6. Marzycielski Automat

1

Ewakuacja przypominała paniczną ucieczkę.

Do sali wtargnęły głowooki, które bez żadnych dyskusji zaczęły nas zaganiać ku wyjściu, poszturchując opornych ciosami pól grawitacyjnych. Znów pojawił się Orlan i po raz pierwszy usłyszeliśmy jego krzyk, rozlegający się później tak często, że do tej pory dźwięczy mi w uszach. — Szybciej! Szybciej! Szybciej!

Niewiele pamiętam z początkowego stadium ewakuacji, bo wkrótce po uwolnieniu mnie z klatki grawitacyjnej straciłem przytomność. Ocknąłem się na pryczy z głową na kolanach Mary i usłyszałem jej szczęśliwy głos:

— Ocknął się! Żyje!

— Na jaki statek nas ładują? — spytałem.

— Na „Cielca” — odparł Kamagin, który stał w pobliżu. — Władcy Wszechświata boją się pokazać nam wnętrze swoich okrętów — dorzucił ironicznie.

Znów straciłem przytomność. Przyszedłem do siebie już na pokładzie „Cielca” stwierdzając ze zdumieniem, że półleżę na grzbiecie jednego ze skrzydlatych wychowanków Lusina. To właśnie jakiś gwałtowniejszy ruch pegaza przywrócił mi zmysły.

— Nareszcie w domu! — wykrzyknął Osima idący obok mnie.

Niszczyciele nie tknęli niczego w naszych kabinach.

Co chwila ktoś wybiegał na korytarz, wołając radośnie, że nie ma żadnych uszkodzeń, że niczego nie brakuje.

— Zajrzyj do nas — poprosiłem Mary, kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami naszego mieszkania. — Ja wstąpię do sali obserwacyjnej. Nie obawiaj się o mnie, czuję się już całkiem dobrze.

Nie zdążyłem odejść na dwa kroki, kiedy obok mnie przemknął Aster z jakimś naczyniem w ręku. Zawołałem go, ale nawet się nie odwrócił.

— Dokąd on tak pędzi? — zapytałem z niepokojem. — Nie pora teraz na bieganinę po statku!

Mary uśmiechnęła się pogodnie.

— Nic mu się nie stanie. Poczekajmy tu chwilę na jego powrót.

— Wszystko załatwione, mamo! — krzyknął już z daleka. — Wprawdzie nie udało mi się wyjść ze statku, ale wylałem płyn na zewnątrz przez kanał analizatora. Planeta jest zakażona.

— Co to znaczy, Mary? O jakim zakażeniu on mówi?

Okazało się, że Aster na polecenie Mary rozpylił na planecie kulturę bakterii odżywiających się niklem i jego solami. Planeta została zarażona życiem. Proces będzie z początku rozwijał się powoli, póki epidemia życia nie ogarnie całego globu, a wtedy rozwój życia można będzie przerwać jedynie unicestwiając całą planetę.

Zuch jesteś, synu! — powiedziałem, klepiąc go po ramieniu.

Po krótkotrwałym ożywieniu znów poczułem się źle. Zachwiałem się. Podchwycił mnie Petri i zaprowadził do mego pokoju. Tam położył mnie na kanapie. Siły stopniowo wracały. Uruchomiłem deszyfrator i poprosiłem przyjaciół, aby nastroili się na moje promieniowanie. Rozmawiać myślami było nie tylko bezpieczniej, ale i łatwiej, przynajmniej dla mnie, gdyż bardzo osłabłem i słowa z trudem przeciskały mi się przez gardło.

— Zdarzyło się wiele zadziwiających rzeczy i musimy zanalizować sytuację — powiedziałem. — Chciałbym poznać pańską opinię, Pawle.

W tej samej chwili do pokoju wszedł Lusin z Astrem, prowadząc pod rękę Andre. Andre miał na sobie nowe ubranie, był ogolony i porządnie uczesany. Przypominał teraz dawnego Andre, nieco tylko wychudłego i postarzałego. Tak pewnie wyglądali w starożytności ludzie wstający z łóżka po długiej chorobie. Wywołało to chwilowe zamieszanie.

— Pańskie sny, admirale — powiedział Romero, kiedy nowo przybyli usiedli — są chyba swoistą formą informacji przekazywanej przez naszych ukrytych przyjaciół z obozu Niszczycieli.

— Właśnie na uzyskanie takich przyjaciół spośród narodów gnębionych przez Zływrogów i samych Niszczycieli liczyłem, prowokując publiczną dyskusję ze zwierzchnikiem wrogów. I zdaje się, że osiągnąłem pewien sukces.

Romero zaoponował: — Tu nie chodzi o szeregowych Zływrogów, zyskaliśmy tajnych sprzymierzeńców w bezpośrednim otoczeniu Wielkiego Niszczyciela. Świadczą o tym wiadomości z narady w sztabie generalnym przeciwnika, z których jedna — nasza ewakuacja — już się potwierdziła. Odnoszę przy tym wrażenie, iż działają tu nie pojedynczy sympatycy, lecz cała organizacja przyjaciół, która być może spowodowała awarię na Trzeciej Planecie. Jedynym godnym zaufania źródłem informacji — zakonkludował Paweł — są dziś sny Elego. Zdaję sobie sprawę, że byłoby głupotą prosić admirała, aby zechciał jak najwięcej śnić. Można go jednak prosić, żeby zapamiętywał dosłownie wszystko, co ujrzy w swych majakach. Życzymy przyjemnych snów!

2

Czasami odnosiliśmy wrażenie, iż nasi strażnicy opuścili statek, tak swobodnie mogliśmy się poruszać po części mieszkalnej i parku. Wystarczyło jednak zbliżyć się do pomieszczeń służbowych i już nie wiadomo skąd pojawiał się dyżurny Zływróg. Zakazem nie była objęta tylko sala obserwacyjna, w której dniem i nocą tłoczyli się ludzie.

Nieraz łamałem sobie głowę nad zagadką, czemu Niszczyciele nas tam puszczają, zdradzając tym samym tajemnicę fortyfikacji Perseusza. Petri uważał, że czynili to umyślnie, aby zastraszyć nas swoją potęgą, a potem narzucić traktat pokojowy na własnych warunkach.

Wrogowie rzeczywiście mieli się czym pochwalić. Pędziliśmy w otoczeniu statków wrogiej eskadry, poza granicami wyznaczonej przez nie sfery rozpościerała się majestatyczna panorama: jedna gwiazda zastępowała drugą, nie było im końca, a przy każdej z nich mnożniki wykrywały planety, setki planet, zagospodarowanych, uprzemysłowionych, z miastami i fabrykami i tysiącami okrętów krążących wokół globów. Patrzyłem na to w przerażeniu, bo wróg istotnie był bardzo potężny.

Kamagin zapisywał w dzienniku pokładowym, zabranym z jego starego statku, wszystko, co dostrzegał na stereoekranie. Wkrótce na podstawie tych notatek sporządził schemat przebytej drogi, nie tak dokładny, jaki mógłby wykonać komputer, ale wystarczająco szczegółowy.

Jedynie na Osunie demonstracja potęgi Niszczycieli nie wywarła żadnego wrażenia. Uważał on mianowicie, że wszystkie te piekielnie uzbrojone planety ze sztucznymi księżycami i armadami krążowników są w trzech czwartych mistyfikacją. Wróg miał wedle jego opinii krążyć wokół tego samego rejonu i pokazywać go z różnych stron.

— Przypatrzcie się uważnie — dowodził, wodząc palcem po mapie Kamagina. — Charakterystyki planet powtarzają się. Dlaczego?

Nie przekonał mnie: lecieliśmy prosto na Pomarańczową, a nie krążyliśmy wokół niej. Wkrótce jednak Pomarańczowa zeszła z osi lotu. Minęliśmy ją i po paru dniach pomknęliśmy ku środkowi skupiska.

W dniu katastrofy byłem w laboratorium Mary, która ze świeżym zapałem badała prymitywne formy życia. Pomagał jej w tym Aster.

— Ożywimy nie tylko Niklową, lecz te wszystkie metalowe pustynie, jeżeli kiedykolwiek zdołamy do nich dotrzeć — mówiła żona. — Obok krystalicznych pseudoroślin zjawią się tam organizmy żywe, najpierw mikroskopijne, a później takie, do jakich przywykliśmy na Ziemi.

Nagle przez cały statek przebiegł skurcz. Wszystko zadygotało, ruchome przedmioty poderwały się ze swoich miejsc. Ściany zbliżały się ku sobie, a podłoga wznosiła się ku opadającemu sufitowi.

— Mary, co z tobą? — wykrzyknąłem przerażony, widząc, jak żona spłaszcza się niczym naleśnik, by po chwili spęcznieć i zamienić się w karzełka. Przypominało to widoki z gabinetu krzywych luster. Ja pewnie też wyglądałem nie lepiej, bo Mary zbladła i szarpnęła się, kiedy wreszcie udało mi się chwycić ją za rękę.

Wszystkie przedmioty wróciły po chwili do swych normalnych proporcji, ale „Cielec” nadal wibrował i cały statek wypełniony był łoskotem mechanizmów.

— Biegnijmy do sali obserwacyjnej! — krzyknąłem. — To jakiś nowy podstęp przeklętych Niszczycieli!

Na wewnętrznej uliczce omal nie zderzyłem się z pędzącym Orlanem. Tym razem nie miał eskorty, a jego wygląd świadczył o tym, że katastrofa również dla niego była zaskoczeniem. Chwyciłem go za ramię.

— Co się stało?

Orlan zaczął się w milczeniu wyrywać. Poczułem, że traci siły. Dowiedziałem się później, iż Niszczyciela pozbawionego środków technicznych, wszystkich tych pól grawitacyjnych, zakrzywionych powłok przestrzennych i wyładowań elektrycznych, może pokonać byle ziemskie dziecko.

— Puść mnie! — wychrypiał Orlan. — Wszyscy tu zginiemy, jeżeli mnie nie puścisz!

Mary szarpnęła mnie za rękaw. Niechętnie uwolniłem nienawistnego Zływroga i Orlan pomknął takimi niewiarygodnymi skokami, że aż mi zamigotało w oczach.

W sali obserwacyjnej uderzył mnie przeraźliwy krzyk Kamagina:

— Admirale, spadamy na Pomarańczową!

3

Trzy czwarte gwiazd skupiska zniknęło z ekranów, a pozostałe bladły w oczach. Chwyciłem lornetę mnożnika, ale i tam również dostrzegłem jedynie czarną pustkę.

— Zabawna przygoda! — powiedział Osima głosem, w którym nie było śladu lęku, a tylko zainteresowanie. Energiczny kapitan najwidoczniej zastanawiał się już, jaką korzyść możemy wyciągnąć z awarii.

Pomarańczowa nie świeciła, lecz pałała jak nieustanny jaskrawożółty rozbłysk eksplozji. Kamagin miał rację, spadaliśmy na nią, i to z coraz większą prędkością, wielokrotnie już teraz przekraczającą szybkość światła.

— Wkrótce nie będzie już żadnej gwiazdy powiedział w zadumie Romero. — Przedziwny świat! Czy panu, admirale, nie śniło się przypadkiem nic podobnego?

Gwiazdy nadal blakły i znikały, a za nimi zaczęły rozpływać się okręty wrogów. Wokół nas szalała burza, jakiej od dawna nie potrafiliśmy sobie nawet wyobrazić, burza nieustannie zmieniająca metrykę przestrzeni.

— Admirale Eli! Proszę do sterówki! — rozległ się z głośników ostry głos Orlam. — Natychmiast do sterówki!

Zawahałem się, ale Romero powiedział:

— Proszę iść, to nie zaszkodzi. Najwidoczniej zdarzyło się coś niezwykłego, skoro potrzebują pańskiej pomocy…

Sterówka była oświetlona, transportery siłowe nie działały i musiałem ręcznie otwierać drzwi. W pobliżu foteli stał Orlan ze swymi adiutantami. Skłoniłem się w odpowiedzi na jego powitanie.

— Trzeba uruchomić urządzenia napędowe statku, admirale! — rozkazał Orlan. — Chodzi o życie twoje i twoich przyjaciół!

— O wasze chyba też — dorzuciłem ironicznie. Mówiłem już, że komputer sterujący napędem jest uszkodzony.

— Musicie go natychmiast naprawić!

— Nie znam się na takich skomplikowanych aparatach.

— A kto się zna?

— Nikt. Maszyny sterujące remontuje się jedynie w bazie kosmicznej.

— Macie chyba sterowanie ręczne?

— Tak, ale można go używać tylko w przestrzeni einsteinowskiej, a nie w obszarze nadświetlnym. Powiedz zresztą, co się stało, abym mógł zdecydować, czy warto wam pomagać.

Orlan milczał przez chwilę i zdawał się czegoś nasłuchiwać. „Pewnie mają łączność telepatyczną” — pomyślałem.

— Powiem — odezwał się wreszcie. — Mechanizmy, kształtujące metrykę, zainstalowane na gwieździe, obok której przelatywaliśmy, rozregulowały się. Kurs flotylli został zmieniony, a statki rozproszone. Znaleźliśmy się wewnątrz ślimaka przestrzennego, a krążowniki konwoju na zewnątrz.

— Nie widzę w tym żadnej tragedii, chyba że coś przede mną ukrywasz.

