ROZDZIAŁ PIĄTY

Serce bije mi żywo,

Gdy kradnę twe gęsi i świnie,

Zabieram gołębie lub wdowcem czynię

Koguta — rozpaczą go karmiąc straszliwą.

Gdy chcę wieczerzę zjeść u Humphreya,

Idę, a jeśli noc mnie zastanie,

Do Paula udam się na spoczynek:

Nie straszne wśród duchów mi spanie.

Wciąż jednak śpiewam:

„Strawy, napoju,

Napoju, strawy, odzienia.

Pani czy dziewczę,

Nie lękaj się Toma,

On nie krzywdzi żadnego stworzenia.”

Pieśń Toma O’Bedlama

1

— Początek, to jest naprawdę ważne, Jaspijn — powiedział Senior Papamacer. — Mówiłem to już tobie? To nic, posłuchaj znowu, to jest najważniejsze. Jak bogowie po raz pierwszy przyszli do mnie. Nowi bogowie.

Jaspin czekał cierpliwie. Tak, Senior opowiadał mu już o tym nie raz i nie dwa razy. Nie było jednak sensu, Jaspin zdawał sobie z tego sprawę, próbować wpływać na kierunek rozmowy. Senior mówił tylko to, co miał ochotę powiedzieć. Taki był jego przywilej; był Seniorem, a Jaspin tylko jego pisarzem.

Poza tym Jaspin zdążył się już przekonać, że jeśli nie reaguje, gdy Senior po raz któryś opowiada znane mu historie, prędzej czy później dowie się też czegoś nowego. Dziś na przykład Jaspin zauważył na podłodze dużą kartonową teczkę. Senior trzymał na niej rozciągnięte palce lewej ręki, co było niezawodnym znakiem, że zawiera coś ważnego. Jaspin chciał dowiedzieć się, co jest w środku, ale pomyślał, że i tak się dowie, jeżeli po prostu będzie siedział i czekał. Usiadł więc i czekał spokojnie.

— Na początku to było we śnie — powiedział Senior Papamacer. — Leżałem po ciemku nocą i wtedy ukazał mi się Maguali-ga, i powiedział: „Ja otwieram wrota, ja przynoszę to, co nadejdzie.” Ja zaraz wiedziałem, że to Bóg mówi do mnie przez ocean gwiazd i że jestem wybranym głosem Boga. Rozumiesz?

Tak, wiem — pomyślał Jaspin. Wiedział też, co będzie dalej. I wstałem w nocy, i podszedłem do okna, a dziewięć gwiazd Maguali-ga świeciło na niebie. Wyciągnąłem więc w górę ramiona i poczułem, jak spływa na mnie wielkie światło siedmiu galaktyk. Znał to już wszystko, słowo po słowie. Senior Papamacer dyktował mu słowa i chciał upewnić się, że są one dokładnie zapisywane. Nie było wątpliwości. W jednej chwili poczułem prawdę.

Przyjrzał się kościstej, rzeźbionej twarzy, lodowatym oczom. Ten człowieczek, który zamierza zmienić świat i pewnie tego dokona, ten prorok, ten święty potwór, kolejny i chyba ostatni z długiej linii proroków. Mojżesz, Jezus, Mahomet, Senior Papamacer. Może ma rację.

— I wstałem w nocy, i podszedłem do okna, a dziewięć gwiazd Maguali-ga świeciło na niebie…

Tak, tak. I wielkie światło siedmiu galaktyk.

— Zrozumiałem natychmiast — kontynuował senior — że to prawdziwi bogowie i że przyjdą oni na Ziemię, by nami rządzić.

To właśnie było interesujące, stwierdzał Jaspin, ten wielki skok w wiarę. Zrozumiał natychmiast. Wiara w prawdziwość tego, na co się czeka, świadectwo rzeczy niewidzialnych. Sześć miesięcy temu Jaspin nie potrafiłby tego pojąć, ale przecież on sam też widział Chungirę-Który-Przyjdzie na wypalonym wzgórzu pod San Diego, a potem wielokrotnie w jego snach pojawiał się Maguali-ga i Rei Ceupassear, Narbail od gromów, O Minotauro. On też widział, on też uwierzył natychmiast. Ku własnemu zdziwieniu.

— Pytasz, skąd to wiem? — ciągnął Senior Papamacer. — Wiem, że wiem; to wszystko, to wystarczy. Verdademente a verdad, prawdziwa prawda. Wiesz, że wiesz.

— Tak jak wtedy, gdy Mojżesz zapytał Boga o Jego imię — wtrącił gorliwie Jaspin — a Bóg odpowiedział mu tylko „jestem który jestem”. I to Mojżeszowi wystarczyło.

Senior Papamacer zmroził go wzrokiem. Jaspin był tu, by słuchać, a nie komentować. Jaspin chętnie zapadłby się pod ziemię.

Po chwili Senior mówił dalej, jakby nikt prócz niego nic nie powiedział:

— Trzeba wierzyć, rozumiesz, Jaspijn? W obliczu prawdy absolutnej trzeba wierzyć absolutnie. Tak było ze mną. Poddałem się prawdzie, a wtedy poznałem wszystkich bogów: Rei Ceupasseara i Prete Noira Negusa, i O Minotaura, i Narbaila, i innych, a każdy ukazał mi wizję. Widziałem ich światy i gwiazdy. Zobaczyłem, że kochają nas i opiekują się nami, i przygotowują się, by przyjść do nas. Byłem pierwszym, który to zobaczył. A dlatego, że trzymałem się prawdy, przyszli do mnie inni i mogłem podzielić się z nimi moją wiedzą. Teraz jest nas już wiele tysięcy, a pewnego dnia cały świat zjednoczy się z nami. Zjednoczy się krwią i ceremonią tumbonde, abyśmy stali się godnymi ostatecznego nadejścia Boga, który przyniesie nam błogosławieństwo gwiazd.

Czując, że powinien odezwać się, Jaspin rzekł z wahaniem:

— Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie.

Przynajmniej raz udało mu się powiedzieć to, co należało. Senior skinął głową życzliwie.

— Maguali-ga, Maguali-ga — odpowiedział. Razem uczynili święte znaki.

Senior przemówił niespodziewanie:

— Wiesz, kim byłem, zanim przyszli do mnie bogowie? Nie możesz wiedzieć. Musisz to też umieścić w swojej książce, Jaspijn. Jeździłem taksówką w Chula Vista. Jeździłem tam dwadzieścia lat, a przedtem jeździłem w Tijuana, a gdy byłem młody, przed wielką wojną jeździłem w Rio. Zawieź mnie tu, zawieź mnie tam, jedź trochę szybciej, reszty nie trzeba — zaśmiał się. Jaspin nigdy jeszcze nie słyszał śmiejącego się Seniora. Był to suchy, ostry, drżący śmiech, jak szelest ocierających się o siebie trzcin w smaganej wiatrem dolinie. — Aż tu nagle, w nocy, bogowie tworzą mnie na nowo. Już nie jeżdżę taksówką. Zapisz to, Jaspijn. Dam ci zdjęcia: to moja taksówka, to moja licencja. Mahomet jeździł na wielbłądzie, Mojżesz był pasterzem, Jezus cieślą, a Papamacer — taksówkarzem.

No tak, znowu wielka czwórka: Mojżesz, Jezus, Mahomet, Papamacer. Jaspin spróbował wyobrazić sobie tego budzącego grozę człowieka o głębokim, niskim głosie, charyzmatycznego proroka bogów z kosmosu, tłukącego się po ulicach San Diego jakimś starym gruchotem i kasującego opłaty za przejazd i napiwki. Senior sięgnął po tekturową teczkę. Zdjęcia taksówki, pomyślał Jaspin. Senior Papamacer powiedział jednak:

— Gdy zamykasz oczy, Jaspijn, widzisz bogów, tak?

— Tak, czasami w nocy. Mam wizje dwa-trzy razy w tygodniu.

— Czy widzisz wszystkie siedem miłujących galaktyk?

— Teraz już tak. Wszystkie siedem.

— A czy wierzysz, że są one domami bogów, verdademente a verdad?

— Tak, wierzę w to — powiedział Jaspin, zastanawiając się, do czego zmierza Senior.

— Czy nie zastanawiałeś się kiedyś, czy to może tylko sen, zjawa nocna, to co ty widzisz, to co ja widzę, to co wszyscy widzimy?

— Wierzę, że bogowie są prawdziwymi bogami — odparł Jaspin.

— Ponieważ masz wiarę. Ponieważ wiesz, że wiesz.

— Tak — Jaspin wzruszył ramionami.

— Tutaj mam dowód absolutny — powiedział Senior otwierając teczkę. Jaspin zobaczył w środku gruby plik reprodukcji holograficznych. Senior Papamacer podał mu jedną.

Jaspin wytężył wzrok. W słabym świetle autokaru hologram świecił wewnętrznym promieniowaniem. Przedstawiał szereg oślepiających słońc — Jaspin policzył je: sześć, siedem, osiem, dziewięć — rozciągniętych na ciemnofioletowym niebie nad przedziwnym kosmicznym krajobrazem pełnym niepokojących kątów i niemożliwych do zaistnienia perspektyw. Na pierwszym planie stała masywna postać o sześciu kończynach i jednym złożonym oku umieszczonym na środku szerokiego czoła. Jaspin zadrżał.

— Co to jest? Fotografia? — zapytał.

— Nie, to nie fotografia. To tylko namalowane. Bardzo realistyczny obraz, nie? Co to za miejsce? Kto tu stoi?

— To Maguali-ga — wymamrotał Jaspin — Dziewięć Słońc, Skała Przymierza.

— A więc znasz to wszystko, poznajesz.

— Wszystko wygląda dokładnie tak, jak to widziałem.

— Tak, tak. To ciekawe. Popatrz teraz na to — poda! Jaspinowi drugi hologram. Było to inne ujęcie świata Maguali-ga; z bardziej stromego kąta, a zamiast jednego Maguali-ga, było tam pięć takich istot. I ta reprodukcja uchodzić mogła za fotografię, lecz Jaspin, wcześniej uprzedzony, rozpoznał w niej malowidło, co prawda komputerowe i niezwykle realistyczne, ale bez wątpienia był to wytwór wyobraźni. — I na to — powiedział Senior kładąc przed Jaspinem trzecie ujęcie planety Maguali-ga. Zrobione było nieco inną techniką, inny też był jego temat; tym razem przedstawiono dziwny, chropowaty, kamienny budynek o wysokich sklepieniach. Maguali-ga stał na jego progu. Bez wątpienia był to ten sam świat, co na poprzednich obrazkach.

— A teraz te — rzekł znowu Senior i rozłożył trzy nowe obrazki z teczki. Czerwone słońce, niebieskie słońce, ognisty łuk na niebie, na pierwszym planie złocista postać z zakręconymi baranimi rogami. Każdy z trzech wizerunków był z całą pewnością dziełem artysty, ale wszystkie przedstawiały to samo. Zgadzały się nawet najdrobniejsze szczegóły. Znowu dreszcz wstrząsnął Jaspinem.

— Chungira-Który-Przyjdzie.

— Tak, tak. A te?

Następne trzy. Zielony świat, pasma gęstej mgły, migotliwe, poruszające się krystaliczne postacie. Trzy ze światem oślepiającego światła emitowanego przez słońce wypełniające całe niebo. Trzy z ognistym światem, w którym słońce jest niebieskie. Widać było na nich Rei Ceupasseara unoszącego się w lśniącej, promieniującej bańce. Trzy ze światem, w którym słońca były żółte i pomarańczowe…

— Co to jest? — zapytał na koniec Jaspin.

Senior rozjaśnił się jak hebanowy Budda. Nigdy jeszcze nie wyglądał tak radośnie.

