ROZDZIAŁ ÓSMY

Z sercem pełnym dzikiej furii,

Którą ja zarządzam,

Z płonącą dzidą, z rumakiem przestworzy,

Po pustkowiu się błąkam.

Rycerz duchów, rycerz cieni

Na turniej wyzwał mnie;

Dziesięć mil za kraniec świata

Podróżą nie zdaje mi się.

I znów zaśpiewam:

„Strawy, napoju,

Napoju, strawy, odzienia.

Pani czy dziewczę,

Nie lękaj się Toma,

On nie krzywdzi żadnego stworzenia.”

Pieśń Toma O’Bedlama

1

Jaspin pochylił się całym ciałem w przód, ze wszystkich sił dzierżąc w dłoni kierownicę, by zapobiec przewróceniu samochodu lub uderzeniu w drzewo. Nie było już żadnej drogi. Posuwali się po śliskim, rozmokłym trawniku zamienionym w bagno przez koła samochodów jadących przed nimi. Deszcz padał tak mocno, że po szybach spływały strumienie wody.

— Tak, to na pewno tutaj jest moja siostra — powiedziała Jill. — Zaparkuj gdzieś, a ja wysiądę i poszukam jej.

— Zaparkuj? Przed setkami tysięcy samochodów jadących za nami?

— Nie obchodzi mnie to. Zatrzymaj się przy jednym z tych budynków. Pójdę tam i zabiorę ją. Ona ma chorą głowę. Jeśli jej nie obronię, to na pewno ktoś ją zgwałci albo może zabije. To już nie jest procesja, Barry, to opętany, szalejący tłum.

— Zauważyłem.

— Dobrze, zatrzymaj się, a ja pójdę poszukać April.

— Jasne — odpowiedział naciskając pedał hamulca — idź i znajdź ją.

Samochód ślizgał się jeszcze chwilę po błocie, aż wreszcie stanął niemal na wielkim liściastym krzewie. Silnik wciąż pracował.

— Zaparkuj przy jednym z tych budynków, a nie tutaj — powiedziała Jill.

— Nigdzie nie będę parkował — odparł Jaspin. — Spróbuję się tu pokręcić i znaleźć jakąś drogę w tamtą stronę. Ale ty idź szukać swojej siostry.

— Nie zatrzymasz się?

— Posłuchaj — powiedział — to jest ślepy zaułek, rozumiesz? Bóg jeden wie, dlaczego Senior tu skręcił. Przed nami jest tylko parę budynków, a dalej przeklęty las sekwojowy. Z tyłu mamy całą pielgrzymkę tumbonde, nadciągającą jak stado rozszalałych dinozaurów. Jeśli tu zostanę, to rozgniotą mnie o któryś z tych budynków albo na jakimś drzewie. Idź więc szukać swojej siostry, a ja skręcę w lewo w tę brudną drogę i pojadę nią, jak najdalej się da, a gdy droga się skończy, pójdę dalej pieszo, bo to, co dzisiaj się tu stanie, to będzie rzeź. Tysiące ludzi zostanie stratowanych. A teraz idź szukać swojej siostry, jeśli tego chcesz. Dalej, wysiadaj.

Posłała mu zabójcze spojrzenie.

— A jak cię potem znajdę?

— To twój problem — Jaspin wskazał na lewo. — Idź tamtędy, a kiedy się wszystko uspokoi, może po ciebie wrócę. Może. No, idź już.

— Ty draniu — powiedziała. Spojrzała na niego jeszcze raz, pokiwała głową i wyszła z samochodu. On patrzył przez chwilę za nią, jak biegnie w stronę starych, zniszczonych, drewnianych domków. W mgnieniu oka przemokła do suchej nitki. Wyglądała jak olbrzymi, na wpół utopiony kurczak pędzący przez deszcz.

Pomyślał o Lacy.

Jechała własnym samochodem gdzieś z tyłu, w głównej grupie pielgrzymów. Miał nadzieję, że niezbyt daleko z tyłu. Wczoraj wieczorem, gdy nadeszły wiadomości o zbliżającym się deszczu, powiedział jej, że powinna przesunąć się jak najbardziej do przodu i trzymać się czoła procesji. Wiedział, że deszcz pomiesza im szyki, choć nie spodziewał się tego zjazdu z autostrady numer 1 na drogę lokalną i barbarzyńskiej, bezmyślnej inwazji na tę spokojną okolicę. Nie miał pojęcia, jaka myśl, jeśli w ogóle jakakolwiek, skłoniła Seniora do skierowania się w tę stronę. Po prostu skręcił. Z początku drogę blokowały ściany energii, ale później, nie wiedzieć czemu, wyłączono je i wszyscy wdarli się do środka. No i mają teraz efekt. Co za paskudne bagno — pomyślał Jaspin.

Jill zniknęła między budynkami. Stawiam dwa do jednego, że już jej więcej nie zobaczę — powiedział do siebie. — Zresztą mam to gdzieś. Ruszając poczuł, jak koła ryją w trawniku koleiny, a po chwili usłyszał cmoknięcie świadczące, że opony wyrwały się z błota. Powoli, powoli znalazł się na żwirowej drodze u podnóża lekko pofałdowanego pagórka; teraz tylko jedź dalej, żeby wydostać się stąd, chłopcze…

Nie było jednak dokąd jechać. Droga skończyła się przy jakiejś kupie śmieci sąsiadującej z ogródkiem warzywnym, dalej był już tylko las. Ślepy zaułek. Jaspin spojrzał w tył. Zobaczył setki samochodów i ciężarówek kłębiących się szaleńczo w trójkącie ograniczonym dwoma skupiskami budynków. Pojazdów było wciąż więcej i więcej, a z zachodu nadjeżdżały ciągle nowe. Ci z tyłu nie zdawali sobie sprawy, że przed nimi nie ma już drogi i zmierzali beztrosko w stronę czegoś, co z pewnością miało być największym samochodowym kataklizmem w historii ludzkości.

Nie było sensu wracać w środek tego piekła. Jaspin porzucił samochód na skraju ogrodu warzywnego i w strugach deszczu doszedł do olbrzymiego drzewa o rozłożystych konarach. Stanął pod nim, co w dużej mierze ochroniło go przed całkowitym zmoknięciem i umożliwiło przyglądanie się masakrze.

Wpadli na siebie bezładnie; duże ciężarówki bezpardonowo wjeżdżały na dachy mniejszych samochodów. To prawda: jak dinozaury — pomyślał — dokładnie jak stado dinozaurów w amoku. Zobaczył autokary Seniora i Rady Wewnętrznej w samym środku tego wszystkiego. Na autokarze Seniora powiewały przemoczone sztandary, zaś na masce ktoś umocował posągi Narbaila i Rei Ceupasseara. Wielkie papierowe postacie zaczynały rozmiękać na deszczu.

Jaspin żałował, że nie jedzie z Lacy zamiast Jill. Przynajmniej wiedziałby wtedy, gdzie jest. Jill i tak nie obeszłoby to. Obeszło to natomiast Seniora. Odkrył bowiem, że Jaspin zadaje się z kim innym, niż jego w boskim majestacie wybrana żona, Jill, a to mu się nie podobało. Sam Bacalhau przekazał mu tę informację: „Ty dotkniesz rudej kobiety, ty bardzo zagniewasz Seniora.” Wobec tego w ciągu ostatnich kilku dni Jaspin i Lacy nie pozwalali sobie na szaleństwa. Nierozsądnie byłoby gniewać Seniora. I teraz Lacy tkwiła gdzieś w centrum tego obłędu…

Nie, jest tam! Zobaczył ją wyraźnie, rude włosy odbijały się na tle tłumu może tysiąca ludzi, którzy opuścili samochody i miotali się bezradnie na murawie.

— Lacy! Lacy!

Jakimś cudem usłyszała go. Widział, jak się rozgląda. Zaczął podskakiwać i wymachiwać rękami, aż wreszcie zauważyła go.

— Barry?

— Wydostań się stamtąd! — zawołał. Pobiegła w jego stronę żwirową drogą, a on rzucił się jej na spotkanie. Była zupełnie przemoczona, jej misterne loczki wyprostowały się, włosy oblepiły głowę. Jaspin przytrzymał ją przez chwilę, by stanęła pewniej na nogach i uspokoiła się. Cała drżała; nie był pewny czy z zimna, czy ze strachu.

Oczy miała nieprzytomne.

— Co się stało? Dlaczego tu wjechałeś?

— Bóg jeden wie. Lepiej żeby to było Siódme Miejsce, bo z pewnością nigdzie dalej się już nie ruszymy — stwierdził i dodał ze smutkiem — Dobry Jezu, co za katastrofa.

— Wiesz, co to za miejsce?

— Może jakaś szkoła z internatem, co?

— To Centrum Nepenthe — powiedziała. — Tu robią kasowanie pamięci. Widziałam tablicę na bramie. Tu właśnie leczył się mój były partner, Ed Ferguson.

— No cóż, to koniec ich działalności — powiedział Jaspin. — Za chwilę zostanie z tego kompletna ruina. Zobacz, jakie wszędzie się przewalają tłumy.

— Muszę znaleźć Eda — powiedziała Lacy.

— Żartujesz?

— Mówię poważnie. Pewnie gdzieś się błąka półprzytomny wśród tych szaleńców. Muszę wydostać go stamtąd i przyprowadzić tutaj, zanim coś mu się stanie. Mieszka w jakimś internacie. Powinno nam się udać go znaleźć.

— Lacy, to szaleństwo pchać się tam teraz.

— Ed może być w niebezpieczeństwie.

— Warto dla niego narażać życie? Zdaje się, że nazwałaś go szczurem.

— Był moim partnerem, Barry. Szczur czy nie szczur, muszę spróbować wydostać go stąd. Nie dlatego, żebym go kochała czy choćby lubiła, ale nie mogę stać bezczynnie i patrzeć, jak to wszystko razem z nim roznoszą w strzępy.

— Zupełnie jak Jill — rzekł Jaspin. — Ona już tam jest. Szuka siostry.

— Ja też idę. Będziesz tu czekał?

— Nie — odpowiedział Jaspin. — Idę z tobą, niech to diabli.

2

Buffalo od rana powtarzał Charleyowi, że trzeba się stąd wynosić, bo nadciąga tłum i rozdepcze to całe miejsce. Charley jednak odpowiedział, że jeszcze zaczekają, bo Tom musi być gdzieś w pobliżu, a on chce go stąd zabrać.

Stidge nie mógł zrozumieć żadnego z nich. Ten Buffalo to zwykły dupek. Wygląda na twardziela, jasne, ale w środku jest wypchany gównem. Przy najmniejszym problemie zaraz chce uciekać. Charley natomiast nie boi się niczego, trzeba mu to przyznać, ale czasami trudno go zrozumieć. Na przykład jego podejście do tego świra, Toma. Ciągnęli go ze sobą przez całą dolinę, a potem do San Francisco i Mendo. I po co? Po co, u diabła? Ciarki mnie przechodzą — pomyślał Stidge — gdy spojrzę temu facetowi w oczy. A Charley specjalnie czeka na niego w lesie w deszczu i znowu chce go zabrać. To bez sensu.

— Mieli włączone ściany energii — powiedział Charley — ale później je wyłączyli. Ciekawe dlaczego; są teraz bezbronni.

— Może Tom je wyłączył — zasugerował Buffalo. — Znalazł generator i wyłączył go, a wtedy wszyscy weszli.

— Dlaczego miałby to zrobić? — rzekł Charley. — Nie sądzę, żeby tak było. To musiał być ktoś inny albo po prostu brakło prądu. Jemu się tu podoba. Nie chciałby, żeby przewalił się tędy zdziczały tłum.

— Ten facet to świr — stwierdził Stidge — a świr jest zdolny do wszystkiego.

Charley uśmiechnął się.

— Według ciebie Tom to świr, Stidge? Widać, jak mało wiesz.

— Sam to mówi. A te jego wizje…

— Taki świr jak ja ksiądz — wtrącił Buffalo.

— Właśnie — potwierdził Charley. — Słuchaj, Stidge, te jego wizje to nie wariactwo. One są prawdziwe. On ogląda gwiazdy. Rozumiesz coś z tego? Pewnie że nie, jak miałbyś rozumieć. Ale mówię ci, on nie jest wariatem. To jedyny sposób, by nie przerażać ludzi swoją mocą: mówić, że jest wariatem. Ale ty tego i tak nie rozumiesz. Ty tylko rozumiesz zadawanie bólu ludziom. Czasem żałuję, że cię spotkałem, Stidge.

— Wiem tylko — odparł Stidge — że pewnego dnia ten Tom zagra mi na nerwach za mocno, a wtedy nabiję go na szpikulec. Przez całe lato czepiałeś się mnie: Stidge nie rób tego, nie rób tamtego, zostaw Toma w spokoju. Mam dość twojego Toma, słyszysz, Charley?

