucił beznamiętnym tonem Romero. — I bardzo się cieszę, że właśnie pan kieruje zwycięskim powrotem.

Obserwowałem wówczas Pomarańczową. Fale przestrzenne obmacujące dziwną gwiazdę zamieniły się w urządzeniach lokacyjnych w zwykłe światło i układały się w jej aktualny wizerunek. Oczekiwałem jakichś niezwykłych przemian, rozbłysków, protuberancji. Nie zdziwiłbym się, gdyby na moich oczach zamieniła się w supernową.

— Czemu tak się wpatrujesz w Pomarańczową? zaciekawiła się Wiera.

— Coś się wydarzy — odparłem. — To przecież nie jest zwyczajne ciało niebieskie, lecz broń gwiezdna wroga… Oby nie wystrzelili w nas salwy niszczycielskich cząsteczek lub pól siłowych!

— Niech tylko spróbują admirale — odezwał się Osima. — Nasze środki ochronne przed cząsteczkami i polami są zupełnie pewne.

Widocznie wypowiedziałem swe obawy w złą godzinę, bo wkrótce zaszły zmiany, lecz nie takie jakich oczekiwałem. Pomarańczowa nie rozbłysła, gigantyczna eksplozja nie zmieniła jej w supernową tryskającą potokami spopielającego promieniowania. Gwiazda zaczęła blednąć, po prostu blednąć. Spojrzeliśmy po sobie z niepokojem. Coś w tym słabnięciu blasku wzbudzało trwogę.

— Wiadomość od Allana! — wykrzyknął Romero. — Proszę uważnie słuchać komunikatu MUK. Zdaje się, źe nadszedł meldunek o całkowitym zwycięstwie!

Ale niestety był to meldunek o klęsce. Później odebrałem wiele podobnych raportów i sam wielokrotnie meldowałem na Ziemię o własnych niepowodzeniach, aż stopniowo do nich przywykłem. Ale tego dnia słowa depeszy zabrzmiały w mych uszach jak marsz pogrzebowy.

Próba eskadry Altana, która usiłowała wtargnąć do wnętrza skupiska, skończyła się fiaskiem. Powtarzało się to samo, co niegdyś z „Pożeraczem Przestrzeni”, z tą różnicą, że obecnie nie wpuszczano nas do wnętrza skupiska.

Ponad sto superpotężnych statków bez powodzenia szturmowało palisady gwiezdne wroga. Z równą gwałtownością, z jaką Leonid uderzał taranem eskadry w zapory przeciwnika, oddział szturmowy odrzucano do tyłu: tylne szeregi statków jeszcze atakowały peryferyjne gwiazdy skupiska, a ostrze szyku, okręt flagowy „Skorpion” znajdował się już na zewnątrz, w przestrzeni wolnej od ciał niebieskich. Drogi ku skupisku Chi były zabarykadowane.

Pomarańczowa ciągle traciła blask. Pojąłem już, że jest to w jakiś sposób związane z zakrzywieniem przestrzeni. Niebawem my sami, śladem Altana, mieliśmy się wytoczyć po narzuconej nam krzywiźnie w otwarty kosmos.

Oczekujesz czegoś, Eli. Prawda? — zapytała Wiera.

— Tak. Sądzę, że zostaniemy stąd wyrzuceni tak gwałtownie, że nawet nie zdołamy zredukować szybkości. Miałem rację. MUK zameldował wkrótce o narastającym zakrzywieniu przestrzeni.

— Niszczyciele działają na razie według znanego schematu — zauważył Romero. — A czy pan nie zamierza poszukać nowych wariantów postępowania, drogi admirale?

— Już szukam…

— No i?…

— Jeżeli oni powtarzają się w swoim działaniu, to i my możemy powtórzyć udany atak Olgi. Znajdziemy odpowiednią planetkę na skraju skupiska, zanihilujemy ją i wtargniemy do wnętrza przez wytworzoną przez nas pustkę.

Osima przekazał dowodzenie automatom i zapalił światło. Na wklęsłych ekranach rozbłysły mapy skupiska Chi. Nie było ono tak zwarte jak gromady gwiezdne na skraju Galaktyki, dostrzegliśmy w nim także pojedyncze gwiazdy z planetkami i ciemne karły wędrujące wśród innych ciał niebieskich. Należało wybrać planetę leżącą możliwie blisko twierdz wroga, aby ich mechanizmy zakrzywiające nie zdążyły ogarnąć swoimi polami wytworzonej przez nas pustki.

W rejonie kosmosu, do którego zbliżały się obie eskadry, znajdowało się około dziesięciu samotnych gwiazd z planetami i tyleż ciemnych karłów. Każdy z tych obiektów mógł być spożytkowany do wytworzenia jamy w pustce. Ale na to musieliśmy nieco poczekać.

9

Poszedłem do laboratorium, w którym Mary zajmowała się hodowlą najprostszych form życia zdolnych do bytowania w różnych warunkach grawitacyjnych, cieplnych i ciśnieniowych oraz do pobierania pokarmu z najrozmaitszych źródeł. Właśnie do tej pracy były jej potrzebne dostarczone przeze mnie z Ziemi materiały.

Patrzyłem bez zainteresowania na kolby z mętnym płynem, które Mary pieczołowicie przestawiała z miejsca na miejsce.

— Nic ciekawego, prawda? — zapytała z uśmiechem.

— A cóż może być ciekawego w tym rzadkim błotku?

— Wyobraź więc sobie, że jedna kropelka tego błotka, wylana niechcący z kolby, wystarczy do zniszczenia całego naszego statku!

Spojrzałem na kolbę pod światło. Była to bez wątpienia kultura bakteryjna, ale o mikrobach niszczących statki do tej pory nie zdarzyło mi się słyszeć. Poprosiłem o wyjaśnienie, jak to się stało, że na pokładzie flagowca znalazły się tego rodzaju niebezpieczne preparaty.

— Wszystko jest zgodnie z przepisami odnotowane w odpowiednich wykazach inwentarza — uspokoiła mnie żona.

— Ale przecież te bakterie niosą w sobie zagładę! Dowódca wyprawy powinien chyba wiedzieć, w jakim celu znalazły się one na pokładzie statku!

— Czyż to jedyne potencjalnie niebezpieczne przedmioty? W porównaniu z anihilatorami niszczącymi planety moje mikroby są niczym!