— To prawdziwa prawda, a ja wiem, że to wiem. Ale nie wszyscy są tego tak pewni. Będą tacy, którzy sprzeciwią się nam. Kazałem więc dla nich przelać prawdę na obrazy. Wiesz, że są urządzenia, które potrafią przetwarzać obrazy w ludzkim umyśle na obrazy na ekranie, a z nich potem można zrobić coś takiego. Wezwałem trzech różnych ludzi i powiedziałem im: zróbcie obrazy światów zamieszkałych przez bogów. Włóżcie je do tej maszyny, aby wszyscy mogli zobaczyć wasze wizje. Tak Jaspijn, teraz widzisz. Jeśli trzech ludzi robi zdjęcie tej samej ulicy w Los Angeles, otrzymają takie same obrazki. Tutaj też mamy takie same obrazki, choć pochodzą one z ludzkich umysłów. Oznacza to, że wszyscy widzą to samo. Spójrz, to Maguali-ga, to Narbail, a tu mieszka O Minotauro; kto mógłby teraz wątpić? To wszystko jest prawdziwe i rzeczywiste. Gdy przychodzą do naszych umysłów, przychodzą z prawdziwych miejsc. Ponieważ wszyscy widzimy to samo. Nie może już być żadnych wątpliwości. Zgadzasz się? Nie może być wątpliwości!

— Nigdy nie wątpiłem — powiedział oszołomiony Jaspin. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że kłamie. Jakaś jego cząstka nigdy nie pozbyła się sceptyzmu. Cząstka ta utrzymywała wciąż, że wszystko, czego doświadczył, to tylko rodzaj jakichś zwariowanych halucynacji. Jednak wszyscy mieli takie same, identyczne nawet w najdrobniejszych szczegółach halucynacje! Te dziwne, roślinopodobne rzeczy, które tak często widywał, ale nikomu o nich nie mówił, pojawiły się tu, na tym hologramie, i na tamtym też…

Był tym wszystkim całkowicie zaszokowany. Nie prosił o dowody, chciał żyć czystą wiarą, ale te hologramy były przygniatające.

— Prawdziwa prawda — powiedział Senior Papamacer.

— Prawdziwa prawda — wymamrotał Jaspin.

— Teraz idź. Napisz, co czujesz, co myślisz w tej chwili. Idź już, Jaspijn.

Jaspin skinął głową, wstał i ruszył potykając się w kierunku wyjścia z ciemnego, zatęchłego autokaru. Przeszedł po omacku przez kaplicę, wreszcie dotarł do przednich drzwi. Na schodach rozsiadło się kilku członków Rady Wewnętrznej: Carvalho, Lagosta, Barbosa. Spojrzeli na niego uśmiechając się drwiąco. Białka oczu błyskały szyderczo na tle ciemnych twarzy. Przeszedł ostrożnie między nimi, nie zwracając uwagi na ich głupawe uśmieszki; wciąż czuł w sobie obecność bogów. Idź i napisz, co czujesz, co myślisz. Tak, ale najpierw trzeba powiedzieć o tym Jill.

Zapadał zmierzch. Powietrze było chłodne. Znajdowali się gdzieś niedaleko Monterey, w głębi lądu. Obóz rozbili w miejscu, które było polem karczochowym, zanim wjechało na nie swoimi autobusami i ciężarówkami z przyczepami sto tysięcy pielgrzymów. Jaspin słyszał w oddali śpiewy. Płonęły trzy wielkie ogniska, wyrzucające w ciemniejące niebo czarne słupy dymu. Zajrzał do samochodu szukając Jill. Nie było jej tam.

Z tyłu dobiegł go śmiech. Pojawili się następni członkowie Rady Wewnętrznej: Cotovela i Johnny Espingarda stali oparci o swój pomarańczowo-żółty autokar. Popatrzył w ich stronę.

— Co was tak śmieszy?

— Śmieszy? Śmieszy?

— Nie widzieliście mojej żony?

Znów wybuchnęli trochę wymuszonym śmiechem. Starali się rozmyślnie wyprowadzić go z równowagi. Gardził tymi brazylijskimi bękartami o kamiennych twarzach, tymi apostołami Seniora tak obrzydliwie z siebie zadowolonymi w przekonaniu o własnej wyższości.

— Twoja żona — powiedział Johnny Espingarda, nadając tym słowom obsceniczne brzmienie.

— Właśnie, moja żona. Wiesz, gdzie jest?

Johnny Espingarda zwinął dłoń w pięść, przyłożył ją do ust, zakaszlał. Wydawało się, że Cotovela dusi się tłumionym śmiechem. Jaspin poczuł, jak oszołomienie, podziw i uniesienie, wzbudzone hologramami, ustępują pod naporem gniewu i zdenerwowania. Odwrócił się do nich tyłem i zaczął wypatrywać w ciemnościach Jill. Wszedł do samochodu z myślą, że być może rozłożyła koc z tyłu na zewnątrz. Tam jednak też jej nie było. Zobaczył ją wreszcie idącą od strony autokaru Rady Wewnętrznej. Była zarumieniona, spocona, rozczochrana. Majstrowała coś przy pasku od dżinsów. Za nią z autokaru wyłonił się Bacalhau i powiedział coś do Cotoveli i Johnny’ego Espingardy. Jaspin usłyszał ich grubiański śmiech. O Chryste — pomyślał — Chryste, nie, tylko nie Bacalhau.

— Jill? — zwrócił się do niej.

Oczy miała nieco zamglone.

— Byłeś u Seniora?

— Tak. A ty?

Wydawało się, że nie potrafi spojrzeć mu w oczy. Zaraz jednak popatrzyła na niego chłodnym, wyzywającym wzrokiem.

— Prowadziłam wywiad z Radą Wewnętrzną — odparła. — Trochę antropologii w terenie — zachichotała.

— Jill — powiedział — O Boże, Jill.

2

Stojąc pomiędzy dwojgiem obcych ludzi, piękną ciemnowłosą kobietą, która nie była prawdziwa, i ponuro wyglądającym mężczyzną ze zranioną nogą, Tom poczuł, że za chwilę nadejdzie wizja. Tu, przed liczną widownią w czasie zachodu słońca na opustoszałej lokalnej drodze.

Wizja jednak nie nadchodziła. Był co prawda charakterystyczny ryk w mózgu, zaczynało się jarzyć migotliwe światełko, ale na tym się skończyło. Wizja została wstrzymana. Działo się chyba coś innego.

Spojrzał na Charleya. Spojrzał na ciemnowłosą kobietę i mężczyznę ze zranioną nogą. Charley wypytywał go o miejsce, które ten nazwał centrum. Gdzie to jest, kto nim zarządza, co się tam robi. Tom słuchał z zainteresowaniem. Pomyślał, że chyba podobałoby mu się w tym centrum. Pojechałby tam nawet zaraz, usiadł i odpoczął w ogrodzie. Zbyt długo już podróżował błądząc tu i tam. Był już tym zmęczony.

— Czy to coś w rodzaju szpitala dla wariatów?

— Niezupełnie — odparł ponury mężczyzna. — Mają tam dużo ludzi niezrównoważonych. W większości nie tak bardzo chyba niezrównoważonych, jak wasz przyjaciel, ale jednak cierpiących. Wiesz, z głębokimi urazami w duszy. Tam się nimi opiekują, uspokajają ich. Mają na to sposoby.

Tom odezwał się:

— Tom potrzebuje uspokojenia. Biedny Tom.

Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Popatrzył na niebo. Było wciąż jeszcze błękitne, ale na obrzeżach zaczynało już szarzeć. Słońce schowało się za wierzchołkami olbrzymich sekwoi. Las zaczynał się niedaleko drogi, lecz nie było widać jego drugiego końca. W górze zaczęły pojawiać się gwiazdy przemierzające nieboskłon, kolorowe punkciki światła, czerwone, zielone, pomarańczowe, turkusowe.

Malutkie wędrujące iskierki, a każda z nich jest sercem imperium obejmującego tysiące światów, a imperia te związane są w konfederacje obejmujące całe galaktyki. W światach tych znajduje się miliard miliardów cudownych miast. W porównaniu z najmniejszym z nich Babilon był wioską, a Egipt kałużą. A teraz światło tych wszystkich gwiazd skupione jest na małym, nieważnym świecie, na pogrążonej w smutku Ziemi.

— A tak w ogóle, to coście za jedni? — spytał Charley.

— Jestem Ed, a to Allie.

— Ed, Allie. No dobrze. Wyszliście na spacer po lesie?

— Mhm. Chcieliśmy się trochę przejść. Włożyłem nogę w jakąś norę i skręciłem kostkę.

— Tak. Powinieneś uważać — Charley przyglądał się im uważnie. — A jak się nazywa to miejsce, to centrum?

— Centrum Nepenthe — odparł człowiek imieniem Ed. — Prowadzi je jakaś fundacja. Przyjmują ludzi z całej Kalifornii. Prawie jak hotel: wycieczki, rekreacja i wszystko, tyle że oprócz tego jeszcze leczą twoje dolegliwości. Podobałoby mu się tam. To jest po drugiej stronie lasu, pomiędzy lasem a oceanem. Od frontu stoi duża brama, z tablicami. Nie da się nie zauważyć. Gdybyście byli uprzejmi zabrać Allie i mnie do Ukiah, to stamtąd jest prosta droga do Mendocino, z której zjeżdża się w bok do centrum.

— Skąd tyle o tym wiesz? — spytał Charley.

— Moja żona się tam leczyła.

— Allie? Co jej było?

— Nie, nie Allie — zmieszał się Ed. — Allie to moja przyjaciółka. Moja żona… — wzruszył ramionami. — To długa historia.

— Jasne.

Tom zrozumiał, że Charley zamierza zabić tych dwoje, gdy skończy z nimi rozmawiać. Musi to zrobić. Teraz mogliby go zidentyfikować. Gdyby przyjechała policja i zapytała ich: „Szukamy drapaczy, którzy zabili strażnika miejskiego w San Francisco; czy nie zauważyliście tu kogoś podejrzanego?”, oni mogliby odpowiedzieć: „Przejeżdżało tędy ośmiu facetów ciężarówką. Wyglądali tak i tak”. Charley nie może ryzykować. Charley powiedział, że nie lubi zabijać i chyba tak rzeczywiście jest, ale też nie cofa się przed zabójstwem, gdy uważa, że jest ono konieczne.

Teraz odezwała się kobieta:

— Chcę was o coś zapytać. Czy macie kosmiczne sny?

Mężczyzna poczerwieniał i powiedział do niej:

— Allie, na miłość boską…

Tak, z całą pewnością ich zabije. Tom wiedział o tym. Zamysł taki coraz wyraźniej zaczął malować się na twarzy Charleya. Ten człowiek jest niebezpieczny, może ściągnąć tu policję. Zatrzymali się tylko dlatego, że Charley myślał, iż kobieta jest sama. Drapacze chcieli zabawić się z nią. Gdy jednak zza krzaków wyłonił się utykający mężczyzna, wszystko się zmieniło. Ten człowiek musi umrzeć; jest dla Charleya zbyt niebezpieczny. To zaś oznacza, że brunetka też musi umrzeć. Zabijesz raz, musisz zabijać dalej. Tak kiedyś powiedział Charley.

Kobieta powtarzała z uporem:

— Nie, chcę wiedzieć. To pierwsi ludzie, których widzimy od… od… nie wiem kiedy. Ciekawe, czy też mają kosmicze sny.

— Kosmiczne sny? — zapytał Tom, jakby po raz pierwszy słyszał o czymś takim.

Skinęła głową.

— Coś jak wizje. Inne światy. Różne słońca na niebie. Dziwne, obce istoty. Miałam takie sny, nie tylko ja. Inni też. Ed nie, ale mnóstwo innych.