— A ja mam dosyć ciebie — odpowiedział Charley. — Powtarzam ci jeszcze raz: jeżeli cokolwiek stanie się Tomowi, to koniec z tobą, Stidge, koniec z tobą — dodał i zwrócił się do Buffalo — Wiesz, co powinniśmy zrobić? Powinniśmy jeszcze raz rozejrzeć się w okolicy tych budynków, znaleźć Toma, zabrać coś cennego, a na tyle lekkiego, żeby dało się unieść, i zwinąć się stąd.

— Tak — powiedział Buffalo — zanim wedrą się tu do lasu i przewrócą nam ciężarówkę czy coś takiego.

— Zamiast Toma — rzekł Stidge — powinniśmy raczej znaleźć tę wysoką kobietę, którą tu widzieliśmy. Albo tę lalę, która była na drodze z tym kulawym facetem. Znajdźmy którąś z nich i weźmy ze sobą. To miałoby sens.

— Zawsze można liczyć na twoje mądre rady — powiedział Charley. — Teraz trzeba nam jeszcze tylko baby. Potrzebny nam jest Tom! Znaleźć go i spadać stąd. Jasne, Stidge?

— Nie rozumiem, do cholery…

— Jasne, Stidge?

— No dobra, przecież słyszę — Stidge dał za wygraną.

— Mam nadzieję. No to idziemy.

— Wy idźcie szukać Toma — powiedział Stidge — a ja mam inny pomysł. Widzicie tamten autobus? Ten z tymi głupimi figurami i flagami? Pójdę się tam rozejrzeć. Założę się, że wiozą w nim kosztowności.

— Jakie kosztowności? — spytał Charley.

— Majątek pielgrzymów. To na pewno ich święty autobus i mają w nim rubiny, szmaragdy i diamenty. Pójdę rzucić na to okiem. W porządku, Charley? Gdy będziecie uganiać się za Tomem?

Charley milczał przez chwilę. Potem skinął głową.

— Jasne — powiedział. — Skombinuj sobie worek rubinów.

3

Gdy tylko Jill weszła na ganek długiego, drewnianego budynku, w którym, jak sądziła, mogły być sypialnie, ze środka wybiegł chudy mężczyzna i zderzył się z nią. Uderzenie było tak mocne, że odrzuciło ich w przeciwne strony. Przez moment patrzyli na siebie oszołomieni.

Mężczyzna miał na sobie biały płaszcz i wyglądał na kogoś z personelu.

— Przepraszam — odezwała się Jill — czy może mi pan powiedzieć, czy to tutaj mieszkają pacjenci?

— Zejdź mi z drogi — powiedział z błyskiem szaleństwa w oku.

— Chcę tylko dowiedzieć się, czy to tutaj…

— Czego tu szukasz? Co wy tu wszyscy robicie? Wynoście się! — machnął na nią ręką. Nie widziała jeszcze niczego tak zwariowanego.

— Szukam mojej siostry, April Cranshaw. Ona jest tu pacjentem i chciałabym…

Ale on tylko przebiegł obok niej jak obłąkany i zniknął w deszczu. W porządku — pomyślała Jill — jak chcesz. Co mnie to obchodzi. Pomyślała, jak zwariowani muszą tu być pacjenci, skoro personel jest taki. Facet wyglądał na lekarza, może był psychiatrą. Oni wszyscy są zwariowani. Oczywiście to, że tysiące samochodów właśnie wjechało do ośrodka, a na trawniku szalała horda Monogołów, mógł go trochę poruszyć.

Weszła do budynku. Tak, to chyba pokoje sypialne. Tablica ogłoszeń z różnymi wiadomościami i pokoje po obu stronach korytarza.

— April? — zawołała. — April, kochanie, to ja, Jill. Przyszłam po ciebie, April. Wyjdź do mnie, jeśli tu jesteś. April? April?

Zaglądała po kolei do wszystkich pokojów. Pusto, pusto, pusto. W pokoju na końcu korytarza zobaczyła siedzącego na podłodze mężczyznę. Był pijany albo nieżywy. Potrząsnęła nim, nie obudził się.

— Hej, ty, szukam mojej siostry!

Mówiła jednak jak do ściany. Zaczęła już iść ku drzwiom, gdy usłyszała dźwięki dochodzące z łazienki. Zupełnie jakby ktoś śpiewał albo mruczał.

— Halo, jest tu kto? — zawołała Jill.

— Chcesz skorzystać z łazienki? Nie mogę cię wpuścić. Muszę tu czekać, aż wróci doktor Waldstein albo Lewis.

— April? To ty, April?

— Doktor Lewis?

— To ja, Jill. Na miłość boską, twoja siostra, Jill. Otwórz, April.

— Muszę tu czekać, aż wróci doktor Waldstein albo…

— To czekaj, ale otwórz drzwi. Muszę zrobić siku, April. Chcesz, żebym posikała się w majtki? Otwórz.

Po chwili ciszy drzwi otworzyły się.

— Jill?

Głos małej dziewczynki, ale kobieta za drzwiami była wielka jak góra. Jill nie pamiętała już, jak wielka jest jej starsza siostra, a może April przytyła jeszcze bardziej, odkąd tu przyjechała? Chyba jedno i drugie — pomyślała Jill. April wyglądała dziwnie, jeszcze dziwniej niż Jill pamiętała; sprawiała wrażenie nieobecnej, oczy płonęły jej obłędem, a po obu stronach bladej twarzy zwisały tłuste policzki.

— Czy przyszłaś, żeby mi pomóc w Przejściu? — spytała April. — Pan Ferguson właśnie przed chwilą dokonał Przejścia. Tom mówi, że pójdziemy wszyscy. Pójdziemy dzisiaj do gwiazd. Nie jestem pewna, czy chcę iść do gwiazd, Jill. Czy to właśnie stanie się dzisiaj?

— Dzisiaj stanie się to, że cię stąd zabiorę — powiedziała Jill. — Tu już nie jest bezpiecznie. Daj mi rękę. No chodź, April. Grzeczna April, śliczna April.

— Muszę zostać w łazience. Zaraz przyjdzie doktor Waldstein i da mi zastrzyk, żebym poczuła się lepiej.

— Właśnie widziałam, jak ten Waldestein biegł jak pomylony w przeciwną stronę — rzekła Jill. — Choć, możesz mi zaufać. Chodźmy na mały spacer, April.

— Gdzie oni mnie wyślą? Na Dziewięć Słońc? Do Zielonego Świata?

— Znasz to? — zdziwiła się Jill.

— Widzę je co noc. Teraz też zaczynam je widzieć. Świetlna Kula, Niebieska Gwiazda.

— To prawda. Maguali-ga otworzy wrota. Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. Nie ma się czego bać. Daj mi rękę, April.

— Doktor Waldstein…

— Doktor Waldstein prosił mnie, żebym wyprowadziła cię na dwór. Przed chwilą z nim rozmawiałam. To ten wysoki brunet w białym płaszczu? On mówił, żebym ci powiedziała, że nie będzie miał czasu przyjść i żebym cię wyprowadziła na zewnątrz.

— Tak powiedział? — April uśmiechnęła się. Podała rękę Jill i wyszła z łazienki.

— Chodź, April, chodź. Tak, dobrze. — Jill przeprowadziła siostrę przez pokój obok martwego czy też nieprzytomnego mężczyzny na podłodze, kierując się w stronę drzwi. Wyszły na korytarz. Były już prawie przy wyjściu, gdy drzwi otworzyły się, a do środka wbiegło dwoje ludzi. Na Boga, Barry! I ta jego ruda kobieta.

— Jill?

— Znalazłam siostrę. To jest April.

— A więc to jest internat? — zapytała ruda.

— Tak. Pani też kogoś szuka?

— Wspólnika. Mówiłam pani, że jest tu pacjentem.

— Nikogo już tu nie ma. Nie, zaraz, jest jeden gość. W ostatnim pokoju po lewej, na końcu korytarza. Ale chyba jest pijany. A może nawet nie żyje. Siedzi na podłodze z szerokim uśmiechem na twarzy. Co tam się dzieje na zewnątrz?

— Rada Wewnętrzna próbuje uspokoić sytuację — powiedział Jaspin. — Przedzierają się przez tłum niosąc święte figury. To już prawie rozruchy, ale może uda im się wszystko uspokoić.

— A Senior? A Seniora?

— O ile wiem, siedzą w autokarze.

— Senior powinien się pokazać — powiedziała Jill. — Tylko w ten sposób można wszystko uspokoić.

— Pójdę dalej — powiedziała rudowłosa.

Jill zwróciła się do Jaspina:

— Powinieneś pójść do Seniora i poprosić, żeby przemówił do ludzi. Inaczej wszystko się rozleci i co wtedy będzie z pielgrzymką? Idź i porozmawiaj z nim, Barry. Ciebie posłucha.

— On nie słucha nikogo. Wiesz o tym.

Z korytarza dobiegł głos kobiety:

— Możesz tu przyjść, Barry? Znalazłam Eda, ale chyba nie żyje.

— Dokonał Przejścia — powiedziała April jak ktoś mówiący przez sen.

— Pójdę już — rzekł Jaspin. — Co zamierzasz robić dalej?

— Zabiorę April, znajdę jakieś bezpieczne miejsce i poczekam, aż wszystko się uspokoi.

— A czy to nie jest bezpieczne miejsce?

— Nie wtedy, gdy tysiąc ludzi równocześnie chce się tu schronić przed deszczem. Taki stary, zniszczony dom przewrócą w jednej chwili.

Rudowłosa kobieta była już z powrotem.

— On nie żyje — powiedziała. — Ciekawe, co tu się stało? Biedny Ed. Był łajdakiem, ale…

— Chodź, April — rzekła Jill — musimy się stąd wydostać.

Poprowadziła siostrę na ganek. Na zewnątrz rozgrywały się coraz dziksze sceny. Samochody były poprzewracane jak po powodzi. Wszędzie ludzie: wrzeszczący, kłębiący się jak pszczoły w ulu. Nie można było się swobodnie poruszać. Panował nieopisany ścisk. W samym centrum stał autokar Seniora, przed którym można było dostrzec jedenastu członków Rady Wewnętrznej. Na wysokiej platformie rytualnej trzymali rozmokłe postacie wielkich bogów. Posuwali się powoli do przodu przedzierając się przez ściśnięty tłum. Ludzie próbowali zrobić im przejście, ale nie było to łatwe, gdyż nie mieli gdzie się odsunąć. Wtedy Jill zobaczyła niskiego, krępego człowieka ze zmierzwioną strzechą rudych włosów, wspinającego się na burtę autokaru Seniora. Pomajstrował przy ekranie ochronnym na jednym z okien, wyłączył go i wdrapał się do środka.

— O Boże! — krzyknęła. — Barry, Barry! Chodź szybko, to bardzo ważne!

Jaspin wysunął głowę za drzwi.

— O co chodzi?

— Senior… — powiedziała Jill. — Widziałam właśnie, jak jakiś drapacz włamał się do autokaru. Rada maszeruje z bóstwami, nikt nie chroni Seniora, a ktoś właśnie włamał się do jego autokaru. Chodź, musimy coś zrobić!

— My?

— A kto? April, zaczekaj tu, aż wrócimy, rozumiesz? Nigdzie nie odchodź. Nigdzie. — Jill machnęła gwałtownie na Jaspina. — No chodźże, na co czekasz? Chodź już!

4

Tom poczuł wzbierające uniesienie. Wszystkie światy naraz przychodziły do niego, rozświetlając duszę światłem tysiąca słońc. Ellullilimiilu i Dziewięć Słońc, i Podwójne Królestwo, i wszystkie stolice miriad Poro, Zygeronów i Kusereenów napływały jak strumień powodzi. Wydawało mu się, że nawet budzący grozę starożytni boscy Theluvarowie koją jego duszę z najdalszych zakątków wszechświata.

Uczynił to. Nareszcie zapoczątkował Czas Przejścia. Wciąż jeszcze drżał poruszony mocą uczucia, które owładnęło nim, gdy dusza tego człowieka, tego Eda, wychodziła z ciała i unosiła się w kierunku swego miejsca przeznaczenia w odległej galaktyce.

Ogarnięty płomieniem radości Tom chodził pomiędzy opuszczonymi budynkami centrum jak wysłannik imperium. Było z nim dwoje ludzi, dwoje z tych, którzy użyczyli mu swej mocy do umożliwienia Edowi Przejścia. Kiedy to się działo, było z nimi jeszcze dwoje innych: Meksykanin i tamta gruba kobieta, ale oni zniknęli, gdy zaczęło się to całe zamieszanie.

Muszę ich znaleźć — pomyślał Tom. — Może nie wystarczyć mi sił na pozostałe Przejścia tylko z dwojgiem pomocników.

Siła, którą otrzymał od tej czwórki, gdy wysyłał mężczyznę w gwiazdy, była niezwykle istotna. Wiedział o tym. By dokonać Przejścia potrzebna była ogromna moc. Gdy dusza opuszczała ciało Fergusona, Tom czuł, że zagrożona jest każda komórka jego własnego. Tak jak przygasa światło w pokoju, gdy pobierana jest w jednej chwili zbyt duża moc. Ich czworo: Meksykanin i grubaska, i syntetyczna kobieta, i ksiądz, wspólnie uratowało go wtedy przesyłając własną energię poprzez łańcuch połączonych rąk. Dzięki temu Tom był w stanie dokończyć Przejścia Fergusona. Teraz trzeba było przeprowadzić kolejne Przejścia. Musi znaleźć brakującą dwójkę.