Opowiedziała mi, że na Ziemi niedawno zsyntetyzowano zadziwiające bakterie o właściwościach mikroskopijnych zakładów atomowych. Przy wystarczającym dopływie energii z zewnątrz, a czasem nawet kosztem energii wewnętrznej procesów trawiennych drobnoustroje te przebudowują jądra atomów substancji stanowiących ich pożywienie.

— Na przykład te drobinki żywią się czystym żelazem — powiedziała Mary wskazując na jedną z kolb. Tam, gdzie one przejdą, żelaza już nie ma, jest natomiast tlen i wodór, krzem i węgiel… Jeżeli natkniemy się na planetę z czystego żelaza, zakażę jej powierzchnię tymi mikrobami i po upływie kilku tysiącleci na martwym metalu wytworzy się warstwa spulchnionej gleby przydatnej dla roślin.

— Uspokoiłaś mnie — powiedziałem. — Możesz do woli bawić się swoimi bakteriami. Do budowy naszego statku nie użyto nawet grama żelaza.

— To nie jest jedyna kolba — odparła Mary z filuternym uśmiechem. — Mam ich około dwudziestu, a w każdej znajdują się drobnoustroje niszczące inne pierwiastki…

Naszej rozmowie przysłuchiwał się Aster, który wszędzie towarzyszył matce. Teraz siedział na podłodze i majstrował przy uszkodzonym smoku-zabawce.

— Tato, zreperuj grawitator — poprosił synek. Już dwa razy spadłem na podłogę.

Przeczyściłem szczoteczką kontakty grawitacyjne, uregulowałem promienniki i Aster zaczął latać na smoku po całym laboratorium.

— Nie boisz się, że zrobi sobie krzywdę? — powiedziała z wyrzutem Mary. — Ucieszyłam się, kiedy ten wstrętny jaszczur się zepsuł. Przynajmniej jeden dzień minął bez zadrapań i siniaków.

— Chłopak bez zadrapań i siniaków nie jest wiele wart — odparłem spoglądając spod oka, czy nie trzeba spieszyć synkowi na pomoc.

— Jeżeli mamie nie podoba się mój zwierzak, to poproszę Lusina, aby przewiózł mnie na Gromowładnym! — krzyknął Aster spod sufitu. Uczepił się rękoma żyrandola, a nogami utrzymywał w miejscu rwącego do przodu smoka. Gdyby zabawka wyśliznęła się spod niego, musiałby spaść.

Skarciłem go i kazałem opuścić się na dół. Posłuchał.

Mary domyśliła się, że coś mnie gnębi, i zapytała o to.

— Istotnie, sytuacja nie jest najlepsza — odparłem. — Drogi do wnętrza skupiska są całkowicie zablokowane. Spróbujemy wobec tego metody, jaką Olga zastosowała przy ucieczce z Perseusza.

Mówiłem cicho, ale Aster miał doskonały słuch. — Chcecie anihilować gwiazdy?

— Po co od razu gwiazdy? — odrzekłem już pełnym głosem. — Wystarczą planetokształtne wędrowne karły. Widowisko będzie bardzo malownicze, spodoba ci się.

— Widziałem na stereoekranie — oświadczył syn — jak wraz z kapitanem Olgą Trondicke zanihilowałeś złowrogą Złotą Planetę. To był wspaniały cios!

— My też dostaliśmy za swoje, synku. Ale masz rację: anihilacja udała się i uzyskaliśmy dosyć pustej przestrzeni do manewru.

Mary już przedtem bez aprobaty przysłuchiwała się moim rozmowom z Astrem, ale tym razem nie potrafiła się opanować.

— Idź do siebie; synu! — powiedziała ostrym tonem. Aster pokornie wyszedł, wiedząc, że nie warto się spierać.

Czuję, że mnie zbesztasz! — powiedziałem z uśmiechem.

— Zupełnie nie znasz miary, Eli! — wykrzyknęła Mary. — Jak ty z nim rozmawiasz?

— Zwyczajnie. Jak z tobą lub z Romerem.

— Właśnie. Ale zapominasz, że my jesteśmy dorosłymi ludźmi, a on dzieckiem! Zaczynam żałować, że na statku nie ma internatu, aby cię od niego odseparować.

10

Przeklęci Niszczyciele byli mądrzejsi, niż byśmy sobie tego życzyli. Ani do gwiazd peryferyjnych, ani do wędrownych karłów nie mogliśmy dotrzeć. Atakowaliśmy raz za razem, dzień za dniem, miesiąc za miesiącem — wszystko bez skutku. Nieeuklidesowa sieć najpierw uginała się pod ciosem, a potem wyrzucała nas na zewnątrz. Gigantyczne skupisko rozpłomienione potężnym blaskiem wielu słońc było dla nas nieosiągalne.

Albert na swej ziemskiej SFP wykrył sześć gwiazd podobnych do Pomarańczowej. Nasza stara znajoma, Groźna, również należała do tego kordonu kosmicznych twierdz. Każda z nich broniła własnego odcinka przestrzeni, a strefy ich działania częściowo się pokrywały, tak że nie sposób było przecisnąć się przez tę siłową ścianę.

Gdybym dyktował powieść w stylu romantycznych przodków, a nie suche wspomnienia, miałbym do dyspozycji wiele pasjonującego materiału. Sam opis pogoni za samotnymi ciałami niebieskimi, znikającymi w chwili, kiedy kierowaliśmy na nie swoje anihilatory, wystarczyłby za fabułę opowiadania przygodowego. A nasze rozczarowania nieuchronnie następujące po krótkotrwałej nadziei na powodzenie! A topniejące zapasy substancji aktywnej, spalanej w ilościach przekraczających wszelkie normy! I wreszcie rzecz chyba najbardziej niezrozumiała i przygnębiająca: żadna z „nieaktywnych” gwiazd zamieszkanych przez Galaktów nie odpowiedziała na nasze apele, żadna nie przyobiecała ani nie udzieliła pomocy!

