Ellen Straker siedziała przy kuchennym stoliku w przyczepie typu Air-strean, wsłuchując się w szum nocnego wiatru i usiłując nie dopuszczać do siebie dziwnych odgłosów drapania dochodzących z wiklinowej kołyski. Strzeliste dęby, klony i brzozy kołysały się w mrocznym gąszczu, gdzie zaparkowano przyczepę. Liście szeleściły niczym wykrochmalone, czarne spódnice czarownic. Wiatr spływał z zachmurzonego pensylwańskiego nieba, wciskając pomiędzy drzewa sierpniowy mrok, kołysząc delikatnie przyczepą, pojękując, mamrocząc, wzdychając, przesycony zapachem nadchodzącego deszczu. Niósł ze sobą hałaśliwe odgłosy z pobliskiego wesołego miasteczka i rozdzierając je na strzępy ciskał przez firankę, przesłaniającą otwarte okno nad kuchennym stołem.
Pomimo nie cichnącego poszumu wiatru, Ellen nadal słyszała słabe, przyprawiające o wściekłość dźwięki dobiegające z kołyski, stojącej na przeciwległym końcu przyczepy. Drapanie i szuranie. Suche zgrzytnięcia. Drażniące trzaski. Cichy szept. Im bardziej starała się nie dopuścić ich do siebie, tym wyraźniej je słyszała.
Czuła się lekko oszołomiona i kręciło się jej w głowie. To prawdopodobnie skutki działania alkoholu. Nie piła zbyt wiele, ale przez ostatnią godzinę pozwoliła sobie na cztery głębsze. No, może sześć. Nie pamiętała, czy odbyła dwie, czy trzy wędrówki do butelki z burbonem. Spojrzała na swoje drżące dłonie i zastanowiła się, czy już jest dostatecznie pijana, aby zrobić coś przy dziecku.
Za oknem w oddali zalśniła błyskawica. Od skraju mrocznego horyzontu napłynął dźwięk grzmotu. Ellen powoli zwróciła wzrok w kierunku kołyski stojącej wśród cieni u stóp łóżka; stopniowo gniew zaczął zastępować strach. Była wściekła na swojego męża, Conrada, i na siebie, że się w to wszystko wpakowała. Przede wszystkim jednak była wściekła na dziecko, ponieważ było odrażającym, niezaprzeczalnym dowodem jej grzechu. Chciała je zabić, zabić i pochować, i zapomnieć, że w ogóle istniało, ale wiedziała, że aby wydusić z dziecka resztki życia, będzie musiała być bardzo pijana. Stwierdziła, że jest prawie gotowa. Bez wahania podniosła się i podeszła do kuchennego zlewu. Wylała ze szklanki wodę i na wpół roztopione kostki lodu, po czym odkręciła kran i umyła szklankę. Poprzez szum płynącej wody nadal słyszała dziecko. Syczało. Drapało palcami w ścianki kołyski. Próbowało się wydostać.
Nie, to z pewnością tylko jej wyobraźnia. Nie mogła słyszeć tych dźwięków w tym hałasie. Zakręciła kran. Przez chwilę świat wydawał się przepełniony nieskalaną, idealną, grobową wręcz ciszą. A potem znów usłyszała pojękiwanie wiatru – niósł ze sobą zniekształcone dźwięki muzyki z karuzeli stojącej w centralnej alei. A z wnętrza kołyski dochodziło chrobotanie, drapanie i piski.
Nagle dziecko krzyknęło. Był to ostry, chrapliwy skrzek, pojedynczy, gwałtowny wyraz gniewu i frustracji. Potem cisza. Przez kilka chwil dziecko leżało spokojnie, w kompletnym bezruchu, ale niebawem znów zaczęło się wiercić. Drżącymi dłońmi Ellen wrzuciła do szklanki nowe kostki lodu i dolała burbona. Nie zamierzała więcej pić, lecz wrzask dziecka, niczym fala upiornego żaru, wypalił opary alkoholowej mgiełki, wśród której się poruszała. Znowu była trzeźwa, a wraz z trzeźwością powrócił lęk.
Chociaż noc była gorąca i wilgotna, Ellen zadrżała. Nie potrafiła już zabić dziecka. Ba, nie miała nawet dość odwagi, by podejść do kołyski.
Ale muszę to zrobić! – pomyślała.
Powróciła do kuchennej klitki, usiadła i zaczęła sączyć whisky, usiłując odzyskać odwagę, którą dawało jedynie upojenie alkoholowe.
Jestem zbyt młoda, by nieść to brzemię, pomyślała. Nie mam dość siły, by sobie z nim poradzić. Przyznaję. Dopomóż mi, Boże, naprawdę nie mam siły.
Dwudziestoletnia Ellen Straker była nie tylko zbyt młoda, by ugrząźć w pułapce mętnej przyszłości, jaka się przed nią rozciągała; była również zbyt ładna i energiczna, by skazać się na życie pełne nieprzemijającego bólu i miażdżącej odpowiedzialności. Była szczupłą, zgrabną młodą kobietą, motylem, który nigdy nie miał szans, by rozwinąć skrzydła. Włosy miała ciemnobrązowe, prawie czarne, tak samo jak oczy. Leciutki rumieniec na policzkach idealnie współgrał z ciemnooliwkową karnacją. Przed poślubieniem Conrada Strakera nazywała się Ellen
Teresa Marie Giavenetto; była córką przystojnego Amerykanina włoskiego pochodzenia i kobiety z twarzą Madonny, szczycącej się podobnym rodowodem. Śródziemnomorska uroda Ellen nie była jedyną spuścizną, jaką odziedziczyła po przodkach – potrafiła cieszyć się każdym drobiazgiem, miała bogatą osobowość, urzekający uśmiech i ciepło, które w typowy dla Włochów sposób potrafiła roztaczać wokół siebie. Była istotą stworzoną do zabawy, radości i tańca. Jednak przez pierwszych dwadzieścia lat życia miała raczej niewiele okazji do radości.
Jej dzieciństwo było wyjątkowo ponure, a okres dojrzewania stał się istną drogą przez mękę. Chociaż Joseph Giavenetto, jej ojciec, należał do ludzi życzliwych i serdecznych, jego główną cechę stanowiła uległość. Nie był panem we własnym domu i nie miał zbyt wiele do powiedzenia w kwestii wychowania córki. Ellen rzadko miała okazję zaznać ukojenia ze strony spokojnego, kochającego ojca, natomiast częściej stanowiła obiekt, na którym jej matka, religijna fanatyczka, wyładowywała swój gniew.
W domu Giavenetto rządziła Giną, i to przed nią Ellen musiała “spowiadać się" z wszelkich prawdziwych bądź urojonych grzeszków. Istniał spis zasad (nota bene bardzo obszerny), który regulował zachowanie Ellen, Gina zaś za wszelką cenę starała się dopilnować, by każda zasada była skrzętnie przestrzegana i egzekwowana. Zamierzała uczynić wszystko, by jej córka wyrosła na pruderyjną, bogobojną kobietę.
Gina zawsze była religijna, ale po śmierci jedynego syna stała się bigotką. Anthony, brat Ellen, zmarł na raka mając zaledwie siedem lat. Ellen, cztero-latka, była zbyt mała, by pojąć, co stało się z jej bratem, ale dostatecznie duża, by mieć świadomość, jak piekielnie szybko postępowała jego choroba. Dla Giny owa tragedia była dopustem Boga. Czuła, że w jakiś sposób Go zawiodła i że Bóg, by ją ukarać, odebrał jej dziecko. Od tej pory, zamiast co tydzień w niedzielę, zaczęła uczęszczać na mszę każdego ranka i zabierać ze sobą córeczkę. Codziennie zapalała w kościele świeczkę na intencję Anthony'ego. W domu bez końca czytała Biblię.