Myszkując pośród budynków niemal nie zauważył deszczu. Nie zwracał też wielkiej uwagi na tłum obcych, którzy nagle pojawili się na terenie centrum i kotłowali się na przestrzeni pomiędzy budynkiem sypialnym a domkami personelu. Kimkolwiek byli, nie znaczyli dla niego nic. Za chwilę przecież znów zapanuje tu spokój, a wszyscy ci zwariowani przybysze wyruszać będą w podróż do gwiazd.

Z boku odezwał się głos:

— Czy to naprawdę było to? Prawdziwe Przejście?

Pytanie zadał ojciec Christie. Tom spojrzał na niego.

— Tak — odpowiedział.

— Wiesz, gdzie on poszedł? Ferguson?

— Do Podwójnego Królestwa, jestem tego pewny.

— A które to jest?

— Jest tam jedno niebieskie i jedno czerwone słońce. Jest to świat Poro, którzy są poddanymi Zygeronów, którymi rządzą Kusereenowie, którzy są najwyższymi władcami, królami wszechświata. Oni go przyjęli. Jest teraz między nimi.

— Myślisz, że już tam jest? — zdziwiła się Alleluja. — Tak daleko?

— To błyskawiczna podróż — powiedział Tom. — Podczas Przejścia poruszamy się z prędkością myśli.

— Jedno słońce niebieskie, drugie czerwone — mruknął ojciec Christie. — Znam to miejsce! Widziałem je!

— Zobaczysz je wszystkie — rzekł Tom i wyciągnął do nich ręce. Nieco niżej, na trawniku, samochody i ciężarówki uderzały w siebie z bezmyślną wściekłością. — Chodźcie za mną. Musimy stąd wyjść i znaleźć ludzi, którzy są już gotowi do Przejścia. Poprowadzimy ich do nowych domów. Najpierw jednak musimy poszukać naszych pozostałych pomocników: tej grubej kobiety i Meksykanina…

— O, tam jest April — powiedział ojciec Christie — przed internatem.

Tom skinął głową. April stała w deszczu na ganku rozglądając się na boki z nieśmiałym uśmiechem. Tom podbiegł do niej.

— Potrzebujemy cię. Musimy przeprowadzić pozostałe Przejścia.

— Muszę tu czekać na siostrę.

— Nie — powiedział Tom. — Chodź z nami.

— Jill powiedziała, że zaraz wróci. Poszła tam na dół, gdzie wszyscy biegają i krzyczą. Wyślesz mnie na inną planetę?

— Później — odparł Tom. — najpierw musisz pomóc mi wysłać innych. Wtedy, gdy już będę mógł, wyślę cię za nimi.

Wziął ją za rękę. Palce miała pulchne, miękkie i zimne. Jej dłoń leżała w jego dłoni jak mała ośmiornica. Pociągnął ją do siebie.

— Chodź, chodź, mamy jeszcze trochę pracy.

Wolno, niezgrabnie, wyszła za nim w deszcz.

5

Trawnik zamienił się w morze błota. Jaspin, brnący naprzód za Jill, wyobraził sobie, jak to wszystko zostaje pochłonięte przez ruchome piaski, znika pod ziemią, a na powierzchni znów panuje spokój.

Jill parła do przodu jak demon torując drogę łokciami. Jaspin szedł za nią. Dookoła rozlegał się wrzask, różnorodny, bezładny ryk jak hałas gigantycznej maszynerii. W tłumie tworzyły się wąskie przejścia, by za moment się zamknąć. Kilka razy Jaspin potknął się i prawie upadł, ale zawsze zdołał utrzymać równowagę, chwytając się najbliższego ramienia w jego zasięgu. Jeśli upadniesz, to po tobie — pomyślał. Widział już kilka osób czołgających się po ziemi, oszołomionych, niezdolnych wstać, znikających w gąszczu nóg. Raz nawet miał wrażenie, że sam kogoś nadepnął. Nie odważył się jednak spojrzeć w dół.

— Tędy! — wrzasnęła Jill. Była już prawie przy autokarze Seniora.

W tym momencie oberwał w szczękę jakimś młócącym na wszystkie strony ramieniem. Poczuł ból i słony smak krwi w ustach. Odruchowo sam zadał cios na oślep, uderzając kantem dłoni jak toporem w bark faceta, pewnie zresztą, jak sobie uświadomił, wcale nie tego, który go zaatakował. Usłyszał jęk bólu. Jaspin nie pamiętał, kiedy ostatni raz kogoś uderzył. Chyba miał wtedy dziewięć albo dziesięć lat. To dziwne, jaką satysfakcję sprawiło mu to sprowokowane bólem oddanie ciosu.

Tuż przed nim Jill zmagała się z wielkim, rozszalałym facetem o wyglądzie chłopca z farmy, który złapał ją tuż przy drzwiach autokaru.

— Maguali-ga, Maguali-ga — porykiwał obejmując ją w pasie. Nie wyglądało na to, żeby chronił autokar Seniora, czy też w ogóle robił cokolwiek sensownego. Po prostu stracił kontrolę nad sobą. Jaspin zaszedł go od tyłu i zacisnął ramię na gardle. Ścisnął z całych sił, aż usłyszał niewyraźne charczenie.

— Puszczę cię — powiedział Jaspin — ale ty puść ją.

Mężczyzna skinął głową i gdy puścił Jill, Jaspin pchnął go w przeciwną stronę. Jill wskoczyła na schody i do środka autokaru, Jaspin rzucił się za nią.

Wnętrze autokaru było osobliwą wyspą spokoju wśród szalejącego wokół chaosu. Ciemno i cicho, kwaśny zapach kadzidła, migotliwe świece. Ciężkie draperie wydawały się izolować pomieszczenie od bębnienia deszczu i wrzasków tłumu. Jaspin i Jill przeszli ostrożnie przez przedsionek i odsunęli brokatowe zasłony odgradzające środkową część autokaru; kaplicę Seniora Papamacera.

— Zobacz, jest tam — szepnęła Jill. — Och, dzięki Bogu. Chyba wszystko z nim w porządku, co?

Senior wydawał się być w transie. Siedział nieruchomo w znanej im dobrze pozycji lotosu, twarzą do ściany, wpatrując się uparcie w posążek Chungiry-Który-Przyjdzie. Miał na sobie olbrzymi złoty napierśnik wysadzany szmaragdami i rubinami. Nosił go tylko podczas największych uroczystości. Najwyraźniej przebywał właśnie w innym świecie. Jaspin zaczął iść w jego stronę, ale w tym momencie usłyszał dochodzący z ostatniego pomieszczenia, które było sypialnią Seniora i Seniory, krzyk. Był to bez wątpienia krzyk kobiety wołającej o pomoc w jakimś nie znanym języku.

Jill spojrzała na niego.

— Tam jest Seniora, Barry…

— Tak — wziął głęboki oddech i podniósł zasłonę. W samym sercu królestwa Seniora panował nieopisany bałagan. Draperie zwisały żałośnie, po podłodze walały się drewniane posążki Maguali-ga i Chungiry-Który-Przyjdzie. Porozrzucano też zawartość gablotek: szaty obrzędowe, zdobione hełmy, szarfy i buty, i wszystkie inne efektowne rekwizyty używane podczas ceremonii tumbonde. W kącie, przyparta do tylnej ściany pojazdu, stała Seniora Aglaibahi. Przed nią ujrzeli krępego rudego drapacza, tego samego, który na oczach Jill wśliznął się przez okno do autokaru. Białe sari Seniory było rozdarte na przodzie ukazując jej ciężkie, lśniące od potu piersi. W oczach kobiety błyszczało śmiertelne przerażenie. Drapacz trzymał ją za nadgarstek i usiłował chwycić drugi. Prawdopodobnie wszedł tu z zamiarem grabieży, ale pewnie nie znalazł niczego, co miałoby dla niego jakąś wartość. Postanowił więc się zabawić.

— Zostaw ją, ty sukinsynu — powiedziała Jill głosem tak pełnym drapieżnej nienawiści, że Jaspin stanął przez moment osłupiały.

Drapacz odwrócił się w ich stronę. Jego wzrok powędrował od Jill do Jaspina, a potem wrócił na Jill. Był to wzrok osaczonej bestii.

— Uważaj — powiedział Jaspin. — Zaatakuje nas.

— Nie ruszać się — rzekł mężczyzna trzymając wciąż Seniorę Aglaibahi za nadgarstek. — Idźcie tam pod ścianę. Ja stąd wychodzę i żebyście nie próbowali mnie zatrzymać.

W drugiej ręce drapacza Jaspin dostrzegł broń. Śmiercionośny przedmiot, zabijający ładunkami elektrycznymi, nazywano szpikulcem.

— Ostrożnie — powiedział spokojnie do Jill — to zabójca.

— Ale Seniora…

— Nie ruszać się — powtórzył mężczyzna i chwycił Seniorę za ramię. — Pani pozwoli ze mną. Wyjdziemy z autokaru, jasne? Ty i ja. Chodźmy.

Jaspin obserwował wszystko nie mając odwagi się poruszyć.

Seniora zaczęła wrzeszczeć i wyć. Był to wysoki, przeszywający, nieziemski krzyk, który mógłby być pieśnią samego Maguali-ga. Był tak głośny i przerażający, że z pewnością słychać go było aż w San Francisco. Rudowłosy człowiek potrząsnął nią gwałtownie:

— Dość tego!

Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie.

Zasłona odsunęła się, w progu pojawił się nie do końca przytomny Senior, który nie całkiem jeszcze wyszedł z transu. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się w zdumieniu temu, co zobaczył, po czym jego oczy nabrały przerażającego, mrożącego krew w żyłach wyrazu. Wzniósł w górę obie ręce jak Mojżesz usiłujący roztrzaskać kamienne tablice z przykazaniami i potężnym głosem wykrzyknął jakieś niezrozumiałe słowa, jak gdyby chciał znokautować intruza samym tylko natężeniem decybeli. W tej samej chwili Jill rzuciła się w przód usiłując uwolnić Seniorę. Drapacz odwrócił się w jej stronę i jednym zdecydowanym ruchem przeciągnął szpikulcem po jej żebrach. Błysnęło niebieskie światełko i Jill wylądowała na ścianie. Napastnik puścił Seniorę Aglaibahi i skoczył w stronę wyjścia, próbując minąć Seniora. Gdy był obok niego, przystanął na chwilę, prawdopodobnie teraz dopiero zauważywszy wysadzany klejnotami napierśnik. Drapacz szarpnął usiłując zedrzeć ozdobę, ale zapięcie trzymało mocno. Nie rezygnował. Ruszył w stronę wyjścia ciągnąc wciąż za napierśnik.

Jaspin spojrzał na Jill. Leżała bez ducha, a jej ręce i nogi sprawiały wrażenie powiązanych w węzły. Seniora leżała w drugim końcu autokaru trzęsąc się i łkając konwulsyjnie. Drapacz wlokący ze sobą Seniora Papamacera był już w połowie kaplicy i zdążał dalej do przedsionka. Jaspin rozejrzał się za jakąś bronią. Najlepszą rzeczą, jaką znalazł, była mała statuetka Maguali-ga. Podniósł ją z podłogi i pobiegł do przedniej części autokaru.

Drapacz z Seniorem znajdowali się już w okolicy siedzenia kierowcy. Gdy Jaspin zbliżał się do nich, wyszli już na zewnątrz, na mały podest. Tam zatrzymali się, wciąż zmagając ze sobą. Drapacz nadal usiłował zerwać napierśnik, a Senior Papamacer miotał przekleństwa i okładał napastnika pięściami. Wszystko to działo się na oczach osłupiałego tłumu.

Jaspin spojrzał na ociekający wodą tłum. Wybuchła prawdziwa histeria. Słychać było okrzyki „Papamacer! Papamacer!”, ale nikt nie pospieszył z pomocą. Boże — pomyślał Jaspin — gdzie jest Rada? Przecież muszą widzieć, co się dzieje. Dlaczego nie biegną na pomoc? Wtedy uświadomił sobie, że wokół autokaru panuje taki ścisk, że poruszanie się w nim jest praktycznie niemożliwe. Jak żywa sieć.

A więc wszystko zależy ode mnie — powiedział do siebie Jaspin.

Podniósł posążek Maguali-ga jak maczugę i ruszył do wyjścia próbując ustawić się tak, by mógł uderzyć w rękę trzymającą szpikulec. Dwaj mężczyźni szarpali się jednak zbyt gwałtownie, by można było zadać pewny cios.