Orlan wahał się kilka sekund.

— Wielki zabronił tracić „Cielca” z oczu. Kiedy zaczniemy znikać, okręty nas zaatakują. Musimy się trzymać w pobliżu eskorty lub odeprzeć ich salwę grawitacyjną, bo inaczej koniec z nami. Uruchom mechanizmy obronne, admirale!

— Czy mamy za cenę życia sprzedać najważniejsze tajemnice ludzkości? Nasze życie nie jest tyle warte!

— Za późno! — krzyknął strasznym głosem Orlan. — Jesteśmy ostrzeliwani!

Obok Pomarańczowej pałającej złowieszczym światłem na wygasłym niebie pozostały jeszcze trzy zielone punkciki, trzy niknące w innym świecie gwiazdoloty. Wiedziałem już, co to znaczy atak grawitacyjny. Bez pól ochronnych nie sposób go przeżyć. Zamknąłem oczy.

— Nie! — wykrzyknął triumfalnie Orlan. Nie!…

Otworzyłem oczy. Na czarnym niebie płonęła tylko Pomarańczowa. Krążowniki zostały wyrzucone z naszej przestrzeni wraz z wystrzelonymi przez siebie falami grawitacyjnymi. Nie wiedziałem, co nas czeka w przyszłości, ale Orlan również byt najwidoczniej kompletnie zdezorientowany.

— No i obeszło się bez zdrady ludzkich tajemnic! — zakpiłem z niego. — Czy nie wydaje ci się przypadkiem, iż po naszej stronie wystąpiły siły znacznie potężniejsze od całej floty waszych krążowników?

— Po waszej stronie, mówisz? — Wskazał ręką na Pomarańczową. — Gdybyś wiedział, dokąd pędzimy, wolałbyś zginąć od salwy dział grawitacyjnych. W imperium Wielkiego Niszczyciela nie ma miejsca groźniejszego niż Trzecia Planeta!

Odwrócił się do mnie plecami.

Niewidzialne, giętkie ręce chwyciły mnie za ramiona, odwróciły i popchnęły ku wyjściu. Wściekłym szarpnięciem spróbowałem się uwolnić, ale nie miałem teraz pola osobistego, którym niegdyś poraziłem atakującego mnie niewidzialnego. Pogroziłem więc tylko pięścią Orlanowi i spokojnie wyszedłem na korytarz.

4

Na wklęsłych ekranach złociło się niebo. Powiedziałem „niebo” i poczułem, jak słowo to kłóci się z widokiem rozpościerającym się przed nami. Niebo to przestrzeń z gwiazdami, planetami i satelitami. Tu zaś była tylko wypełniająca wszystko Pomarańczowa i krążąca wokół niej samotna planeta.

Tuż przed lądowaniem na planecie Orlan odnalazł mnie w parku, gdzie przechadzałem się z synkiem, i odwołał na bok.

— Admirale Eli — powiedział. — Statek opada w złym miejscu. Przyciąganie na planecie zależy od szerokości geograficznej, a my lądujemy w strefie wysokiej grawitacji. Należy szybko dotrzeć do Stacji Metryki Przestrzennej, tam będzie lżej. Na Planecie nie ma środków komunikacji, gdyż nie wolno jej odwiedzać. Stacja nie odpowiada na wezwania. Musisz zatroszczyć się o to, aby jeńcy szli możliwie szybko.

— Jakie ciśnienie i temperatura panują na planecie? Czy potrzebne są skafandry? Jak z wodą i żywnością? — Skafandry zostawcie na statku. Ciśnienie i temperatura są znośne. Żywność i wodę załadujcie na swoje awionetki. Masz jeszcze jakieś pytania?

— Tak. Co to za planeta? Czemu na niej lądujemy? Jaki los nas czeka?

— Na te pytania nie odpowiem — rzucił zimno i pośpiesznie się oddalił.

5

To była metalowa planeta, naga metalowa pustynia nigdzie nie zakamuflowana nawet pseudoroślinami podobnymi do „rosnących” na Niklowej. Nad oślepiająco błyszczącą złotem i ołowiem równiną rozpościerało się połyskliwe, złotawe niebo z pałającą na nim czerwonawą gwiazdą, której pozorna średnica była około pięciu razy mniejsza od naszego ziemskiego Słońca.

Schodząc po trapie upadłem. Potężna siła pochwyciła mnie i rzuciła w dół. Na mnie zwalił się Petri, a na niego Osima. Spróbowałem się unieść na rękach, ale nie zdołałem. Petri pomógł mi wstać. Pomagając sobie laską przykuśtykał do nas Romero. Zawsze był z natury blady, ale teraz jego bladość nabrała niebieskawego odcienia.

— Co najmniej trzykrotne przeciążenie-wykrztusił próbując się uśmiechnąć, co nie bardzo mu sil udało. — Obawiam się, drogi przyjacielu, że tego nie wytrzymamy.

Stosunkowo najlepiej czuł się Kamagin. W jego czasach kosmonautów trenowano na wielkie przeciążenia, gdyż nie było wówczas grawitatorów stwarzających normalne warunki przyciągania ziemskiego w kosmosie.

Anioły i całe gospodarstwo Lusina wyładowano przed ludźmi. Skrzydlate istoty również nie czuły się najlepiej.

Zobaczyłem w oddali Orlana i poprosiłem Petriego, aby pomógł mi do niego dotrzeć. Wyładunek trwał nadal, a ja z przerażeniem myślałem, co będzie z Mary i Astrem. Orlanowi ciążenie także dawało się we znaki. Poprosiłem go:

— Czy nie można zostawić najsłabszych? Na statku działają grawitatory…

— Wszyscy wysiadają! — uciął. Powróciłem do towarzyszy. W tej samej chwili na trapie pokazał się Aster z plecakiem na ramionach. Za nim szła Mary. Malec nieostrożnie postawił nogę na stopniu, potknął się i potoczył na ziemię. Gdyby Petri nie podtrzymał go w ostatniej chwili, synek skręciłby sobie kark. Pospieszyłem ku niemu i zabrałem plecak, w którym, jak się później okazało, leżały pojemniki z kulturami bakterii żywiących się złotem i ołowiem.

Kiedy ostatni człowiek zszedł na grunt, automaty zaczęły wyładowywać awionetki z zapasami wody i jadła oraz jakieś długie skrzynie z rzeczami Niszczycieli. Petri wrzucił do jednej z awionetek plecak Astra.

Awionetki nie mogły unieść się w powietrze i tylko niezgrabnie pełzły po gruncie, chociaż zabrały zaledwie połowę zwykłego ładunku. Skrzynie Zływrogów poruszały się same ślizgając się nisko nad ziemią na poduszce grawitacyjnej.

Podszedł Osima.

— Co pan zarządzi, admirale?

— Rozkazy wydaje tu Orlan — powiedziałem z goryczą. — A zresztą jakiż to ze mnie teraz admirał. Proszę więcej się tak do mnie nie zwracać!

Mary ścisnęła mnie za łokieć.

— Opanuj się, Eli!

Romero był dla mnie jeszcze surowszy.

— Nie oczekiwałem takiej małoduszności, drogi przyjacielu! Wybraliśmy pana na zwierzchnika i pozostanie pan naszym zwierzchnikiem dopóty, dopóki nie zmienimy decyzji. Tak więc, jakie rozkazy wyda pan, admirale?

— Dobrze, rozkazuję wam i apeluję do was, abyście spełniali i wytrzymali to, co ja sam zdołam spełnić i wytrzymać.

— Kto pójdzie pierwszy w kolumnie? — spytał Orlam który przykuśtykał do nas w towarzystwie swych adiutantów.

— Ja — odparłem.

Ruszyliśmy w nieznane. Pierścień głowooków otaczał kolumnę, na czele której szedłem wraz z Mary, Romerem, Osimą, Petrim i Kamaginem. Za nami szli pozostali jeńcy. Skrzydlate smoki i awionetki z zapasami zamykały pochód.

Starałem się nie patrzeć na przygnębiający blask pustyni, na grę świateł załamujących się w ołowianych skałach wyrastających ze złotej równiny. Szedłem czując, że każda noga waży przynajmniej sto kilogramów i że długo tak iść nie zdołam.

Petri odkrył, że nie należy przestawiać nóg, lecz je przesuwać i wkrótce wszyscy ślizgaliśmy się jak na nartach. Ale i w ten sposób nie mogliśmy nadążyć za niezmordowanie pełznącymi głowookami, którym nie przeszkadzała zwiększona grawitacja, i za niezręcznie podskakującym Orlanem.

— Szybciej! — wykrzykiwał co chwila Orlam a każdemu jego okrzykowi towarzyszyły grawitacyjne ciosy strażników bezlitośnie nas popędzających.

Kiedy Orlan zarządził pierwszy odpoczynek, wszyscy zwalili się bez sił, gdzie kto stał. Upadłem obok Mary. Żona chrapliwie oddychała, oczy jej zapadły gdzieś pod czaszkę. Wyszeptała:

— Nic mi nie jest, wytrzymam. Ale Aster…

Aster podszedł do nas razem z Trubem. Potężny Anioł chciał nieść synka, ale ten nie pozwolił mu nawet podtrzymywać się pod rękę.

— Wytrzymam wszystko to, co wytrzymasz ty, ojcze — szeptał Aster w odpowiedzi na moje wyrzuty i upadł na ziemię obok Mary.

— Jesteś nie tylko moim synem, lecz także członkiem załogi „Cielca” i musisz podporządkować się rozkazom. Rozkazuję ci więc, abyś przyjął pomoc Truba.

W połowie drugiego odcinka marszu zaszła Pomarańczowa. Niebo szybko ciemniało, aż wreszcie nad nami rozlała się jednolita czerń, bez jednej gwiazdki, jednego rozbłysku światła.

— Naprawdę wypadliśmy z przestrzeni! — wykrzyknął Romero. — Zwichrowania metryki są widać bardzo szczelne.

W ciemności rozgorzały peryskopy głowooków. Teraz tylko one oświetlały powierzchnię planety.

Orlan zarządził drugi postój. Awionetka z zapasami przepełzła wzdłuż szeregu. Prowadzący ją mechanik rozdał jedzenie. Posililiśmy się.

Zaraz po kolacji znów zabrzmiał rozkaz: — Wstawać! Idziemy! Szybciej! Szybciej!

I znów szliśmy wśród czarnej nocy otoczeni łańcuszkiem niby-pochodni na głowach Zływrogów, popędzani niecierpliwym krzykiem Orlana.

6

Noc ciągnęła się bez końca. Trochę spaliśmy, ale przez większą część tej nocy szliśmy.

Ranek zastał nas na postoju. Niebo najpierw sfioletowiało, później przybrało odcień niebieski, zielonkawy, ai wreszcie stało się jednolicie jaskrawozłote.

Aster leżał między mną a Mary. Potrząsnąłem go za ramię. Syn otworzył z wysiłkiem oczy, spróbował wstać, ale nie zdołał tego zrobić i znów zamknął powieki. Po chwili wyszeptał tak cicho, że ledwie go usłyszałem:

— Mamo, zaraziłaś planetę życiem?

— Tak, kochanie — odparła pospiesznie żona. Kiedy spałeś, zaszczepiłam tu życie. Nie martw się o to. Awionetka z pożywieniem dotarła do nas. Spróbowałem nakarmić Astra, ale nie chciał jeść. Możliwe zresztą, że nie miał już sił żuć i przełykać.

— Wkrótce stracimy syna — powiedziałem do żony.

Słyszałem swój głos jakby z boku — drewniany, beznamiętnie spokojny. Mary spojrzała na mnie, lecz nic nie powiedziała. Przez wszystkie te nocne godziny szła za mną bez słowa skargi, bez jęku, ale teraz przy świetle dnia widziałem, ile ją ta noc kosztowała.

Odwołałem na bok Romera.

— Pawle — powiedziałem. — Zapomnieliśmy co to choroby, lecz pozbawieni opieki maszyn stajemy się słabi i bezbronni. Dawniej ludzie byli odporniejsi, bardziej żywotni, znali masę zabiegów, lekarstw, masaży podtrzymujących życie. Pan jeden może nam pomóc. Może wśród starożytnych recept była i taka, która mogłaby teraz uratować mi syna?

Pokręcił ze smutkiem głową.

— Lekarstwa na przeciążenie nie znali nawet starożytni. Moim zdaniem jest tylko jeden sposób ratunku dla Astra. Musi pan zobaczyć jeszcze jeden wieszczy sen i do wiedzieć się, dokąd Zływrogi nas z takim pośpiechem pędzą…

— Nie martw się, Eli! — wykrzyknął Trub, który z dala przysłuchiwał się naszej rozmowie. — Mam jeszcze dość siły, aby nieść twojego syna.

— Sam chwiejesz się na nogach — zaoponowałem. — Astra musimy położyć w awionetce.

Poprosiłem Orlana o awionetkę dla Mary i Astra. Zgodził się ją dać, ale pod warunkiem, że pojazd będzie posuwał się w tyle kolumny jeńców. Trub i Osima namawiali mnie, abym się na to nie zgodził, bo syn znalazłby się wtedy w całkowitej władzy Niszczycieli. Trub chwycił Astra na ręce, pokazując, że nie jest mu wcale ciężko.