Często zmuszała Ellen, by siedziała przy niej, i godzinami czytała jej fragmenty Pisma Świętego. Chociaż dziewczynka była jeszcze zbyt mała, aby mogła cokolwiek zrozumieć. Gina znała też wiele przerażających opowieści o piekle, o tym, jak ono wygląda i jakie tortury czekają tam na zatwardziałych grzeszników, a także jak łatwo krnąbrnemu dziecku trafić do tego strasznego miejsca, cuchnącego siarką i smołą. Nocami Ellen dręczyły upiorne, krwawe koszmary, mające źródło w zasłyszanych od matki historiach o ogniu piekielnym i potępieniu.
W miarę jak Gina stawała się coraz bardziej religijna, dodawała kolejne punkty do listy zasad, którą miała posługiwać się Ellen. Najmniejsze uchybienie było wedle Giny kolejnym krokiem ku piekielnej otchłani. Joseph od początku ich związku kompletnie poddał się żonie. Nigdy nie potrafił nad nią zapanować, a kiedy Gina wkroczyła w swój osobliwy świat religijnego fanatyzmu, znalazła się poza jego zasięgiem. Nawet nie próbował wpływać na jej decyzje. Zdumiony zmianami zachodzącymi w Ginie, niezdolny radzić sobie z kobietą, jaką się stała, Joseph spędzał w domu coraz mniej czasu. Był właścicielem zakładu krawieckiego, który nie przynosił może kokosów, ale był niewątpliwie opłacalny. Zaczął więc pracować do późna. Kiedy nie pracował, spędzał więcej czasu z przyjaciółmi niż z rodziną, a w rezultacie Ellen zaczęło brakować jego miłości, otwartości i poczucia humoru, które mogłyby zrekompensować nie kończące się posępne godziny przeżywane pod wpływem dławiącej, ponurej i złowrogiej dominacji jej matki.
Przez całe lata Ellen marzyła o dniu, kiedy opuści dom; oczekiwała na tę ucieczkę z gorliwością więźnia nie mogącego się doczekać wyrwania z czterech ścian celi. Teraz była sama; od ponad roku znajdowała się poza zasięgiem żelaznej ręki matki. Trudno uwierzyć, ale jej przyszłość rysowała się jeszcze gorzej niż przedtem. Dużo gorzej.
Coś zastukało w okiennicę.
Ellen zaskoczona uniosła wzrok i wyjrzała. Przez chwilę nic nie widziała. Na zewnątrz była tylko ciemność.
TAP-TAP-TAP
– Kto tam? – wyszeptała, a jej serce natychmiast zaczęło bić szybciej. Wtedy błyskawica rozcięła niebo, a w jej bladym blasku ujrzała olbrzymie białe ćmy obijające się o szybę.
– Jezu – wyszeptała. – To tylko ćmy.
Wzdrygnęła się, odwróciła od miotających się owadów i upiła łyk bur-bona.
Nie mogła żyć w takim napięciu. W każdym razie niedługo. Musiała coś zrobić, i to szybko.
ZABIJ DZIECKO.
Dziecko w kołysce wydało z siebie krótki, chrapliwy okrzyk przypominający psie warknięcie. Jakby w odpowiedzi z oddali dobiegł huk grzmotu; na krótką chwilę zagłuszył jęk wiatru i odbił się gorzkim echem wśród metalowych ścian przyczepy.
Ćmy nadal tłukły o szybę – tap, tap, tap.
Ellen pospiesznie dopiła resztkę burbona i nalała do szklaneczki kolejną porcję.
Trudno było jej uwierzyć, że znalazła się w tym okropnym miejscu, zraniona, zła i nieszczęśliwa. To wszystko wydawało się jedynie koszmarnym snem. Zaledwie przed czternastoma miesiącami rozpoczęła nowe życie, pełne wielkich nadziei oraz – jak się okazało – naiwnego optymizmu. Jej świat tak gwałtownie obrócił się w nicość, że wciąż jeszcze nie potrafiła dojść do siebie.
Na sześć tygodni przed dziewiętnastymi urodzinami uciekła z domu. Uciekła w środku nocy, bez jednego choćby słowa, niezdolna do konfrontacji z matką. Zostawiła Ginie krótki liścik pełen gorzkich słów, a potem odeszła z mężczyzną, którego kochała.
Prawdę mówiąc każda niedoświadczona dziewczyna z małego miasteczka, pragnąca ucieczki przed nudą lub denerwującymi rodzicami, zadurzyłaby się w człowieku takim jak Conrad Staker. Był nieodparcie przystojny. Miał gęste, proste, lśniące, kruczoczarne włosy i arystokratyczne rysy – wydatne kości policzkowe, patrycjuszowski nos i mocną szczękę. Jego zdumiewająco niebieskie oczy miały barwę gazowego płomyka. Był wysoki, szczupły i poruszał się z gracją tancerza.
Jednak to nie wygląd Conrada podbił serce Ellen. Urzekł ją jego styl bycia i wewnętrzny urok. Był gawędziarzem, sprytnym i obdarzonym specyficznym darem, dzięki któremu nawet najbardziej ekstrawaganckie pochlebstwo brzmiało szczerze i prawdziwie.
Ucieczka z przystojnym właścicielem lunaparku wydawała się jej urzekającym romantycznym zrywem. Będą wędrować po kraju i w ciągu roku Ellen zobaczy więcej niż spodziewała się ujrzeć w całym swoim życiu. Nie będzie miejsca na nudę. Każdy dzień wypełni podniecenie, barwy, muzyka i światło. Poza tym świat wesołego miasteczka nie rządził się długą, złożoną i frustrującą listą zasad.
Ona i Conrad wzięli ślub tak, jak nakazywała tradycja lunaparków. Ceremonia polegała na tym, że po zamknięciu wesołego miasteczka mieli przejechać się wspólnie na karuzeli pod okiem świadków, czyli pozostałych pracowników lunaparku. W ich oczach małżeństwo zostało zawarte w równie wiążący i uświęcony sposób, jak gdyby dokonano tego w kościele, w obecności księdza, podpierając ów fakt podpisaniem aktu ślubu.
Kiedy już stała się panią Straker, Ellen była przekonana, że od tej pory czekają ją tylko dobre dni. Myliła się. Znała Conrada zaledwie od dwóch tygodni, zanim zdecydowała się z nim uciec. Zbyt późno zorientowała się, że zdążyła ujrzeć tylko jego dobrą stronę. Po ślubie przekonała się, że chociaż pełen charyzmy, był człowiekiem humorzastym, trudnym we współżyciu i skłonnym do przemocy. Czasami Conrad był wspaniały, kochany, miły i czarujący, jak wówczas, kiedy ją adorował. Zdarzało się jednak, że nieoczekiwanie stawał się gwałtowny jak dzikie zwierzę.
Przez ostatni rok mroczne humory powracały coraz częściej. Był sarkastyczny, małostkowy, złośliwy, ponury i skory do podnoszenia ręki na Ellen przy byle okazji. Wystarczyło drobne uchybienie z jej strony, aby nie zawahał się uderzyć jej, popchnąć lub uszczypnąć. We wczesnym okresie ich małżeństwa, zanim jeszcze zaszła w ciążę, dwukrotnie uderzył ją pięścią w brzuch. Kiedy okazało się, że Ellen jest „przy nadziei", Conrad nieco pohamował swoje ataki, zadowalając się mniej brutalnym, ale równie przerażającym obrzucaniem jej inwektywami. Będąc w drugim miesiącu ciąży, Ellen nieomal pragnęła wrócić do domu, do rodziców. Nieomal. Kiedy jednak myślała o upokorzeniach, jakich musiałaby doświadczyć, kiedy wyobraziła sobie siebie błagającą Ginę o przebaczenie albo drwiącą pogardę matki, stwierdziła, że nie potrafi porzucić Strakera. Nie miała dokąd pójść.
