CZĘŚĆ PIERWSZA

AMY HARPER

1

W noc balu maturalnego Jeny Galloway zapragnął kochać się z Amy Harper, co bynajmniej jej nie zaskoczyło. Zawsze miał ochotę na seks. Stale wyciągał po nią łapska. Nigdy nie miał jej dość. Ale Amy zaczynała mieć dość Jerry'ego. Prawdą powiedziawszy miała go po dziurki w nosie. Była w ciąży. Za każdym razem, kiedy o tym myślała, czuła w piersi zimny, nieprzyjemny ucisk. Bała się przyszłości – upokorzenia, rozczarowania ojca, gniewu matki. Wzdrygnęła się. Kilkakrotnie tego wieczoru Jeny widział jej drżenie, ale sądził, że winę za to ponosi powiew chłodnego powietrza z klimatyzatora w sali gimnastycznej. Amy miała na sobie koronkową zieloną sukienkę bez ramiączek i Jeny raz po raz proponował, aby narzuciła na ramiona szal. Przetańczyli tylko kilka szybkich utworów, ale nie opuścili ani jednego wolnego. Jeny lubił spokojne tańce. Uwielbiał przytulać Amy i przywierać do niej całym ciałem, gdy nieco niezgrabnie przesuwali się po parkiecie. Tańcząc, szeptał jej do ucha; mówił, że wygląda wspaniale, że jest najseksowniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widział, że wszyscy inni faceci pożądliwie wpatrują się w jej dekolt i że to bardzo, naprawdę bardzo go rajcuje.

Przywarł do niej tak mocno, że mogła wyczuć jego erekcję. Chciał tego; chciał, żeby wiedziała, że go podnieca. W mniemaniu Jerry'ego erekcja była dla Amy największym komplementem. Jeny był dupkiem.

Amy pozwoliła, żeby odprowadził ją przez zatłoczoną salę, tak jak wcześniej pozwoliła mu, aby ocierał się o nią pod pretekstem tańca; zastanawiała się, dlaczego w ogóle pozwoliła mu się tknąć. Przecież ten gość to zwyczajny kretyn.

Fakt, był przystojny. Należał do najprzystojniejszych chłopców z klasy maturalnej. Wiele dziewczyn uważało, że Amy chwyciła pana Boga za nogi, kiedy zaczęła chodzić z Jerrym Gallowayem. Ale nie oddajesz się facetowi tylko dlatego, że jest przystojny, powiedziała do siebie. Mój Boże, przecież musisz mieć choć odrobinę wyższe ambicje! Jerry był urodziwy, ale jego inteligencja nie dorównywała urodzie. Nie był mądry ani nawet sprytny, łagodny czy choćby taktowny. Uważał się za cwaniaka i był dobry w odgrywaniu Joe College'a; mimo to nie miał za grosz charakteru. Amy rozejrzała się wokoło, zerkając na inne dziewczyny w jedwabnych, koronkach i szyfonach, z wydekoltowanymi stanikami i wysokimi taliami w wytwornych sukienkach bez pleców, w pantoflach na obcasach, szpanujące wymyślnymi fryzurami, starannie nałożonym makijażem i pożyczoną biżuterią. Wszystkie śmiały się i udawały doświadczone, zblazowane damy. Amy zazdrościła im. Tak dobrze się bawiły.

A ona była w ciąży.

Bała się, że się rozpłacze. Przygryzła język i powstrzymała łzy. Bal miał trwać do pierwszej po północy. Później od wpół do drugiej do trzeciej przewidziano wytworne przyjęcie w jednej z najlepszych restauracji w mieście.

Amy otrzymała pozwolenie pójścia na bal, ale nie wolno jej było iść na przyjęcie. Jej ojciec nie miał nic przeciwko temu, ale matka jak zawsze się sprzeciwiła. Ojciec powiedział, że może zostać do trzeciej, bo to noc jedyna w swoim rodzaju, ale matka chciała, by wróciła do domu o dziesiątej, całe trzy godziny przed końcem balu. Amy zawsze musiała być w domu wcześnie -o dziesiątej w weekendy, a o dziewiątej w dni, kiedy miała szkołę. Dziś jednak ojciec wstawił się za nią i matka, aczkolwiek niechętnie, ustąpiła. Amy mogła wrócić do domu dopiero o pierwszej. Matka nie lubiła ustępstw; później na sto różnych drobnych sposobów sprawi, aby Amy jej za to zapłaciła. Gdyby matka miała ostateczne zdanie, pomyślała Amy, i gdyby tato nie ujął się za mną od czasu do czasu, nigdy nie umówiłabym się na żadną randkę. Nie mogłabym nigdzie wyjść, chyba że do kościoła.

– Jesteś bombowa – wyszeptał Jerry Galloway, zapraszając ją do kolejnego tańca. – Cholernie mnie rajcujesz, mała.

Kochana, najdroższa mamusiu, pomyślała z goryczą Amy, spójrz tylko, do czego doprowadziły twoje reguły i zakazy. Wszystkie twoje modlitwy, wszystkie te lata, kiedy trzy, cztery czy nawet pięć razy w tygodniu zaciągałaś mnie do kościoła… i co wieczór odmawianie różańca przed snem.

Widzisz, mamo? Widzisz, do czego to doprowadziło? Jestem w ciąży. Będę miała małe. Co pomyślałby o tym Jezus? I co ty o tym pomyślisz, kiedy się dowiesz? Co powiesz na to, że będziesz miała wnuka bękarta, matko?

– Znowu drżysz – zauważył Jerry.

– Chłodno mi trochę.

Parę minut po dziesiątej, kiedy orkiestra grała “Scarborough Fair", a Jerry popychał Amy po parkiecie, zaproponował, aby się urwali i spędzili resztę wieczoru razem, po swojemu: tylko ich dwoje, dających sobie nawzajem (jak to określił) dowody miłości. To miała być szczególna noc dla dziewczyny, noc zgromadzenia wielu przyjemnych wspomnień na kolejne lata, a nie byle jaki szybki numerek na tylnym siedzeniu samochodu jej chłopaka. Poza tym przyjechali na tańce zaledwie dwie i pół godziny temu. Jerry był diabelnie napalony i egoistycznie zaślepiony pragnieniem seksu. W gruncie rzeczy, upomniała samą siebie, był on tylko żądnym wrażeń nastolatkiem, a nie prawdziwym mężczyzną i z całą pewnością nie miał w sobie ani krzty romantyzmu. Poza tym i tak nie czuła się tu dobrze; miała zbyt wiele problemów, którymi bez przerwy się zadręczała. Zgodziła się wyjść z nim, choć jej plany na ten wieczór nie zawierały seksu na parkingu, w samochodzie z zaparowanymi szybami, o czym przez cały czas myślał Jeny.

Kiedy wychodzili z sali gimnastycznej, którą zespół dekoratorów rozpaczliwie starał się zmienić na balową, Amy ze smutkiem obejrzała się za siebie, spoglądając ostatni raz na ozdoby z krepiny, sreberek i kolorowych papierowych chusteczek. Światła były przygaszone. Obrotowa lustrzana kula wisząca pod sufitem kręciła się powoli, rzucając różnobarwne refleksy, gdy promień światła odbijał się w którejś z jej tysiąca fasetek. Sala powinna wydawać się egzotyczna, wręcz czarodziejska. W Amy widok ten budził jedynie uczucie smutku.

Jerry miał starannie utrzymanego, zawsze wypucowanego dwudziestoletniego chevroleta. Wyjechał z miasta wzdłuż wąskiej, krętej Black Hollow Road. W końcu skręcił w jednokierunkową przecznicę, wjechał na gruntową drogę biegnącą wzdłuż rzeki i wprowadził samochód pomiędzy gęste krzewy i rozłożyste, choć rzadkie drzewa.

Wyłączył reflektory, zgasił silnik i opuścił kilka cali szybę, aby wpuścić do środka ciepły podmuch świeżego, nocnego powietrza.

Zwykle parkowali właśnie w tym miejscu. To właśnie tutaj Amy zaszła w ciążę.

Jerry wyśliznął się zza kierownicy. Uśmiechnął się do niej, a jego zęby zdawały się świecić w blasku księżyca, przebijającym pomiędzy drzewami i wpływającym przez przednią szybę do wnętrza wozu. Ujął Amy za rękę i delikatnie położył ją sobie między nogami.

– Czujesz to, maleńka? Widzisz, jak mnie podpaliłaś?

– Jerry…

– Żadna dziewczyna nigdy tak mnie nie rajcowała jak ty. Wsunął rękę za jej stanik i zaczął obmacywać piersi,

– Jerry, zaczekaj chwilą.

Pochylił się w jej stronę i pocałował ją w szyję. Pachniał Old Spice'em. Zabrała dłoń z jego krocza i odsunęła się. Nie zrozumiał aluzji. Wyjął rękę zza stanika tylko po to, by sięgnąć do suwaka sukienki.

– Jeny, do diabła! – odsunęła gwałtownie jego dłoń. Zamrugał powiekami, zdezorientowany.

– Że co? Co się stało?

– Ziajesz jak pies.

– Bo mnie podniecasz.

– Ciebie podnieciłaby nawet dziura w płocie.

– Co to ma znaczyć?

– Chcę porozmawiać.

– Porozmawiać?

– Wiesz, czasami ludzie to robią. Rozmawiają, a dopiero potem się pieprzą. – Patrzył na nią przez chwilę, po czym westchnął:

– W porządku. O czym chcesz rozmawiać?

– Nie chodzi o to, o czym CHCĘ M”WIĆ – stwierdziła. – Ale o to, o czym MUSIMY porozmawiać.

– Mów z sensem, dziecino. Co to ma być, jakaś zagadka czy co? Wzięła głęboki oddech, po czym wyrzuciła z siebie złe wieści:

– Jestem w ciąży.

Przez kilka chwil noc była tak cicha, że słychać było łagodny szum fal obmywających brzeg rzeki dwadzieścia stóp dalej. Zarechotała żaba.

– To ma być żart? – spytał w końcu Jerry.

– Nie.

– Naprawdę jesteś w ciąży?

– Tak.

– O kurwa.

– No tak – mruknęła sarkastycznie – co za wymowne podsumowanie sytuacji.

– Nie miałaś okresu, czy jak?

– Nie miałam w zeszłym miesiącu. I w tym też już mi się opóźnia.

– Byłaś u lekarza?

– Nie.

– Może nie jesteś w ciąży.

– Jestem.

– Nie przytyłaś.

– Za wcześnie, aby było coś widać.

Milczał przez chwilę, wpatrując się w drzewa i czarną, oleistą rzekę za nimi. Potem rzekł:

– Jak mogłaś mi zrobić coś takiego?

Jego pytanie zupełnie zbiło ją z nóg. Spojrzała na niego rozdziawiając szeroko usta, a kiedy zorientowała się, że nie żartował, wybuchnęła gromkim śmiechem.

– Może niespecjalnie uważałam na lekcjach biologii, ale wydaje mi się, że TY zrobiłeś to MNIE, a nie na odwrót. I nie próbuj zwalać winy na partenogenezę.

– Parte… co?

– Partenogenezę. Następuje wówczas, kiedy samica zachodzi w ciążę bez udziału samca zapładniającego jajo.

Z nutą nadziei w głosie zapytał:

– Czy to może wchodzić w grę?

Boże, co za dureń. Dlaczego w ogóle mu się oddała? Nie mieli ze sobą nic wspólnego. Ona była uzdolniona artystycznie – grała na flecie, lubiła rysować. Jerry absolutnie nie interesował się sztuką. Lubił samochody i sport, natomiast Amy nie znosiła rozmów na te tematy. Uwielbiała czytać – on uważał książki za rozrywkę dla dziewczyn i pedałów. Z wyjątkiem seksu, samochodów i futbolu żaden temat nie był w stanie zainteresować go dłużej niż przez dziesięć minut. Nie potrafił się skupić – jak małe dziecko. Dlaczego więc mu się oddała? DLACZEGO?

– Och, oczywiście – powiedziała w odpowiedzi na jego pytanie. – Jasne że partenogeneza mogłaby wchodzić w grę… gdybym była owadem. Albo rośliną pewnego określonego gatunku.

– Jesteś pewna, że to nie przytrafia się ludziom? – zapytał.

– Boże, Jerry, przecież nie możesz być taki głupi. Zgrywasz się, prawda?

– Kurwa, nigdy nie uważałem na lekcjach biologii starej Ameby Peterson – rzucił w charakterze usprawiedliwienia Jerry. – To zawsze mnie nudziło jak jasny gwint.

Milczał przez parę minut, a ona czekała. Wreszcie się odezwał:

– I co masz zamiar zrobić?

– Usunę – odparła.

W mgnieniu oka się rozpromienił.

– Tak. Tak będzie najlepiej. Naprawdę. To mądre rozwiązanie. Najlepsze dla nas obojga. No bo wiesz, jesteśmy za młodzi, aby związać się przez jakieś dziecko.

– W poniedziałek urwiemy się ze szkoły – stwierdziła. – Znajdziemy lekarza, umówimy się na wizytę i załatwimy tę sprawę definitywnie.

– Chcesz, żebym z tobą poszedł?

– Oczywiście?

– Dlaczego?

– Na miłość boską, Jerry. Nie chcę iść tam sama. Nie chcę sama stawiać temu czoła.

– Nie masz się czego bać – stwierdził. – Dasz sobie radę. Wiem, że potrafisz.

Spojrzała na niego.

– Pójdziesz ze mną. Musisz. Po pierwsze dlatego, że to ty wybulisz za zabieg. Może będziemy musieli odwiedzić kilka gabinetów, żeby wybrać taki, gdzie będzie najtaniej. – Wzdrygnęła się. – To zależy od ciebie.

– To znaczy… chcesz, żebym to JA zapłacił za zabieg?

– Sądzę, że to uczciwe.

– Ile?

– Nie wiem. Przypuszczam, że parę setek.

– Nie mogę – stwierdził.

– Co?

– Nie mogę za to zapłacić, Amy.

– Przez ostatnie dwa lata pracowałeś podczas wakacji. I dorabiasz sobie w prawie wszystkie weekendy.

– Dobrze wiesz, że za sprzątanie i układanie towarów na półkach w sklepie spożywczym płacą mamę grosze.

– Minimum socjalne.


– Tak, ale…

– Kupiłeś ten samochód i wyremontowałeś go. Masz też spore oszczędności. Nieraz mi się tym chwaliłeś.

Skrzywił się.

– Nie mogę tknąć oszczędności.

– A to dlaczego?

– Bo potrzebuję każdego centa na wyjazd do Kalifornii.

– Nie rozumiem.

– Za dwa tygodnie po rozdaniu świadectw spieprzam z tego cholernego miasta Tu nie ma dla mnie przyszłości. Royal City. Śmiechu warte. To zadupie nie ma w sobie nic królewskiego. Z wyjątkiem nazwy. A w ogóle co to za miasto? Piętnaście tysięcy ludzi żyjących w samym środku Ohio, czyli tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.

– Mnie się tu podoba.

– Mnie nie.

– Co spodziewasz się znaleźć w Kalifornii?

– Żartujesz sobie? Dla faceta z głową jest tam cała masa rozmaitych możliwości.

– Ale co spodziewasz się tam znaleźć dla SIEBIE? – spytała.

Nie zrozumiał, co miała na myśli; nie poczuł nawet, kiedy wbiła szpilę.

– Już ci mówiłem, maleńka. W Kalifornii człowiek ma przed sobą więcej perspektyw. Los Angeles. To miejsce w sam raz dla mnie. Kurwa, tak. Facet taki jak ja w mieście takim jak L. A. może zajść naprawdę daleko.

– Co chcesz tam robić?

– Cokolwiek.

– To znaczy?

– Po prostu cokolwiek.

– Od jak dawna planujesz wyjazd do Los Angeles?

– Od roku – odrzekł z kretyńskim uśmieszkiem.

– Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

– Nie chciałem cię denerwować.

– Po prostu zamierzałeś cichaczem się ulotnić.

– Ależ nie. Nie, miałem zamiar być z tobą w kontakcie, maleńka. Myślałem sobie nawet, czyby cię ze sobą nie zabrać.

– Znając cię, na pewno. Jeny, MUSISZ zapłacić za aborcję.

– A dlaczego TY nie możesz za nią zapłacić? – wychrypiał. – Ubiegłego lata też pracowałaś. I w weekendy dorabiasz sobie tak samo jak ja.

– Matka kontroluje moje oszczędności. Nie jestem w stanie wybrać tak dużej sumy nie mówiąc jej, po co mi tyle pieniędzy. Nie ma takiej możliwości.

– A więc powiedz jej.

– Boże, nie mogę. Zabiłaby mnie.

– Pokrzyczy, pokrzyczy i najwyżej przez jakiś czas będziesz miała areszt domowy Ale przejdzie jej.

– Nie przejdzie. Zabije mnie.

– Nie wygłupiaj się. Nic ci nie zrobi.

– Nie znasz mojej matki. Okropnie zasadnicza, a czasami bywa podła. Poza tym jesteśmy katolicką rodziną. Matka jest bardzo pobożna. Bardzo, bardzo pobożna. A dla pobożnej katoliczki aborcja jest strasznym grzechem. To morderstwo. Zdarza się, że mój ojciec wykonuje niekiedy za darmo pewne usługi prawne dla ligi „Prawo do życia". Nie jest takim bigotem jak moja matka To ogólnie rzecz biorąc porządny facet, ale wydaje mi się, że nawet on nie zaaprobowałby aborcji. I WIEM, że moja matka z całą pewnością nigdy tego nie zrobi. Ani teraz, ani nigdy. Zmusi mnie, abym urodziła to dziecko. Wiem, że tak będzie. Aleja nie mogę. Po prostu nie mogę. Boże, nie mogę.

Zaczęła płakać.

– Ejże, dziecino, przecież to nie koniec świata. – Objął ją ramieniem. -Jakoś sobie poradzisz. Będzie dobrze. Przecież wiesz, że życie musi się toczyć dalej.

Nie chciała żadnego wsparcia z jego strony. Ani fizycznego, ani emocjonalnego. Nie od niego. Tyle, że nic nie była w stanie na to poradzić. Położyła głowę na jego ramieniu, gardząc sobą za tę słabość.

– Spokojnie – powiedział. – Uspokój się. Wszystko będzie dobrze. – Kiedy łzy przestały wreszcie płynąć z jej oczu, powiedziała:

– Jeny, musisz mi pomóc. MUSISZ i tyle.

– No…

– Jerry, proszę.

– Wiesz, że zrobiłbym to, gdybym mógł. Usiadła prosto, ocierając oczy chusteczką.

– Jeny, przecież odpowiedzialność spoczywa również na tobie.

– Nie mogę – odrzekł stanowczo, odsuwając jej rękę.

– Po prostu pożycz mi te pieniądze. Oddam ci.

– Nie zdążysz mi oddać w ciągu dwóch tygodni. A ja będę potrzebował każdego dolara, kiedy pierwszego czerwca wyjadę do Kalifornii.

– Chodzi mi tylko o pożyczkę. Nie chciała go prosić, ale nie miała wyboru.

– Nie mogę, nie mogę, nie mogę! – krzyknął jak dziecko w przypływie złego humoru podniesionym, ochrypłym głosem. – Zapomnij o tym! Po prostu o tym zapomnij, Amy. Będę potrzebował każdego centa, kiedy wreszcie wyrwę się z tego cuchnącego miasta.

CHRYSTE, JAK JA GO NIENAWIDZĘ!

Ale nienawidziła również siebie za to, co pozwoliła mu ze sobą zrobić.

– Jeżeli przynajmniej nie pożyczysz mi tych pieniędzy, zadzwonię do twoich rodziców. Powiem im, że mam z tobą dziecko. Napytam ci biedy, Jerry.

Nie sądziła, aby naprawdę była w stanie się do tego posunąć, ale miała nadzieję, że wystarczy sama groźba, by przemówić mu do rozsądku.

– Bóg mi świadkiem, że jeśli nie będę miała innego wyjścia, zmuszę cię, żebyś się ze mną ożenił. Jeśli już mam pójść na dno, zabiorę ciebie ze sobą.

– Czego ty ode mnie chcesz, na litość boską?

– Odrobiny przyzwoitości. To wszystko.

– Nie uda ci się zmusić mnie do małżeństwa.

– Może i nie – przyznała. – Ale mogę narobić niezłego smrodu i zmusić, abyś płacił na dziecko alimenty.

– Nie uda ci się zmusić mnie do niczego, kiedy tylko znajdę się na terytorium innego stanu. Nie ściągniesz ode mnie z Kalifornii ani grosza.

– To się okaże – powiedziała, choć była prawie pewna, że miał rację.

– Tak czy inaczej, nie potrafisz udowodnić, że to ja jestem ojcem.

– A któżby inny?

– Skąd mam to wiedzieć?

– Bo jesteś jedynym, z którym to robiłam.

– Z całą pewnością nie byłem pierwszym – stwierdził.

– Ty draniu.

– Pierwszy był Eddie Talbot.

– Nie robiłam tego z nikim, odkąd pół roku temu zaczęłam spotykać się z tobą.

– Skąd mam wiedzieć, że to prawda?

– Ty WIESZ – powiedziała Ellen z nienawiścią. Miała ochotę kopnąć go, uderzyć, paznokciami rozorać mu twarz do krwi, ale pohamowała się w nadziei, że może mimo wszystko uda się jej wyciągnąć od niego forsę.

– To TWOJE dziecko, Jeny. Nie ma co do tego wątpliwości.

– Nigdy nie doszedłem w tobie – odparł.

– Zrobiłeś to. Kilka razy. A do tego wystarczy tylko raz.

– Jeżeli spróbujesz wnieść sprawę do sądu albo coś w tym rodzaju, ściągnę pięciu czy sześciu kumpli, którzy zaświadczą, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy rżnęłaś się z nimi aż miło.

– Wiesz, że nigdy w moim życiu nie było nikogo oprócz Eddiego i ciebie!

– W sądzie to będzie twoje zdanie przeciwko ich.

– Zostaną oskarżeni o krzywoprzysięstwo!

– Mam paru serdecznych przyjaciół, którzy zrobią wszystko, aby mnie ochronić

– Nawet zniszczą moją reputację?

– Jaką reputację? – spytał z drwiącym uśmieszkiem.

Amy poczuła mdłości. Sytuacja była beznadziejna. Nie było sposobu, aby zmusić go do zrobienia tego, co należało. Była zdana tylko na siebie.

– Odwieź mnie do domu – powiedziała.

– Z przyjemnością – odrzekł.

Powrót do miasta zajął im pół godziny. Przez ten czas żadne z nich nie odezwało się słowem. Dom Harperów znajdował się przy Mapie Lane, w typowej dzielnicy klasy średniej, ze starannie przystrzyżonymi trawnikami i krzewami, świeżo malowanymi domami i płotami, podwójnymi garażami. Harperowie mieszkali w jednopiętrowym neokolonialnym domku, białym z zielonymi okiennicami. W saloniku na parterze paliło się światło.

Kiedy Jerry zatrzymał wóz przy krawężniku, na wprost domu, Amy powiedziała:

– Prawdopodobnie będziemy mijać się na korytarzu podczas ostatniego tygodnia sesji egzaminacyjnej. No i spotkamy się na rozdaniu dyplomów, za dwa tygodnie. Ale wydaje mi się, że rozmawiamy ze sobą po raz ostatni.

– Możesz być tego pewna – rzucił lodowatym tonem.

– Dlatego też nie chciałabym przepuścić okazji, aby powiedzieć ci, że uważam cię za parszywego, wrednego skurwysyna – rzuciła tym samym tonem.

Patrzył na nią, ale nie odezwał się ani słowem.

– Jesteś niedojrzałym chłopczykiem, Jerry. I najprawdopodobniej nigdy nie będziesz mężczyzną.

Nie zareagował. Stali pod latarnią i wyraźnie widziała jego twarz – malowała się na niej obojętność.

Była wściekła z powodu takiego braku reakcji. Chciała odejść ze świadomością, że zraniła go równie mocno, jak on dopiekł jej swoim docinkiem na temat jej reputacji. Nie potrafiła przeklinać. Nie umiała się kłócić. Zwykle wyznawała zasadę „żyj i pozwól żyć innym", ale w tym przypadku niesprawiedliwość, jakiej doświadczyła ze strony Jeny'ego, była tak wielka, że ogarnęła ją przemożna chęć odwetu.

Zebrała się w sobie, by po raz ostatni spróbować mu dogryźć.

– Chciałabym powiedzieć ci jeszcze jedno, niejako w formie przysługi dla twojej następnej dziewczyny, Jerry – powiedziała. -Zachowujesz się jak mały chłopiec jeszcze pod innym względem. Kochasz się jak dzieciak. Również w tej dziedzinie jesteś kompletnie niedojrzały. Wiesz, ile razy udało ci się doprowadzić mnie do orgazmu? Trzy. Kochaliśmy się tyle razy, a ja doszłam tylko trzykrotnie. Jesteś niezgułą, Jeny, i nieudacznikiem. I masz przedwczesny wytrysk. Regularny z ciebie minutowiec. Zrób swojej następnej dziewczynie przysługę i przynajmniej przeczytaj kilka książek o seksie. Eddie Talbot też miał masę wad, ale jeżeli chodzi o seks, nie dorastasz mu do pięt.

W miarę jak wypowiadała te słowa, zobaczyła, że twarz mu tężeje, mięśnie szczęk się zaciskają i zrozumiała, że wreszcie dopiekła mu do żywego.

Czując nieco perwersyjną radość triumfu, otworzyła drzwiczki i przesunęła się na siedzeniu, by wysiąść.

Chwycił ją za przegub i zatrzymał w samochodzie.

– Wiesz, czym jesteś? Świnią, ot co!

– Puść mnie – rzuciła ostro, usiłując uwolnić się z jego uścisku. – Jeżeli mnie nie puścisz, to dowiesz się jeszcze, jak ta śmieszna mała rzecz między twoimi nogami ma się do sprzętu Eddiego Talbota. A jestem pewna, że nie chcesz się o tym dowiedzieć.

Nie przypadła jej do gustu brzmiąca w tych słowach ostra, wroga nuta, ale jednocześnie ogarnęła ją gwałtowna, prymitywna radość wywołana szokiem malującym się na jego twarzy.

Kilkakrotnie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy wyczuła jego seksualną niepewność, a teraz była ona widoczna jak na dłoni.

Był wściekły. Nie tylko puścił jej rękę, ale wręcz odtrącił ją na bok, jakby nagle zorientował się, że trzyma w dłoni węża.

Kiedy wysiadała z samochodu, powiedział:

– Ty dziwko! Mam nadzieję, że twoja stara zmusi cię do urodzenia tego dziecka! I wiesz co? Mam nadzieję, że ten pieprzony bękart nie będzie zdrowy. Tak. Mam nadzieję, że on nie jest normalny. Jesteś paskudną, wyszczekaną pieprzoną dziwką i mam nadzieję, że resztę życia spędzisz ze śliniącym się małym idiotą. To by było dla ciebie najlepsze.

Spojrzała na niego i powiedziała:

– Jesteś odrażający.

Zanim zdążył odpowiedzieć, trzasnęła drzwiczkami.

Wrzucił bieg, przydeptał pedał gazu i odjechał przy wtórze przejmującego pisku opon.

W ciszy, jaka potem nastała, dał się słyszeć krzyk nocnego ptaka.

Amy przeszła przez błękitnawą chmurę dymu cuchnącego paloną gumą i ruszyła w kierunku domu.

Po przejściu kilku kroków całym jej ciałem zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze.

Kiedy jej ojciec zgodził się, by wróciła do domu później niż zazwyczaj, powiedział:

– Bal maturalny to szczególna noc w życiu dziewczyny. To wielkie wydarzenie, jak szesnaste albo dwudzieste pierwsze urodziny. Nie ma drugiej takiej nocy jak noc balu maturalnego.

Jak się okazało, jego słowa w dość pokrętny sposób okazały się prawdziwe. Amy nigdy nie przeżyła podobnej nocy. I miała nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała przeżyć drugiej takiej.

Noc balu maturalnego, sobota, siedemnasty maja 1980 roku.

Ta data na zawsze pozostanie w jej pamięci.

Kiedy dotarła do frontowych drzwi, zatrzymała się, a jej dłoń znieruchomiała na klamce. Bała się wejść do domu. Nie chciała spotkać się tej nocy z matką.

Nie zamierzała poinformować jej, że jest w ciąży. Jeszcze nie. Może za kilka dni. Za tydzień lub dwa. I tylko jeśli nie będzie miała wyjścia. Tymczasem zacznie szukać sposobu wyplątania się z tej kabały, choć w głębi serca nie łudziła się, że to jej się uda. Nadzieja na wyjście z trudnej sytuacji była raczej znikoma.

Nie chciała teraz rozmawiać ze swoimi rodzicami. Była zanadto wzburzona sposobem, w jaki potraktował ją Jerry, do tego stopnia, że nie ufała samej sobie, czy będzie w stanie dochować tajemnicy.

Mogła wygadać się przez przypadek lub podświadomie, spragniona kary i współczucia.

Jej dłoń, wilgotna od potu, nadal spoczywała na klamce.

Miała ochotę odejść, zwyczajnie opuścić miasto i rozpocząć nowe życie. Tyle tylko, że nie miała dokąd pójść. No i nie miała pieniędzy.

Brzemię odpowiedzialności, jakie spoczywało na jej barkach, wydawało się nieomal nie do udźwignięcia. A kiedy Jerry dokonał ostatniej dziecinnej próby zranienia jej, kiedy życzył, by wydała na świat zdeformowane dziecko, dołożył jeszcze jeden kamyk do ciężaru, jakim była obarczona. Naturalnie nie wierzyła, aby klątwa Jerry'ego miała jakąkolwiek moc. Było jednak możliwe, że matka zmusi ją, by mimo wszystko urodziła dziecko – i istniała szansa, że dziecko przyjdzie na świat zdeformowane, a tym samym na zawsze będzie od niego uzależniona.