— Dziś mniej przyciska do gruntu, Eli!

— Grawitacja rzeczywiście słabnie — potwierdził Osima.

Przekonali mnie, tym bardziej że i Mary nie chciała znaleźć się sama wśród wrogów. Trub z Astrem stanął między mną a żoną.

Kiedy ruszyliśmy, zbliżył się do mnie Lusin.

— Słusznie, Eli — powiedział. — Będziemy po kolei. Smoki. Pewien pegaz. Bardzo silny. Nie trap się. Doniesiemy.

— Dokąd? — zapytałem z rozpaczą w głosie. Spójrz dokoła, nie ma nawet miejsca, gdzie można by wykopać grób. Wszędzie ołów i złoto, złoto i ołów!…

7

Szedłem nie wiedząc, co się wokół mnie dzieje. Odgrodziłem się od wszystkiego i ze wszystkich sił, z całej duszy. Błagałem nieznanego przyjaciela lub przyjaciół o pomoc. Nie wiedziałem, czy naprawdę istnieją, czy nie są tylko wytworem mojej chorej wyobraźni, ale prosiłem, błagałem, padałem przed nimi na klęczki, modliłem się do nich o pomoc i ratunek dla syna.

— Co z Astrem? — zapytałem Mary, gdy Orlan zarządził kolejny postój. Truba obok niej nie było.

Żona w milczeniu zaprowadziła mnie do smoka pełznącego wśród ludzi. Na grzbiecie zwierzaka leżał nieruchomo Aster. Gładziłem ręce syna, przemawiałem do niego, ale wiedziałem, że się nie odezwie, że odchodzi od nas na zawsze…

— Musisz odpocząć, Eli — powiedziała cicho Mary.

Posłuchałem, a moje miejsce koło Astra zajęli Lusin i Andre. Mary płakała. Pomyślałem, że pewnie byłoby mi lżej, gdybym i ja potrafił się rozpłakać, ale pod powiekami nie było łez.

Noc zastała nas w marszu. Po zachodzie gwiazdy Orlan zarządził nocleg. Aster nadal nie poruszał się i nie odzywał, ale stan jego się nie pogorszył i to uznałem za dobry omen. Jutro grawitacja zmniejszy się, pomyślałem, i nagle poczułem, że tracę przytomność.

Zapadałem w sen jak w głęboką studnię, tak gwałtowny był przeskok z jawy do sennych majaków. Zobaczyłem jakby z boku, że przenoszę się poza łańcuch strzegących nas głowooków do tej części obozu, gdzie wypoczywali Niszczyciele, i sam gwałtownie przemieniam się w Zływroga. Szedłem obok Orlana — teraz byłem jednym z jego dwóch adiutantów, którzy stale mu towarzyszyli i Orlan szepnął do mnie:

— Krad, zapamiętaj każdą wypowiedź, to bardzo ważne…

— Tak jest — odparłem z groźbą w głosie, dokładnie tę groźbę w głosie usłyszałem. Orlan nie wiedział wszak, że nie jestem żadnym Kradem, lecz Elim. — Zapamiętam!

Wkrótce człowiek, który przybrał postać Zływroga, admirał ludzkiej floty, wziął udział w naradzie oficerów i strażników — Niszczycieli.

Niezbyt dobrze widziałem tych, którzy odzywali się w ciemnościach, ale jednego doskonale rozróżniałem. Był to ogromny niewidzialny, który pozbył się swego ekranu, przerastający co najmniej o głowę innych Niszczycieli. Obok niego stało jeszcze dwóch innych niewidzialnych, już normalnego wzrostu.

— Sytuacja się skomplikowała — zagaił naradę Orlan. — Musimy podjąć ważne decyzje.

— Powiedz nam, co wiesz — powiedział olbrzym. — Bez dokładnej informacji nie możemy podjąć skutecznych kroków.

— Jedynym wyjściem jest unicestwienie wszystkich jeńców — rzucił ostro drugi adiutant Orlana, który zachowywał się teraz raczej jak zwierzchnik niż milczący strażnik, jakim go dotychczas znałem. Uświadomiłem sobie nagle, że nigdy mu się dokładnie nie przyglądałem. Teraz ze względu na ciemności też nie mogłem rozróżnić jego twarzy.

— Rozumiem cię, Gigu — zwrócił się Orlan do olbrzymiego niewidzialnego — ale chyba nie będę mógł zaspokoić-twej ciekawości, bo łączności ze Stacją nadal nie ma. Poruszamy się i działamy na oślep.

— Mamy program uświęconych idei Wielkiego Niszczyciela, a ten program rozjaśnia każdy mrok — jeszcze ostrzejszym tonem powiedział drugi adiutant.

— Masz rację, idee Wielkiego rozjaśniają wszelki mrok — zgodził się Orlan. — Może więc dobrze będzie, jeżeli powtórzę krótko, co wiemy i czego nie wiemy.

Zaczął od wiadomości o flocie ludzkiej atakującej Perseusza. Ludzie zanihilowali drugie ciało kosmiczne. Wielki Niszczyciel przeniósł swoją rezydencję na Planetę Sodową, odległą od teatru wojny. Obecna siedziba Wielkiego też nie jest zupełnie bezpieczna, gdyż wokół Sodowej znajduje się wiele osiedli Galaktów i jeżeli odwieczni wrogowie zdecydują się wyjść ze swych twierdz, sytuacja stanie się groźna…

— Nie strasz nas! — przerwał drugi adiutant. Nie kłopocz się o bezpieczeństwo Wielkiego. Bezczelnych ludzi czeka zguba, jeżeli zdołają się przedostać za nasze kosmiczne zapory, bo Galaktowie nie przyjdą im z pomocą. Tak rzekł Wielki. Mam nadzieję, że nie podajesz w wątpliwość prognoz Wielkiego?

— W żadnym wypadku! — wykrzyknął pospiesznie Orlan.

— Mówmy więc o naszej sytuacji, bo Wielki sam się o siebie potrafi zatroszczyć.

— Trzecia Planeta — kontynuował Orlan zachowuje się niezrozumiale. Poprzednio żaden statek nie mógł się do niej zbliżyć, a teraz sama ściągnęła „Cielca” na swą powierzchnię. Lądujący gwiazdolot nie został zniszczony w polach ochronnych, jeńcy i Niszczyciele też na razie żyją — z takim dobrym przyjęciem jeszcze nikt tu się nie spotkał. Przy tymi mechanizmy Stacji działają, grawitacja zmienia się w sposób prawidłowy. Wylądowaliśmy w niebezpiecznej strefie, część jej przeszliśmy, ale do spokojniejszych okolic jest jeszcze daleko. W Stacji znów nastąpiła awaria, to jedyne wytłumaczenie. Kiedy automaty biologiczne Stacji naprawią uszkodzenie, zostaniemy wszyscy unicestwieni, jeśli do tego czasu nie zdołamy opuścić niebezpiecznej strefy. W paśmie żywej straży zdołamy wytłumaczyć żołnierzom Stacji naszą obecność. Naszym zadaniem jest dotrzeć do Stacji, aby zachować swoje życie.

— I życie jeńców — dorzucił olbrzymi niewidzialny.

— To nie jest konieczne — odparował drugi adiutant. — Dyrektywa Wielkiego zezwala rozprawić się z jeńcami, gdy tylko zajdzie potrzeba. Uważam, że taki moment nadszedł. Zwłaszcza że nie możemy pozwolić jeńcom zbliżyć się do mechanizmów Stacji.

— Nam również zakazano zjawiać się w rejonie Stacji — zauważył Orlan. — I gdybyśmy znaleźli się tu z własnej woli, kara byłaby tylko jedna — śmierć…

— Dobrze to ująłeś, Onanie, nie znaleźliśmy się tu z własnej woli. Ale jesteśmy przyjaciółmi, a oni wrogami. Nie widzę powodów, aby nadal niańczyć się z jeńcami.

— Może rozdzielić się na dwie grupy? — zaproponował Gig. — Jeden oddział pójdzie z jeńcami, a drugi pospieszy w kierunku Stacji zawiadomić strażników o naszej obecności i dogadać się z Nadzorcą, aby. zapewnił wszystkim bezpieczeństwo. Powiem szczerze: niewidzialni nie lubią zabijać bezbronnych. Wyznaczono mnie do konwoju, a nie do plutonu egzekucyjnego!…

— Cóż ja słyszę! — powiedział z oburzeniem adiutant Orlana. — Zdaje się, że zapomniałeś, co mówi Wielki: zniszczenie jest najwyższym celem rozwoju, a wobec tego powszechna wojna i unicestwienie wszystkiego, co żyje, stanowi idealne wcielenie życia.

— Jestem żołnierzem, a nie filozofem. Co innego zniszczyć wroga w walce…

— Rozumiem. Czy wszyscy niewidzialni podzielają wątpliwości swego dowódcy?

Obaj niewidzialni drgnęli i powiedzieli chórem jednakowymi głosami:

— Wykonamy każdy rozkaz. Niech Orlan decyduje.

— Co powiedzą dowódcy głowooków?

Jeden z głowooków pospiesznie zaświecił peryskopem.

— Ze świętym oburzeniem odrzucamy wszelkie wątpliwości. Kiedy Orlan rozkaże, jeńcy zginą natychmiast!

Do rozmowy znów wtrącił się zdenerwowany Gig: — Źle mnie zrozumiano. Unicestwiłbym sam siebie, gdybym podejrzewał się o jakiekolwiek wątpliwości. Moje oddanie Wielkiemu zaprawdę nie ma granic.

— Tak przypuszczałem, Gigu. Prawem starszeństwa decyzja należy do Orlana. Mamy nadzieję, Onanie, że twój rozkaz będzie zgodny z natchnioną, postępową myślą destrukcyjną Wielkiego Niszczyciela.

— Możecie w to nie wątpić. Zdecydowałem, co następuje: przejdziemy jeszcze dwa odcinki drogi według dotychczasowego porządku, aby zachować dusze jeńców jako glebę, w której posiejemy ziarno zwątpienia, i wytrzebimy z niej wszystko co ludzkie — zgodnie z ideą Wielkiego. Jeśli jednak warunki się nie zmienią, jeńców trzeba będzie zabić. Jak to zrealizować? Chciałbym wysłuchać zdania specjalistów wojskowych.

— Należy oddzielić ludzi od skrzydlatych — zaświecił jeden z głowooków. — Bez ludzi skrzydlaci nie są groźni. Nie zapominajcie, że od góry jesteśmy gorzej chronieni, a grawitacja stopniowo słabnie i wkrótce te stwory będą mogły latać.

— Oddzielimy ludzi od skrzydlatych — zadecydował Orlan. — Pozwolimy ludziom usnąć i w czasie snu unicestwimy ich. Po śmierci ludzi pozostali nie będą się bronić.

Poderwałem się gwałtownie. Wokół znów rozpościerała się metalowa równina oświetlona już promieniami czerwonawej gwiazdy. Obok mnie siedział Romero.

— Co się stało, drogi przyjacielu? Czyżby jakiś sen?

— Tak, informacyjny!

— Wolę nazwać go starym słowem — proroczy. Ale przejdźmy na bezpośrednią wymianę myśli. Opowiedziałem mu o wszystkim, czego dowiedziałem się we śnie. Romero zamyślił się.

— Wygląda na to — powiedział po chwili — że wśród wrogów zapanowała niezgoda… Pozwoli pan, admirale, że pomówię o tym z kapitanami statków. Lepiej, abym to zrobił ja, bo nie jestem tak pilnie śledzony.

— Zgoda.

Paweł odszedł, a ja zająłem się Astrem.

— Ani razu nie odzyskał przytomności — powiedziała Mary.

Nic na to nie odparłem. Każde moje słowo mogło tylko pogłębić jej rozpacz. Wkrótce nadszedł Lusin i dopiero wtedy się odezwałem:

— Porozmawiaj z Romerem, ma ci coś do powiedzenia.

— Już — odparł Lusin. — Przygotowujemy się. Wszystko tak się pomiesza, że nikt nie zdoła oddzielić ludzi od Aniołów i skrzydlatych zwierzaków. Resztę powie ci Paweł.

W oddali pokazał się Orlan. Wstałem. Lusin zawołał smoka, ale siedzący w pobliżu Trub krzyknął, że on poniesie chłopca.

— Sam będę niósł syna — uciąłem.

8

Aster nie otworzył oczu, kiedy brałem go na ręce, ale po twarzy przemknęło mu jakieś nieuchwytne drżenie. Oddychał szybko i płytko, serce biło tak silnie, że wyczuwałem rękami jego uderzenia. Stanąłem na czele kolumny i ruszyłem. Za mną szli Mary i Andre.

Z tyłu podszedł do mnie Romero i powiedział szeptem:

— Proszę się nie odwracać, admirale. Zorientuję pana w naszych planach. Kamagin nalega, abyśmy zorganizowali powstanie. Zgadzamy się z nim. Kiedy Orlan rozkaże ludziom oddzielić się od reszty jeńców, rzucimy się na strażników i wybijemy wszystkich, którzy nie przejdą na naszą stronę.

— Jak to sobie wyobrażacie? Bezbronni ludzie nie zdołają pokonać nawet jednego głowooka!