Trzy pełne ziemskie lata minęły od dnia, w którym dolecieliśmy do skraju Perseusza, i przez ten cały czas bezskutecznie usiłowaliśmy przekroczyć rubieże skupiska. Wtedy właśnie przyszedł mi do głowy pomysł, który później wywołał tyle kontrowersji wśród historyków. Nie chcę się ani chwalić, ani oskarżać. Pragnę po prostu wyrazić własne zdanie na ten temat. Otóż twierdzę, że większej katastrofy niż ta, która spotkała wyprawę w wyniku realizacji mego planu, nie można sobie wyobrazić. Wprawdzie wynik ostateczny był dla nas pomyślny, lecz trudno tu mówić o błędzie Niszczycieli lub mojej zasłudze, bowiem do naszej zaciętej walki nieoczekiwanie wmieszała się siła zewnętrzna.

Opowiem wszystko po kolei.

Wezwałem na „Cielca” Altana, Leonida i innych kapitanów statków, gdyż nie chciałem naradzać się z dowódcami na falach przestrzennych. Przybyłym zaproponowałem, aby obie eskadry zwartą grupą zaatakowały krzywiznę przestrzeni w pobliżu Pomarańczowej. Chcąc odeprzeć tak silny cios, Niszczyciele będą musieli skoncentrować całą dysponowaną moc w mechanizmach obronnych Pomarańczowej. W tym czasie trzy statki z „Cielcem” na czele uderzą z drugiej strony, gdzie w chwili ataku całej floty obrona będzie niewątpliwie słabsza. Trzy statki wtargną do wnętrza i utorowaną przez nie drogą pospieszą pozostałe gwiazdoloty obu eskadr. MUK zanalizował ten plan i uznał go za realny. Oczekiwałem protestów i nie myliłem się.

Allan powiedział:

— Albert donosi, że eskadra rezerwowa Olgi wreszcie wypełniła wszystkie ładownie substancją aktywną. Czy nie lepiej poczekać na jej przylot?

— Trzecia eskadra wprawdzie zwiększy moc całej floty, ale MUK nie gwarantuje, że ta dodatkowa moc wystarczy do rozbicia zakrzywionej metryki przestrzeni — zaoponowałem. — Okręty Olgi będą tu najwcześniej za trzy lata. Czemu mielibyśmy te lata bezproduktywnie tracić? Niszczycieli trzeba pokonać nie siłą, lecz podstępem, a oszukać ich można nawet bez statków Olgi.

— Ryzyko porażki oczywiście istnieje — zakończyłem. — Ale każda wojna niesie w sobie ryzyko. Nie wymagam natychmiastowej zgody. Pomyślcie, naradźcie się z załogami, a jutro nadajcie na „Cielca” uzgodnioną decyzję: „tak” lub „nie”.

Kapitanowie odlecieli na swoje statki, zatrzymałem tylko Allana i Leonida. Leonid był ponury, Allan radosny. Nie pamiętam zresztą, abym go kiedykolwiek widział w złym humorze. To byt idealny dowódca dla wyprawy, której przydarzyło się nieszczęście. Powiedziałem do nich:

— Okrętami z grupy szturmowej będę dowodził osobiście. Zwierzchnictwo nad flotą obejmie Allan. Nie martw się, Leonidzie, bywaliśmy w gorszych tarapatach.

— W gorszych od naszej dzisiejszej sytuacji, zgoda — odparł ze złością. — Ale nie jestem pewien, czy przypadkiem za tydzień „Cielec” nie zaplącze się w tym diabelskim nieeuklidesowym ślimaku. Niszczyciele nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

— Mówiłeś już przecież, że wojna ta stanowi wielkie ryzyko.

Nie przekonałem go wprawdzie, ale więcej nie protestował, choć nie rozchmurzył się do samego odlotu. Pożegnałem ich obu i i poszedłem do Wiery. Była u niej Mary.

— Będziesz musiała rozstać się z Pawłem — zwróciłem się do siostry. — Operacja „Cielca” jest manewrem czysto wojskowym i nie ma sensu, aby brał w niej udział kierownik polityczny wyprawy. Wszystko się przecież może wydarzyć. Paweł pojedzie ze mną, a ty przeniesiesz się do Altana.

— Jak trzeba, to trzeba — odparła.

Odniosłem wrażenie, iż spodobała się jej moja stanowczość. Dawniej często wypominała mi, że sam nie wiem, czego chcę i nie potrafię dążyć do wytkniętego celu.

— Pojedziesz z Wierą i Astrem, Mary. Żona gwałtownie zaprotestowała.

— No dobrze, pozostań na „Cielcu” — skapitulowałem. — Ale po co brać ze sobą chłopca? Oddamy Astra pod opiekę Wierze. Jeśli coś się stanie, nigdy sobie tego nie wybaczymy!

— Co Astrowi może przydarzyć się takiego, co by nie przydarzyło się nam samym? — wykrzyknęła zapalczywie. — Już od kilku lat rozmawiasz z chłopcem jak z dorosłym, czemu więc odmawiasz mu prawa do dorosłego działania? Nie, wysłuchaj mnie do końca. Jestem twoją żoną, a on twym synem… Musimy być z tobą, dzielić twój los!

Nie opierałem się więcej.

Ze wszystkich statków nadeszła odpowiedź „tak”. Żadna załoga nie zadecydowała „nie”, żadna nie wstrzymała się od głosu. Można było przystąpić do wykonania pozorowanego manewru.

11

„Cielcowi” towarzyszyły „Pies Gończy” i „Woźnica”. Grupa czekała na wiadomość od Altana, że flota rozpoczęła atak. Altan zawiadomił mnie, że nowa próba przebicia się również nie przyniosła powodzenia. Gwałtownie zakrzywiana przestrzeń wyrzucała na zewnątrz skupiska jeden gwiazdolot po drugim.

— Już czas! — nadałem sygnał do szturmu i nasze okręty runęły do przodu.

Siedzieliśmy w sterówce we trzech — Osima dowodził, a ja z Pawłem zajmowałem się obserwacją. Na osi lotu połyskiwała Pomarańczowa z widoczną w mnożniku kuleczką jej samotnej planety. Jeżeli tam rzeczywiście były Zływrogi, to powinny przedsięwziąć jakieś kroki obronne, chociażby nieskuteczne, lecz niezwłoczne. Lecieliśmy z ciągle wzrastającą szybkością nie napotykając żadnych przeszkód. Nic nie wskazywało na to, że zostaliśmy wykryci. Trzy gwiazdoloty wtargnęły do wnętrza skupiska.

