5. Wielki Niszczyciel

1

— Zjawa! — wykrzyknął Osima. — Admirale, to jest widziadło!…

Znów uderzył pięścią w sylwetkę dziwacznej istoty stojącej przy wejściu i odskoczył z grymasem bólu na twarzy. Z rozbitych knykci trysnęła mu krew. Romero spojrzał na mnie porozumiewawczo. Milczałem. Byłem jak skamieniały. W głowie kłębiła się tylko jedna myśl: „MUK dostanie się w ręce wrogów”.

— Nie ruszać się! — powiedział Orlan. — Powtórnie rozkazuję otworzyć wejścia!

Gorączkowo próbowałem połączyć się z komputerem, który nie odpowiadał na wezwania. Wszystkie połączenia energetyczne statku zostały najwidoczniej uszkodzone w czasie zderzenia, które pozbawiło nas przytomności. Ale gwiazdolot był cały, luki miał zamknięte, my żyliśmy, chyba więc i MUK nie poniósł szwanku. Przerażenie wyzierające z oczu Romera mówiło, że i on pojmował ogrom klęski. Do niewoli dostały się bowiem nie tylko załogi trzech statków, których życie nie było w końcu tak wiele warte, wróg zdobył również najpilniej strzeżone tajemnice ludzkości. Nigdy jeszcze nie wytężałem tak umysłu w poszukiwaniu jakiegokolwiek rozwiązania i nigdy mój mózg nie był tak pusty.

— Otwórzcie luki, bo was unicestwimy — powiedział beznamiętnym tonem Niszczyciel.

Dłużej nie można było milczeć.

— Zamknięte luki nie stanowią przecież dla was przeszkody — odparłem.

— Dla mnie nie, lecz moi żołnierze nie potrafią przenikać przez bariery materialne.

— Wynoście się więc do diabła! — powiedziałem z nienawiścią. — Możecie nas unicestwić razem ze statkiem.

Żaden z Niszczycieli nawet nie drgnął. Orlan powiedział nieco łagodniejszym tonem:

— Potrafimy was zlikwidować bez zniszczenia statku. Odholujemy go na bazę z wami lub bez was.

Nie od razu znalazłem odpowiedź. Na pomoc przyszedł mi Romero:

— Pański rozkaz jest niewykonalny chociażby dlatego, że utraciliśmy możliwość dowodzenia mechanizmami wykonawczymi gwiazdolotu. Przywróćcie nam łączność z aparatami.

— Abyście spróbowali wysadzić statek? — W głosie Niszczyciela zabrzmiała niemal ludzka ironia. — Wasze anihilatory są skutecznie zablokowane przez nasze pola.

— Czego się więc obawiacie? W inny sposób nie można otworzyć luków gwiazdolotu. My przynajmniej tego nie potrafimy.

— A otworzymy je tylko w tym wypadku, jeżeli zagwarantujecie wszystkim poddającym się życie i wolność — dorzuciłem.

— Życie wam gwarantujemy, już to obiecałem. Co zaś do wolności, to nie jest w mojej mocy dawać ją lub odbierać. Za trzy minuty odzyskacie utraconą łączność.

Spojrzałem bezradnie na przyjaciół. Zapomniałem, że przy braku łączności z komputerem mogę skorzystać z miniaturowego, naręcznego deszyfratora DN-2, ostatniego wynalazku Andre. Moi pomocnicy wcześniej zdali sobie z tego sprawę. Usłyszałem rozlegający się w moim mózgu myślowy szept Osimy: „Admirale, zdaje się, że dadzą nam tę szansę. Pamiętam o pańskim rozkazie i spróbuję zdemontować MUK!” Zamknąłem oczy, aby Niszczyciele nie dojrzeli w nich błysku radości.

Łączność z komputerem wracała powoli, jakby niechętnie. MUK zdawał się budzić z głębokiego snu. Kiedy wreszcie komputer się ocknął i poczułem, że porwane dotychczas nici wiodące do maszynowego mózgu statku znów się zrosły, błyskawicznie spróbowałem wywołać anihilatory. Nic z tego jednak nie wyszło — anihilatory były dokładnie zablokowane. Najwidoczniej to samo usiłowali zrobić moi przyjaciele, gdyż Kamagin nagle jęknął, a Petri zaklął z pasją.

— Czemu tak długo? — zapytał Orlan.

— Zły kontakt — odparłem.

Osima miał senną twarz, a Kamagin otworzył w napięciu usta i nie widzącymi oczyma wpatrywał się w jakiś punkt na ekranie. „Może im się uda!” — pomyślałem z nadzieją.

Spośród miliardów możliwych kombinacji elementów tworzących MUK jedna tylko umożliwiała mu prawidłową pracę, teraz zaś komputer pod dyktando Osimy i Kamagina sam układał schemat nowych połączeń. Kiedy któryś z nich, Osima lub Kamagin, powie: „Koniec programu. Wykonuj!”, ta jedyna kombinacja zostanie zastąpiona dowolną inną, przypadkową, bezsensowną, jedną z miliardów bezsensownych kombinacji połączeń.

— Koniec! — wykrzyknął Osima z ulgą.

— Koniec! — powtórzył jak echo Kamagin. Poczułem w mózgu i całym ciele rozbłysk bólu. Nasz inteligentny MUK, magazynier i strażnik wiedzy całej ludzkości, przestał istnieć. Została bezużyteczna składanka kryształów oplątana gąszczem przewodów.

— Admirale! — powiedział uroczyście Osima. Rozkaz został wykonany.

— Petri, proszę otworzyć luki — zarządziłem. — Trzeba spełnić warunki kapitulacji. Potrafi pan chyba ręcznie uruchomić awaryjne urządzenia odryglowujące?

— Dam sobie radę — mruknął Petri kierując się ku wyjściu. Kiwnął palcem na Niszczycieli. — Może któryś z was pójdzie ze mną?

Jeden ze Zływrogów roztajał i zniknął. Dwaj pozostali tkwili nadal na starych miejscach.

Po pewnym czasie pilnujący drzwi Niszczyciele odsunęli się na boki, jakby przepuszczali kogoś do sterówki, ale nikt nowy w sali się nie pojawił. Jednocześnie instynktownie poczułem, że wokół nas zrobiło się ciaśniej.

— Niewidzialni! — rzucił ostrzegawczo Romero.

— Możecie iść do swoich towarzyszy — powiedział beznamiętnym głosem Orlan.

2

Paweł skierował się do parku. Ruszyliśmy za nim. Po drodze zobaczyliśmy całe kohorty pancernych żółwi, które niezgrabnie kołysząc zastępującymi im głowy peryskopami rozlewały się wzdłuż korytarzy biegnących do lądowiska i zajmowały jedno pomieszczenie za drugim. Zływrogi gnały przed sobą wypędzonych stamtąd ludzi. Na lądowisku stały lekkie statki podobne do naszych planetolotów. Z ich otwartych luków sypały się nowe zastępy głowookich. Nie pozwolono nam obserwować tej sceny. Nagle pojawił się Orlan i rozkazał odejść stamtąd.

— Sprawdźcie deszyfratory! — poradził Romero i po chwili, kiedyśmy uregulowali nasze DN-2, kontynuował już w myśli: „Zływrogi mają dobry słuch, ale naszego promieniowania mózgowego chyba nie odbierają, nie mówmy więc niczego na głos”.

Zgodziliśmy się z nim i każdemu napotkanemu człowiekowi polecaliśmy uruchomić deszyfrator. W alejach parku było pełno ludzi. Wokół każdego dowódcy tworzył się tłum złożony głównie z członków załogi jego statku. Mnie na razie pozostawiono w spokoju, usiadłem więc na ławce w towarzystwie Mary i Astra. Po chwili dołączył do nas Romero. W parku panowała ziemska jesień, między drzewami szumiał lekki wiatr, sypały się pożółkłe liście.

— Zabiją nas, ojcze? — zapytał Aster patrząc mi uważnie w oczy.

Uśmiechnąłem się z wysiłkiem i odwróciłem głowę.

— A to niby czemu? Nasze życie jest teraz bardziej potrzebne Niszczycielom niż nam samym.

Aster zamyślił się. Nad tłumem pojawił się Trub z Lusinem na barkach. Anioł wylądował obok naszej ławki i Lusin zeskoczył na grunt. Trub patrzył na mnie jak na zdrajcę.

— Eli, jak mogłeś poddać się bez walki? Anioły nigdy nie idą do niewoli, a ludzie…

— Przypomnij sobie, co mówiłem na statku — odparłem i poprosiłem, aby uruchomił deszyfrator. — Uważajcie się nie za jeńców, lecz za wywiadowców w jaskini wroga.

— Możemy się za takich uważać, ale co na to wrogowie, którzy pochwycili nas siłą? — zaoponował Lusin, wyrażając się nadspodziewanie jasno. Przekonałem się zresztą z czasem, że rozmawiając bez słów potrafi być bardzo precyzyjny w sądach i wymowny. Jeszcze teraz, spotykając się na Ziemi, włączamy nasze deszyfratory i wówczas porozumiewamy się bez przeszkód.

— No, zobaczymy — rzucił powściągliwie Romero. Żona w milczeniu tuliła się do mego ramienia. Rozumieliśmy się bez słów. Posmutniały Lusin rozmawiał półgłosem z Romerem, a Trub i Aster dołączyli do grupki otaczającej Kamagina. Liście spadały coraz obficiej przywodząc mi na myśl ów dzień na nieosiągalnie dalekiej Ziemi, kiedy to w alei Zielonego Prospektu spotkałem Mary. Teraz była obok mnie, wymęczona, cierpliwa, nieskończenie bliska, a ja z czułością myślałem o tamtej, niechętnej, pogardliwie odburkującej na moje pytania…

— Nie trzeba! — wyszeptała błagalnie Mary, której deszyfrator przekazał moje myśli.

— Masz rację! — powiedziałem z westchnieniem, dostrzegając idącego ku nam Orlam, któremu towarzyszyli ci sami dwaj widmowi Niszczyciele.

Później zrozumieliśmy, że ich widmowość jest pozorna, byli bowiem całkowicie materialni, tyle że bardzo „nieludzcy”. Odmienność Zływrogów od ludzi była szczególnie widoczna podczas ruchu. Nieruchomego Niszczyciela, zwłaszcza z daleka, można było z łatwością pomylić z człowiekiem. Chód jednak natychmiast ich zdradzał: nie kroczyli, lecz raczej lekko podskakiwali na sztywnych nogach wyrzucając je kolejno do przodu niczym szczudła. Kołysali przy tym całym tułowiem jak ziemscy „chodziarze”, bijący rekordy szybkości. Jeszcze mniej cech ludzkich miały ich twarze. Na głowach przypominających zarysem głowę człowieka mieli włosy, uszy, oczy, usta i podbródek, ale brak tam było nosa, zamiast którego widniał okrągły otwór zakryty płatem skóry przypominającym niewielki ryjek, wznoszący się i opadający przy oddychaniu. Twarze ich zmieniały barwę zależnie od nastroju: były raz białe, raz żółte to znów niebieskie. Zmiana koloru i blasku nie przypominała w niczym zadziwiającego języka barw mieszkańców Wegi, przywodziła na myśl raczej naszą bladość lub rumieńce, znacznie jednak silniejsze, wręcz złowieszcze.