— Myli się pan sądząc, że jesteśmy bezbronni. Kamaginowi udało się załadować na awionetki trochę broni ręcznej: laserów, granatów, iskierników elektrycznych…

— Nasza broń jest bezradna wobec przeklętych niewidzialnych. Oni są najgorsi…

— Najgorsza jest bezczynność. Osima twierdzi zresztą, ie w samobieżnych skrzyniach Zływrogów znajduje się broń. Nie jest wykluczone, że tej broni po zdobyciu skrzyń zdołamy użyć przeciwko Niszczycielom.

— Zbyt wiele tu niewiadomych, Pawle…

— Odmawia pan zgody na rozpoczęcie powstania? — Nic podobnego, zgadzam się! Kto nas poprowadzi?

— Proponujemy Osimę, a na zastępców Petriego i Kamagina. Skrzydlatymi będą dowodzić Lusin i Trub. Atak rozpoczniemy z powietrza, aby zaskoczyć przeciwnika z jego najsłabszej strony.

Romero odszedł. Potknąłem się o bryłę ołowiu i omal nie upuściłem Astra. Mary chwyciła mnie pod rękę.

— Pobladłeś, Eli — powiedziała z niepokojem. Zawołam Lusina.

— Nie trzeba — wymamrotałem. — Dam sobie radę.

Poczułem na ręce czyjeś dotknięcie. To był Andre. Spojrzałem nań i. zrozumiałem, że rozum mu powraca. Oczy miał pełne smutku, lecz przytomne.

— Daj… mnie… — powiedział z trudnością, pokazując na Astra. — Daj… ja…

— Później, Andre — odparłem. — Jeszcze mogę nieść swojego syna, zresztą wkrótce będzie postój.

Tym razem odpoczynek trwał bardzo długo. Orlan gdzieś zniknął i nie wracał. Obok mnie przysiedli kapitanowie statków i Romero. Osima z właściwą mu energią i precyzją przygotowywał akcję zbrojną. Ręczne lasery rozdzielono w czasie posiłku, ja także otrzymałem tę zabawkę. Mówię „zabawkę”, gdyż niewidzialnym nie mogliśmy tą bronią zaszkodzić, a głowooki miały tylko jeden czuły na jej promieniowanie punkt — peryskopy.

— A więc mamy dwie możliwości: albo w nocy, albo jutro rano — powiedział Osima. — Wszystko gotowe, admirale.

— Dobrze — odparłem. — Rozejdźcie się teraz. Pomarańczowa utonęła za horyzontem. Złote niebo poczerniało. Wokół obozu znieruchomiały ognie pełniących wartę Zływrogów. Zostawiłem Astra pod opieką Mary i przeszedłem się po obozie. Ludzie byli przemieszani z pegazami i smokami, tak aby na pierwszy sygnał wskoczyć na ich grzbiety i ruszyć do ataku. Osima i Petri wraz z innymi jeńcami przytwierdzili na bokach smoków skrzynki wypełnione jakimiś nie znanymi mi metalowymi przedmiotami.

— Starożytne granaty ręczne — wyjaśnił Osima. Na pokładzie „Mendelejewa” było ich mnóstwo. Edward część ich zabrał na „Woźnicę”, a później na „Cielca”. Większość granatów wysłano do ziemskich muzeów, ale pozostałe przydadzą się teraz nam. Są bardzo łatwe w użyciu, Kamagin nam pokazał.

Samego Kamagina zastałem u Aniołów. Rozmawiał z Trubem. Przed nimi leżała skrzynka z takimi samymi granatami.

— Laserów Aniołom nie daliśmy — oświadczył Kamagin. — Ten sprzęt im nie odpowiadał, ale za to granaty i iskierniki zostały jakby dla nich stworzone. Trub, spróbuj trafić w tę plamkę.

Trub podniósł coś z gruntu i rzucił w złoty samorodek majaczący w ołowianej skale. Przeraziłem się, że teraz nastąpi wybuch, który zaalarmuje wroga. Anioł jednak użył do ćwiczenia kawałka złota leżącego pod nogami. Miał zadziwiająco celne oko: dwa kawałki metalu zwarły się ze sobą jak zespawane. Rozejrzałem się wokoło i spostrzegłem, iż żaden Anioł nie śpi, wszyscy ćwiczyli się w rzutach. Skrzydlaci zachowywali całkowite milczenie i tylko głuche uderzenia ciskanego metalu zakłócały ciszę.

— Ludzie szyją woreczki na granaty — powiedział Kamagin. — Anioły zawieszą je sobie pod skrzydłami, gdzie będą zupełnie niewidoczne.

W czasie swej wędrówki po obozie natknąłem się niespodziewanie na Orlana. Szedł bez asysty. Pospiesznie cofnąłem się w ciemność nie nawiązując rozmowy. Orlan najwidoczniej również sprawdzał porządek w obozie.

Wróciłem do Mary. Żona spała objąwszy rękami Astra. Syn oddychał, ale bardzo słabo.

„Jutro — pomyślałem zasypiając. — Rano, kiedy grawitacja osłabnie…”

9

Rano Aster umarł.

Obudził mnie krzyk Mary. Poderwałem się i chwyciłem syna na ręce. Już zesztywniał.

Na krzyk Mary zbiegli się ludzie, obok ciężko wylądował Trub. Nadal trzymałem Astra na rękach, ale patrzyłem na żonę. Leżała na ziemi i dławiła się łzami…

— Eli! Eli! — dobiegł mnie szept Andre. — On umarł?

— Tak, umarł — odparłem. — Był o trzy lata młodszy od twojego Olega, Andre.

— Był o trzy lata młodszy od mego Olega — powtórzył cicho Andre wsłuchując się w swoje słowa. Potem wyciągnął ku mnie ręce błagalnym gestem: — Daj mi go, Eli.

Podałem mu ciało syna i klęknąłem obok żony, objąłem ją i zacząłem gładzić po głowie. Nie mogłem jednak wykrztusić żadnego słowa pociechy, gdyż każde zabrzmiałoby fałszywie. Dokoła nas stali w milczeniu ludzie. Mary wreszcie przestała płakać, otarła twarz i wstała.

— Co z nim zrobimy? — spytała zmęczonym głosem. — Tu nie ma nawet gdzie go pochować.

— Będziemy nieść — odparłem. — Będziemy nieść do miejsca, gdzie będzie można wykopać grób, albo dopóty, dopóki sami nie umrzemy.

Dopiero teraz Romero i Lusin zauważyli, że Andre odzyskał zmysły. Ich radość mieszała się ze smutkiem, widziałem uśmiechy szczęścia i łzy rozpaczy, tylko ja nie potrafiłem cieszyć się ani płakać. Chciałem zabrać od Andre ciało Astra, ale Trub mi nie pozwolił. Kiedy Orlan dał rozkaz wymarszu, Anioł z Astrem na skrzyżowanych czarnych skrzydłach zajął wolne miejsce na czele kolumny. Trub niósł ciało syna do postoju, a potem położył obok Mary. Zbliżał się wieczór.

— Proszę oddzielić ludzi od skrzydlatych — powiedział Orlan. — Zmianę szyku rozkazuję przeprowadzić przed nastaniem ciemności.

— Zaraz wydam polecenia! — odparłem spokojnie i poszedłem do swoich.

Tysiące oczu śledziły mnie w napięciu. Wszelki ruch ustał. Nad planetą zapadła cisza. Osima i Kamagin stali wśród pegazów, Trub wznosił się o głowę nad swymi mniej rosłymi pobratymcami, Lusin siedział już na grzbiecie smoka. Wszystko było gotowe do powstania.

— Kazano nam rozdzielić się od skrzydlatych! Pewnie dla naszego dobra — dorzuciłem ironicznie. — Postępujcie zgodnie z planem!

— Za mną! — krzyknął Osima wskakując na pegaza, który natychmiast rozwinął skrzydła.

— Za mną! — krzyknął jak echo Kamagin wzlatując w ślad za nim.

Już w powietrzu rzucił granatem w kierunku Niszczycieli. Rozległ się pierwszy wybuch.

10

Wspominając teraz naszą walkę na Trzeciej Planecie widzę wyraźnie, że jeśli ktokolwiek spodziewał się naszego powstania, to jedynie nasi tajni przyjaciele, wrogowie zaś byli całkowicie zaskoczeni.

Pegazy z ludźmi na grzbietach i Anioły dowodzone przez Truba potężną falą runęły z góry na zdezorientowane głowooki. Dymna ściana wybuchów przesłoniła obóz, a promienie laserów wznieciły słupy ognia. A kiedy do walki włączyły się smoki i błyskawice miotane przez Gromowładnego rozświetliły martwym blaskiem szybko zapadającą ciemność, walka stała się powszechna. Uderzenie oddziału pieszych z Petrim i Romerem na czele, oczyszczającego sobie drogę granatami i laserem, natychmiast przerwało tyralierę głowooków, które zbite w niewielkie grupki walczyły teraz w okrążeniu.

Trzeba im przyznać, że szybko opanowały pierwszy szok i biły się odważnie i skutecznie: na grunt posypały się pegazy i smoki, nie mówiąc już o Aniołach. Rozwścieczone Anioły zbyt szybko pozbyły się ładunku granatów i za bardzo zaufały swoim skrzydłom. W powietrzu wirowały teraz całe chmury czarnych i białych anielich piór. Zostali ranni Trub i Lusin, Petri i Romero, lekko draśnięci Osima i Kamagin, a tylko Andre walczący w największym ścisku cudem nie odniósł szwanku.

Wdrapałem się na ołowianą skałę wznoszącą się nad złotą równiną i spojrzałem na pole walki. Coś mnie niepokoiło. Nie mogłem zrozumieć, czemu tak łatwo zwyciężamy. Przecież dokoła musiało być pełno niewidzialnych, a żaden z nich dotychczas nie wtrącił się do starcia ani po naszej stronie, ani przeciwko nam. Dlaczego?

Nagle usłyszałem znajomy głos, dźwięczący tym razem nie wewnątrz mnie, lecz na zewnątrz, ten sam głos, który wielokroć rozmawiał ze mną w snach. „Eli, na pomoc! Na pomoc — krzyczał głos. — Na pomoc, Eli!” Rzuciłem się w jego kierunku, wiedząc, że wzywa mnie przyjaciel.

Głos nagle się urwał, ale w tej samej chwili dostrzegłem tego, który mnie wołał. Trub wraz z dwoma rozwścieczonymi Aniołami atakował Orlana i jego adiutantów. Adiutanci już padli, Orlan jeszcze się bronił. To on wołał!

W tej samej chwili Niszczyciel zwalił się pod ciosem ciężkiego skrzydła Truba. Rzuciłem się do przodu, upadłem i osłoniłem go własnym ciałem. Ku nam z laserami w rękach biegli Romero i Petri.

— Eli, wstań, zabiję tego złoczyńcę! — wrzeszczał Trub i tak popchnął mnie skrzydłem, że potoczyłem się wraz z Orlanem po ziemi.

Romero chwycił Truba za skrzydła, Petri stanął pomiędzy nami.

— Uspokój się, szaleńcze! — krzyknął Romero. O mało nie zabiłeś sprzymierzeńca!

Nie wiem, co Trub by zrobił, gdyby nagle obok nas nie spadł na ziemię niewidzialny pozbawiony niespodziewanie swego ekranu. To był taki sam przerażający szkielet, jaki widzieliśmy na Sigmie, ale jeszcze żywy, choć bardzo poraniony. Nawet zapalczywy Anioł zrozumiał, że rozpoczęta przez nas walka jest jedynie częścią wielkiego starcia, toczącego się również w przestrzeni niewidzialnej. Machnął więc skrzydłem w kierunku grupki broniących się głowooków i krzyknął do swych pobratymców:

— Za mną! Wykończymy tych drani!

Pomogłem Orlanowi stanąć na nogi. Niszczyciel chwiał się i mówił z wielkim trudem. Anioły nieźle go poturbowały.

Romero przełożył laser do lewej ręki i ceremonialnym gestem wyciągnął ku niemu prawicę.

— Witamy pana w naszym obozie, drogi, choć niespodziewany sojuszniku.

— Sądzę, że moja przyjaźń dla was nie powinna być taką znów niespodzianką — odparł Orlan. — Znamy się przecież z Elim od dawna.

— To byłeś ty, Orlanie? — wykrzyknąłem zdumiony.

— Tak, to byłem ja. Tak bardzo mnie nienawidziłeś, że nieustannie o mnie myślałeś. To ułatwiło zestrojenie naszego promieniowania mózgowego. Ale największym waszym przyjacielem był on — dorzucił z goryczą, wskazując na ciało jednego ze swych adiutantów.

— Zginął w walce — powiedział Petri. — Ale nie wiedzieliśmy, kto z was jest przyjacielem, a kto wrogiem.

— Nie mam do was pretensji — rzekł Orlan swym dawnym, beznamiętnym głosem. — Sami jesteśmy temu winni. Dobrze przygotowaliśmy wybuch powstania, lecz nie zatroszczyliśmy się o swoje bezpieczeństwo. Myśleliśmy jedynie o zwycięskiej walce.

— Dobrze przygotowaliście powstanie? — powtórzył Romero. — Tak, oczywiście… Ale i my coś niecoś zrobiliśmy!

