CZĘŚĆ TRZECIA

TUNEL STRACHU

12

Amy uznała, że Liz miała rację twierdząc, iż odrobina trawki uczyni przejażdżkę na lunaparkowych atrakcjach dużo bardziej podniecającą niż zazwyczaj. Zaliczyli Ośmiornicą, Młyn, Falę, Węża, Diabelskie Koło, Kolosa i parę innych. Podesty wydawały się wyższe, zjazdy gwałtowniejsze, skręty ostrzejsze, a obroty dużo szybsze niż w innych lunaparkach, które wcześniej odwiedzały to miasteczko.

Amy trzymała mocno Buzza i krzyczała uradowana, drżąc z niepohamowanego przerażenia. Buzz tulił ją do siebie, wykorzystując jej strach i gwałtowniejsze przechyły gondoli jako okazję do szybkich, gwałtownych uścisków. Podobnie jak Liz, Amy miała na sobie szorty i podkoszulek, ale nie nosiła stanika. Buzz nie mógł oprzeć się pokusie, by dotknąć jej piersi i długich, gołych, pięknie opalonych nóg. Za każdym razem, gdy przejażdżka dobiegała końca, Amy przez moment lub dwa była oszołomiona i musiała przytrzymać się Buzza. Chłopakowi bardzo się to podobało -jej skądinąd też, bowiem Buzz miał takie wspaniale umięśnione, twarde i silne ramiona.

Jakieś czterdzieści minut po wejściu do lunaparku zeszli z głównego placu na tyły wesołego miasteczka, gdzie stały ogromne ciężarówki. Obeszli j e i znaleźli się w pustym zaułku kończącym się obrośniętym bluszczem ogrodzeniem z metalowej siatki. Stali w pocętkowanym cieniami, przedwieczornym świetle i podawali sobie z rąk do rąk trzeciego skręta, którego Liz wyjęła z torebki; zaciągali się słodkim dymem, trzymając go w ustach tak długo jak tylko się dało, po czym wypuszczali z głośnym westchnieniem rozkoszy.

– Ten jest trochę inny – rzekł Richie, kiedy skręt powtórnie trafił do jego rąk, rozpoczynając drugą kolejkę.

– O czym ty mówisz? – spytała Amy.

– O skręcie.

– Tak – stwierdziła Liz. – Doprawiłam go trochę.


– Czym? – spytał Buzz. – Zaufaj mi.

– Anielskim pyłem? – zapytał Richie.

– Zaufaj mi – powtórzyła Liz.


– Ej – warknął Buzz. – Nie wiem, czy mam ochotę palić coś takiego, dopóki nie jestem pewien, co to właściwie jest.

– Zaufaj mi – powiedziała Liz po raz trzeci.

– Ufam ci tak jak grzechotnikowi – odparł Buzz.


– Nieważne – mruknęła Liz. – Zresztą i tak prawie skończyliśmy. Buzz trzymał w palcach niedopałek. Zawahał się, po czym mruknął:

– A niech tam, raz się żyje. – I ponownie się zaciągnął.

Richie zaczął całować Liz, a Buzz Amy i nagle nie wiedzieć czemu Amy poczuła, że opiera się plecami o bok jednej z ciężarówek, a Buzz przesuwa dłońmi w górę i w dół po jej ciele, całuje ją, wciska język głęboko do jej ust. Nagle wyjął jej podkoszulek z szortów i wsunął jedną dłoń pod elastyczny materiał, pieszcząc nagie piersi, ściskając sutki, a ona pojękiwała cichutko i choć niepokoiła się, że ktoś mógłby się tu nagle zjawić i ich zobaczyć, nie zaprotestowała ani słowem, tylko gorąco odpowiadała na gwałtowne pieszczoty Buzza.

Nagle Liz powiedziała:

– Dość, chłopaki. Odłóżmy to na później. Nie mam zamiaru kłaść się i robić tego na tej brudnej ziemi, w biały dzień.

– Robienie tego na ziemi jest fajne – rzucił Richie.

– Tak – rzucił Buzz. – Zróbmy to na ziemi.

– To takie naturalne – dodał Richie.

– Właśnie – przytaknął Buzz.

– Wszystkie zwierzęta robią to na ziemi – dodał Richie.

– Tak – mruknął Buzz. – Bądźmy naturalni. Popuścimy wodze fantazji będziemy naturalni.

– Wstrzymajcie konie – rzuciła Liz. – Mamy jeszcze sporo do obejrzenia. Chodźmy się bawić.

Amy włożyła podkoszulek do szortów, a Buzz jeszcze raz j ą pocałował.

Po powrocie na główny plac Amy odniosła wrażenie, że wszystkie karuzele kręcą się dużo szybciej niż normalnie. Barwy również wydawały się ostrzejsze.

Muzyka płynąca z tuzina różnych miejsc była głośniejsza niż przed dziesięcioma minutami, a każda z piosenek odznaczała się melodyjną subtelnością, z istnienia której nie zdawała sobie dotychczas sprawy.

Nie panuję w pełni nad sobą, pomyślała Amy, zakłopotana i oszołomiona. Nie utraciłam jeszcze całkiem kontroli, ale niewiele mi do tego brakuje.

Muszę być ostrożna. Czujna. Muszę uważać na tę trawkę. Tę cholerną doprawioną trawkę. Jeśli nie będę się miała na baczności, skończę w sypialni domu Liz, przywalona cielskiem Buzza, czy będę chciała, czy nie. A chyba wcale nie mam na to ochoty. Nie chcę być taką osobą, za jaką uważają mnie mama i Liz. Bo wcale taka nie jestem. A MOŻE JESTEM?

Ponownie wsiedli na Falę.

Amy przytuliła się do Buzza.


* * *

Spędziwszy poniedziałkowy poranek i część popołudnia na oglądaniu, jak lunaparkowcy rozstawiają swój sprzęt, Joey nie zamierzał wracać do wesołego miasteczka, aż do sobotniego wieczoru, kiedy to na zawsze ucieknie z domu. Nieoczekiwanie jednak w poniedziałek wieczorem zmienił zdanie.

Ściśle rzecz biorąc sprawiła to jego matka.

Siedział w pokoju, oglądając telewizję i popijając pepsi, gdy nieoczekiwanie przewrócił szklankę. Pepsi rozlała się na krzesło i dywan. Joey przyniósł z kuchni garść papierowych ręczników i najlepiej jak mógł wytarł zacieki, przekonany, że ani na dywanie, ani na obiciu krzesła nie zostaną brzydkie plamy.

I choć przecież nie wyrządził większej szkody, mama, kiedy weszła do pokoju i ujrzała go z wilgotnym ręcznikiem w dłoniach, wpadła we wściekłość.

Było dopiero wpół do ósmej, ale mama była znowu pijana. Schwyciła Joeya za ramiona i potrząsając nim stwierdziła, że zachował się jak małe zwierzątko, po czym natychmiast odesłała go do łóżka – prawie dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj.

Czuł się fatalnie. Nie mógł nawet szukać pocieszenia u Amy, bo znów gdzieś wybyła z tym swoim nowym chłopakiem, Buzzem. Joey nie wiedział, dokąd z nim poszła, a gdyby nawet wiedział, to i tak nie mógłby pójść tam za nią i poskarżyć się, w jaki sposób potraktowała go mama.

W swoim pokoju Joey leżał przez chwilę na łóżku, popłakując, rozżalony i wściekły z powodu niesprawiedliwości jaka go spotkała, gdy nagle przypomniał sobie o dwóch różowych wejściówkach, które wcześniej tego dnia otrzymał od naganiacza. DWIE wejściówki. Jedną wykorzysta, aby w sobotni wieczór dostać się do lunaparku, kiedy spróbuje dołączyć do załogi wesołego miasteczka, mówiąc wszystkim, że jest sierotą i nie ma się gdzie podziać.

Ale zostawała mu jedna przepustka, która zmarnuje się, jeżeli nie wykorzysta jej przed sobotą.

Usiadł na łóżku i zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym stwierdził, że mógł wymknąć się do lunaparku, zabawić się tam trochę i wrócić do domu, tak by matka nie dowiedziała się o tym. Wstał i zaciągnął zasłony, by do pokoju nie przedostawało się słabe wieczorne światło. Wyjął z szafy drugi koc i poduszkę, po czym ułożył to pod pościelą, żeby wydawało się., że to on leży w łóżku.

Włączył nocną lampkę, cofnął się od łóżka i krytycznym okiem przyjrzał swemu dziełu. Nawet teraz, gdy między zasłonami przedostawały się wąskie promienie słońca, mama z pewnością dałaby się nabrać. Zazwyczaj nie przychodziła do jego pokoju przed dwudziestą trzecią i jeśli dziś będzie tak samo, to znaczy jeśli zjawi się tam w nocy, gdy pokój oświetlony będzie tylko słabym światłem nocnej lampki, sztuczka z pewnością okaże się skuteczna -mama nabierze się na numer z „manekinem".

Najtrudniejsze było wydostanie się z domu niepostrzeżenie. Wyjął kilka banknotów dolarowych ze swojej skarbonki i wsunął do kieszeni dżinsów. Włożył tam również jedną z wejściówek, a drugą zostawił pod szklanym słojem z drobniakami, stojącym na biurku. Ostrożnie otworzył drzwi do sypialni, rozejrzał się w prawo i w lewo, wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Podkradł się do schodów i rozpoczął długą, pełną napięcia wędrówkę na parter.


* * *

Amy, Liz, Buzz i Richie zatrzymali się przed plakatem reklamującym Marco Wspaniałego. Ukazywał kobietę, której głowa spoczywała pod ostrzem gilotyny, podczas gdy uśmiechnięty magik zaciskał dłoń na zwalniającej dźwigni.

– Uwielbiam magików – westchnęła Amy.

– Kocham wszystkich, których mogę mieć – stwierdziła Liz i zachichotała.

– Mój wujek Arnold również był kiedyś magikiem – powiedział Richie przesuwając okulary na nosie, by móc uważniej przyjrzeć się krzykliwemu plakatowi Marco.

– Czy on potrafił sprawić, żeby różne rzeczy znikały i w ogóle? – spytał Buzz.

– Był tak kiepski, że zamiast rzeczy znikała publiczność – odparła cierpko Liz.

Amy była podniecona i rozochocona po wypalonej trawce i drobny żarcik Liz wywołał u niej gwałtowny atak śmiechu. Jej wesołość udzieliła się pozostałym.

– Dobra, dobra, dosyć tego – rzekł Buzz, kiedy wreszcie się opanowali. – Czy twój wujek Arnold zarabiał w ten sposób na życie? To nie było tylko hobby czy coś takiego?

– Nie, nie hobby – rzekł Richie. – Wujek Arnold był prawdziwym prestidigitatorem. Nazywał siebie Zdumiewającym Arnoldo. Ale chyba nie zarabiał zbyt dużo i po pewnym czasie mu się odechciało. Przez ostatnich dwadzieścia lat sprzedaje polisy ubezpieczeniowe.


– Wydaje mi się, że to fajnie być magikiem – powiedziała Amy. – Dlaczego twój wujek z tego zrezygnował?

– Noo… -zaczaj Richie-każdy dobry prestidigitator musi mieć jakąś swoją sztuczkę, specjalność, która wyróżnia go z tłumu innych magików. Wujek Arnold też miał taką – polegała na tym, że tuzin białych gołębi, jeden po drugim, pojawiał się nagle wśród płomieni. Kiedy zjawiał się pierwszy, widzowie reagowali raczej umiarkowanie, przy drugim i trzecim wstrzymywali oddech, a po sześciu zaczynali gwałtownie bić brawo. Kiedy ostatni, dwunasty gołąb opuszczał swoją kryjówkę w zakamarkach ubrania wujka i wylatywał wśród płomieni w powietrze, reakcja tłumu była nieomal histeryczna.

– Nie rozumiem – rzekł Buzz, marszcząc brwi.

– Tak – mruknęła Amy. – Skoro twój wujek był taki dobry to dlaczego to rzucił i zajął się sprzedażą ubezpieczeń?

– Czasami – odrzekł Richie – nie za często, co jakieś trzydzieści przedstawień, któryś z gołębi zapalał się i ginął na scenie. Wówczas widzowie reagowali tupaniem i głośnymi okrzykami albo wręcz wygwizdywali wujka Arnolda.

Liz wybuchnęła śmiechem i Amy również zaczęła się śmiać, a kiedy Liz złożyła obie dłonie i zatrzepotała nimi, naśladując gołębia, który usiłuje ugasić palące się skrzydła, Amy nie była w stanie się powstrzymać, chociaż uważała, że to wcale nie było śmieszne, ale zgoła tragiczne, i choć zdawała sobie sprawę, że nie powinna się była z tego śmiać. Miała jednak wrażenie, że to najzabawniejsza historia, jaką kiedykolwiek usłyszała.

– Wujek Arnold nie uważał, żeby to było zabawne – zauważył Richie pomiędzy kolejnymi salwami śmiechu. – Jak powiedziałem, nie zdarzało się to często, ale on nigdy nie wiedział, KIEDY może się to stać i żył w ciągłym napięciu Od tych stresów nabawił się wrzodów. A poza tym, nawet jeśli ptaki się nie zapalały, to często srały mu po kieszeniach.

Wybuchnęli śmiechem z nową mocą, przytrzymując się nawzajem. Mijający ich ludzie spoglądali na nich ze zdumieniem, co ich jeszcze bardziej rozśmieszało.

Richie zafundował im wszystkim bilety na występ Wspaniałego Marco.

Ziemia wewnątrz namiotu magika wysypana była trocinami, w powietrzu czuć było wilgoć. Na płóciennych ścianach słabo oświetlonego namiotu wisiały jaskrawe transparenty i plakaty Marco.

Amy, Liz, Buzz i Richie dołączyli do dwóch tuzinów widzów stłoczonych przy niewielkim podwyższeniu wstawionym pod przeciwległą ścianę namiotu.

W chwilę później pojawił się Marco w chmurze błękitnego dymu, a gdy z taśmy popłynęły fanfary, magik ukłonił się nisko. Było aż nazbyt wyraźnie widać, że przeszedł przez otwór w tylnej ścianie namiotu. Zresztą samo wyjście też nie wyszło mu najlepiej, bo potknął się przy pierwszym kroku.

Liz spojrzała na Amy. Obie zachichotały.

– Dzięki Bogu, że to magik, a nie linoskoczek – wyszeptał Richie.

Amy miała wrażenie, jakby stała na balonach, balansując na nich niebezpiecznie, i przygotowywała się do wykonania jakiejś fantastycznej kuglarskiej sztuczki.

Co Liz dodała do tego skręta?

Wygląd Marco był równie patetyczny jak jego wejście. Był facetem w średnim wieku, o przekrwionych oczach i mocnym makijażu mającym upodobnić go do Szatana. Usta miał czerwone, twarz bladą jak płótno, oczy podkreślone czarnym tuszem i niewielką kozią bródkę. Nosił wyświechtany frak i białe rękawiczki upstrzone żółtawymi plamami.

– Nie powinien ich zakładać, kiedy wali konia – wyszeptała Liz. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

– Okropne – rzekł Richie.

– Wygląda na tyle fatalnie, że byłby w stanie to zrobić – wyszeptał Buzz.

Marco zerknął na nich nerwowo, ale nie mógł usłyszeć, o czym rozmawiają. Uśmiechnął się do nich i zamiótł cylindrem, bezskutecznie usiłując i przykuć ich uwagę.

– Niezależnie, co zrobicie – zwróciła się Liz do pozostałych – nie podawajcie mu ręki.

Znowu wybuchnęli śmiechem.

Kilku widzów spojrzało na Amy -jedni z zaciekawieniem, inni z dezaprobatą, ona jednak ani trochę się nie przejęła. Bawiła się wyśmienicie.

Marco postanowił ich zignorować. Wziął ze stolika ustawionego na środku sceny talię kart. Przetasował je i owinął jedwabną chusteczką, odsłaniając tylko jeden róg talii. Wykonując każdy gest z przesadnym namaszczeniem umieścił zawiniątko w szklanym pucharze. Kiedy cofnął się i skinął na puchar, karty zaczęły same wyskakiwać z owiniętej jedwabiem talii – najpierw as karo… as trefl… as kier… i na koniec, przez omyłkę, walet karo. Marco, wyraźnie zakłopotany, błyskawicznie schował karty i zajął się kolejną sztuczką.

– Rany, ale on cuchnie – rzekł półgłosem Buzz.

– To te jego rękawiczki – rzuciła Liz.

– Richie, czy ten facet to naprawdę twój wujek Arnold? – spytała Amy.

Marco nadmuchał balon i zawiązał końcówkę. Kiedy przytknął do balonu zapalonego papierosa, balon pękł z hukiem i z wnętrza wyprysnął żywy gołąb. Była to lepsza sztuczka od tej z kartonami, ale Amy i tak zauważyła, że ptak wyfrunął spod marynarki fraka prestidigitatora.

Marco wykonał jeszcze dwie sztuczki, które spotkały się z umiarkowanie życzliwym przyjęciem widzów. Nagle Liz spytała:

– Spadamy?

– Jeszcze nie – zaprotestował Richie.

– Ale to cholernie nudne – mruknęła Liz.


– Chcę zobaczyć finał – wyjaśnił Richie. – Gilotynę.

– Jaką gilotynę? – spytał Buzz.

– Tę z plakatu na zewnątrz – rzucił Richie. – Będzie odcinał łeb jakiejś lasce

– Tylko w ten sposób może liczyć, że jakaś laska zrobi mu laskę – powiedziała Liz chichocząc.