Orlan uniósł głowę do góry-nie obrócił jej na szyi ku tyłowi jak my to czynimy podnosząc głowę, lecz właśnie uniósł: szyja nagle wydłużyła się i głowa zawisła o jakieś trzydzieści centymetrów nad ramionami. Później domyśliliśmy się, że jest to pozdrowienie przyjęte u Niszczycieli, którzy uprzejmie podnoszą głowy, jak nasi przodkowie uchylali kapelusza.

Orlan odezwał się nie opuszczając głowy:

— Żaden z mechanizmów napędowych statku nie działa. Coście z nimi zrobili?

— To nie nasza wina, zablokowaliście anihilatory gwiazdolotu.

— Odblokowaliśmy je, ale nie znamy schematów waszych urządzeń. Powiedzcie, jak je należy obsługiwać.

— Nie zrobimy tego — oświadczyłem. — Sterujący napędem komputer pokładowy został zniszczony. Ale gdybyście nawet wiedzieli, jak uruchomić anihilatory bez jego pomocy, i tak nie zdradzilibyśmy naszych sekretów.

Głowa Orlana opadła. Było to tak nieoczekiwane, że Mary krzyknęła z przestrachu. Szyja zniknęła całkowicie, a czaszka do połowy skryła się w klatce piersiowej, wydając przy tym dźwięk podobny do suchego wystrzału. Nad ramionami Niszczyciela wystawało teraz jedynie czoło i dwoje oczu. Te widoczne fragmenty Orlanowej twarzy rozbłysły niebieskim światłem. W ten sposób po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak Zływrogi wyrażają swoje rozdrażnienie i dezaprobatę.

— Doniosę o tym Wielkiemu — dobiegł nas zmieniony głos Orlana.

— Proszę bardzo — odparłem. — Chciałem jednak najprzód zadać panu kilka pytań. Czy można?

— Słucham — jego głowa wróciła na miejsce.

— Co zamierzacie z nami zrobić? Kim jest Wielki Niszczyciel? Skąd wiecie, jak mam na imię i kim jestem? Jak nauczyliście się ludzkiego języka? Jak przedostaliście się do wnętrza naszego gwiazdolotu?

— Na żadne z tych pytań nie udzielę na razie odpowiedzi — oświadczył Orlan znów kryjąc głowę w piersi. Po chwili wydobył ją z powrotem i dodał: — A o tym, czy je kiedykolwiek uzyskacie, zdecyduje później Wielki.

— Niech mi pan wobec tego powie, co możemy i czego nam nie wolno robić.

— Możecie robić wszystko to, co dotychczas, z jednym wyjątkiem: nie wolno wam zbliżać się do urządzeń napędowych i sterujących statku.

— Odblokujcie nam przynajmniej stereoekrany w sali obserwacyjnej — poprosiłem. — Chyba wam nie zaszkodzi, jeżeli popatrzymy na słońca waszego malowniczego skupiska?

— Patrzeć na gwiazdy możecie — rzucił oddalając się w podskokach.

3

Kronika Romera dokładnie opisuje pierwsze dni naszej niewoli, nasze ówczesne niepokoje, zaskoczenia, rozpacz i wściekłość ogarniającą ludzi na widok Zływrogów szarogęsiących się na gwiazdolocie. Ja z owych dni zapamiętałem przede wszystkim dręczące mnie bezustannie pytania, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Tylko z dwojgiem ludzi mogłem podzielić się swymi wątpliwościami. Mary widziała jedynie katastrofalny w skutkach zbieg okoliczności, Romero natomiast utrzymywał, że ocenę winy za to, co się stało, należy pozostawić historykom, a moim obowiązkiem jest trzeźwa analiza sytuacji. Dyskusje z nimi nie przyniosły mi żadnej ulgi, data mi ją dopiero rozmowa z malutkim kosmonautą i Astrem. Kamagin zatrzymał mnie kiedyś u drzwi do sali obserwacyjnej.

— Admirale — powiedział ze wzruszeniem w głosie — ma pan wszelkie powody być niezadowolonym ze mnie…

— Pan ma ich znacznie więcej, aby być niezadowolonym ze mnie! — zaoponowałem.

— Nie i jeszcze raz nie! — wykrzyknął. — Nawet MUK nie przewidział tego, co się stało, a człowiek jest tylko człowiekiem.

Odszedłem usiłując ukryć wzruszenie.

Tego samego dnia Aster powiedział do mnie: — Bardzo mi cię żal, ojcze!

Synek siedział w moim pokoju i oglądał stereofilm z widokami Ziemi, zachwycając się Himalajami, Saharą, Oceanem Spokojnym i stupiętrowymi gmachami Stolicy.

— Dlaczego? — zapytałem nieuważnie, bo wydawało mi się, iż jego słowa odnoszą się do filmu.

— Wyobraziłem sobie, że to ja jestem admirałem, że spaliłem dwa swoje statki, a trzeci poddałem wrogom… I odechciało mi się żyć. A tobie jest przecież znacznie gorzej, bo ty nie bawisz się w admirała…

— Baw się w gry na poziomie nie wyższym od żołnierza lub inżyniera — poradziłem mu i wyszedłem z pokoju. Długo potem nie mogłem się opanować.

Na ekranach sali obserwacyjnej widzieliśmy co dnia to samo: jaskrawe gwiazdy i płynące między nimi zielone punkciki eskadry Niszczycieli.

Trudno powiedzieć, czy przeciwnik nie chce, abyśmy zorientowali się, w jakim kierunku lecimy, czy też urządzenia gwiazdolotu były niesprawne, w każdym razie trudno było dociec, jakim kursem i z jaką prędkością porusza się eskadra. Jasne było jedynie to, że nasz statek znajduje się w centrum szyku, gdyż na wszystkich ekranach lśniły krążowniki Niszczycieli.

Osima przypuszczał, że wzięli nas w szyk kulisty po prostu dlatego, że ich statkom łatwiej było w ten sposób holować „Cielca” swoimi polami, bo nasz statek pozbawi0ny napędu nie mógł przecież uciec i nie trzeba go było pilnować tak pieczołowicie.

Pomarańczowa z wolna odchylała się od osi lotu. W zenicie pojawiła się inna gwiazda, niemal błękitna, ale niezbyt jasna. Po jakimś czasie i ona pozostała z boku, a przyrządy wykazały, iż eskadra wyhamowuje się w przestrzeń einsteinowską.

I znów ujrzeliśmy, tym razem w lornetkach mnożników optycznych, niepozorną błękitną gwiazdkę i ciemną kulkę jej planety.

— Dobrze ukryli swą bazę — zauważył z uznaniem Kamagin. — Błękitnego karła trudno znaleźć w tym rojowisku olbrzymów i superolbrzymów, a zagubiony w ciemności satelita jest po prostu niewidoczny.

4

Krążowniki wrogów jeden za drugim znikały w ciemności, a ich przenikliwe światła stopniowo bladły. Kiedy „Cielec” zaczął podchodzić do lądowania, towarzyszyło mu zaledwie około dziesięciu statków.

Ten dzień na zawsze utrwalił się w mojej pamięci. Nasze statki galaktyczne nie potrafią lądować na planetach, a gigantyczne krążowniki Niszczycieli opadły na powierzchnię globu z lekkością awionetek. Na płaskiej równinie w ciągu niewielu godzin wyrosły ogromne „wzgórza”, a w jednej z dolinek pomiędzy nimi miękko przycumował „Cielec”.

— Wychodzić! — rozkazał Orlan pojawiając się nieoczekiwanie w sali obserwacyjnej, skąd przyglądaliśmy się lądowaniu.

Poleciłem założyć skafandry. Orlan odwołał mój rozkaz:

— To zbyteczne, admirale Eli. W bazie stworzyliśmy warunki, jakich potrzebujecie: atmosfera z azotem i tlenem, woda, odpowiednie ciążenie i temperatura, a nawet wasz ulubiony zielony kolor. Co zaś do promieniowania — wskazał ręką na niebieskawe słońce — to nie jest ono groźne.

Z luku ładunkowego „Cielca” wysunęła się platforma cumownicza. Wyszliśmy na zewnątrz. Aster powiedział radośnie:

— Ojcze, prawda, że ta planeta jest podobna do Ziemi? Mama mówi, że nie, ale moim zdaniem jest podobna!

Planeta istotnie przypominała Ziemię, ale w ten sposób, w jaki Niszczyciele kopiowali ludzi. Było to podobieństwo karykaturalne i widmowe. Nie potrafiłem wytłumaczyć tego Astrowi, który widział Ziemię jedynie na stereoekranie.

Malutkie błękitnawe słońce dawało wystarczającą ilość światła, ale zupełnie nie grzało. Tutejsze południe bardziej przypominało ziemskie księżycowe noce niż najpochmurniejsze dni. Na szarym niebie planety mętnie połyskiwały gwiazdy. Planeta była zielona, jak to obiecywał Orlam lecz była to zieleń martwa, z metalicznym połyskiem. W górze, zasłaniając gwiazdy, kłębiły się chmurki, również jadowicie zielone.

— Metalowa! — powiedział ze smutkiem Lusin. Nieznany metal, Eli.

— Doskonale znany metal: nikiel — poprawił go Kamagin. — Za moich czasów nikiel był drugim co do ważności po stali materiałem konstrukcyjnym. Zaręczam, że te wszystkie zieloności to sole i tlenki niklu.

Jedynie nasz absolutnie czarny statek naruszał monotonny koloryt planety. Na jej zielonej powierzchni toczyły się zielone rzeki, wpadające do zielonych jezior otoczonych zielonymi wzgórzami. Dotknąłem ręką jednej z zielonych roślin i przekonałem się, że to po prostu druzy mętnych. śliskich w dotyku kryształów. Zaczerpnąłem dłońmi ptynu ze strumyka: to również były roztwory soli niklowych o nieprzyjemnym ostrym zapachu. Ciecz zabarwiła mi ręce tak silnie i równomiernie, jakbym założył zielone rękawiczki.

Później szliśmy aleją metalowych drzew z błękitnawobiałymi pniami i koronami pokrytymi zielonym nalotem. Metalowe gałęzie kołysały się w podmuchach wiatru i strącały na ziemię wielkie grona dojrzałych kryształów. Nieprzyjemny zapach związków niklu, wypełniający ten metalowy las, stawał się nie do zniesienia.

Po wyjściu z gwiazdolotu znów ujrzeliśmy swoich strażników — głowooki. Na statku Zływrogi pilnowały urządzeń i starały się nie wchodzić nam w drogę. Tutaj były wszędzie: na platformie cumowniczej, przy grawitacyjnym eskalatorze, wokół statku. Zanim trafiliśmy do metalowego lasu, nad brzegi rzeczek wypełnionych roztworami soli niklu, musieliśmy przedefilować między szpalerami strażników, pilnujących czujnie, abyśmy nie zbliżali się do ich statków. Jeżeli jeniec zbytnio zbaczał z wyznaczonej drogi, zawracano go na trasę solidnymi pchnięciami pól grawitacyjnych. Mnie pierwszego dosięgnął taki bicz. Później nie próbowałem się już opierać. Pozostali ludzie zachowywali się podobnie, ale z Aniołami głowooki miały wiele kłopotu.