W miarę jak dziecko w jej wnętrzu rosło, wmawiała sobie, że ono uspokoi i ułagodzi Conrada. Jej mąż naprawdę lubił dzieci; było to widać po sposobie, w jaki traktował potomstwo pracowników lunaparku. Perspektywa ojcostwa wyraźnie go oczarowała. Ellen była pewna, iż obecność dziecka złagodzi temperament Conrada, że ożywi w nim czułość i troskliwość.
Dokładnie przed sześcioma tygodniami, wraz z przyjściem na świat dziecka jej wątłe nadzieje prysły. Ellen nie poszła do szpitala. W wesołym miasteczku nie robiono tego w ten sposób. Urodziła dziecko w przyczepie, pod okiem lunaparkowej akuszerki. Poród był względnie łatwy. Nie groziło jej ani przez chwilę żadne fizyczne niebezpieczeństwo. Nie było komplikacji. Tylko że…
Dziecko.
Wzdrygnęła się z odrazy na myśl o dziecku i ponownie podniosła do ust szklaneczkę z burbonem.
Zupełnie jakby wyczuło, że o nim pomyślała, dziecko ponownie zapiszczało.
– Zamknij się! – wrzasnęła przyciskając dłonie do uszu. – Zamknij się! Zamknij się!
Nic z tego.
Kołyska trzęsła się i trzeszczała, kiedy rozwścieczone dziecko kopało i wiło się wewnątrz jak oszalałe. Ellen wlała do szklaneczki resztę burbona i oblizała nerwowo wargi, czując, że zaczyna odzyskiwać siły. Wyszła z maleńkiej klitki, zatrzymała się w przedpokoju i stała tak przez chwilę, kołysząc się na ugiętych nogach. Odgłosy nadciągającej burzy wydawały się głośniejsze niż dotychczas, ogniskując się na terenie zajętym przez wesołe miasteczko i w szybkim tempie narastając do wściekłego crescendo. Przemaszerowała chwiejnie przez przyczepę i zatrzymała się w nogach kołyski. Włączyła lampę rzucającą łagodny, bursztynowy blask i cienie zrejterowały, by zająć pozycję w odległych kątach pomieszczenia. Dziecko przestało mocować się z kocykiem. Spojrzało na nią, a jego oczy pałały nienawiścią. Poczuła mdłości.
ZABIJ TO – powiedziała sobie w duchu.
Ale złowrogie spojrzenie dziecka wydawało się wręcz hipnotyczne. Ellen nie mogła oderwać wzroku od małego – jego oczy były niczym oczy meduzy. Nie była w stanie się poruszyć; miała wrażenie, jakby obróciła się w kamień. Błyskawica ponownie przemknęła za szybą i wraz z hukiem gromu z nieba popłynęły pierwsze grube krople deszczu.
Patrzyła ze zgrozą na swoje dziecko, a na jej czole, tuż poniżej linii włosów pojawiły się kropelki zimnego potu. Dziecko nie było normalne, nie było nawet prawie normalne -jednak nie istniało żadne medyczne określenie na jego deformację. Prawdę mówiąc trudno było w ogóle określić je jako dziecko. To nie było ludzkie dziecko. To był stwór. ISTOTA. Nie była zdeformowana, raczej należała do gatunku zupełnie innego niż ludzki. Była odrażająca.
– Boże – westchnęła Ellen. – Boże, dlaczego ja? Co uczyniłam, że zasłużyłam na coś takiego?
Wielkie, zielone, nieludzkie ślepia jej potomka przyglądały się jej posępnie. Ellen miała ochotę odwrócić się od TEGO plecami. Chciała wybiec z przyczepy, w szalejącą burzę i nieprzenikniony mrok, wyrwać się z tego koszmaru i z nadzieją powitać nadejście nowego dnia. Zniekształcone nozdrza stworzenia wydymały się jak chrapy wilka czy psa. Ellen słyszała, jak mała istota węszy zapamiętale, jakby usiłowała rozróżnić jej zapach spośród wielu innych woni unoszących się wewnątrz przyczepy.
ZABIJ TO!
Biblia mówi – NIE ZABIJAJ. Morderstwo jest grzechem. Jeżeli udusi dziecko, trafi do piekła. W jej głowie pojawiła się seria okrutnych obrazów, piekielnych wizji, jakie matka kreśliła jej podczas tysięcy wykładów na temat potwornych konsekwencji grzechu: uśmiechnięte demony wyrywające kawałki tkanek z ciał żywych, krzyczących kobiet, ich skórzaste czarne wargi śliskie od ludzkiej krwi; rozpalone do białości płomienie pożerające ciała grzeszników, blade robaki żerujące na wciąż jeszcze przytomnych umarłych, cierpiący przeraźliwe katusze ludzie, wijący się z bólu, zagrzebani w niemożliwym do opisania, straszliwym brudzie. Ellen nie czuła się teraz katoliczką, ale z całą pewnością pozostała nią w głębi serca. Całe lata codziennego uczęszczania na mszę i wieczornych modlitw, wysłuchiwanie przez nie kończące się dziewiętnaście lat szalonych kazań Giny, ciągłe strofowania i rady, których nie wolno było lekceważyć i o których stale należało pamiętać. Ellen nadal z całego serca wierzyła w Boga, w niebo i piekło. Ostrzeżenia zawarte w Piśmie Świętym w dalszym ciągu były dla niej ważne. NIE ZABIJAJ.
Ale przecież jest oczywiste, skonstatowała, że to prawo nie dotyczy zwierząt. Wolno zabijać zwierzęta, to nie jest śmiertelny grzech. A ta istota w kołysce to nic innego jak zwierzę, bestia, monstrum. To nie był człowiek. A więc gdyby je zabiła, czyn ten nie przypieczętowałby losu jej nieśmiertelnej duszy. Z drugiej strony skąd mogła mieć pewność, że to COŚ nie było człowiekiem? Urodziło się z mężczyzny i kobiety. Nie ma innego bardziej fundamentalnego kryterium człowieczeństwa. Dziecko było mutantem, ale ludzkim mutantem. Jej dylemat wydawał się nie do rozwiązania. Mała, śniada istotka w kołysce uniosła jedną rączkę w stronę Ellen. Właściwie to nie była ręka. To był szpon. Długie, kościste palce wydawały się zbyt duże jak na sześciotygodniowe niemowlę, choć dziecko było całkiem spore. Dłoń przypominała łapę zwierzęcia, nieproporcjonalnie wielką w porównaniu z resztą ciała. Wierzchy obu dłoni porośnięte były gęstym, ciemnym futrem zmieniającym się u podstawy palców w krótką, ostrą szczecinę. Bursztynowe światło odbijało się od ostrych krawędzi trójkątnych, zaostrzonych paznokci. Dziecko cięło rękoma powietrze, ale nie było w stanie pochwycić Ellen.
Nie potrafiła zrozumieć, jak mogła urodzić coś takiego. Jakim cudem ten stwór mógł w ogóle istnieć? Wiedziała o istnieniu rozmaitych dziwolągów. Kilka z nich pracowało w gabinecie osobliwości w wesołym miasteczku. Wyglądali okropnie, ale nie tak jak to COŚ. Żaden z nich nie był tak dziwny jak ten stwór, który wylągł się z jej łona. Dlaczego tak się stało? Dlaczego? Zabicie tego dziecka będzie aktem miłosierdzia. Przecież ono i tak nigdy nie będzie w stanie prowadzić normalnego życia. Zawsze będzie potworem, obiektem drwin i szyderstwa. Jego życie zmieni się w pasmo goryczy, smutku, bólu i samotności. Nie dane mu będą nawet najprostsze i najbardziej podstawowe przyjemności, nie mówiąc już o najmniejszej choćby odrobinie szczęścia.