Prawdopodobieństwo, że faktycznie tak się stanie, było niewielkie, ale nie aż tak, by mogła o nim zapomnieć; podobne nieszczęścia przydarzały się ludziom każdego dnia. Codziennie rodziły się okaleczone dzieci. Niemowlęta pozbawione rączek i nóżek. Zniekształcone. Dzieci z porażeniem mózgowym. Lista możliwych wad wrodzonych była bardzo długa i przerażająca.

W końcu otworzyła drzwi i weszła do domu.

2

Chudy, biały jak kreda, o włosach cienkich i siwych jak pajęczyna, ubrany od stóp do głów na biało Duch przedzierał się spiesznie przez zatłoczoną lunaparkową alejkę. Brnął przed siebie jak blady słup dymu, prześlizgując się bez trudu przez najwęższe luki w ludzkiej ciżbie; zdawał się płynąć z prądem nocnej bryzy.

Z platformy naganiacza przy Tunelu Strachu, znajdującej się cztery stopy nad ziemią, Conrad Straker obserwował albinosa. Widząc zbliżającego się Ducha natychmiast przerwał swój potoczysty monolog. Z tyłu za Strakerem bez przerwy rozbrzmiewała hałaśliwa muzyka.

Co trzydzieści sekund wielka głowa klauna – dużo większa, bardziej złożona i lepiej animowana wersja oblicza zdobiącego jego pierwszy Tunel Strachu przed dwudziestu siedmiu laty, mrugała do przechodzących i wydawała nagrane czterotaktowe szczeknięcie śmiechu – „Haa, haa, haa, haaaaa!"

Czekając na albinosa Straker zapalił papierosa. Dłoń mu drżała. Zapałka zakołysała się w powietrzu. Wreszcie Duch dotarł do Tunelu Strachu i wszedł na platformę naganiacza.

– Załatwione – stwierdził. – Dałem jej darmowy bilet. – Miał dźwięczny, łagodny, głos, który jednak zawsze było doskonale słychać nawet pośród lunaparkowego zgiełku.

– Niczego nie podejrzewała?

– Oczywiście, że nie. Ucieszyła się z darmowego seansu u wróżki. Zachowywała się tak, jakby naprawdę uwierzyła, że Madame Zena potrafi widzieć przyszłość.

– Nie chciałbym, aby myślała, że została wybrana celowo – rzekł Straker zatroskany.

– Uspokój się – rzucił Duch. – Sprzedałem jej starą bajeczkę, a ona z miejsca ją kupiła. Powiedziałem jej, że moim zadaniem jest krążenie po głównej alei i rozdawanie przypadkowym ludziom darmowych biletów ot, tak sobie, dla wzbudzenia zaciekawienia. Public relations.

Straker zmarszczył brwi.

– Na pewno podszedłeś do właściwej dziewczyny?

– Do tej, którą mi pokazałeś.

Nad nimi wielki mechaniczny klaun ponownie wybuchnął urywanym śmiechem. Zaciągając się szybko i nerwowo papierosem Straker mówił dalej:

– Ma jakieś szesnaście lat. Włosy bardzo ciemne, prawie czarne. Ciemne oczy Około pięciu stóp pięciu cali wzrostu.

– Jasne – mruknął Duch. – Tak jak inne w poprzednim sezonie.

– Ta nosiła niebieskoszary sweter. Była z blondynem, chyba swoim rówieśnikiem

– To ona – stwierdził Duch przeczesując proste włosy długimi, wąskimi, mlecznobiałymi palcami.

– Jesteś pewien, że wykorzystała bilet?

– Tak. Zaprowadziłem ją wprost do namiotu Zeny.

– Może tym razem…

– Co ona robi z tymi dzieciakami, które jej podsyłasz?

– Przepowiadając im przyszłość dowiaduje się możliwie jak najwięcej na ich temat – pyta o nazwiska, o to, jak nazywają się ich rodzice i tak dalej.

– Dlaczego?

– Bo chcę to wiedzieć.

– Ale dlaczego?

– Nie twoja sprawa.

Za nim wewnątrz ogromnego Tunelu Strachu dziewczęta krzyczały przeraźliwie, kiedy coś wyskoczyło na nie z ciemności. Ich piski przerażenia były w dużej mierze udawane; jak tysiące nastolatek przed nimi, tak i one wykorzystywały pretekst strachu, by przytulić się mocniej do siedzących obok nich chłopców. Ignorując krzyki za plecami, Duch wpatrywał się z przejęciem w Strakera; w bladych, prawie bezbarwnych, półprzeźroczystych oczach albinosa malowało się zakłopotanie.

– Muszę się czegoś dowiedzieć. Czy ty kiedykolwiek… eee… czy kiedykolwiek tknąłeś choć jednego z dzieciaków, które wysyłałem do Zeny?

Straker spojrzał na niego.

– Jeżeli pytasz mnie, czy napastowałem seksualnie jakiegoś chłopca lub dziewczynę, którymi byłem zainteresowany, odpowiedź brzmi: nie. To absurd.

– Nie chciałbym brać udziału w czymś takim – stwierdził Duch.

– Masz brudne myśli – rzekł Straker, zdegustowany. – Na litość Boską, ja nie szukam świeżego ciała. Chodzi mi o pewne konkretne dziecko, kogoś szczególnego.

– Kogo?

– Nie twoja sprawa. – Jak zawsze podniecony perspektywą pomyślnego zakończenia swoich długich poszukiwań, Conrad dodał: – Muszę teraz pójść do namiotu Zeny. Prawdopodobnie już skończyła z tą dziewczyną. To może być ona. To może być ta, której szukam. W Tunelu Strachu dziewczęta ponownie zaczęły krzyczeć; ściany znacznie wytłumiały ten dźwięk.

Kiedy Straker skierował się ku schodkom, pragnąc jak najszybciej usłyszeć, czego dowiedziała się Zena, albinos zatrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– W poprzednim sezonie niemal w każdym mieście, gdzie się zatrzymywaliśmy, był jakiś dzieciak, który przykuwał twoją uwagę. Czasami dwoje lub troje. Jak długo już szukasz?

– Piętnaście lat.

Duch zamrugał. Przez chwilę cienkie przezroczyste powieki przesłoniły jego dziwne oczy, nie zakrywając ich zupełnie.

– Piętnaście lat? To bez sensu.

– Nie dla mnie.

– Posłuchaj… Pracuję dla ciebie od zeszłego sezonu i do tej pory nie narzekałem. Ale ta sprawa z dzieciakami naprawdę nie daje mi spokoju. Jest w tym coś przerażającego. I w tym roku wszystko zaczęło się od nowa. Nie chcę brać w tym udziału.

– To zrezygnuj. Rzuć robotę i z głowy – rzucił ostro Straker. – Idź pracować dla kogoś innego.

– Tyle tylko, że z tym jednym wyjątkiem lubię to, co robię. To dobra praca i dobrze płatna.

– A więc rób to, za co ci płacę i o nic nie pytaj – mruknął Straker. – Albo spadaj stąd. Wybór należy do ciebie.

Straker usiłował odsunąć się od albinosa, ale Duch mocno trzymał ramię wyższego mężczyzny. Jego chuda, wilgotna, biała jak kość ręka miała zdumiewająco silny uścisk.

– Powiedz mi jedno. Zaspokój moją ciekawość.

– To znaczy? – spytał zniecierpliwiony Straker.

– Jeśli już znajdziesz tego, kogo szukasz… czy to będzie chłopak, czy dziewczyna… zamierzasz skrzywdzić jego lub ją?

– Oczywiście, że nie – skłamał Straker. – Czemu miałbym to robić?

– Bo widzisz, nie rozumiem, dlaczego tak się zawziąłeś na tego kogoś, że chcesz go odnaleźć… chyba że…

– Posłuchaj – rzekł Straker. – Jest pewna kobieta, wobec której mam olbrzymi dług wdzięczności. Znałem ją wiele lat temu, ale nasze drogi się rozeszły. Wiem, że ma już dzieci i za każdym razem, kiedy widzę dzieciaka podobnego do niej, sprawdzam go. Kto wie, może szczęście mi dopisze. Natknąwszy się na jej córkę lub syna, odnajdę ją i wreszcie będę mógł spłacić swój dług. Duch zmarszczył brwi.

– Zadajesz sobie sporo trudu, żeby…

– Bo to naprawdę wielki dług – rzekł Straker, przerywając mu. – Chodzi o moje sumienie. Nie zazna spokoju, dopóki nie załatwię tej sprawy do końca.

– Ale szansa, że ona ma dziecko podobne do niej i że ten dzieciak któregoś dnia trafi do twojego Tunelu Strachu… Czy zdajesz sobie sprawę, jak znikome jest takie prawdopodobieństwo?

– Wiem, że to mało prawdopodobne – mruknął Straker. – Ale co mi szkodzi mieć oko na dzieciaki, które ją przypominają. To nic nie kosztuje. A w życiu zdarzają się jeszcze dziwniejsze przypadki.

Albinos spojrzał Strakerowi w oczy, szukając w nich fałszu lub prawdy. Za to Straker nie był w stanie nic wyczytać z oczu Ducha. Były tak bezbarwne, że nie miały odrobiny wyrazu. Białe. Bladoróżowe. Wodniste. Bezdenne oczy. Spojrzenie albinosa było przeszywające, ale lodowate.

Wreszcie Duch powiedział:

– W porządku. Skoro chodzi ci tylko o odnalezienie kogoś, bo chcesz spłacić stary dług… nie mam nic przeciwko temu, aby ci pomóc.

– Dobrze. A więc sprawa załatwiona. Teraz muszę jeszcze pomówić z Guntherem, a potem pójdę do Zeny. Ty zajmij się naganianiem klientów – rzekł Straker, uwalniając się wreszcie z uchwytu wilgotnej, lepkiej dłoni albinosa.

Wewnątrz Tunelu Strachu nowy chórek dziewczęcych głosów zawył w piskliwej imitacji przerażenia. Kiedy z wielkich ust klauna popłynęła kolejna porcja mechanicznego śmiechu, Straker szybkim krokiem przeszedł przez platformę pod transparentem z napisem NAJWIĘKSZY TUNEL STRACHU NA ŚWIECIE! Zszedł po drewnianych schodach, minął czerwono-czarną budkę kasy i zatrzymał się na chwilę przy rampie wjazdowej, gdzie kilka osób z biletami w dłoniach zajmowało miejsca w jaskrawo pomalowanych wagonikach, które jadą przez tunel.

Conrad uniósł wzrok na Gunthera, który stał na mierzącej sześć stóp kwadratowych platformie, cztery stopy nad wjazdem. Gunther wymachiwał długimi rękoma i warczał na ludzi w wagonikach udając, że im wygraża. Był potężnie zbudowany, mierzył ponad sześć i pół stopy wzrostu, a na jego ciało składało się więcej niż dwieście pięćdziesiąt funtów mięśni i kości. Ubrany był od stóp do głów na czarno, a na głowie nosił hollywoodzką kopię maski Frankensteina, której brzegi wciskał pod kołnierz. Miał też rękawice potwora – wielkie, zielone, gumowe dłonie upstrzone plamami sztucznej krwi, sięgające daleko w głąb rękawów jego marynarki.

Gunther zauważył, że Conrad na niego patrzy i odwróciwszy się, posłał mu wyjątkowo groźne warknięcie. Straker uśmiechnął się. Złączył kciuk i palec wskazujący prawej dłoni w małe kółko – na znak aprobaty. Gunther zaczął krążyć po platformie w niezdarnym, upiornym tańcu zadowolenia. Ludzie czekający na wejście do wagoników wybuchnęli śmiechem i nagrodzili występ oklaskami. W tej samej chwili obdarzony doskonałym zmysłem scenicznym Gunther ponownie zmienił się w rozszalałą bestię i wydał przeciągły, gardłowy ryk. Kilka dziewcząt wrzasnęło. Gunther zawył, potrząsnął głową, warknął, tupnął nogą, syknął i zaczął wymachiwać rękoma.

Uwielbiał swoją pracę.

Straker odwrócił się z uśmiechem od Tunelu Strachu i wmieszał się w tłum ludzi na głównej alei. Kiedy zbliżał się do namiotu Zeny, jego uśmiech przygasł. Pomyślał o ciemnowłosej, ciemnookiej dziewczynie, którą widział z platformy naganiacza, zaledwie przed chwilą. Może to była ona. Może to była córka Ellen. Nawet po tylu latach myśl o tym, co Ellen uczyniła z jego synkiem, przepełniała go płomieniem nienawiści, zaś szansa na dokonanie zemsty nadawała jego sercu inny rytm i sprawiała, że krew zaczynała szybciej krążyć w żyłach.

Zanim jeszcze dotarł do namiotu Zeny, uśmiech na jego ustach zmienił się w groźny grymas. Przyodziana w czerwień, czerń i złoto, przyozdobiona gwiaździstą szarfą, sporą liczbą pierścionków i zbyt grubą warstwą szminki, Zena siedziała sama w słabo oświetlonym namiocie, czekając na Conrada. Cztery świeczki paliły się wewnątrz czterech oddzielnych szklanych „kominków", rzucając pomarańczową poświatę, która nie dosięgała rogów pomieszczenia. Jeszcze jednym źródłem światła była kryształowa kula stojąca pośrodku stołu. Muzyka, podniesione głosy, pokrzykiwania naganiaczy i wrzaski rozbawionej młodzieży napływały od strony alejki przez grube płótno namiotu. Po lewej stronie stołu w ogromnej klatce stał kruk z przekrzywionym łebkiem. Jednym lśniącym okiem wpatrywał się w kryształową kulę. Madame Zena, jak sama siebie nazywała, udawała Cygankę obdarzoną nadprzyrodzoną mocą. Nie miała w sobie nawet kropli cygańskiej krwi i jedyną rzeczą dotyczącą przyszłości, jaką potrafiła przepowiedzieć, było, że nazajutrz rano wzejdzie słońce, aby wieczorem powrócić za horyzont. Pochodziła z Polski. Pełne jej nazwisko brzmiało Zena Anna Penetsky.

Wędrowała z wesołym miasteczkiem od dwudziestu ośmiu lat; zaczęła mając zaledwie piętnaście i nigdy nie pragnęła innego życia. Lubiła podróże, wolność i pracowników lunaparku.

Od czasu do czasu jednak nużyło ją przepowiadanie przyszłości, a bezgraniczna naiwność klientów wprawiała w zakłopotanie. Znała tysiąc sposobów, aby wydoić klienta, tysiąc sposobów, by przekonać go (już po tym, jak zapłacił jej za wróżenie z ręki), aby wysupłał kolejnych kilka zielonych w zamian za dokładniejsze i pełniejsze informacje o jego przyszłości.

Łatwość, z jaką manipulowała ludźmi, wprawiała ją w osłupienie. Powiedziała sobie, że to, co robi, jest słuszne, bowiem tamci -to obcy, mieszczuchy, a nie pracownicy lunaparku, a co za tym idzie, nie są PRAWDZIWYMI ludźmi. Był to normalny punkt widzenia lunaparkowców, ale Zena nie zawsze potrafiła być dostatecznie stanowcza. Zdarzało się, że dręczyło ją poczucie winy. Bywało, że zastanawiała się, czy nie powinna zerwać z przepowiadaniem przyszłości. Mogła wziąć sobie partnera, kogoś, kto zajmował się już kiedyś wróżeniem z dłoni. Oznaczało to dzielenie się zyskami, ale Zena bynajmniej się tym nie przejmowała. Była właścicielką stanowiska gier zręcznościowych (rzucania kółkami na butelki) i bardzo rentownego baru szybkiej obsługi. W ciągu roku potrafiła zarobić więcej niż pół tuzina mieszczuchów na ich nudnych, ciepłych posadach. Mimo to nadal odgrywała cygańską wróżkę, bowiem musiała coś robić: nie należała do ludzi, którzy siedzą bezczynnie i uważają bierność za najlepszy sposób na życie.

W wieku lat piętnastu była już dojrzałą kobietą i rozpoczęła swoją karierę w lunaparku jako tancerka wykonująca taniec erotyczny. W ostatnich dniach, kiedy rola Madame Zeny sprawiała jej coraz mniej satysfakcji, często zastanawiała się nad otworzeniem własnego show z dziewczętami. Kto wie, może nawet sama wróciłaby na scenę. To mogłoby być miłe.

Miała czterdzieści trzy lata, ale wiedziała, że w dalszym ciągu potrafiłaby podniecić niejednego mężczyznę. Wyglądała o dziesięć lat młodziej. Włosy kasztanowe, gęste, nie naznaczone siwizną okalały urodziwą, pozbawioną zmarszczek twarz o mocnych rysach. Jej ciepłe, łagodne oczy miały rzadki fiołkowy odcień. Przed laty, kiedy zaczynała pracę jako tancerka, była bardzo zmysłowa. To zostało jej do dzisiaj. Dzięki diecie i ćwiczeniom zachowała doskonałą figurę; natura również okazała się dla niej przychylna i duże, krągłe piersi z biegiem lat nie obwisły. Jednak nawet marząc o powrocie na scenę, zdawała sobie sprawę, że jej przyszłość będzie wyglądała zupełnie inaczej. Taniec erotyczny był ni mniej, ni więcej tylko jeszcze jednym sposobem na manipulowanie mieszczuchami, podobnie jak przepowiadanie przyszłości. Jedyna rzecz, jakiej naprawdę pragnęła, to oderwać się od tego przynajmniej na pewien czas. Będzie musiała wymyślić dla siebie jakieś inne zajęcie.

Kruk poruszył się na swojej żerdce i zatrzepotał skrzydłami, wyrywając ją z zamyślenia. W chwilę później Conrad Straker wszedł do namiotu. Usiadł na krześle, na którym zwykle siadali klienci – dokładnie naprzeciw Zeny. Pochylił się do przodu, spięty i zaniepokojony.

– No i?

– Bez powodzenia – odparła krótko Zena. Pochylił się jeszcze bardziej.

– Na pewno mówimy o tej samej dziewczynie?

– Tak.

– Nosiła szaroniebieski sweter.

– Tak, tak – rzuciła niecierpliwie Zena. – Miała bilet od Ducha.

– Jak miała na imię? Dowiedziałaś się, jak się nazywała?

– Oczywiście. Laura Alwine.

– A jej matka?

– Sandra. Nie Ellen. Sandra. I Sandra jest naturalną blondynką, nie brunetką jak Ellen. Laura twierdzi, że ma ciemne włosy i ciemną oprawę oczu po ojcu. Przykro mi, Conradzie. Przepowiadając jej przyszłość starałam się wyciągnąć ile się da, ale żadna z informacji nie pokrywała się z twoimi oczekiwaniami.

– Byłem przekonany, że to ona.

– Zawsze jesteś tego pewien.

Spojrzał na nią, a twarz mu poczerwieniała. Wbił wzrok w blat stołu i nagle wpadł w pasję, jakby ujrzał w drewnie coś, co go rozwścieczyło. Rąbnął pięścią w stół, raz i drugi. Potem jeszcze raz i jeszcze… Wnętrze namiotu wypełniło się głośnymi, miarowymi odgłosami jego wściekłości. Conrad dygotał, dyszał, ociekał potem. Oczy mu błyszczały, klął na cały głos, a drobinki śliny pryskały na blat stolika. Nagle wydał dziwny, ochrypły, zwierzęcy charkot; jego pięść w dalszym ciągu waliła w stół, jakby blat był żywą istotą, która zrobiła mu coś złego.

Zena nie była zaskoczona jego wybuchem. Przywykła do tych szaleńczych napadów wściekłości. Była przecież przed dwa lata jego żoną. Tamtej burzliwej nocy w sierpniu 1955 roku stała w strugach deszczu patrząc, jak kręci się samotnie na puszczonej wstecz karuzeli. Wydawał się wtedy taki przystojny, taki romantyczny, bezradny i załamany, że obudził jej matczyne, ale i zmysłowe instynkty i zdobył jej serce, czego dotąd nie udało się dokonać żadnemu innemu mężczyźnie. W lutym następnego roku oboje odbyli przejażdżką na kręcącej się do przodu karuzeli. Zaledwie w dwa tygodnie po ślubie Conrad wściekł się na Zenę, bo jego zdaniem zrobiła coś nie tak – i uderzył ją. Kilkakrotnie. Była zbyt oszołomiona, by się bronić. Później Conrad był pełen skruchy, zakłopotany, wstrząśnięty tym, co uczynił. Płakał i błagał o przebaczenie. Była pewna, że ten napad złego humoru był wyjątkiem, a nie przykładem typowego dlań zachowania.

Jednak już w trzy tygodnie później ponownie ją zaatakował i mocno poturbował. Dwa tygodnie po tym incydencie, kiedy znowu wpadł w szał i próbował ją uderzyć, ona zaatakowała pierwsza. Trzasnęła go kolanem w krocze i rozorała mu twarz paznokciami z taką furią, że spasował. Od tej pory stale była czujna i wypatrywała najdrobniejszych oznak kolejnego przypływu wściekłości, żeby wiedzieć, kiedy i jak się bronić.

Zena bardzo się starała, aby mimo paskudnego charakteru Conrada ich małżeństwo się nie rozpadło. Było dwóch Conradów Strakerów. Pierwszy był ponurym brutalem o iście zwierzęcych, nieprzewidywalnych reakcjach, zdumiewających umiejętnościach i zamiłowaniu do sadyzmu. Drugi Conrad był łagodnym, rozważnym, wręcz czarującym facetem, dobrym kochankiem, inteligentnym i twórczym. Przez pewien czas Zena wierzyła, że duża doza miłości, cierpliwości i zrozumienia zdoła go zmienić.

Była pewna, iż osobowość przerażającego pana Hyde'a z czasem odejdzie w zapomnienie, Conrad się ustatkuje i pozostanie w nim tylko dobry i szlachetny doktor Jekyll. Jednak, im więcej dawała mu swojej miłości i zrozumienia, tym bardziej stawał się gwałtowny i brutalny, jak gdyby postawił sobie za punkt honoru udowodnienie, że nie jest wart jej miłości.

Wiedziała, że gardził sobą. Niezdolność do polubienia samego siebie i niemożność uspokojenia duszy, a także frustracja wywołana tą niemożliwą do uleczenia autonienawiścią – to były główne przyczyny jego okresowych szaleńczych ataków wściekłości. Coś potwornego musiało przytrafić mu się dawno, bardzo dawno temu, kiedy był jeszcze dzieckiem, jakaś mroczna tragedia, która pozostawiła w jego wnętrzu rany i blizny tak głębokie, że nawet miłość Zeny nie była w stanie ich zaleczyć. Jakiś horror z odległej przeszłości, potworne nieszczęście, za które czuł się odpowiedzialny, sprawiło że każdej nocy dręczyły go koszmarne sny. Był trawiony płomieniem poczucia winy, który palił się w jego wnętrzu przez całe lata, obracając kawałek po kawałku jego serce w popiół.

Zena wielokrotnie usiłowała poznać tajemnicę dręczącą Conrada, on jednak nie chciał zdradzić jej swego sekretu, w obawie, że prawda na zawsze odepchnęłaby ją od męża i obróciła przeciwko niemu. Zapewniała go, że nic, co jej powie, nie może sprawić, by poczuła do niego odrazę. Byłoby dla niego lepiej, gdyby zdecydował się w końcu pozbyć tego upiornego brzemienia. Conrad jednak nie potrafił się na to zdobyć. Zena dowiedziała się tylko jednego: wydarzenie, które nie dawało mu spokoju, miało miejsce w Wigilię, kiedy Conrad miał zaledwie dwanaście lat. Od tamtego wieczoru zmienił się diametralnie. Dzień po dniu narastało w nim coraz większe zgorzknienie i rozgoryczenie. Coraz częściej przejawiał skłonności do przemocy. Przez krótki okres po urodzeniu przez Ellen upragnionego dziecka, chociaż było ono tak potwornie zdeformowane, stan Conrada bardzo się poprawił. Gdy jednak Ellen zabiła dziecko, jeszcze bardziej pogrążył się w rozpaczy i nienawiści do siebie. Było raczej mało prawdopodobne, aby ktoś kiedykolwiek zdołał wydobyć go z psychicznej otchłani, w którą sam siebie wtrącił.

Wreszcie po dwóch latach starań, aby ich małżeństwo przetrwało, i nieustannymi obawami przed gniewem Conrada, Zena pogodziła się z faktem, że rozwód jest nieunikniony. Zostawiła go, ale nie przestali być przyjaciółmi. Łączyły ich więzy, których nic nie mogło rozerwać, niemniej oboje zdawali sobie sprawę, iż nie są w stanie prowadzić wspólnie szczęśliwego życia.

Odbyła przejażdżkę na karuzeli kręcącej się wstecz.

Teraz, gdy Zena patrzyła, jak Conrad wyładowuje swą wściekłość na stole, uświadomiła sobie, że miłość, jaką niegdyś czuła do niego, przerodziła się we współczucie. Nie czuła już pożądania, a jedynie dojmujący smutek.

Conrad klął dalej, a kropelki śliny wypryskały spomiędzy jego bezkrwistych, wykrzywionych wściekle warg. Pięść raz po raz z hukiem uderzała w stół.

Kruk zatrzepotał lśniącymi, czarnymi skrzydłami i zaskrzeczał.

Zena czekała cierpliwie.

Niebawem Conrad zmęczył się i uspokoił. Odchylił się do tyłu na krześle, mrugając powiekami, jakby nie był pewien, gdzie się właściwie znajduje.

Po minucie milczenia Zena odezwała się:

– Conradzie, nie znajdziesz dziecka Ellen. Czemu po prostu nie dasz sobie z tym spokoju?

– Nigdy – odparł ochrypłym głosem.

– Przez dziesięć lat wynajmowałeś cały sztab detektywów. Jednego po drugim. Bywało, że nawet kilku naraz. Wydałeś na nich małą fortunę, ale oni nic nie znaleźli. Najmniejszego śladu.

– Bo byli nieudacznikami. Nie znali się na swojej robocie – rzekł posępnie Straker.

– Ty również przez wiele lat prowadziłeś poszukiwania na własną rękę.

– Znajdę to, czego szukam.

– Dziś wieczorem znowu się omyliłeś. Czy naprawdę uważasz, że znajdziesz jej dzieciaki TUTAJ, na wiosennym festynie w Coal Country w Pensylwanii? Jeśli chcesz znać moje zdanie, uważam, że to mało prawdopodobne.

– Miejsce równie dobre jak każde inne.

– Może Ellen nie pożyła na tyle długo, by związać się z innym mężczyzną. Brałeś to pod uwagę? Może ona już od dawna nie żyje

– Żyje.

– Nie możesz mieć pewności.

– Mam.

– A nawet jeżeli żyje, to skąd wiadomo, że ma dzieci?

– Ma. One na pewno gdzieś są.

– Do diabła, nie masz najmniejszego powodu, by tak twierdzić!

– Widziałem znaki.

Zena spojrzała w jego lodowate, błękitne oczy i zadrżała. Znaki? Czy Conrad był w dalszym ciągu na wpół szalony – a może zupełnie stracił rozum? Kruk postukał dziobem w metalowe pręty klatki.

– A jeżeli jakimś cudem odnajdziesz dzieciaki Ellen – zaczęła – co z nimi zrobisz?

– Już ci mówiłem.

– Powiedz jeszcze raz – mruknęła, obserwując go z uwagą.

– Chcę powiedzieć jej dzieciakom, co ona zrobiła – rzekł Conrad. – Chcę, aby wiedziały, że jest dzieciobójczynią. Chcę nastawić je przeciwko niej. Wykorzystam swoje umiejętności, aby przekonać je, że ich matka jest plugawą, odrażającą zbrodniarką, najgorszego rodzaju, jaki tylko można sobie wyobrazić. Dzieciobójczynią. Sprawię, że znienawidzą ją równie mocno jak ja jej nienawidzę W rezultacie odbiorę jej dzieci, choć nie tak brutalnie jak ona odebrała mi synka.

Jak zawsze, kiedy mówił na ten temat, w jego głosie słychać było niezłomne przekonanie. I jak zawsze Zena miała wrażenie, że kłamie. Była pewna, że miał wobec nich inne plany, a zemsta, jaką sobie obmyślił, była bardziej brutalna i okrutna niż to, co dwadzieścia pięć lat temu Ellen zrobiła z dziwnym, kłopotliwym dzieckiem-potworkiem. Jeżeli Conrad zamierzał zabić dzieci Ellen, kiedy – i jeżeli -je odnajdzie, Zena nie chciała brać w tym udziału. Nie miała zamiaru stać się współwinną morderstwa.

Mimo to nadal pomagała mu w poszukiwaniach. Czyniła to tylko dlatego, że nie wierzyła, aby kiedykolwiek udało mu się odnaleźć to, czego szukał. Pomoc, jakiej mu udzielała, wydawała się zgoła nieszkodliwa; właściwie próbowała go tylko udobruchać. To wszystko. Jego poszukiwania nie miały szans powodzenia. Nigdy nie odnajdzie dzieci Ellen, zakładając, że w ogóle istnieją. Conrad odwrócił od niej wzrok i spojrzał na kruka.

Ptak zmierzył go jednym czarnym i lśniącym jak smoła okiem, a kiedy ich spojrzenia spotkały się, kruk znieruchomiał. Z zewnątrz słychać było dźwięki muzyki płynącej z organów parowych i głos stutysięcznego tłumu, jaki zawitał do lunaparku w ostatnim dniu jego pobytu w miasteczku. Zlały się w jeden rytmiczny szum, przypominający oddech gigantycznej bestii.

W oddali wielki mechaniczny klaun na szczycie Tunelu Strachu raz po raz wybuchał ochrypłym śmiechem.