Truba i jego współplemieńców wyssał ten sam transporter siłowy, z którego i my skorzystaliśmy. Trub wzleciał, a za nim z hałasem poderwały się do lotu pozostałe Anioły. Głowooki wpadły w popłoch, ich peryskopy straszliwie się rozjarzyły, ale siła ciosów grawitacyjnych malała proporcjonalnie do odległości i Anioły szybko pojęły ten prosty fakt. Wzlatywały więc wysoko i tam, nieosiągalne dla ciosów, szalały w powietrzu.

Wkrótce w ich pstry tłum hałaśliwie wtargnęły pegazy, a za nimi uniósł się ogromny i majestatyczny Gromowładny z Lusinem na grzbiecie. Drobniejsze smoki popędziły za swym wodzem. Wkrótce w powietrzu utworzyła się trójwarstwowa piramida. Najwyżej, całkowicie nieosiągalne dla głowooków, szybowały skrzydlate smoki, pośrodku miotały się Anioły, a na samym dole pod nimi szalały latające konie, które zupełnie potraciły głowy na widok wolnej przestrzeni. Trudno się im dziwić: tyle czasu w ciasnych stajniach gwiazdolotu… Zływrogom udało się strącić kilka pegazów, ale i te pobiegawszy chwilę po gruncie z radosnym rżeniem podrywały się do góry.

Stojący w pobliżu mnie Kamagin i Osima wymienili spojrzenia.

— Tylko bez słów! — ostrzegłem ich w myśli. Również bez milczących rozważań. Nie wiemy, jaką techniką podsłuchu dysponują Niszczyciele w swej bazie. Spróbujcie też z łaski swojej nie gestykulować…

Koniec pierwszego zamieszania był szybki i nieoczekiwany. Na pancerzu jednego ze statków rozjarzył się żółty krąg i konie, Anioły, wreszcie Lusin wierzchem na Gromowładnym runęli w dół. Gdybym mógł na to patrzeć okiem postronnego obserwatora, widowisko pewnie wydałoby mi się zabawne. Powietrzni akrobaci nadal energicznie wymachiwali skrzydłami, ale pędzili w dół niczym lądujące samoloty.

— No cóż, krążowniki! — mruknął w myśli Kamagin. — Ale te diabelskie maszyny bywają przecież nie wszędzie!…

Pierwsze szeregi ludzkiej procesji zagłębiły się w las. Po chwili dotarli do nas Trub i Lusin. Anioł był zawstydzony niefortunnym wybrykiem, a Lusin promieniał. Gromowładny pokazał, że potrafi wspaniale latać, a to było dla niego ważniejsze niż niewola.

— Świetny, co? — pochwalił się na głos.

Nie odezwałem się, a Kamagin powiedział przez deszyfrator:

— Doskonale. Twoi skrzydlaci przyjaciele pomogą nam przeżyć niewolę.

Zwróciłem się do Truba, który wlókł się ze smętnie opuszczonymi skrzydłami.

— Jak się lata w górze? Odpowiedz przez aparat. W przeciwieństwie do Lusina Trub zupełnie gubił się przy bezpośrednim przekazie myśli i nie potrafił sklecić zdania.

— Latało się… — jąkał Trub — jak na Ziemi! Lepiej od Ory… Wyżej było trudniej… Szybkie rozrzedzenie w górę…

Z tych mętnych wyjaśnień trudno było cokolwiek zrozumieć, w każdym razie nie więcej niż to, że pole ciążenia planety miało strukturę nienewtonowską.

Za zakrętem metalowej alei ukazała się metalowa budowla pokryta zieloną łuską tlenków i narostami kryształów. Do wnętrza budynku prowadził tunel. Zatrzymałem się i obróciłem do tyłu.

Za mną szły załogi wszystkich trzech statków, dalej polatywały Anioły, a na samym końcu dreptały pegazy i smoki. Trudno było nawet pomyśleć, że taki tłum jeńców można wcisnąć do niziutkiego budynku.

— Zapraszają nas i to na razie dosyć uprzejmie — Romero wskazał strażników usilnie wymachujących połyskującymi peryskopami w kierunku wejścia do tunelu.

— Poczekajmy na Orlana — zdecydowałem. Tymczasem zielona chmurka pełznąca w zenicie zaczęła kropić zielonym roztworem soli niklu. Pojedyncze krople złączyły się wkrótce w ulewę, podobną do tych, jakie urządza się na Ziemi w dniach letnich burz. Pociemniałe niebo rozbłysło ciemnoczerwonymi, mętnymi błyskawicami.

Odszukałem żonę i syna i okryłem ich swoim płaszczem. Mary drżała, a syn z oburzeniem przekonywał mnie, że potrafi znieść wszystko to, co inni mężczyźni.

— Niewątpliwie — zgodziłem się z nim. — I gdyby ta ulewa zmuszała do wysiłków duchowych lub fizycznych, sam bym cię do tych wysiłków namawiał! Ale ona tylko brudzi, a brud nie jest dowodem męskości…

Ulewa ustała równie nagle, jak się rozpoczęła i na niebie znów pojawiło się mętne słońce zbliżające się już ku horyzontowi. Byliśmy mokrzy i brudni. Ludzie zamienili się w zielone posągi, Anioły stroszyły namokłe zielone skrzydła, a Trub otrząsał się jak pies po przymusowej kąpieli.

— Pojawił się Orlan.

— Nie mogliście wybrać dla nas mniej brudnej planety? — zapytałem ze złością.

— Na innych panują ciężkie warunki, a Wielki chce zachować was przy życiu.

— Skoro tak się o nas troszczycie, to czemu wpędzacie nas do tej ciasnej nory?

— Miejsca starczy dla wszystkich.

Tunel prowadził do obszernego hallu, z którego rozbiegały się szerokie korytarze ze świecącymi ścianami. Pod niepozornym domkiem krył się wielki zespół pomieszczeń. Nikiel utracił w tych podziemiach monotonną zieleń i występując w swej czystej metalicznej postaci pobłyskiwał srebrzyście i niebieskawo.

— Na prawo ludzie, prosto i na lewo wasi sprzymierzeńcy — zarządził Orlan.

Zapytałem, czy będziemy mogli komunikować się ze swymi przyjaciółmi. Uzyskałem odpowiedź twierdzącą. Anioły ruszyły prosto przed siebie, pegazy i smoki popędziły w lewo, a my, poprzedzani przez Orlana, skręciliśmy w prawo.

Świecący korytarz doprowadził nas do ogromnej, czworokątnej sali. Wzdłuż ścian ciągnęły się szeregi dziwnych, podobnych do żłobów konstrukcji. W takim więzieniu można było więzić załogi całej floty galaktycznej…

— Prycze — powiedział Romero wskazując na żłoby.

— Urządzajcie się! — rzucił Orlan i obrócił się do mnie. — Pan pójdzie ze mną, admirale.

W jednej chwili podbiegli do mnie Osima, Kamagin i Romero.

— Nie puścimy admirała samego! — powiedział Osima.

— Admirał pójdzie sam. Wy nie jesteście potrzebni — odparł sucho Orlan.

— Pozwoli pan zwrócić sobie uwagę na fakt, że panu towarzyszą adiutanci — wtrącił Paweł wskazując na „opiekunów” Orlam. — Admirałowi ze względu na stanowisko również należy się asysta!

— Admirał pójdzie sam! — powtórzył z naciskiem Orlan.

— Nie denerwujcie się — uspokoiłem przyjaciół. — To nie ma żadnego znaczenia, gdyż i tak znajdujemy się całkowicie w ich władzy.

5

Ledwie nadążałem za swymi przewodnikami: ich płynne skoki przypominające raczej taniec były szybsze nawet od mojego biegu. Czasami zatrzymywali się i czekali na mnie. Nie obracali się przy tym do tyłu, jakby widzieli plecami równie dobrze jak oczami. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że dokoła pełno jest niewidzialnych. Korytarzem mogło swobodnie iść dziesięć osób obok siebie, a mnie brakowało przestrzeni. Udając, że tracę równowagę, ze trzy razy zataczałem się na boki, ale wszędzie było pusto. Nie udało mi się zderzyć z niewidzialnymi.

W pomieszczeniu, do którego weszliśmy, małym i skąpo oświetlonym, Orlan kazał mi się zatrzymać. Stanąłem pośrodku, Orlan z asystą podszedł do znajdujących się w głębi drzwi, które otwarły się przed nim.

Do środka wbiegł w podskokach człowiek, którego natychmiast poznałem.

To był Andre.

Poruszał się nie jak Andre, miał starczo przygarbioną sylwetkę, głowa mu się trzęsła, wymachiwał rękoma i coś mamrotał skrzekliwym głosem. W niczym nie przypominał przyjaciela, wszystko w nim było inne, obce, nieznane i przerażające…

Ale to mógł być tylko Andre.

— Andre! — krzyknąłem i rzuciłem się ku niemu. Uniósł głowę. Zobaczyłem jego twarz, postarzałą, wynędzniałą i tak okropnie zmienioną, że radość ze spotkania momentalnie zmieniła się w strach. Chwyciłem przyjaciela, objąłem go, ale już w owej pierwszej chwili zrozumiałem, że powrót Andre z niebytu przyniesie nie tylko radość, a może właśnie najmniej radości.

Andre odepchnął mnie. Nie poznał.

— Andre — błagałem. — Spójrz, przecież to ja, Eli! Twój przyjaciel Eli! Andre, Andre, Andre!

Nadal z niechęcią się odwracał. Mój strach zamienił się w przerażenie. Szarpnąłem go ku sobie. Patrzył na mnie i nie widział. Takie oczy miewają ludzie pochłonięci jakimiś ciężkimi myślami. Odzyskałem przyjaciela, ale odzyskałem go jedynie fizycznie, bo nie opuścił dla mnie jakiegoś swojego dalekiego świata. Andre był już obecny, ale go nie było!

— Andre! — krzyczałem rozpaczliwie. — To przecież ja, Eli!…

Zdołał się wyrwać i zaczął uciekać. Dopędziłem go i potrząsnąłem jeszcze silniej. Andre bezsilnie przelewał mi się przez ręce. Nagle zamknął oczy, pobladł, a ogniste kędziory — jedyne, co przypominało dawnego Andre zakryły mu twarz.

Orlan i dwaj jego adiutanci w milczeniu obserwowali tę scenę. Zostawiłem Andre w spokoju i podskoczyłem do Orlam. Byłem gotów rzucić się na niego z pięściami. Nawet się nie poruszył.

— Wstrętne potwory! — krzyknąłem. — Coście z nim zrobili? Czemu pozbawiliście go rozumu?

Odpowiedź Orlana zabrzmiała tak uroczyście i poważnie, że chyba tylko to powstrzymało mnie od bójki:

— Wielki nie chciał pozbawić go rozumu.

Nagle dobiegł mnie cichy głos Andre, który monotonnie śpiewał kołysząc w takt całym ciałem:

Była babuleńka z rodu bogatego,

Miała babuleńka kozła rogatego…

Śpiewał głosem cieniutkim i żałosnym. Nigdy przedtem nie słyszałem u niego takiego głosu.

Obróciłem się ku Orlanowi.

— Czego więc ode mnie chcecie?