A gdyby została zmuszona przez resztę życia opiekować się tym stworzeniem, ona również nie zaznałaby szczęścia. Perspektywa wychowywania tego groteskowego dziecka przepełniała ją rozpaczą. Zamordowanie go będzie aktem miłosierdzia tak dla niej, jak i dla tego żałosnego, choć przerażającego mutanta, który teraz łypał na nią z kołyski.
Ale kościół rzymskokatolicki nie zezwala na zabójstwo „z miłosierdzia". Nawet najszczytniejsze motywacje nie uchronią jej przed piekłem. A ona doskonale wiedziała, że jej motywacje nie były czyste; chęć pozbycia się tego brzemienia wynikała poniekąd ze zwykłego egoizmu.
Stwór w dalszym ciągu się jej przyglądał, a ona nieodmiennie miała wrażenie, że nie tyle patrzy NA NIĄ, co raczej NA WSKROŚ niej, wdzierając się w głąb jej umysłu i duszy. To WIEDZIAŁO, o czym myślała, i nienawidziło jej za to.
Jego blady, cętkowany język przesunął się powoli po ciemnych, bardzo ciemnych wargach. Stwór syknął na nią złowrogo.
Czy ta istota była człowiekiem, czy też nie, Ellen czuła, że to COŚ jest złe. Nie było tylko zdeformowanym dzieckiem, ale czymś innym. Gorszym. Czymś więcej, a zarazem czymś mniej aniżeli człowiek. Zło. Czuła prawdziwość tych słów całym ciałem i sercem.
A może jestem nienormalna? – zastanawiała się. Nie. Nie mogła sobie pozwolić na zwątpienie. Nie była wariatką. Można było powiedzieć o niej wiele – że była przygnębiona, przybita, zrozpaczona, przerażona, zastraszona, zakłopotana. Nie była jednak szalona. Czuła zło emanujące z dziecka i jeżeli o to chodziło, jej percepcja działała idealnie.
ZABIJ TO.
Niemowlę krzyknęło. Jego chrapliwy, pełen napięcia głos uraził nerwy Ellen. Skrzywiła się. Niesione wiatrem strugi deszczu zadudniły w dach przyczepy. Rozległ się grzmot.
Dziecko wiło się, miotało i usiłowało odrzucić na bok cienki koc, którym było przykryte. Chwytając kościstymi dłońmi brzegi kołyski, wczepiło się w nie szponami, wyprężyło całe ciało, pochyliło się do przodu i usiadło.
Ellen wstrzymała oddech. Niemowlę było zbyt małe, aby móc podnieść się i usiąść.
TO syknęło na nią.
Stwór rósł z przerażającą szybkością, był stale głodny i pochłaniał dwa razy tyle co normalne dziecko w jego wieku. Z tygodnia na tydzień zauważała w nim zdumiewające zmiany. Z zadziwiającą, niepokojącą szybkością uczył się wykorzystywać swoje ciało. Niedługo będzie umiał raczkować, a potem chodzić. I co wtedy? Jak duży i szybki będzie, zanim zupełnie straci nad nim kontrolę? Usta miała wyschnięte i czuła w nich kwaśny smak. Usiłowała je zwilżyć, ale zabrakło jej śliny.
Strużka zimnego potu spłynęła jej od linii włosów do kącika oka. Mrugnięciem powieki pozbyła się słonego płynu. Gdyby mogła umieścić dziecko w zakładzie, gdzie było jego miejsce, nie musiałaby go zabijać. Tylko że Conrad nigdy nie zgodziłby się na oddanie chłopca. Nie czuł wobec niego odrazy ani się go nie bał. Prawdę mówiąc zdawał się cieszyć nim bardziej niż normalnym, zdrowym dzieckiem. Chlubił się, że jest ojcem, zaś dla Ellen jego duma była oznaką szaleństwa. Nawet gdyby doprowadziła do zamknięcia dziecka w zakładzie, to rozwiązanie nie byłoby ostateczne. Zło nie przestanie istnieć. Wiedziała, że dziecko było złe, nie miała co do tego wątpliwości i czuła się odpowiedzialna za sprowadzenie tej istoty na świat. Nie mogła ot tak, po prostu odwrócić się plecami i odejść, pozwalając by ktoś inny załatwił tę sprawę za nią. A jeżeli TO, dorósłszy, kogoś zabije? Czy odpowiedzialność za ową śmierć nie spadnie również na jej barki? Powietrze wpadające przez otwarte okno było chłodniejsze niż przed deszczem. Chłodny podmuch musnął odsłonięty kark Ellen.
Dziecko zaczęło próby wydostania się z kołyski. Ellen, wzmocniona burbonem, wykrzesała z siebie resztki sił; szczękając zębami, z palcami drżącymi jak u alkoholika w czasie delirium powoli chwyciła dziecko. Nie. Nie dziecko. COŚ. Nie mogła o TYM myśleć jak o dziecku. Nie mogła sobie pozwolić na żadne sentymenty. Musi działać. Musi być zimna, twarda, nieugięta, nieubłagana, bezwzględna. Zamierzała unieść odrażającą kreaturę, wyjąć poduszkę w satynowej powłoczce spod jej głowy, a potem udusić ją tą samą poduszką.
Nie chciała, by na ciele zostały jakiekolwiek ślady. Śmierć musi wyglądać na naturalną. Bywa, że nawet zdrowe dzieci umierają w swoich kołyskach bez widocznej przyczyny – nikt nie będzie zdziwiony ani podejrzliwy, jeśli ten żałosny zdeformowany potworek odejdzie cicho i spokojnie, we śnie.
Kiedy jednak wyjęła stworzenie z kołyski, zareagowało tak szokującą wściekłością, że jej plan w jednej chwili spalił na panewce. Stwór pisnął i zaatakował ją pazurami. Krzyknęła z bólu, kiedy ostre szpony wryły się w ciało i rozorały jej przedramiona.
Krew. Wąskie strużki krwi.
Dziecko zaczęło wić się i kopać. Ellen z trudem mogła je utrzymać. Stwór wydął zdeformowane wargi i splunął na nią. Ohydna gruda żółtawej, cuchnącej plwociny trafiła ją w nos. Wzdrygnęła się i zakrztusiła. Dziecko – stwór wykrzywiło usta, obnażając cętkowane dziąsła, i zasyczało. Grzmot znów rozbił ciemność i światła wewnątrz przyczepy zamrugały raz po raz; zanim się zapaliły, oślepiająca błyskawica po raz kolejny rozcięła mrok.
Proszę, Boże, pomyślała zrozpaczona, nie zostawiaj mnie w ciemności z tym CZYMŚ.
Wyłupiaste, zielone oczy potwora zdawały się emanować osobliwy blask, fosforyzującą poświatę, która płynęła jakby z ich wnętrza. Stworzenie wiło i skrzeczało. Oddało mocz. Serce Ellen zabiło żywiej. Istota szarpała jej ręce, rozdzierając skórę i tkanki, rozbryzgując wokoło krew. Rozorała miękkie ciało dłoni i zdarła paznokieć z jednego kciuka. Usłyszała dziwne, wysokie, piskliwe zawodzenie, nie przypominające niczego, co znała dotychczas i dopiero po kilku sekundach uświadomiła sobie, że wsłuchuje się we własny przeraźliwy, przeciągły wrzask. Gdyby mogła cisnąć to COŚ precz, obrócić się na pięcie i uciec, zrobiłaby to, ale nagle stwierdziła, że zwyczajnie nie jest w stanie się od TEGO uwolnić. Stwór kurczowo trzymał się jej ramion i nie puszczał.