— Jest zbyt dobrze, aby było naprawdę dobrze przerwał milczenie Romero. — Pomarańczowa jest podejrzanie spokojna!

Jeżeli Zływrogi zamierzały zrobić nam jakiś paskudny kawał, to na razie się z tym nie zdradzały. Nadal lecieliśmy do przodu w nienaruszonej przestrzeni.

— Wśród wielu wariantów omawialiśmy również i taką sytuację, kiedy Niszczyciele będą starali się zwabić nas w pułapkę — odezwał się Osima. — Czy nie wydaje się panu, admirale, że mamy do czynienia z tym właśnie wariantem?

Allan przekazał mi wiadomość, że Pomarańczowa działa nader energicznie i jedynie na naszym kursie nie ma żadnych oznak jej aktywności. Przypuszczenie Osimy stawało się bardzo prawdopodobne. A jednak nie mogłem w nie uwierzyć. Trzeba było dysponować potęgą większą od naszej, odwagą graniczącą z szaleństwem, aby bez oporu wpuścić na swe terytorium trzy gwiazdoloty po tym, czego tam dokonał samotny „Pożeracz Przestrzeni”.

— Na razie wszystko idzie zgodnie z planem odpowiedziałem Osimie. — Niszczyciele zostali zaskoczeni.

Przemknęliśmy obok samotnych, peryferyjnych gwiazd i nareszcie znaleźliśmy się w centrum Perseusza. Na ekranach odbiorników fal przestrzennych ujrzeliśmy mnóstwo świetlnych punkcików, które przybliżały się, mnożyły i rosły. To statki Leonida nie czekając na rozkaz spieszyły w rejon dokonanego przez nas wyłomu. Przestrzeń nadal była spokojna i bez śladu zakłóceń.

— Wygląda na to, że przeciwnik stracił głowę i przegapił ostatnią szansę na skuteczne przeciwdziałanie — powiedział Romero, a Osima tylko ze zdumieniem pokiwał głową.

Wyczerpany napięciem ostatnich godzin zdrzemnąłem się w fotelu. Przyśnił mi się koszmarny sen, pierwszy z serii zadziwiających widziadeł, które tak często później mnie nawiedzały.

Znalazłem się w ogromnej sali, pokrytej kopułą usianą gwiazdami. Ale to był ekran. Doskonale wiedziałem, że oglądam projekcję gwiazd na suficie, a nie same gwiazdy. Stałem pod ścianą sali, potem zacząłem wzdłuż niej iść, później biec. Biegłem po okręgu, którego średnica ciągle się zmniejszała, i po spirali zbliżałem się ku środkowi hali, dokąd nie chciałem iść, bo tam między podłogą a stropem unosiła się w powietrzu półprzezroczysta kula. Nie wiadomo dlaczego bałem się tej kuli, a jednocześnie coś mnie z nieodpartą siłą ku niej popychało. Aby tylko na kulę nie patrzeć, wzniosłem oczy ku sufitowi i ujrzałem na nim wśród jaskrawych gwiazd jaśniejsze od nich punkty, nerwowo miotające się w przestrzeni. Wiedziałem, że były to statki naszej floty. Allan uparcie szturmował skupiska i z równym uporem odrzucano go na zewnątrz.

— Zdaje się, że trafiłem we śnie do sali obserwacyjnej Zływrogów — powiedziałem po przebudzeniu do towarzyszy. — Pawle, pan jako kronikarz wyprawy powinien zainteresować się idiotycznymi widziadłami, które nawiedzają jej dowódcę.

— Rzeczywistość jest gorsza od koszmarnego snu — odparł ponurym głosem Osima. — Proszę zapoznać się z depeszą Allana.

MUK przekazał, że statki Allana, które przebyły już większość przetartej przez nas trasy, natknęły się nagle na metrykę nieeuklidesową i zostały zmuszone do powrotu. Wrota rozwarte dla trzech gwiazdolotów zatrzasnęły się przed pozostałymi statkami floty…

— Druga nowina jest jeszcze ciekawsza-mruknął Romero. — Proszę spojrzeć na ekran.

Spojrzałem i serce we mnie zamarło. Krążowniki wroga błyskawicznie brały nas w szyk sferyczny.

— Około dwustu okrętów przeciwko trzem — powiedział Osima. — Mają przed nami respekt, admirale! — Jeszcze raz się przekonają, że gołymi rękami nie sposób nas wziąć. Alarm bojowy dla „Cielca”, „Psa Gończego” i „Woźnicy”!

Pomknęliśmy na spotkanie eskadr przeciwnika.

12

— Paskudna historia — powiedział Romero ziewając. A co najgorsze, nie widzę żadnego wyjścia z sytuacji.

Minęło już wiele dni od chwili, kiedy rzuciliśmy się na przeciwnika, a do starcia ciągle nie dochodziło. Atakowane statki uciekały, a nas z kolei dopędzały te, od których staraliśmy się oddalić. Kiedy zwracaliśmy się ku nim, uciekały i one. Taktyka wroga była oczywista: nie wypuszczali nas, ale do walki nie chcieli dopuścić.

— Gdyby choć jedna nieaktywna gwiazda się odezwała! — wykrzyknąłem ze złością. — Czyżby w skupisku nie było już żadnego słońca zamieszkanego przez Galaktów?

Romero milczał, ale wiedziałem, o czym myśli: przybyliśmy tu nie jako turyści, lecz oswobodziciele pokrewnych narodów, którym przydarzyło się nieszczęście. Teraz sami byliśmy w trudnej sytuacji, a osłabłe cywilizacje nie mogły nam pomóc.

Coraz bardziej przygnębiała nas różnica między tym, co działo się w czasie lotu „Pożeracza Przestrzeni” a tym, z czym spotkaliśmy się obecnie. Wtedy nieaktywne gwiazdy, które nie potrafiły zmieniać metryki przestrzeni, uporczywie przestrzegały nas przed niebezpieczeństwem, cieszyły się z naszych sukcesów. Teraz przestrzeń była martwa. Nieustannie, całą mocą naszych generatorów, poszukiwaliśmy przyjaciół, ale przyjaciele nie chcieli się odezwać, powiedzieć, gdzie ich szukać.