— To zwiastuny — rzekł do niej Tom. — Nadchodzi Czas Przejścia. — Zobaczył, jak Stidge odwraca się do Tamale’a, stuka znacząco w czoło i kreśli palcem kółko w powietrzu. Cały Stidge. Tom mówił dalej: — Przez cały czas mam wizje. Widziałaś kiedyś zielony świat? A świat dziewięciu słońc?

— Jeszcze jest taki z czerwonym słońcem i niebieskim — powiedziała podekscytowana. — Teraz wszystko pamiętam. Myślałam, że to straciłam, ale nie, teraz wszystko pamiętam. Jak to jest? Przecież to zniknęło. Pamiętam jeszcze duże niebieskie słońce skwierczące na niebie, lśniące miasta jak pływające bąbelki…

— Tak — wtrącił Charley — znam to. Tom mi opowiadał. To planeta Lullimulli, prawda, Tom?

— Luiiliimeli — sprostował Tom. On też był podniecony. Może Charley jednak ich nie zabije, teraz, gdy dowiedział się, że ta kobieta też miewa sny. Charley potrafił zainteresować się ludźmi i czasem to wiele zmieniało. Tom zwrócił się do kobiety:

— Jakie miejsca jeszcze widziałaś? Może to, gdzie całe niebo pełne jest światła?

— Tak, to też. I…

— Robi się późno — powiedział Charley. Przymrużył ciemne oczy, a jego głos zrobił się bezbarwny i monotonny. Tom znał ten głos i to spojrzenie. Chłodny wzrok, głos przyprawiający o dreszcz. — Miło się rozmawiało, prawda? Ale robi się już późno.

Więc jednak ich zabije — pomyślał Tom — mimo wszystko.

Nie podobało mu się to zabijanie. To się przecież musi skończyć. Tłumaczył już Charleyowi. Czas Przejścia jest bardzo blisko. To nie jest w porządku. Nie wolno pozbawiać kogokolwiek szansy na wyprawę do gwiazd; teraz, gdy Czas Przejścia jest już tak blisko.

Charley odwrócił się.

— Stidge, Mujer!

— Zaczekaj — wmieszał się Tom. Wiedział, że musi coś zrobić, właśnie teraz, w tej chwili. — Już się zaczyna, nadchodzi, czuję to.

Nigdy jeszcze nie udawał, że nachodzi go wizja. Miał nadzieję, że uda mu się to odegrać.

Charley powiedział do niego:

— Oszczędź nam tego, Tom. Musimy pozałatwiać sprawy.

— Ale teraz widzę coś szczególnego — rzekł starając się grać na zwłokę. Nic więcej nie mógł zrobić, jedynie próbować zyskać na czasie i liczyć, że coś się stanie. — Całe niebo się rusza! Widzisz gwiazdy? Pływają po niebie jak złote rybki.

Odrzucił głowę do tyłu i rozłożył ręce, by sprawić wrażenie nawiedzonego. Miał nadzieję, że nadejdzie prawdziwa wizja. Ta jednak nie nadchodziła. Zrozpaczony mówił dalej:

— Widzicie? To książęta Kusereenowie. Poruszają się bez trudu po całym Imperium. Nie potrzebują statków kosmicznych ani niczego takiego. Podróżowanie statkami kosmicznymi między światami zabierałoby im za dużo czasu. Oni rozumieją, na czym polega Przejście, wiecie? Wszyscy to potrafią. Mogą zostawić swe ciała i pojawić się w dowolnym świecie pod postacią istoty na nim mieszkającej.

— Tom…

— Ta kobieta, ta Allie. Ona jest Zygeronem, Charlie. Ona jest wysłannikiem Imperium. A ten człowiek jest Inspektorem Kusereenów. Oni przybyli, by przygotować nas do Przejścia. Czuję ich wewnętrzną obecność — Tom poczuł, że zaczyna się trząść. Niemal już sam uwierzył w to, co opowiadał. Kobieta i mężczyzna patrzyli na niego w osłupieniu. Chciał mrugnąć do nich, by wszystko potwierdzali, ale nie ośmielił się. Słowa znów popłynęły z jego ust. — Wiele razy czułem już ich świadomość, Charley. Ona naprawdę przybyła z Zygerone V, choć w tej chwili nie ma nawet dostępu do własnej tożsamości. Izolują ją, by nie wpędzić ich tu w kłopoty. A on, nie potrafię nawet wypowiedzieć, kim jest, tak wysoko stoi w hierarchii Kusereenów. Mówię ci, mamy przed sobą wielkie istoty. Być może nawet tej nocy, na tej drodze, rozstrzygną się losy rodzaju ludzkiego i…

— Co on pieprzy, słuchajcie tylko — powiedział Mujer.

— Zabierzcie go do ciężarówki — zadecydował Charley. — Nicholas, Buffalo. Nie zróbcie mu krzywdy. Wsadźcie go tylko do środka i zajmijcie czymś. No, idźcie już.

— Zaczekaj — rzekł Tom. — Proszę, zaczekaj.

Nagle z góry dobiegł ich warkot.

— Chryste — powiedział Mujer — co to jest? Helikopter?

Tom przymrużył oczy i spojrzał w niebo. Nad nimi zawisł ciemny, lśniący kształt. Powoli się obniżał.

— Sukinsyn — mruknął Charley.

— Gliny? — spytał Buffalo.

Charley spiorunował go wzrokiem.

— Chcesz tu stać, żeby ich zapytać? Musimy się rozproszyć. Do lasu, na wszystkie strony. Dalej, biegiem! Biegiem, idioci!

Gdy drapacze zniknęli w mroku, helikopter usiadł powoli na poboczu. Tom stał nieruchomo obserwując go z zainteresowaniem. Słyszał, jak Charley woła go z lasu, ale nie zwracał na to uwagi. Helikopter był mały i gładki. Na lśniących, perłowych ścianach widniały niebieskie litery: Centrum Nepenthe. Hrabstwo Mendocino. Drzwi otwarły się i z wnętrza wyskoczyło dwóch mężczyzn, za nimi kobieta i jeszcze jeden mężczyzna.

— W porządku, Ed — powiedział jeden z nich — Alleluja, czas wracać do domu.

— Na rany Chrystusa — jęknął mężczyzna imienim Ed — lecieliście za nami przez całe hrabstwo?

Odpowiedziała mu kobieta:

— Nie było trudno was wytropić. Macie wszczepione nadajniki powrotne. Chyba zapomnieliście o tym, prawda?

— Jezu — wymamrotał Ed — jak można wygrać, gdy cię kasują?

Odwrócił się nagle i rzucił się w stronę lasu beznadziejnie utykając. Po ośmiu czy dziewięciu krokach potknął się o szczudło i upadł. Zaklął i walnął pięścią w ziemię. Kobieta i jeden z mężczyzn pomogli mu wstać, zaczęli prowadzić go do śmigłowca.

Kobieta o imieniu Allie z początku nawet się nie ruszyła. Tom spodziewał się, że będzie również uciekać do lasu, ale ona stała nieruchomo jak posąg. Po chwili ruszyła, ale nie w stronę lasu, lecz wprost w kierunku ludzi, którzy po nią przybyli. Biegła zdumiewająco szybko. Znalazła się przy nich w mgnieniu oka. Jednego z mężczyzn zwaliła z nóg, rzucając prawie na drugą stronę drogi, drugiego zaś chwyciła za szyję.

— No dobra — powiedziała — teraz, do cholery, zostawcie nas w spokoju albo urwę mu głowę, słyszycie? A teraz zabierać łapy od Fergusona. Słyszysz, Lansford? Puść go.

— Jasne, Alleluja — powiedział mężczyzna, który trzymał człowieka ze zranioną nogą. Odsunął się od Eda. To samo zrobiła kobieta.

— Nie ma sprawy — powiedział znów mężczyzna — widzisz? Nikt nie trzyma pana Fergusona.

— W porządku — rzekła Allie. — Teraz macie wsiąść do tego waszego helikoptera i lecieć z powrotem do…

— Alleluja? — zwróciła się do niej kobieta.

— Nie mów nic do mnie, Dante. Rób, co powiedziałam.

— Oczywiście — odrzekła kobieta imieniem Dante, po czym podniosła rękę. Coś błysnęło w jej dłoni. Allie upadła na ziemię wydając cichy, miękki dźwięk.

— Zabiłaś ją? — zapytał Tom.

— Nabój usypiający. Będzie spała około godziny. W tym czasie zdążymy ją przewieźć z powrotem i uspokoić. Kim jesteś?

— Na imię mam Tom. Tom biedny. Tom głodny. Jesteście z centrum? Tam gdzie ludzie idą, żeby odpocząć i uspokoić się?

— Tak — odpowiedziała kobieta.

— Chcę tam jechać. Takiego miejsca potrzebuję. Zabierzecie Toma ze sobą, prawda? Biednego Toma. Głodnego Toma. Tom nikogo nie skrzywdzi. Tom za długo już jest z drapaczami.

Patrzyli na niego zdziwieni. Uśmiechnął się.

— To ich ciężarówka, drapaczy, Charleya i jego chłopców. Oni wszyscy uciekli do lasu, ale nie mogą być daleko. Myśleli, że to policja. Gdy odlecicie, wrócą po mnie, jeśli mnie zostawicie. Już za długo z nimi jestem. Czasami krzywdzą ludzi, a mnie się to nie podoba. Tom jest głodny, Tomowi będzie zimno tutaj samemu. Proszę. Proszę.

3

Dziś rano przez moment, przygotowując się na spotkanie z Kreshem i Paoluccim, Elszabet poważnie zastanawiała się, czy nie poprosić o umożliwienie poddania się kasowaniu pamięci. Tak podziałało na nią przejście z Zielonego Świata do rzeczywistości. Czuła wciąż pozostałości wizji; snu, który wciąż nie dawał jej spokoju.

Kasowanie oczywiście nie mogło wchodzić w grę, dobrze o tym wiedziała. Nikt z personelu nie przechodził dotąd tego zabiegu, był on zarezerwowany dla pacjentów. Po kasowanie nie sięgało się tak po prostu jak po martini czy środek uspokajający, gdy chciało się złagodzić wewnętrzne napięcie. Skierowanie do kasowania poprzedzały wielotygodniowe badania, wyznaczanie krzywych elektroneuronowych, aby wykluczyć możliwość uszkodzenia mózgu pacjenta. Kasowanie było zabiegiem lecznicznym, a nie niszczącym. Usuwanie sektorów banku pamięci przeprowadzać można było jedynie po upewnieniu się, że usunięte zostaną tylko elementy patologiczne, a to wymagało drobiazgowych badań i pomiarów.

Mimo to moment przebudzenia był dla niej tak przerażający, że chciała jak najszybciej i za wszelką cenę pozbyć się snu z pamięci, wyrzucić go z mózgu, jak najszybciej zapomnieć, zapomnieć na zawsze.

Najbardziej przerażało ją piękno wizji. Ten świat, spowity chłodną mgłą, był zniewalający. Nie można było się oprzeć czarowi tych urzekających, lśniących, wielookich istot. Ten wspaniały, intrygujący barokowy taniec ich codziennej egzystencji. Te cudownie cywilizowane istoty idące z gracją przez życie wolne od konfliktów, brzydoty, zniszczenia, rozpaczy; świat, który pozostawił z tyłu o miliony lat cienie ludzkiego życia, wszystkie uciążliwości, takie jak starość, choroby, zawiść, chciwość, wojny. Zanurzywszy się raz w tamtym świecie, Elszabet nie chciała już go opuszczać. Przebudzenie było dla niej jak wygnanie z raju.