Walczyła z nieludzką zawziętością, tak że o mało nie wywróciła kołyski. Jej cień skakał dziko po stojącym opodal łóżku i ścianie, zahaczając raz po raz o zaokrąglony sufit. Klnąc i wytężając wszystkie siły, by utrzymać istotę na odległość wyciągniętych ramion, zdołała zacisnąć najpierw lewą, a potem prawą dłoń na jego szyi, po czym wepchnęła stwora na dno kołyski i zaczęła dusić. Zaciskała palce najsilniej jak tylko mogła i zgrzytała zębami; choć czuła odrazę wobec wściekłości, jaka wzbierała w jej wnętrzu, była zdecydowana wycisnąć ostatnie tchnienie z piersi małego monstrum.
Nie chciało łatwo umrzeć. Ellen zdumiała się, czując pod palcami twarde jak postronki, naprężone mięśnie jego szyi. Przesunęło szpony wyżej na jej przedramiona i ponownie wbiło paznokcie w skórę, otwierając nowe rany i powodując kolejne fale bólu. Ten właśnie ból nie pozwolił Ellen, by dała z siebie wszystko, gdy rozpaczliwie starała się udusić potworka. Stwór wywrócił oczyma, gęsta ślina wypłynęła z jednego kącika jego ust i spłynęła po nierównej brodzie. Zdeformowane usta otwarły się szeroko, ciemne skórzaste wargi poruszyły się. Wężowy, blady, trójkątny język zwijał się i rozwijał obscenicznie. Dziecko z nieprawdopodobną siłą przyciągnęło Ellen ku sobie. Nie była w stanie utrzymać go na bezpieczną odległość wyciągniętych ramion, tak jak tego pragnęła. TO nieubłaganie ściągało ją w dół, w głąb kołyski, a jednocześnie samo podciągało się wyżej.
ZDYCHAJ, NIECH CIĘ WSZYSCY DIABLI! ZDYCHAJ!
Była teraz nachylona nisko nad kołyską. Jej uścisk na gardle dziecka w tej nowej pozycji zelżał. Twarz miała oddaloną od ohydnego oblicza stwora zaledwie o osiem czy dziesięć cali. Spowiła ją fala cuchnącego oddechu. Istota ponownie splunęła jej w twarz. Coś otarło się o jej brzuch.
Wstrzymała oddech i drgnęła.
Trzask rozdzieranego materiału… Jej bluzka.
Dziecko kopało obiema stopami o palcach zakończonych długimi szponami. Usiłowało rozorać jej piersi i brzuch. Próbowała odsunąć się do tyłu, ale stwór przyciągał ją do siebie, nieustępliwie wykorzystując potworną, demoniczną siłę. Ellen zakręciło się w głowie; czuła się otępiała, oszołomiona, pijana i przerażona. Przed oczyma miała mgiełkę, a w uszach szum własnego oddechu, ale wydawało się jej, że nie oddycha dostatecznie szybko. Nie mogła pozbierać myśli. Pot spłynął jej z czoła na ciało dziecka, z którym uparcie walczyła.
Stwór uśmiechnął się, jakby przeczuwał triumf.
Przegrywam, pomyślała zrozpaczona. Jak to możliwe? Mój Boże, TO mnie zabije. Grzmot przetoczył się po niebie, a z rozdartej nocy wystrzeliła błyskawica. Pięść wiatru uderzyła w bok przyczepy.
Światła zgasły.
I już się nie zapaliły.
Dziecko walczyło w nowym przypływie furii. Nie było słabe, jak ludzkie niemowlę. W chwili urodzenia ważyło prawie jedenaście funtów i błyskawicznie przybierało na wadze – przez ostatnie sześć tygodni zyskało całe dwanaście funtów. Teraz ważyło prawie dwadzieścia trzy funty. I nie był to tłuszcz, ale same mięśnie. Krępe, mocno umięśnione dziecko, przypominające małą małpę. Było żwawe, energiczne i silne niczym sześciomiesięczny szympans, który występował jako jedna z atrakcji wesołego miasteczka.
Kołyska przewróciła się z trzaskiem, a Ellen straciła równowagę. Upadła, razem z dzieckiem. Było teraz bardzo blisko niej. Nie znajdowało się już w bezpiecznej odległości wyciągniętych rąk. Leżało na niej. Bełkotało. Warczało. Oparło szponiaste stopy na jej biodrach i usiłowało rozedrzeć materiał grubych dżinsów.
– Nie! – krzyknęła.
MUSZĘ SIĘ OBUDZIĆ! – przemknęło jej przez głowę
Ale wiedziała, że to nie sen.
Stwór nadal trzymał ją za prawą rękę; wbił pazury w ciało, ale puścił lewe ramię. W ciemności poczuła, że zakrzywiony szpon sięga do jej gardła i odsłoniętej tętnicy szyjnej. Odwróciła głowę w bok. Mała, ale zabójcza dłoń o niewiarygodnie długich palcach śmignęła tuż obok jej szyi, mijając ją o włos.
Przeturlała się po ziemi i dziecko – stwór znalazło się pod nią. Jęcząc i szarpiąc się, bliska histerii, uwolniła prawą rękę ze stalowego uścisku stworzenia kosztem kolejnej fali bólu; odnalazła jego dłonie i odsunęła je od swojej twarzy. Istota ponownie usiłowała kopnąć ją w brzuch, ale zdołała uniknąć tych krótkich, silnych nóg. Oparła kolana na piersi stwora, przyszpilając go do podłogi. Naparła nań z całej siły; żebra i mostek potwora popękały pod jej ciężarem. Usłyszała, jak coś wewnątrz trzasnęło. Istota zawyła jak wilkołak. Ellen wiedziała już, że ma cień szansy na przeżycie. Dał się słyszeć przyprawiający o mdłości trzask, wilgotne plaśnięcie, przeraźliwy chrobot i chrzęst, po czym jej przeciwnik nagle osłabł. Jego ręce zwiotczały i przestały stawiać opór. W jednej chwili stworzenie zamilkło i znieruchomiało.
Ellen obawiała się unieść kolana z jego piersi. Była pewna, że stworzenie tylko udawało, że nie żyje. Gdyby choć trochę się uniosła, dała mu najmniejszą szansę, istota zaatakowałaby jak wąż, rzucając się z pazurami do jej gardła, a potem rozpłatałaby jej brzuch i wypruła wnętrzności długimi, zakrzywionymi szponami u stóp.
Mijały sekundy.
A potem minuty.
W ciemności zaczęła odmawiać pospiesznie cichą modlitwę: “Jezu, dopomóż mi. Święta Eleonoro, moja patronko, wstaw się za mną. Święta Mario,
Matko Boża, usłysz mnie, wspomóż mnie. Proszę, proszę, proszę. Mario, pomóż mi. Mario, pomóż mi"…
Prąd znów włączono, a gdy nieoczekiwanie rozbłysło światło, Ellen mimowolnie krzyknęła. Pod nią leżała na plecach istota-dziecko. Krew wciąż jeszcze płynęła mu z nozdrzy i ust, a błyszczące, przekrwione oczy patrzyły w górę. Na nią. Ale już jej nie widziały. Oglądały inny świat, czeluść piekielną, do której odeszła jego dusza – naturalnie jeśli to COŚ w ogóle ją miało. Na podłodze było sporo krwi. Większość nie pochodziła z żył Ellen.
Puściła dziecko – potworka.