3

Kiedy Amy weszła do domu za kwadrans dwunasta, usłyszała dobiegające z kuchni przytłumione głosy. Zdziwiła się, że ojciec jeszcze nie spał, choć w sobotnie wieczory kładł się zazwyczaj wcześnie, aby w niedzielę pójść na pierwszą poranną mszę do kościoła; tym samym resztę dnia mógł poświęcić swojemu hobby – miniaturowej kolejce i dobudowywaniu do niej coraz to nowych elementów.

Jednak w kuchni znalazła tylko matkę. Głosy dochodziły z radia, nastawionego na telefoniczny talk show jednej z chicagowskich stacji. Radio było ściszone.

W pokoju unosił się słaby zapach czosnku, cebuli i sosu pomidorowego.

Światło było zgaszone. Paliła się tylko pojedyncza żarówka nad zlewem i lampka z abażurem, wisząca nad kuchenką. Z radia płynęła łagodna zielonkawa poświata.

Ellen Harper siedziała przy kuchennym stole; splecione ręce położyła na blacie, oparła na nich głowę i patrzyła w przeciwną stronę, nie w kierunku drzwi, w których pojawiła się Amy. Wysoka szklaneczka wypełniona w połowie żółtym płynem znajdowała się w zasięgu ręki Ellen. Amy nie musiała próbować, aby wiedzieć, co to takiego. Jej matka zawsze piła to samo – wódkę z sokiem pomarańczowym. W nadmiernej ilości.

Śpi, pomyślała z ulgą Amy.

Odwróciła się od matki, zamierzając pójść na górę do swego łóżka, ale Ellen odezwała się nagle:

– Ty…

Amy westchnęła i spojrzała na nią.

Oczy Ellen były mętne, przekrwione, powieki jej opadały. Zamrugała ze zdumienia.

– Co ty robisz w domu? – spytała. – Przyszłaś ponad godzinę za wcześnie.

– Jeny się rozchorował – skłamała Amy. – Musiał wrócić do domu.

– Ale przyszłaś godzinę za wcześnie – powtórzyła jej matka spoglądając na nią ze zdumieniem i raz po raz mrugając powiekami, usiłując przeniknąć opary alkoholowej mgiełki, które spowijały jej myśli.

– Jerry źle się poczuł, mamo. Widocznie na balu zjadł coś, co mu zaszkodziło.

– To były TAŃCE, nieprawdaż?

– Oczywiście. Ale było też jedzenie. Przystawki, ciasta, ciasteczka, poncz i takie tam. Widocznie coś mu nie posłużyło.

– Komu?


– Jerry'emu – stwierdziła spokojnie Amy. Jej matka zmarszczyła brwi.

– Jesteś pewna, że to wszystko, co się wydarzyło?

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To wydaje mi się… zabawne – powiedziała ochryple Ellen sięgając po nie dopitego drinka. – Podejrzane.

– Co może być podejrzanego w tym, że Jerry się rozchorował? – spytała Amy.

Ellen sączyła wódkę z sokiem pomarańczowym. Wpatrywała się w Amy ponad krawędzią szklanki, a jej spojrzenie było bardziej przenikliwe niż przed minutą.

Rozdrażniona Amy odezwała się, zanim matka zdążyła ją o cokolwiek oskarżyć:

– Mamo, nie spóźniłam się. Przyszłam wcześniej. Chyba nie powinnaś mi robić wyrzutów.

– Nie wymądrzaj się – powiedziała jej matka.

Amy wbiła wzrok w podłogę i zaczęła przestępować nerwowo z nogi na nogę.

– Nie pamiętasz, co rzekł nasz Pan? – zapytała Ellen. – Czcij ojca swego i matkę swoją. Oto, co On mówi. Czy naprawdę po tylu latach uczęszczania do kościoła i studiowania Biblii nic ci nie zostało w głowie?

Amy nie odpowiedziała. Z doświadczenia wiedziała, że w takich sytuacjach najlepiej było milczeć.

Ellen dopiła drinka i wstała. Krzesło zaszurało po płytkach podłogi, kiedy odsuwała je do tyłu. Obeszła stół lekko chwiejąc się na nogach i zatrzymała się przed Amy. Miała kwaśny oddech.

– Starałam się, tak bardzo się starałam zrobić z ciebie dobrą chrześcijankę. Pilnowałam, żebyś chodziła do kościoła. Zmuszałam cię do czytania Biblii codziennych modlitw. Modliłam się z tobą aż do upadłego. Nauczyłam ciętego, co dobre. Starałam się powstrzymać cię przed czynieniem zła. Ale zawsze miałam świadomość, że możesz wybrać jedną z dwóch stron. Jedną z nich. Dobro albo zło.

Zakołysała się i położyła dłoń na ramieniu Amy, żeby utrzymać równowagę.

– Widziałam w tobie wielki potencjał do czynienia zła. Codziennie modliłam się z całego serca do Najświętszej Panienki, aby cię strzegła i czuwała nad tobą. Masz w sobie mrok i nigdy nie możesz pozwolić mu wydostać się na powierzchnię.

Ellen przybliżyła się, uniosła brodę Amy i zajrzała jej głęboko w oczy.

Amy miała wrażenie, jakby gdzieś w jej głowie wiły się odrażające, zimne jak lód węże.

Ellen przyglądała się jej z osobliwą pijacką intensywnością, palącym spojrzeniem chorej trawionej wysoką gorączką. Zdawała się zaglądać w głąb duszy córki, a na jej twarzy malowała się mieszanina strachu, gniewu i niezłomnej determinacji.

– Tak – wyszeptała. – Łatwo mogłabyś przejść na drugą stronę. Tak łatwo. To jest w tobie. Słabość. Masz w sobie coś złego i w każdej minucie musisz z tym walczyć. Musisz być ostrożna, zawsze ostrożna.

– Proszę, mamo…

– Czy dziś wieczorem pozwoliłaś temu chłopcu, aby cię dotykał?

– Nie, mamo.

– Aż do ślubu te rzeczy są brudne i plugawe. Jeśli zawiedziesz, szatan cię dopadnie. To, co jest w tobie, zostanie ujawnione i wszyscy będą mogli to zobaczyć. A nikt nie może tego ujrzeć. Nikt nie może wiedzieć, co tkwi głęboko w tobie. Musisz walczyć z tym złem, ujarzmić je.

– Tak, mamo.

– Pozwalanie chłopcu, aby cię dotykał, jest straszliwym grzechem.

„Upijanie się każdej nocy do nieprzytomności również, mamo. Wykorzystywanie wódki jako ucieczki od trosk jest grzechem, a ty w ten sposób wykorzystujesz zarówno alkohol, jak i kościół, mamo. Dzięki nim zapominasz o swoich kłopotach. Chcesz się przed czymś ukryć. Przed czym się ukrywasz, mamo? Czego tak bardzo się boisz?"

Amy pragnęła wypowiedzieć na głos swoje myśli, ale nie odważyła się tego uczynić.

– Czy on cię dotykał? – zapytała znowu matka.

– Już ci mówiłam. Nie.

– Dotknął cię.

– Nie.

– Nie kłam.

– Byliśmy na balu – powtórzyła drżącym głosem Amy. -I Jeny'emu coś zaszkodziło Odwiózł mnie do domu. To wszystko, mamo.

– Dotykał twoich piersi?

– Nie – powiedziała niepewnie Amy. Czuła się zakłopotana.

– Pozwoliłaś mu, żeby kładł dłonie na twoich udach? Amy pokręciła głową.

Ellen zacisnęła dłoń na jej ramieniu; szponiaste palce wpiły się boleśnie i głęboko w ciało.

– Ty go dotykałaś – powiedziała lekko bełkotliwym głosem.

– Nie – stwierdziła Amy. – Nie zrobiłam tego.

– Dotykałaś go między nogami.

– Mamo, przecież wróciłam do domu WCZEŚNIEJ!

Ellen patrzyła na nią przez kilka sekund, usiłując doszukać się prawdy, ale ostatnie iskierki ognia znikły z jej ciemnych oczu. Wypity alkohol znów zaczął działać – efekt był piorunujący; powieki Ellen opadły, a twarz osiadła jakby mocniej na kościach. Na trzeźwo była piękną kobietą, ale po pijanemu wyglądała na wymizerowaną i dużo starszą niż w rzeczywistości. Puściła Amy, odwróciła się i podreptała do stołu. Wzięła pustą szklaneczkę, podeszła do lodówki i dorzuciła kilka świeżych kostek lodu. Dolała odrobinę soku pomarańczowego i sporą porcję wódki.

– Mamo, czy mogę już iść do swojego pokoju? Chcę się położyć?

– Nie zapomnij o modlitwie.

– Nie zapomnę.

– Odmów też różaniec. To ci nie zaszkodzi.

– Tak, mamo.

Szeleszcząc spódnicą długiej sukni Amy pospiesznie weszła na piętro.

W sypialni włączyła lampkę i stała przez chwilę przy łóżku, dygocząc jak w febrze.

Jeżeli nie zdoła zdobyć pieniędzy na zabieg, jeżeli będzie musiała powiedzieć o wszystkim matce, nie może liczyć na to, że ojciec opowie się po jej stronie. Nie tym razem. Będzie na nią zły i zgodzi się na każdy rodzaj kary, jaki wymyśli dla niej Ellen.

Paul Harper był prawnikiem; powodziło mu się niezgorzej. Na sali sądowej brylował, natomiast w domu zniżał się do roli pokornego, cichego pantoflarza. Wszelkie decyzje związane ze sprawami domowymi podejmowała Ellen, a Paul był w sumie zadowolony z takiej sytuacji.

Gdyby Ellen uparła się, że Amy ma urodzić to dziecko, Paul Harper poparłby jej decyzję. A mama będzie na to nalegać, pomyślała ze smutkiem Amy. Spojrzała na święte obrazy, które matka powiesiła w jej pokoju. U wezgłowia łóżka wisiał krzyż, a drugi nieco mniejszy znajdował się nad drzwiami. Na nocnym stoliku znalazło się miejsce dla figurki Matki Boskiej. Dwie kolejne statuetki stały na toaletce. Jeden z obrazów przedstawiał Jezusa; Chrystus wskazywał na swe Najświętsze Serce, odsłonięte i krwawiące.

Amy usłyszała w myślach głos matki: NIE ZAPOMNIJ O MODLITWIE.

– Pieprzę to – powiedziała Amy na głos buńczucznym tonem.

O co mogła poprosić Boga? Co chciała, aby dla niej zrobił? Zesłał jej pieniądze na zabieg? Było raczej mało prawdopodobne, aby TA modlitwa doczekała się spełnienia.

Rozebrała się. Przez kilka minut stała przed lustrem, przyglądając się swemu nagiemu ciału. Nie zauważyła jak dotąd żadnych oznak ciąży. Brzuch miała płaski.

Stopniowo te lekarskie oględziny nabrały bardziej intymnego, zmysłowego charakteru. Zaczęła przesuwać wolno dłońmi w górę, aż do piersi; ujęła je delikatnie, drażniąc palcami sutki. Spojrzała na figurki stojące na toaletce. Sutki jej stwardniały.

Powiodła dłońmi wzdłuż boków w dół i ku tyłowi, zaciskając palce na jędrnych, krągłych pośladkach. Spojrzała na obraz Jezusa.

Nagle nie wiedzieć czemu stwierdziła, że wykonując te nieprzyzwoite gesty przed wizerunkiem Chrystusa rani swoją matkę naprawdę głęboko. Amy nie rozumiała, skąd wzięło się u niej to wrażenie. Było absurdalne. Przecież obraz to tylko obraz. Tak naprawdę Jezusa nie było w tym pokoju i wcale się jej nie przyglądał. Mimo to jeszcze przez chwilę wyginała się przed lustrem niczym wąż, w lubieżnym tańcu dotykając swojego ciała.

Wreszcie przypadkiem zwróciła uwagę na odbicie swoich oczu w lustrze i to krótkie wejrzenie w głąb własnej duszy wprawiło ją w zaniepokojenie i zakłopotanie. Pospiesznie włożyła flanelową koszulę nocną.

Co jest ze mną nie tak? – zastanawiała się. Czy naprawdę jestem wewnętrznie zła, jak mówi mama? Czy jestem zła?

Skonfundowana uklękła przy łóżku i mimo wszystko pomodliła się.

Kwadrans później, kiedy miała już się położyć i odkryła koc, zobaczyła, że na poduszce siedzi ogromna tarantula. Amy wstrzymała oddech, odskoczyła w tył – i nagle zorientowała się, że ów odrażający stwór jest po prostu gumową zabawką. Westchnęła ciężko, włożyła gumowego pająka do szuflady nocnego stolika i położyła się.

Jej dziesięcioletni brat, Joey, nigdy nie przepuścił okazji, by zrobić jej jakiś kawał. Zazwyczaj, gdy wyciął jej kolejny numer, zaczynała go szukać, udając strasznie zagniewaną i grożąc całą litanią poważnych konsekwencji, z rozległymi uszkodzeniami ciała włącznie.

Naturalnie nie byłaby w stanie go skrzywdzić. Bardzo go kochała. Jednak ten udawany gniew stanowił część gry, którą Joey lubił najbardziej. Przeważnie, w formie odwetu za żart, Amy po prostu unieruchamiała brata na łóżku i łaskotała go, dopóki nie obiecał jej, że już będzie grzeczny. Teraz leżał w łóżku i pomimo późnej pory prawdopodobnie jeszcze czuwał, czekając aż Ellen wtargnie do jego pokoju. Tej nocy jednak siostra go rozczaruje. Nie miała nastroju, by zrobić to, co zwykle, a poza tym czuła się zmęczona.

Położyła się i zgasiła światło.

Myślała o Jerrym Gallowayu. Mówiła prawdę, kiedy drwiła z jego umiejętności jako kochanka. Rzadko miała orgazm. Był niezdarnym, nieudolnym i egoistycznym partnerem. Mimo to pozwoliła, by dotykał jej praktycznie każdego wieczoru. Z tego związku nie miała wcale, albo bardzo niewiele przyjemności, ale pozwalała, by wykorzystywał ją, gdy tylko miał ochotę. Dlaczego? Dlaczego?

Nie była złą dziewczyną. W głębi serca nie była zbuntowana ani zepsuta. Nawet kiedy Jeny się z nią kochał, nienawidziła samej siebie za to, że jest taka łatwa. Kochając się z chłopakiem w zaparkowanym samochodzie czuła się nieswojo; zakłopotana i zażenowana, jakby udawała kogoś, kim nie jest.

A przecież była ambitna. Planowała pójść do Royal City Junior College, a potem do Hio State, na wydział sztuk pięknych. Chciała pracować jako grafik reklamowy, a wolny czas – wieczory i weekendy poświęcić własnej twórczości. Gdyby okazało się, że ma prawdziwy talent i jest w stanie wyżyć z malowania, porzuci codzienną pracę i zajmie się tworzeniem wspaniałych obrazów, które będą wystawiane na sprzedaż w galeriach. Zamierzała prowadzić udane, ciekawe życie.

Ale teraz była w ciąży. Jej marzenia obróciły się w niwecz. Może nie zasługiwała na szczęście? Może istotnie w głębi serca była zła, przeżarta do cna zgnilizną?

Czy dobra dziewczyna rozkłada nogi na tylnym siedzeniu samochodu swojego chłopaka, aby pieprzyć się z nim prawie każdego wieczoru? Czy dobra dziewczyna zachodzi w ciążę będąc jeszcze w liceum?

Mroczne minuty nocy rozwijały się jak czarna nić, podobnie jak myśli Amy – ponure, pogmatwane i niepokojące. Nie wiedziała, co ma sądzić o sobie – nie potrafiła zdecydować, czy w rzeczywistości jest dobra, czy raczej zła.

Znowu usłyszała w myślach głos matki:

MASZ W SOBIE MROK. TKWI W TOBIE COŚ ZŁEGO I MUSISZ Z TYM STALE WALCZYĆ.

Nagle Amy przyszło do głowy, że jej zachowanie, wszystko, co uczyniła było próbą zrobienia na złość matce.

Ta myśl nie dawała jej spokoju.

Rzuciła półgłosem w ciemność:

– Czy pozwoliłam Jerry'emu, aby zrobił mi dziecko, bo wiedziałam, że to wstrząśnie mamą? Czy niszczę własną przyszłość tylko po to, by dopiec tej jędzy? – Tylko ona znała odpowiedź na to pytanie. Będzie musiała wejrzeć w głąb siebie.

Leżała w łóżku przykryta kocem, rozmyślając.

Na zewnątrz wiatr kołysał koronami rozłożystych klonów. W oddali rozległ się przeciągły gwizd przejeżdżającego pociągu. Skrzypnęły otwierane drzwi, a deski pod dywanem zaskrzypiały, kiedy ktoś wszedł do pokoju.

Hałas obudził Joeya Harpera. Otworzył oczy i spojrzał na budzik widoczny w słabym blasku nocnej lampki. Dwunasta trzydzieści sześć.

Spał tylko półtorej godziny, ale nie czuł się oszołomiony ani otępiały. Umysł miał jasny i czujny, bo przewidział, jaka będzie reakcja Amy na tarantulę w łóżku. Ustawił budzik na pierwszą, spodziewając się, że właśnie o tej porze Amy wróci do domu. Najwyraźniej wróciła wcześniej. Kroki. Miękkie, zbliżające się, jakby ktoś się skradał. Joey zesztywniał pod kocem, ale w dalszym ciągu udawał, że śpi.

Kroki ucichły; ktoś stanął przy łóżku.

Joey poczuł, jak narasta w nim chichot. Przygryzł język, aby powstrzymać śmiech. Wyczuł, jak nachyla się ku niemu. Była już oddalona zaledwie o kilka cali. Zamierzał odczekać jeszcze kilka sekund, a potem, kiedy wyciągnie ręce, aby zacząć go łaskotać krzyknie: Buu! – prosto w twarz siostry, aby ją wystraszyć.

Nie otwierał oczu, oddech miał płytki i równy; miarowo odliczał sekundy…

Miał właśnie krzyknąć, kiedy uświadomił sobie, że osobą pochylającą się nad nim wcale nie była Amy. Poczuł oddech przesycony kwaśną wonią alkoholu i jego serce zabiło szybciej.

Nieświadoma, że Joey nie śpi, matka odezwała się śpiewnie:

– Słodziutki, słodziutki. Kochany mały Joey. Maleńki aniołeczek. Słodziutki bezcenny maleńki cherubinek. – Miała dziwny głos. Mówiła cichym, lecz chrapliwym i melodyjnym szeptem; słowa wydawały się odrobinę zniekształcone.

Joey pragnął, aby sobie poszła. Była mocno pijana, bardziej niż zazwyczaj. Już wielokrotnie w tym stanie wchodziła nocą do jego pokoju. Mówiła do niego, myśląc, że chłopiec śpi. Zapewne niejednokrotnie rzeczywiście tak było. Joey wiedział, co się teraz stanie. Wiedział, co jego matka powie i zrobi i bał się tego. Był śmiertelnie przerażony.

– Aniołek. Wyglądasz jak mały śpiący aniołek, cherubinek, leżysz tam taki niewinny, taki kochany i słodki.

Nachyliła się jeszcze bardziej, omiatając jego twarz cuchnącym oddechem.

– Ale jaki jesteś w środku, aniołku? Czy cały jesteś dobry, słodki i czysty? PRZESTAŃ, PRZESTAŃ, PRZESTAŃ – pomyślał Joey. Proszę, nie rób tego więcej, mamo. Odejdź. Wyjdź stąd. PROSZĘ.

Ale nie odezwał się do niej, nawet nie drgnął. Nie chciał, aby zorientowała się, że nie śpi; kiedy była w takim stanie, naprawdę się jej obawiał.

– Wydajesz się taki czysty – powiedziała; jej ochrypły od alkoholu głos stał się łagodniejszy, ale i bardziej bełkotliwy.

– Lecz kto wie… może twoja anielska buzia jest tylko przykrywką… maską. Może tylko grasz przede mną. Czy tak właśnie jest, aniołku? Może… pod nią… jesteś taki sam jak tamten. Jest tak, cherubinku? Czy pod tą słodką buzią jesteś taki jak tamten potwór, istota, którą on nazywał Victorem?

Joey nie miał pojęcia, o czym mówiła za każdym razem, kiedy zakradała się tu nocami po pijanemu i mamrotała doń bełkotliwie. Kim był Victor?

– Skoro już wydałam na świat jednego takiego, czemu nie miałabym urodzić następnego? – powiedziała półgłosem, a Joey odniósł wrażenie, że jest czymś zaniepokojona.

– Może tym razem… potwór czai się WEWNĄTRZ. W umyśle. Potwór WEWNĄTRZ… ukrywający się w normalnym ciele… pod piękną, niewinną twarzyczką… czekający, aby się ujawnić, kiedy nikt nie będzie patrzył. Po prostu czekający cierpliwie. Oboje – ty i Amy. I co wy na to? Wilki w owczych skórach. To możliwe. Pewnie, że możliwe. A jeżeli tak, to co? Właśnie, co? Kiedy to się stanie? Kiedy to COŚ się ujawni? Czy mogę odwrócić się od ciebie plecami, mój śliczny, mały aniołku? Czy kiedykolwiek będę bezpieczna? Jezu, Jezu, dopomóż mi. Wspomóż mnie, Matko Boża. Nigdy nie powinnam mieć dzieci. Nie po tym pierwszym. Nigdy nie mogę być pewna, co właściwie stworzyłam. Nigdy. A co, jeśli…

Język i wargi, odrętwiałe od alkoholu, z każdą chwilą coraz trudniej formułowały kolejne słowa, a kiedy jeszcze bardziej zniżyła głos, Joey z trudem mógł dosłyszeć, co mówiła, chociaż jej twarz znajdowała się zaledwie parę cali od niego.

– A co, jeśli… któregoś dnia… będę… musiała cię zabić… aniołku? Kolejne słowa były coraz cichsze i coraz mniej wyraźne:

– Co, jeśli… będę musiała… zabić cię… tak… jak musiałam… zabić tamtego?

Zaczęła cichutko popłakiwać.

Nagle Joeya przeszył lodowaty dreszcz, który zmroził go do szpiku kości. Zaniepokoił się, że to nagłe drżenie spowoduje poruszenie koca i przy-kuje uwagę matki. Bał się, żeby się nie zorientowała, że usłyszał każde wypowiedziane przez nią słowo,

Wreszcie trochę się uspokoiła. Przestała pochlipywać.

Joey był pewien, że słyszała głośne bicie jego serca.

Czuł się dziwnie. Bał się matki, a jednocześnie było mu jej żal. Chciałby ją objąć i powiedzieć, że wszystko będzie w porządku, ale brakowało mu odwagi.

Wreszcie po minucie lub dwóch, które zdawały się długimi godzinami, wyszła z sypialni, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

Przykryty kocem Joey skulił się w pozycji embrionalnej.

Co to wszystko miało oznaczać? O czym ona mówiła? Czy to tylko dlatego, że się upiła? A może była szalona?

Pomimo przerażenia Joey zawstydził się, że pomyślał w ten sposób o swojej matce.

W głębi serca cieszył się, że mrok pokoju rozjaśniała blada, słaba poświata nocnej lampki. Nie chciał być teraz sam wśród zupełnych ciemności.


* * *

W koszmarnym śnie Amy urodziła przerażająco zdeformowane dziecko -odrażającą, dziką istotę, która bardziej niż człowieka przypominała kraba. Znajdowała się wraz z nią w małym słabo oświetlonym pokoju, a ta istota atakowała ją, kłapiąc ostrymi szczypcami i wilczymi szczękami. W ścianach tkwiły wąskie okna i za każdym razem, gdy mijała kolejne z nich, po drugiej stronie szyby widziała matkę i Jeny'ego Gallowaya – patrzyli na nią i śmieli się.

Nagle dziecko sunąc żwawo po podłodze podpełzło do niej i chwyciło ją ostrymi szczypcami za kostkę.

Obudziła się i usiadła na łóżku, tłumiąc krzyk narastający w gardle. Na szczęście zdołała go pohamować.

To tylko sen, na miłość Boską, powiedziała sobie w duchu. Tylko zły sen, który zawdzięczasz Jerry'emu Gallowayowi. Niech go wszyscy diabli!

W półmroku po jej prawej stronie coś się poruszyło.

Włączyła nocną lampkę.

Zasłony. Okno było uchylone na parę cali, aby pokój był stale wietrzony, i lekki podmuch poruszył zasłonami.

Przecznicę lub dwie dalej zawył żałośnie jakieś pies.

Amy spojrzała na zegarek. Trzecia nad ranem.

Siedziała przez chwilę na łóżku, dopóki się nie uspokoiła, ale kiedy zgasiła światło, nie była w stanie zasnąć. Ciemność była nieprzyjemna i groźna. Od dzieciństwa Amy nie czuła się w ten sposób.

Miała osobliwe, niepokojące wrażenie, że gdzieś tam, pośród nocy, znajdowało się coś potwornego, co zmierzało w kierunku domu Harperów. To coś przypominało tornado, ale nie było nim.

Było czymś gorszym. Czymś dziwnym i niezwykłym, dużo groźniejszym niż zwykłe tornado.

Miała przeczucie – może nie było to najwłaściwsze określenie, ale najbliższe temu, co czuła – mrożące do szpiku kości przeczucie, że do niej i do całej jej rodziny zbliża się jakaś nieubłagalna, niszcząca, bezlitosna siła. Próbowała sobie ją wyobrazić, ale nie była w stanie.

Żadne porównanie nie przychodziło jej do głowy. Uczucie zagrożenia pozostawało nieokreślone, nie nazwane, ale mimo wszystko bardzo silne.

Prawdę mówiąc doznanie było na tyle dojmujące, wymowne i nieodparte, że koniec końców Amy wstała z łóżka i podeszła do okna, chociaż w głębi duszy wiedziała, że to bezcelowe.

Mapie Lane pogrążona była w spokojnym śnie, spowita głębokimi, ale niegroźnymi cieniami. Poza ich ulicą na kilku łagodnych pagórkach rozciągały się przedmieścia południowego krańca Royal City. O tak wczesnej porze widać było światła tylko w kilku domach.

Nieco dalej na południe, na skraju miasta i za nim znajdowały się tereny komunalne hrabstwa.

Teraz ogromna, mroczna przestrzeń ziała pustką, ale w lipcu, kiedy przyjeżdżało tu wesołe miasteczko, Amy stojąca przy oknie będzie wpatrywać się jak urzeczona w feerię jaskrawych różnobarwnych świateł i odległy, czarodziejski, nieco rozmyty zarys obracającego się wolno Diabelskiego Młyna.

Noc była taka jak zwykle. Amy nie zauważyła niczego nowego ani tym bardziej niebezpiecznego.

Wrażenie, że znalazła się na drodze nadciągającej rozszalałej burzy, przygasło; zastąpiło je zmęczenie.

Wróciła do łóżka.

W tej chwili nad domem Harperów zawisła tylko jedna groźba -jej ciąża, nieunikniony skutek grzechu, jaki popełniła.

Amy przyłożyła obie dłonie do brzucha. Zastanawiał się, co powie na to jej matka. Zastanawiała się też, czy zawsze będzie równie samotna i bezradna jak teraz. Z niepokojem patrzyła w przyszłość.

4

Przy stoisku z napojami orzeźwiającymi obok karuzeli przed Chrissy Lampion i Boben Drew stało jeszcze w kolejce pięć osób. – Nie znoszą tak czekać – stwierdziła Chrissy. – Ale naprawdę mam ochotę na to słodkie jabłko.

– To nie potrwa długo – mruknął Bob.

– Tyle jeszcze chciałabym zobaczyć.

– Spoko. Dopiero wpół do dwunastej. Lunaparku nie zamkną przed pierwszą.

– Ale to ostatnia noc – rzuciła Chrissy. Wzięła głęboki oddech, napawając się aromatem przenikającym nocne powietrze; była to osobliwa mieszanina zapachu prażonej kukurydzy, waty cukrowej, frytek czosnkowych, prażonych orzeszków i jeszcze paru innych.

– Ach! Aż mi leci ślinka. Napycham się przez cały wieczór i ciągle ma miło Nie wierzę, że tyle zjadłam!

– To na pewno z podniecenia – orzekł Bob. – Podniecenie powoduje spalanie kalorii. No i te szalone przejażdżki. Przeważnie byłaś nieomal śmiertelnie przerażona, a strach spala kalorie jeszcze szybciej niż forsowny trening.

Z powagą usiłował analizować przyczynę jej niezwykłego apetytu. Bob był księgowym.

– Może ty postoisz w kolejce – powiedziała Chrissy – a ja tymczasem zajrzę do toalety. Spotkamy się za parę minut przy karuzeli. W ten sposób ubijemy dwa wróble naraz.

– Jednym strzałem – poprawił Bob.

– Że co?


– Mówi się: “Zabijemy dwa wróble jednym strzałem".

– A, tak. Jasne.

– Ale nie wydaje mi się, żeby to określenie tutaj pasowało – dodał Bob. -No, ale idź do toalety, skoro musisz. Spotkamy się, jak powiedziałaś, przy karuzeli

Jezu! -westchnęła w duchu Chrissy. Czy wszyscy księgowi są tacy?

Odeszła od stoiska po wilgotnych trocinach zaścielających ziemię i zanurzywszy się w fali hałaśliwej muzyki płynącej od strony karuzeli minęła „kowadło siłacza", gdzie muskularny młody chłopak trzasnął właśnie wielkim młotem w cel, powodując uruchomienie dzwonka i wzbudzając zachwyt swojej dziewczyny; nie zwolniła też przechodząc obok tuzina naganiaczy, którzy wypluwali słowa z prędkością karabinu maszynowego, namawiając ludzi do spróbowania szczęścia przy jednym z wielu stanowisk gier, gdzie wygrane stanowiły pluszowe misie, szmaciane lalki i tym podobny chłam. Z głośników przy rozmaitych stanowiskach płynęły dźwięki setek różnych piosenek, ale o dziwo ich połączenie wcale nie wydawało się drażniące. Wręcz przeciwnie, brzmiało to może nieco dziwnie, ale niewątpliwie urzekająco.