— Za sferą krążowników wroga widać ciemnego karła — zameldował Osima. — Jeżeli go zdobędziemy, zyskamy swobodę manewru.

— Proszę wezwać dowódców statków. Naradzimy się — rozkazałem.

Osima rozkazał statkom wyhamować się w przestrzeń einsteinowską. Wkrótce „Woźnica” i „Pies Gończy” pojawiły się na ekranach urządzeń optycznych. Zatrzymaliśmy się w swym ponadświetlnym biegu, a wraz z nami zamarły w oddali krążowniki wroga.

— Musimy podjąć ważne decyzje — powiedziałem na naradzie kapitanów. — Nie ma sensu dłużej miotać się wokół Pomarańczowej.

— Mam zastrzeżenia do nowego planu — oświadczył Kamagin, kiedy skończyłem mówić. — Nasze zapasy substancji aktywnej są zbyt małe, aby udało się nam pojedynczo zniszczyć wszystkie statki przeciwnika. Wątpię, żeby zdobycie wędrownego karła coś w tej sytuacji pomogło.

— Nie zgadza się pan na to?

— Nie. Jestem przeciwny temu, aby gwiazdkę spożytkować jako odskocznię do nowej pogoni za krążownikami wroga.

— A jeżeli zużyjemy ją na podróż do przyjaznej gwiazdy?

— Może pan podać współrzędne takiej gwiazdy? Nie? Wobec tego powiem, że przebijanie się na oślep jest równie złe, jak zwyczajne błądzenie.

— Po cóż więc mamy zdobywać karła?

— Aby uciec do swoich — odparł spokojnie Kamagin.

— Nie chce pan wykorzystać faktu, że pomyślnie wtargnęliśmy do wnętrza skupiska? — zapytał niemal wrogo Osima, najbardziej wojowniczy z nas.

Kamagin obrócił się ku niemu:

— Wcale nie uważam tego wtargnięcia za pomyślne. Moim zdaniem atak zakończył się fiaskiem. Plan przewidywał przecież, że najpierw przedrą się trzy statki, a za nimi cała flota. A co osiągnęliśmy? Flota została odrzucona do tyłu, my zaś miotamy się niczym zwierzę zagnane w pułapkę. Trzeba uciekać!

— Uciekać? — powtórzył Romero z uśmieszkiem. — Sądzi pan, drogi kapitanie, że mamy dokąd uciekać? A może pan chce powtórzyć eksperyment Olgi?

— Powtórzyłbym go, gdyby była jakaś szansa na powodzenie. Ale od tego czasu Niszczyciele zmądrzeli i nie pozwolą nam zbliżyć się do swoich planet. Dlatego głosuję za próbą zdobycia wędrownego karła.

— O czym z takim napięciem myśli nasz szanowny admirał? — zapytał mnie Romero.

— Wasz szanowny admirał — odparłem tym samym tonem — zgadza się z kapitanem Kamaginem. Mamy zbyt mało sił, aby opanować skupisko. Inwazja nie udała się, pora wracać. Ale tak czy inaczej musimy najpierw zdobyć tę ciemną gwiazdkę.

13

Nie przypuszczałem oczywiście, że Niszczyciele oddadzą nam bez boju gwiazdkę, która mknęła między ich okrętami jak przywiązana. W kronice Romera znajdziecie dokładne obliczenia naszego manewru i opis tego, jak nasze trzy gwiazdoloty lecące dotąd w zwartej grupce rozprysnęły się nagle każdy w swoją stronę, rozbiły precyzyjny szyk Zływrogów, a kiedy znów wzięły kurs na zbliżenie, co najmniej dziesięć krążowników przeciwnika wraz z ciemnym karłem znalazło się z trzech stron na osi naszego marszu.

Dodam tu tylko, że widowisko panicznej ucieczki wroga było bardzo malownicze. Ani Osima, ani Petri nie ścigali uciekinierów, ale Kamagin wziął odwet za podstępny napad na „Mendelejewa” w Plejadach. Jeden z krążowników znalazł się w stożku skutecznego ognia „Woźnicy” i już z niego nie wyszedł. Słońce zapalone przez Kamagina płonęło tylko kilka chwil, lecz jego złowieszczy blask napędził wrogom jeszcze większego strachu.

Później nasze gwiazdoloty zawisły nad powierzchnią karła, oświetlając go dalekosiężnymi reflektorami. Ten kamienisty glob nie przedstawiał dla nikogo żadnej wartości i można go było bez żalu zniszczyć.

Karzeł tajał, rozlewając wokół siebie przestrzeń, „parował przestrzenią” według celnego określenia Pawła. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Staliśmy się niezależni od zakłóceń metryki wytwarzanych przez Zływrogów. Zakłócenia metryki to zmiana struktury przestrzeni już istniejącej, a tu przestrzeń dopiero powstawała i trzeba było dopiero nadać jej taką lub inną strukturę. Przestrzeń rosła, rozszerzała się, a my pędziliśmy w tym własnym, nieustannie generowanym pęcherzu ochronnym, pewni siebie i bezpieczni.

Powiedziałem, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wszystko, poza jednym. Nie zdołaliśmy wyrwać się na zewnątrz. Pęcherz autonomicznej przestrzeni był tylko pęcherzem. Rozszerzyliśmy jedynie objętość skupiska Chi, wytworzyliśmy w nim malutką opuchliznę, podczas gdy należało rozsadzić gigantyczną sferę zamkniętą wokół Pomarańczowej. Teraz doskonale to rozumiemy. Człowiek jest mądry po szkodzie…

Dzień za dniem oddalaliśmy się od Pomarańczowej, warstwa przestrzeni zwiniętej w nieeuklidesowego ślimaka stawała się coraz cieńsza, widzieliśmy już nawet statki Allana znajdujące się po drugiej stronie zapory i odbieraliśmy ich depesze. Wydawało się nam, że wystarczy jedno silniejsze uderzenie, aby wyrwać się na wolność. Kiedy więc zaczęły tajać ostatnie megatony zdobytej przez nas substancji gwiezdnej, bez wahania rozkazałem przygotować „Woźnicę” i „Psa Gończego” do anihilacji.

— Lepiej poświęcić dwa gwiazdoloty niż narazić całą wyprawę na klęskę! — przeciąłem nieśmiałe protesty Osimy. — Proszę rozpocząć ewakuację załóg obu statków na „Cielca”. Niech maszyny pokładowe przeanalizują nasze szanse.