Marco odezwał się po raz pierwszy. Głos miał zadziwiająco silny i władczy.

– A teraz coś dla miłośników makabry, horroru, groteski, krwi i wyprutych flaków… rad jestem mogąc zaprezentować państwu mój popisowy numer znany pod nazwą „Falownika".

– A co z gilotyną? – zwrócił się Richie do Buzza.

– Dupek – warknęła Liz. – To tylko podpucha.

Marco wtoczył na środek sceny sporych rozmiarów, pionowo ustawioną skrzynię. Była nieco krótsza od trumny, ale z kształtu podobna.

– Słyszałem, co tam mamroczecie – rzekł Marco. – Słyszałem, że mówicie “gilotyna… gilotyna"… Niestety, urządzenie to należało do mego poprzednika. Po pewnym nieszczęśliwym wypadku zarówno on, jak i jego sprzęt zostały zatrzymane przez policję. Podczas ostatniego występu jego asystentka straciła głowę, w przenośni i dosłownie. To było okropne. A ile potem sprzątania!

Widzowie zareagowali nieco wymuszonym śmiechem.

– Fatalne, Co za gówno – burknęła Liz.

Amy jednak stwierdziła, że w pewnym momencie Marco przeszedł nader osobliwą metamorfozę. Nie wyglądał już na podrzędnego, kiepskiego magika, jak w chwili, gdy pojawił się na scenie. Jego charakteryzacja nie wyglądała już głupio – z sekundy na sekundę wydawał się coraz bardziej demoniczny, a w jego oczach pojawił się nowy, diabelski błysk. Nerwowy uśmieszek stał się złowrogim, dwuznacznym grymasem. Kiedy spojrzenie magika padło na Amy, odniosła wrażenie, jakby wyjrzała przez bliźniacze okna wprost w posępną czeluść piekła. Poczuła chłód, który przeniknął ją do szpiku kości.

Nie wygłupiaj się – powiedziała sobie w duchu, ale wzdrygnęła się. Marco Wspaniały nie zmienił się. Zmieniła się tylko moja percepcja. Mam łagodne halucynacje. Lekki odlot. To ten cholerny skręt. Co Liz do niego dodała?

Marco uniósł do góry mierzący dwie stopy drewniany zaostrzony kołek.

– Panie i panowie, obiecuję, że za chwilę ujrzycie coś, co wstrząśnie wami bardziej niż sztuczka z gilotyną. Ten numer jest doprawdy dużo, dużo lepszy.

Uśmiechnął się, a jego uśmiech był mroczny i osobliwy, jak uśmiech kota z Cheshire.

– Potrzebuję ochotniczki spośród widzów. Młodej kobiety.

Jego diabelskie oczy lustrowały wolno twarze z pierwszych rządów. Prestidigitator uniósł rękę i wymierzał ją złowrogo w kolejne kobiety. Przez zapierająca dech w piersiach chwilę wskazywał również na Amy, gdy nagle jego ręka nieco się przesunęła i zatrzymała na Liz. Ostatecznie jednak magik wybrał na swoją asystentkę atrakcyjną rudowłosą dziewczynę.

– O nie – powiedziała ruda. – Nie mogłabym. Nie ja.

– Oczywiście, że możesz – przekonywał Marco. – No dalej, drodzy państwo, zachęćcie tę uroczą, dzielną młodą damę.

Widzowie zareagowali burzą oklasków, a kobieta z wyraźnym wahaniem wspięła się na scenę.

Marco ujął ją za rękę, kiedy weszła na podwyższenia.

– Jak ci na imię?

– Jenny – odparła, uśmiechając się nieśmiało.

– Nie boisz się, prawda, Jenny?

– Nie – powiedziała, czerwieniąc się. Marco uśmiechnął się.

– Mądra dziewczynka! – Podprowadził ją do trumny. Stała pionowo, odchylona nieco do tyłu na ogromnych metalowych klamrach. Marco uchylił wieko.

– Wejdź, proszę, do skrzyni, Jenny. Obiecuję, że nie będzie bolało.

Z pomocą magika rudowłosa dziewczyna weszła tyłem do skrzyni. Twarzą odwrócona była do widzów. Trumna była krótka, więc kiedy Marco zamknął wieko, głowa dziewczyny wystawała z niej na zewnątrz.

– Wygodnie? – zapytał Marco.

– Nie – odparła dziewczyna, wyraźnie zdenerwowana.

– Dobrze – mruknął Marco. Uśmiechnął się do widzów, po czym zawiesił na wieku skrzyni potężną kłódkę.

W tej samej chwili Amy poczuła coś dziwnego, wrażenie zagrożenia, odczucie, jakby znajdowała się oko w oko ze śmiercią, która powoli zamykała wokół niej uścisk niewidzialnych, lodowatych ramion. Znów ta cholerna trawa, powiedziała sobie w duchu.

Marco Wspaniały przemówił do widzów:

– W piętnastym wieku Wlad Piąty Wołoski, znany swoim przerażonym poddanym jako Wlad Palownik, poddawał torturom dziesiątki tysięcy jeńców, tak mężczyzn, jak i kobiet, głównie najeźdźców z innych krain. Pewnego razu armia turecka zaniechała planowanej inwazji, kiedy natknęła się na pole, na którym doborowa gwardia Włada ustawiła tysiące pali i nabiła na nie tysiące mężczyzn Wlad osobiście dobierał ludzi do swojej elitarnej gwardii zabójców. Kiedy znudziło mu się jego własne nazwisko, wybrał sobie nowe, po swoim równie paskudnym ojcu, którego nazywano „Dracul" – to znaczy „Diabeł". Dodając literę „a" stał się Draculą, synem Diabła. I tak oto, moi przyjaciele, rodzą się legendy.

– Ale syf- powtórzyła Liz.

Amy była jednak urzeczona tą dziwną, nową i niebezpieczną istotą, która (przynajmniej w jej mniemaniu) zagnieździła się w ciele Marco. Bezdenne, wszechwiedzące, złe oczy magika ponownie odnalazły oczy Amy i wejrzały w głąb jej duszy, zanim zwróciły się w inną stronę.

Marco raz jeszcze zważył w dłoni mierzący dwie stopy, zaostrzony kołek.

– Panie i panowie, przedstawiam wam… Palownika.

– Najwyższy czas – powiedziała Liz. Marco uniósł mały, ale ciężki młotek.

– Jeśli spojrzycie na wieko skrzyni, zobaczycie, że wycięto w nim niewielki otwór.

Amy zauważyła go. Wokół otworu namalowano czerwone serce.

– Otwór znajduje się dokładnie nad sercem ochotniczki – wyjaśnił Marco. Oblizał wargi, odwrócił się i ostrożnie wsunął kołek do otworu.

– Czujesz szpic kołka, Jenny? Zachichotała nerwowo.

– Tak.


– Dobrze – powiedział magik, – Pamiętaj… nie będzie bolało. – Trzymając kołek lewą ręką uniósł w prawej młotek.

– Teraz proszę o absolutną ciszę. Osoby o słabym sercu uprasza się, by odwróciły wzrok. Ona nie poczuje bólu…, ale to nie znaczy, że nie będzie krwi!

– Co? – powiedziała Jenny. – Ej, zaczekaj, ja…

– Cisza! – warknął Marco i mocno uderzył młotkiem w kołek. NIE! pomyślała Amy.

Przy wtórze obrzydliwego, wilgotnego odgłosu kołek zagłębił się w piersi kobiety. Jenny krzyknęła, a z jej wykrzywionych ust buchnęła krew.

Widzowie wstrzymali oddech. Kilka osób wydało okrzyk przerażenia.

Głowa Jenny przechyliła się na bok. Język wysunął się z ust. Oczy spoglądały niewidzącym wzrokiem ponad głowami osób zebranych w namiocie.

Śmierć w cudowny sposób zmieniła oblicze ochotniczki. Rude włosy zamieniły się w jasne. Oczy z zielonych stały się niebieskie. Twarz nie była już twarzą Jenny, kobiety wybranej z widowni. Teraz była to twarz Liz Duncan. Każde zagłębienie, każda wypukłość, wszystkie rysy, każdy najdrobniejszy szczegół należał do Liz.

To nie była gra świateł i cieni. W trumnie znajdowała się Liz. To LIZ została przebita kołkiem. To LIZ była martwa, a spomiędzy jej pełnych warg wciąż jeszcze wypływała krew.

Z trudem chwytając powietrze, Amy rozejrzała się wkoło i ze zdumieniem stwierdziła, że jej koleżanka nadal tu była. Liz stała na widowni, obok niej, a mimo to, jakimś cudem znajdowała się również na scenie, w trumnie, martwa.

Amy, zdezorientowana i skonfundowana, szepnęła:

– Ale to przecież ty. To ty… jesteś tam, na górze. Liz-na-widowni powiedziała:

– Co takiego?

Liz-w-trumnie wpatrywała się w wieczność i spluwała krwią. Liz-na-widowni spytała:

– Amy? Nic ci nie jest?

Liz umrze, pomyślała Amy. Już wkrótce. To jakiś rodzaj wizji… przepowiedni, proroctwa… czy jak to tam zwą. Czy to może się spełnić? I czy się spełni?

Czy Liz umrze? Już wkrótce? Może nawet dzisiejszej nocy?

Oblicze Marco, wyrażające szok i zgrozę w momencie, gdy z ust ochotniczki trysnęła krew, rozpromienił szeroki uśmiech.

Magik pstryknął palcami, a kobieta w skrzyni nagle ożyła; wyraz bólu zniknął z jej twarzy, uśmiechnęła się… i nie wyglądała już jak Liz Duncan.

Nigdy nie wyglądała jak Liz, pomyślała Amy. To tylko moje przywidzenia. Narkotyki. Halucynacje. To nie była wizja, przepowiednia rychłej śmierci Liz. Boże, mam już tego dość.

Widzowie odetchnęli z ulgą, kiedy Marco wyjął kołek z otworu w wieku skrzyni. Magik nie wydawał się już złowieszczy. Był tym samym zaniedbanym, pulchnym, niezdarnym facecikiem, który kilkanaście minut temu potykając się wszedł przez ukryty otwór do wnętrza namiotu. Z oczu Marco nie wyzierała już wszechwiedząca obecność zła, wyglądem również nie przypominał diabła.

Wyobraźnia – powiedziała sobie Amy. – Omamy wzrokowe. To nic nie oznacza. Zupełnie nic. Żadne z nas nie umrze. Muszę wziąć się w garść.

Marco pomógł Jenny wyjść ze skrzyni i przedstawił ją publiczności. Była jego córką.

– Jeszcze jedna tania sztuczka – stwierdziła Liz zdegustowana. Kiedy wyszli z namiotu Marco, Amy zdziwiła się rozczarowaniu swoich towarzyszy. Zupełnie jakby mieli nadzieję, że kobieta naprawdę zostanie przebita kołkiem albo straci głowę pod ostrzem gilotyny. Dodatek, jakim Liz doprawiła ostatniego jointa, musiał być naprawdę silny, bowiem byli niespokojni i poruszeni – potrzebowali coraz gwałtowniejszych i silniejszych podniet, aby zagospodarować tę nowo poznaną, nerwową energię. Dekapitacja albo chociaż odrobina przelanej krwi – to pomogłoby tym trojgu pozbyć się z krwiobiegu tej substancji chemicznej i odzyskać spokój.

Dość skrętów na dzisiaj, poprzysięgła sobie Amy. Nie będą palić. Ani dzisiaj, ani NIGDY. Nie potrzebuję narkotyków, aby być szczęśliwa. Po cholerę j e biorę?

Następnym miejscem, jakie odwiedzili, był Upiorny Zwierzyniec, a potworne kreatury, jakie tam ujrzeli, wstrząsnęły Amy. Była tam koza o dwóch głowach, trójgłowy i trójoki byk, odrażający wieprz ze ślepiami po obu stronach pyska i dwoma kolejnymi oczyma nieco wyżej na łbie; spomiędzy jego spękanych mięsistych warg wyciekała zielonkawa ślina, a z boku wystawały dwie dodatkowe nogi.

Wreszcie dotarli do zagrody, gdzie stała z pozoru normalna owieczka. Amy wyciągnęła rękę, aby ją pogłaskać, i dopiero kiedy zwierzę odwróciło się w jej stronę, ujrzała, że miało dodatkowy nos i wyłupiaste, niewidzące trzecie oko z boku głowy. Natychmiast cofnęła rękę.

Koszmarne zwierzęta były jak popita piwem whisky dla naćpanych nastolatków; kiedy wyszła z Upiornego Zwierzyńca, Amy poczuła się na jeszcze większym haju, jeszcze bardziej oderwana od rzeczywistości niż kiedy weszła do środka.

Odbyli przejażdżkę Szaloną Rakietą. Amy usiadła przed Buzzem na siodełku przypominającym nieco motocyklowe, wewnątrz płaskiej, dwuosobowej, przypominającej pocisk gondoli. Licząc na odrobinę prywatności, Buzz położył ręce na jej nie opiętych biustonoszem piersiach. Siła odśrodkowa pchnęła ją na niego. Poczuła żar i wielkość jego erekcji, gdy pośladkami wbiła mu się mocno w krocze.

– Chcę cię – powiedział przysuwając usta do jej ucha, aby mogła go usłyszeć poprzez ryk wirującej maszyny i dzikie zawodzenie wiatru.

Było jej dobrze ze świadomością, że ktoś jej pragnie, że jest pożądana. Amy pomyślała, że może to wcale nie tak źle być taką dziewczyną jak Liz. W każdym razie zawsze miałaby przy sobie kogoś, kto by jej potrzebował, z takich czy innych względów.

W namiocie Klauna Bozo zarówno Buzz, jak i Richie zdołali trafić w dziesiątkę i skąpać roześmianego klauna w ogromnej wannie wody. Buzzowi szło z początku nie najlepiej – zapłacił za trzy piłki, potem za trzy następne i jeszcze trzy, aż w końcu ostatnia dosięgła celu, zanurzając Bozo w wannie. Richie podszedł do tego zadania inaczej – rozważył je z iście matematyczną precyzją i dokładnością. Posłał dwie niecelne piłki i wyciągnąwszy odpowiednie wnioski, przy trzeciej próbie trafił w dziesiątkę.

Później, kiedy ich gondola zatrzymała się na chwilę na szczycie Diabelskiego Młyna, a daleko w dole, pod nimi skrzyły się jak rozsypane diamenciki światła lunaparku, Buzz pocałował Amy, bardzo mocno, sondując językiem wnętrze ust. Wodził dłońmi po całym jej ciele.

Wiedziała, że ta noc będzie bardzo ważna dla całego ich związku. Tej nocy albo będzie musiała z nim zerwać, albo da mu to, czego pragnął. Nie mogła już dłużej go powstrzymywać. Musiała zadecydować, kim i czym chce być.

Ale była teraz na tak wspaniałym haju, że nie chciała – NIE MOGŁA myśleć o równie złożonych problemach. Pragnęła jedynie odpłynąć, radować się światłami, dźwiękami i nieustannym działaniem.

Po zejściu z Diabelskiego Młyna urządzili sobie przejażdżkę na samochodzikach i bezlitośnie najeżdżali na siebie nawzajem. Z zawieszonej pod spodem siatki pod napięciem, której dotykały umieszczone poziomo drążki przy samochodzikach, tryskały snopy iskier. Powietrze było przesiąknięte wonią ozonu.

Przy każdym hałaśliwym zderzeniu Amy czuła dreszcz rozkoszy, przeszywający ją od stóp do głów.

Znajdująca się tuż obok pawilonu z samochodzikami karuzela zmieniła się w rozmytą plamę jasnych świateł. Po drugiej stronie Młot na przemian to unosił się, to znów opadał. Muzyka organowa mieszała się z rykiem tłumów, nieustającymi monologami naganiaczy i łoskotem uderzających jeden o drugi samochodzików.

Amy pomyślała, że kocha wesołe miasteczko. Dogoniła samochodzik Richiego i uderzyła weń z boku, a gdy impet zderzenia obrócił ją o sto osiemdziesiąt stopni, doszła do wniosku, że lunapark, wraz ze swymi światłami i atmosferą podniecenia, w pewnym sensie przypomina Las Vegas. Zaczęła zastanawiać się, czy wyjazd z Liz do Nevady nie byłby równie ekscytujący.

Po samochodzikach przyszła kolej na Gabinet Osobliwości, a dezorientacja Amy jeszcze bardziej przybrała na sile po tym, co tam ujrzała. Trójoki mężczyzna o skórze aligatora. Najgrubsza kobieta świata, siedząca na kanapie, która w porównaniu z nią wydawała się maleńka; jej ciało było istną górą mięsa, rysy twarzy niknęły wśród zwałów ciastowatego tłuszczu. Czterooki mężczyzna, któremu druga para rąk wyrastała z brzucha. Mężczyzna o dwóch nosach i ustach pozbawionych warg.

Liz, Buzz i Richie uznali Gabinet Osobliwości za najlepszą atrakcję całego wesołego miasteczka. Pokazywali sobie wszystko palcami i śmieli się z eksponatów, jakby ludzie na podwyższeniach nie widzieli ich ani nie słyszeli. Amy wcale nie było do śmiechu, chociaż nadal odczuwała efekty działania trawki. Przypomniała sobie przekleństwo Jerry'ego Gallowaya i przekonanie mamy, że dziecko urodzi się z wadami – to, co zobaczyła w Gabinecie Osobliwości, budziło w niej zamiast śmiechu dojmującą zgrozę. Amy czuła zażenowanie, zarówno wobec siebie, jak i wobec patetycznych dziwolągów pozujących jako żywe eksponaty. Chciała im w jakiś sposób dopomóc, ale naturalnie nie mogła, toteż przysłuchiwała się docinkom swoich kolegów i uśmiechała się pod nosem, usiłując nakłonić ich do szybszego zwiedzania.