Może teraz… teraz…

Jaspin uderzył posążkiem z całej siły. Cios był mocny, ale trafił w niewłaściwą rękę; tę, którą drapacz ciągnął za napierśnik. Drapacz jęknął głośno i puścił Seniora, który siłą bezwładności uderzył w otwarte drzwi autokaru. Jaspin próbował wepchnąć go z powrotem do środka, lecz ku jego zdziwieniu Senior pokręcił głową i rzucił się na drapacza chwytając go za ramiona. Następnie odwrócił go trzęsąc nim z furią i zasypał zapewne najgorszymi brazylijskimi obelgami. Senior Papamacer włożył całą energię swej duszy w atak na brudnego intruza, który ośmielił się zbeszcześcić sanktuarium. Oszołomiony drapacz przez moment nie wiedział, co robić, w obliczu tak szaleńczej napaści.

Kilku członków Rady przedzierało się przez tłum. Jaspin ujrzał ich w dole, dziesięć, piętnaście metrów od schodów autokaru.

Drapacz też ich dostrzegł. Podniósł w górę szpikulec zadając ostatni, desperacki cios w pierś Seniora Papamacera. Jeszcze raz błysnęło niebieskie światło i Senior wyleciał w powietrze. Spadł ciężko na ziemię, jego kończyny drgały w konwulsjach. Drapacz nie zatrzymując się ani na chwilę zeskoczył w dół, raz jeszcze bez powodzenia szarpnął za napierśnik, a następnie skoczył w lewo i zniknął w tłumie w ostatniej chwili przed pojawieniem się Bacalhau i Johnny’ego Espingardy.

Bacalhau klęknął obok ciała. Drżącymi rękami dotknął jego policzków, czoła, gardła, a potem podniósł wzrok. Twarz jego była twarzą człowieka, który zobaczył koniec świata.

— Nie żyje! — zagrzmiał Bacalhau. — Senior nie żyje!

Cały świat zamarł.

A potem oszalał.

6

Elszabet zorientowała się, że nie znajduje się już przy budynku sypialnym, lecz przed salą gimnastyczną, choć wcale nie pamiętała, żeby gdziekolwiek szła. Stała na skraju przylegającego do sali małego ogródka z różami. Z niedowierzeniem patrzyła, jak hordy ludzi tumbonde rozszarpują centrum na kawałki.

Były to sceny jak ze snu, bynajmniej nie kosmicznego, ale jednego z tych męczących koszmarów, w których, na przykład, rozpoczyna się rok szkolny, a my nie wiemy, gdzie jest nasza klasa. Albo gdy usiłujemy przedostać się na drugi koniec zatłoczonego pokoju, żeby porozmawiać z jakąś ważną osobą: powietrze jest gęste jak melasa, a my płyniemy, płyniemy, płyniemy i nie potrafimy donikąd dotrzeć.

Ci ludzie, ci fanatycy zniszczą wszystko. A ona nie potrafi temu zapobiec. Wiedziała, co trzeba zrobić; zebrać pacjentów i zaprowadzić w bezpieczne miejsce, o ile można będzie w ogóle takie znaleźć. I odnaleźć Toma, zanim zabierze się za następne Przejścia. Stała jednak jak sparaliżowana. Starała się przecież ochronić centrum, ale nie udało jej się to, a teraz zapewne jest już za późno, by zrobić cokolwiek. Można tylko stać i patrzeć.

Wokół panował coraz większy obłęd. Od początku było źle, gdy samochody i ciężarówki wjeżdżały do ośrodka nieprzerwanym strumieniem i zatrzymywały się, gdzie się dało, a co chwilę słychać było głośny trzask gniecionej blachy. Później z samochodów wysiadali ludzie i zaczynali biegać chaotycznie w kółko, aż wreszcie nie było już miejsca, by się poruszyć. Teraz było jeszcze gorzej. Rozpoczęło się nieokiełznane szaleństwo.

Naprawdę groźnie zrobiło się, gdy na oczach wszystkich zabito tego małego, ciemnoskórego człowieczka w dziwacznym stroju. Elszabet domyślała się, że musiał to być ich wódz czy też prorok. Widziała, jak człowieczek wyłania się z autokaru razem z tym rudym chuliganem, który zaczepił ją wcześniej, jak walczą ze sobą, jak z pojazdu wychodzi jeszcze trzeci mężczyzna, który usiłuje zdzielić drapacza drewnianą figurką, a wreszcie jak drapacz uderza proroka szpikulcem. Wtedy właśnie wszystkich ogarnął szał.

Wściekli wyznawcy tumbonde rozrywali wszystko na strzępy. Olbrzymi tłum falował jak przedziwny ludzki ocean, wpadając do budynków i wyrywając je z posad, niszcząc drzewa i krzewy, przewracając ciężarówki. Obłęd napędzał się samoistnie; wszyscy prześcigali się w okazywaniu furii i żalu. Wyglądało na to, że nawet ci, którzy nie mieli pojęcia, co spowodowało ów wybuch agresji, przyłączali się do rozruchów.

Ze swego punktu obserwacyjnego na skraju centrum Elszabet miała doskonały przegląd sytuacji. Główny budynek został prawdopodobnie podpalony, gdyż unosił się z niego w deszczu czarny dym. Po drugiej stronie widziała rozniesione w drzazgi, wraz z kosztownym wyposażeniem, domki, w których przeprowadzano kasowanie. Ten wspaniały sprzęt — pomyślała z żalem Elszabet — wszystko tak starannie urządzone i dopasowane, wszystkie archiwa, kartoteki, bazy danych… Jeszcze dalej, pod lasem, widać było domki personelu, jej własny domek, plądrowane przez roje intruzów, którzy wyrzucali wszystko przez okna, przewracali ściany, a nawet wyrywali paprocie rosnące na zboczu wzgórza. Jej książki, sześciany, płyty, mały pamiętnik, w którym od czasu do czasu coś zapisywała; wszystko z pewnością leżało teraz w błocie zdeptane barbarzyńskimi stopami.

Mogła jedynie patrzeć. Z kamiennym spokojem oglądała wszystko wodząc wzrokiem z południa na północ i z północy na południe. Nienaturalnie spokojna, sparaliżowana szokiem i rozpaczą stała wciąż i patrzyła.

Wtedy dostrzegła Toma. Tak, to z pewnością Tom. Pojawił się nagle na zboczu wzgórza, minął budynek mieszkalny, skręcił w lewo. W samym sercu obłędu. Był jak wszyscy umazany błotem i zmoknięty, a ubranie przyklejało się do jego kościstego ciała. Wydawał się jednak nie zwracać na to uwagi, jak gdyby przed złą pogodą chroniła go jakaś niewidzialna peleryna. Szedł spokojnie, bez pośpiechu. Towarzyszyła mu osobliwa świta: ojciec Christie, Alleluja, April, Tomas Menendez. Trzymali się za ręce, jakby szli sobie na piknik do lasu. Wszyscy wyglądali niezwykle spokojnie.

Muszę ich złapać — pomyślała Elszabet. — April i inni nie mogą sami błąkać się po okolicy w czasie tych zamieszek. A jego trzeba od nich odseparować, zanim pomoże następnym dokonać Przejścia. Muszę znaleźć dla nich bezpieczne miejsce. Toma też trzeba będzie umieścić tam, gdzie nie będzie mógł nikogo skrzywdzić ani nikt nie skrzywdzi jego.

Wciąż jednak nie mogła się ruszyć. Wydawało się jej, że niemożliwe jest zrobienie nawet jednego kroku.

— Elszabet? — usłyszała za sobą.

Odwróciła się powoli. Był to Bill Waldstein, czerwony na twarzy, z białą lekarską kurtką usmarowaną błotem.

— Co ty tu robisz? — zapytał.

— Patrzę. To gorsze, niż sobie wyobrażaliśmy.

— Na miłość boską, Elszabet, wyglądasz na całkiem ogłupiałą, wiesz? Gdzie jest April?

Elszabet wskazała na trawnik.

— Zostawiłem ją z tobą — powiedział Waldstein. — Poszedłem tylko do izby chorych po jakiś środek uspokajający dla niej. Jak mogłaś zostawić ją samą? Dlaczego tu przyszłaś? Co się z tobą dzieje?

Wzruszyła ramionami.

— Popatrz, co oni wyprawiają.

— Weź się w garść, otrząśnij z tego. Musimy zebrać pacjentów, zanim stanie im się coś złego. I złapać Toma, i zamknąć go gdzieś, żeby nie mógł…

— Toma? — powiedziała. — Tam jest Tom.

Waldstein popatrzył we wskazaną stronę.

— Boże, faktycznie. Jest z nim April i Menendez, i ojciec Christie. — Spojrzał na nią. — Pozwalasz mu tak z nimi spacerować? Wiesz, co on może im zrobić? — Waldstein wydał jej się nagle równie obłąkany, jak tumbonde. — Zabiję go, Elszabet. To on sprowadził na nas to całe wariactwo, a może sprowadzić jeszcze gorsze. Trzeba go powstrzymać. Zabiję go…

— Bill, na Boga!

Waldstein jednak pędził już w stronę Toma. Patrzyła, jak biegnie przez bagnisty trawnik, upada, podnosi się, jeszcze raz upada i znów się podnosi. Przemknął ostrożnie obok grupy tumbonde, którzy nieśli chyba rury wyrwane z systemu centralnego ogrzewania wywijając nimi jak kijami baseballowymi. Waldstein podbiegł do Toma wrzeszcząc i gestykulując. Elszabet widziała, jak Tom odwraca się w jego stronę z łagodnym uśmiechem. Waldstein rzucił się na Toma i obaj upadli na ziemię. Wtedy Alleluja chwyciła Waldsteina, podniosła go, jakby podnosiła robaka, i rzuciła nim może piętnaście, dwadzieścia metrów, aż zatrzymał się na pniu wysokiej sosny.

Nawet w tej odległości Elszabet wyraźnie słyszała uderzenie głowy o drzewo. Upadł na ziemię i leżał bez ruchu.

W tym momencie z sali gimnastycznej przybiegła Dante Corelli i stanęła przy Elszabet. Elszabet zwróciła się do niej spokojnym tonem:

— To Bill, widziałaś? Rzucił się na Toma, a Alleluja po prostu podniosła go i…

— Elszabet, musimy stąd uciekać, bo stratują nas na śmierć.

— Myślę, że Bill nie żyje, Dante. Słyszałam, jak uderzył w to drzewo…

— Dan już tu idzie. Zaraz tu będzie. Musimy wszyscy uciekać w stronę lasu, słyszysz mnie, Elszabet? Popatrz, teraz całe stado szarżuje na wzgórze, widzisz? O Boże, widzisz, jak biegną?

Elszabet skinęła głową. W jej duszy panował zamęt. Czuła, że dziwny paraliż woli pogłębia się. Nawet spojrzenie na to, co się działo, było dla niej wysiłkiem. Dante mówiła coś o tłumie? Gdzie? Ach tak, tam. Nowy potok wylewał się z centrum kłębowiska pochłaniając wszystko, co po drodze napotkał. Kierowali się tam, gdzie stał Tom ze swoją świtą.

— O Boże — wymamrotała Elszabet — Tom. Tom!

Ojciec Christie wybiegł na spotkanie ludzi tumbonde machając rękami i krzycząc coś do nich. Być może błogosławił ich, niosąc w czasie chaosu pocieszenie Kościoła. Nie powstrzymał ich, zniknął pod stopami tłumu. Teraz przyszła kolej na Alleluję. Stanęła mocno na drodze, którą posuwał się motłoch, i z niewiarygodną energią, sprawiającą wręcz diaboliczne wrażenie, zaczęła chwytać ich i rozbijać o drzewa; jednego, pięciu, dwunastu, aż wreszcie przewrócona, również zniknęła z pola widzenia.

— Tom — powiedziała tym razem spokojniej Elszabet. Nie widziała go już, podobnie jak April i Menendeza.

Słyszała, jak Dante mówi do kogoś:

— Tak jakby postradała zmysły. Tylko stoi i patrzy.

— Hej, Elszabet — Dan Robinson dotknął jej ramienia. — Musimy się stąd wydostać, dopóki jeszcze jest to możliwe. Elszabet! Centrum leży w gruzach. Nikt nie panuje nad tłumem. Wymkniemy się do lasu i pójdziemy szlakiem rododendronowym, dobrze? Powinno się nam udać wejść w las na tyle głęboko, by nikt nam nie zagrażał…

— Muszę znaleźć Toma — rzekła Elszabet.

— Tom już pewnie nie żyje.

— Może tak, a może nie. Jeśli jednak żyje, to musimy go znaleźć. I dowiedzieć się, kim jest. Musimy dowiedzieć się wszystkiego o nim i o tym, co robi. Nie rozumiesz? Proszę cię, Dan. Myślisz, że zwariowałam? Tak, oboje tak myślicie, widzę to. Ale mówię wam, muszę znaleźć Toma. Wtedy będziemy mogli stąd odejść, nie wcześniej. Proszę, spróbujcie zrozumieć. Proszę.

7

Tom trzymał jedną ręką grubą dziewczynę, drugą Meksykanina i stał spokojnie w miejscu, gdy tymczasem roje szaleńców przebiegały obok. Wiedział, że nic mu się nie stanie. Nie teraz, gdy zaczął się już Czas Przejścia. Był bezpieczny, bo została mu przypisana rola wehikułu ludzkiej rasy, a o tym wszyscy z pewnością wiedzieli.