Wszystkie trzy komputery potwierdziły zgodnie, że dodatkowej materii wystarczy na przebicie ostatniej warstwy metryki nieeuklidesowej. Nie przypuszczaliśmy jeszcze wtedy, że supermądry MUK także może się mylić…

14

Planetoloty zaczęły ewakuować na „Cielca” ludzi i cenny sprzęt ze skazanych na zagładę okrętów. Dowódcy statków naradzali się w mesie, a ja siedziałem z Mary i Astrem. Starożytni kapitanowie żaglowców byli mądrymi ludźmi i mieli rację nie chcąc zabierać swych rodzin na niebezpieczne wyprawy — teraz pojąłem to z całą jasnością.

Aster większość wolnego czasu spędzał w sali obserwacyjnej. Kiedy spotykaliśmy się, dawał mi zapalczywe rady nie gorsze od innych udzielanych mi rad lub moich własnych decyzji. Proszę mnie źle nie rozumieć: wcale nie chcę przez to powiedzieć, że syn był genialny. Po prostu wszyscy członkowie wyprawy byli zwykłymi ludźmi (o czym teraz zaczęto zapominać, kreując nas niemal na tytanów), do których poziomu nie było trudno dorosnąć.

— Niepotrzebnie anihilujesz dwa statki, ojcze! przekonywał mnie Aster. — Tak pochopnie zmniejszać naszą siłę uderzeniową! To nierozsądne…

— Trzy statki istotnie znaczą więcej niż jeden zgodziłem się — ale nie mamy innego wyjścia!

— Mamy! Trzeba zdobyć okręty wroga i zamienić je w przestrzeń.

— To bardzo dobry pomysł — rzekłem z westchnieniem. — Gdybyśmy jeszcze mogli się do nich zbliżyć… Idź na spacer, synku, muszę porozmawiać z mamą.

— Nie ukrywaj przede mną niczego! — powiedziała po jego odejściu Mary. — Grozi nam zguba, prawda? — Nastąpił kryzys — odparłem. — Po kryzysie następuje albo koniec, albo poprawa. Nie należy więc tracić nadziei, lecz trzeba również być gotowym na wszystko…

— A jeśli coś się stanie… — wyszeptała zmienionym głosem — nie wybaczysz mi nigdy, że zabrałam ze sobą Astra!

— Aster jest takim samym człowiekiem jak my i jeżeli trzeba będzie umierać, nie umrze wcześniej od nas. Wyszedłem. Na wewnętrznej „uliczce” podszedł do mnie Romero. Świetnie widać wyczuwał moje samopoczucie, bo chociaż słowa jego były pełne ironii, ani w głosie, ani w wyrazie twarzy tej ironii nie znalazłem.

— Drogi Eli, czy nie zazdrości pan swoim wojowniczym przodkom udającym się na wyprawy bez rodzin? Widzę, że tak. Proszę więc pamiętać, iż owi przodkowie często musieli walczyć w obronie swych dzieci i żon… I walczyli wówczas z samozaparciem, zaciekle, okrutnie i do końca!

— Niestety, muszę odpowiedzieć na to banałem rzuciłem suchym tonem. — Będziemy walczyć z samozaparciem, zaciekle i do końca, Pawle. Ale nie tylko w obronie swoich żon i dzieci, nie tylko w obronie całej ludzkości, lecz także wszystkich istot rozumnych, potrzebujących naszej pomocy!

W mesie przede wszystkim spojrzałem na ekran. Gwiezdne półkule płonęły jaskrawym, wielobarwnym blaskiem, od którego bolały oczy. Pomarańczowa, odległa od nas o tygodnie drogi światła, wyglądała jak ziarnko grochu. Zamyśliłem się. Trzeba zniszczyć gwiazdoloty, ale nie mogłem się na to zdecydować. Za nieeuklidesową barierą pozostała flota, którą nadal formalnie dowodziłem i której musiałem wydać ostatni rozkaz na wypadek niepowodzenia naszej próby przebicia się na zewnątrz. Powiedziałem o tym Pawłowi.

— O ile dobrze zrozumiałem, zamierza pan sporządzić testament? — zapytał. — Czy nie za wcześnie, admirale?

— Na testament istotnie jest za wcześnie. Ale czas już ocenić wyniki naszej wyprawy… Jeżeli zginiemy, nikt tego za nas nie zrobi.

— Naszkicowałem tekst depeszy — powiedział Romero. — Proszę posłuchać.


Admirał Wielkiej Floty Galaktycznej Eli Gamazin do Ludzkości

Atak trzech gwiazdolotów na skupisko Chi Perseusza może zakończyć się klęska. Dwa statki zostano zanihilowane przez nas samych, lot trzeciego ze wszystkimi załogami na pokładzie jest trudny do przewidzenia. Traktujcie tę wiadomość jako mój ostatni rozkaz wydany flocie.

Odwoluję jako nierealny bezpośredni atak na Perseusza. Do skupiska należy przedostawać się stopniowo, uprzednio zniszczywszy nieeuklidesowa metrykę. Próba zagarnięcia samotnych gwiazd i planet na peryferiach skupiska nie powiodła się. Radzę wobec tego opanować pojedyncze ciała niebieskie znajdujące się z dala od skupiska i podciągnąć je do granic Perseusza. Dopiero po skoncentrowaniu dostatecznie wielkiej masy takich ciał przy barierze nieeuklidesowej przystąpić do kolejnego etapu szturmu — anihilacji. Po takim przygotowaniu, które może potrwać kilkadziesiąt lat ziemskich, można liczyć na sukces ataku.

Proszę potwierdzić odbiór.


Trzykrotnie nadaliśmy ten tekst na falach przestrzennych. Nie wątpiliśmy, że wrogowie przechwycą naszą transmisję, ale nie chcieliśmy trzymać jej w tajemnicy, bowiem nowy nasz plan opierał się nie na podstępie, lecz na potędze.

Po chwili otrzymaliśmy odpowiedź Altana: „Rozkaz admirała odebraliśmy”.

— Przystąpić do anihilacji gwiazdolotów! — rozkazałem.