Lunapark był oceanem hałasu, a Chissy z radosnym uśmiechem brnęła jego środkiem.

Chrissy Lampton uwielbiała wiosenny festyn w Coal Country. To była jedna z największych dorocznych atrakcji. Festyn, Boże Narodzenie, Sylwester, Święto Dziękczynienia, tańce z okazji Halloween w Elk's Club, Noce Las Vegas w kościele Św. Tomasza (jedna w kwietniu, druga w sierpniu) stanowiły największe wydarzenia w ciągu całego roku, były jedynymi atrakcjami w Coal Country, na które warto było czekać.

Przypomniała sobie fragment zabawnej i dość wulgarnej piosenki, która krążyła, kiedy Chrissy była jeszcze w liceum:

Wszyscy w tym miasteczku stale W maskach muszą chodzić, I w kaloszach, bo jest trudno W gęstym gównie brodzić. Jest tak, bowiem żyć im przyszło W takim miejscu, gdzie Bóg ma zwyczaj się załatwiać, Gdy za wiele zje.

W liceum często śmiała się z tej piosenki. Teraz jednak, mając dwadzieścia siedem lat, zdawała sobie sprawę z faktu, że w miasteczku czekała ją, szara i nudna przyszłość, bez żadnych perspektyw; nic dziwnego, że głupi wierszyk przestał ją bawić.

Któregoś dnia wyjedzie do Nowego Jorku albo Los Angeles. Tam przynajmniej będzie miała jakąś przyszłość. Zamierzała stąd spłynąć, kiedy tylko zbierze na koncie dość pieniędzy, by przeżyć pół roku w nowym miejscu. Na razie dysponowała funduszami na pięć miesięcy.

Chłonąc po drodze barwy, dźwięki i urok wesołego miasteczka, Chrissy zmierzała w stronę Gabinetu Śmiechu; tuż za nim powinno znajdować się WC. Toalety mieściły się w żużlowych budyneczkach rozrzuconych na obrzeżach wesołego miasteczka.

Gdy przechodziła wśród tłumu, naganiacz przy strzelnicy zagwizdał na nią głośno i znacząco.

Uśmiechnęła się i pomachała do niego.

Czuła się świetnie. Chociaż na razie tkwiła w Coal Country, miała przed sobą wspaniałą, bajeczną przyszłość. Zdawała sobie sprawę, że jest atrakcyjna, a przy tym niegłupia. Z takimi atutami zdoła w rekordowym czasie uwić sobie gniazdko w wielkim mieście. Zajmie jej to nie więcej niż pół roku.

W tej chwili była maszynistką, ale to tylko na razie.

Kolejny naganiacz, tym razem przy kole fortuny, usłyszał gwizd pierwszego i też powitał ją w ten sposób. Zaraz potem dołączył do niego trzeci.

Miała wrażenie, że jest nieśmiertelna.

Przed nią z głowy wielkiego klauna, tkwiącej na Tunelu Strachu, dobył się ochrypły śmiech.

Tunel Strachu stał tuż obok Gabinetu Osobliwości, na wschodnim skraju lunaparku. Chrissy przypuszczała, że bezpośrednio za nimi powinny znajdować się toalety. Skręciła obok wielkiej budowli, mijając po prawej salon dziwolągów, i ruszyła w głąb wąskiej alejki, oddalając się od tłumu, świateł i muzyki.

W powietrzu nie unosiła się już woń smażonych potraw. Czuć było zapach wilgotnych trocin, smaru i benzyny z wielkich, buczących generatorów.

Wewnątrz Tunelu Strachu pobrzękiwały łańcuchy, wilkołaki zawodziły jękliwie, duchy śmiały się, wampiry zgrzytały zębami, wagoniki z turkotem sunęły po krętym torze, a upiorna muzyka to cichła, to przybierała na sile. Jakaś dziewczyna krzyknęła. Zaraz potem to samo zrobiła druga. Potem trzy lub cztery naraz.

Zachowują się jak małe dzieci, pomyślała z pogardą Chrissy. Chociaż to aż wzruszające, jak niemal na siłę pragną odrobiny przerażenia i z gorliwością przyjmują zamknięte wewnątrz czterech ścian iluzje, aby choć na moment oderwać się od nudnej, szarej egzystencji na zadupiu znanym jako Coal Country, Pensylwania.

Godzinę lub dwie temu, jadąc przez tunel z Bobem Drew, ona również wrzeszczała na całe gardło. Teraz, gdy przypomniała sobie własną histerię, czuła się odrobinę zawstydzona.

Przestępując liny i kable i ostrożnie zmierzając w stronę drugiego końca tunelu uświadomiła sobie, że za kilka lat, kiedy już będzie miała za sobą inne, głębsze doświadczenia, gdy dorośnie i przywyknie do bardziej złożonych emocji, lunapark nie będzie już dla niej egzotyczną i wspaniałą atrakcją, ale czymś tandetnym i zgoła dziecinnym.

Dotarła już prawie do wylotu długiego, wąskiego przejścia.

Było tu ciemniej niż się spodziewała.

Potknęła się o gruby kabel elektryczny.

– Cholera! – syknęła.

Zachowała równowagę i zmrużywszy oczy spojrzała w dół.

Światła było akurat tyle, by po jej obu stronach utworzyły się nieprzeniknione, fioletowo czarne cienie.

Zapragnęła zawrócić, ale naprawdę bardzo chciało jej się siusiu, a nie miała wątpliwości, że toaleta jest już niedaleko.

W końcu dotarła do końca alejki i skręciła za róg, w ciemność za Tunelem Strachu, szukając jasno oświetlonego WC.

Mało brakowało, a zderzyłaby się z tym mężczyzną.

Stał przy tylnej ścianie Tunelu Strachu, ukryty wśród najgłębszych cieni.

Chrissy, zaskoczona, krzyknęła.

Nie widziała jego twarzy, ale zauważyła, że jest potężny. Bardzo potężny. Olbrzymi.

W ułamek sekundy po tym, jak zauważyła jego obecność, jeszcze zanim zszokowana otworzyła usta ze zdumienia, uświadomiła sobie, że to na nią czekał. Zaczęła krzyczeć.

Uderzył ją w bok głowy z taką siłą, że cudem chyba nie złamał jej przy tym karku. Krzyk uwiązł jej w gardle. Upadła na kolana, po czym oszołomiona przewróciła się na bok, na ziemię. Była kompletnie otępiała; nie mogła się ruszyć, ale rozpaczliwie walczyła o zachowanie przytomności.

Jej umysł był jedyną jasną plamą; po obu stronach rozciągały się mroczne, bezdenne głębiny.

Prawie nie zdawała sobie sprawy, że tamten wziął ją na ręce i zaczął nieść.

Nie potrafiła mu się oprzeć – była zupełnie bezsilna.

Drzwi skrzypnęły głośno.

Zmusiła się do otwarcia oczu, aby się przekonać, że z mroku nocy trafiła do jeszcze ciemniejszego miejsca.

Serce biło jej tak mocno, jakby chciało wydusić powietrze z obu płuc za każdym razem, kiedy usiłowała wziąć głębszy oddech.

Olbrzym upuścił ją bezceremonialnie na twardą drewnianą podłogę.

WSTAŃ! UCIEKAJ! – ponagliła się w myśli.

Nie mogła się ruszyć. Czuła się jak sparaliżowana.

Skrzypnęły zawiasy, gdy ponownie zamykał drzwi.

TO NIE MOŻE SIĘ DZIAĆ NAPRAWDĘ! – pomyślała.

Zgrzytnęła zasuwka, a mężczyzna chrząknął, jakby z zadowoleniem. Była zamknięta sam na sam z tym człowiekiem.

Otępiała, oszołomiona, słaba jak dziecko, ale na szczęście bez obaw o u-tratę przytomności, usiłowała się zorientować, gdzie się znalazła. W pomieszczeniu było ciemno choć oko wykol. Drewniana podłoga była szorstka, a deski wibrowały; słychać było stłumione odgłosy pracujących maszyn.

Ktoś krzyknął. Potem dołączył do niego następny. Powietrze przeszył szaleńczy śmiech. Muzyka przybrała na sile. Wibracje desek rozmyły się w głuchym TUK TUK TUK stalowych kół na metalowych szynach.

Znajdowała się w Tunelu Strachu. Prawdopodobnie w jakimś pomieszczeniu służbowym. Za torami, po których jeździły wagoniki.

Chrissy prawie nie była w stanie unieść dłoni do naznaczonej siniakiem skroni. Spodziewała się, że jej skóra i włosy będą mokre i lepkie od krwi, ale okazały się suche. Ciało było spuchnięte, ale skóra nie została uszkodzona.

Obcy ukląkł na podłodze obok niej.

Słyszała go, czuła, ale nie widziała; mimo to nawet tu, wśród tych ciemności, zdawała sobie sprawę z jego potężnej postury – to był istny człowiek góra.

Zgwałci mnie, pomyślała. Boże, nie. Proszę. Och, proszę, nie pozwól mu tego zrobić.

Obcy dziwnie dyszał. Węszył jak zwierzę. Jak pies usiłujący zwietrzyć jej woń.

– Nie – powiedziała.

Ponownie chrząknął.

Bob będzie mnie szukał – powiedziała sobie z nadzieją i narastającą paniką. Bob tu przyjdzie, zjawi się tu i uratuje mnie, dobry, stary Bob. Proszę, Boże, proszę.

Panika narastała w niej w zastraszającym tempie, a w miarę jak uświadamiała sobie ogrom zagrożenia, jej umysł odzyskiwał dawną bystrość.

Obcy dotknął jej biodra.

Usiłowała się cofnąć.

Przytrzymał ją.

Zaczęła pojękiwać i dygotać. Chwilowy paraliż minął, odrętwienie kończyn również. Nagle od stóp do głów zalała ją fala bólu – skutek ciosu w głowę sprzed paru minut.

Obcy przesunął dłoń w górę jej brzucha, do piersi i szarpnięciem rozerwał bluzkę.

Chrissy krzyknęła.

Spoliczkował ją, aż szczęknęły zęby.

Stwierdziła, że skoro znajduje się w Tunelu Strachu, wołanie o pomoc jest bezcelowe. Nawet gdyby ludzie zdołali ją usłyszeć poprzez muzykę, przez nagrane na taśmie zawodzenia i jęki upiorów, uznaliby, że to jeszcze jedna poszukiwaczka wrażeń, którą zaskoczył wyłaniający się z ciemności pirat albo wyskakujący z trumny wampir.

Mężczyzna zerwał jej biustonosz.

Fizycznie nie mogła się z nim mierzyć, ale odzyskała już dość sił, by móc choć przez chwilę mu się oprzeć; przecież nie mogła leżeć zupełnie bezczynnie, czekając aż ją zgwałci.

Chwyciła go za ręce, aby je od siebie odsunąć, ale z przerażeniem stwierdziła, że nie były to ludzkie dłonie. W każdym razie niezupełnie. Były po prostu… inne.

O BOŻE.

Nagle w ciemności dostrzegła dwa zielone owale.

Dwa świecące zielone punkciki. Unosiły się w ciemności ponad nią.

Oczy.

Patrzyła w oczy Tamtego.

JAKI CZŁOWIEK MA OCZY, KT”RE ŚWIECĄ W CIEMNOŚCI?


* * *

Bob Drew stał przy karuzeli ze słodkimi jabłkami w obu dłoniach, czekając na Chrissy. Po pięciu minutach nadgryzać swoje jabłko. Po dziesięciu zniecierpliwił się i zaczął spacerować wokoło. Po piętnastu wkurzył się na Chrissy – była fajną dziewczyną, ale czasami jej odbijało i nieraz wykazywała się rażącą bezmyślnością.

Po dwudziestu minutach jego gniew ustąpił na rzecz lekkiego zaniepokojenia – w końcu zaczął się martwić. Może zrobiło jej się niedobrze? Zjadła niesamowitą ilość rozmaitego śmieciowego żarcia. Byłoby dziwne, gdyby prędzej czy później tego nie zwróciła. Poza tym nigdy nie wiadomo na pewno, jak świeże jest jedzenie podawane w wesołym miasteczku. Może trafił się jej zepsuty hot dog albo razem z chiliburgerem zjadła jakieś świństwo.

Rozważając tę ewentualność on również zaczął odczuwać sensacje żołądkowe. Spojrzał na nie dojedzone jabłko i w końcu cisnął je do najbliższego kosza.

Chciał ją odnaleźć i upewnić się, że nic się jej nie stało, ale przypuszczał, że nie będzie zachwycona widząc go, kiedy jej oddech wciąż będzie cuchnął wymiocinami. Jeżeli rzeczywiście puszczała teraz pawia w damskiej toalecie, będzie potrzebowała czasu, aby się odświeżyć, poprawić makijaż i ogólnie doprowadzić do porządku.

Po dwudziestu pięciu minutach jabłko Chrissy trafiło do tego samego kosza co jego.

Po półgodzinie, znużony galopującymi donikąd końmi i rytmicznie błyskającymi mosiężnymi słupkami, czując narastający niepokój o Chrissy, ruszył na jej poszukiwanie. Jeszcze nie tak dawno obserwował ją, jak odchodziła od stoiska z napojami i słodyczami, by rozpłynąć się w tłumie. Pożerał wzrokiem jej krągłe pośladki i kształtne łydki. W minutę czy dwie później miał wrażenie, że dostrzega jej złote włosy w alejce opodal Tunelu Strachu, więc uznał, że powinien rozpocząć poszukiwania od tego właśnie miejsca.

Pomiędzy Tunelem Strachu a Gabinetem Osobliwości biegła pięciostopowej szerokości alejka wiodąca na obrzeża lunaparku, gdzie znajdowały się toalety. Przy końcu przejścia cienie były tak mroczne i gęste, że wydały się niemal namacalne, niczym czarne zasłony, a teren wydawał się zdumiewająco pusty, chociaż od głównej alei dzieliło go nie więcej niż sześćdziesiąt stóp.

Spoglądając niepewnie w mrok Bob zastanowił się, czy Chrissy mogła mieć poważniejsze kłopoty aniżeli zwykłe sensacje żołądkowe. Była piękną dziewczyną, a w obecnych czasach, kiedy rzadko kto przejawiał jeszcze szacunek wobec prawa, znalazłaby wiele ludzi gotowych wziąć od dziewczyny wszystko, na co tylko mieli ochotę, obojętne czy ona tego pragnęła, czy też nie. Bob przypuszczał, że lunaparki przyciągały takich ludzi bardziej niż jakiekolwiek inne miejsca na świecie.

Z rosnącym niepokojem dotarł do końca ścieżki i wyszedł na otwartą przestrzeń za Tunelem Strachu. Spojrzał w lewo, potem w prawo i zobaczył toalety. Niewielki, kanciasty cementowy budyneczek znajdował się o sześćdziesiąt stóp od niego, skąpany w jasnym żółtym blasku. Nie widział całości, zaledwie jedną trzecią, ponieważ na placu przed toaletami stał rząd kilkunastu wielkich ciężarówek należących do lunaparku. Ciemność wydawała się tu jeszcze czarniejsza – ciężarówki przywodziły mu na myśl uśpione prehistoryczne bestie.

Zrobił zaledwie dwa kroki w stronę toalety, kiedy nagle potknął się o coś i mało nie upadł. Gdy odzyskał równowagę, pochylił się i podniósł zdradziecki przedmiot.

To była czerwona torebka Chrissy.

Bob Drew poczuł, że serce podchodzi mu do gardła.

Od wejścia do Tunelu Strachu, ozdobionego ogromną głową klauna, w mrok nocy pomknęła fala ochrypłego, urywanego śmiechu.

Bob miał sucho w ustach. Gwałtownie przełknął, usiłując wytworzyć choć trochę śliny.

– Chrissy?

Nie odpowiedziała.

– Chrissy, na miłość Boską, gdzie jesteś?

Za nim skrzypnęły zawiasy otwieranych drzwi. Muzyka i okrzyki dobiegające z wnętrza tunelu stały się głośniejsze.

Bob odwrócił się w kierunku, skąd dobiegał hałas, czując się tak, jak nie czuł się od wielu lat, od czasu kiedy jako mały chłopiec kulił się w mrocznej sypialni ogarnięty przeraźliwym przeświadczeniem, że w szafie czai się jakaś potworna istota. Ujrzał las cieni, zupełnie nieruchomych z wyjątkiem jednego, który przemieszczał się bardzo szybko. Pędził wprost na niego. Pochwyciły go mocne dłonie.

– Nieee.

Bob poleciał na tylną ścianę Tunelu Strachu, ciśnięty z siłą, która wycisnęła mu powietrze z płuc. Jego głowa odskoczyła w tył i z trzaskiem rąbnęła w grube deski. Usiłując odzyskać oddech, rozpaczliwie zaczerpnął powietrza. Płuca paliły go żywym ogniem, nocne powietrze przechodzące pomiędzy zębami wydawało się zimne jak lód.

Cień ponownie skoczył na niego.

Nie poruszał się jak człowiek.

Bob ujrzał zielone, błyszczące oczy. Uniósł jedną rękę, aby osłonić twarz, ale napastnik uderzył niżej; Bob zainkasował potężny cios w żołądek. Jeszcze przez jedną przepełnioną optymizmem chwilę miał nadzieję, że uderzono go pięścią.

Okazało się jednak, zbyt szybko, że cień zadał mu cios nożem. Przepełniło go wilgotne, przyprawiające o mdłości uczucie, że brzuch rozchodzi mu się w szwach.

Oszołomiony sięgnął w dół, przykładając drżącą dłoń do brzucha i jęknął z odrazy i zgrozy, kiedy wyczuł palcami rozmiary rany.

M”J BOŻE! ON WYPRUŁ MI WNĘTRZNOŚCI!

Cień cofnął się i przykucnął obserwując, prychając i węsząc jak pies.

Bełkocząc histerycznie Bob Drew usiłował zatrzymać nabrzmiałe zwoje jelit na swoim miejscu. Gdyby mu się to nie udało, nie mógłby marzyć, że lekarze jakoś go pozszywają i przywrócą do zdrowia.

Istota – cień syknęła.

Bob był w zbyt głębokim szoku, aby czuć ból, ale wzrok z wolna przyćmiewała mu czerwona mgiełka.

Czuł się tak, jakby w ogóle nie miał nóg. Oparł się o ścianę Tunelu Strachu ze świadomością, że gdyby utrzymał się na nogach, miałby pewną, choć niewielką szansę na przeżycie; równie mocno jednak zdawał sobie sprawę, że jeżeli upadnie, jego szansę przetrwania staną się równe zeru. Jedyna nadzieja, że wytrzyma. Weźmie się w garść. Dotrze do lekarza. Może zdołają go pozszywać. Może uda im się powkładać wszystko na swoje miejsce i zapobiec zapaleniu otrzewnej. Szansy były prawie żadne, ale może… gdyby tylko nie upadł… Nie mógł sobie pozwolić na upadek. Nie wolno mu upaść. Nie upadnie.

Upadł.


* * *

Lunaparkowcy nazywali to „nocą wylinki" i obchodzili ją w iście cygańskim duchu. Ostatnia noc pobytu w tym miejscu. Noc, kiedy demontowali wszystkie stanowiska. Noc, kiedy pakowali manatki i przygotowywali się do przeniesienia na nowe miejsce. Lunapark wyślizgiwał się z miasta mniej więcej tak jak wąż ze swojej brudnej, zeschłej, niechcianej skóry.

Dla Conrada Strakera noc wylinki zawsze była najlepszą nocą tygodnia, bowiem nadal wbrew zdrowemu rozsądkowi miał nadzieją, że w następnym miejscu znajdzie Ellen i jej dzieci.

Przed wpół do drugiej w nocy ostatni klienci opuścili teren wesołego miasteczka w Coal Country, Pensylwania. Do tej pory rozebrano kilka kramów, chociaż większość roboty wciąż jeszcze mieli przed sobą.

Conrad, który oprócz Tunelu Strachu był właścicielem jeszcze dwóch stanowisk, osobiście nadzorował ich demontaż. Stanowisko gier zamknięto i rozebrano około pierwszej. Był jeszcze barek „Na stojaka", nazwany tak, ponieważ nie było w nim stołków, na których można by usiąść. Klienci odbierali posiłki i jedli na stojąco lub wręcz idąc w kierunku kolejnych „atrakcji" lunaparku. Bar Conrad zamknął nieco wcześniej, przed pomocą.

Teraz w tę chłodną majową noc wraz Guntherem, Duchem, jednym pracownikiem lunaparku, paroma miejscowymi robotnikami pragnącymi zarobić na łebka po czterdzieści dolarów i dwoma najemnymi włóczęgami podróżującymi wraz z wesołym miasteczkiem, pracował przy demontażu Tunelu Strachu.

Rozebrali całość na poszczególne elementy i załadowali na dwie ogromne ciężarówki, które dostarczą wszystko do miejsca przeznaczenia.

Tunel Strachu Conrada w pełni zasłużenie szczycił się mianem największego na świecie. Oferował należytą porcję wrażeń w zamian za pieniądze wydane na bilety, ponieważ przejażdżka była dostatecznie długa i prowadziła w głąb mrocznego tunelu, gdzie napaleni młodzieńcy mogli liczyć na co najmniej kilka czułych uścisków ze strony swoich dziewcząt. Stanowił więc popularną i nader rentowną atrakcję lunaparku. Conrad poświęcił wiele lat i sporo pieniędzy na jego rozbudowanie, sprawiając, że ostatecznie stał się najwspanialszym tunelem tego typu na świecie.

Był dumny ze swego dzieła.

Mimo to za każdym razem, kiedy tunel trzeba było stawiać lub rozbierać, Conrad nienawidził go z pasją, której większość ludzi nie byłaby w stanie odczuwać w stosunku do rzeczy martwych – może z wyjątkiem kradnącego monety automatu telefonicznego albo upartego bankomatu.

Chociaż tunel był nader przemyślnie zaprojektowany – prawdziwe cudo, jeśli chodzi o konstrukcję – składanie go, a następnie rozbieranie zdawało się, przynajmniej w mniemaniu Conrada, dorównywać najbardziej spektakularnym wyczynom egipskich budowniczych piramid.

Przed ponad cztery godziny Conrad i jego dwunastoosobowa załoga pracowali z mrówczą gorliwością nad demontażem tunelu w blasku ogromnych, zasilanych z generatora lamp rozwieszonych przy alejce.

Zdjęli i rozłożyli na części wielką głowę klauna, ściągnęli sznury z pękami kolorowych lampek, zwinęli mierzące kilka tysięcy stóp grube przewody elektryczne. Ściągnęli i zrolowali płachty tworzące ściany tunelu. Pomrukując i pocąc się rozłączyli i załadowali na ciężarówki wagoniki kolejki. Zdemontowali mechaniczne wampiry, upiory i postacie zabójców z siekierami, które przyprawiały o dreszcz tysiące żądnych wrażeń nastolatków, po czym owinęli ruchome manekiny kocami i innymi miękkim materiałami.

Wyjęli sworznie z drewnianych paneli ścian, rozmontowali belki i zwory, zdjęli i zabrali deski rozłożone na ziemi, a następnie wepchnęli to wszystko, wraz z elementami kas biletowych, stoisk z napojami oraz skrzyniami generatorów, transformatorów i całą masą innego sprzętu, do czekających ciężarówek, których załadunek nadzorował skrzętnie Max Freed i jeden z jego asystentów.

Max, kierownik Wielkiego Amerykańskiego Show Objazdowego, czyli BAM-u, jak nazywali go pracownicy i współtowarzysze wędrówek, nadzorował demontaż i załadunek ogromnego lunaparku. Obok słynnej organizacji E. Jamesa Strakera BAM był największym lunaparkiem na świecie. Nie żadnym tandetnym, tanim wesołym miasteczkiem. To była doprawdy ogromna impreza. BAM podróżował na czterdziestu czterech wagonach kolejowych i ponad sześćdziesięciu ogromnych ciężarówkach. Chociaż część wyposażenia należała do niezależnych koncesjonariuszy, sprzęt załadowany na każdą z ciężarówek musiał zostać sprawdzony przez Maxa Freeda, bowiem winą za ewentualny wypadek spowodowany przez niesprawną ciężarówkę lub niewłaściwe zabezpieczenie ładunku zostaliby obciążeni wszyscy bez wyjątku pracownicy lunaparku.

Podczas gdy Conrad i jego ludzie demontowali Tunel Strachu, na głównej alei pracowało kilkuset innych lunaparkowców -robotników sezonowych i stałych, treserów zwierząt, naganiaczy, sprzedawców, techników obsługi maszyn, licytatorów, kucharzy, tancerek, karłów i karlic, a także kilka słoni. Z wyjątkiem szoferów, którzy nazajutrz rano siądą za kierownicami ciężarówek, w związku z czym teraz smacznie spali, nikt nie miał zmrużyć oka, dopóki wszystkie urządzenia wesołego miasteczka nie zostaną przygotowane do wyjazdu.

Koło Diabelskiego Młyna zostało już zdjęte. Częściowo zdemontowane, wyglądało jak para gigantycznych, najeżonych długimi kłami szczęk wgryzających się w niebo.

Inne atrakcje również zostały rozebrane. Fala, karuzela łańcuchowa, Młyn, Młot. Czarodziejskie urządzenia dające radość i śmiech zostały zamknięte wewnątrz pospolitych, brudnych od kurzu i smaru ciężarówek.

W jednej minucie namioty falowały niczym strugi ciemnego deszczu.

W następnej leżały na ziemi jak nieruchome czarne kałuże.

Groteskowe malowidła na transparentach przy Gabinecie Osobliwości -dzieła lunaparkowego artysty Davida „Snap" Wyatta – trzepotały i wydymały się na wietrze. Na niektórych spośród wielkich płócien przedstawione były zdeformowane oblicza kilku ludzkich dziwolągów z Gabinetu Osobliwości – teraz zdawały się wykrzywiać, zerkać, mrugać i szczerzyć do pracujących niżej lunaparkowców. Powodował to wiatr igrający z płótnami.

Następnie sznury rozwiązano, skrzypnęły kółka masztu, a flagi i transparenty zsunęły się w dół na platformę naganiacza, gdzie zostały zwinięte i starannie poukładane – koszmary w wielkich, kartonowych tubach.

O wpół do szóstej rano wyczerpany Conrad obejrzał dokładnie miejsce, na którym stał Tunel Strachu, po czym uznał, że wreszcie może się położyć. Wszystko zostało zdemontowane. Na załadunek czekała jeszcze niewielka sterta sprzętu, ale tym zajmą się już Gunther, Duch i jeden lub dwóch pracowników. To nie potrwa dłużej niż pół godziny. Conrad zapłacił lokalnym robotnikom i pracownikom najemnym. Wydał Duchowi polecenie, by nadzorował ostami etap załadunku i aby już po wszystkim poprosił Maxa Freeda ostatni przegląd; powiedział także Guntherowi, aby robił wszystko, co Duch mu każe.

Wypłacił zaliczkę dwóm świeżym i wypoczętym szoferom, którzy właśnie wstali i niebawem mieli wyruszyć ciężarówkami do Clearfield w Pensylwanii, które w tym sezonie było ich kolejnym przystankiem; Conrad podąży za nimi tego samego dnia, tylko nieco później, swoim travelmasterem.

W końcu, czując dojmujący ból wszystkich mięśni, pomaszerował do swojego furgonu stojącego wśród ponad dwustu podobnych pojazdów, przyczep i domów na kółkach na placu przy zachodnim krańcu lunaparku.

Im bliżej travelmastera, tym wolniej szedł. Posuwał się ciężko, leniwie, noga za nogą. Rozglądał się wokoło podziwiając cichą, spokojną noc. Wiatr ucichł, powietrze wydawało się podejrzanie spokojne. Zbliżał się świt, chociaż na horyzoncie nie było jeszcze widać brzasku. Przedtem na niebie wisiał blady księżyc, ale niedawno zaszedł za górami. Teraz widać było jedynie kłębiaste, lekko fosforyzujące chmury, srebrzystoczarne na tle ciemniejszego, granatowoczarnego nieba. Conrad stanął przy drzwiach swojego furgonu i wziął kilka głębokich oddechów, napawając się świeżym, orzeźwiającym powietrzem. Nie miał ochoty wejść do środka z obawy przed tym, co może tam zastać.

Nie mógł jednak stać tak bez końca. Przygotowując się na najgorsze otworzył drzwi, wszedł do travelmastera i włączył światła.

W szoferce nie było nikogo. Podobnie w kuchni i sypialni.

Conrad przeszedł na tył furgonu i zatrzymał się, drżąc, by po chwili z wahaniem uchylić drzwi prowadzące do głównej sypialni. Zdecydowanym ruchem włączył światło.

Łóżko nadal było starannie zasłane, dokładnie tak jak je zostawił wczoraj rano. Na materacu – wbrew jego przypuszczeniom – nie było leżącej bezwładnie martwej kobiety.

Odetchnął z ulgą.

Minął tydzień, odkąd znalazł ostatnią kobietę. Niedługo natrafi na kolejną. Był tego pewien. Pragnienie gwałtu, zabójstw i zadawania bólu pojawiało się teraz w tygodniowych odstępach, dużo częściej niż dotychczas. Ale najwyraźniej dziś w nocy nic się nie wydarzyło.

Z odrobinę lepszym samopoczuciem wszedł do małej łazienki, by przed położeniem się do łóżka wziąć szybki, gorący prysznic – i stwierdził, że w umywalce zostały ślady krwi. Sterta ręczników pokrytych ciemnymi plamami leżała na podłodze.

A więc TO się stało.

Kostka mydła Ivory na mydelniczce spoczywała pośród gęstej, ciemnej kałuży. Mydło było czerwonobrązowe od krwi.

Przez prawie minutę Conrad stał w progu, spoglądając z niepokojem w stronę prysznica. Zasłona była zaciągnięta. Wiedział, że musi ją odsunąć i sprawdzić co jest za nią, ale bał się to uczynić.