Wielka szkoda — pomyślał — że straciliśmy księdza i syntetyczną kobietę. Oni nie będą już mieli szansy na Przejście. Nawet jednak bez nich był wciąż w stanie uzyskać odpowiednią moc. Stawało się to coraz łatwiejsze. Jego siła rosła z każdym kolejnym wysłanym człowiekiem. W duszy Toma panował niezmącony spokój i świadomość boskiej misji.

— Oto następny, którego wyślemy — powiedział.

— Podwójna Tęcza — rzekł Meksykanin. — Tak, on będzie dobry. Poślemy go do Maguali-ga.

Tom natychmiast rozpoznał w tym człowieku Indianina. W swoim czasie widział wielu Indian. Ten był mężczyzną mocnej budowy o płaskim nosie i lśniących, ciemnych włosach. Może to Navaho, a może z innego plemienia, ale z pewnością Indianin.

Indianin stał odwrócony plecami do płonącego budynku, ciskał w przebiegających fanatyków grudami ziemi i wrzeszczał na nich w języku, którego Tom nie rozumiał. Meksykanin podszedł do niego i coś mu powiedział, a wtedy brwi Indianina uniosły się do góry, a na twarzy pojawił się uśmiech. Meksykanin dodał jeszcze parę słów, po czym poklepali się nawzajem po plecach. Indianin zbliżył się do Toma.

— Dokąd chcesz mnie wysłać? — zapytał.

— Na Dziewięć Słońc. Będziesz przechadzał się z Sapiilami.

— Czy moi ojcowie tam będą?

— Twoi nowi ojcowie przyjmą cię do swego grona — odparł Tom.

— Sapiilowie — powiedział Indianin — co to za plemię?

— Od dzisiaj twoje.

— Pójdziesz do Maguali-ga — wtrącił Meksykanin. — Nie zaznasz już nigdy bólu ni smutku, ni pustki w duszy. Idź z Bogiem, przyjacielu. To twoja najszczęśliwsza chwila.

— Stańmy wokół niego i podajmy sobie ręce — zarządził Tom.

— Maguali-ga, Maguali-ga — powiedział Meksykanin. Indianin kiwnął głową i uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się łzy.

— Teraz — rzekł Tom.

To było jak nagłe uderzenie fali. Ogromny mężczyzna osunął się na ziemię i już go nie było.

Za każdym razem łatwiej — powiedział Tom i poprowadził April i Meksykanina obok roztrzaskanego w drzazgi małego budynku w stronę centrum wydarzeń, w kierunku stojącego w samym środku autokaru. Pomyślał, że mógłby siąść na stopniach i tam przeprowadzać Przejścia. Uszedł jednak ledwie kilka kroków, gdy podeszli do niego mężczyzna i kobieta. Oboje byli bladzi i zdenerwowani. Trzymali się za ręce, tak jakby od bycia razem zależeć miał ich los. Kobieta była niska i atrakcyjna, miała ładną twarz i kręcone rude włosy. Mężczyzna, smukły i śniady, wyglądał na mola książkowego.

Mężczyzna wskazał Indianina, który leżał w błocie z uśmiechem Przejścia na twarzy.

— Co mu zrobiłeś?

— On poszedł do Maguali-ga — wyjaśnił Menendez — a ten człowiek ma w swoich rękach boską moc.

Mężczyzna i rudowłosa kobieta popatrzyli na siebie. Mężczyzna zapytał znowu:

— Czy to samo stało się z tym człowiekiem w internacie?

— On poszedł do Podwójnego Królestwa — powiedział Tom. — Wysyłałem też dziś niektórych na Ellullimiilu, a innych do Ludzi-Oczu. Teraz cały wszechświat otwarty jest dla nas.

— Wyślij nas na Dziewięć Słońc — poprosiła kobieta.

— Lacy… — odezwał się mężczyzna.

— Nie, posłuchaj Barry. To wszystko prawda i ja o tym wiem. Oni biorą się za ręce i wysyłają cię. Widziałeś te uśmiechy na twarzach? Duch wyszedł z tego ciała, sam widziałeś. Gdzie poszedł? Założę się, że do Maguali-ga.

— Ten człowiek nie żyje, Lacy.

— Ten człowiek porzucił swe ciało. Posłuchaj. Jeśli zostaniemy tu dłużej, to na pewno nas stratują na śmierć. Widzisz, jak niszczą to miejsce od momentu śmierci Seniora? Zróbmy to, Barry. Mówiłeś, że masz wiarę, że widziałeś prawdę. Oto jest prawda. To nasza chwila, Barry. Senior widział to na odwrót i to wszystko. Bogowie nie przyjdą na Ziemię, rozumiesz? To my mamy iść do nich. A ten człowiek może nas do nich wysłać.

— Chodźcie — powiedział Tom.

— Barry? — kobieta spojrzała na swego towarzysza. Ten stał bez ruchu. Bał się, nie dowierzał. Zmrużył oczy, potrząsnął głową i rozejrzał się dookoła. Aby mu pomóc, Tom posłał mu fragment wizji: dziewięć słońc płonących pełnym blaskiem. Mężczyzna wciągnął energicznie powietrze do płuc, zakrył dłońmi usta, przygarbił się i rozluźnił. Kobieta znów zwróciła się do niego po imieniu i położyła mu rękę na barku. Skinął głową.

— Dobrze — odpowiedział spokojnie. — Dlaczego nie? Tego przecież wszyscy szukaliśmy. — Zwrócił się do Toma. — Dokąd pójdziemy?

— Do królestwa Sapiilów — odparł Tom. — Imperium Dziewięciu Słońc.

— Do Maguali-ga — powiedział Menendez.

Tom wyciągnął ręce do grubaski i Meksykanina. Przez chwilę kołysał się na piętach.

— Teraz — rzekł.

Tym razem dwoje naraz. Zaczerpnął od swoich pomocników energii, która za jego pośrednictwem dotarła do mężczyzny i kobiety wysyłając ich do Sapiilów. Łatwość, z jaką to się odbyło, zdumiała Toma. Jeszcze nigdy tego nie robił; dwoje naraz…

Mężczyzna i ruda kobieta osunęli się na ziemię. Na ich twarzach pojawiły się cudowne uśmiechy Przejścia. Tom ukląkł i delikatnie dotknął ich policzków. Cóż za piękne uśmiechy. Zazdrościł im, że chodzą sobie teraz razem z Sapiilami pod dziewięcioma wspaniałymi słońcami, a on musi wciąż grzebać się w błocie. Ale to nic — pomyślał — najpierw trzeba wypełnić swoje zadanie. Ruszył znów na dół. Wokół niego ludzie krzyczeli, wyli i wymachiwali histerycznie rękoma.

— Pokój wam wszystkim — pozdrowił ich Tom. — Dziś jest Czas Przejścia i wszystko układa się dobrze.

Oni jednak biegali we wszystkie strony, otumanieni i wściekli. Tom dostał się na chwilę w jeden z takich ludzkich wirów, a gdy udało mu się uwolnić, nie znalazł już grubej kobiety ani Meksykanina. To nic, znajdę ich wcześniej czy później — pomyślał. Wiedzieli, że idzie w stronę autokaru, więc na pewno będą tam na niego czekali, ponieważ są przecież jego asystentami w dziele dokonywania Przejść. Są częścią wielkiego wydarzenia, które odbywa się dziś w deszczu, błocie i ogólnym zamęcie.

Nagle ktoś chwycił go za ramię i zatrzymał.

— Tom!

— Charley? Jeszcze tu jesteś?

— Mówiłem ci, że będę na ciebie czekał. Chodź ze mną. Mamy wciąż na polanie w lesie ciężarówkę. Musisz wynieść się stąd.

— Nie teraz, Charley. Nie rozumiesz, że rozpoczęło się Przejście?

— Przejście?

— Sześć czy osiem osób już tego dokonało, a będzie ich znacznie więcej. Czuję, jak wzbiera we mnie siła, Charley. Urodziłem się właśnie dla tego dnia.

— Tom…

— Idź do ciężarówki i zaczekaj na mnie — rzekł Tom — a ja przyjdę do ciebie i pomogę ci przy twoim Przejściu, gdy tylko znajdę moich pomocników. Za godzinę będziesz już w Zielonym Świecie, obiecuję ci. Jak najdalej od tego szaleństwa, jak najdalej od tego zgiełku.

— Człowieku, nic nie rozumiesz. Tu giną ludzie. Wszędzie pełno stratowanych ciał. Chodź ze mną, tu nie będziesz bezpieczny. Ty nie potrafisz się obronić. Nie chcę, żeby ci się coś stało, rozumiesz, Tom? Ty i ja przejechaliśmy razem szmat drogi i… czuję, że powinienem opiekować się tobą.

Charley wziął Toma za ramię i lekko pociągnął do siebie. Tom poczuł ciepło emanujące z duszy tego drapacza, tego wędrownego zabójcy. Uśmiechnął się, ale przecież nie mógł teraz odejść. Nie teraz. Odsunął rękę Charleya. Charley zmarszczył brwi, potrząsnął głową i znów zaczął coś mówić.

Wtedy właśnie fala rozszalałego tłumu porwała go żywym nurtem, tak jak wody rwącej rzeki unoszą małą gałązkę.

Tom stanął z boku czekając, aż tłum przejdzie dalej. Teraz jednak nie można już było dostać się do autokaru. Na trawniku rozgrywały się dzikie sceny.

Wydawało mu się, że zobaczył usiłującą wyrwać się z tłumu grubaskę, ruszył więc w jej stronę. Gdy jednak usiłował wdrapać się na stertę desek pozostałych po przewróconym domku, stracił równowagę na śliskim drewnie i noga ugrzęzła mu w plątaninie klepek podłogowych tak głęboko, że nie mógł zrobić kroku. Wtedy stos drewna przed nim poruszył się, a spod desek wyłonił się jakiś człowiek.

Człowiekiem tym był Stidge.

Rudzielec otworzył szeroko oczy na widok Toma.

— O kurwa, to nasz świr! Jak się masz pieprzony świrze szukający guza? Jak to się stało, że Charley nie trzyma cię za rączkę?

— Był tu, ale porwał go tłum.

— To cholernie niedobrze, co? — spytał Stidge i zaśmiał się.

Następnie sięgnął do swej podartej kurtki i wyjął szpikulec. Oczy błyszczały mu jak szklane kule w świetle księżyca. Raz, drugi i trzeci boleśnie pchnął Toma końcem szpikulca w mostek.

— Tak, zawsze chciałem cię dostać, świrze. Charley sprał mnie kiedyś przez ciebie, pamiętasz? Pierwszego dnia, gdy się pojawiłeś, tam w dolinie. Skopał mnie jak psa, bo parę razy ci przyłożyłem. Nie zapomniałem tego. A potem jeszcze parę razy miałem przez ciebie kłopoty, gdy Charley traktował mnie jak kawał gówna. Rozumiesz?

— Odłóż szpikulec, Stidge, i pomóż mi się stąd wydostać — rzekł Tom usiłując rozepchnąć trzymające go deski. — Biedny Tom nie może się ruszyć. Biedny Tom.

— Tak, biedny Tom. Biedny, pieprzony Tom.

— To dzień Przejścia, Stidge. Mam jeszcze sporo pracy. Muszę znaleźć moich pomocników i wysłać ludzi tam, gdzie mają się znaleźć.

— To ja wyślę ciebie tam, gdzie powinieneś się znaleźć — powiedział Stidge i włączył szpikulec — tak jak zrobiłem to z tym pomyleńcem w autobusie. Wreszcie cię dostałem. Bez Charleya…

— Nie — powiedział Tom, gdy Stidge wycelował ostrze w jego pierś.

Szybkim ruchem chwycił drapacza za nadgarstek, usiłując ze wszystkich sił nie dopuścić, by dotknął go śmiercionośny metalowy pręt. Przez chwilę szpikulec pozostawał nieruchomy w powietrzu, ale później górę zaczęła brać siła Stidge’a, który centymetr po centymetrze zbliżał broń do piersi Toma. Tom drżał z wysiłku, a całe jego ramię przeszywał ostry ból. Zobaczył wpatrzone w niego płonące okrucieństwem oczy napastnika.

Wtedy właśnie Tom wyjął z ciała duszę Stidge’a i rzucił ja na Luiiliimeli.

Zrobił to z taką łatwością, jakby puszczał kaczki po jeziorze. Zrobił to sam, gdyż był do tego zmuszony, a nigdzie w pobliżu nie było jego pomocników. Nie wymagało to już prawie żadnego wysiłku. Skupił po prostu energię, zebrał siły i wyrzucił duszę Stidge’a w niebiosa. Stidge gapił się na niego osłupiały. Za chwilę jednak osłupienie na jego twarzy ustąpiło miejsca uśmiechowi Przejścia. Szpikulec wypadł mu z ręki, osunął się na stertę drewna.

Tom pochylił się nad nim zdumiony, drżący, wciąż czując mdłości w żołądku.