To dość nieprawdopodobne, ale najbardziej przerażającym eksponatem w Gabinecie Osobliwości było dziecko zamknięte w ogromnym słoju. Inne dziwolągi były żywe i pełne siły, tak że mogły potencjalnie stanowić zagrożenie dla zwiedzających, ale martwa, bezbronna istota w słoju, która nikogo nie mogła skrzywdzić, wywarła na nich najbardziej wstrząsające wrażenie. Wielkie zielone oczy patrzyły niewidząco w przestrzeń ze swego szklanego więzienia; wydęte, zdeformowane nozdrza zdawały się wietrzyć zapachy Amy, Buzza, Liz i Richiego; czarne wargi były rozchylone i widać było blady, cętkowany język. Mogło się wydawać, że potworek na nich warczy, że gdy tylko sobie pójdą, jego usta natychmiast się zamkną.

– Straszne – powiedziała Liz. – Jezu!


– To nie jest prawdziwe – mruknął Richie. – To nigdy nie żyło. Jest ZBYT dziwaczne. Żaden człowiek nie mógłby urodzić takiego czegoś.

– Może tego nie urodził człowiek – podsunęła Liz.

– Ale tak tu jest napisane – zauważył Buzz. – Urodził się w 1955 roku z normalnych rodziców.

Unieśli wzrok i spojrzeli na afisz na ścianie za słojem, a Liz zawołała:

– Hej, Amy, twoja mama ma na imię Ellen. Może to był twój brat! Wybuchnęli śmiechem – wszyscy oprócz Amy. Wpatrywała się w afisz, w sześć liter układających się w imię potworka i poczuła kolejny dreszcz niepokojącego przeczucia. Miała wrażenie, jakby jej obecność w lunaparku nie była dziełem przypadku, lecz przeznaczenia. Ogarnęło ją niesamowite i niezbyt przyjemne uczucie, że przeżyła siedemnaście lat, aby właśnie dziś, tego wieczoru znaleźć się w tym szczególnym miejscu. Ktoś nią cały czas manipulował; gdyby sięgnęła rękoma nad głowę, poczułaby sznurki łączące ją z dłonią lalkarza.

Czy jest możliwe, że ta istota w słoju rzeczywiście była dzieckiem jej matki? Czy DLATEGO mama nalegała, aby Amy niezwłocznie poddała się aborcji?

Nie. To szalone, absurdalne, pomyślała rozpaczliwie Amy.

Nie spodobała jej się świadomość, że życie nieodparcie ją wiodło ku temu miejscu na ziemi, by znalazła się tu w tej akurat minucie spośród trylionów minut składających się na bieg historii. To przekonanie pozbawiło ją siły.

To wszystko tylko narkotyki. Z powodu narkotyków nie mogła ufać swoim zmysłom. Koniec z trawką. Nigdy więcej jointów.

– Nie dziwię się matce, że je zabiła – zauważyła Liz przyglądając się potworkowi w słoju.

– To tylko gumowa lalka – rzekł z naciskiem Richie.

– Przyjrzę mu się z bliska – postanowił Buzz przechodząc przez linę zabezpieczającą.

– Buzz, nie! – zawołała Amy.

Buzz podszedł do podwyższenia, na którym stał słój, i pochylił się w jego stronę. Wyciągnął rękę, przytknął palce do słoja i wolno przesunął po szkle, za którym znajdowała się twarz potworka.

Nagle gwałtownym ruchem cofnął rękę.

– Cholera jasna!

– Co się stało? – spytał Richie.

– Buzz, wróć tu, proszę – powiedziała Amy.

Buzz podszedł do nich, unosząc rękę do góry, aby mogli ją zobaczyć. Na jednym z jego palców widniała krew.

– Co się stało? – spytała Liz.

– Na szkle musiał być jakiś zadzior – doszedł do wniosku Buzz.

– Powinieneś pójść do ambulatorium – stwierdziła Amy. – Rana może być zainfekowana.

– E tam – powiedział Buzz nie chcąc, by w jego wizerunku twardego macho pojawiły się jakieś rysy. – To tylko zadrapanie. Ale wiecie, to zabawne. Na tym słoju nie widziałem żadnych ostrych krawędzi.

– Może nie zaciąłeś się o szkło – zasugerował Richie. – Może ugryzł cię ten potworek.

– On nie żyje.

– Jego ciało jest martwe – rzekł Richie – ale może duch nadal żyje.

– Jeszcze przed minutą wmawiałeś nam, że to tylko gumowa lalka – rzuciła Amy.

– Mogłem się mylić – odparł Richie.

– Jak wyjaśnisz ugryzienie przez szkło? – spytał sarkastycznie Buzz.

– Psychiczne ukąszenie – rzekł Richie. – Ukąszenie ducha.

– Nie strasz mnie – otrząsnęła się Liz klepiąc Richiego po ramieniu.

– Ukąszenie ducha? – mruknął Buzz. – To głupie.

Istota w butli obserwowała ich przymglonymi, szmaragdowymi, wyłupiastymi oczyma.

Imię Ellen zdawało się płonąć na afiszu jaśniej niż wszystkie inne słowa.

Zbieg okoliczności, powiedziała sobie Amy.

To musiał być zbieg okoliczności. Bo jeżeli nie, jeżeli to naprawdę było dziecko mamy, jeżeli Amy została ŚCIĄGNIĘTA do lunaparku przez jakąś nadnaturalną moc, to inne jej przeczucia również mogą okazać się prawdziwe. Liz rzeczywiście może tu umrzeć. A to było nie do pomyślenia, nie do przyjęcia. Czyli musi to był zbieg okoliczności.

ELLEN.

Zbieg okoliczności, do cholery!

Amy poczuła znaczną ulgę, kiedy wyszli z Gabinetu Osobliwości.

Przejechali się jeszcze raz na kolejce górskiej i nagle wszyscy bez wyjątku poczuli silny głód. Był to głód wzmożony działaniem trawki, niezaspokojony apetyt znany wszystkim namiętnym palaczom jointów. Zjedli hot dogi, lody i kilka słodkich jabłek.

W końcu znaleźli się przy Tunelu Strachu.

Na niewielkim podwyższeniu jakiś wielki facet w kostiumie Frankensteina groźnie wymachiwał rękoma w stronę ludzi wchodzących do wagoników i oczekujących na wjazd do tunelu. Warczał, machał rękoma i podskakiwał, niezdarnie naśladując Borisa Karloffa.

– Ale wielkolud – mruknął Richie.

Przeszli kilka stóp w stronę platformy naganiacza, gdzie wysoki, dystyngowany mężczyzna nieprzerwanie przemawiał do przechodniów. Spojrzał w dół, w ich stronę, a Amy stwierdziła, że miał najbardziej niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziała. Po kilku sekundach uświadomiła sobie, że gigantyczna twarz klauna na szczycie Tunelu Strachu miała rysy tego właśnie naganiacza.


– Przerrrażające atrrrakcje i rrrewelacje! – wołał naganiacz. – Koszmarrrry, grrroza i horrorrrr! Gobliny, duchy i wampiry! Pająki większe niż ludzie! Istoty z kosmosu i z najczarniejszych czeluści naszej planety! Czy wszystkie istoty znajdujące się w tym tunelu są sztuczne? A może któraś z nich jest prawdziwa? Przekonajcie się sami! Poznajcie prawdę… na własne ryzyko! Czy jesteście w stanie wytrzymać tę próbę i towarzyszące jej napięcie i grozę? Panowie, pokażcie, że jesteście mężczyznami! Panie, czy wasi partnerzy są dostatecznie męscy, by was chronić, gdy już znajdziecie się wewnątrz? A może to wy będziecie musiały ich ochraniać? Przerrrażające atrrrakcje, rrrewelacje!

– UWIELBIAM przejażdżki Tunelem Strachu, kiedy jestem na haju -stwierdziła Liz. – To naprawdę oszałamiające uczucie, kiedy jest się dostatecznie mocno naćpanym.

– Ja jestem dostatecznie naćpana – zapewniła Amy.

– Ja też – dodał Buzz.

– Eee tam, musimy dać sobie więcej czadu – powiedziała Liz. – To jeszcze nic.

– Jeśli wypalę jeszcze jednego skręta – rzekł Richie – będę musiał pójść na odwyk.

– Ale nie do izolatki – rzekł Buzz. – Raczej do dwójki. Dopisuję się do ciebie.

– To jest to – rzuciła z podnieceniem w głosie Liz. – Trzeba być naprawdę mocno naćpanym, żeby w pełni nacieszyć się Tunelem Strachu.

Ja pasuję, postanowiła Amy. Koniec ze skrętami na dziś wieczór. Na dziś wieczór i w ogóle.

Kupili bilety na Węża. Facet kontrolujący urządzenia był karłem i podczas gdy czekali na rozpoczęcie przejażdżki, Liz otwarcie drwiła z jego wzrostu. Karzeł spojrzał niemiło na Liz, a Amy zapragnęła, aby jej przyjaciółka wreszcie się zamknęła.

Kiedy Wąż ruszył, karzeł miał okazję zemścić się na złośliwej dziewczynie – nadał urządzeniu większą niż zwykle szybkość. Sznur wagoników zaczął pokonywać zakręty, wzniesienia i pochyłości z taką prędkością, że Amy bała się, iż lada moment wylecą z szyn. To, co zapowiadało się na wspaniałą przejażdżkę, zmieniło się w torturę, zdającą się nie mieć końca. Kostki palców zaciskały się aż do białości, żołądek podchodził do gardła, zimny pot występował na czoło. Nie do wiary, ale nawet w tych okolicznościach, wykorzystując ciemności oraz wysuwane automatycznie brezentowe dachy nad wagonikami, Buzz zajął się Amy – sunął dłońmi w górę i w dół po jej ciele.

Cała noc jest jak ten Wąż, pomyślała Amy. Pozbawiona kontroli.

Po kolejnej przejażdżce na Ośmiornicy i samochodzikach wrócili do ślepej uliczki za ciężarówkami, na skraju wesołego miasteczka. Liz zapaliła kolejnego ze swoich „doprawionych" skrętów. Nad lunaparkiem zapadł już zmierzch i podając sobie jointa z rąk do rąk nie widzieli się zbyt dobrze nawzajem. Żartowali, że jakiś obcy mógł przyłączyć się do nich w ciemności i pociągnąć macha, zanim zdążyliby się zorientować. Udawali, że dostrzegają potwory ukryte pod przyczepami otaczających ich ciężarówek.

Kiedy skręt doszedł do Amy, próbowała udawać. Wciągnęła dym do ust, ale się nie zaciągnęła. Przez chwilę potrzymała dym w ustach, a potem wypuściła. Nawet w ciemnościach, jedynie w świetle żarzącego się koniuszka papierosa, Liz po odgłosie wciągniętego oddechu zorientowała się, że Amy nie pociągnęła trawki jak należy.

– Nie rób sobie jaj, mała – rzuciła ostro. – Nie wyłamuj się.

– Nie wiem, o co ci chodzi – broniła się Amy.

– Akurat, nie wiesz. Pociągnij jeszcze raz tego skręta, ale porządnie. Kiedy jestem naćpana, chcę, żeby wszyscy byli w takim samym stanie jak ja.

Aby nie zdenerwować Liz, Amy ponownie pociągnęła jointa i tym razem wciągnęła dym do płuc. Nienawidziła siebie za brak silnej woli.

Ale nie chcę stracić Liz, pomyślała. Potrzebuję Liz. Czy mam kogoś oprócz niej?

Kiedy wrócili na główny plac, o mało nie zderzyli się z albinosem. Jego cienkie jak bawełna włosy unosiły się za nim, poruszane ciepłą czerwcową bryzą. Spojrzał na nich bezbarwnymi oczyma, zimnymi jak dym, i powiedział:

– Darmowe bilety do wróżki Madame Zeny. Za darmo przepowie wam przyszłość. Po jednym dla każdej z pań z pozdrowieniami od kierownictwa naszego lunaparku. Powiedzcie przyjaciołom, że B AM jest przyjaznym wesołym miasteczkiem i warto do nas zaglądać.

Amy i Liz, zdziwione, wzięły bilety z białych jak robaki dłoni. Albinos zniknął w tłumie.

13

Cała czwórka stłoczyła się w małym namiocie wróżki. Liz i Amy usiadły na dwóch krzesłach przy stole z kryształową, emanującą łagodnym blaskiem kulą. Puchie i Buzz stanęli za nimi.

Zdaniem Amy Madame Zena nie wyglądała na Cygankę, za jaką się podawała, chociaż miała na sobie barwny kaftan, plisowaną spódnicę i całą masę rzucającej się w oczy biżuterii. Była jednak bardzo atrakcyjna i wyglądała dostatecznie tajemniczo.

Jako pierwsza miała poznać swoją przyszłość Liz. Madame Zena zadała jej serię pytań dotyczących jej samej oraz jej rodziny, aby – jak stwierdziła -zogniskować swe nadprzyrodzone moce. Kiedy zabrakło jej pytań, zajrzała w głąb szklanej kuli; nachyliła się bliżej, a dziwny blask płynący z wnętrza kuli i przepływające cienie nadały jej twarzy drapieżny wygląd.

W czterech szklanych kominkach w czterech rogach namiotu paliły się świece.

W sporej klatce po prawej stronie stołu przemaszerował po żerdce kruk i wydał ochrypły, gardłowy dźwięk.

Liz spojrzała na Amy i wywróciła oczyma.

Amy zachichotała. Narkotyk sprawił, że jej śmiech był żywszy i głośniejszy niż zwykle.

Madame Zena teatralnie zmrużyła oczy, wpatrując się w szklaną kulę, jakby usiłowała przeniknąć kurtynę skrywającą świat jutra. Nagle wyraz jej twarzy zmienił się. Pojawiło się szczere zakłopotanie. Zamrugała, pokręciła głową i nachyliła się jeszcze bardziej nad połyskującą kulą spoczywającą na stole.

– Co pani widzi? – spytała Liz.

Madame Zena nie odpowiedziała. Jej twarz nabrała tak upiornego wyrazu, że Amy wyraźnie się zaniepokoiła.

– Nic… – powiedziała Madame Zena.

Najwyraźniej Liz w dalszym ciągu uważała, że Cyganka udaje. Zupełnie nie zwróciła uwagi na wyraz nie skrywanej zgrozy malujący się na twarzy wróżki, który Amy wydawał się wręcz uderzający.

– Ja nie… – zaczęła Madame Zena, po czym przerwała i oblizała wargi. -Ja nigdy…

– Co mnie czeka? – zapytała Liz. – Bogactwo, sława, czy może jedno i drugie?

Madame Zena przymknęła na chwilę oczy, powoli pokręciła głową i ponownie zajrzała w głąb kuli.

– Mój Boże… ja… ja…

Powinniśmy stąd wyjść, pomyślała nagle Amy. Powinniśmy stąd wyjść, zanim ta kobieta powie nam coś, czego nie chcemy usłyszeć. Powinniśmy wstać i uciec stąd, gdzie oczy poniosą.

Madame Zena uniosła wzrok znad kuli. Jej twarz była blada, bez kropli krwi.

– Co za aktorka! – rzucił półgłosem Richie.

– Stek bzdur – mruknął ponuro Buzz.

Madame Zena zignorowała ich i odezwała się do Liz:

– Ja… eee… wolałabym nie przepowiadać ci przyszłości… przynajmniej na razie. Potrzebuję… eee… czasu na interpretację tego, co zobaczyłam w kuli. Najpierw przepowiem przyszłość twojej przyjaciółce, a potem… eee… jeśli nie masz nic przeciw temu… wrócimy do ciebie.

– Jasne – zgodziła się Liz, uznając zachowanie wróżki za rodzaj zabawy z klientem, mającej na celu wyciągnięcie od niego jak największej sumy pieniędzy za „bardziej konkretne" przepowiedzenie przyszłości. – Mnie się nie spieszy, mogę zaczekać.

Madame Zena odwróciła się do Amy. Oczy wróżki wydawały się inne niż przed kilkoma minutami; wyglądała jak osoba, która zobaczyła ducha.

Amy chciała wstać i wyjść z namiotu. Poczuła strumień tej samej energii psychicznej, która zelektryzowała j ą podczas pokazu Marco Wspaniałego. Od stóp do głów zalała ją fala nieprzyjemnego chłodu, a oczyma duszy ujrzała plastyczną wizję grobów, gnijących zwłok i szczerzących zęby kościotrupów -upiorne obrazy przesuwały się błyskawicznie jak fragmenty teledysków puszczone na zawieszonym przed jej oczyma ekranie. Usiłowała się podnieść, ale nie mogła. Serce dudniło jej w piersi.

To znowu te narkotyki, nic więcej. Tylko narkotyki. Coś, co Liz dodała do trawki. Żałowała, że wypaliła tego dodatkowego skręta; powinna była postawić się Liz i odmówić.

– Zadam ci teraz kilka pytań dotyczących ciebie i twojej rodziny – powiedziała drżącym głosem Madame Zena, bez odrobiny teatralnej przesady, którą okazywała przepowiadając przyszłość Liz. -Tak jak już wcześniej powiedziałam twojej przyjaciółce… potrzebuję tych informacji, by zogniskować swoje nadprzyrodzone umiejętności.

Zachowywała się tak, jakby chciała, podobnie jak Amy, poderwać się z miejsca i wybiec ze swego namiotu.