Zamknął oczy i oparł się o framugę, czekając, aż odzyska dość sił, by uporać się z rym, co musiało być zrobione.

Do tej pory dwukrotnie odnalazł zwłoki w kabinie prysznica. Rozszarpane, zmiażdżone, roztrzaskane i nadgryzione. Nie wyglądały już na istotę ludzką.

Usłyszał, że zasłona prysznica grzechocząc przesuwa się po metalowym pręcie – klak, klak, klak.

Gwałtownie otworzył oczy.

Zasłona nadal była zaciągnięta i zwisała luźno, nie poruszona.

Dźwięk był jedynie wytworem jego wyobraźni.

Głośno wypuścił powietrze.

Nerwowo oblizał wargi i odsuwając się od framugi podszedł do prysznica. Zacisnął palce na zasłonie i szarpnięciem odsunął ją w bok.

Kabina była pusta.

Przynajmniej tym razem wszystko zostało usunięte. Był z tego powodu niezmiernie zadowolony. Zajmowanie się odrażającymi szczątkami było zajęciem, którego Conrad nienawidził.

Naturalnie będzie musiał dowiedzieć się, co się stało z ostatnimi zwłokami. Jeżeli nie zostały przeniesione dość daleko od wesołego miasteczka, policja może zainteresować się ewentualnym związkiem między ofiarą a lunaparkiem. Będzie musiał już wkrótce pójść tam i przetransportować trupa gdzieś dalej.

Odwrócił się od prysznica i zabrał za sprzątanie łazienki,

W piętnaście minut później, trawiony przemożnym pragnieniem wypicia paru głębszych, zabrał z kuchni szklaneczkę, tacę z kostkami lodu i butelkę johnniego walkera. Przeniósł to wszystko do sypialni, usiadł na łóżku i nalał sobie dwie lub trzy uncje do szklaneczki. Usiadł prosto, opierając się plecami o trzy poduszki i sączył whisky, usiłując uspokoić się przynajmniej na tyle, by nie grzechotać przez cały czas kostkami lodu w szklaneczce.

Na nocnym stoliku leżała kserokopia grafiku miejscowości, które w tym sezonie miało odwiedzić ich wesołe miasteczko. Kartka była mocno postrzępiona od częstego przeglądania. Conrad wziął ją do ręki.

Od początku listopada do połowy kwietnia BAM, podobnie jak inne lunaparki, był nieczynny. Przerwa zimowa. Większość lunaparkowców i pracowników wędrownych wesołych miasteczek zimowała w Gibsonton na Florydzie, zwanym przez nich powszechnie Gibtown -mieście, które było ich całoroczną przystanią, Shangri-la, azylem, miejscem, gdzie kobieta z brodą i trzyoki mężczyzna mogli wypić razem drinka w pobliskim barze i nikt nie zwracał na nich uwagi. Od kwietnia do października jednak BAM był bez przerwy w drodze, odwiedzając co tydzień nowe miasto, by po sześciu dniach pożeglować ku następnej przystani. Popijając szkocką Conrad Straker przejrzał grafik BAM-u; zatrzymywał wzrok przy każdej kolejnej linijce, rozkoszując się nazwami miasteczek, przetrawiając je i usiłując dzięki swojej mocy określić, w którym z nich mógł wreszcie natknąć się na dzieci Ellen.

Liczył, że miała przynajmniej jedną córkę. Dla syna – jeżeli go miała -opracował już odrębny plan. Ale szczególne zamiary miał w stosunku do córki.

Po wypiciu kolejnych kilku uncji poczuł, że alkohol podziałał. Jednak, jak zawsze, nazwy miejscowości, jakie mieli odwiedzić w sezonie, ukoiły jego nerwy lepiej niż jakakolwiek whisky.

Wreszcie odłożył listę i unosząc wzrok spojrzał na krzyż przybity do ściany w nogach łóżka. Był zawieszony do góry nogami, a twarz cierpiącego Chrystusa została starannie pomalowana na czarno.

Na stoliku w szklanym naczyniu stała zapalona świeca wotywna. Paliła się na okrągło, przez całą dobę. Conrad skrzętnie tego pilnował. Świeca była czarna; palący się wosk dawał osobliwy, ciemnawy płomyk.

Conrad Straker był wierzący. Modlił się gorliwie każdego wieczoru. Ale nie do Jezusa.

Dwadzieścia dwa lata temu przeszedł na satanizm; stało się to wkrótce po rozwodzie z Zeną. Z prawdziwą rozkoszą rozmyślał o śmierci, żarliwie i z niepokojem oczekując znalezienia się w piekle. Wiedział, że było ono jego przeznaczeniem. Piekło. Jego prawdziwy dom. Nie obawiał się go. Tam będzie spokojny. Będzie docenianym akolitą szatana. W gruncie rzeczy od owej pamiętnej, tragicznej wigilii, kiedy miał dwanaście lat, każdy kolejny dzień, całe jego życie, było istnym piekłem na ziemi.

Drzwi w przedniej części travelmastera otworzyły się, a przyczepa zadrgała, gdy do środka wszedł drugi z jej lokatorów. Drzwi zamknęły się z trzaskiem.

– Jestem tu, w sypialni! – zawołał Conrad, który nie miał ochoty wstawać z łóżka.

Nie usłyszał odpowiedzi, ale wiedział, kto wszedł do przyczepy.

– Zostawiłeś w łazience nielichy bałagan, kiedy się myłeś! – zawołał Conrad.

Ciężkie kroki zbliżały się ku niemu.


* * *

Następnej niedzieli David Clippert i jego pies Moose wędrowali po wzgórzach Coal Country, dwie mile od terenów zarezerwowanych dla wesołych miasteczek.

Parę minut przed czwartą, gdy pokonywali trawiasty pagórek, Moose wysforował się nagle naprzód i wśród niedużej kępy krzewów natrafił na coś, co wydało mu się szczególnie interesujące. Zaczął biegać wokoło po trawie, nie zbliżając się jednak do gęstwiny, zafascynowany niezwykłym znaleziskiem. Zaszczekał kilka razy, zatrzymał się, by coś obwąchać, po czym dalej biegał w kółko, głośno oznajmiając o swoim odkryciu.

David, idący dwadzieścia jardów za psem, nie mógł dostrzec obiektu jego zainteresowania. Domyślał się, co to mogło być. Prawdopodobnie psiak wypatrzył stado motyli wśród chaszczy. Albo może maleńką jaszczurkę, która przywarła do liścia, ale nie umknęła bystrym ślepiom Moose'a. Najpewniej jednak była to zwyczajna polna mysz. Moose nie ujadałby tak długo na coś, co byłoby choć trochę od niego większe. Był wielkim seterem irlandzkim o gładkiej lśniącej sierści, psem silnym, przyjaznym i dobrym, ale niestety tchórzliwym. Gdyby natknął się na węża, lisa albo nawet królika, z miejsca podkuliłby ogon pod siebie.

Kiedy David zbliżył się do wysokich mniej więcej na trzy stopy zarośli, składających się w głównej mierze z jeżyn i tarniny, Moose cicho popiskując wycofał się za niego.

– Co się stało, psinko?

Pies zajął pozycję piętnaście stóp od znaleziska i spoglądając pytająco na swego pana zaskomlał cichutko.

Dziwne zachowanie, pomyślał David, marszcząc brwi.

To było niepodobne do Moose'a, aby wystraszył się zwykłej jaszczurki albo paru motyli. Tchórz natrafiając na taką ofiarę zmieniał się w godnego jej przeciwnika, bezlitosnego, dzikiego i nieposkromionego.

Parę sekund później, kiedy David dotarł do krzewów i ujrzał, co przykuło uwagę psa, zatrzymał się, jakby nagle natrafił na ceglaną ścianę.

– Chryste – jęknął.

Front arktycznego powietrza musiał chyba zmienić kierunek, bowiem ciepłe majowe popołudnie stało się nagle niesamowicie chłodne; lodowaty ziąb przenikał do szpiku kości, mroził krew w żyłach.

Wśród krzewów, podtrzymywane w pozycji siedzącej przez splecione gałęzie jeżyn spoczywały dwa trupy, mężczyzny i kobiety. Zwłoki były skierowane twarzami ku górze, a ramiona miały rozłożone na boki, jak gdyby zostały ukrzyżowane na najeżonych kolcami gałązkach. Mężczyzna miał rozdarty brzuch i wyprute wnętrzności.

David wzdrygnął się, ale nie odwrócił od tego przerażającego widoku. W końcu lat sześćdziesiątych odsłużył dwie tury w Wietnamie jako lekarz polowy, zanim został ranny i odesłany do domu; widział wszelkiego rodzaju rany jamy brzusznej, żołądki podziurawione kulami, rozprute bagnetami i odłamkami min przeciwpiechotnych. Nie był mięczakiem.

Kiedy jednak przyjrzał się uważniej kobiecie i ujrzał, co z nią zrobiono, mimowolnie krzyknął, odwrócił się, przeszedł chwiejnie kilka kroków, po czym ciężko opadł na kolana i gwałtownie zwymiotował. Jego ciałem wstrząsnęły silne dreszcze.

5

"Dive" była ulubioną knajpką nastolatków w Royal City. Znajdowała się przy Mavin Street, cztery przecznice od budynku liceum. Zdaniem Amy nie było w niej nic szczególnego. Automat z napojami. Niewielki grill. Dziesięć stolików nakrytych ceratą. Osiem stolików z obitymi skórą czerwonymi siedzeniami. Pół tuzina automatów bilardowych na zapleczu. Szafa grająca. To było wszystko. Nic specjalnego. Amy przypuszczała, że w całym kraju musiało być z milion podobnych lokali. Wiedziała o czterech innych, znajdujących się w dobrym starym Royal City.

Jednak z jakiegoś tajemniczego powodu, być może dzięki instynktowi stadnemu albo chwytliwej nazwie, która kojarzyła się z cuchnącą oparami dymu i alkoholu spelunką, jakiej z pewnością nie zaakceptowaliby ich rodzice, nastolatkowie z Royal City zbierali się w „Dive" liczniej niż w jakimkolwiek innym lokalu w mieście. Amy przez ostatnie dwa lata pracowała w czasie wakacji w „Dive" jako kelnerka i miała powrócić tam od pierwszego czerwca do września, kiedy to rozpoczyna się jesienny semestr w college'u. W roku szkolnym dorabiała sobie w knajpce przed świętami i w większość weekendów.

Z tego, co zarobiła, niewielką część przeznaczała na drobne wydatki, resztę zaś wpłacała na konto oszczędnościowe. Te pieniądze posłużą jej do opłacenia czesnego.

W niedzielę, dzień po balu maturalnym Amy pracowała od południa do osiemnastej. W „Dive" było niewiarygodnie dużo klientów. Do czwartej po południu była kompletnie wypompowana. Przed piątą dziwiła się, że jeszcze trzyma się na nogach. W miarę jak zbliżał się koniec jej zmiany, co chwila popatrywała na zegarek, pragnąc by wskazówki przesuwały się coraz szybciej i szybciej.

Zastanawiała się, czy ten nietypowy dla niej brak energii można wyjaśnić ciążą. Prawdopodobnie tak. Część jej sił przeniosła się na dziecko. Nawet w tak wczesnym okresie musiała odczuwać efekty swego stanu, nieprawdaż?

Rozmyślanie o ciąży przygnębiło ją. Pogrążona w posępnej zadumie miała wrażenie, że czas płynie jeszcze wolniej niż dotychczas.

Parę minut przed szóstą do „Dive" weszła Liz Duncan.

Wyglądała olśniewająco. Miała na sobie obcisłe francuskie dżinsy i fiołkowo niebieski sweter, który wyglądał, jakby został udziergany wprost na jej ciele. Była efektowną blondynką o wspaniałej, przykuwającej oko figurze. Amy zauważyła, że kiedy Liz weszła do lokalu, wszyscy chłopcy natychmiast skierowali na nią wzrok.

Liz była sama, właśnie rzuciła kolejnego faceta. W jej przypadku nie było to niczym dziwnym. Stale zmieniała chłopaków i z żadnym nie chodziła długo. Wymieniała ich równie często jak Amy pudełka z chusteczkami higienicznymi. Wczoraj wieczorem Liz była na balu z kolejnym znajomym „na jedną noc". Amy miała wrażenie, że wszyscy chłopcy Liz byli jej znajomymi „na jedną noc", nawet jeśli spotykała się z nimi przez miesiąc czy dwa. Liz nigdy nie pragnęła trwałego związku.

W przeciwieństwie do innych dziewcząt myśl o wymianie obrączek i chodzeniu z jednym, stałym chłopakiem napawała ją odrazą. Lubiła odmianę, która zdawała się jej siłą napędową.

Była złą dziewczyną, miała w liceum fatalną reputację, a niektóre z jej wyczynów przeszły wręcz do legendy.

Liz bynajmniej nie przejmowała się tym, co o niej gadają. Amy wyjęła z automatu dwie schłodzone puszki piwa korzennego, gdy Liz podeszła do kontuaru i odezwała się:

– Cześć, mała, co słychać?

– Jestem skonana – wyznała Amy.

– Niedługo kończysz?

– Za pięć minut.

– Jesteś potem zajęta?

– Nie. Cieszę się, że wpadłaś. Muszę z tobą pogadać.

– Brzmi tajemniczo.

– To ważne – dodała Amy.

– Mamy szansę na malinową colę na koszt firmy?

– Jasne. Tam jest wolny stolik. Zajmij go, a ja przyjdę do ciebie, jak tylko skończę zmianę.

W kilka minut później Amy przyniosła colę do stolika i usiadła naprzeciw Liz.

– Co się stało? – spytała Liz.

Amy pomieszała swoją colę słomką.

– Widzisz… potrzebuję…

– Tak?

– Muszę… pożyczyć trochę pieniędzy.

– Jasne. Jak chcesz, pożyczę ci dziesiątaka. To cię urządza?

– Liz… Potrzebuję dużo więcej. Trzy, cztery setki. Może nawet pięć.

– Mówisz serio?

– Tak.

– Jezu, Amy, znasz mnie. Jeżeli chodzi pieniądze, przeciekają mi przez palce jak woda. Po prostu się rozpływają. Starzy dają mi szmal, kiedy ich o to poproszę, ale nim się obejrzę, trzask prask i już nie mam grosza przy duszy. To chyba cud, że została mi jeszcze ta dziesiątka. Jeżeli chcesz, to ją weź. Ale trzy, cztery paczki… zapomnij!

Amy westchnęła i pokiwała głową.

– Obawiałam się, że to powiesz.

– Posłuchaj, pożyczyłabym ci, gdybym miała.

– Wiem.

Pomimo swoich wad, a było ich dość sporo, Liz z całą pewnością nie należała do osób skąpych.

– A co z twoimi oszczędnościami? – zwróciła się do Amy. Amy pokręciła głową.

– Nie mogę tknąć pieniędzy z konta bez aprobaty mojej mamy. I mam nadzieję, że się o tym nie dowie.

– O czym? Po co ci tyle forsy?

Amy chciała jej powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Wahała się ujawnić swój straszliwy sekret drugiej osobie, nawet jeśli była nią Liz. Upiła łyk coli grając na czas i zastanawiając się, czy powinna podzielić się kłopotami z przyjaciółką.

– Amy?

W „Dive" panował potworny hałas – dzwonienie i brzęczenie elektrycznych bilardów, jazgoczące tony rockowych piosenek płynące z szafy grającej, gwar głosów, salwy śmiechów.

– Amy, co się stało?

Amy, czerwona jak burak, odpowiedziała:

– Pewno uznasz, że to absurdalne, ale widzisz… jestem zbyt… eee… zakłopotana, aby ci powiedzieć.

– Faktycznie, to absurd. Możesz powiedzieć mi wszystko. Przecież jestem twoją najlepszą przyjaciółką, prawda?

– Tak.

Rzeczywiście Liz Duncan BYŁA jej najlepszą przyjaciółką, ściślej mówiąc, jedyną przyjaciółką. Nie spędzała wiele czasu w towarzystwie innych swoich rówieśniczek. Przyjaźniła się głównie z Liz i jeśli zastanowić się nad tym dłużej, było to doprawdy nad wyraz osobliwe. Ona i Liz diametralnie różniły się od siebie. Amy pilnie się uczyła i w szkole szło jej raczej nieźle. Liz kompletnie nie zależało na ocenach. Amy chciała pójść do college'u, Liz absolutnie sobie tego nie wyobrażała. Amy była introwertyczką, cichą, spokojną i często nieśmiałą; Liz cechowała odwaga i hardość, która często przeradzała się w otwartą bezczelność. Amy lubiła książki, Liz wolała filmy i czasopisma poświęcone plotkom o gwiazdach Hollywoodu. Amy, chociaż nastawiona negatywnie do ogarniętej fanatyzmem religijnym matki, nadal wierzyła w Boga, Liz natomiast twierdziła, że cała koncepcja Boga i życia po śmierci jest jednym wielkim stekiem bzdur. Amy nie przepadała za alkoholem i trawką i piła lub paliła jedynie po to, aby sprawić przyjemność Liz, zaś Liz twierdziła, że jeśli Bóg faktycznie istnieje – po czym zwykle starała się przekonać Amy, że tak nie jest – to należałoby go czcić jedynie za to, że stworzył whisky i marihuanę. Mimo wszystko ich przyjaźń kwitła. Działo się tak głównie dlatego, że Amy za wszelką cenę starała się ją utrzymać. Robiła to, czego chciała od niej Liz, i mówiła to, co jej koleżanka spodziewała się usłyszeć. Nigdy nie krytykowała Liz, zawsze ją rozbawiała, śmiała się z jej żartów i prawie zawsze zgadzała się z jej opiniami. Amy poświęcała ogromnie wiele czasu i energii, by ich przyjaźń przetrwała, ale nigdy nie zadała sobie pytania, dlaczego tak bardzo zależało jej, aby być najlepszą przyjaciółką Liz Duncan.

Zeszłej nocy leżąc w łóżku Amy zaczęła podejrzewać, czy podświadomie nie pragnęła, aby Jeny Galloway zrobił jej dziecko na złość matce. To była zdumiewająca myśl.

Zastanawiała się teraz, czy również z tego samego paskudnego powodu tak usilnie starała się podtrzymać związek z Liz Duncan.

Liz cieszyła się (i chlubiła) najgorszą opinią w całej szkole. Miała niewyparzony język, aroganckie maniery i lubiła „te rzeczy". Przyjaźń z nią mogła być dla Amy jeszcze jednym przejawem buntu wobec tradycyjnych wartości i postaw moralnych wpajanych jej przez matkę.

Tak jak poprzednio, Amy zaniepokoiła się na myśl, że mogła niszczyć własną przyszłość tylko po to, by dopiec własnej matce. Jeśli faktycznie tak było, jej uraza i niechęć musiała być dużo głębsza i dużo mroczniejsza niż się jej wydawało. Jednocześnie oznaczało to, że nie panowała nad własnym życiem, że kierowała nią ślepa nienawiść i niepohamowana, wszechogarniająca, zjadliwa gorycz. To było potworne; nie była w stanie się nad tym dłużej zastanawiać – czym prędzej odegnała od siebie przerażające myśli.

– No więc? – spytała Liz. – Powiesz mi, co się dzieje? Amy zamrugała.

– No… wiesz… zerwałam z Jerrym.

– Kiedy?

– Wczoraj wieczorem.

– Po tym jak wy szliście z balu? Dlaczego?


– Bo to głupi, podły gnojek.

– Zawsze był taki – stwierdziła Liz. – Ale wcześniej cię to nie ruszało. Czemu tak nagle zmieniłaś zdanie? I co to ma wspólnego z tym, że potrzebujesz trzech lub czterech setek?

Amy rozejrzała się wokoło zaniepokojona, że ktoś mógłby podsłuchiwać. Siedziały przy ostatnim stoliku, tak więc za sobą nie miała nikogo. Po drugiej stronie za Liz czterech futbolistów dziarsko siłowało się na ręce. Przy sąsiednim stoliku para domorosłych intelektualistów zażarcie dyskutowała na temat nowych filmów – nazywali je „obrazami" i mówili o autorach, jakby od lat pracowali w Hollywood i wiedzieli wszystko na temat sztuki reżyserskiej. Nikt nie podsłuchiwał.

Amy spojrzała na Liz.

– Ostatnio rano miewam mdłości. Liz zrozumiała wszystko w lot.

– O, nie! A okres?- Nie miałam.

– Cholera.

– Teraz już widzisz, po co mi ten szmal.

– Na aborcję – powiedziała półgłosem Liz. – Powiedziałaś Jerry'emu?


– Właśnie dlatego zerwaliśmy. Powiedział, że to nie jego dziecko. Nie pomoże.

– Podły sukinsyn.

– Jestem w kropce.

– Cholera! – rzuciła Liz. – Czemu nie poszłaś do tego lekarza, którego ci poleciłam? Czemu nie załatwiłaś sobie recepty na pigułki?

– Bałam się pigułek. Tyle się słyszy historii o raku i zakrzepach…

– Kiedy tylko skończę dwadzieścia jeden lat – stwierdziła Liz – poddam się zabiegowi. Ale póki co, pigułki są niezbędne. Co jest gorsze – ryzyko zakrzepu krwi czy zajście w ciążę?

– Masz rację – powiedziała ze smutkiem Amy. – Nie wiem, dlaczego cię nie posłuchałam.

MOŻE DLATEGO, ŻE CHCIAŁAŚ ZROBIĆ SOBIE BRZUCH, TYLE ŻE NIE ZDAWAŁAŚ SOBIE Z TEGO SPRAWY. Liz nachyliła się w jej stronę.

– Jezu, mała. Tak mi przykro. Cholernie mi przykro. Czuję się chora. Poważnie. To okropne, jak głupio wpadłaś. Jezu, co za szambo.

– Jestem w kropce – powtórzyła Amy.

– Powiem ci, co masz zrobić – zaczęła Liz. – Pójdziesz do domu i opowiesz o wszystkim swoim starym.

– Nie. Nie mogłabym. To byłoby okropne.

– Przyjemne na pewno nie będzie. Spodziewaj się krzyków, wrzasków i wyzywania od najgorszych. Zrzucana ciebie cholernie ciężkie brzemię winy.

Nie ma co, czeka cię nie lada przeprawa. Ale nie bój się., przecież cię nie pobiją, ani tym bardziej nie zabiją.

– Moja matka mogłaby.

– Nie wygłupiaj się. Ta stara larwa będzie zrzędzić, jęczeć, wrzeszczeć o tym, co jest dla ciebie najważniejsze. A najważniejsze jest, abyś trafiła dopieprzonej kliniki i jak najszybciej dała z siebie wyskrobać tego cholernego bękarta.

Amy skrzywiła się słysząc słowa przyjaciółki.

– Jedyne, co musisz zrobić – dodała Liz – to zacisnąć zęby i przetrzymać spokojnie całą burzę, aż starzy zapłacą za skrobankę.

– Zapominasz, że moi rodzice są katolikami. Uważają, że aborcja to grzech.

– Mogą uważać, że to grzech, ale nie zmuszą młodej dziewczyny, aby zrujnowała sobie z tego powodu całe życie. Jest cała masa wierzących kobiet, które decydują się na skrobankę.

– Na pewno masz rację – powiedziała Amy. – Ale moja matka to dewotka. Nie pójdzie na to.

– Naprawdę sądzisz, że będzie chciała żyć z piętnem wstydu, wychowując nieślubnego wnuczka?

– Aby mnie zranić… a przede wszystkim, aby dać mi nauczkę… tak.

– Jesteś pewna?

– Jak najbardziej.

Przez chwilę siedziały w posępnym milczeniu.

Z szafy grającej płynął głos Donny Summer, śpiewającej o cenie, jaką trzeba zapłacić za miłość.

Nagle Liz pstryknęła palcami.

– Mam!

– Co?

– Nawet katolicy godzą się na aborcję, kiedy zagrożone jest życie matki, zgadza się?

– Nie wszyscy. Jedynie ci najbardziej liberalni.

– A twoja stara do nich nie należy.

– Raczej nie.

– Ale ojciec jest lepszy, no nie? W każdym razie jeżeli chodzi o sprawy religijne?

– Nie jest takim fanatykiem jak mama. Mógłby mi pozwolić na dokonanie zabiegu, gdyby rzeczywiście uważał, że dziecko może zagrozić memu zdrowiu

– W porządku. A więc spraw, aby myślał, że ono niszczy twoje zdrowie PSYCHICZNE. Kapujesz? Zagroź mu samobójstwem. Powiedz, że się zabijesz, jeśli nie pozwolą ci na usunięcie dziecka. Zachowuj się, jakbyś była na wpół szalona. Histeryzuj. Wariuj. Krzycz, płacz, a potem ni z tego ni z owego ryknij śmiechem, potem znowu płacz, stłucz parę rzeczy… Jeżeli to wszystko go nie przekona, możesz spróbować się ciąć… oczywiście tylko na niby, niezbyt groźnie, ale na tyle głęboko, żeby polała się krew. Nie będą pewni, czy zrobiłaś to przypadkiem, czy celowo i uznają, że dalsza zwłoka może być ryzykowna. Amy powoli pokręciła głową.

– To się nie uda.

– Dlaczego?

– Nie potrafię grać.

– Założę się, że uda ci się ich oszukać.

– Takie udawanie… Będę się głupio czuła.

– A wolisz urodzić?

– Musi być inny sposób.

– Jaki?

– Nie wiem.

– Spójrz prawdzie w oczy, mała. To twoja najlepsza szansa.

– Nie wiem.

– Ale ja wiem.

Amy upiła łyk coli. Wreszcie po namyśle stwierdziła:

– Może masz rację. Może powinnam spróbować numeru z samobójstwem.

– Uda się. Bez pudła. Zobaczysz. Kiedy im powiesz?

– No cóż… uznałam, że najlepiej będzie, jeśli zaserwuję im tę nowinę po otrzymaniu świadectwa maturalnego, naturalnie jeśli do tego czasu nie udami się jakoś wybrnąć z tej kabały.

– To całe dwa tygodnie! Posłuchaj, mała, im szybciej, tym lepiej!

– Dwa tygodnie nikogo nie zbawią. Może przez ten czas uda mi się jakoś zdobyć pieniądze.

– Nie licz na to.

– Może jednak…

– Nie łudź się – rzuciła ostro Liz. – Poza tym masz tylko siedemnaście lat. Prawdopodobnie nawet gdybyś miała szmal na zabieg, nie pozwoliliby ci usunąć dziecka bez zgody twoich rodziców. Założę się, że musisz mieć co najmniej osiemnaście, aby móc decydować o sobie w jakiejkolwiek sprawie.

Amy zastanawiała się nad tym przez chwilę. Absolutnie nie myślała o sobie jako o nieletniej – czuła się jak stuletnia staruszka.

– Spójrz prawdzie w oczy, mała – namawiała Liz. – Nie posłuchałaś mojej rady na temat pigułek. Nie schrzań tego i tym razem, dobrze? Proszę, bardzo cię proszę, zaklinam na wszystkie świętości, zrób to, co ci mówię. Im szybciej, tym lepiej.

Amy zdała sobie sprawę, że Liz ma rację. Odchyliła się do tyłu, odsuwając się od stolika i nagle ogarnęła ją fala rezygnacji. Zwiotczała i zapadła się w sobie jak marionetka, której poprzecinano wszystkie sznurki.

– W porządku. Im szybciej, tym lepiej. Powiem im dziś wieczorem… albo jutro.

– Dziś.

– Dziś raczej nie będę miała dość sił. Skoro mam odegrać numer z samobójstwem, będę musiała dać z siebie wszystko. A zatem powinnam solidnie wypocząć.

– Dobrze. Jutro – zgodziła się Liz. – Ale nie później niż jutro. Zrób to. Zbliża się wspaniałe lato. Jeżeli pod koniec roku wyjadę na wschód, tak jak zamierzam, będzie to prawdopodobnie nasze ostatnie wspólne lato. Musi my je spędzić jak najlepiej. Niech to będzie takie lato, po którym długo pozostają wspomnienia. Sporo słońca, dużo dobrej trawki i paru nowych facetów. Taak. To będzie bombowe lato. Musi być. A nie będzie, jeśli nie załatwisz swojej sprawy i brzuch urośnie ci jak balon.


* * *

Dla Joeya Harpera niedziela okazała się wspaniałym dniem.

Poranek rozpoczął się od mszy i szkółki niedzielnej, jak zawsze nudnych jak flaki z olejem, ale później nagle wszystko się odmieniło. Kiedy ojciec zatrzymał się przy Royal City News, aby nabyć niedzielne gazety, Joey zauważył na stoisku nowe komiksy, a w kieszeni miał dość drobnych, by kupić dwa numery swoich ulubionych serii. Potem matka zrobiła na lunch kurczaka i wafle, czyli to, co najbardziej lubił.

Po lunchu ojciec dał mu pieniądze, aby mógł pójść do „Rialto". Było to kino, w którym wyświetlano wyłącznie stare filmy. Znajdowało się o sześć przecznic od ich domu i wolno mu było pojechać tam na rowerze, ale nie mógł wypuszczać się nigdzie dalej. Na niedzielny podwójny seans w „Rialto" zaplanowano dwa klasyczne filmy o potworach – Coś i To przybyło z kosmosu. Oba były super.

Joey uwielbiał horrory. W gruncie rzeczy nie wiedział, dlaczego tak za nimi przepada. Czasami, siedząc w mrocznym kinie i patrząc, jak jakaś obrzydliwa, oślizła istota skrada się w stronę bohatera, Joey o mało nie zsikał się w majtki, a mimo to uwielbiał każdą przeżytą w ten sposób chwilę.

Po kinie wrócił do domu na kolację; były cheeseburgery i prażona fasola, jeszcze lepsze niż kurczak i wafle, co wydawało mu się wręcz nieprawdopodobne.

Jadł, aż mu się uszy trzęsły.