Zdawała sobie sprawę, że takie miejsca mogą istnieć jedynie w świecie marzeń. Była to czysta fantazja, zjawa nocna. Tak czy inaczej, pragnęła tam powrócić. Przebudzenie odczuła jako brutalną, niesprawiedliwą ingerencję, równie okrutną jak burza śnieżna w letnie popołudnie.

Wspomnienie Zielonego Świata przez cały ranek wyzuwało ją z sił witalnych.

W czasie obchodu, podczas rozmów z ojcem Christie, Philippą, April, Nickiem Podwójną Tęczą i pozostałymi, prawie nie była w stanie zwrócić uwagi na ich problemy, potrzeby i żale. Jej umysł dryfował tam, do książąt i księżnych, przyjęć, symfonii formy i koloru, i psychicznej interakcji. Zapomniała już imion tych, wśród których przebywała, szczegóły zacierały się. Wiedziała, że mają więcej niż dwie płcie, że był tam nowy pałac letni i poeta ze swym wierszem. Świadomość, że wkrótce wszystko zapomni, przepełniała ją rozpaczą. Kurczowo trzymała się uciekających wspomnień. Tęskniła za tamtym błogosławionym światem.

Nikt nie powiedział jej, że sny kosmiczne są tak cudowne. A może ona przeżywa je bardziej niż ktokolwiek inny? Może oni wszystko zapominają po godzinie czy dwóch od przebudzenia albo też utrzymują w tajemnicy całe bogactwo i różnorodność tego, co widzieli; swój starannie gromadzony skarb?

Elszabet bała się snów, zanim jeszcze ich doświadczyła. Teraz, widząc jakim są zagrożeniem dla jej psychicznego zdrowia, bała się ich jeszcze bardziej. Jak mogła pozwolić, by ją tak wciągały? Tak cudowny sen, jak ten ostatni, mógł doprowadzić ją do obłędu. Wiedziała o tym. Granica leżała blisko, niebezpiecznie blisko. Sny nie były rzeczywistością. Były jej zaprzeczeniem. Ten świat snów, jak mówi poeta, „tak piękny, nowy, bogaty”, naprawdę nie przynosił „radości, miłości i ulgi w bólu”.

W połowie poranka zaczęło jej się wydawać, że otrząsnęła się z wizji. Do rzeczywistości przywołało ją przybycie gości: Paolucciego z San Francisco i Leo Kresha z San Diego.

Dave Paolucci przyjechał z plikiem danych i wykresów zawierających najnowsze informacje dotyczące zasięgu występowania snów i kilka sześcianów z nagraniami opisów wizji dokonanymi przez pacjentów ośrodka w San Francisco. Elszabet czuła się dobrze i pewnie w obecności Paolucciego. Był on człowiekiem spokojnym i stanowczym, o okrągłej twarzy, ciemnooliwkowej skórze i głęboko osadzonych ujmujących oczach. Zanim rozpoczęła pracę tu, w Mendocino, Elszabet studiowała z nim technikę kasowania w centrum w San Francisco. Paolucci był w pewnym sensie jej nauczycielem. Zamierzała nieco później powiedzieć mu o swoich doświadczeniach z wizjami i poprosić o radę.

Kresh, człowiek z San Diego, nie należał do ludzi, w których obecności czuła się swobodnie. Uporządkowany, dość pedantyczny, wydawał się kontrolować w pełni swoje emocje i zachowania i nie darzył raczej sympatią osób, które tego nie potrafiły. Demonstrował, jak wielkim poświęceniem z jego strony było przebycie tych siedmiuset czy ośmiuset mil. W rzeczywistości chciał wydostać się z południowej Kalifornii, w której roiło się od drugiego już pokolenia uchodźców z czasów Wojny Pyłów, żeby spędzić kilka dni w czystym, chłodnym powietrzu sekwojowych lasów. Gdy Elszabet spotkała go na krótko przed zebraniem, nie okazywał wielkiego zainteresowania tym, co działo się w Nepenthe; chciał tylko opowiedzieć jej o jakimś religijnym zjawisku, rozprzestrzeniającym się w zamieszkałych przez uchodźców miasteczkach wokół właściwego San Diego.

— Słyszała pani o tumbonde? — zapytał.

— Raczej nie — odpowiedziała.

— Nie dziwię się. To zjawisko lokalne, ograniczone tylko do San Diego. Ale niedługo już tak nie będzie.

— Tumbonde — powtórzyła Elszabet.

— To kult o łączonych motywach brazylijsko-afrykańskich z domieszką elementów karaibskich i meksykańskich. Liderem ruchu jest były taksówkarz z San Diego, który nazywa się Senior Papamacer. Stoją za nim tysiące wiernych. Urządzają ceremonie rytualne, z tego co wiem, dzikie i barbarzyńskie, na wzgórzu na wschód od San Diego. Najważniejsza w tym jest apokaliptyczna wizja. Nasza cywilizacja zmierza ku upadkowi, a w następny okres naszej egzystencji poprowadzą nas bóstwa, które zstąpią na Ziemię z odległych galaktyk.

Elszabet spróbowała się uśmiechnąć. Poczuła mackę Zielonego Świata, próbującą wejść do jej świadomości. Zadrżała.

— Bardzo mamy dziwne czasy…

— Właśnie, doktor Lewis. Dwa aspekty tumbonde są dla nas istotne. Po pierwsze, daje się zauważyć zdumiewającą korelację pomiędzy czczonymi przez nich bogami z kosmosu, których wzywają, a niezwykłymi snami i wizjami, których bardzo wiele odnotowano ostatnio zarówno w ośrodkach kasowania pamięci, jak i wśród ogółu populacji. Mam tu na myśli podobieństwo obrazów; z pewnością więc tumbonde również doświadczają kosmicznych snów, które służą za bazę ich, hm… teologii. Na przykład ich bóg Maguali-ga, który ma otworzyć wrota Ziemi pozostałym bóstwom, przedstawiany jest tak samo jak ogromna pozaziemska istota występująca w tak zwanym Śnie o Dziewięciu Słońcach. Natomiast ich odkupiciel, bóg znany pod imieniem Chungira-Który-Przyjdzie, wydaje się być istotą z rogami ze snu Podwójna Gwiazda I, z jednym czerwonym słońcem i jednym niebieskim.

Elszabet zamyśliła się. Gdzieś już słyszała te imiona: Maguali-ga, Chungira-Który-Przyjdzie, tylko gdzie? Dziś była tak zmęczona, głowę miała zaprzątniętą snem minionej nocy…

Kresh mówił dalej:

— Możliwe jest, o czym bardziej szczegółowo opowiem podczas zebrania, że te manifestacje tumbonde, o których głośno w środkach masowego przekazu w hrabstwie San Diego i całej południowej Kalifornii, mogą potęgować zasięg snów kosmicznych drogą masowej sugestii; to znaczy, ludziom może wydawać się, że mają sny, podczas gdy tak naprawdę to wszystko może być wywołane wpływem prasy i telewizji. To oczywiście nie może być brane pod uwagę tutaj, gdyż informacji o tumbonde nie podawano tu jeszcze do publicznej wiadomości. Stąd jednak wynika moje drugie spostrzeżenie, którym muszę się z wami pilnie podzielić. Otóż ważnym elementem teologii tumbonde jest objawienie, które wskazuje na biegun północny jako miejsce zstąpienia na Ziemię Chungiry-Który-Przyjdzie, jest to Siódme Miejsce. Senior Papamacer przyrzekł zaprowadzić swój lud w Siódme Miejsce, by tam oczekiwać przyjścia boga. Tak więc, choć zapewne jeszcze nic pani o tym nie wie, pielgrzymka już się rozpoczęła. Pięćdziesiąt, a może sto tysięcy wyznawców tumbonde posuwa się powoli na północ kawalkadą samochodów i autokarów, zyskując po drodze nowych zwolenników. Z informacji policji wynika, że powinni znajdować się obecnie gdzieś w pobliżu Monterey lub Santa Cruz. Być może doktor Paolucci będzie miał dokładniejsze dane na ten temat.

Maguali-ga — myślała Elszabet. — Chungira-Który-Przyjdzie. Przypomniała sobie: Tomas Menendez, sześcian, który odtwarzał. Dziwna, barbarzyńska, afrykańsko brzmiąca muzyka wciąż powtarzane imiona, Maguali-ga, Chungira-Który-Przyjdzie. Menendez ma przyjaciół w społeczności latynoskiej w San Diego. To oni przysyłają mu różne rzeczy. Zatem tumbonde niewątpliwie mają już co najmniej jednego współwyznawcę w północnej Kalifornii — pomyślała — i to tu, w ośrodku.

— Możliwe jest jednak — ciągnął Kresh — że pielgrzymi tumbonde będą przechodzić właśnie tędy, przez Mendocino, wzdłuż wybrzeża. Jest ich tylu, że część z nich może nagle znaleźć się na terenie pani centrum. Myślę, że warto byłoby zawczasu zastanowić się nad przygotowaniem środków zaradczych.

Elszabet skinęła głową.

— Z pewnością powinniśmy się nad tym zastanowić, skoro zmierza tu sto tysięcy ludzi — powiedziała. — Poruszę ten problem na dzisiejszym zebraniu personelu. Chciałabym też przedyskutować te sprawy podczas dzisiejszego spotkania, które nawiasem mówiąc, ma się za chwilę rozpocząć.

Okazało się, że Elszabet nie jest w stanie mówić o czymkolwiek podczas spotkania. To, czego najbardziej się obawiała, prześladowało ją przez cały ten czas: Zielony Świat usiłował wedrzeć się na jawie do jej świadomości i zabrać ją do siebie. Broniła się, dopóki mogła, w końcu jednak musiała się poddać i wtedy opuściła salę. Nie pamiętała, co stało się potem. Dano jej środek uspokajający i położono do łóżka, a gdy się obudziła, mieli już następny problem, którym musieli się zająć. Opowiedział jej o tym Dan Robinson. Otóż Ed Ferguson i syntetyczna kobieta, Alleluja, uciekli. Włączono oczywiście nadajniki powrotne i zlokalizowano zbiegów w lesie na wschód od centrum. Za godzinę Dan zamierzał wysłać za nimi helikopter, który miał ich odszukać, gdy tylko wyjdą na otwartą przestrzeń.

— Kto poleci? — zapytała Elszabet.

— Teddy Lansford, Dante Corelli i jeden z pracowników ochrony. No i ja też.

— Mnie też policz.

Robinson pokręcił głową.

— Jest tylko sześć miejsc, Elszabet. Musimy zostawić dwa dla Fergusona i Allelui.

— Więc niech Dante zostanie. Powinnam nadzorować przebieg akcji.

— Dante jest kobietą silną i zaradną. Oni mogą być niebezpieczni, zwłaszcza Alleluja. Chciałbym zabrać Dante.

— W takim razie Lansford…

— Nie, Elszabet.

— Nie chcesz, żebym poleciała.

Robinson skinął głową i powiedział jakby zwracał się do dziecka:

— Właśnie, wreszcie zrozumiałaś. Nie chcę, żebyś leciała. Na spotkaniu praktycznie straciłaś przytomność, a przez ostatnie dwie godziny byłaś na środkach uspokajających. Jesteś cholernie słaba. Nie ma sensu, żebyś uganiała się helikopterem za dwojgiem niesfornych uciekinierów, którzy są zresztą najbardziej nieobliczalnymi i niemoralnymi jednostkami w całym centrum. W porządku? Zgadzasz się nie brać udziału w akcji?