– Proszę pytać – wyszeptała Amy. – Nie chcę tego wiedzieć… ale muszę.

– Ej, co tu się dzieje? – spytał Richie. On też odebrał nowe, złe wibracje, które pojawiły się wewnątrz namiotu.

W dalszym ciągu nieświadoma pełnego powagi zachowania wróżki, Liz syknęła:

– Cii, Richie! Nie psuj zabawy! Madame Zena zwróciła się do Amy:

– Jak się nazywasz?

– AmyHarper.

– Ile masz lat?

– Siedemnaście.

– Gdzie mieszkasz?

– Tu, w Royal City.

– Masz siostry?

– Nie.

– Braci?

– Jednego.

– Jak ma na imię?

– Joey. Joey Harper.

– Ile ma lat?

– Dziesięć.

– Wasza matka żyje?

– Tak.


– Ile ma lat?

– Chyba czterdzieści pięć.

Madame Zena zamrugała i oblizała wargi.

– Jaki kolor włosów ma twoja matka?

– Ciemnobrązowe, prawie czarne, jak ja.

– A oczy?

– Bardzo ciemne, jak j a.

– A jak… – Madame Zena chrząknęła i zamilkła. Kruk zatrzepotał skrzydłami.

Wreszcie Madame Zena odezwała się ponownie:

– A jak nazywa się twoja matka?

– Ellen Harper.

Imię podziałało na wróżkę niczym nagły prysznic. Na jej ciele pojawiły się kropelki zimnego potu.

– Znasz panieńskie nazwisko swojej matki?

– Giavenetto – odparła Amy.

Twarz Madame Zeny pobladła jeszcze bardziej, jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.

– Co do diabła?… – rzucił Richie, który wyraźnie wyczuł strach w głosie fałszywej Cyganki i to go zaniepokoiło.

– Ciii! – syknęła Liz.

– Stek bzdur – warknął Buzz.

Madame Zena z jawnym wahaniem zajrzała w głąb szklanej kuli, jakby zmuszała się, by to uczynić. Zamrugała, wstrzymała oddech i krzyknęła. Odsunęła krzesło od stołu i wstała. Strąciła szklaną kulę ze stołu; podrabiany kryształ rąbnął głucho o klepisko, ale był zbyt masywny, aby się stłuc.

– Musicie stąd odejść – powiedziała pospiesznie wróżka. – Musicie opuścić wesołe miasteczko. I to natychmiast. Idźcie do domu, pozamykajcie dobrze drzwi i nie wychodźcie na zewnątrz, dopóki lunapark nie wyjedzie z miasta.

Dziewczyny wstały. Liz powiedziała: – Co to za bełkot? Przyszliśmy tu, bo za darmo miałaś wywróżyć nam przyszłość. Nie powiedziałaś nam jeszcze, że czeka nas bogactwo i olbrzymia sława.

Z przeciwnej strony stołu Madame Zena przyglądała się im rozszerzonymi z przerażenia oczyma.

– Posłuchajcie mnie. Ja wcale nie jestem wróżką. Gram. Udaję. Jestem oszustką Nie mam żadnych niezwykłych zdolności. Po prostu nabieram frajerów. Nigdy nie potrafiłam zajrzeć w przyszłość. W tej kryształowej kuli nigdy nie widziałam nic oprócz światła z żarówki wmontowanej w drewnianą podstawę. Ale dziś wieczorem… dosłownie minutę temu… mój Boże… zobaczyłam coś. I nie rozumiem tego, co ujrzałam. Zresztą nawet nie chcę zrozumieć. Jezu, Jezu Chryste, kto by chciał tak naprawdę zaglądać w przyszłość? To nie byłby dar, lecz przekleństwo. Aleja ZOBACZYŁAM. Musicie natychmiast opuścić wesołe miasteczko, nigdzie sienie zatrzymywać, nie oglądać się za siebie. Po prostu odejdźcie stąd.

Patrzyli na nią oszołomieni i zaskoczeni jej słowami. Madame Zena zachwiała się, nogi ugięły się pod nią i ponownie opadła na krzesło.

– Idźcie już, do cholery! Uciekajcie stąd, zanim będzie za późno. Idźcie, przeklęci głupcy! Pospieszcie się!

Gdy wyszli na zewnątrz i stanęli w kręgu mrugających świateł, otoczeni tłumem ludzi i zalewani falami muzyki płynącej z głośników przy karuzeli, długo spoglądali po sobie, czekając, aż któreś z nich zdecyduje się coś powiedzieć.

Pierwszy odezwał się Richie.

– O co jej chodziło, do cholery?


– To wariatka – mruknął Buzz.

– Nie sądzę – odparła Amy.

– Jakaś świruska – upierał się Buzz.

– Czy w dalszym ciągu nie rozumiecie, co się stało? – spytała Liz. Roześmiała się i wesoło klasnęła w dłonie.

– Jeżeli możesz nam wyjaśnić tę zagadkę, to powiedz – rzuciła Amy, wciąż jeszcze czując przejmujący do szpiku kości chłód wywołany wspomnieniem wyrazu twarzy Madame Zeny, kiedy zajrzała w głąb szklanej kuli.

– To podpucha – oznajmiła Liz. – Strażnicy z wesołego miasteczka przyuważyli nas, jak popalaliśmy trawkę. Nie chcą mieć kłopotów z narkotykami na terenie lunaparku, ale nie mają również ochoty powiadomić glin. Lunaparkowcy nie przepadają za blacharzami. I dlatego zaaranżowali ten numer z albinosem; on daje nam darmowe bilety do wróżki, a jej zadaniem jest popędzić nam kota.

– Tak! – rzucił Buzz. – Kurwa, tak właśnie musiało być! To jest to.

– Sam nie wiem – mruknął Richie. – Dla mnie to jakby trochę bez sensu. No bo niby czemu po prostu sami nas stąd nie wyrzucili? Mają przecież swoich strażników.

– Bo jest nas za dużo, głupku – odparła Liz. – Potrzebowaliby co najmniej trzech wykidajłów. Nie chcą robić z tego powodu wielkiego szumu i tyle.

– Czy jest możliwe, że ona mimo wszystko mówiła prawdę? – zapytała Amy.

– Madame Zena? – spytała Liz. – Chcesz powiedzieć, że wierzysz, że ona faktycznie zobaczyła coś w tej swojej szklanej kuli? Gówno prawda!

Rozmawiali o tym jeszcze chwilę i stopniowo wszyscy przyjęli teorię Liz. Z każdą chwilą jej wersja stawała się coraz bardziej sensowna.

Amy jednak zastanawiała się, czy byliby tego samego zdania, gdyby nie mieli tak mocno w czubie od nadmiaru trawki. Pomyślała o Marco Wspaniałym, o twarzy Liz u kobiety w trumnie, o Buzzie rozcinającym sobie palec na szklanej ściance słoja, wewnątrz którego pływał potwór. Było zbyt wiele spraw wymagających przemyśleń i wszystkie były przerażające. Wyjaśnienie Liz wydawało się szyte grubymi nićmi, ale było dostatecznie wygodne i Amy je przyjęła z radością.

– Muszę pójść na siusiu – powiedziała Liz. – A potem strzelę sobie loda i jazda do Tunelu Strachu! Po tej przejażdżce będziemy mogli pojechać do domu. – Połaskotała Richiego w podbródek. – Kiedy dotrzemy do domu, urządzę ci taką przejażdżkę, jakiej nie zaznałeś na żadnej karuzeli, w żadnym pieprzonym lunaparku.

Odwróciła się do Amy:

– Chodź ze mną do toalety.

– Ale ja nie muszę-po wiedziała Amy. Liz wzięła j ą za rękę.

– Chodź, dotrzymaj mi towarzystwa. Poza tym musimy pogadać, maleńka.

– Spotkamy się przy stoisku z lodami – zarządził Richie, wskazując stragan tuż obok karuzeli.

– Wracamy raz dwa – zapewniła go Liz. Pociągnęła za sobą Amy i zaczęły przedzierać się przez tłum, zmierzając w kierunku obrzeży lunaparku.


* * *

Conrad stał w cieniu obok namiotu Zeny, kiedy czwórka nastolatków wyszła na zewnątrz i stanęła w kręgu czerwonych i żółtych świateł pobliskiego Młota. Usłyszał, jak blondynka powiedziała, że musi iść do toalety i ma ochotę na loda, a potem zamierza odbyć przejażdżkę Tunelem Strachu. Kiedy grupka rozdzieliła się, a pary poszły każda w swoją stronę, Conrad wśliznął się do namiotu Zeny. Znalazłszy się w środku opuścił brezentową płachtę zasłaniającą całe wejście – na jej zewnętrznej stronie widniały słowa NIECZYNNE – WRACAM ZA 10 MINUT.

Zena siedziała na krześle. Nawet w migotliwym blasku świec Conrad widział, że jej twarz miała barwę popiołu.

– No i? – zapytał.

– Znowu pudło – odparła nerwowo Zena.

– Ta przypominała Ellen bardziej niż wszystkie inne, które dotychczas ci podesłałem.

– Zbieg okoliczności – stwierdziła Zena.

– Jak ona się nazywa?

– Amy Harper.

Te cztery sylaby zelektryzowały Conrada. Przypomniał sobie chłopca, któremu dziś po południu wręczył dwie darmowe przepustki. Chłopiec nazywał się Joey Harper i powiedział, że jego siostra ma na imię Amy. On również przypominał Ellen.

– Czego się o niej dowiedziałaś? – zwrócił się do Zeny.

– Niewiele.

– Mów.

– To nie ona.


– Mimo to mów. Ma braci? Siostry? Zena zawahała się, po czym stwierdziła:

– Brata.

– Jak ma na imię.

– Czy to ważne? To nie ta, której szukasz.


– Po prostu jestem ciekawy – odparł beztrosko Conrad, wyczuwając, że Zena ukrywa przed nim prawdę, ale obawiając się uwierzyć, że w końcu po tylu latach zdołał odnaleźć swoją ofiarę.

– Jak ma na imię jej brat?


– Joey.

– A matka?

– Nancy – odrzekła Zena.

Conrad wiedział, że skłamała. Spojrzał na nią i powiedział:


– Na pewno nie Leona? Zena zamrugała.

– Co? Czemu Leona?

– Bo dziś po południu uciąłem sobie nader miłą pogawędkę z Joeyem Harperem, który przyszedł popatrzeć, jak stawiamy nasz lunapark. Powiedział mi, że jego matka ma na imię Leona.

Zena wstrzymała oddech, zdumiona i wstrząśnięta. Conrad obszedł stół i położył dłoń na jej ramieniu. Spojrzała na niego.

– Wiesz co? – zaczął. – Wydaje mi się, że chłopiec skłamał. Sądzę iż w jakiś sposób zdołał wyczuć zagrożenie i skłamał podając mi wiek oraz imię swojej matki. A teraz ty mnie okłamujesz.

– Conrad… daj mi spokój.

Jej reakcja była potwierdzeniem, że naprawdę odnalazł dzieci Ellen. Ogarnęło go szalone, nieopanowane podniecenie.

– Zobaczyłam coś wewnątrz kryształowej kuli – powiedziała Zena głosem, w którym dało się wyczuć niepokój i lęk. – A przecież ona nawet nie jest z kryształu. To tani szajs. Ot, po prostu okrągła bryła szkła. Nie ma w sobie ani krzty magicznej mocy. A mimo to… dziś wieczorem… kiedy były tu te dwie dziewczyny… zobaczyłam wewnątrz kuli pewne obrazy. To było okropne, przerażające. Widziałam blondynkę krzyczącą i unoszącą obie ręce do twarzy, jakby osłaniała się przed czymś potwornym, co próbowało jej dosięgnąć. I zobaczyłam tę drugą… Amy… w podartym ubraniu, całą zbryzganą krwią. – Wzdrygnęła się gwałtownie. – Wydaje mi się, że w tle widziałam również tych… chłopców, którzy im towarzyszyli… obaj byli skąpani we krwi.

– To znak – stwierdził Conrad. – Powiedziałem ci, że odbieram znaki. Ten jest następny. Mówi mi, że nie wolno zwlekać. Mówi, że muszę dopaść Amy jeszcze tej nocy, nawet gdybym musiał przy tym zająć się również pozostałymi.

Zena pokręciła głową.

– Nie, nie, Conradzie. Nie mogę ci na to pozwolić. Nie wolno ci tego zrobić. Nie możesz się mścić. To chore. Nie pozwolę ci zabić tych dzieciaków.

– Och, prawdopodobnie nie ukatrupię żadnego z nich własnoręcznie -mruknął.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Gunther się nimi zajmie.


– Gunther? Przecież on nikogo by nie skrzywdził.

– Nasz syn się zmienił – odrzekł Conrad. – Tylko ja wiem, jak bardzo. Nareszcie dorósł. Teraz potrzebuje kobiet i bierze sobie wszystko, czego akurat pragnie. Dosłownie. Przeważnie je pieprzy, ale nie tylko. Niestety, zostawia po sobie spory bałagan. Przez ostatnie kilka lat musiałem po nim sprzątać. Teraz dostanę zapłatę za mój trud. On sprawi, że dokona się zemsta, o której marzyłem przez tyle lat.

– Co miałeś na myśli mówiąc, że on bierze od kobiet wszystko, czego pragnie?

– Wykorzystuje je, a potem rozdziera na strzępy – wyjaśnił Conrad. Wiedział, że Zena poczuje się moralnie odpowiedzialna za czyny swojego odbiegającego od normy potomka; uśmiechnął się, gdy dostrzegł wyraz smutku i bólu na j ej twarzy.

– Ile ich było? – spytała.

– Straciłem rachubę. Kilkadziesiąt.

– Mój Boże -jęknęła Zena, drżąc jak liść. – Co ja uczyniłam? Co wydałam na świat?

– Antychrysta – odrzekł Conrad.

– Nieprawda – rzuciła ostro. – Mylisz się, Conradzie. Jesteś obłąkany. Masz manię wielkości. Ten stwór wcale nie jest Antychrystem. To po prostu okrutna, szalona bestia. Powinnam była zachować choć odrobinę zdrowego rozsądku, tak jak Ellen. Powinnam była go zabić, jak ona zabiła Victora. A teraz… jestem odpowiedzialna za śmierć wszystkich, którzy zginęli z rąk tej bestii i tych, którzy jeszcze umrą, zanim to wszystko się skończy.

Stając nad nią Conrad nachylił się i zacisnął dłonie na jej szyi.

– Nie pozwolę ci zniweczyć tego wszystkiego – powiedział.

Zena walczyła, nie miała jednak dość silnej woli życia, podczas gdy Conrad czuł, że musi ją zabić. Nigdy dotąd – aż do tej chwili – nie zaznał podobnego uczucia potęgi i świadomości życiowego celu. Miał wrażenie, jakby coś go doładowywało; diabelska energia zdawała się docierać do każdej komórki jego ciała. Zena miotała się, kopała i drapała go po twarzy, ale umarła szybciej i łatwiej niż oczekiwał. Zaciągnął jej zwłoki w najciemniejszy kąt namiotu; później wymyśli jakiś sposób, aby się ich pozbyć.

Kruk zakrakał histerycznie.

Obawiając się, że ochrypłe wrzaski przyciągną kogoś do namiotu, zanim zdąży pozbyć się trupa, Straker otworzył klatkę, sięgnął do środka i skręcił ptaszysku kark.

Wyszedł z namiotu Zeny i szybkim krokiem ruszył w stronę Tunelu Strachu. Amy Harper i jej przyjaciele dotrą tam niebawem, a on chciał być odpowiednio przygotowany na ich przybycie.

do balonów. Wygrał też darmowy przejazd na karuzeli, kiedy podczas pierwszego okrążenia udało mu się złapać mosiężne kółko. Kręcił się na karuzeli, dosiadając karego wierzchowca, przypominającego czarnego Królewicza z telewizyjnego serialu, gdy nagle zauważył Amy. Nie spodziewał się, że chłopak, z którym się umówiła, przyprowadzi ją do wesołego miasteczka; a jednak była tu, ubrana w ciemnozielone szorty i bladozielony podkoszulek. Tyle, że nie towarzyszył jej Buzz. Była z nią Liz; obie dziewczyny zmierzały w kierunku toalety. Joey stracił je z oczu przy kolejnym obrocie karuzeli; zniknęły w tłumie.

Kiedy w kilka minut później zszedł z karuzeli, natychmiast udał się na poszukiwanie siostry. Wiedział, że z przyjemnością wysłuchałaby jego opowieści o tym, jak oszukał mamę.

Uznał, że jest nadzwyczaj sprytny i dzielny, skoro w pojedynkę zdołał dotrzeć aż do wesołego miasteczka. Joey cenił sobie aprobatę Amy bardziej niż kogokolwiek innego i wręcz nie mógł się doczekać, aby usłyszeć, co powie, gdy zobaczy go tutaj całkiem samego.


* * *

Tego wieczora Joey miał niezwykłe szczęście. Wygrał sześćdziesiąt pięć centów w rzutach monetami i małego pluszowego misia za rzuty strzałkami

14

Szalet był jasno oświetlony. Cuchnął wilgotnym betonem, grzybem i starym moczem. Umywalki pokrywały plamy od stale cieknącej, żelazistej wody.

Amy i Liz umyły ręce i przed lustrami zaczęły poprawiać makijaż. Dwie starsze kobiety wyszły z toalety pozostawiając dziewczyny same.

– Czujesz ten odlot? – spytała Liz.

– Tak.

– Ja też. Czuję to od stóp aż po czubek głowy. Jestem naćpana. A ty? Co z tobą? Jest ci po prostu dobrze czy też jesteś napruta?