Nie ożyło w czarodziejski sposób, czego się w gruncie rzeczy spodziewała. Nie zaatakowało. Wyglądało jak wielki, rozgnieciony robak. Odczołgała się od trupa, nie spuszczając go ani na chwilę z oka, nie była bowiem w pełni przekonana, że nie żyje. Na razie nie miała dość sił, aby wstać. Podpełzła do pobliskiej ściany i usiadła, opierając się o nią plecami. Nocne powietrze przesycone było miedzianym odorem krwi, wonią jej potu i ozonem burzy. Stopniowo ciężki, przyspieszony oddech Ellen zmienił się w łagodną rytmiczną kołysankę wdechu, wydechu, wdechu…
W miarę jak jej rytm serca z wolna wracał do normy, a strach znikał, zaczęła uświadamiać sobie obecność bólu. Ognisk cierpienia było wiele. Bolały ją wszystkie stawy i mięśnie, nadwyrężone wskutek mocowania się z dzieckiem. Jej lewy kciuk, pozbawiony paznokcia, ociekał krwią; obnażone ciało paliło jak zżerane kwasem. Zdarte do żywego, pocięte palce paliły żywym ogniem, a rozpłatane wnętrze prawej dłoni pulsowało tępym bólem. Oba przedramiona miała pokryte głębokimi krwawiącymi bruzdami, śladami szponów potworka. Na obu jej ramionach widniało pięć paskudnych, ociekających krwią nakłuć.
Zaczęła płakać. Nie tylko z powodu fizycznego bólu. Płakała z powodu dojmującej udręki, stresu i strachu. Łzami była w stanie choć trochę ukoić stargane nerwy i zmyć część brzemienia winy, jakie spoczywało na jej barkach.
JESTEM MORDERCZYNIĄ.
NIE. TO BYŁO TYLKO ZWIERZĘ.
TO BYŁO MOJE DZIECKO.
NIE DZIECKO. COŚ. KLĄTWA.
Wciąż jeszcze kłóciła się ze sobą, usiłując znaleźć jakieś racjonalne usprawiedliwienie, które pozwoliłoby jej żyć ze świadomością tego, co uczyniła, kiedy drzwi przyczepy otwarły się na oścież i do środka wszedł Conrad oświetlony stroboskopowym blaskiem błyskawic. Miał na sobie plastikowy, ociekający deszczem płaszcz; jego czarne włosy były pozlepiane w strąki, kilka kosmyków przylegało do szerokiego czoła. Omiatany podmuchem wiatru, jak wielki pies okrążył pomieszczenie, z zaciekawieniem obwąchując wszystko.
Ellen ponownie poczuła nieopanowaną, chwytającą za gardło zgrozę.
Conrad zatrzasnął drzwi. Obracając się ujrzał ją siedzącą na podłodze, plecami do ściany, w podartej bluzce, z okrwawionymi ramionami i dłońmi. Chciała wyjaśnić, dlaczego zabiła dziecko, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Jej usta poruszyły się, ale wypłynął spomiędzy nich jedynie ochrypły, przerażony charkot.
Przenikliwe niebieskie oczy Conrada przez chwilę przepełniało zakłopotanie. Naraz jego spojrzenie przeniosło się z Ellen na okrwawione, skulone dziecko leżące o kilka stóp od niej na podłodze. Jego potężne dłonie zacisnęły się w wielkie, twarde pięści.
– Nie – rzekł półgłosem, z niedowierzaniem. – Nie… nie… nie… Podszedł wolno do małego trupka. Ellen uniosła wzrok i spojrzała na niego z narastającym lękiem. Conrad, oszołomiony, przykląkł przy martwym stworzeniu i przyglądał mu się przez chwilę, która zdawała się wiecznością. Nagle łzy pociekły mu po policzkach. Ellen nigdy dotąd nie widziała go płaczącego. W końcu uniósł bezwładne ciało i przytulił do piersi. Jasna krew dziecka-potworka skapnęła na plastikowy płaszcz.
– Moje dziecko, moje małe dziecko, mój kochany mały chłopiec – wyszeptał melodyjnie Conrad. – Mój chłopczyk… mój syn… co się z tobą stało? Co ona ci zrobiła? Co ona zrobiła?
Narastający w Ellen strach dodał jej nowych sił, aczkolwiek niezbyt wiele. Podpierając się jedną ręką o ścianę, podniosła się powoli. Nogi jej drżały, kolana miała tak miękkie, jakby miały ugiąć się pod nią przy pierwszym kroku.
Conrad usłyszał, że się poruszyła. Spojrzał na nią.
– Ja… ja… musiałam to zrobić – rzuciła drżąco. Jego niebieskie oczy były zimne.
– TO mnie zaatakowało – stwierdziła.
Conrad położył trupka na podłodze. Zrobił to delikatnie i z czułością. Wobec mnie nie będzie równie delikatny, pomyślała Ellen.
– Proszę, Conrad. Proszę, zrozum. Podniósł się i podszedł do niej. Miała ochotę uciec, ale nie mogła.
– Zabiłaś Victora – rzucił ostro Conrad.
Nadał dziecku-potworkowi imię – Victor Martin Straker, co Ellen wydało się absurdalne. Bardziej niż absurdalne. Niebezpieczne. Gdybyś zaczął zwracać się do tego po imieniu, mógłbyś zacząć myśleć o tym jak o ludzkim dziecku. A to nie był człowiek. TO NIE BYŁ CZŁOWIEK, do cholery! To było zło. Czart. Gdy znajdowałeś się w pobliżu niego, musiałeś być stale czujny. Sentymenty czyniły cię bezbronnym i słabym. Nie chciała nazywać tego Victorem. Wzbraniała się również przed przyznaniem wobec samej siebie, że TO miało płeć.
To nie był mały chłopiec. To było małe ZWIERZĘ.
– Dlaczego? Dlaczego zabiłaś mojego Victora?
– TO mnie zaatakowało – powtórzyła.
– Kłamiesz.
– Tak było!
– Kłamliwa suka.
– Spójrz na mnie! – Uniosła do góry krwawiące ręce. – Spójrz, co mi zrobiło!
Smutek na twarzy Conrada ustąpił miejsca grymasowi najczarniejszej nienawiści.
– Próbowałaś go zabić, a on tylko się bronił.
– Nie. To było okropne. Straszne. TO drapało mnie pazurami. Próbowało rozszarpać mi gardło. Usiłowało…
– Zamknij się – rzucił przez zaciśnięte zęby.
– Conradzie, wiesz dobrze, że TO było brutalne. Ciebie też nieraz podrapało. Jeżeli spojrzysz prawdzie w oczy, zajrzysz w głąb własnego serca, z pewnością przyznasz mi rację. Nie stworzyliśmy dziecka. Stworzyliśmy POTWORA. COŚ. I to było złe. Było wcieleniem diabła, Conradzie. To…
– Mówiłem już, żebyś zamknęła ten swój pieprzony pysk, parszywa dziwko. Dygotał z wściekłości. Jego wargi pokryły się plamkami białawej piany. Ellen skuliła się.
– Wezwiesz policję?
– Wiesz, że my, z wesołego miasteczka, nigdy nie uciekamy się do pomocy glin. Sami załatwiamy własne problemy. Doskonale potrafię załatwić sprawy z taką szumowiną jak ty.
Zamierzał ją zabić. Była o tym przekonana.
– Zaczekaj, posłuchaj, pozwól mi wyjaśnić. Jakie TO miało mieć życie? -rzuciła z rozpaczą w głosie.
Conrad spojrzał na nią. Jego oczy przepełniał lodowaty gniew… i szaleństwo. Przeszył ją chłodnym spojrzeniem i nieomal poczuła, jak wskutek jakiejś powolnej, bezszelestnej, ledwie wyczuwalnej, lecz piekielnie niszczącej eksplozji całe jej ciało przeszywają odłamki lodu. To nie były oczy normalnego człowieka.
Zadrżała.