Amy wróciła z „Dive" do domu o dwunastej, na półtorej godziny przed tym, jak Joey położył się do łóżka, tak że jeszcze nie spał, kiedy znalazła powieszonego w swojej szafie gumowego węża. Przebiegła przez korytarz wrzeszcząc i goniła go po pokoju, aż złapała. Kiedy już go połaskotała, a on obiecał, że już nigdy nie zrobi jej podobnego kawału (w gruncie rzeczy oboje zdawali sobie sprawę, że nie dotrzyma obietnicy), namówił ją na godzinną (z zegarkiem w ręku) grę w Monopol i to było naprawdę wdechowe. Pokonał ją-jak zawsze zresztą, bo chociaż była już prawie dorosła, bardzo słabo orientowała się w sprawach biznesu i finansów.

Kochał Amy bardziej niż kogokolwiek innego. Może to niedobrze? Przecież najbardziej powinno się kochać rodziców. To znaczy najpierw Boga, a dopiero potem rodziców. Tyle tylko, że mamę naprawdę trudno było kochać. Przez cały czas albo się z tobą modliła, albo modliła się za ciebie, albo udzielała ci wykładu na temat właściwego zachowania, powtarzając raz po raz, że stara się wychować cię na ludzi, czyli we właściwy sposób, tyle tylko, że nigdy nie okazywała, że naprawdę jej na tym zależało. Wszystko kończyło się na słowach.

Tatę łatwiej było kochać, ale on bywał w domu raczej rzadkim gościem. Był bardzo zajęty jakimś prawniczymi sprawami, prawdopodobnie ratował niewinnych ludzi przed elektrycznym krzesłem i innymi tego typu rzeczami, a kiedy już się pojawiał, spędzał większość czasu samotnie budując modele planszowe do miniaturowej kolejki; nie lubił, kiedy mu się w tym przeszkadzało.

Tak więc pozostawała tylko Amy. Często bywała w domu. I zawsze wtedy, kiedy jej potrzebował. Była najmilszą osobą, jaką Joey znał, najwspanialszą, jaką jego zdaniem mógł poznać – i cieszył się, że to ona była jego siostrą, a nie ta durna, niemiła Veronica Culp, z którą musiał mieszkać jego najlepszy przyjaciel, Tommy Culp.

Później, po zakończeniu gry w Monopol, kiedy już przebrał się w piżamę i umył zęby, odmówił wraz z Amy modlitwę i to było lepsze niż modlenie się z mamą. Amy odmawiała modlitwy szybciej niż mama i czasami ot tak, dla żartów zmieniała tu i ówdzie jakieś słowo mówiąc na przykład zamiast „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami wszystkimi – “Święta Mario, Matko Boża, módl się za pchłami wszystkimi".

Joey zawsze wtedy chichotał, ale musiał uważać, aby nie śmiać się zbyt głośno, ponieważ mama mogłaby zacząć zastanawiać się, co śmiesznego widzieli w modlitwie, a wtedy oboje napytaliby sobie biedy.

Amy otuliła go starannie, pocałowała i zostawiła samego w księżycowej poświacie słabej nocnej lampki. Ułożył się wygodnie i prawie natychmiast usnął.

Niedziela była naprawdę świetnym dniem.

Ale poniedziałek zaczął się fatalnie.

Wkrótce po pomocy, kiedy nowy dzień miał zaledwie kilka minut, Joey obudził się słysząc szept matki stojącej przy łóżku i prowadzącej długi bełkotliwy monolog. Tak jak zawsze, nie otwierał oczu, udając, że śpi.

– Mój mały aniołek… może w środku wcale nie jesteś aniołkiem…

Była pijana… i to bardzo. Tommy Culp na określenie tego stadium upojenia alkoholowego używał określenia „pijany w sztok". Nie ulegało wątpliwości, że jego matka tego wieczoru była pijana w sztok.

Bełkotała pod nosem, jak to nie może zdecydować, czy on jest dobry, czy zły, czysty czy skalany; że w jego wnętrzu może ukrywać się coś szpetnego, coś potwornego, co tylko czeka, aby się wydostać; że nie chciała wydawać diabła na świat; że zadaniem Boga było oczyszczać świat z takiego plugastwa; a także jak zabiła kogoś imieniem Victor i ma nadzieją, że nie będzie musiała postąpić w ten sam sposób z jej cudownym, bezcennym aniołeczkiem.

Joey zaczął drżeć; był śmiertelnie przerażony, że jego matka zorientuje się, że nie śpi. Nie wiedział, co mogłaby zrobić, gdyby odkryła, że usłyszał jej dziwny, bełkotliwy monolog.

Był już bliski powiedzenia jej, aby się zamknęła i wyszła z pokoju, ale rozpaczliwie starał się jakoś ją zgłuszyć. Zmusił się, by myśleć o czymś innym. Skupił się na wyobrażeniu sobie (ze szczegółami) ogromnej, złowrogiej istoty, przybysza z kosmosu z filmu Coś, który widział poprzedniego popołudnia w kinie „Rialto". Stwór z tego filmu wyglądał jak człowiek, tyle, że był dużo większy. Swymi gigantycznymi łapami mógł w mgnieniu oka rozerwać człowieka na strzępy.

A te jego oczy, w których wnętrzu zdawał się płonąć ogień! A przecież ten stwór był w rzeczywistości rośliną. Obcą rośliną, przybyszem z kosmosu, prawie niezniszczalnym i żywiącym się krwią. Doskonale pamiętał scenę, w której naukowcy szukali obcego sprawdzając kolejne pomieszczenia; nie znaleźli go jednak, a kiedy w końcu zrezygnowali, następne drzwi tuż za nimi otworzyły się na oścież i z wnętrza wypadł rozszalały, ryczący potwór pragnący kogoś pożreć.

Przypominając sobie nieoczekiwaną furię ataku monstrum Joey poczuł, że krew zastyga mu w żyłach. Czuł się jak w kinie. Ta scena była tak przerażająca, że po grzbiecie przeszły mu lodowate ciarki. W porównaniu z tym upiornym dreszczem bełkot matki wydawał się praktycznie niczym. Istoty, z którymi musieli mierzyć się ludzie w filmach grozy, były tak straszne, że wszelkie okropne zdarzenia mające miejsce w realnym życiu stawały się przy nich mdłe, bezbarwne i zgoła niegroźne.

Nagle Joey zaczął się zastanawiać, czy to właśnie dlatego tak bardzo lubi celuloidowe koszmary.

6

Rano mama zawsze wstawała pierwsza. Codziennie chodziła na mszę, nawet kiedy była chora albo kiedy męczył j ą potworny kac. Latem, pod-czas wakacji, oczekiwała, że Amy i Joey również będą uczęszczali do kościoła i przyjmowali komunię świętą równie często jak ona.

Jednak w ten poniedziałkowy majowy poranek Amy, wciąż leżąc w łóżku, nasłuchiwała jak jej matka przechodzi przez dom i wchodzi do garażu znajdującego się bezpośrednio pod sypialnią Amy. Toyota zastartowała przy drugiej próbie, a automatycznie otwierane drzwi zgrzytnęły i znieruchomiały przy wtórze metalicznego łoskotu, od którego w pokoju Amy zatrzęsły się szyby.

Kiedy matka odjechała, Amy wstała z łóżka; wzięła prysznic, ubrała się i zeszła na parter do kuchni. Ojciec i Joey kończyli śniadanie składające się z angielskich grzanek i soku pomarańczowego.

– Późno dziś wstałaś – rzekł jej ojciec. – Lepiej się pospiesz i zjedz coś. Za pięć minut wyjeżdżamy.

– Jest taki piękny poranek – stwierdziła Amy. – Chyba pójdę do szkoły na piechotę.

– Na pewno zdążysz?

– O tak. Mam sporo czasu.

– Ja też – rzekł Joey. – Chcę pójść z Amy.

– Do szkoły podstawowej jest trzy razy dalej niż do liceum – stwierdził Paul Harper. – Zanim tam dotrzesz, zetrzesz sobie nogi do kolan.

– Nie – mruknął Joey. – Dam radę. Jestem twardy i dzielny.

– Prawdziwy zimny hombre – przyznał ojciec. – Ale mimo to pojedziesz ze mną.

– Au, dostałem! – rzucił Joey. – Trafiony! – powiedziała Amy wskazując na niego palcem.

Joey uśmiechnął się.

– Chodź, hombre - mruknął jego ojciec. – Ruszamy.

Amy stała przy jednym z okien saloniku obserwując, jak odjeżdżają rodzinnym pontiakiem.

Okłamała ojca. Nie pójdzie do szkoły na piechotę. Prawdę mówiąc w ogóle nie wybierała się dziś do szkoły.

Wróciła do kuchni i zaparzyła kawę. Nalała sobie kubek gorącego napoju, następnie usiadła przy kuchennym stole czekając na powrót mamy z kościoła.

Ubiegłej nocy, kiedy nie mogła zasnąć i przewracając się z boku na bok rozważała najlepsze warianty czekającej ją „spowiedzi", uznała, że najpierw powinna powiedzieć o wszystkim matce. Gdyby Amy nakazała usiąść rodzicom i powiedziała im obojgu naraz, reakcja mamy na tę nowinę byłaby skalkulowana w taki sposób, by wywrzeć wpływ nie tylko na jej córkę, ale i na męża – potraktowałaby Amy jeszcze surowiej niż gdyby rozmawiały w cztery oczy.

Poza tym Amy zdawała sobie sprawę, że gdyby najpierw powiedziała ó wszystkim ojcu, wyglądałoby to tak, jakby usiłowała obejść matkę, prawie wbić klin pomiędzy rodziców, szukając wsparcia jednego z nich. Gdyby matka tak właśnie pomyślała, sprawiłaby jej dwa razy gorsze trudności niż w innym przypadku. Mówiąc matce pierwszej i niejako dając tym samym dowód swego szacunku, Amy miała nadzieję na poprawienie swojej sytuacji i pomyślne załatwienie kwestii zabiegu.

Dopiła kawę. Nalała sobie drugą i również wysączyła.

Tykanie kuchennego zegara wydawało się coraz głośniejsze, aż zmieniło się w rytmiczne dudnienie, poruszające z każdym uderzeniem wszystkie nerwy w j ej ciele.

Kiedy mama wróciła wreszcie do domu z mszy i weszła do kuchni przez drzwi prowadzące z garażu, Amy była spięta jak nigdy dotąd. Jej bluzkę na plecach i pod pachami pokrywały plamy potu. Chociaż wypiła gorącą kawę, miała wrażenie, że w jej żołądku zaległa wielka lodowa bryła.

– Dzień dobry, mamo.

Matka stanęła zdumiona, z jedną ręką na uchylonych drzwiach; z tyłu za nią widać było cieniste wnętrze garażu.

– Co ty tu robisz?

– Chciałabym…

– Powinnaś być w szkole.

– Zostałam w domu, bo chciałam…

– Czy to nie jest ostatni tydzień egzaminów?

– Nie. Egzaminy są w przyszłym tygodniu. W tym powtarzamy materiał do testów.


– To również jest ważne.

– Tak, ale chyba nie pójdę dziś do szkoły.

Mama zatrzasnęła i zamknęła na klucz drzwi do garażu, potem spytała:

– Co się stało? Jesteś chora?

– Niezupełnie. Ja…

– Co to znaczy niezupełnie? – spytała kładąc torebkę na ladzie przy zlewie. – Albo jesteś chora, albo nie. A jeśli nie jesteś, powinnaś być w szkole.


– Muszę z tobą porozmawiać – stwierdziła Amy. Matka podeszła do stołu i wbiła w nią wzrok.

– Porozmawiać? Ale o czym?

Amy nie mogła spojrzeć jej w oczy. Odwróciła wzrok wpatrując się w mętną zawiesinę fusów zimnej kawy na dnie swojego kubka.

– No więc? – spytała mama.

Amy miała w ustach tak sucho, że język przywarł jej do podniebienia. Przełknęła ślinę, oblizała spierzchnięte wargi, chrząknęła i w końcu powiedziała: – Muszę wybrać pewną sumę pieniędzy z mojego konta.

– O czym ty mówisz?

– Potrzebuję… czterystu dolarów.

– To absurd.

– Nie. Naprawdę ich potrzebuję, mamo.

– Na co?

– Wolałabym nie mówić. Matka wydawała się zdumiona.

– Wolałabyś nie mówić?

– Właśnie.

Zdumienie zmieniło się w konsternację.

– Pragniesz wybrać czterysta dolarów z pieniędzy przeznaczonych na czesne w twoim college'u i nie chcesz powiedzieć, co zamierzasz z nimi zrobić?

– Mamo, proszę. Przecież bądź co bądź sama je zarobiłam. Konsternacja przerodziła się w gniew.

– Posłuchaj mnie uważnie, młoda damo. Twój ojciec radzi sobie całkiem dobrze na prawniczej posadce, ale nie AŻ TAK dobrze. Nie jest F. Lee Baileyem. Zamierzasz iść do college'u, a to będzie dużo kosztowało. Aby go opłacić, będziesz potrzebowała pomocy. Prawdę mówiąc większość opłat będziesz musiała uiścić sama. Pozwolimy ci tu naturalnie mieszkać i zapłacimy za twoje wyżywienie, ubranie i opiekę medyczną podczas całego pobytu w college'u, ale opłaty za studia pozostawimy w twojej gestii. Po to masz konto oszczędnościowe. Kiedy za parę lat pójdziesz na uniwersytet i wyjedziesz, zamierzamy co pewien czas wysyłać ci pieniądze, ale czesne również będziesz musiała opłacać sama. Nie stać nas na nic więcej. I tak będzie to dla nas nie lada poświęceniem.

Gdybyś nie wydawała tyle pieniędzy usiłując wywrzeć wrażenie na ojcu O'Hara, jaka to jesteś oddana kościołowi św. Marii, gdybyście ty i tatuś nie przeznaczali lwiej części zarobków, by okazać, jacy jesteście dobrzy i szlachetni, może bylibyście w stanie zrobić coś więcej dla swoich własnych dzieci, pomyślała Amy. Miłość bliźniego zaczyna się we własnym domu, mamo. Czyż nie tak właśnie mówi nam Biblia? A gdybyś nie zmuszała MNIE do płacenia składek na kościół Św. Marii, miałabym teraz te cztery stówki, których mi potrzeba.

Amy pragnęła powiedzieć to wszystko na głos, ale nie miała dość odwagi. Nie chciała zupełnie odcinać się od matki, zanim jeszcze zdążyła powiedzieć jej o ciąży. Zresztą niezależnie od tego, jak usiłowałaby wyrazić swoje myśli, jakich słów by użyła, jej wypowiedź zabrzmiałaby z pewnością małostkowo i egoistycznie.

Ale przecież nie była egoistką, do cholery.

Wiedziała, że ofiarowywanie pieniędzy na kościół było dobrą rzeczą, ale musiały istnieć jakieś granice. I racje, dla których to czyniłeś, powinny być słuszne. W przeciwnym razie wszystko mijało się z celem. Czasami Amy podejrzewała, że jej matka miała nadzieję WYKUPIĆ sobie miejsce w niebie, a to z całą pewnością było niewłaściwym powodem zwracania się ku kościołowi.

Amy zmusiła się, by unieść wzrok, spojrzeć na matkę i uśmiechnąć się.

– Mamo, przecież ja już mam małe stypendium na przyszły rok. Jeśli będę pracować dostatecznie ciężko, prawdopodobnie uda mi się zdobyć stypendium na każdy następny rok, nawet jeśli nie będą to zbyt duże pieniądze. Podczas wakacji i w weekendy będę pracować, a wtedy pieniądze w banku powinny mi w zupełności wystarczyć. Zanim znajdę się na uniwersytecie Ohio, nie będę musiała prosić ciebie ani taty o pomoc, nawet nie będziecie musieli przysyłać mi pieniędzy na życie. Mogę wybrać teraz te cztery setki, mamo, stać mnie na to. Mogę sobie na to pozwolić.

– Nie – powiedziała mama. – I nie myśl sobie, że uda ci się wybrać te pieniądze z banku bez mojej wiedzy. Na koncie obok twojego widnieje również moje imię. Nie zapominaj, że wciąż jeszcze jesteś nieletnia. Dopóki mogę, zamierzam bronić cię przed sobą samą. Nie pozwolę ci wydawać pieniędzy przeznaczonych na college na modne nowe ciuchy, których nie potrzebujesz, albo jakąś głupią błyskotkę, którą zauważyłaś na sklepowej wystawie.

– Nie potrzebuję tych pieniędzy na nowe rzeczy, mamo.

– Nieważne. Nie pozwolę, żebyś…

– Ani na głupawe błyskotki…

– Nie obchodzi mnie, z jakiego głupiego powodu…

– Tylko na aborcję – dokończyła Amy.

Matka spojrzała na nią wytrzeszczając oczy. Spytała powoli:

– Na co?

Strach zadziałał jak zapalnik i Amy w mgnieniu oka wybuchnęła potokiem słów.

– Męczą mnie poranne mdłości, nie miałam ostatnio okresu, naprawdę jestem w ciąży, wiem, że jestem. To Jeny Galloway zrobił mi dziecko, ja tego nie chciałam, tak mi przykro, że to się stało, naprawdę mi przykro, nienawidzę samej siebie, naprawdę, ale muszę się poddać zabiegowi, po prostu muszę, proszę, proszę, JA MUSZĘ to zrobić!

Twarz mamy nagle pobladła, stała się biała jak płótno. Nawet jej usta były kredowobiałe.

– Mamo? Rozumiesz, że ja nie mogę mieć tego dziecka? Po prostu nie mogę go urodzić, mamo.

Mama zamknęła oczy. Zakołysała się i przez chwilę wydawało się, jakby miała zemdleć.

– Wiem, że źle zrobiłam, mamo – powiedziała Amy i zaczęła płakać. -Czuję się zbrukana. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek poczuję się czysta. Nienawidzę siebie. I wiem, że aborcja jest jeszcze gorszym grzechem niż to co zrobiłam. Wiem o tym i obawiam się o swoją duszę. Ale jeszcze bardziej lękam się przyszłości i urodzenia dziecka. Mam do przeżycia swoje własne życie, mamo. CHCĘ ŻYĆ WŁASNYM ŻYCIEM! CHCĘ SIĘ NIM NACIESZYĆ! MAM SWOJE ŻYCIE!

Oczy mamy otworzyły się. Spojrzała na Amy i usiłowała coś powiedzieć, ale była zbyt wstrząśnięta, aby wydobyć z siebie choć słowo. Jej usta poruszyły się bezdźwięcznie.

– Mamo?

Tak szybko, że Amy nawet tego nie zauważyła, jej matka uniosła dłoń i uderzyła ją w twarz. Raz. Drugi raz. Mocno.

Amy krzyknęła z bólu i zdumienia, po czym uniosła rękę, aby się osłonić.

Matka chwyciła ją za bluzkę i szarpała, usiłując zmusić Amy do powstania. Próba sił trwała przez dłuższą chwilę.

Krzesło przewróciło się z trzaskiem.

Matka potrząsnęła nią jak pękiem szmat.

Zapłakana, przerażona Amy wykrztusiła: – Mamo, proszę, nie rób mi krzywdy! Wybacz mi, mamo. Proszę.

– Ty plugawa, zepsuta, niewdzięczna mała dziwko!

– Mamo…

– Jesteś głupia, głupia, bezdennie głupia! – krzyknęła jej matka, opryskując ją śliną gorącą i piekącą niczym jad. – O niczym nie masz pojęcia, ty mała puszczalska kretynko! Nie, wiesz co mogłoby się stać. Nie masz zielonego pojęcia Nie wiesz, co mogłabyś urodzić. Po prostu NIE WIESZ!

Amy nie chciała i nie była w stanie się bronić. Mama popychała ją, ciągnęła, potrząsała i szarpała; targała nią tak zaciekle, że zęby dziewczyny szczękały jak kastaniety i w pewnej chwili dał się słyszeć trzask pękającej bluzki.

– Nie zdajesz sobie sprawy, co mogłoby wyjść z twego łona – rzuciła ochrypłym, obłąkanym głosem matka. – Bóg jeden wie, co by to było!

O czym ona mówi? – zastanawiała się rozpaczliwie Amy. Zupełnie jakby słyszała klątwę Jerry'ego i uwierzyła, że może się spełnić. Co się tu dzieje? Co się z nią działo?

Z sekundy na sekundę matka stawała się coraz bardziej brutalna. Amy nigdy naprawdę nie wierzyła, że mama mogłaby ją zabić. Wprawdzie powiedziała o tym Liz, ale było w tym sporo przesady. A w każdym razie WTEDY sądziła, że przesadza. Teraz jednak, kiedy matka w dalszym ciągu złorzeczyła i potrząsała nią jak szmacianą lalką, Amy zaczęła się martwić, że naprawdę może zrobić jej coś złego. Spróbowała wyrwać się z jej uścisku.

Bezskutecznie. Mama trzymała ją mocno.

Dwie kobiety zatoczyły się w bok i z impetem uderzyły o stół. Prawie pusty kubek przewrócił się, przeturlał dwa razy, spadł ze stołu, rozbryzgując kropelki zimnej kawy, po czym rąbnął o podłogę i roztrzaskał się na kawałki.

Matka przestała potrząsać Amy, ale wzrok nadal miała błędny i odrobinę szalony.

– Módl się – rzuciła ostro. – Musimy się modlić, aby się okazało, że nie masz w sobie dziecka. Musimy się modlić, aby to było pomyłką.

Gwałtownie szarpnęła Amy, zmuszając ją, by upadła na kolana. Uklękły jedna obok drugiej na chłodnych płytkach. Mama zaczęła się głośno modlić trzymając Amy za rękę tak mocno, że jej palce zdawały się przebijać ciało. Amy płakała i prosiła, aby ją puściła, lecz mama ponownie ją spoliczkowała i zaczęła błagać Najświętszą Dziewicę o łaskę. A przecież sama nie była litościwa, bo kiedy zobaczyła, że Amy nie jest pochylona dostatecznie nisko, schwyciła córkę za kark i popchnęła jej głowę ku płytkom – pchała ją coraz niżej i niżej, aż Amy dotknęła czołem zimnej posadzki, a nosem wilgotnej kałuży rozlanej kawy. Choć powtarzała raz po raz: „Mamo, proszę, mamo, proszę"… Ellen jej nie słuchała, była bowiem zajęta modlitwą. Modliła się do kogo się tylko dało: Matki Bożej, Jezusa i Józefa Opiekuna, Boga Ojca i Ducha Świętego a potem skierowała modły ku poszczególnym świętym. Amy wciągnęła powietrze i drobinki z fusów kawy wpadły jej do nosa; zaczęła się krztusić i prychać, ale matka wciskała jej twarz w podłogę jeszcze mocniej niż dotychczas. Zaciskała stalowe palce na jej karku, jęczała i zawodziła, bijąc przy tym wolną ręką w podłogę; miotała się i dygotała w religijnym uniesieniu, prosząc, błagając i żebrząc o łaskę, łaskę dla siebie i dla jej krnąbrnej córki. Płakała, wyła, szlochała i prosiła, zachowując się jak fundamentaliści z kościoła nazaretańskiego; mama tak jak oni wymachiwała rękoma, mamrocząc bez przerwy pod nosem, aż w końcu jej modlitwa dobiegła końca i kobieta, zachrypnięta i wyczerpana, nagle opadła z sił.

Cisza, jaka teraz nastała, wydawała się pełna napięcia i niepokoju – podobnego efektu nie mógłby zapewnić nawet najgłośniejszy grzmot.

Mama puściła kark Amy.

W pierwszej chwili dziewczyna pozostała w tej samej pozycji co dotychczas, przywierając twarzą do podłogi, ale po kilku sekundach uniosła głowę i zakołysała się w tył, klęcząc.

Dłoń Ellen ścierpła po tak długim trzymaniu karku Amy w stalowym uścisku. Spojrzała na swoje wykrzywione jak szpony palce i zaczęła rozmasowywać je zdrową dłonią.

Oddychała ciężko.

Amy uniosła dłonie do twarzy, ocierając z niej fusy z kawy i łzy. Nie potrafiła opanować drżenia.

Na zewnątrz chmury przesłoniły słońce, a poranne światło wpadające przez kuchenne okna zafalowało niczym woda w strumieniu, po czym przygasło.

Zegar tykał głucho.

Dal Amy ta cisza była przerażająca niczym nie kończąca się chwila pomiędzy jednym uderzeniem serca a drugim, gdy mimowolnie zastanawiasz się, czy ów najważniejszy mięsień tkwiący w twojej piersi nie przestanie nagle pracować.

Kiedy w końcu matka się odezwała, Amy drgnęła gwałtownie, zaskoczona.

– Wstawaj – rzuciła lodowato matka. – Idź na górę i umyj twarz. Uczesz się.

– Tak, mamo. Obie wstały.

Amy nogi miała jak z gumy. Wygładziła pomiętą spódnicę drżącymi dłońmi.

– Przebierz się- dodała mama beznamiętnym, obojętnym głosem.

– Tak, mamo.


– Zadzwonię do doktora Spanglera i sprawdzę, czy ma dziś komplet pacjentów. Pojedziemy do niego od razu, jeśli tylko zechce nas przyjąć.

– Do doktora Spanglera? – powtórzyła Amy, zdziwiona.

– Naturalnie będziesz musiała przejść test ciążowy. Jest wiele powodów, które mogą sprawić, że nie ma się okresu. Nie możemy mieć pewności, póki nie otrzymamy wyników testu.

– Ale ja wiem, że jestem w ciąży, mamo – rzuciła drżącym głosem Amy. -Wiem, że będę miała dziecko.

– Jeśli test okaże się pozytywny – ciągnęła matka – poczynimy starania, aby zająć się twoją sprawą tak szybko, jak to tylko możliwe.

Amy nie mogła uwierzyć w ukryty sens tych słów.

– Zająć się moją sprawą?

– Poddasz się zabiegowi, tak jak tego chciałaś – stwierdziła mama, spoglądając na nią bezlitosnym wzrokiem.

– Chyba nie mówisz poważnie.

– Tak. MUSISZ poddać się zabiegowi. To jedyny sposób.

Amy o mało nie krzyknęła. Poczuła niewiarygodną ulgę. Ale jednocześnie ogarnęło j ą przerażenie, bo domyślała się, że matka każe zapłacić jej za swoją zgodę, potworną cenę.

– Ale… czy aborcja… nie jest grzechem? – spytała Amy usiłując zrozumieć sposób rozumowania Ellen.

– Nie możemy nic powiedzieć twojemu ojcu – stwierdziła mama. – Musimy zachować to przed nim w tajemnicy. On by się na to nie zgodził.

– Ale… myślałam, że TY TEŻ się na to nie zgodzisz, że tego nie zaaprobujesz… – rzuciła zakłopotana Amy.

– NIE APROBUJĘ – odrzekła ostro mama, a w jej głosie ponownie pojawił się ślad emocji. – Aborcja jest morderstwem. To grzech śmiertelny. Absolutnie jej nie akceptują. Ale dopóki mieszkasz w tym domu, nie pozwolę, by takie brzemię zawisło nad moją głową. Po prostu nie zniosłabym tego. Nie mam zamiaru żyć w ciągłym lęku o to, co może się zdarzyć. Nie chcę ponownie przeżywać tej zgrozy.

– Mamo, nie rozumiem. Mówisz tak, jakbyś wiedziała na pewno, że dziecko urodzi się z wadami czy z czymś w tym rodzaju.

Przez chwilę patrzyły na siebie na wzajem, a Amy dostrzegła w ciemnych oczach matki coś więcej niż tylko gniew i wyrzuty. W tych oczach był również strach, głęboka, niepojęta groza, która przeniknęła w głąb ciała Amy, mrożąc jej krew w żyłach.

– Któregoś dnia – powiedziała mama – we właściwej chwili miałam ci powiedzieć

– O czym?

– Gdybyś kiedyś zdecydowała się na ślub i miała prawdziwego narzeczonego, powiedziałabym ci, że nie możesz urodzić dziecka. I powiedziałabym ci dlaczego. Ale ty nie mogłaś czekać, prawda? Nie chciałaś czekać, aż nadejdzie właściwa pora. O, nie. Nie ty. Musiałaś przy byle okazji zadrzeć spódnicę i rozłożyć nogi przed jakimś fagasem. Właściwie jesteś jeszcze dzieckiem, ale musiałaś zadać się z jakimś smarkaczem, gzić się na tylnym siedzeniu samochodu jak jakaś tania kurwa. I być może teraz TO jest w tobie… i rośnie,

– O czym ty mówisz? – spytała Amy, podejrzewając, że matka do reszty straciła rozum.

– Nawet gdybym ci powiedziała, niczego by to nie zmieniło – stwierdziła mama. – Nie posłuchałabyś. Kto wie, może nawet ucieszyłabyś się z takiego dziecka. Powitałabyś jego narodziny z radością, tak jak ON to zrobił. Zawsze twierdziłam, że jest w tobie zło. Zawsze powtarzałam, że musisz trzymać je na wodzy. Ale ty nie chciałaś mnie słuchać i teraz ta mroczna istota, ta zła część ciebie znajduje się na wolności. Wypuściłaś zło, które masz w sobie i prędzej czy później, w ten czy inny sposób urodzisz dziecko; wydasz jednego z NICH na świat, niezależnie od tego, co ci powiem i jak żarliwie będę cię błagać, byś tego nie robiła. Ale nie stanie się to w tym domu. Nie pozwolę, aby to nastąpiło tutaj, osobiście tego dopilnuję. Pojedziemy do doktora Springlera i on usunie to z ciebie. Jeśli ten czyn JEST grzechem, na dodatek grzechem śmiertelnym, jego brzemię spadnie w całości na twoje, a nie moje barki. Zrozumiałaś? Amy pokiwała głową.