— Człowiek Andre jest do pańskiej dyspozycji, admirale Eli — odparł Orlan.

— Chodźmy, Andre — powiedziałem i pociągnąłem go za rękaw.

6

Do sali, w której rozkwaterowano mych przyjaciół, wszedłem już zewnętrznie spokojny. Rzucił się ku nam Kamagin i z przerażeniem odskoczył. Rzadko widywał Andre, ale poznał go od razu. Paweł śmiertelnie zbladł, a jego laseczka, z którą nawet w niewoli nie rozstawał się ani na chwilę, upadła z łoskotem na podłogę.

— Andre! — wyszeptał Paweł zduszonym głosem. — Eli!… Rozumie pan, co się stało?

— Tak — odparłem z goryczą. — Powłoka cielesna została, a duszy nie ma.

Romero wziął Andre za rękę i przemówił tak spokojnym głosem, jakby spotkał go po paru dniach niewidzenia i nic przez ten czas szczególnego nie zaszło:

— Witaj, Andre. Będzie ci u nas dobrze, jesteśmy twoimi starymi przyjaciółmi. Chodź!

Poprowadził Andre pod rękę ku posłaniom, a ten szedł, bezwolnie kołysząc głową, szedł obojętnie, niechętnie i bez oporu… Spazm ścisnął mi gardło. Chciałem westchnąć i nie mogłem. Krew uderzyła mi do głowy. Mary położyła mi rękę na ramieniu i dopiero wtedy zdołałem wciągnąć powietrze.

— Zabawne uczucie — powiedziałem uśmiechając się z wysiłkiem. — Coś w rodzaju chwilowego paraliżu. — Usiądź — powiedziała żona.

Siadłem na pryczy obok syna. Starałem się nie patrzeć w tę stronę, gdzie siedział Andre otoczony przez przyjaciół. Posłania przypominające żłoby nieoczekiwanie okazały się bardzo wygodne, można się było w nich kołysać jak w hamakach. Aster patrzył na mnie ze strachem. Opanowałem się wreszcie.

— Nasze legowiska spoczywają chyba na polach sitowych — powiedziałem, dopiero teraz spostrzegając, że prycze wiszą w powietrzu. — Czemu się nie bawisz, Astrze? Widziałem, że Anioły pomagały ci nieść zabawki, a jednego pegaza objuczyłeś jak wielbłąda.

— Nie w głowie mi zabawa, ojcze — odparł smutnym głosem.

Nie potrafiłem znaleźć na to odpowiedzi. Aster był jeszcze zbyt mały, aby znać smak prawdziwej ludzkiej wolności, ale niewolę poznał wcześnie.

— Baw się! — powiedziałem stanowczym tonem. — Baw się, wesel, psoć. Świeć im w oczy wesołością, rozgniewaj beztroską, gdyż nie ma rzeczy bardziej dla nich przyjemnej niż nasz smutek. Pozbaw ich tej ponurej satysfakcji!

— Będę się bawił, ojcze — obiecał Aster, któremu moje słowa przemówiły do przekonania. — Będziesz ze mnie zadowolony! — Poderwał się z posłania i odszedł.

Nie wiem, jak długo siedziałem w milczeniu obok milczącej Mary, póki znów nie poczułem tłoku, jakby wokół mnie zaczęła znikać przestrzeń. Uniosłem głowę i zderzyłem się z zimnym wzrokiem szeroko otwartych oczu Orlana.

— Wielki cię wzywa — oświadczył Orlan. Wokół mnie zaczęli gromadzić się jeńcy.

— Po cóż jestem potrzebny twojemu władcy?

— Sam ci to powie.

— A jednak? Może to nie taka znów wielka tajemnica, żeby nie mogli dowiedzieć się o niej moi przyjaciele?

— Nie ma tajemnicy. Wielki proponuje ludzkości zawarcie sojuszu.

Byłbym mniej zaskoczony, gdyby Orlan powiedział, iż Niszczyciele zamierzają nas uwolnić. Ochłonąwszy, zwróciłem się o Orlam:

— Wygląda na to, że u was decyzje podejmuje sam władca, u nas natomiast uprawniony jest do tego ogół. Odejdź, abyśmy mogli się naradzić. Nie jest wykluczone, że koledzy nie pozwolą mi pójść do twego władcy.

— Nie możesz nie pójść.

— Co innego iść z własnej woli, a co innego zmuszony do tego siłą. Ale przemoc nie jest najlepszą przesłanką dla projektowanego przez was paktu…

Niszczyciele odeszli. Poprosiłem kolegów o nastrojenie deszyfratorów na moje promieniowanie mózgowe, abyśmy mogli naradzać się bez słów.

Zacząłem od tego, że tytuł „Wielkiego Niszczyciela”, którym posługuje się władca Zływrogów, świadczy o jego ograniczeniu i zadufaniu w sobie. Władca przeciwników — mówiłem dalej — zaproponował sojusz nie Eliemu Gamazinowi, admirałowi Wielkiej Floty Galaktycznej szturmującej jego międzygwiezdne szańce, choć nic nie stało temu na przeszkodzie, lecz usiłuje nawiązać rokowania z jeńcem, którego życie ma w swoich rękach. Można więc wątpić w jego dobrą wolę. Na jakich zresztą zasadach oprzeć sojusz człowieka, twórcy i opiekuna potrzebujących, z niszczycielem i tyranem? Razem pognębiać wolne jeszcze narody? Wspólnie unicestwiać jeszcze nie unicestwione, niszczyć jeszcze nie zniszczone? Zrezygnować z sojuszu z nie znanymi nam jeszcze Galaktami, którzy tak bardzo są do nas podobni i z wyglądu, i ze swego stosunku do innych rozumnych istot?

Ledwie skończyłem, posypały się rozgorączkowane myśli uczestników narady. Pierwszy jak zwykle był Kamagin:

— Żadnych pertraktacji ze zbrodniarzami! Ze wszystkich sił, całą bronią, jaka nam jeszcze została!… — Jedyne, czym jeszcze dysponujemy, to nasze niezbyt ważne życie — wtrącił Romero.

— A więc oddać nasze nieważne życie! — poderwał się wzburzony Kamagin, który ledwie się opanował, aby nie wykrzyknąć tego na głos.

— Jestem za pertraktacjami! — oświadczył rozsądny Osima. — Umrzeć zawsze zdążymy. Ale skoro admirał będzie mówił w imieniu ludzkości, niechaj nie zapomina, że stoi za nim cała ludzka potęga. Jesteśmy w niewoli, ale ludzkość jest wolna!

— Zagrozić Wielkiemu krachem jego imperium! podtrzymał Osunę Petri. — Uderzyć pięścią w stół! Niechaj zdejmie zapory na gwiezdnych rogatkach i całkowicie zaprzestanie kosmicznych rozbojów. To niezbędny warunek porozumienia.

— Niech nas uwolni i zwróci gwiazdolot — dodała Mary.

— Krótko mówiąc, Niszczyciele powinni skapitulować — podsumował Romero. — Wprawdzie nie wierzę, aby admirał osiągnął perswazją to, czego nie potrafiliśmy zdobyć siłą, ale popieram cały plan.

Zawiadomiłem Orlana, że godzę się na spotkanie. Wychodząc, usłyszałem dźwięczny głosik Astra:

— Wracaj szybko, ojcze!

Uśmiechnąłem się do niego.

7

Wielki Niszczyciel był jeszcze bardziej podobny do człowieka niż Orlan i jednocześnie bardziej nieludzki.

Miał niemal cztery metry wzrostu i maleńką główkę wznoszącą się na nieproporcjonalnie długiej szyi. Beznosa twarz z wielkimi ustami i ogromnymi oczyma przypominała pysk żmii.

Władca spoczywał na pomoście podobnym do tronu. Dla mnie siedzenia nie przygotowano. Usiadłem więc na podłodze i skrzyżowałem nogi. Poza nami w ogromnej sali nikogo nie było.

— Wiesz, że chcę wam zaproponować sojusz? — powiedział Wielki Niszczyciel na poły pytająco znośną ziemszczyzną.

— Wiem, ale zanim będziemy mówić o sojuszu, muszę zadać kilka pytań.

— Pytaj — tak samo jak Orlan nie uznawał grzecznościowych zwrotów.

— Podobny jest pan do człowieka i mówi ziemskim językiem. Ale nie ma między nami nawet odległego pokrewieństwa.

— Przybieram wedle woli dowolną postać, byle była biologicznie możliwa. Upodobniłem się do człowieka, aby ci było łatwiej ze mną rozmawiać.

— Wolałbym pański rzeczywisty wygląd. Byłoby mi przyjemniej, gdyby pan nie był do mnie podobny. Odparł na to, że zmiana postaci jest sprawą dosyć trudną i czasochłonną i że nie nadużywa bez potrzeby swoich zdolności transformacyjnych. Bardzo mnie to uradowało: skoro zmiana wyglądu nawet dla władcy nie jest rzeczą prostą, to pojawienie się wśród nas pseudoludzi w najbliższym czasie nam nie grozi. Było kilka drobiazgów, które mnie niepokoiły, i zanim przeszedłem do spraw podstawowych, zapytałem o nie:

— Nasz gwiazdolot był szczelnie zamknięty, a jednak Orlan przedostał się do wnętrza. Jak to zrobił?

— Przedostał się nie on, lecz jego projekcja zogniskowana w statku. Czyżbyście nie przekazywali obrazów na odległość?

— Oczywiście, że przekazujemy, ale tylko obrazy zewnętrzne… A Osima pokaleczył sobie palce o wizerunek Orlana.

— Najwidoczniej przekazujecie jedynie charakterystykę optyczną obiektu, my zaś przesyłamy także inne jego właściwości — masę, ciepłotę, a nawet potencjał elektryczny. To bardzo proste.

Musiałem się z nim zgodzić.

— Są jeszcze pytania?

— Tak. Pytania i wyjaśnienia.

Zawiadomiłem naczelnego Zływroga, że posiadam pełnomocnictwa do prowadzenia wojny, niewładny jestem natomiast zawierać sojusze. Jeśli więc zamierza poruszać problemy interesujące całą ludzkość, to przynajmniej ta część ludzkości, która znajduje się w pobliżu, a więc moi towarzysze, winna uczestniczyć w pertraktacjach. Odparł na to, że jeżeli będziemy transmitować naszą rozmowę, to usłyszą ją także jego poddani. Mnie to nie przeszkadzało. Wielki Niszczyciel zauważył, iż rozmawiam tonem zwycięzcy, a nie pokonanego. Zwróciłem wobec tego uwagę, że należy odróżnić rozmowę od pertraktacji: rozmawia ze swoim jeńcem, ale pertraktuje z przedstawicielem całej ludzkości, musi więc przywyknąć do tonu, jaki wolna ludzkość do tych pertraktacji wybierze. Oświadczył na to, że na początek zadowoli się porozumieniem ze mną. Zapytałem więc, czy ma na myśli również moich towarzyszy. Potwierdził. W takim razie upierałem się, aby informacje zostały przekazane wszystkim.

Niszczyciel milczał przez dłuższy czas. Wreszcie powiedział niechętnie:

— Zgoda. Nasza rozmowa będzie transmitowana. Ale jeśli się z wami nie dogadam, będę musiał później pokazać swoim poddanym, jak rozprawiam się z niepokornymi.

— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę — odparłem spokojnym głosem, choć bardzo się denerwowałem.

W tej samej chwili mój deszyfrator odezwał się podnieconymi głosami przyjaciół. Ludzie zapominając 0 ostrożności na głos omawiali moją sytuację. Przerwałem ich wielogłosowy chór i zaproponowałem, aby wysłuchali mojej rozmowy z Wielkim Niszczycielem. Nastąpiła pełna zaskoczenia cisza, w której rozległ się gromki głos Wielkiego Niszczyciela:

— Zaczynamy!

Zływróg przybrał postać człowieka, ale nie przyswoił sobie ludzkiego sposobu bycia i ryknął te swoje zaproszenie do „przyjacielskiej rozmowy” niczym właściciel karcący niewolnika.

8

Wielki nie negował naszych osiągnięć. Przypominamy wyglądem starych jego przeciwników, Galaktów — mówił. Niszczyciele, którzy zetknęli się z nami w Plejadach, zameldowali: „Widzimy Galaktów, weźmiemy ich do niewoli”. Wojna z Galaktami trwająca od niepamiętnych czasów zbliża się ku końcowi. Galaktowie zostali zablokowani na ich ostatnich planetach. Mogą liczyć jedynie na to, że zostawi się ich w spokoju, ale jest to płonna nadzieja powiedział twardo.

Ludzie jednak nieoczekiwanie okazali się zupełnie inni. Zdołali rozproszyć w Plejadach flotyllę Niszczycieli, a w Perseuszu zniszczyli jedną z potężnie uzbrojonych planet. On, Wielki Niszczyciel, musiał zakazać swoim okrętom pojawiania się na trasach galaktycznych opanowanych przez ludzi. Tym trwałej okopał się w swoim skupisku gwiezdnym. Tutaj jego potęga bazuje na sześciu warownych planetach wyposażonych w urządzenia o wielkiej mocy do zakrzywiania wewnętrznej przestrzeni międzygwiezdnej. Nie ma na świecie siły zdolnej przebić wzniesione przez niego zapory.

— Myśmy je przebili — zaoponowałem. — Mówię o rajdzie trzech naszych okrętów.

— Udało się wam: w momencie wtargnięcia niespodziewanie osłabły mechanizmy obronne Trzeciej Planety. Więcej się to nie powtórzy.

— Jeżeli nie chcieliście naszej obecności, to czemu nie wypuściliście nas z powrotem? — zapytałem natychmiast.

— Ta sprawa nie dotyczy naszych pertraktacji ryknął. — Ważne, że zostaliście pojmani, a nie zwyciężyliście.

Wielki Niszczyciel powiedział dalej, że pod pewnymi względami przewyższyliśmy ich, natomiast wiele rzeczy mamy tak niedoskonałych, jakbyśmy znajdowali się u zarania cywilizacji. Jeżeli obie nasze cywilizacje się zjednoczą, to nikt nie potrafi się im oprzeć.

Byłem zaskoczony jego prymitywizmem.

— Doprawdy? Zływrogi… Przepraszam, Niszczyciele władają zaledwie niewielkim wycinkiem Galaktyki, a posiadłości gwiezdne Ziemian są jeszcze mniejsze. Czy można więc mówić o powszechnym panowaniu?

Odpowiedź Wielkiego Niszczyciela była jednak nieoczekiwana, od razu oceniłem jej wagę.

— Rozumiem twoje aluzje. Potęga Ramirów jest oczywiście nieporównywalna z naszą i waszą. Ale Ramirowie dawno opuścili skupisko Perseusza i zajęli się przebudową jądra Galaktyki. Nie będą więc sobie zawracać głowy Niszczycielami lub Ziemianami, a tym bardziej tchórzliwymi Galaktami.

Wysłuchałem władcy tak, jakbym wiedział o Ramirach znacznie więcej od niego. Przyjaciele natomiast nie potrafili się opanować i deszyfrator przekazał ich pełne podniecenia szepty, wywołane nowiną o nie znanej nam cywilizacji gwiezdnej.

— Zostawmy Ramirów w spokoju, mają dość własnych kłopotów — powiedziałem. — Pomówmy lepiej o zasadach proponowanego przez was sojuszu ludzi i Niszczycieli.

— Zasada jest prosta: zewrzeć w jedną pięść nasze podzielone obecnie potęgi.

— To nie jest cel, ale środek do jego osiągnięcia. — Mogę przedstawić również i cel.

— Bardzo proszę!

Mówił chętnie i głośno, zbyt głośno. Nie było w tej mowie niczego nowego — te same podłe zasady wyzysku słabszego przez silnego, kosmiczne barbarzyństwo i rozbój. Proponował nam „współwrogość”, nienawiść do wszystkiego, co nie będzie „nami”. Trzeba było być bardzo zaślepionym i zadufanym w sobie, aby zwrócić się do ludzi z takim projektem.

W odpowiedzi wygłosiłem z pamięci deklarację uchwaloną na Orze i przyjętą przez konstytucję Sojuszu Międzygwiezdnego.

Usłyszałem okrzyki kolegów i tym razem nie rozgniewałem się, że tak burzliwie wyrażają mi swoje poparcie.

Mój program rozwścieczył naczelnego Zływroga. — Zapominasz, gdzie jesteś! — ryknął.

— Doskonale pamiętam! — odparłem ze spokojem, który bardzo wiele mnie kosztował. Ale to ja jego, nie on mnie powinien przywoływać do porządku. — Znajduję się we władzy okrutnych wrogów, panów mojego życia i śmierci.

— I ty masz czelność proponować mi wyzwolenie ujarzmionych narodów i wprowadzić obrzydliwą pomoc wzajemną?!

— Bez tego nie do pomyślenia jest twórcze istnienie. Chcecie tego lub nie, z wami lub bez was, ale ta zasada zwycięży we wzajemnych stosunkach rozumnych Niebian.

Wydało mu się, że wykrył moją słabą stronę i łatwo weźmie nade mną górę w dyskusji.

— Powiedziałeś „twórcze istnienie”? Bzdura! Na świecie istnieje jeden tylko realny proces — niszczenie, zgładzanie. I my, Niszczyciele, swoją rozumną działalnością przyspieszamy ten samoistny proces.

— Działalność ludzi jest inna.

— A więc jest nierozumna. Wszechświat dąży do chaosu. Rozumne i majestatyczne jest tylko sprzyjanie rozpowszechnieniu tego chaosu. Jedynie w chaosie można znaleźć pełne wyzwolenie od nierówności i niewoli.

— Istoty żywe starają się zastąpić chaos organizacją.

— Dążenie do likwidacji chaosu to błąd początkowych stadiów rozwoju, kiedy nierówności i komplikacje są jeszcze powszechne. Ale najwyższym wykwitem rozwoju jest upajająca monotonność wszystkiego, zachwycająca niwelacja różnic!

— Pańskim zdaniem dążenie do pokonania żywiołu samo jest żywiołem? Wy, Niszczyciele, stworzyliście najpotężniejszą organizację, jaką zna świat…

— Zapomniałeś o Ramirach, człowieku.

— Ramirowie są daleko, nie mówmy więc o nich. Wasza organizacja, wasz surowy porządek, wasz potworny brak wolności dla wszystkich…

— Organizacja została stworzona dla zwiększenia dezorganizacji, porządek służy rozpowszechnianiu nieporządku, a powszechny brak wolności jest tylko niezbędnym pośrednim etapem na drodze absolutnego wyzwolenia wszystkich ze wszystkiego… Sprzyjamy, a nie przeciwdziałamy najgłębszym tendencjom natury.

Dyskutował z zadufaniem półgłówka, przekonanego, że świat jest skończony i ogranicza się do jego najbliższego sąsiedztwa, z pewnością siebie nieuka, który podniósł swoją niewiedzę do godności filozofii. Mogłem pokonać go bez trudu, ale nie wiedziałem, czy zdoła pojąć, że został pokonany.

— Milczysz, a więc uznajesz się za zwyciężonego! — ryknął triumfalnie.

— Przeczy pan sam sobie — odparłem.

— Tego trzeba dowieść.

— Naturalnie. Proszę uzasadnić swój światopogląd, a ja dowiodę, że z każdej pańskiej tezy wynika wniosek odwrotny do tego, jaki pan sam z niej wyciąga.

— Można i tak — zgodził się. — Będzie z pożytkiem dla moich poddanych, jeżeli raz jeszcze utwierdzą się w zasadach naszej filozofii, chociaż i tak nie budzi ona w nich nawet cienia wątpliwości.

— Ludzie i nasi gwiezdni przyjaciele także odniosą korzyść z wykładu waszej filozofii — odparłem, ale nie zrozumiał groźby kryjącej się w moich słowach.

Zaczął oryginalnie, trzeba mu to przyznać. Wszechświat narodził się kiedyś — mówił — jako otchłań wszelakich różnic i gniazdo niepodobnych do siebie nawzajem najróżnorodniejszych form. Pusta przestrzeń i gwiezdne olbrzymy, skomplikowane życie biologiczne i bezpostaciowa plazma; na jednym biegunie zawsze zindywidualizowany myślący rozum, na drugim ubóstwo rozproszonych atomów. Nierównomierność i niejednakowość, wstrętna swoistość wszystkiego i we wszystkim, barbarzyństwo zorganizowanych wspólnot, tyrania porządku, niewola wszelkich struktur hierarchicznych — oto jaki był początek świata i jak, mimo wielkiego postępu, świat w znacznym stopniu wygląda do dzisiaj.

— Ale wszystko tylko zaczyna się od komplikacji — grzmiał Niszczyciel — a idzie ku prostocie. Czyż rozwiązując zadanie nie posuwamy się od złożoności do składających się nań elementów? Czyż wykrywanie prostoty wewnętrznej nie jest najwyższym celem poznania? O ile więc szlachetniejsze jest nie wykrycie, lecz tworzenie prostoty, wzbogacanie świata w prostotę! A jaka prostota jest najdoskonalsza? Oczywiście prymityw. Trzeba więc rozpowszechniać prymityw w jego najwyższej postaci, w postaci chaosu!…

W przestrzeni, kontynuował; istnieje sześć kierunków, w czasie natomiast tylko jeden: do przodu, wyłącznie do przodu! Naprzód ku najwyższej formie istnienia monotonii. Taki jest kierunek rozwoju natury i takiż cel postawili przed sobą Niszczyciele! Wypowiedziawszy śmiertelną walkę wszelkiej odrębności, a w pierwszym rzędzie oczywiście każdej formie życia biologicznego, jako najbardziej swoistej.

— Teraz rozumiem, dlaczego nazywacie siebie Niszczycielami — powiedziałem.

— Właśnie dlatego — wykrzyknął z dumą — że niczego nie stworzyliśmy, lecz potrafimy wszystko zniszczyć! Mam nadzieję, że przekonałem cię człowieku, o historycznej wadze naszej misji?