– Jestem kompletnie załatwiona – odparła Amy wpatrując się w lustro. Lekko zmrużyła oczy i drżącą dłonią umalowała szminką usta.

– To dobrze – stwierdziła Liz. – Cieszę się, że jesteś naćpana. Może się wreszcie rozluźnisz.

– Jestem wyluzowana – odparła Amy.

– Świetnie – mruknęła Liz. – A więc nie będę cię musiała do tego namawiać.

– Do czego?

– Do orgietki – odparła Liz.

Amy spojrzała na nią, a Liz uśmiechała się lekko nieprzytomnie. Amy spytała:

– Orgietki? Co masz na myśli?

– Powiedziałam już o tym naszym dwóm napalonym samcom, tam na zewnątrz – stwierdziła Liz.

– Buzzowi i Richiemu?

– Obaj są za.


– Znaczy… że niby my… we czwórkę w jednym łóżku?

– Jasne – odparła Liz, odkładając szminkę i zamykając z trzaskiem torebkę. – To będzie FAN-TAS-TYCZ-NE!

– Och, Liz. Sama nie wiem. Nie…

– Daj się ponieść, mała.

– Mam w planie college i w ogóle…

– I pigułki. Nie zaskoczysz po raz drugi. Nie bądź taką cholerną cnotką. Popłyń z prądem, dziecino. Bądź taka, jaka jesteś. Przestań udawać niewiniątko.

– Nie mogłabym…

– Oczywiście, że byś mogła – rzuciła Liz. -I ZROBISZ TO. Chcesz tego. Jesteś taka sama jak ja. Spójrz prawdzie w oczy i baw się.

Amy oparła dłoń na umywalce, aby się przytrzymać. Zawrót głowy był chyba spowodowany czymś więcej aniżeli tylko narkotykami. Była oszołomiona perspektywą pójścia na całość, stania się taką jak Liz, zapomnienia o przyszłości, skrupułach czy poczuciu winy. Życie w ten sposób musi być zabawne i przyjemne, Odprężające. I WOLNE.

Liz nachyliła się w jej stronę i powiedziała:

– U mnie w domu. Bezpośrednio po wyjeździe z lunaparku. Cała nasza czwórka. Moi rodzice mają ogromne łóżko. Pomyśl o tym, kochanie. Możesz mieć obu tych facetów naraz. Obaj palą się, aby dać ci to, co mają najlepszego. Ubawisz się jak nigdy dotąd. Wiem, że tak będzie, bo ja na pewno też się ubawię, a ty jesteś taka sama jak ja.

Melodyjny, rytmiczny głos Liz jakby pozbawiał Amy całej energii i siły woli. Oparła się o umywalkę, zamknęła oczy i poczuła, że ów ciepły, uwodzicielski głos wciąga ją w otchłań, do miejsca, gdzie wcale nie miała ochoty się udać.

Nagle Amy poczuła czyjąś rękę na swoje piersi. Gwałtownie otworzyła oczy.

Liz dotykała jej pieszczotliwie, uśmiechając się.

Amy chciała odepchnąć lubieżną i żwawą dłoń przyjaciółki, ale nie miała dość sił, by stawić choćby najmniejszy opór.

– Zawsze zastanawiałam się, jak by to było z inną dziewczyną, no wiesz, tylko my dwie, ty i ja – stwierdziła Liz.

– Jesteś naćpana – powiedziała Amy. – Napruta tak bardzo, że nie wiesz co mówisz.

– Doskonale wiem co mówię, maleńka. Zawsze się zastanawiałam… i dziś wieczorem się dowiem. Zostanie nam cała masa wspomnień, dziecino.

Pochyliła się i lekko pocałowała Amy w usta; jej język poruszał się zwinnie niczym języczek węża. W chwilę później dziewczyna wyszła z toalety, kołysząc miękko biodrami.

Amy czuła się podle, zwłaszcza że doświadczyła dreszczu rozkoszy, który przeniknął każdy cal jej ciała. Znowu zerknęła w lustro, mrużąc powieki, bo ostre światło jarzeniówek raziło jej podpuchnięte, zaczerwienione oczy. Własna twarz wydawała jej się dziwnie miękka, jakby topiła się i spływała z kości.

Poszukując w sobie po raz kolejny oznak zepsucia i deprawacji, które dostrzegali w niej inni, zajrzała w głąb własnej duszy. Przez całe życie matka wmawiała Amy, że ukrywa ona w sobie jakieś nieokreślone, ale potężne zło, które należy za wszelką ceną powstrzymać. Po latach wysłuchiwania tych ociekających nienawiścią słów szacunek Amy do samej siebie z wielkiego drzewa zmniejszył się do rozmiarów cieniutkiej drzazgi; osobą, która przycinała drzewo i dzierżyła nóż, była jej matka. Teraz Amy miała wrażenie, że dostrzega cień zła, które widziały w niej mama oraz Liz; był to szczególny cień, falująca ściana mroku na samym dnie jej oczu.

NIE! – pomyślała z rozpaczą, przerażona szybkością, z jaką rozpadały się jej postanowienia. Nie jestem jedną z tych osób. Mam plany, ambicje, marzenia. Chcę malować piękne obrazy, nieść szczęście ludziom.

Bez trudu jednak przypominała sobie dreszcz rozkoszy, który przeszył ją od stóp do głów niczym prąd elektryczny w momencie, gdy język Liz musnął jej wargi.

Pomyślała o perspektywie znalezienia się w jednym łóżku z Buzzem i Richie, którzy mogliby brać ją jednocześnie… i stwierdziła, że nie wyobraża sobie siebie w takiej sytuacji.

Stojąc tak w jasno oświetlonej toalecie, czując w nozdrzach drażniącą woń pleśni, uryny i gnijących nadziei, Amy miała wrażenie, jakby znalazła się w przedsionku piekła.

W końcu podeszła do drzwi i otworzyła je.

Liz czekała na zewnątrz, pośród nocy. Uśmiechnęła się do Amy i wyciągnęła rękę.


* * *

Conrad wysłał Ducha, aby zajął się obsługą gości w barze „Na stojaka", gdzie tego wieczoru było więcej klientów niż w Tunelu Strachu. Kiedy albinos się oddalił, Conrad zamknął kasę, a Elton odesłał do punktu gry w rzutki, ostatniego z trzech należących do niego stanowisk.

Elton spojrzał na niego podejrzliwie. Tunel Strachu był zbyt dochodową placówką, aby zamykać ją o tak wczesnej porze. Jednak w przeciwieństwie do Ducha, Elton nigdy o nic nie pytał – po prostu robił to, co mu kazano.

Kiedy wszyscy klienci Tunelu Strachu wyjechali już na zewnątrz przez ogromne, wahadłowe drzwi i wysiedli z wagoników, Conrad wyłączył dopływ prądu do torowiska. Nie zgasił świateł ani nie wyłączył muzyki -jeszcze ją bardziej podkręcił, tak samo jak głos rechoczącego klauna.

Gunther obserwował Conrada z zakłopotaniem, kiedy jednak ten wyjaśnił mu sytuację, zrozumiał i udał się do Tunelu Strachu, aby tam zaczekać.

Conrad stanął przy zamkniętej kasie. Kiedy klienci podchodzili do niego, pytając o bilety, delikatnie ich spławiał. Dziś wieczorem Tunel Strachu będzie otwarty wyłącznie dla czworga specjalnych gości.


* * *

Liz i Amy, każda ze swoim chłopakiem, po zjedzeniu lodów z polewą czekoladową i orzechami udały się do Tunelu Strachu.

Naganiacz o wyjątkowo niebieskich oczach, który wcześniej stał na drewnianej platformie, nie nagabywał już przechodzących. Stał przy kasie, która wyglądała na zamkniętą.

– O, nie – jęknęła Liz, rozczarowana. – Chyba nie chce pan już zamykać?

– Ależ skąd – odrzekł naganiacz. – Po prostu mieliśmy pewien drobny defekt techniczny.

– Kiedy go naprawią? – spytała Liz.

– Już został naprawiony – wyjaśnił naganiacz. – Ale zanim ponownie uruchomię tunel, muszę zaczekać na powrót szefa.

– Ile to potrwa? – zapytał Richie. Naganiacz wzruszył ramionami.

– Trudno powiedzieć. Szef lubi zaglądać do butelki. Jeżeli wypił za dużo, podczas gdy my naprawialiśmy silniki, może się w ogóle nie pojawić.

– Cholera! – wybuchła Liz. – Zostawiliśmy to sobie na koniec, bo tunel jest moją ulubioną atrakcją w całym lunaparku.

Naganiacz spojrzał na Amy. Nie spodobało się jej to, co ujrzała w jego oczach. Spojrzenie miał przenikliwie groźne, i jakby WYGŁODNIAŁE.

Powinnam była założyć biustonosz, pomyślała Amy. To głupie, że staram się naśladować Liz. Nie powinnam była przyjść tu tylko w szortach, cieniutkim podkoszulku i bez stanika. Zupełnie jakbym prosiła się, żeby ktoś mnie zerżnął.

Nic dziwnego, że tak mi się przygląda.

– No cóż – naganiacz zmierzył ich przenikliwym spojrzeniem płomiennych, niebieskich oczu. – Powiem wam coś. Nie wyglądacie na typowych klientów Sprawiacie wrażenie, jakbyście wszyscy mieli TO COŚ.

– Na pewno – rzuciła Liz.

– Zależy, co ma oznaczać „to coś" – dodał Buzz.

– To takie nasze powiedzenie – rzekł naganiacz. – Oznacza dokładnie to, co mówię i mówi to, co znaczy.

Liz wybuchnęła śmiechem.

– No to wszystko jasne.

Naganiacz uśmiechnął się i mrugnął do niej.

– Ostry z ciebie zawodnik – rzuciła Liz.

– Dziękuję – odrzekł naganiacz. – A z ciebie nielicha zawodniczka. Ale i tak będziecie musieli zapłacić za wstęp.

Richie i Buzz sięgnęli do kieszeni po pieniądze.

Naganiacz znowu zerknął na Amy. To samo wygłodniałe spojrzenie. Amy skrzyżowała ramiona na piersiach, aby nie widział jej sutków prześwitujących przez materiał jasnozielonego podkoszulka.


* * *

Joey miał już zrezygnować z odnalezienia Amy w tłumie ludzi zgromadzonych na terenie lunaparku, kiedy nagle ją zauważył.

Była z nią Liz oraz Buzz i jeszcze jeden chłopak. Naganiacz, który dał Joeyowi darmowe przepustki, pomagał im wsiąść do wagonika przy wrotach Tunelu Strachu.

Joey zawahał się, przypominając sobie, jak dziwnie zachowywał się ów mężczyzna, kiedy rozmawiał z nim po południu. Nie mógł jednak doczekać się, aby opowiedzieć Amy o tym jak oszukał mamę, toteż odegnawszy od siebie wszystkie wątpliwości i wahania ruszył raźno w stronę Tunelu Strachu.


* * *

W wagoniku mieściły się cztery osoby – dwie z przodu i dwie z tyłu. Liz i Richie zajęli miejsca z przodu, Amy i Buzz z tyłu.

Ruszając, wagonik szarpnął gwałtownie, a Liz jęknęła i roześmiała się. Fałszywe wrota zamczyska otworzyły się połykając ich i zaraz znów się zamknęły. Początkowo wagonik jechał dość szybko pośród egipskich ciemności, nagle jednak zaczął zwalniać. Po lewej stronie nad torami zapaliło się światło i szczerzący zęby, brodaty pirat wybuchnął śmiechem, a potem ciął zamaszyście szablą w ich kierunku.

Liz pisnęła, a Buzz wykorzystał okazję, by objąć Amy ramieniem.

Po ich prawej stronie, zaraz za piratem kucał na podwyższeniu bardzo realistycznie wyglądający wilkołak, oświetlony blaskiem księżyca, który nieoczekiwanie pojawił się wśród ciemności. Ślepia monstrum połyskiwały czerwono, na jego wielkich kłach widniała krew; szpony, którymi ciął powietrze tuż obok wagonika, błyszczały niczym odłamki zwierciadła.

– Och, Richie, broń mnie! – krzyknęła Liz w udawanym przerażeniu. -Uchroń moje dziewictwo przed tą potworną bestią! – Roześmiała się, rozbawiona własnym popisem aktorskim.

Wagonik zwolnił jeszcze bardziej. Dotarli teraz do miejsca, gdzie psychopatyczny morderca stał nad zwłokami jednej ze swych ofiar. W rozpołowionej czaszce trupa tkwiło ostrze ogromnej siekiery.

Wagonik stanął.


– Co się stało? – spytała Liz.

– Chyba znowu coś się zepsuło – rzekł Richie.

Otaczały ich fioletowo brązowe cienie. Jedyne światło płynęło spoza platformy psychopatycznego mordercy, przy której stali. Była to upiorna, zielonkawa poświata.

– Hej! – zawołała Liz w ciemność poprzez przerażającą muzykę, która zadudniła wokół. – Co jest grane? Włączyć to z powrotem!

– Taak! – ryknął Buzz. – Ej, ty tam!

Przez minutę czy dwie nawoływali naganiacza, nie wiedząc, że jest na platformie przez zamkniętymi drzwiami do tunelu, jakieś czterdzieści stóp od nich. Nikt im nie odpowiedział i w końcu spasowali.

– Cholera – mruknęła Liz.

– Co teraz zrobimy? – spytała Amy.

– Zostaniemy tu – rzekł Richie. – Przecież prędzej czy później muszą to uruchomić

– Może powinniśmy wysiąść i wrócić do bramy pieszo – zasugerował Buzz.

– Mowy nie ma – zaoponował Richie. – Wysiądziemy, a gdy znów włączą prąd, wagonik odjedzie bez nas. Poza tym mogłoby nam grozić, że zostaniemy rozjechani, gdyby do tunelu wpuszczono kolejny wagonik.

– Mam nadzieję, że nie będziemy tu musieli czekać zbyt długo – stwierdziła Amy przypominając sobie, w jaki sposób przyglądał się jej naganiacz. -Tu jest tak straszno.

– Ale syf- mruknęła Liz.

– Cierpliwości – uspokajał Richie. – Zaraz ruszymy w dalszą drogę.

– Skoro już mamy tu siedzieć – powiedziała Liz – chciałabym, żeby wyłączyli tę pieprzoną muzykę. Jest zdecydowanie za głośna.

Nagle w górze nad nimi rozległo się głośnie skrzypnięcie.

– Co to było? – spytała Amy.

Wszyscy unieśli wzrok spoglądając ku górze, w ciemność. Skrzypienie rozległo się ponownie. Tym razem usłyszeli również inne odgłosy – skrobanie, głuche łupnięcie, zwierzęce chrząkanie.

– Chyba powinniśmy… – zaczął Richie.

Nagle coś wyprysnęło z ciemności i schwyciło go za gardło.

Z niskiego ciemnego sufitu wysunęło się ramię zakończone ogromną, włochatą dłonią o długich palcach zaopatrzonych w mordercze szpony, ostre jak brzytwy. Choć ręka poruszała się szybko, widzieli ją wyraźnie w zielonkawym blasku płynącym od strony platformy psychopatycznego zabójcy z siekierą. Nie widzieli jednak, co znajdowało się w ciemnościach nad nimi, na drugim końcu ręki. Szpony błyskawicznie przebiły gardło chłopaka zanurzając się głęboko w ciele, po czym istota silnym szarpnięciem wywindowała Richiego w górę, ściągając go z siedzenia. Richie jak oszalały kopał nogami, jego buty przez sekundę lub dwie bębniły o przód wagonika. I nagle znalazł się na zewnątrz, a potem podnosił się coraz wyżej i wyżej, aż znikł w otworze sufitu, wciągnięty do środka, jakby ważył nie więcej niż kilka funtów.

Wysoko w górze klapa zamknęła się z trzaskiem.

Atak trwał nie dłużej niż trzy, cztery sekundy.

Przez chwilę Amy była zbyt oszołomiona, aby się poruszyć czy choćby krzyknąć. Wpatrywała się w ciemność, gdzie zniknął Richie i nie wierzyła własnym oczom. To musiała być jakaś sztuczka, jedna z tutejszych atrakcji, niewiarygodnie sprawny numer iluzjonistyczny.

Najwidoczniej Liz i Buzz byli tego samego zdania, bowiem oboje wydawali się zahipnotyzowani.

Stopniowo jednak Amy uświadomiła sobie, że Richie naprawdę zniknął i że żaden lunapark na świecie nie zaryzykowałby zdrowia i życia odwiedzających, aby zafundować im sztuczkę równie niebezpieczną jak to, czego przed chwilą doświadczyli.

Liz szepnęła:

– Krew.

To jedno jedyne słowo przełamało czar.

Amy i Buzz spojrzeli na nią.

Liz, odwrócona od nich, obie ręce trzymała w górze. Były zbryzgane czymś wilgotnym i ciemnym. Nawet w zielonkawym świetle wyraźnie było widać, że Liz jest skąpana we krwi.

We krwi Richiego.

Amy krzyknęła.

15

Kiedy Conrad odłączył dopływ prądu do torowiska, po którym przesuwał się wagonik z młodymi ludźmi, zszedł po pochylni na plac. Zamierał obejść Tunel Strachu od tyłu, wejść do środka przez drzwi od piwnicy na zapleczu, zamknąć je za sobą i odnaleźć Gunthera. Chciał, aby jego syn zabił pozostałą trójkę, ale oszczędził Amy Harper. Amy, naturalnie, będzie musiała pocierpieć kilka dni, zanim umrze. Zostanie należycie wykorzystana, dokładnie tak jak tego pragnął Conrad, jak marzył przez dwadzieścia pięć lat. Wydał Guntherowi ścisłe polecenia, ale nie był pewny, czy on będzie w stanie nad sobą zapanować, kiedy już zacznie zabijać. Gunthera stale należało upominać; przez następną krytyczną godzinę wymagał dokładnego nadzoru.