Zrobiłem to sam — pomyślał. — To tak, jakbym go zabił. Podniosłem go i wyrzuciłem w przestrzeń. Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem.

Po chwili się opanował. Nie, nie, przecież Stidge żyje, jest teraz na Luiiliimeli, w mieście Meliluiilii pod olbrzymią niebieską gwiazdą Ellullimiilu. Tam się nim zaopiekują i wyleczą z wszystkich chorób gnębiących jego duszę. Podobnie jak inne Przejścia i to nie było zabójstwem. Jedyna różnica jest taka, że tym razem zrobiłem to zupełnie sam. Zresztą gdybym tego nie zrobił, to z całą pewnością zabiłby mnie tym szpikulcem, a wtedy skończyłyby się Przejścia.

Rozumiesz to, Stidge? Nie zabiłem cię, Stidge. Wyświadczyłem ci największą przysługę w twoim życiu.

Tom uspokoił się trochę. Mdłości ustąpiły. Jeszcze raz spróbował uwolnić stopę.

— Zaczekaj, pomogę ci — powiedziała grubaska, która nagle pojawiła się przy nim, próbując niezdarnie wdrapać się na stertę drewna. Twarz oblewał jej rumieniec, oczy błyszczały. Ubranie miała rozdarte w dwóch lub trzech miejscach.

— Utknęła mi stopa — rzekł Tom — podaj mi rękę… o tak.

— To ten mężczyzna, który zabił tego przy autokarze, prawda? — stwierdziła. — Wszyscy go szukali. Nie żyje, prawda?

— Dokonał Przejścia. Wysłałem go na Luiiliimeli. Teraz mogę już przeprowadzać Przejścia samodzielnie.

— To chyba ta cię trzyma, tak — powiedziała i wyrwała z podłogi wielką belkę, którą następnie odrzuciła na bok. Tom uwolnił nogę i rozmasował łydkę.

Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł kryjący się pod tym uśmiechem smutek. Wziął ją za rękę i zapytał:

— Gdzie chciałabyś, żebym cię wysłał?

— Co?

— Mogę cię już uwolnić. Mogę już dać ci twoje Przejście.

Wyrwała rękę, jak gdyby dotknięcie Toma parzyło ją.

— Nie, proszę…

— Nie?

— Nie chcę nigdzie odchodzić.

— Ale ten świat jest skończony. Został tu tylko smutek i ból. Mogę wysłać cię do Zielonego Świata, Dziewięciu Słońc lub na Świetlną Kulę…

— Ta myśl mnie przeraża. To tak jak śmierć, prawda? Albo nawet gorzej — na twarzy pojawił się przestrach. Zaczęła dreptać nerwowo w kółko, sięgając po upuszczony przez Stidge’a szpikulec. — Boję się. Zacząć wszystko od nowa, stawić czoło zupełnie nowemu światu? Nie, nie. Lepiej po prostu umrzeć, wiesz?

Niezdrowy blask zniknął z jej oczu. Wyglądała, jakby wyszła z długiego tunelu na świeże powietrze. Jej głos, zawsze przypominający Tomowi głos małej dziewczynki, teraz brzmiał dojrzale. Mówiła dalej:

— Jestem zmęczona byciem sobą. Noszeniem tego wielkiego, okropnego ciała. Wiecznie wystraszona. Wiecznie spłakana.

Bawiła się wyłącznikiem szpikulca, próbując zorientować się, jak się go uruchamia, ale wydawało się, że nie potrafi tego zrobić. Po chwili jednak Tom ujrzał małe światełko i uświadomił sobie, że jednak jej się udało. Drżącą ręką trzymała broń przy piersi.

— Nie! — powiedział Tom. Nie mógł jej na to pozwolić. Chwycił ją za gruby nadgarstek i wysłał na Zygerone V. Gdy ciało pozbawiono ducha, upadło na ziemię obok ciała Stidge’a ze strasznym hukiem. Uśmiechnęła się. Tom podniósł szpikulec, wyłączył zasilanie i odrzucił daleko w krzaki.

Przysiadł głęboko oddychając i próbując odzyskać równowagę. Spojrzał na dwie uśmiechnięte postacie przed nim i pomyślał: To jak zabójstwo, ale nie zabiłem ich przecież, tylko wysłałem w podróż. Stidge zabiłby mnie, a ona zabiłaby siebie, a ja nie mogłem pozwolić na żadną z tych rzeczy. Zrobiłem, co musiałem, to wszystko. Zrobiłem, co musiałem. To przecież dzień Przejścia, najwspanialszy dzień w historii świata.

Poczuł się lepiej. Ostrożnie wydostał się z gruzów. Szaleństwo wciąż trwało. Płonęły kolejne budynki. Popatrzył przed siebie za nowo powstałą polanę i ujrzał wysoką kobietę; tę, która była dla niego tak miła, doktor Elszabet. Ona również patrzyła na niego.

Tom uśmiechnął się do niej. Wydawało się, że woła do niego i daje mu jakieś znaki. Skinął głową i poszedł w jej stronę.

8

— Oto i on — powiedziała Elszabet do Dana i Dante. — Muszę z nim porozmawiać. Zaczekacie na mnie?

W tym momencie grupa rozwrzeszczanych fanatyków przetoczyła się przez miejsce, w którym stali, i gdy Elszabet popatrzyła w stronę swoich współpracowników, już ich tam nie było. Wydawało się jej, że słyszy z oddali głos Dana, ale nie była pewna, czy to on. Głos zlewał się bowiem z wyciem wiatru i rykiem tłumu. No cóż, teraz chciała przecież zobaczyć się z Tomem.

Tom stał przed zniszczonym budynkiem sali rekreacyjnej. To, że tak nagle wyłonił się przed nią z tłumu, zakrawało na cud. Jaki on spokojny. Pewnie spacerował godzinami w tym całym zamęcie nie zauważając nawet, co się wokół niego dzieje.

— Tom! — zawołała.

Ruszył powoli w jej stronę. Wyglądało na to, że wcale się nie spieszy. Za nim Elszabet dostrzegła dwie postacie, sprawiające wrażenie śpiących, rozciągnięte na stercie drewna. Jedną z nich była April, drugą zaś prawdopodobnie rudowłosy drapacz, który zabił przywódcę kultu na schodach autokaru. Oboje leżeli nieruchomo. Elszabet wydało się, że ona i Tom są jedynymi osobami znajdującymi się na terenie centrum. Jakby otaczała ich strefa ciszy.

— Toż to panna Elszabet — powiedział Tom uśmiechając się dziwnie. — Miałem nadzieję, że cię spotkam, Elszabet. Wiesz, co się tu dzieje? Rozpoczął się czas, o którym ci mówiłem. Rozpoczęły się Przejścia, dokładnie tak jak chcieli Kusereenowie.

— Co zrobiłeś z Edem Fergusonem?

Znów ten dziwny uśmiech.

— Pomogłem mu dokonać Przejścia.

— Czy to znaczy, że go zabiłeś?

— Hejże, mówisz tak, jakbyś się gniewała.

— Zabiłeś Eda Fergusona? Odpowiedz mi, Tom.

— Czy zabiłem? Nie, umożliwiłem mu tylko odrzucenie ciała, to wszystko. A potem wysłałem go do Sapiilów.

Elszabet poczuła, jak po jej plecach i ramionach przebiegł zimny dreszcz.

— A April? Jej też to umożliwiłeś?

— To ta grubaska, tak? Tak, ona też odeszła, może dwie minuty temu. I Indianin. No i Stidge, gdy próbował mnie zabić. Innych też wysłałem dziś rano.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

— Zabiłeś ich wszystkich? Mój Boże… Nick, April, kto jeszcze? Powiedz mi, Tom, ilu moich pacjentów zdążyłeś już zabić?

— Zabić? — potrząsnął głową. — Dlaczego wciąż mówisz o zabijaniu? Nie, nikogo nie zabiłem. Wysłałem ich tylko, to wszystko.

— Wysłałeś ich — powtórzyła Elszabet jednostajnym głosem.

— Tak, wysłałem ich. Dziś jest dzień Przejścia. Na początku potrzebowałem czworo pomocników. Później tylko dwoje. Teraz mam już wielką siłę.

Elszabet zaschło w gardle. W piersiach czuła potworny ucisk, jakby chciał wyrwać się z jej wnętrza krzyk. Ferguson — pomyślała — April, Nick Podwójna Tęcza. Wszyscy nie żyją. Większość innych pewnie też. Jej pacjenci. Wszyscy, którym usiłowała pomóc. Co on im zrobił? Gdzie teraz są? Jeszcze nigdy nie czuła tak przygniatającej pustki i bezsilności. Zwróciła się spokojnie do Toma:

— Musisz przestać, Tom.

Popatrzył na nią zdumiony.

— Przestać? Jak mogę przestać? O czym ty mówisz, Elszabet?

— Koniec z Przejściami, Tom. To wszystko, po prostu nie wolno ci. Zabraniam, nie pozwalam. Rozumiesz, co mówię? Jestem odpowiedzialna za tych ludzi… za wszystkich pacjentów.

Wydawało się, że nie zrozumiał.

— Czy nie chcesz, żeby byli szczęśliwi, Elszabet? Po raz pierwszy w życiu. Szczęśliwi. — Na twarzy wciąż miał ten niesamowity uśmiech. — Jak mógłbym przestać? Po to właśnie jestem na Ziemi.

— Żeby zabijać ludzi?

— Żeby uzdrawiać ludzi — odparł Tom. — Tak jak ty. Nigdy nikogo nie zabiłem, nawet Stidge’a. Ta gruba kobieta jest teraz szczęśliwa. Ed też. I Indianin. I Stidge; on też. A ty… Ciebie też uszczęśliwię, właśnie teraz — zbliżył się do niej z jeszcze bardziej promiennym uśmiechem. — Teraz wyślę ciebie, Elszabet, dobrze? Dobrze? Przecież tego chcesz. Czy mogę cię już wysłać?

— Nie zbliżaj się.

— Nie mów tak. Daj mi rękę, Elszabet, wyślę cię do Zielonego Świata. Wiem, że tam właśnie chcesz być. Wiem, że właśnie tam możesz być szczęśliwa. Tu nigdy. Tu nic dla ciebie nie ma. Do Zielonego Świata, Elszabet.

Znów wyciągnął do niej ręce, ale ona odsunęła się przerażona.

— Dlaczego się boisz? Przecież to Czas Przejścia. Tak bardzo chciałbym cię wysłać. Bo ja… ja… — zawahał się nie mogąc znaleźć słów. Wzrok wlepił w czubki butów, a na twarzy pojawił się rumieniec. W jego oczach ujrzała łzy. — Przecież nie mógłbym cię skrzywdzić — jego głos był niepewny i niewyraźny. — Zwłaszcza ciebie. Nigdy nie skrzywdziłbym nikogo, a już szczególnie ciebie. Ja… — znów się zawahał — …kocham cię, Elszabet. Pozwól mi cię wysłać. Proszę.

— Ale nie wiem… — zaczęła i przerwała w połowie zdania, gdyż ogarnęła ją potężna fala zawrotów głowy i mrowienie. Z trudem chwytała oddech. Coś się stało. Jego słowa, łzy, wiatr, deszcz, wszystko naraz spłynęło na nią. Poczuła, jakby wszystko kołysało się jak w czasie trzęsienia ziemi. Znała dobrze to uczucie gwałtownego ruchu wyrywającego świat z posad.

Przed nią otwierała się ogromna przepaść, a Tom namawiał ją do skoku. Odetchnęła głęboko i popatrzyła na niego niezdecydowana, przerażona, a zarazem pragnąca tego i przerażona swym pragnieniem.

— Proszę — powtórzył.

W uszach jej szumiało. Przejście? Odrzucić ciało? Pozwolić mu, żeby zrobił z nią to, co z Fergusonem, z April, z Nickiem? Podać mu rękę, żeby zrobił tę swoją sztuczkę i paść trupem w błoto u jego stóp z uśmiechem na ustach?

Nie, nie, nie, nie.

To idiotyczne. Te wszystkie opowieści o obcych światach, błyskawicznych podróżach. Czy mogło to być prawdą? To wysyłanie ludzi oznaczało ich śmierć. Z pewnością Tom ma niezwykłą, śmiercionośną moc. Oni umarli. Przecież nie może tego określić inaczej, nieprawdaż? Ale ona nie chce umrzeć. Nigdy tego nie chciała. Chciała żyć, rozkwitać, być szczęśliwa. Tęskniła za odrobiną spokoju w duszy, przynajmniej raz w życiu. Ale nie za śmiercią. Śmierć nie była żadnym rozwiązaniem.

A jeżeli… jeżeli to, co daje ludziom Tom, to nie śmierć, ale życie, nowe życie, nowa szansa?

Poczuła nagle nieodpartą chęć znalezienia się w Zielonym Świecie, w tym cudownym miejscu pełnym radości i piękna, miejscu tak żywym i rzeczywistym. Jak mogłoby nie być prawdziwe? Zdjęcia sondy gwiezdnej, uśmiech na twarzy Eda Fergusona, promieniujące z Toma absolutne przekonanie i wiara… A więc dlaczego nie? Dlaczego nie?