– Miałoby okropne, ponure życie. Byłoby dziwolągiem, wyszydzanym, odrzucanym i pogardzanym. Nie potrafiłoby cieszyć się najzwyklejszymi przyjemnościami. Nie zrobiłam nic złego. Po prostu wybawiłam tę żałosną istotę od czekających j ą nieszczęść i trosk. To wszystko. Uchroniłam je przed latami samotności i…
Conrad spoliczkował ją. Mocno.
Rozejrzała się gorączkowo w prawo i w lewo, nie dostrzegając żadnej możliwości ucieczki. Ostre, wyraziste rysy Conrada nie wyglądały już na arystokratyczne; jego twarz była przerażająca, sroga, a rzeźbiona przez cienie przypominała złowrogi, dziki pysk wilka.
Podszedł bliżej i ponownie uderzył ją w twarz. Potem użył pięści, trafiając raz, drugi i trzeci w brzuch i w żebra. Była zbyt słaba, zbyt wyczerpana, by stawić mu opór. Osunęła się nieuchronnie ku podłodze i, jak przypuszczała, ku niechybnej śmierci.
ŚWIĘTA MARIO, MATKO BOSKA!
Conrad uniósł ją w górę jedną ręką i w dalszym ciągu policzkował, klnąc przy każdym uderzeniu. Ellen straciła już rachubę otrzymanych uderzeń i nie była w stanie odróżnić kolejnych fal bólu od tych, które odczuwała dotychczas. Wreszcie zemdlała.
Po jakimś czasie powróciła z mrocznego miejsca, gdzie gardłowe głosy wygrażały jej w dziwnych językach. Otworzyła oczy i przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje.
I wtem ujrzała małe, upiorne zwłoki leżące o kilka stóp od niej, na podłodze. Zdeformowane oblicze, zastygłe na zawsze w upiornym, złowieszczym grymasie, było odwrócone w jej stronę.
Krople deszczu bębniły w zaokrąglony dach przyczepy.
Ellen uniosła się z podłogi. Usiadła. Czuła się okropnie, jakby miała poobijane wszystkie wnętrzności.
Conrad stał przy łóżku i wrzucał ubranie do jej walizki.
Nie zabił jej. Dlaczego? Zamierzał zatłuc ją na śmierć, była o tym przekonana. Dlaczego zmienił zdanie?
Z jękiem podniosła się na kolana. Poczuła krew, kilka zębów miała obluzowanych. Z ogromnym wysiłkiem wstała i wyprostowała się.
Conrad zatrzasnął walizki, przeszedł z nimi obok Ellen, otworzył drzwi przyczepy i wyrzucił bagaże na zewnątrz. Jej torebka leżała na kuchennej ladzie; cisnął ją w ślad za walizkami. Odwrócił się do niej.
– Teraz ty. Wypieprzaj stąd i nigdy nie wracaj.
Nie wierzyła, że pozwoli jej żyć. To musiała być jakaś sztuczka. Teraz mówił podniesionym głosem:
– Wynoś się stąd, kurwo! Ruszaj w drogę! Natychmiast! Chwiejnie, jak źrebak stawiający pierwsze kroki, Ellen minęła Conrada.
Była spięta, spodziewała się kolejnego ataku, ale nie podniósł na nią ręki.
Kiedy dotarła do drzwi, gdzie niesiony wiatrem deszcz chłostał próg, Conrad powiedział:
– Jeszcze jedno.
Odwróciła się do niego, unosząc rękę, by osłonić się przed nieuchronnym w jej mniemaniu ciosem.
On jednak nie zamierzał jej uderzyć. Był nadal wściekły, ale już w pełni nad sobą panował.
– Pewnego dnia, w zwykłym świecie, poślubisz jakiegoś mężczyznę. Będziesz miała następne dziecko. Może dwoje albo troje.
W jego złowieszczym głosie kryła się groźba, ale była zbyt oszołomiona, by zrozumieć, co sugerował. Czekała, aż powie coś więcej. Jego wąskie, bezkrwiste wargi rozchyliły się z wolna w lodowatym uśmiechu.
– Kiedy znowu będziesz miała dzieci, kiedy zechcesz mieć dzieci, które będziesz hołubić i kochać, przyjdę i odbiorę ci je. Obojętne dokąd się udasz, obojętne jak daleko i ile razy zmienisz nazwisko. Odnajdę cię. Przysięgam, że cię znajdę. Odnajdę cię, a potem odbiorę ci dzieci, tak jak ty odebrałaś mi syna.
Zabije je.
– Jesteś szalony – powiedziała.
Jego uśmiech wyglądał jak szeroki, pozbawiony wesołości grymas kościotrupa.
– Nie ma takiego miejsca, w którym mogłabyś się ukryć. Nigdzie, na całym świecie nie znajdziesz dla siebie spokojnej przystani. Żaden zakątek świata nie będzie dla ciebie bezpiecznym miejscem. Dopóki żyjesz, będziesz musiała stale oglądać się przez ramię. A teraz spadaj, dziwko. Wynoś się, zanim mimo wszystko zdecyduję się rozwalić ci łeb.
Ruszył w jej stronę.
Ellen szybko minęła drzwi i zeszła po dwóch metalowych schodkach w ciemność. Przyczepa stała na niewielkiej polance, otoczonej drzewami, ale w górze nie było gałęzi, które mogłyby zatrzymać siekące strugi deszczu. W kilka sekund Ellen była przemoczona do suchej nitki. Przez chwilę w otwartych drzwiach widać było sylwetkę Conrada skąpaną w bursztynowym świetle płynącym z wnętrza przyczepy. Przyglądał się jej. W końcu gwałtownie zatrzasnął drzwi.
Otaczały ją zewsząd drzewa kołysane podmuchami wiatru. Liście wydawały dźwięk kojarzący się z szarpaną bezlitośnie i ciskaną precz nadzieją. Wreszcie Ellen podniosła swoją torebkę i ubłocone walizki.
Przeszła przez parking dla pojazdów wesołego miasteczka, mijając inne przyczepy, ciężarówki i samochody, a pod natarczywymi palcami ulewy każdy z wozów wydawał drobne, ulotne nutki, składające się na symfonię burzy. W niektórych przyczepach miała przyjaciół. Lubiła większość pracowników lunaparku, których poznała, i wiedziała, że wielu z nich również darzyło ją sympatią. Kiedy tak brnęła przez błoto, spoglądała tęsknie w stronę oświetlonych okien, ale mimo to nie zatrzymała się. Nie była pewna, jak jej przyjaciele zareagowaliby na wiadomość, że właśnie zabiła Victora Marina Strakera. Pracownicy lunaparku byli przeważnie wyrzutkami, ludźmi, którzy nie pasowali nigdzie indziej; gorliwie chronili swoich, a wszystkich innych uważali za frajerów, których w ten czy inny sposób należy oszwabić. Silna więź, jaka ich łączyła, mogła sięgać nawet owego dziecka-potworka. Co więcej, istniało spore prawdopodobieństwo, że opowiedzą się raczej po stronie Conrada niż jej; już rodzice Strakera pracowali w lunaparku, podczas gdy ona rozpoczęła wędrowne życie w wesołym miasteczku zaledwie przed czternastoma miesiącami.
Maszerowała przed siebie.
Wyszła z gąszczu i znalazła się na głównym placu lunaparku. Teraz, kiedy była nie osłonięta, strugi deszczu siekły ją z jeszcze większą zaciętością niż między drzewami; grube krople rozpryskiwały się na ziemi, w żwirowych alejkach i spłachetkach trocin rozsypanych wokoło. Wesołe miasteczko spało. Paliło się tylko kilka lamp; kołysały się na szarpanych wiatrem przewodach tworząc amorficzne, tańczące cienie. Wszystkie ślady ludzi zniknęły, zatarte przez fatalną pogodę. Lunapark był opustoszały. Ellen zobaczyła jedynie dwóch karłów w żółtych olejówkach; przemknęły między milczącą karuzelą i „Młotem", a potem obok jaskrawo udekorowanego salonu tańca erotycznego, spoglądając na Ellen; ich oczy, w cieniu naciągniętych głęboko kapturów, wydawały się jasne niczym księżyce i pytające.