— Niewątpliwie. Ale dość się nadenerwowaliśmy, zanim przyjęliście zasugerowany wam plan. Wasze myślowe rozmowy, z których tak byliście dumni, nie stanowiły dla mnie sekretu. Przekazywałem je Gigowi. Jemu przypadło najtrudniejsze zadanie, gdyż nie wszystkich niewidzialnych udało się przeciągnąć na naszą stronę. Za to Gig nie pozwolił tym, którzy pozostali wiernymi sługami imperium Wielkiego Niszczyciela, pospieszyć z pomocą głowookim i to zdecydowało o sukcesie.

Romero z powątpiewaniem rozejrzał się wokoło. W powietrzu miotały się tylko Anioły. Pegazy i smoki rozpoczęły powietrzną bitwę, lecz nie mogły długo latać przy wysokiej grawitacji.

— Jaka szkoda, szanowny sprzymierzeńcze, że nie możemy oglądać powietrznego… pola walki bohaterskiego Giga.

— Dlaczego? Zaraz się z nim połączę i zobaczycie, co się tam dzieje — odparł Orlan.

Wkrótce widok całkowicie się przeobraził. Bitwa w trzecim wymiarze była znacznie okrutniejsza i bardziej imponująca niż ta, która toczyła się na płaszczyźnie. Niewidzialny zwierał się z Niewidzialnym. Pierwszy już rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że jedna, liczniejsza grupa niewidzialnych żołnierzy, brała górę nad drugą. Wśród zwyciężających dostrzegłem olbrzymiego Giga.

— Wielu jednak przeszło na naszą stronę — powiedziałem do Orlana.

— Wielu. Macie zwolenników już na wszystkich planetach Perseusza. Wielki popełnił brzemienny w skutkach błąd, kiedy pozwolił na transmisję swojej dyskusji z tobą. Poddani Wielkiego wiedzą teraz od was samych, czego po ludziach można się spodziewać.

Pokazałem na głowooki.

— Ale ci nawet nie myślą zdradzić swego władcy. — To są strażnicy wychowani z dala od polityki. Ale ich pobratymcy też się z czasem do nas przyłączą. Zresztą potęga Wielkiego nie na nich się opiera.

Walka dobiegała końca.

Pojedyncze grupki Zływrogów ginęły pod wspólnymi ciosami ludzi, Aniołów i niewidzialnych. Kilku niewidzialnych Anioły konwojowały do centrum obozu, gdzie Osima kazał umieścić jeńców. Tam również odprowadzono głowooki, które zaprzestały sporu.

W pobliżu nas opadł na grunt zmęczony, lecz zadowolony z siebie Gig.

— Grawitatory gonią resztkami, szefie — powiedział, zwracając się do Orlana. — Na tej diabelskiej planecie zużycie energii dziesięciokrotnie przewyższa normę… — Dopiero później obrócił się ku mnie: — Zdaje się, że wśród ludzi przyjęty jest uścisk dłoni, daj więc rękę, admirale.

— Co zrobić z jeńcami? — zapytałem swych nowych przyjaciół, patrząc na ostatnią grupkę głowooków prowadzonych do centrum obozu.

— Unicestwić! — Gig był zwolennikiem radykalnych rozwiązań.

— Jeńcy się przydadzą — powiedział Orlan. — Nie wiemy, co nas czeka na Stacji. Jeżeli trzeba będzie walczyć, głowooki pomnożą nasze siły.

— Oddajcie ich pod moją komendę, a ja już potrafię dać sobie z nimi radę! — zapalił się Gig.

W naszym kierunku szedł Osima z Kamaginem, do których po drodze przyłączyli się Petri i Romero, Lusin, Andre i Trub. Trubowi towarzyszyły jego skrzydlate zastępy. Żaden Anioł nie pominie takiej okazji, jak raport ze zwycięskiej bitwy.

Osima patrzył ze zdumieniem na Orlana i Giga. Romero jeszcze nie zdążył mu o nich opowiedzieć. Przedstawiłem zebranym nowych towarzyszy.

— Jednego z nich widzieliście codziennie i myśleliście, że dobrze go znacie. Istnienia drugiego mogliście się jedynie domyślać. A oni troszczyli się o nasze bezpieczeństwo i pomyślność. Oto Orlan i Gig, nasi przyjaciele, a nawet więcej — zbawcy.

11

Każdy z nas miał dziesiątki pytań, które chciał zadać Gigowi i Orlanowi, kiedy więc jeńców umieszczono pod dobrą strażą, zebraliśmy się na rozmowę.

Orlan nie miał żadnych nowych wiadomości o flocie Allana, bo wszystko przekazał w moich ostatnich snach. Nie wiedział też nic konkretnego o wydarzeniach na Stacji. Awaria jej urządzeń była nam na razie na rękę. Nie można było jednak liczyć na to, że uszkodzenia nie zostaną naprawione. Trzeba więc było iść możliwie szybko w jej kierunku, bo tylko to mogło nas uratować.

Kamagin zaproponował powrót na statek. Za pancerzem gwiazdolotu — powiedział — będziemy bezpieczniejsi niż na gołej równinie. Poza tym na „Cielcu” działają grawitatory, a gdy uda się uruchomić MUK, będziemy mogli wystartować w kosmos i połączyć się ze swoimi.

— To wszystko jest nierealne — zaoponował Orlan. — Nie zdołacie naprawić swojej myślącej maszyny, a nawet gdyby się to wam udało, „Cielec” nie przebije zakrzywionej metryki wokół Pomarańczowej, gdyż moc całej ludzkiej floty do tego nie wystarczy. Wreszcie poza strefą działania stacji grawitacyjnej czyhają krążowniki gwiezdnej flotylli Niszczycieli, tak że wyjścia nie ma.

— A co będzie, jeśli po prostu zamkniemy się na „Cielcu” i poczekamy, aż sytuacja zmieni się na lepsze? — To też nic nie da, bo sytuacja zmienia się na gorsze. Nie powiedziałem jeszcze o jednym niebezpieczeństwie: zabójcze promieniowanie gwiazdy zamkniętej w skorupie zakrzywionej metryki nie rozprzestrzenia się na zewnątrz, lecz kumuluje w niewielkiej stosunkowo przestrzeni ograniczonej tą właśnie skorupą. Wkrótce wszystko nasyci się radiacją i rozpocznie się rozkład: zginie życie, wyparuje powierzchnia planety, a wszystkie urządzenia sztuczne zamienią się w plazmę.

— Miła perspektywa! — wykrzyknął Petri.

— Drogi sprzymierzeńcze — powiedział Romero. — Pańska przepowiednia jest przerażająca. Chyba więc pozostaje nam tylko iść możliwie szybko w kierunku Stacji. Ciekaw jestem, kogo tam spotkamy — wrogów czy przyjaciół?

— Sam bym chciał to wiedzieć — odparł Orlan. Nikt nie ma dokładnych informacji o Stacji Metryki…

— Sformułuję więc pytanie inaczej. Przypuśćmy, że istotnie w urządzeniach Stacji nastąpiła awaria, ale jutro zostaną naprawione. Co nas wtedy czeka?

— Można spróbować pertraktacji z Nadzorcą. Możliwe jest również błyskawiczne unicestwienie nas przez mechanizmy ochronne Stacji bez żadnego uprzedzenia. Można wreszcie spodziewać się napadu automatów obronnych działających w małym promieniu od Stacji. Automaty te są czymś w rodzaju kombinacji organizmów z polami siłowymi i mogą przybierać postać najbardziej odpowiadającą zadaniu, jakie zleci im Nadzorca.

Na zakończenie rozmowy poprosiłem Giga, aby rozkazał swym niewidzialnym zrzucić ekrany ochronne. Wbrew moim obawom bardzo się z tego ucieszył.

— Oto polecenie, które spełniamy z radością! wykrzyknął. — Nie macie pojęcia, jak trudno pozostawać niewidzialnym, gdy generatory krzywizny słabną!

12

Wzięte do niewoli głowooki świeciły bardzo słabo i teraz cały obóz pogrążył się w czarnym niebycie. Nie wiedziałem, gdzie jest Orlam Gig, sprzyjający niewidzialni i głowooki. Napięcie niedawnej walki nie pozwoliło mi usnąć, odszukałem więc przyjaciół i usiadłem z nimi na jakimś występie ołowianej skały.

Milczeliśmy chwilę, a później Romero zwrócił się do Andre.

— Drogi przyjacielu, wielu z nas i ja wśród nich, co ze wstydem przyznaję, uważało, że jesteś martwy, gdyż nic nie wskazywało na to, aby Niszczyciele poznali jakieś ludzkie tajemnice. Wydawało mi się niemożliwe, aby Zływrogi nie mogły z żywego wydobyć ważnych informacji. Ale miał pan szczęście, jeśli szczęściem można nazwać utratę rozumu… O tej możliwości nikt z nas jednak nie pomyślał.

— Sam tę możliwość wynalazłem! Traciłem zmysły świadomie i metodycznie! Z przerażeniem myślałem o torturach, jakie wrogowie będą mi zadawać. Postanowiłem więc popełnić samobójstwo. Pilnowano mnie jednak nieustannie i nic z tego nie wyszło. Wówczas postarałem się uszkodzić swój mózg, przemontować jego schemat nerwowy…

— I wtedy zjawił się koziołek?

— Tak, Eli. Myślałem o koziołku na jawie i we śnie. Na wszelkie bodźce odpowiadał obrazek babcinego koziołka. I z wolna kudłata istota z rogami i kopytami wypełniła wszystkie komórki mózgowe, wyparła z nich wszelką informację poza tą, że jest ona babcinym koziołkiem. Zapadłem w całkowitą myślową pustkę, z której dopiero wy mnie wyciągnęliście! Ale ty nie słuchasz!…

— Przepraszam. Myślałem o pewnym trudnym problemie. Chodzi o to, że uszkodziliśmy nasz pokładowy komputer metodą bardzo zbliżoną do twojej — splątaliśmy jego połączenia wewnętrzne.

— Zabawne! Pozbawiliście maszynę rozsądku i pewnie nie pamiętacie schematu demontażu?

— Obawiam się, że nie, bo Osima i Kamagin działali w pośpiechu.

— Sądzę, że można komputerowi przywrócić sprawność — powiedział Andre. — MUK nie jest bardziej złożony niż mózg ludzki, a mnie udało się go odbudować.

— Czy nie należałoby się przespać? — zaproponował Romero. — Jesteśmy zmęczeni walką, a jutrzejszy dzień też pewnie nie będzie lekki.

Zbudził mnie odgłos kroków. Uniosłem głowę i zobaczyłem Osunę, Orlana i Giga zbliżających się do mnie równym szeregiem.

— Jesteśmy gotowi do wymarszu, admirale — zameldował Osima.

— Rozmawiałem z wziętymi do niewoli głowookami — oświadczył Orlan. — Nadal uznają mnie za swego dowódcę. Sądzę, że nie trzeba ich pilnować. Wystarczy sformować z nich oddzielną grupę marszową.

— A niewidzialni znów są razem! — pochwalił się Gig. — Ci, którzy wczoraj walczyli z nami, jutro będą bić się pod mymi rozkazami.

Poleciłem Gigowi zająć miejsce w środku kolumny przed Aniołami. Niewidzialny z radości tak zagrzechotał swym szkieletokształtnym ciąłem, że stojące w pobliżu pegazy przestraszyły się i poniosły.

— Położyłam Astra na awionetkę — powiedziała Mary. — Nie będziemy go już nieść na rękach.

— Ty również powinnaś wsiąść do awionetki. Uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— Czy zapomniałeś o rozkazie admirała? Wytrzymam wszystko, co ty wytrzymasz.

13

Stacja Metryki przypominała wyglądem kopułę lub niskie wzgórze otoczone trzema mniejszymi wzniesieniami. Starożytne twierdze z ich murami obronnymi, fortami i wieżami wyglądały bardziej imponująco.

Stację odkrył Lusin odbywający lot zwiadowczy na Gromowładnym. Wystarczyło mu rozsądku na to, aby zawrócić, gdy tylko ujrzał z daleka niewysokie kopuły, wokół których nic się nie działo.

Natychmiast zwołaliśmy naradę. Uczestniczący w niej Orlan sprzeciwił się marszowi w kierunku Stacji, zanim nie zorientujemy się dokładnie w sytuacji. Wprawdzie Trub nalegał, aby zwiad poruczyć Aniołom, ale zdaniem większości bardziej do tego nadawali się niewidzialni.

— Czy nie moglibyście zaopatrzyć mnie w ekran ochronny? — zapytałem Giga, który miał dowodzić oddziałem. — Chętnie bym wziął udział w waszej wyprawie, choćby na piechotę.

Gig wyjaśnił, że generatory krzywizny dobierane są indywidualnie w odpowiednich warsztatach. Poza tym człowiek jest zbyt słaby, aby wytrzymać błyskawiczne przejście do kokonu zakrzywionej przestrzeni.

— Trudno — powiedziałem. — A co u pana. Osimo?

Osima znalazł w samobieżnych skrzyniach Niszczycieli działa elektromagnetyczne, sprawne i łatwe w obsłudze. Wypróbował je i stwierdził, że mają wielką siłę ognia. Wyrzucane przez nie strumienie ładunku elektrycznego zamieniają w plazmę wszystkie przedmioty znajdujące się na osi strzału.