– Ty zupełnie się tym nie przejmujesz, prawda? – spytała złośliwie matka. – Jeden grzech więcej, jeden mniej nie robi ci różnicy, zgadza się? Bo przecież tak czy inaczej trafisz do piekła.

– Nie, mamo. Nie mów…

– Tak. To twoje przeznaczenie. Masz stać się jedną ze służebnic Szatana, jedną z jego oddanych niewolnic, nieprawdaż? Dopiero teraz zdałam sobie z tego sprawę. Widzę to doskonale. Wszystkie moje wysiłki poszły na marne. Nie możesz zostać zbawiona. Już nic nie jest w stanie cię uratować. Cóż więc znaczy dla ciebie jeden grzech więcej? Nic. To dla ciebie jak splunąć. Przyjmiesz go z uśmiechem na ustach.

– Mamo, nie mów do mnie w ten sposób.

– Będę mówiła do ciebie tak, jak na to zasługujesz. Dziewczyna zachowująca się tak jak ty nie może oczekiwać innego traktowania. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?

– Proszę…

– Idź już – powiedziała mama. – Umyj się i doprowadź do porządku. Zadzwonię do doktora.

Zaskoczona dziwnym i niespodziewanym rozwojem wypadków, zakłopotana przekonaniem matki, że dziecko urodzi się z wadami, zastanawiając się nad stanem zdrowia psychicznego mamy, Amy weszła na piętro. W łazience umyła twarz. Oczy miała zaczerwienione od płaczu.

W sypialni wyjęła z szafy drugą spódniczkę i świeżą bluzkę. Zdjęła przepocone, pomięte rzeczy, które miała na sobie. Przez chwilę stała przed wielkim, prostokątnym lustrem i ubrana tylko w biustonosz i figi wpatrywała się w swój brzuch.

Dlaczego mama jest tak głęboko przekonana, że moje dziecko urodzi się z wadami? – pytała Amy samą siebie, zakłopotana. Jakim cudem może być pewna czegoś takiego? Skąd miałaby wiedzieć? Czy dlatego, iż uważa, że jestem zła i zasługuję na coś takiego – zdeformowane, nienormalne dziecko, będące dla całego świata znakiem mojego oddania Szatanowi? To chore rozumowanie. Absurdalne, szalone i nieuczciwe. NIE JESTEM ZŁA. Popełniłam kilka błędów, przyznaję. Jak na swój wiek, popełniłam ich nawet sporo, ale przecież nie jestem zła, do cholery. Nie jestem ZŁA.

A może jestem?

Spojrzała na odbicie swoich oczu.

JESTEM?

Drżąc na całym ciele, ubrała się, aby pojechać do doktora Spanglera.

7

W niedzielą wesołe miasteczko koleją i autostradą dotarło do Clearfield iv Pensylwanii, a już w poniedziałek z iście wojskową precyzją rozłożono je na rozległych błoniach. Otwarcie miało nastąpić o szesnastej, a więc oczekiwano, że wszystkie punkty, od podrzędnego baru przekąskowego po najbardziej wymyślną karuzele, będą do tego czasu gotowe na przyjęcie klientów.

Trzy stanowiska należące do Conrada Strakera, włącznie z Tunelem Strachu, były już ustawione i czekały na spragnionych wrażeń klientów od trzeciej po południu. Był ciepły, bezchmurny dzień. Wieczór będzie szalony.

Lunaparkowcy określali to mianem „pieniężnej pogodny". Chociaż dla tego interesu zawsze najlepsze były piątki i soboty, klienci zjawiali się równie chętnie na początku tygodnia, oczywiście jeśli tylko wieczór był dostatecznie ciepły i pogodny.

Przez godzinę, jaka została jeszcze do otwarcia bram wesołego miasteczka, Conrad zrobił to, co zawsze pierwszego popołudnia na nowym miejscu. Wyszedł z Tunelu Strachu i udał się do Gabinetu Osobliwości Yancy'ego Barneta. Klienci zawsze ciągnęli tam jak muchy do lepu. Jaskrawo pomalowany, ozdobiony rysunkami transparent rozciągnięty na wprost namiotu Yancy’ego zaopatrzony był w napis:

OSOBLIWI LUDZIE Z CAŁEGO ŚWIATA

Yancy był równie obowiązkowy i sumienny jak Conrad, i pomijając fakt, że ludzkie dziwolągi miały przybyć tu ze swoich przyczep dopiero o czwartej, był przygotowany do przyjęcia gości na długo przed czasem.

Było to godne podziwu, zwłaszcza gdy wiedziało się, że Yancy Barnet i kilkoro jego dziwolągów w niedzielną noc zawsze grywali w pokera, zaś rozgrywkę, trwającą do godzin porannych w poniedziałek, umilali sobie sączeniem dobrze schłodzonego piwa i szkockiej whisky, które w połączeniu stanowiły iście piorunującą mieszaninę.

Namiot Yancy'ego było ogromny, podzielony wewnątrz na cztery pomieszczenia, z odgrodzonym linami chodnikiem prowadzącym dość krętą drogą do każdego z nich. W każdym z pomieszczeń znajdowało się podwyższenie z krzesłem. Na ścianach za krzesłami wisiały ogromne, bogato zdobione tablice wyjaśniające istotę cudu natury, na który aktualnie patrzyli zwiedzający.

Z jednym wyjątkiem owe cudowne i niezwykłe osobliwości były żyjącymi, oddychającymi ludzkimi potworami, istotami o normalnych duszach i umysłach uwięzionych w zdeformowanych ciałach – najgrubsza kobieta świata, trzyoki człowiek aligator, mężczyzna o trzech rękach i trzech nosach, kobieta z brodą i – co naganiacz podkreślał kilkadziesiąt razy na godzinę – wiele, wiele innych, więcej niż umysł ludzki jest w stanie pojąć.

Tylko jeden dziwoląg nie był żywą istotą. Miał miejsce w centrum namiotu, w połowie długości krętego chodnika, w najwęższej ze wszystkich sal.

Stwór był zamknięty w ogromnym, specjalnie przygotowanym słoju z przezroczystego szkła, zanurzony w roztworze formaliny; słój stał na podwyższeniu, zaś istota znajdująca się wewnątrz, dzięki oświetleniu od góry i z tyłu, wywierała na oglądających ogromne wrażenie.

Ten właśnie eksponat przyszedł odwiedzić Conrad Straker w owo poniedziałkowe popołudnie w Clearfield. Stanął, jak setki razy wcześniej, przed grubymi linami zabezpieczającymi i spojrzał ze smutkiem na swego nie żyjącego od dawna syna.

Podobnie jak w innych salach, tak i tu za eksponatem wisiała tablica informacyjna. Litery były duże, łatwe do przeczytania.

VICTOR

„SZPETNY ANIOŁ"

DZIECKO TO, NAZWANE PRZEZ SWEGO OJCA VICTOREM, URODZIŁO SIĘ W 1955 ROKU. JEGO RODZICE BYLI NORMALNI. STAN PSYCHICZNY DZIECKA NIE ODBIEGAŁ OD NORMY BYŁ SŁODKIM, CZARUJĄCYM, WESOŁYM NIEMOWLĘCIEM, WIECZNIE UŚMIECHNIĘTYM ANIOŁKIEM.

W NOCY 15 SIERPNIA 1955 ROKU MATKA VICTORA, ELLEN, ZAMORDOWAŁA GO. WADY FIZYCZNE DZIECKA NAPAWAŁY JĄ ODRAZĄ. BYŁA PRZEKONANA, ŻE NIEMOWLĘ BYŁO ZŁYM MONSTRUM. NIE POTRAFIŁA DOSTRZEC DUCHOWEGO PIĘKNA, JAKIE TKWIŁO W JEGO WNĘTRZU.

KTO NAPRAWDĘ BYŁ ZŁY?

BEZBRONNE DZIECKO?

A MOŻE MATKA, KT”REJ UFAŁ, KOBIETA, KT”RA GO ZAMORDOWAŁA?

KTO BYŁ PRAWDZIWYM POTWOREM?

TO BIEDNE, NIESZCZĘŚLIWE DZIECKO?

A MOŻE MATKA, KT”RA ODM”WIŁA MU MIŁOŚCI?

OSĄDŹCIE SAMI.

Conrad napisał te słowa przed dwudziestu pięciu laty i dokładnie oddawały one stan jego ducha w owych dniach. Chciał powiedzieć całemu światu, że Ellen była zabójczynią, bezlitosną bestią, chciał, by wszyscy zobaczyli, co uczyniła i potępili ją za jej okrucieństwo.

Poza sezonem słój z dzieckiem był przechowywany w domu Conrada, w Gibsontown na Florydzie. Przez resztę roku podróżował z Yancym i jego trupą jako publiczne świadectwo perfidii Ellen.

Za każdym razem, kiedy rozbijali obóz w nowym miejscu, Conrad jeszcze przed otwarciem lunaparku dla zwiedzających przychodził do tego namiotu, by upewnić się, że słój bezpiecznie dotarł do celu. Spędzał kilka minut w towarzystwie swego zmarłego syna, powtarzając w duchu nieubłaganą przysięgę zemsty.

Victor spoglądał na ojca ogromnymi, niewidzącymi oczyma. Niegdyś zieleń tych oczu była jaskrawa i połyskliwa. Niegdyś oczy te były żywe, przenikliwe, pytające, przepełnione zuchwałością i pewnością siebie, nie pasującymi do tak małego dziecka.

Teraz jednak były one mętne i matowe. Zieleń nie była nawet w połowie tak czysta jak za życia; lata przebywania w roztworze formaliny wyssały kolor z oczu, a nieuniknione procesy śmierci pokryły źrenice cieniutką mlecznobiałą błonką.

W końcu, czując w sobie odnowioną moc gniewu i żądzę odwetu, Conrad wyszedł z namiotu i wrócił do Tunelu Strachu.

Gunther stał już na platformie przy wejściu, ubrany jak zawsze w strój Frankensteina Ujrzał Conrada i natychmiast zaczął warczeć i wymachiwać groźnie rękoma, jak gdyby odgrywał przedstawienie dla odwiedzających tunel gości.

Duch siedział w kasie i rozrywał papierowe rulony, by ułożyć w szufladkach kasy rzędy ćwierćdolarówek oraz dziesięcio- i pięciocentówek; jego bezbarwne oczy odbijały srebrzyste błyski wysypywanych monet.

– Otworzą bramę pół godziny wcześniej – rzekł Duch. – Wszyscy są zwarci i gotowi, a jak słyszałem, na zewnątrz czeka już tłum spragnionych wrażeń mieszczuchów.

– To będzie dobry tydzień – mruknął Conrad.

– Taak – zgodził się Duch przesuwając smukłą dłonią po rzadkich, cienkich włosach. – Też mi się tak wydaje. Może nawet uda ci się zwrócić dług.


– Co?

– Mówiłeś, że masz dług wobec jakiejś kobiety – rzekł Duch. – Tej, której dzieci bez przerwy poszukujesz. Może ci się poszczęści i znajdziesz ją właśnie tutaj.

– Właśnie – rzucił półgłosem Conrad. – Może tu ją odnajdę.


* * *

O ósmej trzydzieści w poniedziałkowy wieczór Ellen Harper siedziała w saloniku domu przy Mapie Lane, usiłując przeczytać artykuł z najnowszego numeru „Redbook". Nie była w stanie się skupić. Za każdym razem, kiedy docierała do końca akapitu, nie potrafiła sobie przypomnieć, co przeczytała i musiała zrobić to ponownie. W końcu przerwała lekturę i po prostu kartkowała czasopismo, oglądając zdjęcia i regularnie upijając łyk ze szklaneczki wypełnionej wódką i sokiem pomarańczowym.

Chociaż było jeszcze wcześnie, miała mocno w czubie.

Nie czuła się DOBRZE. Nie na dłuższą metę. Ale nie było jej też źle. Była otępiała, ale jeszcze za mało.

Była w pokoju sama. Paul znajdował się w swojej pracowni przy garażu. Jak zwykle przyjdzie o jedenastej, aby obejrzeć ostatnie wiadomości, a potem położy się do łóżka. Joey w swoim pokoju sklejał plastikową figurkę Łona Chaneya w roli Upiora z Opery. Amy też była u siebie. Z wyjątkiem krótkiego pojawienia się przy stole na kolacji, dziewczyna od powrotu z kliniki doktora Spanglera zaszyła się w swoim pokoju i spędziła tam całe popołudnie.

Dziewczyna. Ta cholerna, zuchwała, rozpustna dziewczyna! BYŁA W CIĄŻY! Naturalnie nie mieli jeszcze wyników testów. To potrwa kilka dni. Ale ona WIEDZIAŁA. Amy była w ciąży.

Czasopismo zaszeleściło w drżących dłoniach Ellen. Odłożyła „Redbook" na stolik i weszła do kuchni, by przyrządzić sobie kolejnego drinka.

Niebyła w stanie przestać się martwić sytuacją, w jakiej się znalazła Nie mogła pozwolić Amy, by urodziła dziecko. Ale gdyby Paul dowiedział się, że za jego plecami podjęła decyzję o zabiegu, na pewno nie byłby zadowolony. W gruncie rzeczy był człowiekiem cichym, łagodnym i pokornym; godził się, aby to ona zajmowała się domem i kierowała życiem ich wszystkich. Bywały jednak sytuacje, kiedy wpadał w gniew, a wówczas potrafił być twardy i bezwzględny.

Gdyby Paul dowiedział się post factum o aborcji, zapragnąłby zapewne dowiedzieć się, dlaczego ją przed nim zataiła i czemu zgodziła się na coś takiego. Musiałaby wymyślić jakieś sensowne i chwytające za serce wyjaśnienie. Na razie jednak nie miała zielonego pojęcia, co by mu powiedziała, gdyby dowiedział się o aborcji.

Przed dwudziestu laty, kiedy poślubiła Paula, powinna była powiedzieć mu także o roku spędzonym w wesołym miasteczku. Powinna była opowiedzieć mu o Conradzie i odrażającej istocie, którą wydała na świat. Ale nie zrobiła tego.

Była słaba. Ukryła przed nim prawdę. Obawiała się, żeby jej nie znienawidził i nie porzucił, gdyby dowiedział się o jej błędach z przeszłości. Gdyby jednak powiedziała mu o wszystkim wtedy, na początku ich znajomości, nie byłaby teraz w tak poważnych tarapatach.

Kilkakrotnie podczas ich małżeństwa mało brakowało, by ujawniła mu swoje tajemnice. Kiedy mówił, że chce mieć dużą rodzinę, sto razy była bliska wyznania: „Nie, Paul. Nie mogę mieć dzieci. Widzisz, miałam już kiedyś jedno i ono nie było zdrowe. Nie było normalne. Właściwie to nie był człowiek, ale COŚ. Jakiś stwór. Chciał mnie zabić, więc ja zabiłam go pierwsza. Być może to okropne dziecko było w całości produktem chorych genów mojego pierwszego męża. Może nie było w tym mojej winy. Wolę jednak nie ryzykować. " Wielokrotnie była bliska wypowiedzenia na głos tego wyznania, ale nigdy tego nie uczyniła – zawsze zdołała się pohamować, wierząc naiwnie, że miłość jest w stanie przezwyciężyć wszystko.

Później, kiedy była w ciąży z Amy, prawie odchodziła od zmysłów ze zmartwienia i zgrozy. Dziecko urodziło się jednak normalne. Na pewien czas, na kilka błogosławionych tygodni zdołała uspokoić trawiące ją wątpliwości -sprawił to widok pulchnego, różowiutkiego, wesołego, zupełnie NORMALNEGO dziecka.

Niebawem jednak doszła do wniosku, że nie wszystkie dziwolągi miały deformacje fizyczne. Skaza, wada, potworna różnica sprawiająca, że byli inni niż normalni ludzie, mogła zawierać się wyłącznie w umyśle.

Dziecko, które urodziła Conradowi, było nie tylko ułomne fizycznie. Było złe – wręcz emanowało złem, cuchnęło nim, było potworem w pełnym znaczeniu tego słowa. Czy istniała możliwość, że jej drugie dziecko również było nienormalne tak jak Victor, pomimo że nie miało żadnych widocznych wad fizycznych?

Być może robak zła zagnieździł się głęboko, w umyśle dziecka i niewidoczny drążył coraz dalej i dalej, czekając na stosowną chwilę, aby się ujawnić.

Ta niepokojąca ewentualność była niczym kwas. Przeżerała szczęście El-len, naruszyła, a potem do reszty zniszczyła jej optymizm. Niebawem zupełnie przestała cieszyć się radosnym gaworzeniem i śmiechem dziecka. Przyglądała się czujnie niemowlęciu, zastanawiając się, jakie paskudne niespodzianki zgotuje jej w przyszłości. Może którejś nocy, kiedy urośnie i nabierze sił, za-kradnie się do sypialni rodziców i zamorduje ich we śnie.

Bała się, że traci zmysły; przecież dziecko mogło być całkiem normalne, a upiorne wizje stanowiły jedynie odzwierciedlenie lęków rodzących się w jej umyśle. Często się nad tym zastanawiała. Jednak za każdym razem, kiedy zaczynała kwestionować własną poczytalność, przypomniała sobie ów koszmarny pojedynek ze złowrogim, krwiożerczym pomiotem Conrada i to ciągle żywe wspomnienie bez trudu przekonywało ją, że miała uzasadniony powód, aby się bać i nigdy nie tracić czujności.

Czyż nie tak?

Przez siedem lat opierała się pragnieniu Paula, by mieć kolejne dziecko, ale mimo zabezpieczenia, ponownie zaszła w ciążę.

I znów przeżyła dziewięć miesięcy piekła, zastanawiając się, jaką to dziwną istotę nosi w swym łonie.

Joey rzecz jasna okazał się normalnym chłopcem.

Zewnętrznie.

A wewnętrznie?

Zastanawiała się. Obserwowała i czekała, obawiając się najgorszego. Po tylu latach Ellen nie była pewna, co ma myśleć o własnych dzieciach.

To nie było życie, lecz koszmar.

Czasami była z nich dumna i kochała je. Pragnęła brać je w ramiona, ściskać i obsypywać pocałunkami. Czasami miała ochotę obdarzyć te dzieci prawdziwą, jawną miłością, której skąpiła im do tej pory, ale po tylu latach hamowania uczuć i nieustannej podejrzliwości stwierdziła, iż po prostu nie jest w stanie normalnie ich kochać.

Bywało, że wręcz płonęła z miłości do Joeya i Amy, cierpiąc niewysłowione katusze wywołane bólem tajonego uczucia. Wówczas nocami szlochała bezgłośnie w poduszkę, aby przypadkiem nie obudzić Paula, opłakując własne zimne, umarłe serce.

Bywało jednak, że dostrzegała w swoich pociechach przejawy nadnaturalnego wręcz zła i niegodziwości. Czasami nie miała wątpliwości, że jej dzieci to sprytne, wyrachowane, nieskończenie złe istoty, odgrywające przed nią skomplikowaną maskaradę.

Huśtawka.

Huśtawka.

Najgorsza w tym wszystkim była samotność. Nie dzieliła się swoimi obawami z Paulem, bowiem musiałaby opowiedzieć mu o Conradzie, a gdyby dowiedział się, że przez dwadzieścia lat ukrywała przed nim pewne niezbyt miłe zdarzenia ze swojej bujnej przeszłości, przeżyłby ogromny wstrząs.

Znała go bardzo dobrze. Wiedziała, że najbardziej poruszyłoby go nie to, co uczyniła w młodości, lecz fakt, iż go oszukała i tak długo ukrywała przed nim prawdę. Dlatego też musiała sama radzić sobie z własnymi lękami.

To nie było życie, lecz koszmar.

Nawet gdyby raz na zawsze przekonała samą siebie, że jej dzieci nie różnią się niczym od innych, w dalszym ciągu byłaby niespokojna. Przecież istniało prawdopodobieństwo, że któreś z dzieci Amy lub Joeya będzie takim samym potworem jak Victor. Przekleństwo mogło nawiedzać co drugie pokolenie – matka, ale nie dziecko, wnuk, lecz nie prawnuk. Mogło uderzać na oślep, unosząc swój ohydny łeb w najmniej oczekiwanym momencie. Współczesna medycyna zna wiele chorób przekazywanych genetycznie oraz wad dziedzicznych, które „przeskakiwały" w rodzinie przez kilka pokoleń, by pojawić się na nowo po wielu dziesięcioleciach.

Gdyby mogła mieć pewność, że jej pierwsze dziecko-potworek było wyłącznie wytworem chorego, zdegenerowanego nasienia Conrada; gdyby mogła mieć pewność, że jej własne chromosomy były zdrowe – na zawsze przestałaby się martwić. Ale oczywiście nie była w stanie się o tym upewnić.

Czasami miała wrażenie, że życie jest zbyt trudne i okrutne, by w ogóle warto było żyć.

Właśnie dlatego, stojąc nocą w kuchni i przetrawiając raz jeszcze informację o ciąży Amy, Ellen jednym haustem opróżniła szklaneczkę i szybko przyrządziła sobie kolejnego drinka. Miała dwie kule, na których się wspierała – alkohol i kościół. Bez ich pomocy nie zdołałaby przeżyć ostatniego ćwierćwiecza.

W pierwszym roku po odejściu od Conrada jej potrzeby zaspokajała w zupełności religia. Dostała pracę kelnerki i po dość trudnym starcie stała się niezależna finansowo. Większość wolnego czasu spędzała w kościele. Stwierdziła, że modlitwa koi jej stargane nerwy i ducha, że spowiedź jest dobra dla duszy i że cieniutki opłatek, który przyjmuje podczas mszy świętej, bywa bardziej sycący niż uczta z sześciu dań.

Pod koniec pierwszego roku samodzielności, ponad dwa lata, odkąd uciekła z domu, by dołączyć do załogi lunaparku i być z Conradem, zdołała jako tako dojść ze sobą do ładu. W dalszym ciągu prawie co noc dręczyły ją koszmary. Nadal borykała się z własnym sumieniem, usiłując stwierdzić, czy zabijając Victora popełniła śmiertelny grzech, czy może raczej wypełniła bożą wolę. Ciężko pracując zdołała po raz pierwszy w życiu wyrobić w sobie pewną dozę niezależności i szacunku do samej siebie. W gruncie rzeczy czuła się na tyle pewna siebie, że postanowiła odwiedzić swój stary rodzinny dom z zamiarem odnowienia stosunków z rodzicami.

Właśnie wtedy dowiedziała się, że obojga nie było już na tym świecie.

Joseph Giavenetto, jej ojciec, zmarł na zawał serca w miesiąc po ucieczce Ellen z domu. Gina, jej matka, umarła w niecałe pół roku później. Czasami tak było, że mąż i żona odchodzili jedno po drugim, jak gdyby nie byli w stanie wytrzymać dłuższego rozstania.

Choć Ellen nigdy nie odczuwała silnej więzi ze swoimi rodzicami i choć przesadna skrupulatność, rygor domowy oraz dewocja Giny utworzyły mur napięcia i goryczy pomiędzy matką a córką, Ellen przeżyła wstrząs na wieść o śmierci rodziców. Przepełnił ją lodowaty, nieskończony żal. Winiła siebie za to, co się stało. Ucieczka z domu bez pożegnania z ojcem i pozostawienie dla matki krótkiego, ociekającego goryczą liściku mogły przyspieszyć zawał Josepha Giavenetto. Może była wobec siebie zbyt surowa, niemniej nie potrafiła wyzbyć się poczucia winy.

Od tej pory religia nie potrafiła zapewnić jej dostatecznego spokoju, toteż zaczęła wspierać miłosierdzie Jezusa miłosierdziem butelki. Piła zbyt wiele -w tym roku więcej niż w ubiegłym, ale na pewno mniej niż w przyszłym. Tylko rodzina wiedziała o jej nałogu. Kobiety uczęszczające do kościoła, z którymi cztery razy w tygodniu pracowała charytatywnie, byłyby wstrząśnięte, gdyby dowiedziały się, że cicha, skrupulatna, pracowita i pobożna Ellen wieczorami w swoim domu bywała zupełnie kimś innym; po zmierzchu, za zamkniętymi drzwiami święta stawała się alkoholiczką.

Gardziła sobą z powodu nałogu. Nie była jednak w stanie zasnąć bez alkoholu – wódka pozbawiała ją koszmarów, dawała kilka godzin błogosławionej ulgi, wolnej od trosk oraz lęku, które pożerały ją żywcem przez dwadzieścia pięć lat.

Postawiła butelkę wódki i karton soku pomarańczowego na kuchennym stole, odsunęła krzesło i usiadła. Aby sobie dolać, nie musiała nawet ruszać się z miejsca – sięgnie ręką dopiero kiedy stopniej ą kostki lodu w jej szklaneczce.

Przez chwilę siedziała w ciszy, sącząc drinka; kiedy spojrzała na krzesło naprzeciwko, przypomniała sobie Amy, siedzącą tam dziś rano, unoszącą wzrok i mówiącą: DZIŚ RANO MIAŁAM MDŁOŚCI, NIE MIAŁAM OKRESU, JESTEM W CIĄŻY, WIEM, ŻE JESTEM…

Ellen przypomniała sobie aż nadto wyraziście, jak uderzyła dziewczynę, jak potrząsała nią bezlitośnie i obrzucała obelgami. Gdyby zamknęła oczy, ujrzałaby siebie zmuszającą Amy do klęknięcia i na całe gardło wykrzykującą słowa modlitwy…

Wzdrygnęła się.

Mój Boże, pomyślała ze smutkiem, gdy nieoczekiwanie przyszło jej do głowy pewne skojarzenie. Zachowuję się tak jak moja matka.

Jestem taka sama jak Gina! Zdominowałam mego męża, zupełnie jak ona swojego. Jestem surowa dla moich dzieci i tak zaabsorbowana religią, że zbudowałam mur między mną a moją własną rodziną, taki sam mur jak ten, który wzniosła moja matka!

Ellen kręciło się w głowie, ale nie był to wyłącznie efekt wypitego alkoholu. Potwierdzenie powiedzenia, iż historia kołem się toczy, było dla niej prawdziwym szokiem.

Ukryła twarz w dłoniach, zawstydzona tym, co w sobie ujrzała. Dłonie miała lodowate.

Dźwięk kuchennego zegara przypominał tykanie bomby.

JESTEM TAKA JAK GINA.

Ellen uniosła szklaneczkę i upiła spory łyk. Szkło szczęknęło o zęby.

ZUPEŁNIE TAKA JAK GINA.

Potrząsnęła gwałtownie głową, jakby chciała za wszelką cenę pozbyć się niewygodnej, natarczywej myśli. Nie była tak posępna, niedostępna i surowa jak jej matka. Nie była taka. A jeżeli była, to teraz nic nie mogła na to poradzić. I tak miała zbyt wiele kłopotów naraz. Wszystko w swoim czasie. Najpierw musiała uporać się z problemem Amy. Jeśli w łonie dziewczyny rozwijała się jakaś potworna istota, należało pozbyć się jej tak szybko jak to tylko możliwe. Może wtedy, po zabiegu, Ellen zdoła dokonać rozrachunku z własnym życiem i zadecyduje, co sądzi o kobiecie, którą się stała – może wówczas będzie miała choć chwilę na refleksję dotyczącą tego, co uczyniła ze swoją rodziną.

Ale nie teraz. Boże, proszę, nie teraz.

Przechyliła szklaneczkę i dopiła resztę drinka jak wodę. Drżącą dłonią dolała soku pomarańczowego i sporą porcję wódki. Zazwyczaj nie upijała się przed pomocą, ale dziś wieczorem o wpół do dziesiątej Ellen była zalana w pestkę. Czuła się otępiała, język miała sztywny jak kołek. Unosiła się na falach marzeń. Osiągnęła przyjemny, bezmyślny stan łaski, którego tak mocno pożądała.

Kiedy rzuciła okiem na kuchenny zegar i stwierdziła, że jest wpół do dziesiątej, zdała sobie sprawę, że o tej porze Joey powinien już leżeć w łóżku. Postanowiła pójść na górę, upewnić się, że odmówił wszystkie modlitwy, otulić go, pocałować na dobranoc i opowiedzieć bajkę przed snem. Już od bardzo, bardzo dawna nie opowiadała mu bajek na dobranoc. On prawdopodobnie bardzo tego pragnął. Chyba nie był już za duży na bajki na dobranoc? Nie. Na pewno nie. Przecież to jeszcze małe dziecko. Aniołeczek. Miał taką słodką, niewinną buzię cherubinka. Czasami kochała go tak mocno, że miała wrażenie, iż eksploduje. Tak jak teraz. Była przepełniona miłością do małego Joeya. Chciała ucałować jego słodką buzię, usiąść na brzegu jego łóżka i opowiedzieć mu bajkę o elfach i księżniczce. To byłoby dobre, bardzo dobre, siedzieć na skraju łóżka, podczas gdy chłopiec wpatrywałby się w nią jak w obraz i uśmiechał się promiennie.

Ellen dopiła drinka i wstała. Zrobiła to zbyt gwałtownie; pokój wokół niej zawirował i aby zachować równowagę, musiała przytrzymać się krawędzi stołu.

Przechodząc przez salonik uderzyła w róg stołu i strąciła wspaniałą, ręcznie rzeźbioną drewnianą figurkę Jezusa, którą kupiła dawno temu, kiedy jeszcze pracowała jako kelnerka. Figurka spadła na dywan i choć miała tylko stopę długości i nie była ciężka, Ellen nie mogła jej podnieść, aby odstawić na miejsce. Była dziwnie niezdarna; palce wydawały się jej grube jak serdelki i miała wrażenie, że nie chcą zginać się we właściwą stronę.

Przez moment zastanawiała się, czy pomysł z opowiedzeniem Joeyowi bajki na dobranoc był trafiony. Może nie powinna tego robić? Jednak na myśl o uroczej twarzyczce Joeya i jego anielskim uśmiechu pospieszyła na górę. Schody były zdradliwe, ale zdołała wejść na podest pierwszego piętra bez upadku. Kiedy otworzyła drzwi do jego sypialni, okazało się, że Joey już leżał w łóżku. Paliła się tylko maleńka nocna lampka, pojedyncza żaróweczka włączona do ściennego kontaktu, roztaczająca upiorny, księżycowy blask.