Kiedy jednak Conrad znalazł się na placu i miał już skręcić w przesmyk między Tunelem Strachu a Gabinetem Osobliwości, ujrzał Joeya Harpera. Młodszy braciszek Amy stał przy drugich drzwiach zamczyska, którymi wagoniki opuszczały Tunel Strachu.

Musiał zauważyć, że jego siostra wjeżdżała do środka, pomyślał Conrad. Czeka na nią. Co zrobi, kiedy ona się nie pojawi? Pójdzie po pomoc? Wezwie ochroniarza?

Joey spojrzał na niego.

Conrad uśmiechnął się i pomachał.

Musi coś zrobić z tym cholernym chłopakiem, i to szybko.


* * *

Buzz wspiął się na platformę, gdzie stał skąpany w zielonkawym świetle maniak, i wyszarpnął siekierę z czaszki manekina spoczywającego u stóp mechanicznego psychopaty. Z siekierą w dłoni zeskoczył do wagoników. Amy i Liz, obejmując się ramionami, czekały na niego.

– To prawdziwa siekiera – powiedział. – Niezbyt ostra, ale wystarczy.

– Nie rozumiem – rzuciła drżąco Liz. – Co się tu dzieje? O co tu, kurwa, chodzi?

– Nie wiem na pewno – rzekł Buzz. – Mogę się tylko domyślać. Ale widziałaś tę rękę.

– To nie była RĘKA – stwierdziła Liz.

– Szpon, łapa, jak ją zwał, tak zwał – rzekł Buzz. – W każdym razie przypominała ręce tego stwora w słoju, dziwoląga zanurzonego w formalinie w Gabinecie Osobliwości. Tyle że ta była dużo większa.

Amy odezwała się, zdumiona, że może wykrztusić choć słowo:

– To znaczy… sądzisz, że jesteśmy tu uwięzieni z potworem, który morduje ludzi?

– Tak – rzekł Buzz.

– On nie zabił Richiego! – zawołała Liz łamiącym się głosem. – Richie nie umarł. On żyje. On… jest tam gdzieś…, ale żyje.

– To możliwe – mruknął Buzz. – Może chodzi tylko o porwanie albo coś w tym rodzaju. Może będą przetrzymywać Richiego dla okupu.

On i Amy wymienili spojrzenia i choć w zielonkawym świetle niełatwo było odczytać wyraz jego twarzy, Amy wiedziała, że Buzz miał w tej sprawie identyczne zdanie jak ona. Richie nie mógł żyć. Szansę, że jeszcze kiedykolwiek zobaczą jego promienny uśmiech, były zerowe. Richie nie żył, był martwy, martwy, odszedł na zawsze.

– Musimy wydostać się stąd i zadzwonić po gliny – powiedziała Liz. -Trzeba ocalić Richiego.

– Ruszamy – warknął Buzz. – Wracamy do drzwi wejściowych. Jeżeli nie uda się nam ich otworzyć, to może wyrąbiemy sobie przejście tą siekierą… oczywiście jeśli jest dostatecznie ostra.

Przestrzeń pomiędzy zielono oświetloną platformą a drzwiami wjazdowymi, odległymi o trzydzieści stóp, pogrążona była w ciemnościach. Liz zajrzała w głąb mrocznego, posępnego tunelu i powiedziała:

– Nie. Tam jest za ciemno, nie pójdę tam. A jeśli to coś czeka tam na nas?

– Masz w torbie zapałki – stwierdziła Amy. – Możemy sobie nimi przyświecać.

– Dobry pomysł! -pochwalił Buzz.

Drżącymi rękoma Liz przetrząsnęła torebkę i znalazła dwie paczki zapałek, jedną pełną, drugą na wpół pustą. Buzz wziął je od niej. Ruszył w ciemność, zapalił zapałkę i znów go zobaczyły. – Idziemy.

– Zaczekaj – powiedziała Liz. – Chwileczkę. Może…

– Co, może? – spytała Amy.

Buzz potrząsnął dłonią, gdy zapałka dopaliła się, niemal parząc go w palce, i ponownie stanął w kręgu zielonego światła.

Liz pokręciła głową. W jej myślach panował chaos.

– Jestem tak cholernie naćpana, że nie wiem, co się ze mną dzieje. Zupełnie nie mogę myśleć. A może tego w ogóle nie ma? Może to się nie dzieje naprawdę? Może to tylko zły odlot? Do ostatnich dwóch skrętów dodałam PCP. Wiecie, ze po anielskim pyle można mieć fatalne odloty. Najgorsze, jakie tylko można sobie wyobrazić. Może to jest właśnie to. Zły odlot i tyle.

– Wszyscy nie możemy mieć tych samych omamów – stwierdził Buzz.

– A skąd mam wiedzieć, czy wy w ogóle istniejecie? – warknęła Liz. -Może jesteście tylko wytworem mojego umysłu. Może prawdziwy Buzz siedzi obok Amy z tyłu wagonika, który znajduje się teraz w połowie drogi przez Tunel Strachu. Może ja również nim jadę, ale jestem tak naćpana, że kompletnie nie zdaję sobie z tego sprawy.

Amy wymierzyła Liz niezbyt silny policzek.

– Słuchaj. Słuchaj, co mówię. To się dzieje naprawdę, a ja jestem śmiertelnie przerażona, więc przestań pieprzyć i zjeżdżajmy stąd.

Liz zamrugała i oblizała wargi.

– Tak. Masz rację. Przepraszam. Gdybym… gdybym tylko nie była tak cholernie napruta.

Buzz zapalił zapałkę, potem drugą i trzecią, a dwie dziewczyny podążały za nim w kierunku wyjścia z Tunelu Strachu.


* * *

Joey stał z naganiaczem przed Tunelem Strachu, usiłując przypomnieć sobie, dlaczego przedtem bał się tego mężczyzny. Teraz lunapark owiec zachowywał się wobec niego nader przyjaźnie i uśmiechał się tak promiennie, że Joey również nie mógł się powstrzymać.

– Byłeś już w moim Tunelu Strachu, synu? – spytał naganiacz.

– Nie – rzekł Joey. – Ale byłem już w paru miejscach.

Omijał Tunel Strachu, ponieważ czuł się głupio wobec tego człowieka, chociaż dał mu dwie darmowe wejściówki.

– Mój Tunel Strachu jest największą atrakcją lunaparku – pochwalił się Conrad. – Dlaczego nie miałbym zabrać cię na specjalną przejażdżkę po tunelu – z przewodnikiem? Co ty na to? Nie na zwykłą przejażdżkę, jak wszyscy inni klienci, ale na specjalną, w towarzystwie samego właściciela tunelu. Mogę ci pokazać jak tam w środku wszystko działa. Zobaczyłbyś to, czego nie widzą zwyczajni zjadacze chleba. Pokażę ci, jak są zbudowane potwory, jak się poruszają, warczą i zgrzytają zębami. Wszystko. Bez wyjątku. Pokażę ci to, czego powinni dowiedzieć się wszyscy, którzy mają TO COŚ.

– Jejku! – rozpromienił się Joey. – Serio?

– Oczywiście – odrzekł naganiacz serdecznie. -I jak zapewne zauważyłeś, zamknąłem już na dziś tunel. Kasa jest nieczynna. Właśnie wysłałem na przejażdżkę ostatni wagonik z czwórką nastolatków.

– Była wśród nich moja siostra – powiedział Joey.

– Och, naprawdę? Poczekaj, niech zgadnę. Była tam dziewczyna wyglądająca jak ty. Ciemnowłosa, w zielonych szortach.

– To ona – rzekł Joey. – Nie wie, że dziś tu przyszedłem. Chciałem zaczekać, aż wyjedzie na zewnątrz… aby zrobić jej niespodzianką. A może ją też mógłby pan zabrać na specjalną przejażdżkę? Co pan na to? Założę się, że Amy będzie zachwycona.


* * *

Frontowe drzwi Tunelu Strachu otwierały się hydraulicznie do wewnątrz. Nie miały klamek ani niczego, za co można byłoby uchwycić lub pociągnąć.

– Gdybym mógł włożyć palce w szczelinę – powiedział Buzz – może udałoby mi sieje otworzyć na siłę. Ale są diabelnie szczelnie zamknięte.

– Nawet gdyby to ci się udało – zauważyła Amy – nie zdołałbyś ich otworzyć. Założę się, że są takie same jak hydrauliczne drzwi od naszego garażu. Dopóki są podłączone do systemu hydraulicznego, nie da się ich otworzyć ręcznie

– Taak – mruknął Buzz. – Masz rację. Powinienem był o tym pomyśleć. Amy dziwiła się, że tak dobrze się trzyma. Bała się i czuła się okropnie dręczyła ją potworna mieszanina smutku i odrazy, kiedy przypomniała sobie, co stało się z Richiem. Nie traciła jednak głowy. Chociaż wypaliła skręta, w pełni nad sobą panowała. Prawdę mówiąc, myślała szybciej i logiczniej od Buzza. Nie uważała się za silną osobę; mama zawsze twierdziła, że była słaba, skażona. Ale teraz nie mogła się nadziwić własnej odwadze. Liz tymczasem coraz bardziej się załamywała. Oczy miała podpuchnięte od ciągłego płaczu. Wyglądała na zmęczoną i dużo starszą niż przed paroma minutami. Piszczała jak przerażone kocię.

– Nie wpadaj w panikę – pocieszał ją Buzz. – Mam jeszcze siekierę. Amy zapaliła kilka zapałek, a Buzz zamachnął się siekierą i uderzył pięć, dziesięć, dwadzieścia razy w grube drzwi. W końcu przestał, zdyszany.

– Kiepsko. To cholerne ostrze jest diabelnie tępe.

– Ktoś MUSIAŁ usłyszeć ten hałas – stwierdziła Liz.

– Wątpię- odparła Amy. – Nie zapominaj, że wejście do Tunelu Strachu znajduje się dobrych piętnaście stóp od kasy i placu, za podestem na samym końcu korytarza wejściowego. Nikt przechodzący tamtędy nie usłyszałby odgłosów siekiery… nie kiedy tak głośno gra muzyka i rechocze ten ogromny klaun.


– Ale gdzieś tam musi być przecież naganiacz – stwierdziła Liz. – On nas usłyszy

– Na miłość boską, Liz – rzekł Buzz – pomyśl logicznie. On nie jest PONASZEJ STRONIE. Najwidoczniej również bierze w tym wszystkim udział. To on nas w to wciągnął.

– Żeby jakiś dziwoląg mógł nas zabić? – spytała Liz. – Przecież to bezsensu. To idiotyczne. On nawet nas nie zna. Czemu miałby wybierać przypadkową gromadkę dzieciaków i ciskać je… temu czemuś?

– Nie słuchasz wiadomości w telewizji? – spytał Buzz. – Cały świat spoi na głowie. Od wariatów aż się roi. Pojęcie normalności z wolna wypada z o-biegu.

– Ale dlaczego on to robi? – chciała wiedzieć Liz.

– Może go to rajcuje – stwierdziła Amy.

– Będziemy krzyczeć – wymyśliła Liz. – Na całe gardło.

– Tak – poparł ją Buzz.

– Nie – wtrąciła Amy. – To również nic nie da. Muzyka gra głośniej niż zazwyczaj i śmiech klauna również został podkręcony. Nikt nas nie usłyszy… a gdyby nawet, stwierdzi, że doskonale się tu wszyscy bawimy. W Tunelu Strachu ludzie POWINNI krzyczeć.

– I co teraz zrobimy? – zapytała Liz. – Nie możemy tu po prostu czekać, aż to COŚ wróci. Musimy coś zrobić, do cholery!

– Zawrócimy do platformy z tymi mechanicznymi potworami i sprawdzimy, czy nie ma tam czegoś w rodzaju siekiery, co moglibyśmy wykorzystać do obrony – odezwał się Buzz.

– Siekiera nawet nie jest ostra – odparowała Liz. – Co to nam da?

– Jest dostatecznie ostra, aby powstrzymać to COŚ – zaopiniował Buzz, ważąc siekierę w dłoniach. – Może jest zbyt tępa, by ciąć drewno, ale na pewno udałoby mi się przy jej użyciu przefasonować facjatę temu sukinsynowi.

– Jedyny sposób, aby powstrzymać tego potwora, to rozwalić go z dubeltówki – powiedziała drżącym głosem Liz.

Kiedy płomyk zbliżył się do palców Amy, upuściła trzymaną zapałkę. Zgasła, nim spadła na podłogę. Przez kilka sekund stali w ciemności. Amy nigdy dotąd nie doświadczyła czegoś podobnego. Mrok nie tyle skrywał w sobie zagrożenie, ale wręcz SAM BYŁ ZAGROŻENIEM. Wydawał się żywą, złą, posługującą się własną spaczoną logiką, mroczną istotą, która owijała się wokół niej, szukając i dotykając chłodnymi, czarnymi rękoma.

Liz jęknęła cicho.

Amy zapaliła kolejną zapałkę i w jej świetle powiedziała:

– Buzz ma rację. Musimy się uzbroić. Ale to nie wystarczy. Nawet strzelba może nie wystarczyć. Ten stwór mógłby zeskoczyć z sufitu albo wyskoczyć spod podłogi tak szybko, że nawet nie zdążyłbyś pociągnąć za spust. Musimy znaleźć stąd jakieś wyjście.

– Stąd nie ma wyjścia – zapewniła Liz. – Drzwi wyjściowe będą zamknięte na głucho, tak jak wejściowe. Nie zdołasz ich otworzyć ani sforsować siekierą. Jesteśmy w pułapce.

– Musi być gdzieś wyjście ewakuacyjne – powiedziała Amy.

– Racja! – wtrącił Buzz. – Gdzieś tu musi być wyjście ewakuacyjne. I może wejście służbowe.

– Uzbroimy się najlepiej, jak się da – dokończyła Amy – a potem zaczniemy szukać wyjścia.

– Chcecie kręcić się po tym tunelu? – spytała z niedowierzaniem w głosie Liz. – Czyście poszaleli? Jeżeli wejdziemy w głąb tunelu, TO na pewno nas dopadnie.

– Jeżeli będziemy stali i czekali pod drzwiami, również – odparła Amy.

– Fakt – stwierdził Buzz. – Ruszajmy.

– Nie, nie, nie! – zaprotestowała Liz, kręcąc gwałtownie głową. Płomyk zamigotał.

Ciemność.

Amy zapaliła następną zapałkę.

W jej świetle ujrzeli Liz skuloną pod zamkniętymi drzwiami, wpatrującą się w sufit i dygoczącą jak przerażony królik. Amy ujęła dziewczynę za ramię i podniosła ją.

– Posłuchaj, mała – powiedziała łagodnie. – Buzz i ja nie zamierzamy tu czekać, aż ten stwór zdecyduje się po nas wrócić. A więc musisz iść z nami. Jeśli zostaniesz tu sama, to już po tobie. Chcesz zostać sama w ciemnościach?

Liz przyłożyła dłonie do oczu i otarła łzy. Kropelki wciąż lśniły na jej rzęsach, twarz miała wilgotną.

– Dobrze – rzuciła smutno. – Pójdę. Ale na pewno nie pierwsza.

– Ja poprowadzę – zapewnił ją Buzz.

– Ostatnia też nie – dorzuciła Liz.

– Ja pójdę ostatnia – rzekła Amy. – W środku będziesz bezpieczniejsza, Liz. A teraz już chodźmy.

Ruszyli gęsiego, ale już po kilku krokach Liz zatrzymała się i powiedziała:

– Mój Boże, skąd ona wiedziała?

– Kto i co? – spytała niecierpliwie Amy.

– Skąd wróżka wiedziała, co się stanie?

Przez chwilę stali w milczeniu, kompletnie osłupiali, a gdy zapałka zgasła, Amy przez dłuższą chwilę nie mogła zapalić następnej. Nagle zaczęły drżeć jej dłonie. Pozbawione odpowiedzi pytanie Liz na temat wróżki obudziło w Amy dziwne uczucie – poczuła na plecach dreszcz. Nie został on wywołany strachem, lecz niepokojem, wrażeniem dejavu. Miała wrażenie, jakby ta sytuacja już się kiedyś wydarzyła – uwięzienie w ciemnym miejscu, dokładnie z tym samym potworem. Przez kilka sekund to odczucie było tak silne, tak dojmujące, że była bliska omdlenia; i nagle, zupełnie niespodziewanie, minęło.

– Czy Madame Zena naprawdę zobaczyła przyszłość? -spytała Liz.

– Przecież to niemożliwe, prawda? To jest zbyt dziwne. Co się tu dzieje, do cholery?

– Nie wiem – odparła Amy. – Ale nie mamy czasu, by się tym przejmować. Wszystko po kolei. Musimy znaleźć to wyjście ewakuacyjne i wynieść się stąd.

Na zewnątrz klaun ponownie zaniósł się śmiechem. Amy, Liz i Buzz weszli dalej w głąb.


* * *

Joey w końcu poprosił o kupon na specjalną przejażdżkę po Tunelu Strachu z przewodnikiem. Conrad stał za plecami chłopca dobrą minutę, wpatrując się w podwójne drzwi wyjściowe, udając, że czeka, aż jego siostra z przyjaciółmi opuści wnętrze ogromnego pomieszczenia.