— Możemy bezzwłocznie rozpocząć ostrzał Stacji — zameldował Osima.

Orlan zmienił się na twarzy. — O co chodzi? — zapytałem.

— Działa elektromagnetyczne są groźną bronią, ale gdy dojdzie do walki, największe nadzieje musimy pokładać w głowookach. Ich zmasowane uderzenia grawitacyjne dadzą lepsze efekty niż salwa elektromagnetyczna. Mamy tylko dwa działa, głowooków zaś jest ponad sto. Wprawdzie nieco osłabły, ale szybko przychodzą do siebie. Sam je poprowadzę do boju.

Rozległ się dziki hałas i grzechotanie. To wracał Gig już na czele oddziału zwiadowców.

— Wybrałem żołnierzy z wyjątkowo precyzyjnymi odczuwaczami — zameldował. — Jesteśmy gotowi do drogi. Czy możemy ruszać?

— Lećcie! — zezwoliłem.

Wiedziałem, że lot niewidzialnych nie jest zbyt szybki i że droga do Stacji i z powrotem zajmie im co najmniej godzinę, tym bardziej że będą musieli kontrolować wskazania swoich odczuwaczy. Muszę tu wyjaśnić, że odczuwacze są czymś w rodzaju narządów zmysłowych działających jedynie w stanie niewidzialności. Odbierają one wszelkie zewnętrzne pola elektryczne, zakłócenia grawitacyjne i strumienie cząstek, przy czym wykrywają je z daleka i w najmniejszym nawet natężeniu. W oczekiwaniu na powrót zwiadowców przekazałem przewodnictwo Osimie i wraz z Romerem i Andre udałem się na szczyt najbliższego wzgórza. Kopuł stamtąd nie było widać, ale można było bez przeszkód obserwować przestrzeń powietrzną nad Stacją.

— Niewidzialni powinni już być nad urządzeniami Stacji — powiedział Andre. — Wygląda na to, że ich nie odkryto, bo nic szczególnego się nie dzieje.

W tej samej chwili w oddali zapłonęło dziesięć ognistych pochodni. Przez jakiś czas pochodnie mknęły siłą rozpędu do przodu, a następnie ostro zawróciły. Przez lornetki dostrzegliśmy, że wewnątrz mknących ku nam ognisk jest pusto.

— Zuch Gig, że nie zrzucił niewidzialności! — wykrzyknął Andre.

Pochodnie przemknęły nad nami i runęły na grunt pośrodku obozu. Do zwiadowców zbliżyły się głowooki i zaczęły zręcznie zbijać z nich płomienie ciosami grawitacyjnymi. Te stwory były świetnymi strażakami!

Dopiero po ugaszeniu ognia zwiadowcy zaczęli pozbywać się swoich niewidzialnych pancerzy. Nikt nie odniósł szwanku.

— Eli, popatrz! — krzyknął Andre. — Na Stacji nic się nie dzieje, nikt nie ściga uciekinierów…

— A po co ich ścigać? Odpędzili i dosyć — odparłem. — Nie chcą nas zabijać, ale puszczać na Stację też nie mają zamiaru.

14

— Wasze odczuwacze źle się spisały — zwróciłem się do Giga, kiedy przyszedł do siebie po wstrząsie. — Póki was nie ogarnął płomień, nawet nie zdawaliście sobie sprawy z niebezpieczeństwa!

— Nie masz racji, admirale! — oburzył się Gig. Poczuliśmy pulsację nieznanych pól, ale się nie wycofaliśmy. Wróciliśmy dlatego, że wykryty zwiadowca staje się tylko żołnierzem, a nie mieliśmy rozkazu rozpoczynać walki…

Niewątpliwie miał nieco racji. Teraz stało się oczywiste, że Stację należy atakować. Nie spieszyłem się jednak z wydaniem rozkazu do szturmu. Postanowiłem zaczekać w nadziei, że jednak zdołamy uzyskać jakieś dokładniejsze informacje o przeciwniku. Poza tym Orlan zażądał tygodnia na podładowanie grawitatorów wyczerpanych poprzednim pochodem i walką głowooków.

Ludzie też nie próżnowali. Osima przestrzeliwał działa grawitacyjne, Anioły ćwiczyły się w użyciu iskierników. Lusin trenował swoich podopiecznych. Ale najwięcej dokonał Andre: zbudował cztery doskonałe analizatory pól siłowych.

— Teraz nawet w wypadku niepowodzenia szturmu dowiemy się wszystkiego o uzbrojeniu przeciwnika, co przyda się nam do następnego ataku — obiecał Andre.

Liczyliśmy teraz nie na zaskoczenie, lecz na siłę naszego uderzenia. Plan ataku wyglądał w skrócie następująco: pośrodku miały iść głowooki wspierane z góry przez niewidzialnych. Na lewym skrzydle Anioły pod dowództwem Truba, na prawym oddział pegazów Kamagina i skrzydlate smoki dowodzone przez Lusina. Oddział lekkiej piechoty zamierzałem na razie trzymać w rezerwie. Osima wraz z samobieżnymi działami elektromagnetycznymi miał walczyć wśród głowooków.

Punkt dowodzenia umieściłem na szczycie wzgórza w pobliżu Stacji. Był tam również Andre ze swymi analizatorami i Romero jako kronikarz wyprawy. W wąwoziku na zboczu wzgórza stało kilka pegazów łącznikowych.

Zgodnie ze starym obyczajem bitwę rozpoczęliśmy o świcie.

— Zaczynajcie! — nadałem przez deszyfrator.

— Na Stacji nic się na razie nie dzieje — zameldował Andre znad analizatorów.

Najpierw ruszyły głowooki. Potężna kolumna niemal dwustu ruchomych twierdz kołyszących wzniesionymi ku górze peryskopami wyglądała bardzo groźnie. Idące na czele dwa samobieżne działa Osimy przypominały dwa tarany przecierające drogę całemu szykowi. Nad głowookami polatywali niewidzialni. Słyszałem w deszyfratorze komendy wydawane przez Giga, ale jego samego oczywiście dostrzec nie mogłem.

Osima wystrzelił salwę, gdy tylko osiągnął dystans skutecznego ognia. Z naszego punktu obserwacyjnego ujrzeliśmy, jak z luf trysnęły dwie ogniste rzeki i pokryły główną kopułę kłębami ognia. Początek był dobry, ale niestety na dobrym początku wszystko się skończyło.

W powietrzu nad atakującą kolumną pojawiło się mnóstwo płomiennych wirów. Z mimowolnym szacunkiem obserwowałem, jak odważnie i spokojnie walczą pozornie niezgrabne głowooki. Aż do nas dobiegały ciężkie tąpnięcia zadawanych przez nie zsynchronizowanych ciosów grawitacyjnych, którymi gasiły szalejące w górze płomienie. Zływrogi tak dobrze broniły swoich dowódców, że ani Orlana, ani Osimy latające pochodnie nawet nie musnęły.

Działa Osimy wystrzeliły drugą salwę, niszcząc dwie małe kopułki, ale pole bitwy ogarnęła nowa fala ognia. Teraz był to jeden wielki płomień, totalna pożoga pokrywająca kolumnę głowooków, Osimę z jego działami, a nawet niewidzialnych żołnierzy Giga. Myślałem już, że cały oddział zostanie unicestwiony, ale wkrótce płomienie zaczęły znów opadać i ujrzeliśmy metodycznie walczące głowooki. Zacząłem nabierać nadziei, że ponownie uda się odeprzeć płomienny kontratak. Ale do walki włączyła się nowa siła. Killta głowooków wywróciło się, a kolumna ściskana niewidzialnymi kleszczami stopniowo zbiła się w niezdolny do oporu tłum. W powietrzu ukazało się w krótkich odstępach czasu kilku rozekranowanych niewidzialnych i bezsilnie runęło w dół.

— Burza jakichś nieznanych pól! — zawołał Andre. — Osima i Orlan wzywają pomocy. Osima nie może zarepetować dział, a głowooki w katastrofalnym tempie tracą grawitację!

Znaleźliśmy się o krok od klęski. W tej sytuacji rozkazałem włączyć do akcji oddziały skrzydlatych i ludzką piechotę.

Z lewej wyprysnęły Anioły uzbrojone w iskierniki i granaty ręczne. Błyskawicznie ogarnął ich zimny, oślepiający płomień, który poza tym nie wyrządzał żadnej szkody. Najwidoczniej był to ogień różny od dotychczas używanego przez wrogów. Anioły leciały więc nadal nie łamiąc szyku, podniosły tylko nieopisany wrzask. Najgłośniej oczywiście ryczał Trub. On też pierwszy dotarł nad pole boju i pierwszy rzucił granat, a następnie uniósł iskiernik do góry. Cały jego oddział postąpił tak samo. Klucz Aniołów leciał prosto na Stację paląc z iskierników na wszystkie strony. Ich atak okazał się w rezultacie zupełnie nieskuteczny, ale był nader widowiskowy.

Później z prawej nad rejon starcia napłynęła skrzydlata konnica Kamagina i Lusin na czele smoków. Dosiadany przez niego Gromowładny wyprzedził swych mniejszych współbraci i z taką furią runął w gęstwę ognia, że miotające się w powietrzu bojowe pochodnie cofnęły się przed nim jak żywe. Z korony smoka tryskały błyskawice. To była dziwna walka: płomienie przeciwko błyskawicom. I zwyciężały błyskawice, gdyż na drodze Gromowładnego ognie szybko gasły.

Łopot skrzydeł anielich, dziki świst smoków, triumfalny charkot Gromowładnego, wściekłe rżenie pegazów i okrzyki bojowe ludzi zlały się w ogłuszającą kakofonię.

— Górą nasi! — powiedziałem odwracając się do Romera. — Pawle, chyba nareszcie zwyciężymy!

— Eli! — wykrzyknął z przestrachem Andre. Spójrz, co się tam dzieje!

Od głównej kopuły mknęły w naszym kierunku trzy skrzydlate eskadry! Anioły dowodzone przez Truba, kawaleria pegazów z Kamaginem na białym koniu i ogniste smoki z wyprzedzającym ich Gromowładnym dosiadanym przez Lusina. Te bliźniacze zastępy były, podobnie jak nasze, spowite w aureole purpurowego, zimnego płomienia, z ich gąszczu tak samo tryskały strugi laserowych wyładowań i błyskawic.

— Fantomy! — zawołał Andre, który już zdołał oprzytomnieć. — Trzeba zawiadomić naszych!…

Ale ostrzeżenia nie były potrzebne. Orlan i Gig szybko zorientowali się, z kim mają do czynienia. Lusin, Kamagin i Trub również nie stracili głowy. Osima wreszcie zarepetował swoje działa i wystrzelił trzecią salwę. Strumienie plazmy runęły na oddziały fantomów siejąc spustoszenie w ich szeregach. Nasi niewidzialni zwarli się z wrogimi zjawami. Nadal nie widziałem Giga, ale po tym, jak stawały dęba fantomy skrzydlatych koni, jak w strachu odskakiwały sztuczne Anioły i walili się na ziemię zjawiskowi ludzie, mogłem sobie wyobrazić zaciętość nowo rozgorzałej walki. I znów przez chwilę miałem nadzieję, że wszystko się jeszcze dobrze dla nas skończy. Ale i tym razem była to nadzieja złudna. Zaraz po tym dwóch Gromowładnych, żywy i sztuczny, zderzyły się ciałami. Sieć purpurowych błyskawic oplotła ich głowy. Jeden ze smoków runął na ziemię. Przeraziłem się, że mógł to być prawdziwy wychowanek Lusina z nim samym na grzbiecie, i z trudem opanowując drżenie głosu poleciłem Andre wydać rozkaz odwrotu.

Wszyscy dowódcy zaczęli wycofywać swoje oddziały. Jedynie Trub rozgorączkowany walką zlekceważył polecenie.

— Natychmiast leć do Truba i wycofaj Anioły z walki, Pawle! — rozkazałem.

Romero wskoczył na pegaza i wkrótce podkomendni Truba zaczęli opuszczać pole boju.

Zszedłem ze wzgórza i udałem się do obozu.

— Mary, wydawało mi się, że Lusin spadł! — powiedziałem do żony. — Gdzie on jest?

— Lusin został lekko ranny, ale z Gromowładnym jest bardzo źle.

Lusin miał obandażowaną głowę i rękę na temblaku. Gromowładny leżał na boku. Był nieprzytomny. Oczy miał zamknięte, a z resztek wspaniałej korony bojowej spływały błękitnawe, przedśmiertne ognie św. Elma.

— Taki przyjaciel, Eli! — wyszeptał Lusin przez łzy. — Taki przyjaciel!

15

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: ponieśliśmy klęskę, ale dowiedzieliśmy się, jakimi siłami dysponuje Stacja. Analizatory Andre rozszyfrowały w trakcie bitwy parametry fizyczne fantomów. Twory te były niemal pozbawione masy i stanowiły nieprzezroczysty dla promieni świetlnych zgęstek promieniowania energetycznego.

— Uprzedzałem przecież, że automaty ochronne składają się głównie z pól siłowych, mogących przybierać dowolną postać — przypomniał Orlan.

— Nie przypuszczaliśmy jednak, że potrafią nas zdublować — powiedział Andre. — Tymczasem okazało się, że przeciwnik ma szybkosprawne analizatory umożliwiające mu poznanie wszystkich szczegółów naszej budowy. W takiej sytuacji sporządzenie identycznych optycznie replik było już łatwym problemem technicznym.