Nie mogła nadal się upierać. Jednak reszta popołudnia upłynęła jej bardzo niespokojnie. Uciekinierzy zawsze byli poważnym problemem. Ona ponosiła odpowiedzialność nie tylko za stan psychiczny pacjentów, ale również za ich zdrowie fizyczne. Wbrew przepisom było każde opuszczenie terenu centrum bez zezwolenia, a zezwolenie takie wydawano wyłącznie przy podjęciu surowych środków bezpieczeństwa. Należało też brać pod uwagę aspekty prawne. Ferguson znalazł się w centrum po zamianie kary pozbawienia wolności na leczenie, a sztuczna kobieta, choć nie została uznana za przestępcę, była czasami niezwykle gwałtowna w zachowaniu, co stanowiło duże zagrożenie dla innych ze względu na jej nadludzką siłę. Zanim trafiła do centrum, zdarzało się jej wyrządzić ludziom poważne krzywdy w czasie dzikich ataków szału. Elszabet nie chciała dopuścić, by któreś z nich znalazło się na wolności. Gdy wrócą, trzeba będzie poddać ich rozszerzonemu podwójnemu kasowaniu i może jeszcze powtórnemu formowaniu profilaktycznemu. A co będzie, jeżeli uda im się wymknąć grupie pościgowej albo jeśli zranią kogoś z personelu?

Było więc czym się martwić, nie mówiąc o pozostałościach snu, z którymi wciąż jeszcze musiała się zmagać. No i ta horda tumbonde idąca w tę stronę, choć nie był to jeszcze naglący problem, jeżeli przyjąć, że znajdują się nadal w okolicach San Francisco. Jak na razie wystarczy, by wywołać ból głowy.

To były długie godziny.

Helikopter wrócił na krótko przed zachodem słońca. Elszabet zmęczona, ale znacznie spokojniejsza niż w ciągu dnia, wyszła na powitanie. Alleluja była nieprzytomna. Dante powiedziała, że musieli ją uśpić. Ferguson, brudny, obdarty i jakby speszony, wyszedł utykając na jedną nogę. Przedzierając się przez las uszkodził sobie poważnie kostkę, ale oprócz tego był w dobrej formie.

— Połóżcie go pod paksem i niech to odsypia — powiedziała Elszabet. — Rano, gdy już nam opowie, gdzież to się wybrał, zrobimy mu podwójne kasowanie. Poproście też Billa Waldsteina, żeby obejrzał tę kostkę. Przygotujcie kasowanie dla Allelui, gdy tylko się obudzi, i upewnijcie się, że jest solidnie związana, bo może znów zechce rozrabiać. Jutro zrobimy jej jeszcze jedno kasowanie.

Elszabet przerwała. Z helikoptera wyszedł jakiś obcy mężczyzna: wysoki, szczupły, zaniedbany, o błyszczących oczach. Spojrzała na Dana Robinsona.

— Kto to jest?

— Na imię ma Tom — powiedział Robinson. — Nie wiemy, jak się nazywa. Był z bandą drapaczy, gdy znaleźliśmy Fergusona i Alleluję. Drapacze uciekli, a on został i prosił, żeby go zabrać. Moim zdaniem to przypadek zaawansowanej schizofrenii paranoidalnej, jeśli potrzebujesz szybkiej diagnozy za dwa dolce. Jest jednak spokojny, łagodny i wygłodzony.

— Myślę, że możemy mu zapewnić kąpiel i kilka posiłków — rzekła Elszabet. — Biedny, obdarty łachmyta. Popatrzcie na te oczy. Widziały już niejedno, to jasne — ruszyła w stronę przybysza, który zmieszany, kręcił się niespokojnie. Zatrzymała się na chwilę, by spojrzeć znów na Robinsona. — Mówiłeś, że helikopter zabiera tylko sześć osób!

Uśmiechnął się do niej.

— To podaj mnie do sądu. Kłamałem.

— Tom jest głodny — odezwał się przybysz. — Tomowi jest zimno. Zaopiekujecie się mną?

— Tak, zaopiekujemy się tobą — odparła Elszabet.

Podeszła do niego. Jaki on dziwny — pomyślała. Inność promieniowała od niego jak zorza. Może jest schizofrenikiem, ale to, jak zauważył Dan, diagnoza za dwa dolce. Niewątpliwie miał pewne odchylenia. Te oczy, te ogniste oczy; oczy szaleńca albo oczy proroka, a może jedno i drugie.

— Nazywasz się Tom? — zapytała. — A jak dalej?

— Tom O’Bedlam — odpowiedział. — Biedny Tom, szalony Tom.

Uśmiechnął się. Nawet jego uśmiech miał w sobie tę dziwną moc. Wyciągnęła do niego rękę.

— No to chodź, Tomie O’Bedlam. Wejdźmy do środka. Tam się tobą zajmiemy, dobrze?

— Tom jest brudny, Tomowi jest zimno.

— Już niedługo — powiedziała.

Wzięła go za rękę. Gdy go dotykała, poczuła coś dziwnego, jakby coś wiło się i kotłowało w głębi jej umysłu. Przez chwilę pomyślała, że znów zawładnie nią Zielony Świat. Wszystko jednak szybko ustąpiło. Tom znów się uśmiechnął. Ich oczy spotkały się i coś, nie wiedziała co, przemknęło między nimi; jakby niewidzialna siła, moc. Chyba mamy tu coś niezwykłego — pomyślała — tylko co? Co?

4

Następnego ranka Tom obudził się jak zwykle przed świtem. Na moment zdezorientowało go to, że nie widzi rozjaśniającego się nieba przechodzącego od czerni do błękitu i ostatnich, jarzących się słabym światłem gwiazd. Nad sobą widział ciemność, a pod sobą czuł niemal zapomnianą miękkość łóżka. Zastanawiał się, gdzie jest i co się z nim stało.

Po chwili przypomniał sobie. Miejsce zwane centrum. Kobieta imieniem Elszabet, która zaprowadziła go wczoraj wieczorem do domku na skraju lasu i powiedziała: „Tu będziesz mieszkał, Tom”. Pokazała mu jak obsługiwać kran i prysznic, i inne urządzenia. Przypomniał sobie, jak mówiła: „Umyj się, a ja przyjdę za pół godziny i zabiorę cię na stołówkę, dobrze?” Dała mu nawet świeże ubranie: dżinsy, miękką koszulę flanelową. Leżała jak ulał. Potem Elszabet przyszła znowu i poszli do dużego budynku, w którym podawano posiłki. Obiad na talerzu, a nie ochłap pieczony na patyku nad ogniskiem przy drodze. Teraz już przypomniał sobie wszystko.

A więc nie śniło mu się to. Naprawdę tu jest. W tym pięknym, spokojnym miejscu. Wstał i wyszedł na ganek, by popatrzeć na smugi gęstej porannej mgły ścielące się między drzewami jak ospałe węże.

Wspaniale spało się znów w łóżku, prawdziwym łóżku z poduszkami i czystym prześcieradłem, i z przewodem usypiającym, który można było chwycić w dłoń, gdyby miało się trudności z zaśnięciem. No i ta cała reszta… Tom naprawdę nie pamiętał już, kiedy ostatni raz spał w łóżku. Gdy był z drapaczami, spał na jednym z dmuchanych materaców w tylnej części ciężarówki. Wcześniej, podróżując z Idaho, najczęściej sypiał pod gołym niebem. Tu i tam: pod drzewami, w jaskiniach albo w szczerym polu. Czasami, choć rzadko, zdarzało mu się również nocować w jakimś wypalonym starym domu w jednym z licznych wymarłych miast. Jeszcze wcześniej? Tego już nie pamiętał, ale nie miało to znaczenia. Teraz znalazł się tutaj. Centrum było bardzo przyjemnym miejscem. Czuł się tu inaczej, spokojniej. Zdumiewało go, że czuł się tu tak dobrze.

W półmroku dostrzegł niewyraźne kontury budynków: inne chatki, podobne do tej, w której mieszkał, szeroką murawę, następne domki i większe budynki położone dalej, na wzgórzu.

Spojrzał w niebo przesłonięte mgłą.

Gwiazdy wydawały się teraz być bardzo blisko Ziemi. Nie widział ich, gdyż zaczęło już prawie świtać, czuł jednak ich lśniącą obecność jak rząd świecących, niewidzialnych kul. To musi być święte miejsce — pomyślał. — Tak blisko do gwiazd. Wszystkie światy, które tak często odwiedzał w swoich wizjach, wydawały się być praktycznie w zasięgu ręki. Wystarczyło sięgnąć, dotknąć…

Wstrząsnął nim dreszcz podziwu. Te cudowne galaktyki, te miliony milionów światów tętniących życiem!

— Hej! — zawołał. — Witajcie Poro i Zygeroni! I wy, Thikkumuruu. I wy, bajeczni Kusereenowie, witajcie, witajcie!

Niebiosa ogłaszają chwałę Boga, a sklepienie niebieskie ukazuje Jego dzieło. Jakimż przywilejem było móc oglądać to wszystko: mnogość światów, bogata różnorodność kosmosu. Od ilu już miliardów lat te wspaniałe rasy panowały nad gwiazdami budując cywilizacje i imperia, łącząc ze sobą światy, przemierzając niewyobrażalne przestrzenie, stając się niemal bogami? A on widział to wszystko, obraz za obrazem, w swym zdumionym umyśle. Z początku oczywiście wyglądało to na zwykłe szaleństwo. Później jednak zaczął dostrzegać pewne regularności, choć nawet wtedy nie potrafił wszystkiego pojąć czy nawet zacząć pojmować. Tak jakby wyjął z koperty list zawierający każde słowo z każdej książki, jaką kiedykolwiek opublikowano, i wszystkie te słowa równocześnie z hukiem wpadły mu do głowy. To mogłoby każdego doprowadzić do obłędu.

On jednak żył z tym już na tyle długo, że potrafił niektóre informacje odczytać. Wiedział, które rasy rządzą królestwami gwiezdnymi obecnie, a które rządziły w epokach minionych. Wiedział, które ludy są lojalnymi poddanymi czekającymi, aż nastaną czasy ich świetności. Wszystko zapisane zostało w Księdze Słońc i Księdze Księżyców, które pozwolono mu czytać. To on został wybrany na jedynego, przez którego ludy wszechświata dawały się poznać mieszkańcom Ziemi. Teraz jednak informacje rozchodziły się szybko, wszyscy się o wszystkim dowiedzą, a potem nadejdzie moment, na który Tom czeka całe życie: gdy narody Ziemi mogły będą wejść wprost w te cudne światy, pokonując niezmierzone przestrzenie, by zostać obywatelami rozległych królestw galaktycznych.

Na niebie pojawiły się pierwsze promienie porannego światła, smugi mgły zaczęły się rozpraszać. Tom poczuł, że falanga galaktyk cofa się i znika. Przez moment, stojąc tam na ganku, odczuł dotkliwy ból samotności i porażki. Potem uczucie to ustąpiło i znów się uspokoił. Wszedł z powrotem do środka, umył się, włożył nowe dżinsy i koszulę. Ukląkł na dłuższą chwilę przy łóżku, by się pomodlić i podziękować za otrzymane błogosławieństwa. W końcu zdecydował się wyjść i rozejrzeć za śniadaniem.

Nie pamiętał dokładnie, który to budynek. W dziennym świetle wszystko wyglądało inaczej. Snując się po ośrodku napotkał człowieka ze zranioną nogą, nazywanego Edem, który wczoraj usiłował uciec. Wyglądało na to, że Ed również przechadza się po ośrodku bez celu. Tego ranka nie wyglądał najlepiej. Twarz miał nabrzmiałą, oczy czerwone i załzawione, usta gniewnie zaciśnięte. Poruszał się krokiem chwiejnym i niepewnym, jak gdyby był pijany. O tej porze!

Spotkali się na ścieżce.

— Hej — powiedział Tom — wstałeś dziś z łóżka lewą nogą?

Ed spojrzał na niego w milczeniu. Z bliska nie wyglądał na pijanego. Być może był chory, ale nie pijany.

— Kim jesteś, do diabła? — zapytał w końcu.