Wtedy zacząłem mówić ja:

— Władca Niszczycieli twierdzi, że niczego nie stworzył, ale może wszystko unicestwić. Gdyby to było prawdą, to w oczach ludzi wywołałoby jedynie odrazę. Na szczęście nie jest to zgodne z rzeczywistością. Wiele jest rzeczy, których zniszczyć nie potrafi, a sama jego niszczycielska działalność niesie w sobie elementy tworzenia, że wspomnę tylko o budowanych przez niego miastach, fabrykach, warowniach gwiezdnych…

Wydaje się mu, że niweluje odrębności, a w gruncie rzeczy powołuje do życia nowe. Swoistość obiektów naturalnych stanowi o harmonii Wszechświata, a proporcji różniących się od siebie struktur nie da się zmienić według czyjegoś widzimisię. Wielki Niszczyciel utrzymuje, że Wszechświat idzie od złożoności ku prostocie. Ja twierdzę natomiast, że równolegle zachodzi w nim proces odwrotny i co za tym idzie, starania Niszczycieli skazane są na niepowodzenie. Już chociażby z tego powodu ludzie, jako istoty rozumne, nie będą brać udziału w bezsensownych działaniach. Ale to tylko margines: ludzie nie mogą zgodzić się na sojusz, którego celem jest niszczenie wszystkiego, co żywe! Wobec tego w imieniu wszystkich narodów gwiezdnych wypowiadam wam wojnę! Niszczyciele zostaną zniszczeni!

Władca długo milczał, a kiedy wreszcie się odezwał, w jego głosie brzmiała groźba:

— Ludzie i ich przyjaciele są istotami żywymi, prawda?

— Tak samo jak Niszczyciele.

— Instynkt samozachowawczy jest najważniejszą chyba cechą wszystkich żywych. Strach przed śmiercią jednoczy żyjących. Zgadzasz się ze mną, człowieku?

Zrozumiałem, że skazuje nas na śmierć. To zadufane w sobie bydlę oczekiwało naszej rozpaczy. Wiedziałem, że nikt z nas nie sprawi mu tej przyjemności.

— Strach przed śmiercią istotnie jednoczy żyjących. Ale ludzi bardziej jednoczy honor i duma, przekos panie o własnej prawdzie. To jest dla nas ważniejsze od fizycznego istnienia.

— Ale śmierć nie jest waszym pragnieniem, celem, do którego dążycie?

— Oczywiście, że nikomu ona nie sprawia radości…

— Będziesz więc czekał śmierci jak wybawienia, jak najwyższej rozkoszy. A śmierć nie nadejdzie… — powiedział władca głosem maszyny i zniknął.

Zostałem sam w ogromnej sali.

9

Niezmiennie obojętny Orlan odprowadził mnie z powrotem do naszych „koszar”. Petri uścisnął mi rękę, Kamagin rzucił się na szyję. Wszyscy byli pod wrażeniem mojego przemówienia i serdecznie mi gratulowali.

— Trzeba przygotować się na represje! — powiedział rzeczowo Osima i zaczął się energicznie krzątać między legowiskami, jakby natychmiast zamierzał odeprzeć przewidziany atak.

Romero natomiast odezwał się ze smutkiem w głosie:

— Niewątpliwie zachował się pan jak należy. Co innego jednak deklaracje, a co innego ich realizacja. Ponieważ obiecano zachować nas przy życiu…

— …to zostaniemy poddani torturom. Pokażemy więc, że torturami nie można człowieka złamać!

Spojrzał na mnie z pełną współczucia czułością.

— Wydaje mi się, admirale, że oczekuje pan tortur z równą niecierpliwością jak niedawnej bitwy. Jest pan zadziwiającym człowiekiem, przyjacielu. Zresztą, gdyby pan był inny, nie wybrano by pana na dowódcę naszej armii…

— Nie mówmy o tym. Jak pan przyjął wiadomość o Ramirach, Pawle?

Romero zgodził się, że największą korzyścią z mojej dyskusji z Wielkim Niszczycielem jest nowina o istnieniu jeszcze jednej wysoko rozwiniętej cywilizacji galaktycznej. Niestety, Ramirowie są zbyt daleko, aby ich można było poprosić o pomoc.

— Niech pan odpocznie, Eli — poradził Paweł. Nie wiadomo, co czeka nas za chwilę.

Położyłem się przy Mary, obok przysiadł Lusin, którym miotały sprzeczne uczucia: jednocześnie zachwycał się moją odwagą i bał się, że zostanę okrutnie za nią ukarany. Aster stał w pobliżu i patrzył na mnie oczami tak pełnymi przestrachu, że poprosiłem Mary, aby go czymś zajęła. Żona odesłała syna do Aniołów, a potem rzekła do mnie z wyrzutem:

— Przeceniasz rozum i wiedzę malca, ale nie doceniasz jego uczuciowości. Kiedy dyskutowałeś ze Zływrogami, nie miałeś lepszego słuchacza niż Aster.

— Andre, Eli. Deszyfrator też — powiedział Lusin z westchnieniem.

— Mów samymi myślami — poprosiłem. — Łatwiej mi rozumieć twoje myśli niż słowa.

Posłuchał mnie i wyjaśnił, że założył na rękę Andre deszyfrator, ale myśli tego biedaka też są zupełnie poplątane. Nastroiłem deszyfrator na promieniowanie mózgowe Andre, który siedział opodal kołysząc nieustannie głową. Dobiegało mnie jedno tylko nieustannie powtarzane zdanie: „Miała babuleńka kozła rogatego, kozła rogatego…”

— Jak bardzo musieli go torturować, aby świat zawęził się mu do jakiegoś nędznego kozła! — powiedziałem.

— Tortury były, Eli — odparł Lusin myślami. A ile ich jeszcze będzie!

Lusin odszedł i pozostałem we dwójkę z Mary. Żona milczała, jej myśli do mnie nie dochodziły, ale i bez tego wiedziałem, co ją dręczy. Powiedziałem więc:

— Nie trzeba, Mary. Będzie, co ma być. Nieco pierwotnego fatalizmu teraz nam nie zaszkodzi.

— Nie o to chodzi, Eli — odparła. — Liczyliśmy się przecież z możliwością tragicznych niepowodzeń, klęsk. Słuchałam cię dziś i myślałam, że byłam egoistką. Chciałam dzielić twój los, ale okazało się, że nań oddziałuję i pogarszam. Wiem, że czułbyś się pewniej, gdyby mnie i Astra tu nie było. Muszę naprawić swój błąd. Póki jesteśmy w niewoli, nie traktuj mnie jak żony i Astra jak syna. Będziemy takimi samymi członkami załogi, takimi samymi więźniami jak pozostali… Nie, nie oponuj!… Nic nie mów. Pocałuj mnie. To będzie nasz ostatni pocałunek. Uwalniam cię od nas!

Pocałowałem ją i objąłem, ale natychmiast mnie odepchnęła. Zdenerwowany tą sceną postanowiłem się przejść i może porozmawiać z kimś bardziej zrównoważonym. Szukałem Romera, ale natknąłem się na Astra prowadzącego za rękę Andre.

— Rozmawiam z nim, ale on nic nie rozumie — powiedział ze smutkiem Aster. — Słucha i nie rozumie. Chciałem coś na to odpowiedzieć, ale w tej samej chwili jakaś potężna siła odrzuciła mnie od syna. Wszystko dokoła mnie najpierw zawirowało, a potem zacząłem zapadać się w mętną otchłań. Wydawało mi się, że trwa to wieki całe, że zdążyłem się w czasie spadania zestarzeć i umrzeć, zeschnąć i zbutwieć… Kiedy się jednak ocknąłem, znajdowałem się w tym samym miejscu, w tej samej sali. Ujrzałem okropnie zmienioną twarz Romera, zapłakaną Mary, przerażonego syna. Wołali do mnie, wyciągali ręce, próbowali się do mnie przebić. Ale byłem dla nich bardziej niedostępny, niż gdybym przeniósł się do innej galaktyki.

Wielki Niszczyciel zamknął mnie w klatce z pól siłowych.

10

— Eli, co się stało? — krzyczała Mary. — Eli!

Obijała się o niewidzialną ścianę stojącą na jej drodze. Inni też starali się do mnie przebić, jak gdyby to mogło cokolwiek pomóc. Osima, który zachował rozsądek, podniesionym głosem zażądał spokoju i ciszy. Wreszcie się uspokoili. Widziałem ich doskonale i słyszałem, gdyż klatka, nieprzenikliwa dla ciał materialnych, świetnie przepuszczała światło i dźwięk.

— Jak się pan czuje, admirale? — zapytał Osima. — Nie jest pan ranny?

— Wszystko w najlepszym porządku — odparłem. Sądzę, że udało mi się opanować drżenie głosu. Spróbowałem się uśmiechnąć. — Zostałem od was odizolowany. Wobec tego, że pozbawiono mnie swobody ruchów, chcę złożyć władzę, której już nie mogę normalnie wykonywać. Na swego zastępcę wyznaczam Osinę.

Po jakimś czasie wokół mnie pozostało tylko kilku przyjaciół. Romero zaproponował, aby szczerze omówić powstałą sytuację.

— Po co urządzono to przedstawienie, Eli? Chodzi chyba o poddanie pana publicznym torturom… Ofuknąłem go i zażądałem, aby nie zwracano na mnie uwagi, bez względu na to, co mi się przytrafi. — Mary się rozpłakała, Kamagin w milczeniu zaciskał pięści.

— Zbliża się pora kolacji — powiedziałem. — Jeżeli Zływrogi dostarczą jakiś pokarm, jedzcie i układajcie się do snu, jakby nic się nie wydarzyło. Na mnie nie zwracajcie uwagi…

Odeszli. Po chwili w ścianach nad legowiskami otwarły się nisze, w których stały dostarczone przez Niszczycieli naczynia ze strawą. W mojej klatce nic się nie zjawiło. Uśmiechnąłem się z politowaniem: Wielki Niszczyciel nie grzeszył zbytnią fantazją. Ułożyłem się wygodnie na podłodze i spróbowałem zasnąć. Towarzysze zastosowali się do mojej prośby i pozornie całkowicie mnie ignorowali.

Zdrzemnąłem się. Obudził mnie Romero, który i czekał, aż większość ludzi zaśnie i dopiero wtedy podszedł do mego więzienia.

— A więc skazano pana na głód, drogi przyjacielu — odezwał się ponurym głosem. — W starożytności głodówkę uważano za jedną z najcięższych kar.

— Nie jest tak źle. Starożytna tortura głodu dlatego była tak nieznośna, że poddawany jej zdawał sobie sprawę, z nieuchronnej śmierci. Mnie to nie grozi, gdyż skazano mnie na męki, a nie na unicestwienie.

Romero odszedł, a ja znów się zdrzemnąłem. Nagle usłyszałem czyjś niewyraźny głos. Uniosłem się na łokciu. Po drugiej stronie przezroczystej ściany, stał, opierając się o nią rękami, Andre. Twarz szaleńca wykrzywiał uśmiech, jego mętne dniem oczy płonęły gorączkowym blaskiem, w którym jednak można było dostrzec iskierkę rozumu. Zbliżyłem się do niego, ale i wtedy nie zdołałem zrozumieć szybkiego, niewyraźnego mamrotania.

— Wiem — powiedziałem zmęczonym głosem. Miała babuleńka kozła rogatego. Idź spać.

Andre zachichotał, a potem powiedział dobitnie:

— Zwariuj! Zwariuj!