Zatrzymała się w progu, nasłuchując. Zazwyczaj chłopiec chrapał, ale na razie w pokoju panowała idealna cisza. Być może jeszcze nie usnął.

Chwiejąc się przy każdym kroku, podeszła do łóżka i spojrzała na chłopca. W słabym świetle prawie go nie widziała.

Stwierdziła, że musiał jednak usnąć. Pragnąc jedynie ucałować go w czoło, Ellen nachyliła się…

I nagle świecąca, szczerząca zęby nieludzka twarz wyprysnęła ku niej z ciemności, skrzecząc jak rozwścieczony ptak.

Krzyknęła i zatoczyła się w tył. Uderzyła boleśnie biodrem w róg toaletki.

W jej myślach przewijały się zmienne niczym w kalejdoskopie, mroczne i przerażające obrazy – KOŁYSKA MIOTANA WŚCIEKŁOŚCIĄ ZNAJDUJĄCEGO SIĘ W NIEJ MONSTURALNEGO BRZEMIENIA; OGROMNE, ZIELONE ZWIERZĘCE ŚLEPIA PAŁAJĄCE NIENAWIŚCIĄ; WYDĘTE, ZDEFORMOWANE NOZDRZA, WĘSZĄCE BEZUSTANNIE; BLADY, CĘTKOWANY JĘZYK; DŁUGIE, KOŚCISTE PALCE SIĘGAJĄCE W JEJ KIERUNKU W BLADYM ŚWIETLE BŁYSKAWICY; SZPONY ROZSZARPUJĄCE JEJ CIAŁO…

Lampka na nocnym stoliku zapaliła się, rozpraszając makabryczne wspomnienia.

Joey siedział na łóżku.

– Mamo? – odezwał się.

Ellen oparła się plecami o toaletkę i zaczerpnęła głęboko powietrza, bowiem na kilka sekund zupełnie o tym zapomniała.

Istotą w ciemności był Joey. Miał maskę, jaką nosi się w Halloween, pomalowaną farbą fluorescencyjną.

– Co ty wyprawiasz, do cholery? – rzuciła ostro odsuwając się od toaletki i podchodząc do łóżka.

Szybko zdjął z twarzy maskę. Oczy miał rozszerzone strachem.

– Mamo, myślałem, że to Amy.

– Daj mi to – powiedziała, wyjmując maskę z jego rąk.

– Włożyłem gumową glistę do jej pudełka z kremem i myślałem, że to Amy przyszła, aby się ze mną porachować – tłumaczył się Joey pospiesznie.

– Kiedy wreszcie wyrośniesz z tych głupich żartów? – rzuciła Ellen, ale jej serce wciąż jeszcze biło gwałtownym rytmem.

– Nie wiedziałem, że to ty! Nie wiedziałem!

– Takie żarty są chore – powiedziała gniewnie. Przyjemna pijacka mgiełka rozwiała się. Uczucie rozleniwienia prysło, zastąpione przez upiorne napięcie. Wciąż była pijana, ale jej nastrój zmienił się z rozbawienia w melancholię, ze szczęścia w posępność.

– Chore – powtórzyła spoglądając na trzymaną w dłoni maską. – Chore i nienormalne.

Joey oparł się plecami o zagłówek, ściskając w dłoniach brzeg pościeli, jakby chciał odrzucić koc na bok, wyskoczyć z łóżka i uciec ile sił w nogach.

Wciąż drżąca wskutek szoku wywołanego widokiem tej wyszczerzonej w upiornym uśmiechu, zębatej, świecącej twarzy wyskakującej w jej kierunku z ciemności, Ellen rozejrzała się, oglądając inne osobliwe przedmioty w pokoju chłopca. Na ścianach wisiały plakaty z horrorów – Boris Karloff jako Frankenstein, Bela Lugosi jako Dracula i wiele innych filmowych potworów, których nie potrafiła nawet zidentyfikować. Na szafce, biurku i półkach stały modele straszydeł – trójwymiarowe plastikowe figurki, które Joey osobiście sklejał z elementów.

Paul nie zabronił synowi uprawiania owego makabrycznego hobby i upierał się, że wszyscy chłopcy w jego wieku zachowują się tak samo. Ellen też nigdy nie miała wobec pasji Joeya poważniejszych obiekcji. Chociaż fascynacja chłopca horrorami i krwią nieco ją niepokoiła, uważała sprawę za dość błahą, jedną z tych, które pozostawiała w gestii Paula, aby mógł się czuć ważny, potrzebny i przekazywał jej wszystkie poważniejsze problemy.

Teraz, rozwścieczona żartem, jaki zrobił jej Joey, zdenerwowana nie chcianymi wspomnieniami, które wskrzesił w niej ów figiel, wciąż jeszcze z umysłem przyćmionym oparami wódki, Ellen cisnęła maskę do kosza na śmieci.

– Już czas, żebyś skończył z tymi bzdurami. Powinieneś przestać się bawić głupawymi zabawkami i zacząć zachowywać się jak normalny, zdrowy chłopiec. – Zgarnęła z szafki kilka modeli potworów i cisnęła je do kosza.

Zamaszystym ruchem ściągnęła z jego biurka plastikowe figurki wampirów i goblinów i posłała je w ślad za tamtymi. – Rano, zanim pójdziesz do szkoły, pozdejmujesz te okropne plakaty i pozbędziesz się ich. Tylko uważaj żebyś nie odłupał kawałka tynku przy wyjmowaniu pinezek ze ścian. Przyniosę ci kilka dobrych, normalnych plakatów, żeby je tu powiesić. Rozumiesz? – Pokiwał głową. Łzy spływały mu po policzkach, choć nie powiedział ani słowa.

– I skończysz z tymi idiotycznymi dowcipami – dodała oschle Ellen. -Żadnych gumowych pająków. Żadnych sztucznych węży. Żadnych kauczukowych robali wkładanych do słoików z kremem. Rozumiesz?

Ponownie pokiwał głową. Ciało miał napięte niczym struna, twarz białą jak ściana. Wydawało się, że aż za bardzo wziął sobie do serca jej słowa. Nie wyglądał jak chłopiec karcony przez surową matkę, ale jak dziecko stojące w obliczu niechybnej śmierci. Wydawało się, że był pewny, iż lada moment matka schwyci go za gardło i udusi.

Strach malujący się w oczach Joeya podziałał na Ellen jak kubeł zimnej wody.

ZACHOWUJĘ SIĘ TAK SAMO JAK GINA.

Nie! To nie było uczciwe.

Robiła tylko to, co musiało być zrobione. Dziecko wymagało dyscypliny i ukierunkowania. Po prostu wykonywała swoje obowiązki, jak każdy prawdziwy rodzic.

TAK JAK GINA.

Odegnała od siebie tę myśl.

– Połóż się – powiedziała.

Joey posłusznie wśliznął się na powrót pod koc.

Podeszła do nocnego stolika i położyła dłoń na włączniku lampy.

– Pomodliłeś się?

– Tak – odparł drżącym głosem.

– Odmówiłeś wszystkie modlitwy?

– Tak.

– Jutro wieczorem odmówisz więcej modlitw niż zwykle.

– Dobrze.

– Odmówię je z tobą, aby mieć pewność, że nie pominiesz ani słowa.

– Dobrze, mamo. – Zgasiła lampkę. Cichym głosem dodał:

– Nie wiedziałem, że to ty, mamo.

– Śpij już.

– Myślałem, że to Amy.

Nagle zapragnęła pochylić się, wziąć go na ręce i z całej siły przytulić do piersi. Chciała objąć go mocno, pocałować i powiedzieć, że wszystko w porządku.

Kiedy jednak zaczęła nachylać się ku niemu, przypomniała sobie o masce. Kiedy ją ujrzała, wyłaniającą się z ciemności, przyszło jej na myśl, że demon ukryty w Joeyu wreszcie się ujawnił. Była przekonana – zaledwie przez sekundę czy dwie, ale dostatecznie długo, by jej euforia prysła jak mydlana bańka - że dawna oczekiwana przemiana wreszcie się dokonała. Teraz obawiała się, że kiedy się pochyli i przytuli go, ponownie ujrzy jakąś straszną twarz, wykrzywioną w złowieszczym grymasie – tyle, że tym razem to już nie będzie maska. A potem może to on schwyci ją mocno i przyciągnie do siebie, aby móc łatwiej rozerwać jej brzuch swymi ostrymi, połyskującymi szponami. Fala miłości przepłynęła przez nią i opuściła jej wnętrze, pozostawiając nagle pustkę złożoną z niepewności i lęku. Bała się własnego dziecka.

Huśtawka.

Huśtawka.

I nagle uświadomiła sobie raz jeszcze, jak bardzo jest pijana. Miała nogi jak z waty. Chwiała się. Kręciło się jej w głowie i czuła się BEZBRONNA.

Poza zasięgiem blasku nocnej lampki ciemność pulsowała, falowała i przybliżała się jak żywa istota.

Ellen odwróciła się od łóżka i szybko wyszła z pokoju, przedzierając się precz mrok. Zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę stała na korytarzu. Jej serce dudniło niczym nie domknięta okiennica targana podmuchami wichury.

– Czy ja jestem szalona? – spytała siebie. – Czy jestem taka jak moja matka – postrzegam dzieło Szatana we wszystkich i wszystkim, tam, gdzie ich wcale nie ma? Czy jestem GORSZA niż Gina?

Nie – powiedziała sobie zdecydowanie. Nie jestem szalona ani nie jestem taka jak Gina. Mam uzasadniony powód. A teraz… no cóż… może trochę za dużo wypiłam i nie potrafię rozumować logicznie.

W ustach czuła suchość i kwaśny smak – efekt wypitego alkoholu, ale mimo to miała chęć na kolejnego drinka. Pragnęła poczuć raz jeszcze ten specyficzny odlot, pragnęła powrotu owego szczególnego, przyjemnego nastroju, którym cieszyła się, zanim Joey wystraszył ją swoją gumową maską. Już teraz czuła pierwsze oznaki kaca – słabe sensacje żołądkowe, które stopniowo przerodzą się w istną rewolucję i mdłości, oraz tępe pulsowanie w skroniach, zapowiedź upiornego bólu głowy. Zanim poczuje się gorzej, potrzebowała paru kłaków sierści psa, który ją pokąsał. Paru szklanek sierści tego zabawnego, starego psiska, które żyło w przezroczystej butelce i było produktem destylacji ziemniaków. Czyż wódki nie robi się z ziemniaków? Sok ziemniaczany – oto co doda jej animuszu. Przepłukawszy gardło sporą porcję soku ziemniaczanego będzie w stanie odzyskać ów upragniony, przyjemny nastrój równie łatwo, jak przywdziewała miękki, mechaty stary szlafrok.

Wiedziała, że jest grzesznicą. Nadużywanie alkoholu było bez wątpienia grzechem; na trzeźwo potrafiła dostrzec duchową skazę, jaką pozostawiała w niej wódka.

Dopomóż mi, Boże, pomyślała. Dopomóż mi, Boże, bo ja sama nie potrafię sobie pomóc.

Zeszła na dół przyrządzić sobie kolejnego drinka.


* * *

Kiedy matka wyszła z pokoju, Joey jeszcze przez dziesięć minut nie ruszał się z łóżka. Kiedy wreszcie poczuł się względnie bezpieczny, włączył lampkę i wstał.

Podszedł do kosza stojącego przy biurku i spojrzał na stertę figurek potworów. Było ich tak wiele – istna plątanina szczerzących zęby, wyciągających szpony plastikowych postaci.

Głowa Draculi została utrącona. Kilka innych figurek również wydawało się uszkodzonych.

Nie będę płakał – powiedział sobie stanowczo Joey. Nie zacznę beczeć jak dzieciak. Ona by się z tego cieszyła. Nie zrobię nic, co mogłoby sprawić jej przyjemność.

Łzy nadal spływały mu po policzkach, ale nie nazywał tego płaczem. Kiedy naprawdę płakał, było go słychać w całym domu, ciekło mu z nosa, zawodził, twarz miał czerwoną jak burak i ani trochę nad sobą nie panował.

Odwrócił się od kosza na śmieci i podszedł do biurka, z którego mama zgarnęła całą jego kolekcję plastikowych potworów. Jedyne, co mu zostało, to skarbonka. Wziął ją i przeniósł na łóżko.

Zaoszczędzone pieniądze wrzucał do dużego, przezroczystego słoja. W większości były to monety, reszta z tygodniówek, które otrzymywał za sprzątanie w swoim pokoju i wykonywanie drobnych prac wokół domu. Zarobił też kilka ćwierćdolarówek za zrobienie zakupów dla pani Jannison, staruszki mieszkającej w sąsiednim domu.

W słoju znajdowało się kilka banknotów dolarowych – w większości były to prezenty urodzinowe od babci Harper, wujka Johna Harpera i cioci, Emmy Williams, siostry tatusia.

Joey opróżnił zawartość słoja na łóżku i przeliczył. Dwadzieścia dziewięć dolarów. I pięć centów. Był dostatecznie duży by wiedzieć, że to nie żadna fortuna, ale mimo wszystko suma wydawała mu się dość spora.

Mając w kieszeni dwadzieścia dziewięć dolarów można dotrzeć daleko. Nie był pewien jak daleko, ale sądził, że co najmniej dwieście mil.

Zamierzał spakować się i uciec z domu. MUSIAŁ uciec. Gdyby zabawił tu dłużej, mogłoby zdarzyć się, że którejś nocy mama, pijana w sztok, wejdzie do jego pokoju i zabije go.

Tak jak zabiła Victora.

Kimkolwiek był ów Victor.

Zastanawiał się, jakby to było – wyjechać samemu do jakiegoś odległego, zupełnie obcego miasta. Na pewno czułby się samotny. Ale nie brakowałoby mu mamy. Taty zresztą również. Tęskniłby tylko za Amy. Kiedy pomyślał, że miałby zostawić Amy i już nigdy więcej jej nie ujrzeć, poczuł, że coś ściska go w gardle i miał wrażenie, że lada moment się rozbeczy.

PRZESTAŃ! BĄDŹ DZIELNY!

Przygryzł język, aż pragnienie płaczu minęło i ponownie odzyskał nad sobą kontrolę.

Ucieczka z domu nie oznaczała przecież, że już nigdy nie ujrzy Amy, że nie zobaczy jej przez resztę swego życia.

Za kilka lat ona również wyjedzie z domu, aby rozpocząć życie na własną rękę, a wówczas mógłby do niej dołączyć. Mogliby zamieszkać razem, w Nowym Jorku albo w jakiejś innej ogromnej metropolii. Amy zostanie słynną malarką, a on dorośnie. Gdyby pojawił się w drzwiach jej mieszkania za kilka lat od dziś, na pewno nie wydałaby go mamie.

Nie Amy.

Poczuł się nieco lepiej.

Włożył na powrót pieniądze do szklanego słoja i mocno zakręcił wieczko. Następnie odstawił słój na biurko.

Z banku weźmie opakowanie do bilonu i zapakowawszy pięcio-, dziesięcio- i dwudziestopięciocentówki wymieni je na banknoty. Nie mógł uciec z domu z kieszeniami wypełnionymi brzęczącymi drobniakami – to byłoby dziecinne.

Położył się i zgasił światło.

Jedynym minusem jego ucieczki był fakt, że ominie go doroczny festyn w lipcu. Przecież czekał na to wydarzenie od tylu miesięcy. Mama nie aprobowała odwiedzania wesołego miasteczka i stykania się z pracownikami lunaparku. Powiedziała, że to źli, plugawi i niebezpieczni ludzie, prawdziwa banda złodziei i niegodziwców. Joey nie wierzył w prawdziwość opinii mamy na temat innych ludzi. Zdaniem mamy prawie wszyscy byli grzesznikami.

Kilkakrotnie ojciec zabrał Joeya do wesołego miasteczka w sobotę, ostatniego dnia festynu. Jednak przeważnie tatuś miał zbyt dużo pracy w kancelarii adwokackiej i nie był w stanie się wyrwać.

W tym roku Joey zamierzał wymknąć się do lunaparku na własną rękę. Do miejsca, w którym zwykle znajdowało się wesołe miasteczko, od domu Harperów było niespełna dwie mile; aby tam dotrzeć, musiał przejść zaledwie dwie ulice. Miejsce to znajdowało się wysoko na szczycie pagórka – nietrudno było je znaleźć.

Joey zamierzał powiedzieć matce, że wybiera się na cały dzień do biblioteki, co niejednokrotnie czynił – zamiast tego wziąć rower i wypuścić się do lunaparku. Spędzi tam cały upojny ranek i szalone popołudnie, po czym wróci do domu na obiad. Szansę, że mama zdoła przejrzeć jego sprytny plan, były raczej znikome.

Nie był zadowolony, że jednak nie zaliczy festynu, bowiem lunapark, jaki w tym roku odwiedzi ich miasteczko, miał być podobno większy i lepszy niż wszystkie poprzednie.

Był to lunapark objazdowy, ale nie ten, który w przeszłości odwiedzał Royal City. Miał to być prawdziwy gigant, drugie co do wielkości wesołe miasteczko na świecie, dwu- albo trzykrotnie większe niż tandetny lunapark, który zazwyczaj zjawiał się w ich mieście. Co za tym idzie, będzie w nim więcej atrakcji i szaleństw niż w poprzednich latach, więcej wspaniałych nowych rzeczy do obejrzenia i zaliczenia.

Ale ich nie zobaczy, jeżeli będzie wówczas znajdował się sto mil stąd, rozpoczynając nowe życie w jakimś obcym mieście.

Przez blisko minutę Joey leżał w ciemności, przepełniony dojmującym żalem – aż nagle usiadł gwałtownie, bowiem ni stąd, ni zowąd przyszła mu do głowy rewelacyjna myśl.

Mógł uciec z domu, a jednocześnie odwiedzić wesołe miasteczko. Jedno nie wyklucza drugiego. Rozwiązanie było proste.

Idealne.

UCIEKNIE Z LUNAPARKIEM!

8

W środę rano z laboratorium nadeszły wyniki testu. Amy była teraz oficjalnie w ciąży. W środę po południu wraz z mamą poszły do banku i wyjęły z konta Amy pieniądze na opłatę za zabieg.

W sobotę rano powiedziały ojcu Amy, że wybierają się na kilka godzin na zakupy. Zamiast tego pojechały do klinki doktora Spanglera.

Przy stole recepcjonistki Amy czuła się jak przestępczyni. Ani doktor Spangler, ani jego współpracownicy – doktorzy West i Lewis, ani personel nie byli katolikami; przeprowadzali aborcje praktycznie w każdym tygodniu, miesiąc po miesiącu, nie dokonując moralnej oceny tego czynu. Mimo to po wielu latach natarczywego wpajania zasad religijnych Amy czuła się nieomalże jak wspólniczka morderstwa i wiedziała, że poczucie winy będzie ją dręczyć jeszcze przez długi, bardzo długi czas, kalając szczęście, które miała nadzieję osiągnąć.

W dalszym ciągu trudno jej było uwierzyć, że mama wyraziła zgodę na dokonanie przez nią zabiegu. Zastanawiała się nad ognikami lęku, które dostrzegała w oczach matki.

Operacja miała zostać dokonana natychmiast i pielęgniarka zaprowadziła Amy do pokoju, gdzie mogła się rozebrać i włożyć rzeczy do szafki. Mama została w poczekalni.

W pomieszczeniu przedoperacyjnym, kiedy pielęgniarka pobrała jej krew, zjawił się doktor Spangler, aby zamienić z nią parę słów.

Usiłował ją uspokoić. Był jowialnym grubaskiem o łysej czaszce i krzaczastych, szpakowatych baczkach.

– To dopiero początek ciąży – powiedział. – Zabieg będzie bardzo prosty. Nie przewiduję żadnych komplikacji. Nie przejmuj się tym, dobrze? Zanim zdążysz się zorientować, że się zaczęło, będzie już po wszystkim.

W niewielkiej salce operacyjnej Amy podano lekką narkozę. Zaczęła odpływać z ciała jak balon wzbijający się w czyste, błękitne niebo.

W oddali, poza mgiełką światła i kurtyną szepczącego powietrza, Amy usłyszała cichy głos pielęgniarki. Kobieta powiedziała:

– To bardzo ładna dziewczynka, prawda?

– Tak, bardzo ładna – rzekł doktor Spangler; jego głos odpływał sylaba po sylabie, był już prawie niesłyszalny. -I miła. Leczyłem ją, kiedy jeszcze była małym brzdącem. Zawsze była taka cicha, miła i spokojna…

Odpływając ku górze i oddalając się od nich, Amy usiłowała powiedzieć lekarzowi, że jest w błędzie. Nie była dobra. Była złą, bardzo złą dziewczyną. Powinien spytać mamy. Mama powie mu prawdę. Amy Harper była zła do gruntu, zepsuta, plugawa, rozwiązła i zbuntowana. Próbowała powiedzieć doktorowi Spanglerowi, jak bardzo jest bezwartościowa, ale usta i język zupełnie nie chciały jej słuchać.

Nie była w stanie wydać z siebie dźwięku…

… aż powiedziała: „Uch!" i otworzyła oczy w pokoju pooperacyjnym.

Leżała na wznak na wózku z kółkami i poręczami, wpatrując się w wyłożony płytkami sufit. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje.

I nagle przypomniała sobie wszystko, a potem zdziwiła się, że aborcja była tak szybkim i prostym zabiegiem.

Zatrzymali ją przez godzinę w pokoju pooperacyjnym, aby upewnić się, że nie grozi jej krwotok.

O wpół do czwartej była już z matką w pontiaku i wracała do domu. Przez pierwszą połowę krótkiej przejażdżki żadna z nich się nie odezwała. Oblicze mamy wyglądało jak wykute z kamienia.

W końcu Amy powiedziała:

– Mamo, wiem, że przez najbliższe miesiące zarządzisz dla mnie areszt domowy, ale mam nadzieję, że pozwolisz mi pracować wieczorami w „Dive", jeżeli pan Donatelli wyznaczy mi późniejszą zmianę.

– Możesz pracować, kiedy ci się podoba – powiedziała chłodno jej matka.

– Z pracy będę wracała prosto do domu.

– Nie musisz – stwierdziła mama. – Nie obchodzi mnie, co zrobisz. To po prostu już mnie nie obchodzi. I tak nie będziesz mnie słuchała. Nie będziesz zachowywać się jak należy. Poluzowałaś cugle istocie, która tkwi w tobie i nie jesteś już w stanie jej powstrzymać. Nic nie mogę zrobić. Umywam ręce, jeśli chodzi o ciebie. Umywam ręce.

– Mamo, proszę. Proszę. Dlaczego mnie nienawidzisz?

– Nie nienawidzę cię. Tylko czuję się dziwnie otępiała i jakby odrętwiała. Jeśli chcesz wiedzieć, nie czuję już wobec ciebie nic… zupełnie nic.


– Nie rezygnuj ze mnie.

– Jest tylko jedna droga do nieba – stwierdziła mama. – Ale jeśli chcesz trafić do piekła, doprowadzi cię tam tysiąc dróg. Nie mogę zablokować ich wszystkich.

– Nie chcę pójść do piekła -jęknęła Amy.

– Wybór należy do ciebie – powiedziała mama. – Od tej pory jesteś zdana sama na siebie. Możesz robić co chcesz. I tak nigdy nie będziesz mnie słuchać, więc umywam ręce. – Mówiąc to wprowadziła wóz na podjazd przy domku – Nie wejdę z tobą do środka. Muszę jeszcze zrobić zakupy. Jeśli twój ojciec wróci z kancelarii i zapyta, dlaczego jesteś taka blada, powiedz mu, że kiedy byłyśmy w domu towarowym, zjadłaś hamburgera i musiał ci zaszkodzić. Idź do swego pokoju i zostań tam. Im mniej będzie cię widział, tym mniejsza szansa, że zacznie coś podejrzewać.

– Dobrze, mamo.

Kiedy Amy weszła do domu, stwierdziła, że ojciec jeszcze nie wrócił z kancelarii. Joey nadal bawił się w domu Tommy'ego Culpa. Była sama. Przebrała się w piżamę i szlafrok, a potem zadzwoniła do Liz Duncan.

– Już po wszystkim.

– Naprawdę? – spytała Liza.

– Właśnie wróciłam do domu.

– Wyskrobali cię?

– Musisz być taka ordynarna? – zgorszyła się Amy.

– Ale właśnie na tym to polega – rzuciła ostro Liz. – Wyskrobują to z ciebie. Jak się czujesz?

– Wyskrobana – odparła ponuro Amy.

– Boli cię brzuch?

– Trochę. I… niżej też.

– Znaczy, masz obolałą cipę? – spytała Liz.

– Musisz mówić w ten sposób?

– W jaki?

– Wulgarny.

– To jedna z moich najbardziej czarujących umiejętności – zupełny brak jakichkolwiek zahamowań. Posłuchaj, a poza tym, że boki cię brzuch i piczka, to jak ogólnie się czujesz?

– Bardzo, bardzo zmęczona.

– To wszystko?

– Tak. To było łatwiejsze niż mi się wydawało.

– No, to ulżyło mi. Martwiłam się o ciebie, mała. Naprawdę, bardzo, bardzo się martwiłam.

– Dzięki, Liz.

– Jesteś uziemiona na lato?

– Nie. Sądziłam, że czeka mnie przez jakiś czas areszt domowy, ale mama stwierdziła, że nie obchodzi jej, co robię. Umyła ręce.

– Tak powiedziała?

– Tak.

– Boże, to świetnie!

– Czyżby? – zastanawiała się Amy.

– Oczywiście, ty głupia gąsko. Teraz sama ustalasz dla siebie zasady. Jesteś WOLNA, maleńka! – Liz zaczęła naśladować murzyński akcent: – Twój pan cię uwolnił od dzieciaka!

Amy nie roześmiała się. Powiedziała:

– Na razie mam ochotę się trochę przespać. Wczorajszej nocy nie zmrużyłam oka, i w ogóle ostatnio kiepsko sypiałam. A po dzisiejszym przeżyciu… dosłownie padam z nóg.

– Jasne – mruknęła Liz. – Rozumiem. Nie będę cię trzymać godzinę przy telefonie. Odpocznij trochę. Zadzwoń do mnie jutro. Sporządzimy plany na lato. To ci dopiero będzie ubaw! Wspomnienia przyćmią wydarzenia ostatniego lata, które spędziłyśmy razem. Prawdę mówiąc mam już na oku paru facetów dla ciebie.

– Nie sądzę, abym właśnie teraz potrzebowała jakiegoś faceta – stwierdziła Amy.

– Och, z pewnością nie przez najbliższe dziesięć minut – przyznała Liz. -Ale kiedy już odetchniesz kilka tygodni, wróci ci humor i ochota na te rzeczy.

– Nie sądzę, Liz.

– A ja jestem pewna. Przecież, na miłość Boską, nie zmienisz się w zakonnicę. Od czasu do czasu potrzebujesz odrobiny tego starego, dobrego salami, maleńka. Pod tym względem jesteśmy podobne. Żadna z nas nie potrafi wytrzymać dłuższy czas bez faceta.

– Zobaczymy – powiedziała Amy.

– Tyle, że tym razem – dodała Liz – zrobisz dokładnie to, co ci mówiłam. Załatwisz sobie receptę na pigułki.

– Nie sądzę, aby naprawdę były mi potrzebne – zaprotestowała Amy.

– Ostatnim razem też tak myślałaś, słonko.

Kilka minut później w swoim pokoju Amy uklękła przy łóżku i zaczęła się modlić. Jednak już po minucie czy dwóch przestała, bowiem po raz pierwszy w życiu odniosła wrażenie, że Bóg jej nie słucha. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zechce jej wysłuchać.

Zasypiając popłakała trochę w poduszkę. Nikt nie obudził jej ani na kolację, ani na mszę następnego dnia. Kiedy ponownie otworzyła oczy, była niedziela, jedenasta rano, a za oknem jej sypialni po czystym, lazurowym niebie jak wielkie okręty przepływały rozproszone białe chmury. Przespała całe osiemnaście godzin.

O ile dobrze pamiętała, był to drugi raz, kiedy nie poszła na niedzielną poranną mszę. Drugi raz od wczesnego dzieciństwa.

Pierwszy raz zdarzył się, kiedy miała dziesięć lat i leżała w szpitalu po operacji ślepej kiszki. Miano ją odesłać do domu w poniedziałek, a mama pokłóciła się z lekarzem i domagała się, aby wypuszczono Amy dzień wcześniej, by dziewczynka mogła zostać zabrana do kościoła. Doktor jednak stwierdził, że kościół nie jest najlepszym miejscem dla dziecka powracającego do zdrowia po operacji.

Z ulgą przyjęła fakt, że mama nie zmusiła jej, aby dziś rano poszła do kościoła. Najwidoczniej uważała, że jej zepsuta córka nie należały już do Bożej owczarni.

I być może miała rację.


* * *

Następnego dnia, w poniedziałek, dwudziestego szóstego maja dwaj malarze reklam i szyldów zaczęli pracować nad napisem na ogromnej tablicy ogłoszeniowej przy wjeździe na błonia, tuż za granicami miasta.

Skończyli wczesnym popołudniem.

UWAGA UWAGA UWAGA

OD 30 CZERWCA DO 5 LIPCA

DOROCZNY FESTYN W ROYAL COUNTY

* POKAZY WOLTYŻERKI

* POPISY ZRĘCZNOŚCIOWE

* AUKCJE ZWIERZĄT DOMOWYCH

* TANIEC I ROZRYWKA

* ATRAKCJE ZABAWY REWELACJE

* WIELKI LUNAPARK OBJAZDOWY

BAM ZAPRASZA

Загрузка...