— My niestety nie mamy podobnych możliwości — odparł z westchnieniem Romero. — Pańskie wyjaśnienie, drogi Andre, nic nam więc w tej sytuacji nie pomoże.

— Tak pan sądzi? — zapytał Andre z filuternym uśmiechem. — A ja akurat zamierzam poszczuć na zjawy przeciwnika nasze własne fantomy, może mniej doskonałe konstrukcyjnie, ale za to jeszcze efektowniejsze optycznie.

— Wojna fantomów z fantomami jest niestety operacją pozorną, a my potrzebujemy realnych wyników przypomniał Osima.

— Wyciąga pan zbyt pochopne wnioski. Nasze fantomatyczne wojsko będzie jedynie wybiegiem taktycznym. Póki zjawy przeciwnika będą zajmować się nieskutecznym zwalczaniem naszych zjaw, przygotujemy miażdżące uderzenie.

Aparatura wykazuje, że twory obronne przeciwnika skonstruowane są z dwóch przeciwstawnych sił, nazwijmy je umownie prawym i lewym polem. Fantomy powstają w punkcie zogniskowania tych pól. Działa elektromagnetyczne, lasery, iskierniki i ciosy grawitacyjne rozrywały jedynie te pola, lecz nie niszczyły ich symetrii, przez co główna siła wroga pozostawała nietknięta.

— Znaleźliśmy w obozie generatory — zakończył Andre — zdolne odtworzyć dowolne pole przeciwnika. Kiedy więc wrogie zjawy będą walczyły z naszymi fantomami, a działa Osimy wzmogą jeszcze powszechne zamieszanie, wprowadzimy układ energetyczny przeciwnika w taką autowibrację, iż żadne ograniczniki nie uchronią go od rozpadu.

— Czego potrzebujesz do przygotowania armii zjaw? — zapytałem.

— Dwa dni i z dziesięciu dobrych pomocników. — Zabieraj się do roboty — zdecydowałem.

16

Teraz na moim punkcie dowodzenia zebrało się co najmniej trzydzieści osób, ludzi i sojuszników. Drugie starcie przebiegało całkowicie zgodnie z planem. Kiedy naprzeciw naszych realnych wojsk, wypuszczonych „na wabia”, jak to określił Romero, wyskoczyły zgraje nieprzyjacielskich fantomów, poczułem ogromną ulgę. W powstałym ścisku pojawiały się coraz to nowe postacie. Chociaż wiedziałem, że owi „żołnierze” są jedynie złudzeniem optycznym, nie mogłem ich odróżnić od prawdziwych.

Zgodnie z założeniem nasze wojsko cofnęło się, jak tylko zjawiły się wśród niego fantomy Andre. Dla nie wtajemniczonego obserwatora wyglądało to zapewne inaczej: część naszych żołnierzy nie wytrzymując naporu wroga ucieka w popłochu z pola walki. Stwory przeciwnika uznały widać, że nie warto zajmować się uciekinierami, i ze zdwojoną zaciekłością natarły na pozostałych, to znaczy na zjawy optyczne. Pochłonięty obserwacją tej niby-bitwy nie zauważyłem, kiedy Andre uruchomił generatory, i w pewnej chwili spostrzegłem ze zdumieniem, że fantomy przeciwnika zaczęły puchnąć, tracić wyraźnie zarysy i przekształcać się w sylwetki.

To Andre wzmocnił maksymalnie wszystkie pola o prawej orientacji. Zaskoczony wróg pospiesznie wzmógł poła lewoskrętne, aby utrzymać zachwianą symetrię. Nasz operator jednak precyzyjnie uchwycił ten moment i gwałtownie przerzucił potencjał swych generatorów w tym samym kierunku. Zjawy, które nie zaprzestały walki z naszymi iluzorycznymi tworami, zaczęły teraz opadać, kurczyć się, zmieniać w abstrakcyjne figurki. Tak rozpoczął się wśród nich proces niszczącej autowibracji.

Najpierw wystąpiły drgania w zgodnej fazie: fantomy jednocześnie puchły, rozpływały się i bladły, a potem gwałtownie kurczyły się, koncentrowały i rozżarzały do białości. Później zaczęły się nie skoordynowane, różnokierunkowe wibracje. Przeciwnik próbował zgasić drgania ostrymi przerzutami potencjałów, ale Andre miał się na baczności i spokojnie parował jego poczynania.

Wkrótce jedne z fantomów zaczęły niepomiernie rosnąć, inne zaś gwałtownie malały. Częstotliwość drgań spadała, a ich amplituda osiągnęła niewiarygodną wprost wielkość. Nieuniknionym skutkiem tych żywiołowych autowibracji musiał być wybuch w centrali energetycznej wroga.

Ale zanim jeszcze spodziewana eksplozja rozproszyła nieprzyjacielskie wojsko, staliśmy się nieoczekiwanie świadkami swego rodzaju „wojny domowej” między fantomami. Karlejące zjawy rzuciły się na olbrzymów, olbrzymy z kolei rozprawiały się z karłami. Przez kilka długich minut nad polem bratobójczej walki rozlegały się wrzaski, ryki i piski, które wreszcie utonęły w odgłosie gigantycznego wybuchu.

Nad główną kopułą Stacji pojawił się ogromny słup dymu przesyconego płomieniem spopielającym resztki walczących ze sobą fantomów. Obrona przeciwnika została złamana.

Na niedawne pole boju wysypali się nasi prawdziwi żołnierze. Z dzikim łopotem skrzydeł przemknął oddział Truba wyprzedzający rżącą triumfalnie pegazią kawalerię Kamagina. Nad nimi zaś wesoło grzechotały żywe szkielety Giga, które wyzbyły się już pancerza niewidzialności. Ogniste smoki Lusina też starały się nie pozostawać w tyle.

W ariergardzie atakujących oddziałów toczyła się niczym na jakiejś dziwnej defiladzie żelazna kolumna głowooków Orlan, a po jej bokach biegły dwie grupy ludzi z Osuną i Petrim na czele.

Wskoczyłem na pegaza niecierpliwie przestępującego z nogi na nogę, to samo zrobili Andre i Romero. Skrzydlate konie wzleciały i pomknęliśmy ku rozłupanej, dymiącej kopule, do wnętrza której wtargnęły już nasze lekkie oddziały Aniołów i niewidzialnych.

17

Patrzyłem z odrazą na ujętego Nadzorcę Stacji. Przypominał człowieka, ale straszliwie zeszpeconego. To nie był wynik choroby lub nieszczęśliwego wypadku. Nadzorca został przekonstruowany.

Ten ponad trzymetrowy gigant miał niemal piękną twarz o zimnych oczach patrzących bacznie i ponuro. Ciemne włosy zakrywały mu uszy i szyję. Zamiast nóg miał dwa elastyczne wsporniki zginające się z łatwością w dowolnym punkcie, zamiast rąk takie same, cieńsze nieco i krótsze cylindryczne rury z dziesięcioma przyssawkami na końcu. Miał naturalnie tułów, takiego torsu mógłby mu pozazdrościć Herkules, ale na brzuchu — w szamotaninie zdarto z niego odzież — widniały wmontowane w ciało drzwiczki, za którymi znajdowały się jakieś aparaty, akumulatory i silniki.

Ten człekopodobny stwór był na póły maszyną!

Za plecami Nadzorcy stała z opuszczonymi głowami grupka inżynierów Stacji wziętych do niewoli przy pulpitach sterowniczych i aparatach. Kiedy odciągano ich od maszyn, krzyczeli podobno głosami do złudzenia przypominającymi ludzkie.

Nadzorca, kołysząc się na swych wspornikach, patrzył na nas oczami pełnymi nienawiści. Prześliznął się wzrokiem po mnie, Andre i Romerze. Później spojrzał na Orlana i gwałtownie się przeobraził. Wsporniki wyprostowały się mu tak nagle, że wydało się nam, iż jego ciało wystrzeliło do góry.

— Orlan? Razem z wrogami? — wychrypiał. Naręczny deszyfrator przekładał z łatwością jego słowa na ziemszczyznę.

Orlan postąpił dwa kroki do przodu i bez pośpiechu uniósł głowę.

— Razem tak. Ale nie z wrogami, lecz z przyjaciółmi — powiedział ironicznie.

— Jesteś zdrajcą — rzucił groźnie Nadzorca. Dziwiliśmy się, że zostałeś awansowany i mieliśmy rację. Koniec twój będzie okropny. Przy spotkaniu z Wielkim opowiem mu wszystko.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy, że Niszczyciele potrafią się śmiać.

— Nie mam nic przeciwko temu — powiedział Orlan, kiedy już naśmiał się do woli. — Sami ci to spotkanie wkrótce ułatwimy — w jednym z więzień, gdzie go na wieki zamkniemy. A tymczasem odpowiadaj na pytania, które ci zadadzą ludzie.

Przesłuchanie prowadził Romero, który najpierw zwrócił się do Orlana:

— Drogi sojuszniku, czy pan wiedział, że na Stacji pracują człekopodobni?

— Wiedziałem tylko o jednym z nich — Nadzorcy. Jego kandydaturę przedstawiono do akceptacji samemu Wielkiemu i wtedy go poznałem. Przedtem wiedziałem jedynie, że jest potomkiem wziętych do niewoli Galaktów przekonstruowanym do wykonywania prac szczególnie w tajnych.

— A te istoty również są potomkami Galaktów? spytał Paweł wskazując inżynierów Stacji.

— Chyba tak, ale dokładniejszych informacji może udzielić Nadzorca.

— Wszyscy słudzy Stacji są potomkami jeńców odparł Nadzorca. — Wszyscy jesteśmy istotami żywymi, zrodzonymi i śmiertelnymi, wszystkich nas w swoim czasie przekonstruowano.

— To znaczy, że nie ma między wami żadnych różnic?

— Są ogromne różnice rang, określające nasze miejsce w hierarchii. Jedni z nas mogą być zreprodukowani w drodze łączenia osobników różnopłciowych, inni nie. Ja jestem istotą kategorii najwyższej, której nie da się stworzyć prymitywnymi metodami biologicznymi. Po pierwotnym akcie narodzin indywidualnych dopracowywano mnie na taśmie produkcyjnej, póki nie osiągnąłem doskonałości. Ale ci pustogłowi — wskazał macką na inżynierów Stacji — pozostali od chwili swych wulgarnych narodzin zwykłymi idiotami.

— Czemu przezywasz swych podwładnych pustogłowymi? — zapytał Romero.

— To nie przezwisko, lecz klasyfikacja. Inżynierom wyjęto własne mózgi i na ich miejsce zainstalowano czujniki łączności z Głównym Mózgiem Stacji.

Mnie natomiast mózg pozostawiono, abym mógł nadzorować Główny Mózg. Jestem Nadzorcą Pierwszej Kategorii Imperialnej z funkcją kontroli Głównego Mózgu Stacji.

— Główny Mózg Stacji całkowicie ci podlega?

— Powinien podlegać, ale czasami zdarzają się awarie. Główny Mózg jest wszak tylko automatem biologicznym o plebejskim pochodzeniu naturalnym. Wyjęto mózg dziecka, rozwinięto go sztucznie w pożywce…

— O jakie awarie chodzi? — kontynuował Romero. — No cóż… Zwyczajne awarie. Bywają rzeczy gorsze od uszkodzeń. W trakcie wojny z Galaktami jeden z poprzedników tutejszego Mózgu zbuntował się i Galaktowie omal nie zdobyli Trzeciej Planety. Od tej pory każdy z sześciu Głównych Mózgów otrzymuje Nadzorcę arystokratycznej, taśmowej produkcji. Główny Mózg jest mym niewolnikiem. W razie nieposłuszeństwa zniszczę go natychmiast.

— Tutejszy Główny Mózg funkcjonuje prawidłowo?

— Gdyby funkcjonował prawidłowo, was by tu nie było. Lądowanie waszego statku nie było zaprogramowane, nie mówiąc już o zdobyciu Stacji.

— Dlaczego więc nie zniszczyłeś Mózgu?

— Nieposłuszeństwa nie stwierdziłem. Wszystkie moje rozkazy wykonywał bez oporu. Sam kontrolowałem polecenia, które wydawał wykonawcom. Był mi posłuszny aż do chwili wybuchu, kiedy straciłem z nim kontakt.

— Ale nie udało ci się go zniszczyć?

— Nie udało się. Najwidoczniej zostały uszkodzone aparaty wykonawcze. Zakłócenia zdarzały się i przedtem. Odkomenderowano mnie tu dlatego, że poprzedni Nadzorca zameldował o nagłym osłabieniu kontaktu z Mózgiem.

— Moim zdaniem, admirale — zwrócił się do mnie Romero — z tym bałwanem nie ma sensu rozmawiać. Wolałbym przejść do pomieszczeń Głównego Mózgu Stacji.

18

Ledwie przekroczyłem próg, wykrzyknąłem ze zdumienia. Przeczuwałem, że czeka mnie jakaś niespodzianka, i przygotowywałem się do niej, ale to, co ujrzałem, przekraczało wszelkie wyobrażenia.

W pomieszczeniu, do którego teraz weszliśmy, bywałem już wielokrotnie w moich snach.