— W porządku, nie boję się — usłyszała swój własny głos.

— Więc podaj mi rękę. Nadszedł czas. Pomogę ci dokonać Przejścia, Elszabet.

Skinęła głową. To było jak we śnie. Po prostu daj mu rękę, a on wyśle cię do Zielonego Świata. Tylko poddaj się temu i ruszaj w drogę. Tak, dlaczego nie? Pomyślała o uśmiechu Eda Fergusona. Czy można było mieć wątpliwości? Tom miał tę moc. Niebo otwierało się, a wszystkie bariery znikały. Poczuła nagle bliskość milczącej czarnej otchłani, którą była przestrzeń kosmiczna, zaczynająca się tuż za niskimi, ciężkimi chmurami. Wcale jej to nie przerażało. Daj mu rękę, Elszabet, niech cię wyśle. Idź, idź. Po co zostawać na tym nędznym, zmęczonym świecie, w tym nędznym, zniszczonym miejscu? Wszystko skończone. Powiedz tylko światu „do widzenia” i idź. Zobacz, co stało się z centrum. To była twoja ostatnia świątynia, ale już jej nie ma. Nie ma już nikogo z tych, którymi się opiekowałaś.

— Wiesz, byłaś dla mnie taka dobra — mówił Tom. — Nikt nigdy nie był dla mnie tak dobry. Przyjęłaś mnie, dałaś mi dach nad głową, rozmawiałaś ze mną, słuchałaś mnie. Słuchałaś mnie. Wszyscy myślą, że jestem wariatem i to dobrze, bo ludzie zwykle zostawiają wariatów w spokoju. W ten sposób byłem bezpieczniejszy. Ale ty wiedziałaś, że nie jestem wariatem, prawda? Teraz też o tym wiesz. A ja dam ci to, czego pragniesz najbardziej. Daj mi rękę. Zrobisz to, Elszabet?

— Tak, Tak.

Wyciągnęła do niego dłoń.

W tym momencie usłyszała głos rozpaczliwie wykrzykujący jej imię:

— El-sza-bet! El-sza-bet!

Nastrój hipnotycznego skupienia prysł. Cofnęła dłoń i rozejrzała się. W jej stronę biegł Dan Robinson. Wyglądał na zupełnie wyczerpanego, jakby miał za chwilę upaść.

— Dan! — powiedziała.

Ten zaś spojrzał przelotnie na Toma, jakby wcale go nie znał, i zwrócił się do Elszabet zmienionym głosem:

— Powinniśmy byli już dawno się stąd wynieść. Zaczęła się strzelanina. Mają pistolety, lasery i Bóg wie co jeszcze. Oszaleli, odkąd zamordowano ich lidera.

— Dan…

— Wszystkie drogi są zablokowane. Zginiemy tu.

— Nie — odparła — jest jedno wyjście.

— Nie rozumiem.

Wskazała na Toma.

— Przejście — rzekła. — Tom wyśle nas do Zielonego Świata.

Robinson spojrzał na nią osłupiały.

— To miejsce jest skończone — powiedziała znów Elszabet. — Centrum, Kalifornia, Stany Zjednoczone, cały świat. Zniszczyliśmy go, Dan. Sami podstawiliśmy sobie nogę i upadliśmy na twarz. Skalaliśmy własne gniazdo. Wszystko zwariowało. Jak myślisz, ile czasu upłynie, nim znów puszczą pył? A może tym razem bomby? Ale tak dzieje się tylko tu, na Ziemi. Tam wszystko jest inaczej. Dan wciąż ciężko oddychał.

— Mówisz poważnie?

— Absolutnie, Dan.

— Nie do wiary. Myślisz, że możesz tak po prostu przejść do innego świata?

— Ferguson już to zrobił. I April, i Nick.

— To obłęd!

— Widziałeś uśmiechy na ich twarzach? To niezmącone szczęście. Ja wiem, że oni przeszli do gwiezdnych światów, Dan.

Robinson spojrzał teraz uważnie na Toma, który kiwał głową z promiennym uśmiechem.

— Ty naprawdę w to wierzysz, Elszabet! Pstryknie palcami i już lecisz w gwiazdy?

— Tak.

— A nawet jeśli to prawda? Czy możesz tak po prostu wszystko zostawić, zlekceważyć obowiązki i odpowiedzialność i pójść do Zielonego Świata? Czy mogłabyś to zrobić?

— Jaka odpowiedzialność? Centrum leży w gruzach, Dan. A jeśli tu zostaniemy, na pewno zginiemy. Sam przed chwilą to powiedziałeś, pamiętasz?

Spojrzał na nią, nie wiedząc co powiedzieć.

— Przemyślałam to — ciągnęła. — Nawet gdyby udało nam się uciec przed tym motłochem, nie chciałabym już tu zostać. Dla mnie wszystko się skończyło. Zrobiłam, co mogłam, Dan, starałam się, naprawdę się starałam, ale wszystko się rozsypało. Teraz chcę stąd odejść i zacząć od nowa gdzie indziej. Czy to nie brzmi rozsądnie? Tom wyśle nas do Zielonego Świata.

— Nas?

— Tak, nas. Ciebie i mnie. Pójdziemy tam razem. Podaj mu ręce, zrób to, Dan, no, podaj mu ręce.

Robinson cofnął się i schował ręce za siebie, tak jakby Elszabet usiłowała oblać je wrzącym olejem. Otworzył szeroko oczy.

— Na Boga, Elszabet!

— To dla naszego dobra.

— To bzdury. Słuchaj, może udałoby się nam jeszcze jakoś uciec przez las. Choć ze mną…

— Ty chodź ze mną, Dan.

Wyciągnęła do niego ręce, a on znów się cofnął. Trząsł się cały, jego skóra przybrała prawie żółtawy odcień.

— Nie ma czasu, Elszabet. Chodźmy, pójdziemy w trójkę szlakiem rododendronowym.

— Jeśli tego chcesz, Dan, to lepiej już idź.

— Nie pójdę bez ciebie.

— Przestań się wygłupiać, idź.

— Nie mogę cię tu zostawić, żebyś zginęła.

— Nie zginę. Za to ty możesz zginąć, jeśli zaraz nie pójdziesz. Życzę ci szczęścia, Dan. Może jeszcze się kiedyś zobaczymy. W Zielonym Świecie.

— Elszabet!

— Myślisz, że zwariowałam, tak?

Potrząsnął głową i skrzywił się, po czym wyciągnął ręce w jej stronę, jakby chciał pociągnąć ją siłą do lasu. Nie potrafił jednak jej dotknąć. Dłonie zatrzymały się w powietrzu, jak gdyby bał się, że bezpośredni z nią kontakt mógłby spowodować wyrzucenie ich obojga w gwiazdy. Przez chwilę stał nieruchomo. Otworzył usta, ale wydobyło się z nich tylko stłumione łkanie. Zbliżył się jeszcze, spojrzał na nią po raz ostatni, a potem rzucił się między dwa zburzone budynki i zniknął im z oczu.

— No dobrze — powiedział Tom — jesteś już gotowa, Elszabet?

— Tak — odpowiedziała, by za chwilę rzec — nie, nie…

— Przecież przed chwilą byłaś gotowa.

Machnęła rękami. Hałas w jej uszach powrócił mocniejszy jeszcze niż przedtem. Popatrzyła w deszczową mgłę, szukając wzrokiem Dana Robinsona, ale nie było go już.

— Niech pomyślę — powiedziała. Tom zaczął coś mówić, ale ona zamachała gwałtownie rękami. — Pozwól mi pomyśleć, Tom.

„Ty naprawdę w to wierzysz”, powiedział jej Dan, „pstryknie palcami i już lecisz w gwiazdy?”

Nie wiem — pomyślała Elszabet. — Czy ja naprawdę w to wierzę?

A później Dan powiedział jeszcze: „Czy możesz tak po prostu wszystko zostawić, zlekceważyć obowiązki i odpowiedzialność i pójść do swojego Zielonego Świata?” Nie wiem — pomyślała. — Czy mogę to zrobić? Czy mogę?

Tom przyglądał się jej w milczeniu, nie ingerując w jej rozmyślania. Stała pogrążona w niepewności i zwątpieniu.

Czy ja w to wierzę? Tak — pomyślała. — Tak, bo nie mam wyboru. Wierzę, bo muszę wierzyć. Czy mogłabym zlekceważyć obowiązki i pójść sobie? Tak, ponieważ moje obowiązki skończyły się. Centrum jest zniszcone, pacjenci odeszli. Nie mam tu już czego szukać.

Jeszcze raz poszukała wzrokiem Dana Robinsona. Byłoby tak pięknie, gdyby on zechciał z nią pójść. Razem rozpoczęliby nowe życie w Zielonym Świecie. Nauczyliby się znów żyć, nauczyliby się kochać. Chyba udałoby się nam — pomyślała. — Prawda? Ale on pobiegł do lasu. Nie szkodzi, jeżeli tego chciał, niech tak zrobi. On nie rozumie. Jego czas jeszcze nie nadszedł.

— Myślę, że jesteś już gotowa — odezwał się Tom.

Elszabet przytaknęła.

— Chodźmy oboje, Tom. Ty i ja, do Zielonego Świata. Czy nie będzie to piękne? Będziemy oboje krystaliczni, będziemy mogli przechadzać się do Pałacu Letniego i śmiać się, i rozmawiać o tym dniu, o deszczu i błocie, i całym szaleństwie wokół nas. Dobrze? Zgoda? Co na to powiesz? Gdy będziesz mnie wysyłał, wyślij też siebie, dobrze?

Tom nie odzywał się przez chwilę.

— I ja tego pragnę — rzekł w końcu łagodnie. — Wiesz, że tego właśnie pragnę najbardziej; iść z tobą do Zielonego Świata, Elszabet. Tego właśnie chcę, tego pragnę.

— Więc zrób to, Tom.

— Nie mogę iść — odparł — muszę tu zostać. Ale mogę przynajmniej pomóc tobie. Podaj mi ręce.

Znów wyciągnął dłonie. Ona cała drżała. Tym razem jednak nie cofnęła rąk. Była gotowa. Wiedziała, że tak trzeba.

— Żegnaj, Elszabet. I dziękuję, że słuchałaś mnie, wiesz? — jego głos był bardzo delikatny, choć wyczuć można w nim było również nutkę smutku. — To było dla mnie bardzo ważne, że gdy przychodziłem do twego biura, słuchałaś mnie. Nikt inny nie chciał, może oprócz Charleya, ale z nim to inna historia. Charley nie jest taki jak ty.

Jakie to smutne — pomyślała — ja mogę iść, a Tom, który to wszystko dla nas zrobił, musi zostać.

— Chodź ze mną — powtórzyła.

— Nie mogę — powiedział — musisz iść beze mnie. W porządku?

— Tak, w porządku.

— Zaczynamy — rzekł.

Złapał ją za ręce. Elszabet wzięła głęboki oddech i czekała. Wzbierało w niej uczucie szczęścia. Była niezwykle spokojna i pewna. Zrobiła, co mogła, a teraz pora odejść.

Potem nagle poczuła nowe napięcie, którego nigdy przedtem nie zaznała. Było to coś w rodzaju zawieszenia duszy w próżni. Po chwili jednak przyszła ulga. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była napięta twarz Toma, pełna rozpaczliwej miłości do niej. Nagle ogarnęła ją zieleń, jakby wybuchła fontanna radosnego światła. Czuła, że jest już w drodze, że zaczęła się najwspanialsza podróż jej życia.

9

Krajobraz wokoło przypominał pobojowisko. Deszcz padał coraz mocniej. Trawniki, ogródki i łąki zamienione zostały w jedno wielkie morze błota, wszystkie budynki zburzono bądź spalono. Ludzie chodzili bez celu jak ślepcy zataczając się na wietrze, podczas gdy inni strzelali do siebie schowani za samochodami i autokarami. Tom spojrzał po raz ostatni na uśmiechniętą kobietę leżącą u jego stóp i odszedł słysząc wciąż głos Elszabet: „Chodź ze mną” i jego własny: „Nie mogę, nie mogę, nie mogę”.

Jak mógłby pójść, skoro Przejścia dopiero się rozpoczęły?

Zastanawiał się, czy w ogóle kiedykolwiek dane mu będzie pójść. Tak wielu było jeszcze do wysłania, a tylko on jeden miał odpowiednią moc. A może mógłby jakoś nauczyć innych? Nawet jednak gdyby tak zrobił, zbyt wielu było do wysłania. Jeszcze raz przypomniał sobie Mojżesza, który poprowadził swój lud do Ziemi Obiecanej i zobaczył ją, a wtedy Pan rzekł do niego: „Dałem ci ją zobaczyć własnymi oczami, lecz tam nie wejdziesz”. Czy tak samo miało stać się z nim?

Tom spojrzał w niebo próbując przeszyć wzrokiem chmury i zobaczyć gwiazdy. Tam czekają złote imperia, boskie istoty, lśniące miasta założone miliony lat temu.