— Nazywam się Tom. Przywieźli nas tu wczoraj obu helikopterem. Nie pamiętasz?

— Nie wiem — odparł Ed. — W tej chwili nie wiem nic. Wracam prosto z kasowania. Wiesz, co to jest, prawda, stary?

— Kasowanie?

— Jesteś tu nowy?

— Przyleciałem wczoraj z tobą helikopterem.

— To będziesz musiał się sporo nauczyć — Ed przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę i wsparł się na białej plastikowej kuli. — Przy kasowaniu podłączają ci do głowy elektrody i świecą w oczy migającym światłem, i wpuszczają jakiś płyn do mózgu. To wymazuje pamięć krótkoterminową. Zapominasz większość tego, co działo się w przeddzień. Zapominasz nawet, co ci się śniło w nocy. To właśnie tutaj robią.

Tom zmrużył oczy.

— Dlaczego? To chyba jest wbrew prawu robić coś takiego z mózgiem.

— Robią to, żeby cię wyleczyć, gdy uważają, że pomieszało ci się w głowie. Tak cię właśnie leczą; jeszcze bardziej w niej mieszając. Zaczekaj tylko, ciebie też wezmą na kasowanie, chłopie, Tom czy jak się tam nazywasz. Gdy tylko zmierzą twoje fale mózgowe, wezmą się za ciebie.

— Za mnie? Nie — powiedział Tom lekko zaniepokojony. Ten człowiek źle na niego wpływał. Ten Ed, coś było z nim nie w porządku. Tom zaraz to zauważył, gdy Ed wyszedł wtedy z lasu przy drodze. Miał zranioną duszę, zamkniętą w sobie, pełną bólu i nienawiści. Przypominał Stidge’a: zły, zgorzkniały człowiek, któremu wydaje się, że wszyscy chcą go skrzywdzić. Tom uśmiechnął się i powiedział:

— Nie, mnie nie wezmą na kasowanie.

— Zobaczymy.

— Nie mnie — powtórzył Tom i zaśmiał się. — Tom biedny, nikt nie chce skrzywdzić Toma. Tom nikogo nie krzywdzi.

— Ty naprawdę jesteś wariatem, co?

— Biedny Tom. Tak, Tom jest wariatem. Biedny Tom, szalony Tom.

— Boże, gdzie oni cię znaleźli? — Ed nachmurzył się jeszcze bardziej. — Mówisz, że przyleciałeś tu ze mną wieczorem helikopterem? Skąd? Co ja w ogóle robiłem poza centrum?

— Próbowałeś uciec — odparł Tom — ty i kobieta imieniem Allie. Złapali was.

— Ach tak — pokiwał głową Ed.

— Przywieźli was z powrotem helikopterem. Wczoraj wieczorem, nie pamiętasz?

— Kompletnie nic — powiedział Ed. — To właśnie tu z tobą robią: zabierają ci pamięć.

— Nie — rzekł Tom — nie wierzę. To miejsce jest dobrym miejscem. Nie skrzywdziliby tu nikogo.

— Zaczekaj, stary, sam zobaczysz.

Tom wzruszył ramionami. Nie było sensu kłócić się z nim. Miał chorą głowę, wszystko się w nim kotłowało. Wystarczyło na niego spojrzeć. Tomowi żal było takich ludzi. Po Przejściu — pomyślał — wszyscy pozbędą się swoich cierpień. W objęciach gwiezdnych ludów każdy będzie wreszcie ukojony.

— Nie wiesz, gdzie mógłbym zjeść śniadanie? — spytał Tom.

— O tam, w tym szarym budynku na wzgórzu. Wejście jest z prawej strony.

— Dziękuję. Nie idziesz w tę stronę?

Ed skrzywił się.

— Wczoraj tak mnie napchali różnymi świństwami, że robi mi się niedobrze na myśl o jedzeniu.

— To do zobaczenia — powiedział Tom i ruszył żwawo w kierunku wzgórza. Powietrze poranka było świeże i ożywcze, ale wyglądało na to, że za jakiś czas zrobi się upał. Gdy był już w połowie drogi do kompleksu budynków, z jednego z nich wyszła Elszabet i pomachała ręką.

— Tom?

— Dzień dobry pani.

Podeszła do niego. Urocza kobieta — pomyślał. — Nie tak szokująco piękna jak, powiedzmy, Allie, ale Allie jest sztuczna, więc mogli ją zrobić tak piękną, jak chcieli. Elszabet jest po prostu ładna. Wysoka i smukła, długonoga, o cudownych, ciepłych, szarych oczach. Poza tym jest osobą dobrą, miłą i łagodną. Na pierwszy rzut oka widać, jaka jest życzliwa, czuła i pełna życia.

Nie znał wielu takich ludzi, z których dobroć i życzliwość wręcz emanowała. Przy tym wszystkim jednak było w niej jakieś napięcie, jak zaciśnięta pięść. Tom miał ochotę sięgnąć do jej wnętrza i rozluźnić tę pięść. Byłaby wtedy jeszcze piękniejsza.

— Idziesz na śniadanie? — spytała.

Tom skinął głową.

— To tam, prawda?

— Tak. Pójdę z tobą. Dobrze spałeś?

— Najlepiej od wielu miesięcy. Od lat. To był naprawdę mocny sen.

— Założę się, że tak mocny, że nawet nic ci się nie śniło.

— O nie, miałem sen. Zawsze mam sny.

Znów uśmiechnęła się tak ujmująco.

— Z pewnością masz bardzo ciekawe sny, prawda?

Tom szedł obok niej w milczeniu. Przypomniał sobie, że poprzedniego wieczoru też mówiła coś o snach. Gdy po kolacji zabrała go do swojego domku, wspomniała, że idzie zaraz spać, bo jest zmęczona, gdyż poprzedniej nocy miała dziwny sen, który wytrącił ją z równowagi. Pomyślał wtedy, że ona liczy chyba na to, że Tom spyta ją o ten sen, ale on nie miał na to ochoty. Teraz znów mówiła o snach. Za każdym razem, gdy poruszała ten temat, była spięta, nozdrza drgały jej z lekka, policzki się różowiły. Dlaczego oni tak się tutaj interesują snami? Przypomniał sobie, że mężczyzna o imieniu Ed, gdy mówił mu o kasowaniu, powiedział: „Zapominasz nawet, co ci się śniło w nocy”. Tom poczuł się trochę nieswojo.

Po chwili Elszabet znów odezwała się do niego:

— Czy mógłbyś przyjść do mnie do biura, gdy będziesz miał chwilę czasu, Tom? Chciałabym z tobą porozmawiać. To tam, w tym budynku na dole. Gdy wejdziesz do środka, zapytaj kogokolwiek, a powiedzą ci, gdzie można mnie znaleźć. Chciałabym dowiedzieć się więcej, co działo się wczoraj z Edem i Allelują tam za lasem. Dobrze? Chciałabym też z tobą porozmawiać o kilku innych sprawach.

— Jasne — powiedział — jasne. Wpadnę na pewno.

Dlaczego nie? Ci ludzie żywią mnie i dają mi schronienie. Oczywiście, że musi czegoś się o mnie dowiedzieć.

Zatrzymali się przed dużym szarym budynkiem. Stała blisko niego patrząc mu prosto w oczy. Była prawie jego wzrostu i stała naprawdę blisko. W pewnej chwili pomyślał, że obejmie go i przytuli mocno, ale ona tylko na moment oparła dłoń na jego przedramieniu i lekko ścisnęła. Zobaczył, że jej nozdrza znów lekko drżą, a na policzkach pojawiają się dwie czerwone plamki. Tak jakby trochę się go bała. Jakby wiedziała, że może sięgnąć do jej wnętrza i otworzyć tę zaciśniętą pięść w jej duszy. Bała się tego i bała się jego.

No cóż — pomyślał — jesteśmy w podobnym położeniu. Bo ja też się trochę pani boję, pani Elszabet.

Puściła jego rękę i odeszła pomachawszy jeszcze na pożegnanie. On też jej pomachał i wszedł na stołówkę. Było tam tylko kilka osób siedzących na ogół z dala od siebie. Tom usiadł bokiem przy wolnym stoliku. Umieszczona na stole maszyna rozświetliła się pytając, czego sobie życzy. Kawę i bułki, zadecydował. Maszyna powiedziała mu, które guziki nacisnąć. Nauczył się tego wczoraj przy kolacji. Myślał, że również maszyna przyjdzie i przyniesie mu kolację, ale posiłek przywiózł na stoliku na kółkach jakiś chłopiec, a dziś obsłużyła go dziewczyna. Bułeczki były tak dobre, że zamówił drugą porcję i jeszcze grapefruita. Wyglądało na to, że można za darmo zamawiać, co się chce i ile się chce. Biedny Charley — pomyślał — dlaczego tak się wystraszył i uciekł? Gdyby tego nie zrobił, też mógłby dzisiaj jeść darmowe bułeczki, kawę i grapefruita. Tom zastanawiał się, co się z nimi stało; z Charleyem, Buffalo, Stidge’em i innymi. Pewnie są już w Ukiah albo w drodze do Oregonu, błąkając się w swej wędrówce bez końca. Miał nadzieję, że gdziekolwiek się znajdą, nie wplatają się znów w kłopoty i nie dadzą się zabić, gdy Czas Przejścia jest już tak blisko. Wszystkie ich problemy skończyłyby się, gdyby udało się im dostać do gwiazd. Muszą tylko tego dożyć.

Gdy skończył jeść, siedział jeszcze chwilę przy stoliku ciesząc się, że nie musi wskakiwać w pośpiechu do ciężarówki i znów odjeżdżać gdzieś z drapaczami. Ciekawe, jak długo pozwolą mu tu zostać. Tydzień? Przyjemnie byłoby zostać tu przez tydzień. Później może udałoby się mu złapać okazję do San Francisco. Podobało mu się to miasto. Takie czyste i przyjemne. Szkoda że byli tam tylko kilka godzin. Wróci tam, bo zbliża się już październik i w regionach, w których miewali prawdziwą zimę, ta właśnie pora roku już się zaczynała. Jeśli ma spędzić jeszcze jedną zimę na Ziemi, niech przynajmniej będzie to zima w Kalifornii. Nie wiedział, kiedy zacznie się Przejście. Może za tydzień, może na Boże Narodzenie, a może dopiero na wiosnę? Wędrując na wschód od gór można zamarznąć na śmierć, ale tu, na wybrzeżu, nie trzeba obawiać się złej pogody.

— Hej, Tom!

Podniósł głowę. Przy drzwiach stołówki stał Ed z innym mężczyzną; niskim, krępym, z kręconymi włosami, ubranym w strój księdza katolickiego. Wydawało się, że szukają towarzystwa. Tom dał im znak, żeby podeszli.

— Myślałem, że źle się czujesz na myśl o jedzeniu — powiedział Tom.

— Poczułem się lepiej. Rozumiesz, świeże powietrze. Tom, to jest ojciec Christie. Ojcze — Tom.

— Ksiądz jest tu kapelanem? — spytał Tom.

Duchowny uśmiechnął się. Wyglądał na smutnego, zagubionego człowieczka.

— Kapelanem? Nie, nie. Jestem tu pacjentem, tak jak i ty.

Tom pokręcił głową.

— Ja nie jestem pacjentem.

— Nie? Ale przecież tu nie pracujesz.

— Jestem tylko gościem — odparł Tom — przejazdem. Miło mi poznać ojca. Sam jakiś czas byłem kaznodzieją w Idaho i w stanie Waszyngton. Oczywiście to zupełnie co innego niż ksiądz, ale byłem całkiem niezły. Parafianom nie przeszkadzało, że zwariowałem. Myśleli sobie, im większy wariat, tym lepiej, tym bardziej święty.