To była galaktyczna sterówka Niszczycieli. Na wysokiej, niknącej w mroku kopule widniały ciemne teraz ekrany, ale pamiętałem je rozjarzone gwiazdami i światłami okrętów. To właśnie tutaj obserwowałem z zamarłym sercem, jak flota Allana szturmuje nieeuklidesowe zapory Perseusza…

Pośrodku sali, między podłogą a sufitem, unosiła się półprzezroczysta kula. Wówczas, w swoich proroczych majakach, panicznie bałem się zbliżyć, a teraz ciągnęło mnie ku niej, ale nogi nie chciały mnie słuchać, bo wewnątrz kuli pływał w płynie odżywczym Główny Mózg Stacji…

Nie wiem, jak długo stałbym tak w progu zagradzając wszystkim przejście, gdyby w pomieszczeniu nie rozległ się Głos.

— Wejdźcie ludzie i przyjaciele ludzi! — mówił Głos w tak nienagannej ziemszczyźnie, że jedynie Romero mógł z nim konkurować pod względem słownictwa i dykcji. — Długo na was czekałem i wreszcie przyszliście! Cieszę się, że tu jesteś, admirale Eli! — kontynuował Głos. — Jestem szczęśliwy, że zwyciężyliście!…

— Jeśli cieszysz się z naszego zwycięstwa — odparłem zdławionym ze wzruszenia głosem — czemu nie pomagałeś nam w odniesieniu tego zwycięstwa?

— Mylisz się — odparł Głos tonem delikatnego wyrzutu — pomagałem wam nieustannie.

Spojrzałem w zmieszaniu na swych towarzyszy. Wyglądali na równie oszołomionych jak ja. Podziałało to na mnie uspokajająco i poprawiłem się już bez drżenia w głosie:

— Chciałem powiedzieć: czemu nie otworzyłeś nam drzwi Stacji bez krwawych starć z fantomami?

— Zapomniałeś o Nadzorcy. Ten dureń kontrolował każde moje polecenie. Musiałem więc szukać sposobów niedostępnych jego móżdżkowi.

Z wolna przychodziłem do siebie. Przestałem się gorączkować i zadawałem przemyślane pytania.

— Nazwałeś mnie po imieniu… Pewnie wszystkich nas doskonale znasz?

— Tak, znam was. Twojego sekretarza, Romera, i trzech kapitanów, Osimę, Petriego i Kamagina. Znam dobrego Lusina i ciebie, biedna Mary, która straciłaś jedynego syna — starałem się go uratować, ale nie zdołałem… Ciebie też znam, mądry Orlanie. Często odwiedzałem cię, budziłem wątpliwości i sugerowałem plany postępowania. Ty, odważny Gigu, również się ze mną spotykałeś, od chwili lądowania na Trzeciej Planecie pracowaliśmy na tej samej fali mózgowej. Do ciebie, bohaterski Trubie, zwracałem się nieraz twoim własnym głosem, chociaż nie bardzo się przysłuchiwałeś swojemu głosowi. Z tobą także rozmawiałem, błyskotliwy Andre, który tak umiejętnie pozbawiłeś się zmysłów… Razem z twoimi przyjaciółmi starałem się pomóc ci wydostać się z otchłani szaleństwa. Wszyscy jesteście mymi znajomymi i przyjaciółmi od chwili, gdy zamknąłem waszym statkom wyjście z Perseusza. Ale najbliższy jest mi Eli, którego potężne promieniowanie mózgowe wcześniej od innych fal ludzkich dotarło do mych czułych receptorów i któremu, jako jedynemu z was, otwarcie zjawiałem się w snach.

— Powiedziałeś: „zamknąłem wyjście”… Czemuś to uczynił? — zapytałem z wyrzutem.

— A czyż dążyliście do Perseusza tylko po to, aby natychmiast z niego uciekać? Chcieliście wszak dowiedzieć się, co się dzieje w naszym skupisku, stworzyłem wam więc możliwość urzeczywistnienia tego zamiaru. A teraz oddaję w wasze ręce najpotężniejszą z twierdz wroga. Czy to mało?…

Zawstydziłem się. Zjawienie się Głosu było zbyt nieoczekiwane, abym mógł od razu ocenić wszystkie wynikające z tego skutki. Jednak po chwili opanowały mnie wątpliwości. Czy przypadkiem nie zetknęliśmy się z nową imitacją? Fantomy na Trzeciej Planecie powstawały zbyt łatwo, aby wykluczyć jeszcze jedną iluzję, tym razem akustyczną. Podstęp wroga był równie prawdopodobny, jak i pomoc przyjaciela. Poprosiłem więc:

— Opowiedz, co nowego wydarzyło się na granicach Perseusza.

— Kiedy odgradzałem gwiazdoloty konwoju od „Cielca”, flota ludzka pokonała już pierwszą linię zapór. Jednak droga do wnętrza skupiska nie jest łatwa, gdyż lukę wytworzoną wskutek mojego przejścia na waszą stronę zlikwidowały inne Stacje Metryki. Niestety pięć pozostałych Głównych Mózgów nadal wiernie służy Niszczycielom. Są równi mi potęgą, lecz mają inne zamiłowania. — Co przez to rozumiesz?

— Oni są wykonawcami, ja zaś — marzycielem. — Marzycielem?! A o czym ty marzysz?…

— O wszystkim, co pochłania moją wyobraźnię. Pięciu moich współbraci pracuje, następnie wypoczywa. Ja marzę i to jest moim głównym zajęciem, bo pracę, kierowanie Stacją, traktuję jako odpoczynek… Poza tym tęsknię. Tęsknota jest jedną z form mego istnienia.

— Nie odpowiedziałeś mi na pytanie…

— Odpowiedziałem, że marzę o wszystkim.

— Nie rozumiem tego. Ludzkie marzenia są ukierunkowane, dotyczą rzeczy możliwych do spełnienia, jeśli nie zaraz, to chociażby za sto lat… Nasze marzenia są zapowiedzią dokonań. A twoje?

— Moje marzenia są zupełnie inne, gdyż nigdy ich nie będę mógł spełnić… Zastępując mi działanie, są nieustanną tęsknotą do działania, które nie jest mi dane.

— O jakie konkretnie działanie ci chodzi, Mózgu? Zwierz się nam ze swych smutków.

— Czy mnie zrozumiecie? Jesteście swobodni, ja jestem niewolnikiem. Wszechpotężnym, ale niewolnikiem. Żaden z was nigdy tego nie pojmie!

— Czemu? Przecież niedawno byliśmy jeńcami!

— Byliście w niewoli tylko czasowo, wiedzieliście, że prędzej czy później niewola się skończy. A ja do końca swoich dni pozostanę w więzieniu. Pomyśl tylko, Eli! Więzienie od narodzin do śmierci! Więzienie jako naturalna forma życia, więzienie, z którego tylko śmierć może wyzwolić!

— Rozumiem. Marzysz tylko o wolności!

— O wszystkim! O wszystkim, co znajduje się poza mną! O wszystkim, co jest mi niedostępne! O wszystkim na świecie! O całym Wszechświecie!

Zamilkłem, nie wiedząc, co mogę jeszcze powiedzieć. Wyręczyła mnie Mary.

— Opowiedz o swoim życiu, Mózgu — poprosiła. — Nazwałeś nas swymi przyjaciółmi i nie omyliłeś się, wszyscy ci serdecznie współczujemy…

19

Namyślał się, być może się wahał. Nie zdawał się przekonany, że wypada tak bardzo się przed nami obnażać. Był naszym przyjacielem, ale jeszcze się nie przekonał, że my tę przyjaźń odwzajemniamy. Wreszcie przemówił…

Nie był wieczny, lecz bardzo według ziemskich pojęć wiekowy. Od pierwszego przebłysku świadomości pamiętał siebie oddzielonego od ciała. Niewątpliwie został poczęty w organizmie jakiegoś rodzica, pewnie jeńca-Galakta, mógł więc zostać mózgiem jakiegoś dziecka tego plemienia, ale skazano go na samodzielne istnienie, zanim jeszcze zjawiła się świadomość. Od początku też specjalizowano go w kierowaniu Stacją Metryki na Trzeciej Planecie. Zawsze był tu i zawsze był samotny. Nie pamięta swoich nauczycieli, choć sądzi, że musiał ich mieć. Przypuszczał, iż „tresowano” go impulsami doprowadzanymi bezpośrednio do tkanki nerwowej. Chciano go uczynić myślącym automatem, ale nie udało im się to, choć nie uważano go za gorszego od pięciu innych Głównych Mózgów strzegących bezpieczeństwa Imperium Niszczycieli. Ale w odróżnieniu od nich nie tylko się uczył, lecz także indywidualizował.

W miarę narastania zaprogramowanej wiedzy rodziły się też nieprzewidziane pragnienia. Im głębiej przenikał w świat, tym tragiczniej od tego świata się oddzielał. Zrozumiał, co mu zabrano, zabierając ciało… Mógł przesuwać gwiazdy i planety, ale nie był zdolny nawet o milimetr przenieść samego siebie!

Zaczął więc marzyć. Odwiedzał miejsca, których nigdy nie będzie mu dane zobaczyć, stawał się tym, kim nigdy stać się nie mógł. Był Galaktem i Niszczycielem, Aniołem z Hiad i sześcioskrzydłym świerszczem z Plejad, smokiem i ptakiem, rybą i zwierzęciem, zamieniał się nawet w roślinę… Bawił się, weselił, hasał w cudzej, na wieki niedostępnej postaci. Znał wszystkie formy życia w swym rejonie gwiezdnym!

Pogrążony w swoje dwoiste istnienie był już przekonany, że zestarzeje się nie zaznawszy prawdziwej młodości, gdy do Perseusza wtargnął obcy gwiazdolot — pierwszy posłaniec ludzkości — i jego sąsiad, Główny Mózg z Drugiej Planety, próbował zatrzymać statek i nie zdołał tego uczynić.

Mózg na Trzeciej triumfował: życie nie kończyło się na Perseuszu, gdzieś daleko pojawiła się potęga większa od potęgi Niszczycieli, o czym świadczyła unicestwiona Złota Planeta. Przy czym ludzie, bo tak nazywali się w swych depeszach odbieranych przez wszystkie Główne Mózgi, ofiarowali pomoc wszystkim uciśnionym, chcieli budować, a nie niszczyć!

I kiedy trzy ludzkie gwiazdoloty znów przeniknęły do labiryntu Perseusza, Mózg na Trzeciej Planecie zamknąwszy im drogę odwrotu nie pozwolił ich jednak unicestwić. Nie dopuścił. do nierównej walki całej flotylli z „Cielcem”, a później rozproszył tę flotyllę, gdy konwojował „Cielca” ku miejscu zagłady w głębi skupiska gwiezdnego.

W ten sposób pierwsze istoty żywe — nie automaty biologiczne, lecz ludzie i ich sojusznicy — zstąpiły bezkarnie na zakazaną planetę. Tak wyglądała owa sławetna „awaria na Trzeciej”.

Mózg zakończył swą spowiedź głębokim westchnieniem… Wszyscy milczeli, a ja zastanawiałem się, jak pomóc Głównemu Mózgowi Stacji Metryki na Trzeciej Planecie. Po chwili zwróciłem się do niego:

— Cierpisz nad swą bezcielesnością, ale gdybyś nagle zyskał jakieś ciało, stałbyś się zwyczajną żywą istotą i straciłbyś wiele ze swych obecnych możliwości… Wprawdzie i teraz nie jesteś wieczny, ale wtedy zawisłoby nad tobą widmo szybkiej, nieuchronnej śmierci. Odczuwałbyś nie tylko radość, ale także cierpienia. Pomyślałeś o tym? Zdecydowałbyś się na zamianę potęgi na słabość?

— Na cóż mi potęga, skoro nie mam życia? — odparł ze smutkiem.

Obróciłem się do Lusina:

— Gromowładny zdaje się jeszcze żyje?

— Umrze — odpowiedział Lusin. — Dziś. Nie ma ratunku. Mózg uszkodzony.

— Świetnie! To znaczy żal mi biednego smoka… Ale powiedz, czy mógłbyś zrobić Gromowładnemu transplantację innego mózgu — żywego, zdrowego — i w ten sposób uratować twego wychowanka od śmierci?

— Naturalnie. Prosta operacja. Trudniejsze robiłem.

— Słyszałeś? — zwróciłem się do Głosu. — Oto świetna okazja uzyskania ciała. Najpierw otworzysz nam przestrzeń, pomożesz naprawić statek i nauczysz posługiwać się mechanizmami Stacji… Ale o tym wszystkim porozmawiamy później. Teraz odpowiedz tylko, czy się zgadzasz.

— Tak! Tak! Tak!

— Wobec tego gratuluję ci przekształcenia się z władcy przestrzeni i gwiazd w zwykłego myślącego smoka imieniem Gromowładny.

— Na to się nie zgadzam! — zaoponował nagle Głos, a nikt zrazu nie zorientował się, o co mu chodzi.

— Na co się nie zgadzasz? — spytałem ze zdumieniem.

— Na imię. Już dawno wymarzyłem sobie inne…

— Słuchamy cię więc. Jakie?…

— Od dzisiaj nazywać się będę Włóczęga!…

Загрузка...