– Dlaczego to tak długo trwa? – spytał Joey.

– Bo to najdłuższa przejażdżka w całym lunaparku – rzekł szybko Conrad. Wskazał na plakat zawiadamiający o tym.

– Widziałem – rzekł Joey. – Ale niemożliwe, aby trwała TAK DŁUGO.

– Pełnych dwanaście minut.

– Są tam o wiele dłużej.

Conrad spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi.

– A dlaczego inne wagoniki nie wyjeżdżają na zewnątrz? – spytał Joey. -Nikt przed nimi nie jechał?

Conrad wszedł na podwyższenie przy rampie wyjazdowej i spojrzał na tory.

– Centralny łańcuch napędowy nie przesuwa się – rzekł z udawanym zdziwieniem

– Co to oznacza? – spytał Joey stając obok niego.

– To oznacza, że znów wydarzyła się jakaś cholerna awaria – mruknął Conrad.

– Czasami tak bywa. Twoja siostra i jej przyjaciele utkwili w środku. Wejdę tam i sprawdzę, co się zepsuło. – Odwrócił się i zaczął iść w stronę bocznej ściany tunelu. Nagle się zatrzymał i obejrzał za siebie, jakby na chwilę zapomniał o Joeyu.

– Chodź, synu, może mi się przydasz. Chłopiec zawahał się.

– Chodź – rzekł Conrad. – Nie każ swojej siostrze siedzieć w ciemnościach.

Chłopiec podążył za nim w głąb Tunelu Strachu.

Conrad otworzył drzwi prowadzące do pomieszczenia poniżej torowiska. Wszedł do środka, sięgnął po łańcuszek włącznika światła i pociągnął. Joeya podążył za nim.

– Jej! – zdziwił się głośno. – Nie myślałem, że będzie tu tyle różnych maszyn!

Conrad zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek. Odwróciwszy się do Joeya, uśmiechnął się i powiedział:

– Ty kłamliwy pętaku. Twoja matka nie ma na imię Leona.


* * *

Amy, Liz i Buzz zabrnęli już daleko w głąb tunelu, kiedy nad torowiskiem zapaliły się światła. Pokonali kilka ostrych zakrętów, z niepokojem przebyli parę długich, ciemnych korytarzy i zaczęli właśnie piąć się w górę po ostrej stromiźnie, mijając woskowe manekiny potworów z różnych filmów science fiction. Światła nie do końca rozpraszały ciemność. Wokół nich czyhały płożące się cienie. Każde światło było mile widziane, a Amy miała już tylko jedną zapałkę

– Co się dzieje? – spytała z niepokojem Liz. Obawiała się jakiejkolwiek zmiany w ich sytuacji, nawet gdyby miała ona oznaczać światło zamiast ciemności.

– Nie wiem – powiedziała niepewnie Amy.

– TO włącza światła, aby mogło nas łatwiej dopaść – stwierdziła Liz. -Oto co się dzieje i dobrze o tym wiesz.

– Cóż… jeżeli tak – mruknęła Amy – będzie mu trudniej nas znaleźć, jeżeli pójdziemy dalej.

– Racja – bąknął Buzz. – Nie stójmy tu. Znajdziemy to wyjście.

– Stąd nie ma wyjścia – powiedziała Liz. Ale podążyła za nimi w górę pochyłości.

Kiedy dotarli do szczytu stromizny, ich oczom ukazała się ogromna platforma przedstawiająca sześć zaopatrzonych w macki, wyłupiastookich potworów wielkości człowieka. Potwory wychodziły z latającego talerza; ich absurdalne kształty zamarły w bladym świetle lamp zawieszonych nad torami.

– Ten spodek jest cholernie duży. Założę się, że zmieścilibyśmy się w nim we trójkę.

– Na pewno będą tam szukać – odparła Amy. – Nie możemy stać w miejscu ani szukać jakichś kryjówek. MUSIMY SIĘ STĄD WYDOSTAĆ.

W chwili gdy skończyła mówić, łańcuch napędowy pośrodku torowiska zaczął się przesuwać.

Poderwali się gwałtownie, zaskoczeni.

W oddali rozległ się charakterystyczny odgłos nadjeżdżającego wagonika – KLAK – KLAK – KLAK. Ostry, metalowy dźwięk, słyszalny wyraźnie poprzez kakofonię muzyki i rechotliwego śmiechu klauna, narastał z każdą chwilą.

– TO idzie po nas – powiedziała Liz. – Jezu, Jezu, ten dziwoląg idzie, aby nas dopaść!

Tępy, zardzewiały nóż, który Amy wyjęła z jednego z modeli potworów, wydawał się niedorzeczną, śmieszną bronią. KLAK – KLAK – KLAK – KLAK.

– Szybko – rzucił Buzz. – Zejdźcie z torów.

Wspięli się na szeroką półkę, gdzie sześciu kosmitów wychodziło z latającego talerza.

KLAK – KLAK – KLAK – KLAK.

– Podejdźcie do spodka – rzekł Buzz. – Niech was zobaczy. Ściągnijcie jego uwagę.

– A co ty masz zamiar zrobić? – spytała Amy.

Buzz uśmiechnął się. Był to wymuszony, nikły uśmiech. Buzz usiłował za wszelką cenę podtrzymywać swój wizerunek twardego faceta. Wskazał na głaz z papier-mache i powiedział:

– Stanę przy tym kamieniu. Kiedy wagonik podjedzie na wzgórze… kiedy ten skurwiel was zobaczy, rozwalę go siekierą, zanim zdąży zeskoczyć na tory.

– Może się udać – przyznała Amy.

– Jasne – mruknął Buzz. – Rozpłatam go na dwoje. KLAK – KLAK – KLAK – KLAK…

Wagonik pokonał ostami zakręt i zaczął piąć się w górę stromizny. Liz usiłowała odbiec i ukryć się gdzieś. Amy schwyciła ją za rękę i pociągnęła w stronę latającego spodka, do miejsca, w którym pasażer wagonika musiał ich ujrzeć znalazłszy się na szczycie wzniesienia.

Buzz skulił się za kamieniem. Liz i Amy widziały go doskonale, ale od strony wagonika był zupełnie niewidoczny.

Siekierę trzymał oburącz.

KLAK KLAK… KLAK KLAK… KLAK KLAK… KLAK.

Wagonik zwalniał, w miarę jak stromizna stawała się coraz ostrzejsza.

Buzz uniósł siekierę nad głową.

– Jezu, puść mnie, puść mnie, Amy-jęknęła Liz. Amy jeszcze mocniej ścisnęła jej przegub.

Widziały już pierwsze siedzenia wagonika. Wyglądało na to, że są puste.

KLAK… KLAK… KLAK…

Wagonik sunął teraz bardzo wolno.

W końcu pojawiło się ostatnie siedzenie.

Amy zmrużyła powieki. Gdyby oświetlenie było odrobinę słabsze, nie zdołałaby ujrzeć stwora skulonego na ostatnim siedzeniu wagonika.

Ale zobaczyła to. Bezkształtną bryłę. Cień. Kucał na podłodze wagonika, usiłując ich oszukać.

Buzz również to zobaczył. Wydał głośny okrzyk jak karateka przed ciosem, wyskoczył zza głazu i zamachnął się siekierą, mierząc w głąb wagonika. Ostrze wbiło się w cel z taką siłą, że w chwili trafienia stylisko siekiery wypadło Buzzowi z rąk.

Stwór w wagoniku nie poruszył się, a wagonik nagle się zatrzymał.

– Mam go! – krzyknął Buzz. Liz i Amy podbiegły do niego.

Buzz ukląkł, sięgnął w głąb wagonika i ponownie ujął stylisko siekiery. Pociągnął i wraz z siekierą uniósł do góry ciało, w którym utkwiło ostrze. I wtedy to zobaczył.

Głowę.

Nie była to głowa potwora.

Tępe ostrze siekiery pogrążone było głęboko w czaszce Richiego. Ze szczeliny w rozłupanej czaszce wypływał mózg i ściekał po jego okrwawionej twarzy.

Liz wrzasnęła.

Buzz upuścił siekierę i odwrócił się od wagonika. Zwymiotował na sztuczny głaz.

Amy była tak zaskoczona, że puściła dłoń Liz.

Liz wrzeszczała teraz na Buzza:

– Ty tępy skurwysynu! Zabiłeś go! Zabiłeś Richiego! – Obie, Liz i Amy, były uzbrojone w tępe zardzewiałe noże odebrane manekinom. Liz uniosła nóż, jakby chciała zaatakować nim Buzza.

– Ty cholerny durniu! ZABIŁEŚ Richiego!

– Nie – powiedziała Amy. – Nie, Liz. Posłuchaj, Buzz go nie zabił. Posłuchaj mnie. Richie już nie żył. W wagoniku znajdowały się tylko jego zwłoki.

Popłakując ze strachu, potęgowanego jeszcze przez narkotyki, które brała przez cały wieczór, Liz odwróciła się i rzuciła do ucieczki, zanim Amy zdążyła ją zatrzymać. Minęła latający talerz, przebiegła pomiędzy dwoma zaopatrzonymi w macki kosmitami, których gumiaste przyssawki zakołysały się w powietrzu, kiedy się o nie otarła. Zniknęła w ciemnościach, za kamieniami z papier- mache.

– Liz, do cholery! – rzuciła Amy.

Odgłosy panicznej ucieczki dziewczyny ucichły nagle. Zniknęła w trzewiach Tunelu Strachu.

Amy ponownie odwróciła się w stronę Buzza.

Klęczał na kolanach. Już nie wymiotował. Smród był potworny. Wierzchem dłoni otarł wilgotne usta.

– Wszystko w porządku? – spytała Amy.

– Chryste, to był Richie – wymamrotał.

– On już nie żył – zapewniła Amy.

– Ale to BYŁ Richie!


– Nie pluj na mnie – odparła Amy.

– Ja… eee… nie pluję.

– Weź się w garść.

– Nic mi nie jest.

– Jeżeli mamy przeżyć, musimy zachować całkowity spokój.

– Ale to jest czysty obłęd -jęknąć Buzz.

– Fakt – mruknęła Amy. – Ale to się dzieje.

– Jesteśmy zamknięci w Tunelu Strachu z… potworem.

. – To się dziej e naprawdę i musimy jakoś się z tym uporać – odparła cierpliwie.

Buzz pokiwał głową i wciągnął brzuch, usiłując odzyskać poprzednią pewność siebie.

– Jasne. Damy sobie z tym radę. Nie boję się żadnych dziwolągów.

W tej samej chwili pośrodku czoła Buzza wykwitła krwawa róża. W pierwszej chwili Amy nawet nie zdawała sobie sprawy, że to była krew. Wydawała się czarna, jak plama atramentu. Kiedy jednak blade światło padło na nią pod nieco innym kątem, Amy zobaczyła, co to naprawdę było.

Niemal jednocześnie usłyszała huk, który rozbrzmiał gromkim echem wewnątrz całego pomieszczenia, dokładnie w ułamek sekundy po tym, jak pojawiła się krew; był odrobinę tylko głośniejszy od klekotu toczącego się wagonika – TRACH!

Usta Buzza otwarły się szeroko.

W niecałą sekundę później, kiedy Amy w dalszym ciągu nie zdawała sobie sprawy, co się stało, prawe oko Buzza eksplodowało gejzerem krwi, rozszarpanych tkanek i potrzaskanych kości; ciemny, pusty oczodół wyglądał niczym otwarte do krzyku usta.

I jeszcze raz TRACH!

Krew i strzępy ciała zbryzgały przód zielonego podkoszulka Amy.

Odwróciła się.

O dziesięć stóp od niej stał naganiacz. Mierzył w Buzza z małego pistoletu. Broń wyglądała niegroźnie, prawie jak zabawka.

Za plecami Amy Buzz westchnął, wydał dziwny bulgoczący dźwięk i runął w kałużę własnych rzygowin.

To NIE MOŻE SIĘ DZIAĆ NAPRAWDĘ! – pomyślała Amy.

Ale wiedziała, że to jest realne. Wiedziała, że na tę noc czekała bardzo, bardzo długo; była ona zapisana w jej życiu, zanim jeszcze Amy przyszła na świat.

Naganiacz uśmiechnął się do niej.

– Kim jesteś? – spytała.

– Nowym Józefem – odrzekł.

– Co?

– Jestem ojcem nowego Boga – powiedział. Uśmiechnął się jak wygłodniały rekin.

Amy trzymała swój zardzewiały nóż przy boku, licząc, że naganiacz go nie zauważy, a ona zdoła jakoś zbliżyć się do niego i zrobić użytek z krótkiego ostrza.

– Przywitaj się z braciszkiem – rzekł naganiacz. W jednym ręku trzymał koniec sznura. Pociągnął zań. Z ciemności wyszedł chwiejnie Joey. Na szyi miał zadzierzgniętą pętlę.

– Boże – westchnęła Amy. – Boże, dopomóż nam.

– On nie może wam pomóc – powiedział naganiacz. – Bóg jest słaby. Szatan jest potężny. Tym razem Bóg nie może ci pomóc, ty suko.

16

Liz wpadła w ciemności na kogoś wielkiego. Krzyknęła, zanim jeszcze zorientowała się, że nie był to dziwoląg. Zderzyła się z jednym z mechanicznych potworów, które stały teraz zupełnie nieruchome i milczące. Liz była mokra od potu, rozdygotana i zdezorientowana. W ciemnościach raz po raz na coś wpadała i w takich momentach serce w jej piersi nieomal przestawało bić. Wiedziała, że powinna usiąść, aby choć trochę się uspokoić, albo wrócić do korytarza dla wagoników, który był przynajmniej oświetlony, niemniej była zbyt przerażona, by robić to co należało.

Ruszyła chwiejnie naprzód, trzymając obie ręce przed sobą. W jednej ściskała nóż. Myślała o Richiem, o Richiem z siekierą wbitą w głowę i z trudem powstrzymywała narastające mdłości. Czuła się już prawie normalnie, otępienie minęło wskutek działania adrenaliny; jedyne, co się teraz dla niej liczyło, to uratowanie własnej skóry. Pojękiwała cichutko i oddychała ciężko; zdawała sobie sprawę, że wydawane przez nią dźwięki mogą sprowadzić śmierć, ale nie potrafiła zachowywać się bezgłośnie. Robiła co mogła, aby wyjść z tego cało, po prostu się starała i miała nadzieję, że uda jej się odnaleźć wyjście. Liczyła na swój fart, zawsze miała szczęście, wszystko jej się udawało, a teraz pragnęła tylko (zgoła niedorzecznie) przystanąć gdzieś na chwilę i wypalić kolejnego skręta. Właśnie wtedy potknęła się o coś i upadła ciężko na podłogę z desek, a kiedy sięgnęła ręką, by uwolnić stopę, natrafiła na spory metalowy pierścień w podłodze, w którym utkwił czubek jej buta. Zaklęła w głos, gdy jej kostkę przeszył palący ból, ale w tym samym momencie ujrzała nitkę światła wypływającą spod podłogi, światła z pomieszczenia poniżej i zrozumiała, że pierścień służył do podnoszenia klapy w podłodze.

Wyjście.

Śmiejąc się radośnie Liz odczołgała się z klapy, na której leżała. Uklękła nad nią i ujęła oburącz pierścień. Klapa była wypaczona, nie chciała się unieść. Liz wytężyła wszystkie siły w jednym silnym pociągnięciu i wreszcie klapa uniosła się ku górze.

Wnętrze tunelu wokół niej zalały strugi światła.

Ogromny, odrażający stwór stał na drabinie dokładnie pod klapą. Jego ręka jak atakujący wąż wystrzeliła ku górze, wplątując się w długie, jasne włosy Liz; dziewczyna poczuła gwałtowne szarpnięcie i wrzeszcząc runęła przez otwór w podłodze do pomieszczenia poniżej.

Całą swoją uwagę skupiła na Joeyu, tak by naganiacz nie domyślił się, że zamierzała go zaatakować, a kiedy pochyliła się w stronę chłopca, w mgnieniu oka zmieniła kierunek, odwróciła się, skoczyła na lunaparkowca i wbiła mu zardzewiały nóż w gardło. Jego pałające nienawiścią oczy otworzyły się szeroko.

Instynktownie nacisnął spust pistoletu.

Amy poczuła pęd kuli przelatującej tuż obok jej policzka, ale nie bała się. Miała wrażenie, że coś ją ochrania.

Naganiacz czknął, upuścił broń i przyłożył obie ręce do gardła.

Po chwili osunął się na ziemię i już się więcej nie poruszył. Był martwy.


* * *

– Puść mojego brata-powiedziała Amy.

– Raczej nie – odrzekł naganiacz.

Joey miał ręce związane na plecach. Kolejna lina była zadzierzgnięta silnie na jego szyi – drugi koniec trzymał w ręku naganiacz.

Szyja Joeya była mocno otarta i zaczerwieniona; chłopiec płakał.

Amy spojrzała w jasnoniebieskie, nieludzkie oczy naganiacza i po raz pierwszy w życiu nie miała wątpliwości, że nie była złą osobą, za jaką stale uważała ją matka. TEN CZŁOWIEK był zły. Był samą esencją zła. Był szaleńcem. On i ten morderczy potwór, który zabił Richiego. To była kwintesencja zła, różniąca się od niej tak dalece, jak ona różniła się od… Liz.

Nagle, zupełnie niespodziewanie, wbrew temu, że zarówno ona, jak i Joey stali w obliczu niechybnej śmierci, Amy przepełniło żywe, dojmujące, niezwykle silne i niewiarygodne uczucie pewności, wiary w siebie i sympatii do własnej osoby.