Hej tam, Kusereenowie, to wy obmyśliliście to wszystko. Czy taki jest wasz plan? Czy ja mam być tylko narzędziem, wehikułem, a potem zostać na Ziemi po skończeniu świata?

Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał. Na koniec przyjdą po niego. Muszą, gdy wszyscy inni dokonają już Przejścia. A może nie? Może zostawią go tu samego? Czy można próbować zrozumieć Kusereenów? Cóż, skoro tak miałoby być, to na pewno tak będzie, a ja dowiem się o tym, kiedy przyjdzie czas.

Tymczasem trzeba wypełnić swoje zadanie.

Przed nim pojawił się umorusany w błocie Charley.

— No, jesteś — rzekł. — Myślałem, że już cię nie znajdę.

Tom uśmiechnął się.

— Jesteś gotów na Przejście, Charley?

— Więc naprawdę to robisz? Wysyłasz ludzi do Zielonego Świata i gdzie indziej?

— Tak właśnie — odpowiedział Tom. — Od samego rana. Na różne planety: do Zielonego Świata, na Dziewięć Słońc. Wszystkich. Nawet Stidge’a wysłałem. Szedł na mnie ze szpikulcem, a ja go wysłałem.

Charley wytrzeszczył oczy.

— Wysłałeś go? Naprawdę? Dokąd?

— Na Luiiliimeli.

— Lullimulli. Dobra stara Lullimulli. Mam nadzieję, że jest tam szczęśliwy. Ten pieprzony Stidge. Poszedł sobie mieszkać na Lullimulli.

Charley roześmiał się. Patrzył gdzieś za Toma. Wydawało się, że na chwilę utonął we własnych kosmicznych wizjach.

Potem jednak zebrał myśli i powiedział do Toma rzeczowym tonem:

— No dobra, spadajmy stąd, Tom.

— Nie mogę, jeszcze nie teraz. Najpierw muszę załatwić parę spraw.

— Chryste, Tom, co się z tobą dzieje? Chodźmy do ciężarówki i ruszajmy stąd, zanim któryś z tych szaleńców nas załatwi. Nie widzisz? Wszyscy strzelają do siebie.

— Czy nie chcesz dokonać Przejścia, Charley?

— Dzięki, ale nie skorzystam. Mam teraz co innego na głowie.

— Wyślę cię do Zielonego Świata.

— Bardzo ci dziękuję — powiedział znów Charley. Za chwilę dodał coś jeszcze, ale Tom już tego nie zrozumiał w otaczającym ich zgiełku, wrzasku i bębnieniu deszczu. Nadeszła kolejna fala tłumu porywając znów Charleya. Tom wzruszył ramionami. Cóż, może jego czas jeszcze nie nadszedł — pomyślał i poszedł dalej. Wszędzie dookoła ludzie ślizgali się w błocie i upadali. Od czasu do czasu ktoś rzucał się na niego z błyskiem w oczach, a wtedy Tom dotykał go i wysyłał na jeden z gościnnych światów. Po chwili zobaczył kolejną znajomą twarz wyłaniającą się z chaosu. Był to mężczyzna o twarzy pokrytej bliznami i przenikliwych niebieskich oczach.

— Jak się masz, Buffalo — pozdrowił go Tom — co słychać?

— Witaj, Tom. Zobacz, to chyba Charley?

Tom odwrócił się we wskazanym kierunku. Na ułamek sekundy mignęła mu sylwetka Charleya, usiłującego przedostać się przez mur siedmiu czy ośmiu obłąkańców.

— Tak — odpowiedział — To Charley. Rozmawiałem z nim przed chwilą, ale tłum nas rozdzielił. O, już tu idzie.

Charley przedarł się przez tłum i podbiegł do nich ciężko dysząc. Twarz błyszczała mu od deszczu i z wysiłku.

— Cześć, Buffalo — rzekł. — Chryste, cieszę się, że cię widzę.

— Witaj, Charley. Ktoś jeszcze został?

— Nikt. Tylko my dwaj. Może jeszcze Mujer, nie wiem. Poszukajmy ciężarówki, co? Musimy się stąd zaraz wynieść.

— Jasne — przytaknął Buffalo.

— A ty, Tom? — spytał Charley. — Chodź z nami, pojedziemy na południe, tak jak mówiliśmy.

Tom skinął głową.

— Może za chwilę, za parę godzin.

— Jedziemy już, natychmiast — powiedział Charley. — Zostać tu choć chwilę to szaleństwo.

— Więc jedźcie beze mnie.

— Na miłość boską…

— Muszę jeszcze tu zostać kilka godzin — powtórzył Tom. — Ludzie mnie tu potrzebują. Jeszcze nie mogę jechać. Później owszem. Może jak się ściemni.

Tak — pomyślał — gdy się ściemni. Do tej pory zrobi już wszystko, co musi zrobić, a potem może jechać. Byli tu jego przyjaciele, których wysłał do gwiazd. Teraz musi jeszcze wysłać część z tych ludzi, którzy przyjechali tu za tym człowieczkiem z San Diego, tym taksówkarzem. Potem znajdzie Charleya i Buffalo i pojedzie z nimi. Pojedzie w inne miejsce. Tam pozna nowych przyjaciół i też ich wyśle.

— Idźcie szukać ciężarówki — powiedział. — Trochę wam to zajmie. Może później wrócę tu do lasu i złapię was, dobrze? W porządku?

Spojrzał na nich, a potem jego wzrok pobiegł dalej i wydało mu się, że widzi uśmiechniętą Elszabet. Mówiła, żeby z nią poszedł, a on odpowiedział, że nie może. Trudno, nic na to nie poradzi. Nie potrafił myśleć o niej spokojnie. Gdzie ona teraz jest? Tak, w Zielonym Świecie. Przynajmniej powiedział jej, że ją kocha. Przynajmniej tyle zdołał jej powiedzieć. A ona powiedziała „Chodź ze mną”. Gdy pomyślał o tym, chciało mu się płakać, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Nie było dziś czasu na płacz. Może później. Zbyt dużo ma jeszcze pracy. Trzeba iść do tych ludzi, dotknąć ich, pomóc im pójść. Twarz Elszabet świeciła w jego umyśle jak jeszcze jedno nowe słońce. Chodź ze mną, chodź ze mną. Ale on nie mógł. Potrząsnął głową.

Charley i Buffalo wciąż stali obok, przypatrując się mu uważnie.

— Naprawdę chcesz zostać? — spytał Charley.

— Tylko kilka godzin — powtórzył łagodnie. — Potem może was znajdę. Poszukajcie ciężarówki, dobrze, Charley? Poszukajcie ciężarówki.

10

Danowi wydawało się, że biegnie godzinami. Dalej i dalej długim, równym krokiem. Serce pracowało jak niezniszczalna maszyna, a nogi same niosły go po grząskim gruncie. Wiedział, że to gniew nie pozwala mu się zmęczyć. Wrzała w nim wściekłość tak straszna, że tylko ten szaleńczy bieg pozwalał mu panować nad sobą. Obłęd zapanował nad światem, centrum leży w gruzach, Elszabet odeszła… Elszabet odeszła…

„Podaj mu ręce”, powiedziała. „Zaufaj mi i zrób to, Dan. Podaj mu ręce.”

Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Mógł już być po drugiej stronie lasu albo też krążył po własnych śladach. Nie było żadnych punktów orientacyjnych. Wszystkie olbrzymie sekwoje wyglądały jednakowo. Niebo, którego niewiele widać było ponad wierzchołkami gigantycznych drzew, było ciemne. Nie wiedział tylko, czy to z powodu zapadającego zmierzchu, czy też nasilającej się burzy.

Zdawał sobie sprawę, że nie będzie mógł tak biec zbyt długo, ale bał się zatrzymać. Gdyby się zatrzymał, musiałby zacząć myśleć, a zbyt dużo było spraw, o których myśleć teraz nie chciał.

„Tom wyśle nas do Zielonego Świata”, powiedziała, „ciebie i mnie. Pójdziemy razem.” Była taka spokojna, tak pewna siebie. Ten spokój był najgorszy. Wciąż jeszcze słyszał jej słowa: „Teraz chcę tylko odejść stąd i zacząć od nowa gdzie indziej. Czy to nie rozsądne? Tom wyśle nas do Zielonego Świata.” Była już poza jego zasięgiem. O mało nie wybuchnął widząc ją taką. Mógł jedynie odwrócić się i biec jak najdalej od niej. Teraz wciąż jeszcze biegł.

Nagle usłyszał w głowie odgłos szumiącego w oddali morza. Przed oczami zatańczyły migotliwe słupy zielonego światła. A więc nawet tutaj nie było ucieczki od wizji. Wciąż zarażony był tym powszechnym szaleństwem.

Nie — pomyślał — precz z mojej głowy!

„Tom wyśle nas do Zielonego Świata”, powiedziała, „ciebie i mnie”.

Robinson zastanawiał się, czy byłby w stanie ją powstrzymać, gdyby został przy niej. Gdyby próbował przekonać. Gdyby siłą odciągnął ją od Toma, jeśli byłoby to konieczne. Nie, do cholery, nie mógłby tak zrobić. Ona była zdecydowana. Poddała się temu całkowicie. A może — pomyślał — widok roznoszącego centrum tłumu popchnął ją w szaleństwo? Chciał złapać ją za ramiona i mocno potrząsnąć. Powiedzieć, że poddawanie się mocy Toma to bezsensowne samobójstwo.

Szum morza był coraz głośniejszy. Powietrze wokół niego gęstniało przypominając gruby, zielony koc. W oddali usłyszał słaby, metaliczny brzęk.

Nagle poczuł, jak czubek buta zahacza o wystający korzeń wielkiej sekwoi. Zachwiał się i runął na ziemię. Zdołał tylko wyciągnąć ręce i schować głowę usiłując upaść tak, by przez chwilę toczyć się po ziemi. Wylądował na lewym barku i biodrze. Przez dłuższą chwilę nie podnosił się. Leżał twarzą do ziemi z rozłożonymi ramionami. Policzek chłodziła mu kałuża. Nie próbował nawet wstać. Poczuł objawy wyczerpania długim biegiem w deszczu: dreszcze, skurcze, mdłości. Zielone światło w jego umyśle było coraz jaśniejsze. W żaden sposób nie potrafił powstrzymać nadchodzącej wizji. Zielone niebo, zielona mgła, fascynująca muzyka, błyszczące pawilony…

— Precz z mojej głowy! — zawołał z rozpaczą, uderzając pięścią w rozmokły grunt.

Zobaczył krystaliczne postacie poruszające się z gracją na tle jednolicie zielonego krajobrazu. Długie, smukłe ciała, błyszczące oczy jak diamenty i szczupłe kończyny lśniące jak zwierciadła. Ci wszyscy książęta, lordowie i damy. Dan przypomniał sobie, jak bardzo chciał zobaczyć po raz pierwszy taką wizję, jak tęsknił za kosmicznymi snami, jakie to było ekscytujące, gdy wreszcie ujrzał jeden z nich. Biegł wtedy nocą do Elszabet jak mały chłopiec, by opowiedzieć jej o tym. Teraz chciał pozbyć się tego za wszelką cenę. Proszę — powiedział w myślach — odejdźcie. Proszę was.

Mówili do niego. Przedstawiali się.

— My jesteśmy Triadą Misilinową — mówili — a my jesteśmy Suminoorami, a my Gaarinarami, a my…

— Nie — powiedział — nie chcę o was nic wiedzieć, kimkolwiek jesteście. Jesteście zjawami, halucynacją.

— Kochamy cię — mówili nieziemskimi głosami, rozbrzmiewającymi w jego umyśle.

On jednak nie chciał ich miłości. Dławiła go wściekłość i rozpacz.

— Jest z nami ktoś, kogo znasz — powiedzieli znowu.

— Nie obchodzi mnie to — odparł ponuro, niemal opryskliwie.

— Ona chce z tobą rozmawiać — mówili.

Leżał wciąż bez ruchu, zziębnięty, zdrętwiały, zagubiony. Wtedy usłyszał nowy rodzaj muzyki; bogatszy, głębszy, cieplejszy i jeszcze jeden głos, srebrzysty, delikatny i brzęczący jak inne, lecz mniej obcy. Głos wołał go po imieniu przez całą przestrzeń kosmiczną. Podniósł głowę zdumiony. Znał ten głos! Nie ma wątpliwości! A więc mimo wszystko dotarła tam — powiedział do siebie. — A to wszystko zmienia, nieprawdaż? Nie odważył się ruszyć. Czy aby na pewno ją słyszał? Powiedz coś jeszcze — pomyślał — proszę, jeszcze. Głos zabrzmiał ponownie. Zawołał go znowu. Tak, teraz wiedział, że to prawda. Słysząc ten głos poczuł, jak opuszcza go wszelki opór, gniew, strach i smutek. Wszystko to opadło z niego jak papierowa peleryna. Wstał zastanawiając się, czy zdąży jeszcze znaleźć Toma w centrum tego obłędu i zaczął iść wolno przez deszcz w stronę jasnego, zielonego światła, które płonęło przed nim na niebie.

Загрузка...