— Nie używamy tu słowa „wariat” — zauważył ojciec Christie.

— Przecież to zupełnie dobre słowo — odparł Tom. — Czy to coś złego powiedzieć „wariat”? Czy to coś złego być wariatem?

— Mówisz, że jesteś wariatem? — zapytał Ed.

— Ja to wiem. Mam wizje. Czy to nie zwariowane? Przepływają mi przed oczami inne światy. Zawsze miałem, od małego, mnóstwo wizji, jak… jak zwariowane.

Ed i ojciec Christie spojrzeli na siebie. Ed powiedział:

— Inne światy? Jak w kosmicznych snach?

— Sny kosmiczne? Tak, ale nie tylko wtedy, gdy śpię.

— Ojciec Christie też ma kosmiczne sny. Podobnie jak wszyscy w tym cholernym miejscu. Przepraszam ojca. To znaczy wszyscy oprócz mnie. Ja ich nie mam, ale znam je wszystkie: zielony świat, dziewięć słońc, czerwona gwiazda i niebieska…

— Zaraz, zaraz — przerwał mu delikatnie ojciec Christie — czy to znaczy, że jest więcej kosmicznych snów?

— Siedem — powiedział Ed. — Nie wie ojciec o tym, bo co rano ma kasowanie, ba, nie pamięta ojciec nawet własnych snów. Jest ich siedem. Mam pewne sposoby zapisywania informacji. Dziś ojciec znów miał zielony świat. Ale skasowali go, sukinsyny. Jeszcze raz ojca przepraszam.

Tom słuchał zdumiony.

Ksiądz potrząsnął głową i rzekł:

— Nie wiem, nic nie wiem. A co ze śniadaniem?

— Mam lepszy pomysł — stwierdził Ed. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął kilka małych flaszeczek. — Czy nie za wczesna pora? Może po jednym? Mam tu kanadyjską, burbona, szkocką. Proszę, a to coś specjalnie dla ojca: flaszeczka irlandzkiej. Tom, a ty pijesz?

Ojciec Christie odparł ze smutkiem:

— Nie mogę, Ed, wiesz o tym.

— Nie?

— Chyba zapomniałeś, pewnie przez to kasowanie. Jestem alkoholikiem. Mam wszczepioną w przełyk płytkę sumienia. Jeśli jakikolwiek alkohol znajdzie się w moim gardle, natychmiast zwymiotuję. Nie pamiętasz, co? Może twój przyjaciel Tom zechce się napić.

— Płytka sumienia — mruknął Ed — no tak, zapomniałem. Te wszystkie urządzenia, które w nas wtykają… Płytki sumienia, żebyś nie pił, nadajniki powrotne, żebyś nie uciekł. Dranie, wetkną nam jedną i drugą szpilkę i mogą nami sterować jak maszynami. Nie bądź głupi, Tom, lepiej czym prędzej stąd znikaj, rozumiesz?

— Na razie są dla mnie bardzo mili.

— Mówię ci, nie bądź głupi. Napijesz się?

— Nie, dziękuję.

— A ja tak. Zdrowie! — Ed otworzył flaszkę i przyłożył do ust. — Ach, tego mi było trzeba — poweselał nieco. — A więc ty też masz wizje innych światów, tak? Boże, tak chciałbym też coś takiego zobaczyć. Chociaż jedną, żeby tylko dowiedzieć się, o co tyle szumu.

— Nie miałeś nigdy wizji?

— Ani razu — odparł Ed. Jego podkrążone oczy rozbłysły gniewem i cierpieniem. — Ani razu! Wiesz, jak wam wszystkim zazdroszczę tych waszych zielonych światów i niebieskich, i tych dziewięciu słońc, i całej reszty? Dlaczego ja ich nie widzę? Coś cholernie wielkiego dzieje się wokół, coś, czego nikt nie potrafi zrozumieć, coś ogromnie ważnego, a ja jestem od tego zupełnie odcięty. Wkurza mnie to, rozumiecie? Wkurza!

Więc to tak — pomyślał Tom. Teraz wiedział już, skąd wzięło się cierpienie w tym człowieku i co mógłby spróbować dla niego zrobić. Chciałby przecież jakoś mu pomóc.

— Daj mi którąś z tych flaszek — powiedział.

— Którą chcesz?

— Wszystko jedno.

— Proszę, napij się burbona.

Tom chwycił flaszkę, obejrzał ją, otworzył i przystawił do ust. Ciemny napój popłynął mu do gardła. Był ostry, mocny i smaczny. Uderzał natychmiast. Tom dawno już nie pił, więc teraz rozkoszował się amerykańską whisky, czując jak wpływa do wszystkich zakamarków duszy. Dobrze — pomyślał — na pewno mi się uda. Wszystko będzie dobrze. Odwrócił się do Eda.

— Musisz przestać przejmować się tymi snami, rozumiesz?

— Przestać się przejmować, mówisz. Ja się nie przejmuję, jestem tylko trochę wkurzony. Czy ja jestem nienormalny, czy co? Dlaczego nie widzę czegoś, co wszyscy widzą?

— Uspokój się — powiedział Tom. Wziął głęboki oddech, położył dłoń na dłoni Eda, pochylił się w jego stronę i rzekł:

— Zobaczysz. Obiecuję ci to. Będziesz też miał sny, Ed, tak jak wszyscy. Ja to wiem. Pokażę ci, jak to zrobić, dobrze? Dobrze?

5

— Poniedziałek, 8 października 2103 roku. — Jaspin siedział na tylnym siedzeniu swego samochodu i mówił do złocistej siatki wbudowanej w kapsułę pamięci, którą trzymał w ręku. — Wjechaliśmy już dość głęboko w północną Kalifornię, obozujemy na otwartym terenie około pięćdziesięciu mil na wschód od zatoki San Francisco. Marsz przybierze teraz nowy kierunek, gdyż Senior Papamacer zdecydował, by skręcić na zachód i przejść przez Oakland, zanim znów skierujemy się na północ. Do tej pory unikaliśmy wjeżdżania do dużych miast. Wydaje mi się, że Senior ma teraz wielką ochotę przeciąć zatokę i wkroczyć do San Francisco, które jak twierdzi, jest dużym skupiskiem sił galaktycznych. Nawet on jednakże zdaje sobie sprawę, że byłaby to decyzja z punktu widzenia logistyki nierozważna, a być może wręcz niemożliwa do zrealizowania, ponieważ San Francisco jest miastem małym i dostępnym jedynie od strony mostu. Próby wprowadzenia takich tłumów do San Francisco spowodowałyby poważne zakłócenia zarówno dla miasta, jak i dla nas. Nie byłoby miejsca do rozbicia obozu, a główne drogi wylotowe mogłyby zostać zablokowane, co z kolei mogłoby oznaczać zatrzymanie całego marszu. Dojedziemy więc tylko do Oakland, które jest łatwo dostępne drogą lądową i ma dość miejsca na obozowiska na wzgórzach na wschodnich obrzeżach miasta. Gdy już tam dotrzemy, tysiące mieszkańców z pewnością do nas dołączy, a być może jeszcze więcej przybędzie z San Francisco. Dobrze się składa, że dalej, wzdłuż wybrzeża aż do Mendocino nie ma większych skupisk ludzkich, gdyż liczba uczestników marszu zbliża się szybko do punktu, w którym jakakolwiek kontrola nad tłumem stanie się całkowicie niemożliwa. Już w tej chwili jest to największa masowa migracja od czasu zakończenia Wojny Pyłów, a jako że Senior Papamacer zamierza przed nastaniem zimy dotrzeć co najmniej do Portland, a może nawet do Seattle, istnieje obawa, że poważne zakłócenia…

— Barry?

Jaspin podniósł głowę zniecierpliwiony. Przy oknie stała Jill stukając pięścią w dach samochodu.

— O co chodzi?

Pierwszy raz od dwóch czy trzech dni miał okazję uzupełnić swoje zapiski i chciał właśnie wprowadzić wiele ważnych informacji. Cokolwiek by to nie było, czy ona nie może poczekać jeszcze pół godziny?

— Ktoś do ciebie.

— Powiedz mu, że będę za pięć minut.

— Jej — poprawiła go Jill.

— Co?

— To kobieta. Kręcone rude włosy, wygląda trochę jak tramp, ale z klasą. Mówi, że jest z San Francisco.

— Chcę opracować notatki — powiedział Jaspin. — Nie znam żadnych rudzielców z San Francisco. Czego ona chce ode mnie?

— Niczego. Chce uzyskać audiencję u Seniora. Doszła już aż do Bacalhau, a Bacalhau powiedział jej, że powinna rozmawiać z tobą. Wygląda na to, że teraz ty tu jesteś szefem do spraw natchnionych anglosaskich dziwek.

— O Boże — westchnął Jaspin — no dobrze, powiedz jej, żeby zaczekała pięć minut. Tylko dokończę. Gdzie ona jest?

— Przy ołtarzu Maguali-ga — odpowiedziała Jill.

— Pięć minut — powtórzył.

Jego uwaga została już jednak rozproszona. W swej kronice chciał omówić zmiany w strukturze etnicznej procesji tumbonde. Pierwsi uczniowie Seniora Papamacera, głównie pochodzenia południowoamerykańskiego i afrykańskiego, rozpłynęli się w tłumie Amerykanów pochodzenia meksykańskiego, przybyłych z rolniczych obszarów doliny Salinas w okolicy Monterey. Teraz, z kolei, dalej na północy, zaznaczył się napływ wiejskiej ludności anglosaskiej, który również spowodował zmiany w ogólnym kształcie etnicznym wyprawy. Nowi wyznawcy nie mieli pojęcia o dionizyjskich elementach tumbonde, o pogańskim szale i ekstazie; oni słyszeli tylko o obiecanym bogactwie i życiu wiecznym, którego mieli dostąpić, gdy Chungira-Który-Przyjdzie zstąpi wreszcie na Ziemię przez otwarte wrota na biegunie północnym, chcieli „być przy tym, o tak, Panie”. Już teraz stwarzało to zakłócenia w marszu, a z pewnością będzie jeszcze gorzej, zwłaszcza jeśli Senior Papamacer nadal zechce rządzić in absentia, jak robił to już od jakiegoś czasu zamknięty w swoim autokarze. Zapisanie obserwacji musiało jednak teraz zostać odłożone. Jaspin zdawał sobie sprawę, że aby to zrobić, powinien był zamknąć się sam na godzinę lub dwie. Teraz było już za późno. Wyłączył kapsułę i wysiadł z samochodu.

Było gorące, parne popołudnie. Upał prześladował ich przez całą drogę w głąb stanu i jak na razie nic nie wskazywało, że zacznie się pora deszczowa. Mówiono, że deszcze zaczynają się tu w październiku, ale widocznie nie w tym październiku. Niskie, okrągłe wzgórza porośnięte suchą, letnią trawą brązowiły się w monotonnym krajobrazie okolicy. Wszystko było wyschnięte, wypalone, złocistobrązowe i czekało na nadejście zimy.