— Nie, Andre — odparłem po chwili, raczej sobie niż jemu. — Nie oszaleję, mój biedny przyjacielu. Nie mogę sobie na to pozwolić…

Tlejąca iskierka rozumu zgasła w jego oczach. Zachichotał jeszcze raz, wykrzywił się nieprzyjemnie i zaczął powtarzać coraz ciszej, jakby zasypał:

— Zwariuj! Zwariuj! Zwariuj!…

11

Głód mi zbytnio nie dokuczał, ale doprowadzało mnie do wściektości to, że moją głodówkę zamieniono w obrzydliwe widowisko. Nie otrzymywałem pożywienia, a moi przyjaciele nie mogli przełknąć choćby kęsa. Słyszałem, jak Mary namawiała Astra do jedzenia, karciła go, ale sama nie jadła. Jedynie Romero i Osima spokojnie się pożywiali i byłem im za to wdzięczny, gdyż im też nie przychodziło to z łatwością.

Pewnego dnia zawołałem Mary i powiedziałem gniewnie:

— Czy sądzisz, że będzie mi lżej, jak zachorujesz z wycieńczenia? Słaniająca się z głodu matka nie jest najlepszą opiekunką dla syna! Sama nalegałaś, abym traktował cię jak zwykłego członka załogi. Bierz przykład z Osimy i Romera!

— Spójrz więc na Kamagina — odparła. — Jestem twoją żoną, a on tylko kolegą i również nie je!

— Przynajmniej ty mnie nie męcz! — wykrzyknąłem i położyłem się na podłodze plecami do niej. Odeszła bez słowa. Później widziałem, że jadła.

Kamagin też się pożywiał. Udałem, że zasypiam, a tak dobrze udawałem, że istotnie zmorzył mnie sen. Wkrótce pojąłem, iż najlepiej dla wszystkich będzie, jeżeli zacznę przesypiać godziny, kiedy wszyscy pozostali są na nogach. Początkowo nie bardzo mi się to udawało, ale wkrótce nauczyłem się przywoływać sen wtedy, kiedy był potrzebny.

Słyszałem, że głodujący wyobrażali sobie najsmaczniejsze potrawy i tym doprowadzali się do szaleństwa. Przekonałem się, że w opowieściach tych było wiele przesady. Nie pociągały mnie obrazy uczt i obżarstwa. Wspominałem wprawdzie swoje ulubione syntetyczne grzyby mięsne, chrupiące pierożki i wiele innych pokarmów uzyskiwanych na Ziemi w drodze przeróbki ropy naftowej i jej produktów, ale nigdy nie przybrało to postaci obsesji. Dopiero po wielu dniach przypomniałem sobie nieudany szaszłyk z prawdziwego jagnięcia przyrządzony przez Romera i przyznam się, że wtedy nawet to cuchnące mięso przełknąłbym z radością.

Męki pragnienia też moim zdaniem nie są tak straszliwe, jakby to wynikało z niezliczonych opowiadań zachowanych w ludzkiej pamięci. Wiem, że w starożytności tysiące rozbitków umierały z pragnienia, ale jestem przekonany, że ich męczarnie wzmagały się na widok niezmierzonych mas słonej oceanicznej wody niezdatnej do picia. Powtórzę jeszcze raz to, co mówiłem Romerowi: najgorszy w głodówce jest strach przed śmiercią wzmagający cierpienia mające swe źródło w zjawiskach fizjologicznych, a mnie tego strachu pozbawili sami moi niezręczni kaci. Słabłem więc, ale nie traciłem ducha.

Koszmarów głodowych oszczędzono mi, ale za to nawiedzały mnie inne widziadła, które z każdym dniem stawały się coraz bardziej wyraziste. Znów zobaczyłem dziwną salę pod kopułą i znów biegłem pod ścianami wokół półprzezroczystej kuli bojąc się do niej zbliżyć. Znów na kopule pojawiły się wizerunki gwiezdne, wśród których przemykały ruchome światełka naszej floty szturmującej Perseusza. Wpatrywałem się w ognie krążowników Allana nie mogąc początkowo zrozumieć ich ruchów, aż wreszcie pojąłem, że obserwuję łowy na wygasłe ciała kosmiczne poza granicami skupiska gwiezdnego. Allan w moich majaczeniach podciągał zdobyte karty ku Perseuszowi, przygotowując je do anihilacji u ścian bariery nieeuklidesowej, aby po wybuchu wtargnąć do wnętrza twierdzy Zływrogów.

— Jeszcze raz znalazłem się w sterówce galaktycznej Niszczycieli — rzekłem któregoś wieczoru do Romera i następnie opowiedziałem mu cały swój niby-sen.

Romero przyjrzał mi się smutnie i badawczo: moje sny interesowały go jedynie jako sprawdzian mego stanu, dowód rozstroju psychiki.

— W starożytności psycholodzy uważali sny za urzeczywistnienie marzeń. Trzeba przyznać, drogi przyjacielu, że pańskie widzenia nader posłusznie kopiują pragnienia.

Sterówka Zływrogów przyśniła mi się tylko raz, natomiast Wielkiego Niszczyciela widywałem bardzo często. Władca pojawiał się w otoczeniu notabli, wśród których był także Orlan meldujący o zachowaniu się jeńców.

Moja rozpalona fantazja nadawała Niszczycielom dziwaczny wygląd, oblekała ich w fantasmagoryjne postacie, których wrogowie, wedle tego, co teraz wiem, nigdy nie przybierali. Wielki Niszczyciel natomiast i Orlan zawsze byli podobni do siebie. Zarówno wygląd członków sztabu Wielkiego Niszczyciela, jak i sposób ich porozumiewania się ze sobą były tak nieprawdopodobne, że coraz częściej zastanawiałem się, czy przypadkiem nie postradałem zmysłów.

Było jednak coś, co powstrzymywało mnie od tego wniosku. Ciało wprawdzie słabło, ale rozum pozostawał jasny. Poza obłędnymi majakami wszystko było realne: twarze przyjaciół, kształty otaczających przedmiotów. Nie to jednak było najważniejsze: poprzebierani w najfantastyczniejsze kształty notable dyskutowali jednak nader rozsądnie i logicznie. Ja sam, gdybym znalazł się w analogicznej sytuacji, rozmawiałbym ze swoimi pomocnikami podobnie.

Romero po pewnym czasie zmienił stosunek do mych majaczeń i nie było teraz dnia, aby nie pytał o ich treść. Zdumiewało mnie to i nawet nieco złościło.

— Zabawia się pan moim kosztem? — zapytałem go pewnego razu. — Czy też potrzebuje pan dodatkowych informacji o moim stanie psychicznym?

Pokręcił przecząco głową.

— Pańskie sny, admirale, niosą informację. Dziwnie wprawdzie zniekształconą, lecz realną informację o rzeczywistych wydarzeniach… Nie wiem, jak wieści o nich przenikają do pańskiego mózgu, może to głód uczynił pana nadwrażliwym, ale chyba istotnie bywa pan we śnie świadkiem narad sztabu naszych wrogów.

12

Dni przełomowe dla naszego lotu zapadły mi w pamięć ze wszystkimi szczegółami.

Wieczorem, przed kolacją, usnąłem. Obudziłem się w nocy, kiedy wszyscy spali. Usiadłem — wstać i przespacerować się po klatce, jak to robiłem do niedawna, nie miałem już sił. Ostatnio zacząłem gorzej widzieć, a w dodatku nocą samoświecące ściany przygasały i niczego wokół nie dostrzegałem. Głodówka za to wyostrzyła mi słuch i bez trudu chwytałem dźwięki, których dawniej nie potrafiłbym rozróżnić.

Dlatego natychmiast usłyszałem ostrożne kroki, których odgłos niemal całkowicie tonął w chrapaniu i ciężkich oddechach śpiących. Ktoś się skradał w moim kierunku. Znieruchomiałem. Do bólu w oczach wpatrywałem się w ciemność, aż w końcu dostrzegłem malutkiego człowieczka napierającego całym ciałem na przezroczystą barierę.

— Po coś tu przyszedł, Astrze? — zapytałem. Kazałem ci przecież zachowywać się tak, jakby mnie w ogóle nie było.

— Ojcze! — wyszeptał przez łzy. — Może przynajmniej nocą uda mi się podać ci coś do jedzenia?

Ale kawałki pokarmu nie chciały przechodzić przez siłową barierę, odskakiwały od niej, spadały na podłogę. Aster zaczął głośno szlochać.

— Idź spać! — rozkazałem, bojąc się, że jego rozpaczliwy płacz może obudzić Mary.

Nasza cichutka rozmowa zwróciła jednak uwagę Andre. Szaleniec spał mało i czujnie. Teraz podszedł do miejsca, skąd Aster usiłował się do mnie przebić, i oparł się łokciami o pole siłowe. Nie zwróciłem początkowo uwagi na jego mamrotanie sądząc, że znów mi radzi, abym zwariował. Dopiero po chwili dobiegły mnie wyraźne słowa: „Nie trzeba, nie trzeba!”

— Dajesz mi nową radę? — spytałem zdziwiony. — Odejdź, jestem bardzo zmęczony.

Tym razem usłyszałem powtórzone dwukrotnie zdanie:

— Tracisz rozum! Tracisz rozum!

— Ciesz się, istotnie tracę zmysły! — powiedziałem gorzko. — Tak jak chciałeś, Andre. Szukałem innego wyjścia, ale go nie znalazłem. Czemu się nie cieszysz?

— Nie trzeba! Nie trzeba!

Dopiero teraz zrozumiałem, o co mu chodzi. W głowie mi zawirowało i straciłem przytomność.

Kiedy się ocknąłem, Andre już nie było. Ułożyłem się ponownie na podłodze i zapadłem w gorączkowy sen. Wkrótce znów nawiedziło mnie widzenie statków Allana szturmujących twierdzę Perseusza.

Tym razem nie zobaczyłem pokrytej kopułą sali, lecz po prostu gwiezdną sferę na pograniczu skupiska Chi. Mknąłem wśród gwiazd, sam zamieniony w rodzaj ciała kosmicznego. Wiedziałem przy tym dokładnie, że jestem człowiekiem, a nie ciałem niebieskim i że nie lecę w kosmosie, lecz znajduję się w jakimś punkcie obserwacyjnym. Wiedziałem też, że na ekranie widnieją wizerunki gwiazd, a nie same gwiazdy.

Kiedy przede mną zabłysły ognie galaktyczne krążowników Allana, zacząłem je gorączkowo liczyć. Dwa rozciągnięte warkocze iskierek, po sto światełek w każdym, mknęły klinem w kierunku Perseusza. Ostrze klina celowało w Pomarańczową, która stopniowo mętniała i bladła. Wiedziałem już, co znaczy jej złowieszcze znikanie.

„Przebiją się czy nie?” — myślałem, wpatrując się w ciemne ciała ogarnięte masą jaskrawych ogni. Ciemnych karłów było niewiele, najwyżej dziesięć. Każdy z nich jednak miliony razy przewyższał masą gwiazdoloty eskadry.