15

I znów „Cielec” pędził w pęcherzu autonomicznej przestrzeni, rodzącej się tym razem z niszczonego statku. W sterówce znajdował się tylko Osima, któremu powierzyłem dowództwo w próbie przebicia się na zewnątrz. Ja wraz z innymi siedziałem w mesie, bowiem sala obserwacyjna została zajęta przez ewakuowane załogi anihilowanych statków. Nie patrzyłem na ekrany, pozostawiając obserwację Romerowi.

Paweł powiedział w pewnej chwili:

— Zakrzywiona metryka cofa się trzykrotnie wolniej, niż to jest konieczne do przebicia się na zewnątrz. Flotylla wroga przeszła w obszar nadświetlny… Niech pan zajrzy do sterówki, Eli.

Udał się tam wraz ze mną. Siedzieliśmy obok milczącego Osimy. Na ekranie rozpadał się ostatni fragment „Woźnicy”. Ostatnia szansa, myślałem, ostatnia szansa!

— „Woźnica” przestał istnieć, admirale! — powiedział wibrującym głosem Osima. — MUK donosi, że przebyliśmy najwyżej jedną czwartą drogi na zewnątrz. Czy kontynuować anihilację?

— Oczywiście — odrzekłem spokojnie. — Teraz kolej na „Psa Gończego”. Nie rozumiem pańskiego pytania, Osimo.

Kapitan już się opanował.

— MUK radzi przyspieszyć anihilację drugiego statku.

— Wprawdzie na obliczeniach komputera nie bardzo można polegać, ale nie mamy innego wyjścia — odparłem.

Tym razem nie udało się uniknąć rozbłysku. Ognista kula rozlała się na miejscu zniszczonego gwiazdolotu, a my pomknęliśmy ku centrum eksplozji. Po chwili okazało się, że ofiara była daremna.

— Koniec, admirale — wykrztusił martwym głosem Osima. — Nie zdołaliśmy przebić bariery. Przeciwnik zbliża się do statku. Czekamy na rozkazy — zakończył spokojnie.

— Ogłosić alarm bojowy — rzuciłem i wyszedłem ze sterówki.

16

Za drzwiami zatrzymałem się i bezsilnie oparłem o ścianę. Korytarz przy wejściu do sterówki był pusty i mogłem być przez chwilę sam. Postałem tak chwilę, zbierając myśli, a potem ruszyłem przed siebie. Szedłem krętymi tunelami i przede mną bezszelestnie rozsuwały się drzwi, bo wszystkie mechanizmy ochronne i blokujące były nastrojone na moje indywidualne pole, na pole admirała Wielkiej Floty Galaktycznej. Admirała! „Jeszcze jesteś admirałem, Eli! — powiedziałem do siebie z gniewem. — Walka jeszcze trwa!”

Wszedłem do pomieszczenia MUK, które jedynie ja mogłem odwiedzać bez zezwolenia kapitana statku. Pośrodku pokoju stał fotel. Usiadłem w nim. Przede mną na stoliku, przez który biegły tysiące przewodów do czujników i analizatorów, wznosiła się niewielka skrzyneczka — krystaliczny mózg naszego pokładowego komputera, jednego z setek identycznych egzemplarzy maszyn typu MUK rozsianych po wielu planetach, zamontowanych na wielu statkach.

— Powiedz supermądry, nieomylny mózgu — rzekłem na głos — powiedz, intelekcie absolutny, co czeka nas w wyniku rozgrywanej obecnie na zewnątrz kombinacji: dwieście okrętów wroga przeciwko jednemu naszemu?

„Klęska! — zapłonęła w moim mózgu beznamiętna odpowiedź komputera, który po chwili uściślił: — Zguba «Cielca» po zniszczeniu wielu atakujących statków wroga”.

— A więc i twoja zguba?

„Moja przede wszystkim. Jeśli wpadnę w ręce wroga, ludzkość będzie zgubiona, bo zbyt wiele wiem. Dla dobra człowieka powinienem zostać zdemontowany jeszcze przed ostateczną klęską”.

— To ci obiecuję, ty tępa imitacjo ludzkiego rozumu!

Zerwałem się i wyszedłem. Pobiegłem na oślep przed siebie i nieoczekiwanie znalazłem się w pomieszczeniu Aniołów. Trub radośnie objął mnie skrzydłami. Odprowadziłem go na bok.

— Jest bardzo źle — powiedziałem.

— Gorzej niż było w Plejadach, kiedy napadły nas Zływrogi? — zapytał. Wydarzenia owych dni stanowiły dla niego coś w rodzaju wzorca właściwego postępowania.

— Znacznie gorzej. Chodzi o nasze życie, a MUK dał ujemną prognozę…

— Chcesz powiedzieć, że zginiemy w oczekującym nas starciu, Eli?…

— Tak. Wiem, że trudno jest umierać, ale historia nie kończy się na nas…

Od Aniołów poszedłem do Lusina, który właśnie uczył skrzydlatego smoka walki powietrznej. Na Gromowładnego napadło stado pegazów, a jaszczur odpędzał wojownicze konie.

— Jak tam na zewnątrz? — zapytał Lusin. — Jesteśmy ścigani?

Opisałem mu naszą sytuację.

— Wszyscy zginą, Eli?

— Czyżbyś się spodziewał, że któryś z twoich tworów ocaleje z tego kataklizmu?

— Tylko Gromowładny, trzeba go uratować! Nas jest wielu, a on jeden jedyny. Pegazy też. Wysadź je na jakiejś planecie, niech się rozmnażają…

— Gdyby to było możliwe — odparłem — to razem z pegazami wysadziłbym na jakiejś bezpiecznej planecie również Astra i Mary!

Nagle się uspokoiłem. Rozpacz dławiąca mnie jeszcze kilka minut temu zniknęła, uspokoiłem się. Wiedziałem już, czego chcę, wiedziałem też, że będzie mi trudno obronić ten mój nowy plan przed dowódcami i załogami trzech gwiazdolotów, ale że tego dokonam. Moje miejsce było w sterówce, poszedłem więc tam niezwłocznie.

— Nareszcie pan jest, admirale! — wykrzyknął.

Osima rozdrażnionym tonem. — Dowódca floty wroga nadal bezczelne ultimatum, na które musimy godnie odpowiedzieć.