Wszędzie między wzgórzami, w całej dolinie, jak okiem sięgnąć, widać było tylko pielgrzymów tumbonde niczym falujące morze. W centrum tkwiły autobusy, w których podróżowali Senior i Seniora, Rada Wewnętrzna i figury bóstw. Obok znajdowała się duża łata poświęconej ziemi z ołtarzami, szałasem krwawych ofiar i Studnią Ofiarną. Wszystko było przygotowane dokładnie tak, jak na wzgórzu pod San Diego. Gdziekolwiek się znaleźli, zawsze rozkładali cały ten kram. Dalej, poza centralną, świętą strefą, widać było mnóstwo połatanych namiotów, dziesiątki tysięcy pielgrzymów, niezliczone kopcące ogniska, rozwrzeszczane dzieci, biegające wszędzie psy i koty oraz wszystkie, jakie można sobie tylko wyobrazić, zdezelowane samochody zaparkowane w chaotycznych stadach. Jaspin nigdy jeszcze nie widział tylu ludzi w jednym miejscu, a było ich z dnia na dzień coraz więcej. Zastanawiał się, jak wielka będzie armia tumbonde za miesiąc? Za dwa miesiące? Ciekaw był też, co się stanie, gdy dotrą do granicy kanadyjskiej, a właściwie obecnie Republiki Kolumbii Brytyjskiej. I co stanie się, gdy miesiąc za miesiącem posuwać będą się na północ, zacznie się zima, a Chungira-Który-Przyjdzie nie nadejdzie? Senior Papamacer obiecał, że nie będzie już zimy, gdy Maguali-ga otworzy wrota. Ale Senior Papamacer spędził całe życie w Rio, w Tijuana, w San Diego. Cóż on, u diabła, wie o zimie?

Mam to gdzieś — pomyślał Jaspin. — Bogowie pomogą. A jeśli nie, to nie. Nie moja w tym głowa. Przez te wszystkie lata kierowałem się głową i jak na tym wyszedłem? Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. Jasne że tak.

Znalezienie owej kobiety nie sprawiło mu kłopotu. Tak jak powiedziała Jill, stała przed ołtarzem Maguali-ga, wpatrując się w dziewięć kul z kolorowego szkła, jakby spodziewała się, że bóg o wyłupiastych oczach w każdej chwili może się zmaterializować w jej obecności. Była niższa, niż Jaspin sobie wyobrażał (nie wiedzieć dlaczego myślał, że będzie wysoka) i nie tak olśniewająca. Mimo to była bardzo atrakcyjna. Jill powiedziała, że wygląda na trampa z klasą.

Jaspin znał trampów i wiedział, co to znaczy mieć klasę, ale w tym przypadku obydwa określenia były chybione. Wyglądała na kobietę energiczną i zaradną, która trochę świata widziała. Kobieta przedsiębiorcza — pomyślał.

— Chciała pani widzieć się ze mną? — zapytał. — Jestem Barry Jaspin, asystent Seniora.

— Lacy Meyers — przedstawiła się. — Przyjechałam właśnie z San Francisco. Muszę zobaczyć się z Seniorem Papamacerem.

— Muszę?

— Chcę — powiedziała — bardzo chcę.

— To będzie trudne — odparł. Stwierdził nagle, że stoi bliżej niej, niż jest to potrzebne, ale nie cofnął się. Właściwie to naprawdę bardzo atrakcyjna kobieta. Około trzydziestki, może trochę więcej. Miała ciasno ułożone włosy, które tworzyły coś na kształt czepca ze ściśniętych, malutkich pierścionków, oczy w kolorze głębokiej, lśniącej zieleni, delikatny spiczasty nos, ładne policzki i może nieco zbyt grube usta. — Czy to ma być wywiad dla prasy? — zapytał.

— Nie, audiencja. Chciałabym, żeby mnie przyjął. — Była napięta; wystarczy dotknąć, a zaraz eksploduje. — On jest może najważniejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek istniał, rozumie pan? Przynajmniej dla mnie. Chcę uklęknąć przed nim i powiedzieć, co dla mnie znaczy.

— Ci wszyscy ludzie, których pani widzi, chcą tego samego, pani Meyers. Myślę, że rozumie pani, jak wielkimi obowiązkami obarczony jest Senior i chociaż chciałby on, by każdy wierny miał do niego swobodny dostęp, jednak jest to niemożliwe.

Zielone oczy rozbłysły.

— Chociaż na minutę! Pół minuty!

Chciał jej pomóc, ale wiedział, że jest to zupełnie niemożliwe. Mimo to wciąż zastanawiał się, czy nie potrafiłby znaleźć jakiegoś sposobu. Czy to dlatego, że jest tak atrakcyjna? Gdyby była brzydka — zastanawiał się — albo stara, albo gdyby była mężczyzną, czy przeszłoby ci to choć przez głowę?

— Dlaczego to takie pilne? — zapytał.

— Bo on otworzył mi oczy. Bo przez całe to cholerne życie w nic nie wierzyłam. Myślałam tylko, jak uczynić je łatwiejszym dla Lacy Meyers, aż tu nagle on sprawił, że jest coś świętego we wszechświecie, że są prawdziwi bogowie, którzy kierują naszym losem, że to wszystko to nie głupi żart, że… że… nie muszę chyba panu mówić, co to jest nawrócenie? Pan też musiał przez to przejść, skoro jest pan tutaj.

Jaspin skinął głową.

— Myślę, że mamy ze sobą wiele wspólnego.

— O, z pewnością. Od razu to spostrzegłam. — I śledziła pani drogę tumbonde nawet tu, w rejonie zatoki? Nie sądziłem…

— Nie wiedziałam o tumbonde nic aż do czasu, gdy kilka tygodni temu dotarliście do tej części stanu. Ale bogów widziałam przez całe lato. W lipcu miałam wizję; sen; czerwone słońce i niebieskie i płyta z białego kamienia, a na niej postać ze złotymi rogami wyciągająca do mnie rękę…

— Chungira-Który-Przyjdzie — wtrącił Jaspin.

— Tak, tylko wtedy o tym nie wiedziałam. Nie wiedziałam, co to, u diabła, jest. Ale sen wciąż powracał i powracał, a za każdym razem widziałam wszystko wyraźniej, a ta postać poruszała się i chyba coś do mnie mówiła. Czasami były też i inne takie istoty, a potem przyszły kolejne wizje: widziałam dziewięć słońc Maguali-ga, widziałam niebieskie światło… jak on się nazywał… Rei Ceupasseara? Widziałam różne rzeczy. Mówię panu, myślałam, że zwariowałam, że cały świat zwariował, bo wiedziałam, że wszyscy, których znam, również mają te wizje. Nie wiedziałam, co to wszystko znaczy. Nikt nie wiedział. Dopiero gdy przeczytałam o Seniorze Papamacerze i zobaczyłam jego obrazy, obrazy bogów…

— Stworzone przez komputer, hologramy.

— Tak, a potem wszystko zaczęło się zgadzać. Zobaczyłam całą prawdę o tym, że bogowie przybędą na Ziemię i będzie wielkie święto, i nadejdą dobre czasy. Zrozumiałam, że Senior Papamacer musi być ich prawdziwym prorokiem. Wiedziałam już, że muszę przybyć tu i dołączyć do pielgrzymki do Siódmego Miejsca, i być częścią tego, co się stanie. Chciałabym tylko podziękować osobiście Seniorowi. Chcę paść przed nim na kolana. Przez całe życie szukałam jakiegoś boga, rozumie pan? Byłam pewna, że nigdy go nie znajdę. A teraz… teraz…

Jaspin ujrzał zbliżającą się Jill. Może niepokoi się, że zadaję się z inną kobietą? Schlebiało mu nawet, że w ogóle ją to obchodzi. Ją, która wracała co noc cuchnąca słodkim, tłustym olejkiem do włosów używanym przez Bacalhau i potem Bacalhau zmieszanym z jej własnym. Puszczała się na lewo i prawo z całą Radą Wewnętrzną, a on nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miała ochotę kochać się z nim. Jego żona, Jill, czyżby miała teraz być zazdrosna? Mało prawdopodobne.

Zresztą gdyby nawet była zazdrosna, to, do cholery, nie miała prawa narzekać. Cały miesiąc już czuł się przez nią tak podle. Jeśli więc poznałby jakąś atrakcyjną kobietę i również się jej spodobał…

Lacy mówiła dalej:

— Najśmieszniejsze w tych kosmicznych sprawach jest to, że kilka lat temu byłam wplątana w oszustwo, polegające na obiecywaniu ludziom podróży na inne planety. Sprzedawaliśmy im nawet posiadłości, które nie istniały; tak jak w starym numerze z zagospodarowaniem dna oceanu: dajcie nam pieniądze, a my wsadzimy was w ekspres na Betelguzę V. Prowadził to wszystko Ed Ferguson, chytry, sprytny organizator, a ja rozpracowywałam dla niego rynek. Cóż, nakryli go. Mieli wsadzić go do Rehabu 2, ale miał dobrego adwokata… Jill podeszła do Jaspina.

— Czy jest on w stanie w czymś pani pomóc? — zwróciła się do Lacy.

— Opowiadałam właśnie panu Jaspinowi, jak się to dziwnie złożyło, że pracowałam z mężczyzną, który prowadził nieuczciwe przedsiębiorstwo oferujące wyprawy w gwiazdy, zanim jeszcze wizje pojawiły się na Ziemi. Miał iść do więzienia, ale wysłali go tylko do jednego z ośrodków kasowania pamięci, niedaleko Mendocino, gdzie mają z niego zrobić porządnego człowieka. Może im się uda.

— Moja siostra April też tam jest — powiedziała Jill. — To się nazywa Nepenthe, blisko Mendocino.

— Twoja siostra? — zdziwił się Jaspin. — Nie wiedziałem, że masz siostrę.

Lacy roześmiała się.

— Jaki ten świat mały, nieprawdaż? Założę się, że Ed i pani siostra mają w tej chwili wspaniałą, fascynującą randkę. Ed zawsze szalał za kobietami.

— Za April nie będzie szalał — odparła Jill. — Jest gruba jak świnia. Zawsze taka była. No i ma nie po kolei w głowie. Z pewnością pani przyjaciela Eda stać na coś lepszego od April. — Teraz zwróciła się do Jaspina — Gdy skończycie, Barry, idź do autokaru Rady, dobrze? Przygotowują się do rytuału Siedmiu Galaktyk na dziś wieczór i Lagosta chce, żebyś pomógł podłączyć generator polifazowy.

— Dobrze — rzekł Jaspin — będę za pięć minut.

— Miło było poznać panią, pani… hm… — powiedziała Jill i oddaliła się.

— Niezbyt uprzejma, prawda? — stwierdziła Lacy.

— Niegrzeczna i złośliwa — dodał Jaspin. — Po przyjęciu religii zrobiła się zgorzkniała. To moja żona.

— Pańska żona?

— W pewnym sensie. Pewnego dnia Senior zdecydował, że mamy się pobrać. Nie zastanawiając się długo dał nam ślub, może miesiąc temu. To ze względu na rytuały, inicjację, rozumie pani. Trzeba być w jakimś związku. Nie można powiedzieć, że to szczęśliwe małżeństwo.

— Też mi się tak wydaje.

Jaspin wzruszył ramionami.

— Gdy wrota zostaną już otwarte, nie będzie to miało żadnego znaczenia, ale do tego czasu… do tego czasu…

— Tak, może to być przykre.

— Dobrze więc — powiedział — muszę pomóc teraz w przygotowaniach do dzisiejszej ceremonii, ale chcę powiedzieć, że postaram się załatwić pani audiencję. Nie będzie to łatwe, bo ostatnio jest bardzo zajęty, ale może jakoś mi się uda. To nie są czcze obiecanki, zrobię, co będę mógł. Dlatego że znam to uczucie, gdy jest się zwykłym nędznym śmiertelnikiem XXII wieku, żyjącym pozornym życiem, i nagle zostaje się wyniesionym na wyżyny i widzi się, że oprócz własnej gównianej wygody jest jeszcze coś, dla czego warto żyć. Tak jak mówiłem, wiele nas łączy. Postaram się spełnić życzenie, z którym przyszła pani do mnie.

— Bardzo się cieszę i doceniam to — odpowiedziała.

Podała mu rękę. Przez moment miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i pocałować, ale nie zrobił tego, choć ciepło i wdzięczność promieniujące z jej oczu z pewnością były autentyczne.

Загрузка...