Ruszyła w stronę frontowej bramy. Kilkakrotnie obejrzała się za siebie w obawie, że Conrad mimo wszystko zmieni zdanie i ruszy za nią w pogoń.
Ściany namiotów wydymały się i pływały, targane wiatrem, który bezlitośnie szarpał liny przymocowane do kołków.
Pośród strug zacinającego deszczu, przeplatanych wąskimi pasmami mgły, widać było mroczne koło Diabelskiego Młyna, unoszące się niczym osobliwy, tajemniczy prehistoryczny szkielet; jego znajome kontury w nocy i we mgle wydawały się zniekształcone i jakby zamazane. Minęła również Tunel Strachu. Był on własnością i chlubą Conrada. Pracował tam przez cały dzień. Ze szczytu Tunelu Strachu patrzyła na nią głowa wielkiego, uśmiechniętego klauna. Dla żartu artysta nadał mu rysy twarzy Conrada. Ellen nawet w półmroku mogła dostrzec podobieństwo.
Miała niepokojące wrażenie, że wielkie namalowane oczy klauna przez cały czas ją obserwują. Odwróciła wzrok w drugą stronę i przyspieszyła kroku.
Kiedy dotarła do głównej bramy lunaparku, zatrzymała się. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że właściwie nie wie, co ze sobą zrobić. Nie miała dokąd pójść. Nie miała nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić. Zawodzący wiatr zdawał się z niej drwić.
Później tej samej nocy, kiedy front burzowy już przeszedł i padała jedynie lekka, szara mżawka, Conrad wszedł na spowitą mrokiem karuzelę, pośrodku centralnej alejki. Zamiast na koniu usiadł na barwnie pomalowanej, misternie rzeźbionej ławeczce.
Cory Baker, który obsługiwał karuzelę, stanął przy konsoli kontrolnej za kasą. Włączył światła karuzeli. Uruchomił potężny silnik, przesunął dźwignię i platforma zaczęła obracać się do tyłu. Rozległa się głośna muzyka, ale nie była w stanie rozproszyć posępnej atmosfery otaczającej całą ceremonię. Mosiężne słupki przesuwały się rytmicznie w górę i w dół, w górę i w dół. Drewniane ogiery galopowały do tyłu, ogonami naprzód, w koło, w koło, bez końca. Conrad, samotny pasażer, patrzył przed siebie. Usta miał zaciśnięte, twarz posępną.
Taka przejażdżka na karuzeli oznaczała w tradycji lunaparku rozwiązanie małżeństwa. Kiedy młodzi chcieli się pobrać, jeździli na karuzeli kręcącej się normalnie, to znaczy do przodu; jeżeli któreś z nich chciało rozwodu, otrzymywało go po samotnej przejażdżce na karuzeli obracającej się wstecz. Te ceremonie dla ludzi z zewnątrz wydawały się absurdalne, ale w rozumieniu pracowników lunaparku ich tradycje były mniej bezsensowne niż wszelkie religijne i prawne rytuały normalnego świata.
Pięcioro pracowników lunaparku, świadków rozwodu, przyglądało się karuzeli. Cory Baker z żoną. Zeną Penetsky, jedna z dziewcząt uprawiających taniec erotyczny. Dwa dziwolągi – gruba kobieta z brodą oraz człowiek aligator, o skórze grubej i pokrytej łuskami. Zbili się w ciasną gromadkę pośród siąpiącego deszczu, obserwując w milczeniu, jak Conrad przemyka w koło poprzez chłodne powietrze i mgłę, przy dźwiękach hałaśliwej muzyki.
Kiedy karuzela wykonała sześć pełnych obrotów przy normalnej prędkości, Cory wyłączył silnik. Platforma zaczęła zwalniać. Czekając, aż karuzela się zatrzyma, Conrad pomyślał o dzieciach, które Ellen urodzi… któregoś dnia. Uniósł obie dłonie w górę i spojrzał na nie, usiłując wyobrazić je sobie czerwone od krwi potomka Ellen. Za kilka lat ona na pewno znów wyjdzie za mąż; była zbyt piękna, aby miała pozostać sama. Za dziesięć lat będzie miała co najmniej jedno dziecko. Za dziesięć lat Conrad zacznie jej szukać. Wynajmie detektywów; nie będzie szczędził grosza. Wiedział, że do rana Ellen przestanie traktować jego groźbę poważnie, ale ON nigdy nie zapomni o swojej złowrogiej obietnicy. A kiedy po latach odnajdzie ją, gdy Ellen będzie już czuła się pewnie i bezpiecznie, odbierze jej to, co dla niej najcenniejsze. Conrad Straker, którego życie było jednym długim pasmem nieszczęść i niepowodzeń, nareszcie miał po co żyć. Odnalazł swój prawdziwy cel.
Zemstę.
Później, tej samej nocy, kiedy front burzowy już przeszedł i padała jedynie lekka, szara mżawka, Conrad wszedł na spowitą mrokiem karuzelę.
Ellen spędziła noc w motelu niedaleko wesołego miasteczka. Nie spała dobrze. Chociaż opatrzyła rany, wciąż odczuwała dojmujący ból i nie potrafiła znaleźć dla siebie wygodnej pozycji. Co gorsza, za każdym razem, kiedy przysypiała na kilka minut, zaczynały dręczyć ją krwawe koszmary.
Obudziwszy się, patrzyła w sufit zamartwiając się o własną przyszłość. Dokąd pójdzie? Co zrobi? Nie miała zbyt dużo pieniędzy. W przypływie rozpaczy rozważała nawet możliwość popełnienia samobójstwa, szybko jednak odegnała od siebie tę myśl. Może nie pójdzie do piekła za zabicie dziecka-potworka, ale za odebranie sobie życia z całą pewnością zostałaby potępiona.
Dla katolika samobójstwo jest grzechem śmiertelnym.
Ellen, która w formie reakcji na religijne opętanie matki zerwała więź z kościołem i na kilka lat utraciła wiarę, stwierdziła, że teraz NAPRAWDĘ WIERZY. Znowu była katoliczką i pragnęła oczyszczenia, jakie daje spowiedź, oraz duchowego wsparcia mszy świętej. Narodziny tego groteskowego, złego dziecka, a zwłaszcza ostatnia z nim walka przekonały Ellen, że istnieje coś takiego jak pojęcie dobra i zła, i że na świecie rzeczywiście działają siły Boga i Szatana.
Leżąc w motelowym łóżku, nakryta prześcieradłem po samą brodę, tej nocy bardzo często się modliła.
Przed świtem zdołała w końcu przespać kilka godzin bez mrocznych, złowrogich koszmarów, a kiedy się obudziła, nie czuła się już przygnębiona. Depresja minęła. Przez wysokie okno wpadł złoty promień słonecznego światła i zatrzymał się na jej ciele. Ellen rozkoszowała się rym ciepłem i jasnością. Znów zaczęła odczuwać nadzieję. Conrad został za nią. Na zawsze. Dziecko-potworek odeszło. Na zawsze. Świat był pełen interesujących możliwości. Doświadczyła tak wiele strachu i bólu, że miała ogromne zaległości, jeśli chodzi o szczęście.
Zupełnie zapomniała o pogróżkach Conrada.
Był wtorek, szesnastego sierpnia 1955 roku.