17

Przed zapoznaniem się z depeszą Niszczycieli spojrzałem na stereoekran. Zielone ogniki krążowników zbierały się w grupki. Coś się zmieniło — statki Zływrogów przekroczyły dystans bezpieczeństwa, do niedawna tak ściśle przeze mnie przestrzegany.

— Czemu oni nagle przestali się nas obawiać? powiedziałem nieświadomie na głos.

— Jeden gwiazdolot jest dokładnie trzy razy słabszy od trzech — odparł chmurnie Kamagin.

Puściłem to mimo uszu i rozkazałem komputerowi: — Odczytaj ultimatum przeciwnika!

MUK włączył się natychmiast:

„Do statku galaktycznego, który wtargnął do naszego skupiska gwiezdnego. Wasza próba przedarcia się na zewnątrz nie powiodła się. Nie uda się też wam zniszczyć jakiegokolwiek z naszych okrętów. Jesteście skazani na zagładę. Proponujemy kapitulację. Gwarantujemy zachowanie życia. Orlan Niszczyciel Pierwszej Kategorii Imperialnej”.

Spojrzałem na swych pomocników.

Romero odwrócił twarz, Osima spokojnie czekał na rozkazy, aby natychmiast wcielić je w życie.

— Kapitulujemy — rzekłem sucho.

Obecni w sterówce najpierw zmartwieli, a potem zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego, zarzucając mi tchórzostwo, szaleństwo, obłęd. Przeczekałem to. Pierwszy odzyskał spokój Osima.

— Proszę pomyśleć, admirale. Chodzi przecież nie tylko o nasze życie. Będziemy musieli oddać wrogowi sprawne anihilatory bojowe i napędowe oraz MUK, a to oznacza zagrożenie dla całej ludzkości!

— Oddać, tak, lecz niesprawne. MUK zostanie zniszczony, a urządzenia sterujące anihilatorów zdemontowane. Zrobi to Kamagin i pan, Osimo.

Po chwili milczenia odezwał się Romero:

— Widzę, że pan to wszystko dokładnie przemyślał, Eli. Czy nie zechce pan wobec tego być tak uprzejmy i oświecić nas, czemu mamy iść do niewoli razem ze statkiem? Czy życie w kajdanach wroga jest lepsze od honorowej śmierci? I czy przypadkiem na decyzję szanownego admirała nie wpływa ta okoliczność, że na pokładzie statku znajduje się jego rodzina?

— Tak, wpływa. Gdyby na statku nie znajdowała się moja rodzina, decyzję kapitulacji podjąłbym znacznie wcześniej i bez tak wielkich oporów.

— Powiedział pan: decyzję? — obojętnie zapytał Kamagin. — A nam się zdawało, że to na razie tylko propozycja…

— Proszę mnie wysłuchać — powiedziałem — i dopiero wtedy osądzać. Gdyby chodziło tylko o nas, to istotnie uczciwa śmierć w nierównej walce byłaby znacznie lepsza od niewoli Zływrogów. Ale nie mamy prawa myśleć tylko o sobie. Jesteśmy wszak pierwszymi przedstawicielami ludzkości i jej gwiezdnych przyjaciół, którzy znaleźli się w legowisku wroga, i musimy zachowywać się z godnością. Umrzeć potrafi każdy, a życie w trudnych warunkach jest bohaterstwem. Nie zależy mi na własnym życiu i nawet nie na tym, aby lepiej poznać przeciwnika, choć to może okazać się cenne po naszym ewentualnym uwolnieniu. Najważniejsze jest to, żeby Niszczyciele nas poznali. Wielkie idee, które popchnęły nas ku wyprawie do Perseusza, nie umarły, dopóki my żyjemy. Nasi przeciwnicy muszą dowiedzieć się, o co nam chodzi. Wtedy jedni z nich poczują do nas jeszcze większą nienawiść, drudzy zawahają się, a inni jeszcze, na pewno nieliczni, staną się naszymi sprzymierzeńcami: przecież Niszczyciele są nie tylko okrutni, lecz także bez wątpienia mądrzy, nikt ich inteligencji nie neguje… Nie, walka ze Zływrogami nie kończy się z chwilą naszego uwięzienia! Będzie trwać nadal, tylko w innej formie. W starożytności nazywano to wojną ideologiczną. Wierzę, iż w tej wojnie zwyciężymy!

Skończyłem i zamknąłem oczy. Przez kilka chwil panowała cisza. Ludzie zastanawiali się nad mymi słowami. Nagle rozległ się okrzyk Kamagina:

— Spójrzcie na ekran! Spójrzcie na ekran!…

Na ekranie szalał płomień. Wrażenie było takie, jak gdybyśmy znaleźli się w epicentrum wybuchu, który rozrzucił na wszystkie strony krążowniki przeciwnika. Pomarańczowa rozprzestrzeniła się na cały horyzont, zajęła całe niebo.

— Admirale, Niszczyciele giną! — wykrzyknął radośnie Osima.

— Ale my zginiemy wraz z nimi, drogi kapitanie ostudził jego zapały Romero, który nawet w owej strasznej chwili nie stracił swego poczucia humoru.

Później gwałtowny rozbłysk światła rozjaśnił mroczną sterówkę i wszyscy naraz straciliśmy przytomność.

18

Odzyskaliśmy przytomność również jednocześnie. Sterówka była jasno oświetlona, a na białych ekranach przesuwały się wizerunki gwiazd. Uniosłem głowę i stwierdziłem z ulgą, że wszyscy moi towarzysze żyją. Później spojrzałem na wejście do sali.

Przy drzwiach stały trzy dziwaczne istoty podobne do ludzi. Były też podobne do ujętego przez nas Niewidzialnego, ale różniły się od niego zasadniczo: tam była goła konstrukcja sporządzona według suchych obliczeń, tu zaś mieliśmy przed oczami coś w rodzaju prawdziwego ciała.

Jeden z Niszczycieli wysunął się do przodu i powiedział nienaganną ziemszczyzną:

— Admirale Eli, proszę rozkazać otworzyć luki pańskiego statku. Jestem Orlan i ja teraz będę dowodził „Cielcem”!

Osima rzucił się ku Orlanowi i uderzył go ręką w pierś. Jego dłoń swobodnie przeszła przez ciało Niszczyciela, jakby niczego w tym miejscu nie było.

Загрузка...