Nigdy dotąd nie doświadczyła czegoś podobnego. Owa fala zmyła precz wszelkie mroczne, gorzkie i niepokojące odczucia, które dręczyły ją od tak dawna.

Jednocześnie doznała jeszcze jednego przebłysku deja. vu. Ogarnęło ją niezwykłe uczucie, że to wszystko już się kiedyś wydarzyło – może niedokładnie tak samo jak teraz, ale ogólny sens był taki sam. Czuła przy tym, że z naganiaczem łączy ją dużo silniejsza więź niż się tego spodziewała. Na jej barki niczym niewidzialny płaszcz opadło potężne brzemię przeznaczenia, świadomość, że jej życiowym celem i zadaniem było znalezienie się właśnie teraz w tym właśnie miejscu. Było to dziwne uczucie, jednak powitała je z radością.

NIE ST”J TAK, DZIAŁAJ, BĄDŹ DZIELNA – powiedział głos w jej wnętrzu.

Trzymając zardzewiały nóż przy boku i licząc, że naganiacz go nie zauważył, podeszła do Joeya.

– Nic ci nie jest, kochanie? Skrzywdził cię? Nie płacz. Nie bój się.

Liz pełzła w tył, na czworakach, jak ogromny pająk po piwnicznym klepisku pod Tunelem Strachu, dopóki nie natrafiła plecami na łagodnie wibrującą obudowę jakiejś ogromnej maszynerii.

Przykucnęła tam, a serce tłukło jej się w piersi tak mocno i gwałtownie, jakby chciało roztrzaskać ją od wewnątrz na kawałki.

Dziwoląg obserwował ją. Ściągnąwszy dziewczynę do piwnicy, cisnął ją na bok jak worek kartofli. Nie przestał się nią jednak interesować. Chciał po prostu zobaczyć, co zrobi. Igrał z nią oferując złudną szansę ucieczki, odgrywając rolę kota, podczas gdy ona była myszą.

Teraz, gdy od potwora dzielił ją dystans piętnastu stóp, Liz podniosła się powoli. Nogi miała jak z wary. Aby nie upaść, musiała jedną ręką oprzeć się o obudowę buczącej maszyny. Stwór stał, na poły ukryty w cieniu, na poły w kręgu żółtego światła; jego zielone oczy pałały. Był tak wysoki, że musiał się nieco zgarbić, aby nie uderzyć głową w nisko sklepiony sufit.

Liz rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu wyjścia. Nie zauważyła żadnego. Dolny poziom Tunelu Strachu był istnym labiryntem najróżniejszych maszyn. Gdyby spróbowała ucieczki, z pewnością nie umknęłaby daleko. Stwór dopadłby ją w mgnieniu oka. Istota postąpiła krok w jej stronę.

– Nie – powiedziała Liz. Monstrum zrobiło kolejny krok.

– Nie. Stój.

Powłócząc nogami istota przesuwała się naprzód, aż znalazłszy się o sześć stóp od Liz, stanęła i przekrzywiła głowę, wpatrując się w nią z jawnym zaciekawieniem.

– Proszę -powiedziała Liz. – Proszę, pozwól mi odejść. Proszę. -Nie spodziewała się, że przyjdzie jej kiedyś błagać o coś kogokolwiek. Chlubiła się własną bezwzględnością i siłą. Była twarda. Teraz jednak błagała o darowanie życia i stwierdziła, że nie jest to trudne, kiedy w grę wchodzi tak wysoka stawka

Dziwoląg zaczął obwąchiwać ją jak pies nową sukę. Jego szerokie nozdrza rozdały się i zadrgały, gdy prychnął z narastającym podnieceniem.

– Czuć dobra – powiedział dziwoląg. Liz zdziwiła się, że stwór potrafił mówić.

– Czuć kobieta – powiedział.

W sercu Liz zatliła się iskierka nadziei.

– Ładna – rzekł dziwoląg – Chcieć ładna.

Mój Boże, pomyślała Liz, kompletnie oszołomiona. Czy właśnie o to mu chodzi? O seks? Czy tego pragnie? Czemu nie? Tak, do cholery, tak! Przecież dotychczas wszystkim chodziło tylko o jedno. To moja szansa. Moje wyjście. Jedyne wyjście.

Stwór postąpił kolejny krok do przodu, unosząc jedną ze swych wielkich, szponiastych jak u drapieżnika łap. Delikatnie pogładził ją po twarzy. Usiłowała ukryć obrzydzenie.

– Ty… mnie lubisz, prawda? – zapytała.

– Ładna – odparł, uśmiechając się i ukazując krzywe, żółte zęby.

– Naprawdę mnie chcesz?

– Prawda zła – powiedział.

– Może mogłabym być dla ciebie miła – rzuciła drżącym głosem, usilnie próbując wcielić się na powrót w rolę seksbomby, nimfomanki, kusicielki, rozrywkowej dziewczyny, laluni do wzięcia, której wizerunek szlifowała i polerowała jak deskę, dopóki nie stała się należycie gładka, pozbawiona wszelkich nierówności i drzazg.

Złowieszcza dłoń zakończona długimi szponami zsunęła się po jej twarzy w dół i zatrzymała na wysokości piersi.

– Tylko nie rób mi krzywdy, to może coś wspólnie wykombinujemy. Stwór oblizał czarne wargi. Język miał blady i cętkowany, nieludzki. Wsunął jeden szpon pod jej podkoszulek i rozdarł na strzępy cienki materiał. Ostry jak brzytwa paznokieć wyorał długą, płytką bruzdę na jej prawej piersi.

– Zaczekaj -powiedziała, krzywiąc się. – Zaczekaj chwileczkę. – W jej wnętrzu ponownie narastała panika.

Stwór pchnął ją na buczącą maszynę.

Liz skuliła się; usiłowała odepchnąć go od siebie, stwór jednak wydawał się odlany ze stali. Była wobec niego kompletnie bezsilna.

Istota wydawała się znacznie bardziej podniecona nitką krwi, która zdobiła nagą pierś Liz, aniżeli jej nagością. Silnym szarpnięciem zdarła jej szorty.

Liz krzyknęła.

Dziwoląg wymierzył jej siarczysty policzek, niemal pozbawiając ją tym ciosem przytomności, po czym rozłożył Liz na ziemi.

W minutę później dziewczyna poczuła, jak istota rozsuwa jej kolana i wchodzi w nią, a zaraz potem długie szpony stwora zaczęły rozszarpywać jej boki.

Kiedy z wolna pogrążała się w chłodnej, zabarwionej na czerwono ciemności, zrozumiała, że seks rzeczywiście był odpowiedzią, zresztą tak jak zawsze… ale tym razem była to odpowiedź ostateczna.


* * *

Amy wydawało się, że słyszy krzyk Liz. Był to odległy dźwięk, krótki, ostry, przejmujący okrzyk grozy i bólu. A potem ucichł i słychać już było tylko odgłosy typowe dla Tunelu Strachu.

Amy nasłuchiwała jeszcze przez chwilę, ale nie słysząc nic prócz osobliwej muzyki i śmiechu klauna, ponownie odwróciła się do Joeya. Stał po lewej stronie zwłok naganiacza, usiłując patrzeć w przeciwnym kierunku.

Amy rozwiązała chłopca. Chociaż łzy spływały mu po twarzy, a dolna warga wyraźnie drżała, starał się być dzielny. Robił to dla niej. Wiedziała, że jej opinia znaczyła dla niego więcej niż zdanie kogokolwiek innego i zrozumiała, że nawet teraz, w tak strasznych okolicznościach martwił się głównie o to, żeby dobrze wypaść w jej oczach. Nie pochlipywał. Nie wpadał w panikę. Nic nie wskazywało, że był bliski załamania. Ba, próbował nawet być odrobinę nonszalancki; splunął na otarte nadgarstki i delikatnie rozsmarował plwocinę na powierzchni okropnych, zaczerwienionych śladów, kojąc w ten sposób chociaż odrobinę pościeraną skórę.

– Joey? Spojrzał na nią.

– Chodź, kochanie. Musimy się stąd wydostać.

– Dobrze – powiedział drżącym głosem. – Tylko jak? Gdzie są drzwi?

– Nie wiem – odparła Amy. – Ale znajdziemy je.

Amy w dalszym ciągu miała wrażenie, że coś nad nią czuwa i chroni jaj to odczucie dodawało jej odwagi i otuchy.

Joey ujął jej lewą dłoń.

Trzymając w prawym ręku pistolet naganiacza, Amy poprowadziła chłopca mrocznym korytarzem Tunelu Strachu, mijając mechaniczne istoty z Marsa, woskowe zombi, drewniane lwy i gumowe potwory morskie.

W końcu dostrzegła strugę światła płynącą z podłogi i przenikającą ciemność po lewej stronie torowiska, dokąd nie docierał blask lamp awaryjnych. Mając nadzieję, że światło oznacza wyjście, poprowadziła Joeya za stertę głazów z papier-mache, gdzie w podłodze widniała prostokątna drewniana klapa.

– Czy to wyjście? – spytał Joey.

– Zobaczymy – odparła Amy.

Opadła na kolana, nachyliła się do przodu i zajrzała w głąb kiepsko oświetlonej piwnicy Tunelu Strachu. Pomieszczenie zapełniały buczące silniki, warkoczące maszyny, ogromne koła zębate, rzędy dźwigni, potężne pasy i łańcuchy transmisyjne… oraz cienie. Zawahała się.

I wtedy uspokajający, miodopłynny wewnętrzny głos powiedział jej, żeby się nie wycofywała i zrozumiała, że musi wejść do pomieszczenia na dole. Nie mogła zrobić nic innego, nie mogła udać się nigdzie indziej.

Nakazała Joeyowi, aby jako pierwszy zszedł do piwnicy po drabinie, podczas gdy ona osłaniała go z pistoletem. Kiedy znalazł się na dole, czym prędzej podążyła jego śladem. Zrobiła to szybko. BARDZO szybko, bo nagle stwierdziła, że nie jest pewna, czy Joey, tak jak ona, strzeżony jest przez niewidzialną siłę. Bardzo możliwe, że Joey nie znajdował się pod jej opieką.

– To piwnica – stwierdził Joey.

– Tak – powiedziała Amy. – Ale nie jesteśmy pod ziemią. Ta piwnica to w rzeczywistości parter, a więc prawie na pewno gdzieś tutaj muszą być drzwi prowadzące na zewnątrz.

Ponownie ujęła jego dłoń i ruszyli wąskim przesmykiem pomiędzy dwoma rzędami ogromnych maszyn. Skręcili za rogiem w kolejne przejście – i wtedy zobaczyli Liz. Dziewczyna leżała na wznak, na ziemi, głowę miała przekręconą w bok i nachyloną pod nienaturalnym kątem, brzuch rozdarty, oczy rozszerzone i niewidzące. Była naga, od stóp do głów zbryzgana krwią.

– Nie patrz – powiedziała Amy do Joeya, usiłując uchronić go przedokropnym widokiem, choć jej własny żołądek zaczął wyprawiać osobliwe harce

– Widziałem – powiedział ze smutkiem. – Widziałem.

Amy usłyszała głęboki, gardłowy warkot. Odwróciła wzrok od zalanej łzami twarzyczki Joeya.

Upiorny stwór znalazł się w ciasnym przejściu za nimi. Szedł pochylony, aby nie uderzyć olbrzymią, zdeformowaną głową o niski sufit. W jego oczach płonęły zielonkawe ogniki. Ślina błyszczała na wargach i zmierzwionej sierści wokół ust. Amy nie zdziwiła się jego widokiem. W głębi serca wiedziała, że konfrontacja była nieunikniona. Dała się ponieść biegowi wypadków, tak jakby przeżywała je już wcześniej po tysiąckroć.

– Suka. Ładna suka -powiedziało monstrum. Jego głos był ochrypły. Wypływał spomiędzy spękanych, czarnych warg.

Jak we śnie, w którym wszystko odbywa się w zwolnionym tempie, Amy zmusiła Joeya, aby stanął za jej plecami. Dziwoląg pociągnął nosem.

– Kobieta ciepła. Czuć dobra.

Amy cofnęła się przed potworną istotą. Trzymając pistolet przy boku i nieco z tyłu, w nadziei, że stwór go nie zauważy, postąpiła krok w jego kierunku.

– Chcieć – powiedziała istota. – Chcieć ładna. Zrobiła drugi i zaraz potem trzeci krok.

Dziwoląg wydawał się zdumiony jej śmiałością. Przekrzywił głowę, przyglądając się jej przenikliwie. Zrobiła czwarty krok.

Istota groźnym gestem uniosła do góry jedną rękę. Błysnęły szpony.

Amy postąpiła kolejne dwa kroki naprzód – obecnie od stwora dzieliła ją odległość wyciągniętej ręki. Szybkim, płynnym ruchem uniosła broń, wymierzyła i wypaliła prosto w pierś stwora – raz, drugi i trzeci.

Dziwoląg zatoczył się chwiejnie w tył, pchnięty impetem trafiających w jego ciało kuł. Rąbnął ciężko w jedną z maszyn; jego bezładnie machające ręce przestawiły kilka dźwigni. W całym pomieszczeniu zawrzało – koła i tryby zaczęły się obracać, pasy transmisyjne przesuwać, a brzęczące łańcuchy nawijać z jednego stalowego bębna na drugi.

Dziwoląg nie upadł. Krwawił z trzech ran w klatce piersiowej, ale w dalszym ciągu trzymał się na nogach. Odsunął się od wielkiej maszyny i zaczął iść w stronę Amy.

Joey krzyknął.

Z głośno bijącym sercem Amy uniosła broń, ale nie naciskała spustu. Czekała. Potwór był tuż tuż. Chwiał się na nogach, oczy miał mętne, z ust. płynęła ślina zmieszana z krwią. Amy czuła jego cuchnący oddech. Stwór zamachnął się jedną ręką, usiłując rozpłatać jej twarz, ale chybił o dobrych parę cali.

Wreszcie, kiedy była absolutnie pewna, że nie zmarnuje naboju, Amy łagodnie ściągnęła spust, posyłając kolejną kulę prosto w twarz odrażającego stwora.

Dziwoląga ponownie odrzuciło do tyłu. Tym razem runął bezwładnie na ciężki, główny łańcuch transmisyjny sterujący przesuwem wagoników w pomieszczeniu powyżej. Ostre zęby łańcucha zaczepiły o jego ubranie. Silne szarpnięcie zbiło stwora z nóg, a przesuwający się łańcuch pociągnął go w głąb wąskiego przejścia, z dala od Amy i Joeya. Stwór kopał i wył, ale nie mógł się uwolnić.

Nogawki spodni zmieniły się w strzępy, gdy szorował ciężko nogami po ziemi, a w chwilę potem to samo stało się ze skórą jego ud i łydek. Lewa ręka uwięzia na moment, gdy łańcuch przeszedł pod, a następnie nad stalowym bębnem – maszyna stanęła na sekundę lub dwie, ale zaraz potężne silniki ponownie wprawiły w ruch gruby łańcuch; łapa stwora przypłaciła przejście prze bęben utratą kilku palców. W chwilę później bestię pociągnęło z powrotem w kierunku Amy i Joeya.

Istota nie próbowała już walczyć z wlokącym ją łańcuchem – nie miała sił, by stawiać opór bezlitosnemu mechanizmowi; teraz wyła w agonii, miotała się spazmatycznie, zdychała. Mimo to mijając ich machnęła łapą, usiłując dosięgnąć kostki Amy. Chybiła, ale jej szpony przebiły nogawkę dżinsów Joeya. Chłopiec krzyknął i upadł; zaczął przesuwać się wraz z dziwolągiem, ale Amy zareagowała błyskawicznie. Schwyciła chłopca i przytrzymała go mocno.

Łańcuch znowu zatrzymał się na chwilę, a stwór zastygł w bezruchu; ta makabryczna próba sił trwała przez kilka sekund, aż wreszcie jeden ze szponów stwora złamał się, materiał spodni Joeya pękł z głuchym trzaskiem, łańcuch znów zaklekotał metalicznie i powlókł dziwoląga dalej. Jego ciało było bezlitośnie rzucane, ciskane i obijane jak szmaciana lalka, aż w końcu trafiło między tryby głównego koła napędowego, którego zęby wielkości męskich kciuków rozdarły mu gardło, aż w końcu stanęły zablokowane.

Teraz potwór był zupełnie nieruchomy i bezwładny…

Amy cisnęła na ziemię pistolet zabrany naganiaczowi.

Joey patrzył na nią rozszerzonymi wskutek szoku oczyma.

– Nie bój się – powiedziała.

Rzucił się jej w ramiona i przytulił mocno.

Przepełniona szczęściem pomimo otaczających ją ze wszystkich stron upiornych, krwawych koszmarów, rozkoszując się upojną świadomością życia, Amy zdała sobie sprawę, iż naganiacz mylił się twierdząc, że Bóg nie mógł jej pomóc. Bóg jej dopomógł. Bóg albo jakaś istniejąca we wszechświecie moc, określana niekiedy tym właśnie mianem. Był z nią teraz.

Czuła Jego obecność u swego boku. Nie był jednak taki, jakim widziała Go mama. Nie był mściwym Bogiem, nakładającym na ludzi tysiące praw, wedle których mieli postępować, i srogo karzącym za byle przewinienie.

On był po prostu… esencją dobra i miłości.

Był opiekuńczy i troskliwy.

I nagle ta szczególna chwila dobiegła końca, aura boskiej obecności przygasła, a Amy westchnęła. Wzięła Joeya na ręce i wyniosła go z Tunelu Strachu.

Загрузка...