Zobaczyłem oślepiającą eksplozję i chmary statków galaktycznych pędzących do epicentrum wybuchu anihilacyjnego, ujrzałem gwiazdy rozrzucone na boki ciśnieniem pęczniejącej przestrzeni i zagubioną w tym chaosie Pomarańczową. A eskadra ciągle gnała do przodu, tylko do przodu, nam na pomoc…

Potem jakaś nieznana siła pochwyciła moje nieważkie ciało i rzuciła do góry. Leciałem długo, nie wiedząc dokąd pędzę, ale przepełniało mnie cudowne i już niemal zapomniane uczucie swobody i wolności.

Wreszcie upadłem na podłogę w znajomej sali wypełnionej po brzegi cudacznymi figurami. Na tronie zasiadł naczelny Zływróg. Znalazłem się w sztabie Wielkiego Niszczyciela…

13

Nie dostrzeżono mnie, wiedziałem zresztą, że dostrzec mnie nie sposób, ale zręcznie odpełzłem w kąt, skąd doskonale widziałem wszystkich zebranych. Władca na coś w milczeniu czekał i wszyscy wokół niego także zachowywali milczenie. „Ich sprawy muszą bardzo źle stać, skoro są tak przygnębieni” — pomyślałem ze złośliwą radością.

Dostojnicy nagle się poruszyli. Jeden z nich zaczął przekazywać jakieś informacje, a robił to w sposób zdumiewający. Z ciemnej skrzyni, pod postacią której występował, wystrzelił ku górze pień obrastający w mgnieniu oka rozłożystą koroną. Gałęzie rozpełzły się po całej sali, pokrywały liśćmi rozjarzonymi fioletowym blaskiem. Patrzyłem na to jak urzeczony. Po chwili zorientowałem się ze zdumieniem, że doskonale rozumiem tę „krzaczastą mowę”. Drzewokształtny notabl przekazywał wiadomość, iż tylko awarią na Trzeciej Planecie można wytłumaczyć fakt niebezpiecznego wtargnięcia ludzkiej floty w peryferyjne obszary metryki nieeuklidesowej otaczającej skupisko Chi.

— Druga i Czwarta przejęły kontrolę nad zagrożonym obszarem. Pierwsza, Piąta i Szósta również przerzuciły część swoich pól grawitacyjnych na odcinek Trzeciej — szeleścił dostojnik. — Flocie wroga nie uda się przebić naszej gwiezdnej zapory, o Wielki…

Naczelny Zływróg w rozdrażnieniu błysnął oczyma. Rozłożysta korona mówcy zaczęła marszczyć się i opadać, by po chwili zupełnie zniknąć. Na podłodze sali znów stała tylko ciemna, obskurna skrzynia.

Wielki Niszczyciel zapytał grzmiącym głosem (tylko on i Orlan posługiwali się zwyczajną mową):

— Czy udało się odrzucić przeciwnika na pozycje wyjściowe?

— Udało się dokonać wiele, bardzo wiele — odparł mu inny dostojnik, który dla odmiany zamienił się w strumyk rozlewający się po podłodze. — Flotylli wroga nie udało się wedrzeć do wnętrza skupiska, nie udało się…

— Zostali wyrzuceni poza linię twierdz?

— Nie, na razie nie, ale są wypierani, stopniowo wypierani przez coraz silniejsze pola grawitacyjne… Wielki, zniecierpliwiony, machnął ręką i gadatliwy strumyk błyskawicznie wysechł.

— Zanihilowali dopiero jedną planetę, a holują ze sobą co najmniej dziesięć karłów. Co się stanie, jeżeli powtórzą anihilację?

Kolejni „mówcy” odpowiadali błyskami eksplozji, snopami iskier, pióropuszami płomieni, kłębami dymu lub mglistymi obłoczkami, a nawet smugami trudnych do zniesienia zapachów. Wszystkie te sposoby przekazywania informacji były dla mnie całkowicie zrozumiałe, dalszy dialog przytoczę w takiej postaci, jakby odbywał się on przy użyciu zwykłego ludzkiego języka:

— Jeżeli wrogowie zanihilują całą zabraną ze sobą materię kosmiczną i przekształcą ją w przestrzeń, uda się im wedrzeć do skupiska.

— Co wtedy?

— Pozostanie nam tylko bezpośrednie starcie całej naszej floty z ich flotą, walka na śmierć i życie do ostatecznego zwycięstwa…

— A jeżeli nie zdołamy zadać wrogom klęski?

— Musimy wycofać się na chronione planety i „okopać” się na nich.

— Innymi słowy, opuścić przestrzenie międzygwiezdne Perseusza, którymi władamy od wielu pokoleń — zakonkludował ponurym głosem Wielki Niszczyciel. Znaleźć się w sytuacji ściganych Galaktów, zablokowanych w swych gwiezdnych legowiskach? Bronić się bez nadziei na ostateczne zwycięstwo? Zgadzacie się na coś podobnego?

Okazało się, że nikt nie zgadza się z takim projektem. Opinię większości wyraził jakiś wybitny strateg, który przekazał ją w postaci kłębów wilgotnej mgły zaściełającej całą salę narad.

— Nasi przeciwnicy nie będą atakować ufortyfikowanych planet. Nie można liczyć na to, aby narażali na zgubę okręty swojej floty. Po prostu zjednoczą się z Galaktami, zabiorą z ich odblokowanych planet straszliwą broń biologiczną i unicestwią nas z dalekiego dystansu. Nie zapominajcie, że pełna mechanizacja naszych organizmów nie została jeszcze w pełni zakończona.

Władca zamyślił się.

— Racja! — zagrzmiał po chwili. — Postępowy proces prymitywizacji dopiero się rozpoczął. Zajęliśmy się sprawami drugorzędnymi i zbyt mało uwagi poświęcaliśmy najważniejszemu problemowi trzebienia pierwotnych komplikacji. Jeżeli działa biologiczne Galaktów zjawią się w pobliżu naszych planet, będziemy zgubieni. Nie możemy dopuścić do połączenia się ludzi z Galaktami. A teraz czekam na informację z Trzeciej Planety.

— Nowy Nadzorca przejął dowództwo nad Mózgiem Sterującym — odparł dostojnik, który wszedł na salę w trakcie narady. — Awaria urządzeń nie była trudna do usunięcia, choć mogła doprowadzić do katastrofalnych skutków. Teraz aparaturę naprawiono i nasza najpotężniejsza twierdza na Trzeciej Planecie znów zajęła swe miejsce w systemie obronnym Perseusza. Flota przeciwnika została zatrzymana…

— Starczy! — ryknął Wielki Niszczyciel. — Teraz Orlan zamelduje, jak czują się jeńcy i co z nimi robić.

— Jeńcy są przygnębieni losem admirała, sam admirał natomiast usiłuje robić dobrą minę do złej gry, chociaż osłabł już do tego stopnia, że nie może się poruszać. Co zaś do sposobu postępowania z jeńcami, to zależy on od tego, co my zamierzamy zrobić.

— Ewakuować się! — zagrzmiał władca. — Niklowa znajduje się niebezpiecznie blisko linii natarcia przeciwnika. Przeniesiemy się na Manganową lub Sodową. Jeńców zabierzemy ze sobą.

— Na żadnej z tych planet nie uda się utrzymać ich przy życiu, o Wielki. Ludzie są zbyt słabi, aby przetrwać w tamtejszych warunkach. Mają zbyt skomplikowaną strukturę…

— To ich sprawa. Niechaj wiedzą, że z taką strukturą biologiczną nie można podbić Wszechświata, a oni, choć ględzą o przyjaźni i braterstwie, właśnie do tego dążą. Załadujcie ludzi i ich towarzyszy na zdobyty statek i pod konwojem natychmiast odeślijcie na Manganową.

— Tak jest! Co do admirała… Gwarantowałeś mu życie, o Wielki?

— Zagwarantowałem mu jedynie to, że nie będę na jego życie nastawał. A jeżeli ten zadufany w sobie pechowiec zdechnie sam, nie będę się martwił. Jeszcze mniej obchodzi mnie los jego towarzyszy…

Nagle majaki zniknęły, Wielki przerwał w pół słowa. Ocknąłem się leżąc pod niewidzialną ścianą mojej klatki tak wycieńczony, że nie mogłem nawet poruszyć ręką. Poczułem na sobie czyjś wzrok. Uniosłem powieki. Z drugiej strony bariery stał Romero.

— Zdaje się, drogi przyjacielu, że znów przyśniło się panu coś zadziwiającego? — zapytał z nadzieją w głosie.

14

— Wspaniały sen! — wyszeptałem. — Uśmieje się pan, Pawle.

Do Romera przyłączyli się Kamagin z Lusinem, potem Osima i Petri. Słuchali mnie uważnie i z powagą. Kiedy skończyłem, Osima wzruszył ramionami, a Kamagin wykrzyknął:

— Widzenia są fantastyczne, a rzeczywistość potworna. Niestety, nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wyśmiewać się z naszych dręczycieli, chociażby w wyobraźni.

— Te sny są zbyt skomplikowane, aby miały być jedynie snami — powiedział ostrożnie Romero.

— Nie chce pan chyba powiedzieć przez to, że jakiś nieznany przyjaciel dostarcza admirałowi tajnych informacji, nadawszy im dla niepoznaki postać majaków sennych? — zapytał ironicznie Kamagin.

— Chcę powiedzieć — odparł spokojnie Romero — że nie zdziwiłbym się, gdyby tak było w rzeczywistości. W każdym razie wszystko układa się w logiczny ciąg. Admirał dowiedział się we śnie, że Allan atakuje Perseusza taranem anihilowanych karłów, że w najpotężniejszej twierdzy Zływrogów nastąpiła awaria jakiegoś urządzenia i wreszcie, że Galaktowie posiadają broń biologiczną, której Niszczyciele panicznie się boją. O żadnym z tych faktów nie słyszeliśmy, zanim Elego nie zaczęły nawiedzać sny. Sny zawierają więc informacje całkowicie nowe. Nie wiadomo natomiast, czy są to informacje prawdziwe.

— Cóż za informacje mogą zawierać majaczenia? — wykrzyknął zapalczywie Kamagin, opanował się jednak po chwili i powiedział ze skruchą: — Przepraszam, nie chciałem pana obrazić, admirale.

— Nie szkodzi — uśmiechnąłem się z trudem. Wszak nie przeczę, że to jest wytwór chorej wyobraźni. Romero powiedział zimnym tonem:

— Utrzymuję, że jeżeli choć jeden z faktów podanych nam przez admirała okaże się prawdziwy, prawdziwe będą także pozostałe. Zgadzacie się z tym?

— Ja się zgadzam — odparł z uśmieszkiem Kamagin. — Zapomniał pan, Pawle, że wkrótce będziemy mogli to sprawdzić. Ze snu admirała wynika, że mamy być ewakuowani dziś na jakąś Planetę Manganową. Jeśli więc dziś ewakuacja nie nastąpi…

Przerwał nagle, bo nieoczekiwanie pojawił się jak spod ziemi Orlan.

— Admirale Eli, pierwsza próba dobiegła końca powiedział obojętnym głosem. — Wkrótce zostaniesz nakarmiony… Potem wszyscy jeńcy mają zebrać się w tej sali. Zostaniecie przewiezieni na Planetę Manganową.

Romero opuścił laskę, zawsze spokojny Osima tym razem nie mógł opanować zaskoczenia, a Kamagin stał jak gromem rażony.

Orlan zniknął równie nieoczekiwanie, jak się pojawił.

Загрузка...