ROZDZIAŁ CZWARTY

Gdym już ogolił swój świński ryj

I beczkę trunku pochłonął,

Własną swą skórę w gospodzie zastawiam

Jak strojną szatę złoconą.

Druhną mą szara sowa,

Księżyc jest moją panią,

Krzyczący kaczor, nocne krakanie

Memu smutkowi grają.

Tymczasem śpiewam:

„Strawy, napoju,

Napoju, strawy, odzienia.

Pani czy dziewczę,

Nie lękaj się Toma,

On nie krzywdzi żadnego stworzenia.”

Pieśń Toma O’Bedlama

1

Dla Elszabet był to spokojny wieczór. O siódmej, w stołówce dla personelu we wschodnim skrzydle głównego budynku, zjadła niewielką kolację: sałatkę, jakąś pieczoną rybę. Do tego odrobina wina z jednej z małych winnic w okolicy. Siedziała przy stoliku razem z Lew Arcidiacono, który był elektrykiem i mechanikiem centrum, jego dziewczyną, Rhoną, pomocnicą Dante Corelli na oddziale fizykoterapii i Mugiem Watsonem, szefem utrzymania terenów ośrodka. Nikt z nich tego wieczoru jakoś nie kwapił się do rozmowy, z czego Elszabet była nawet zadowolona. Po kolacji poszła na godzinę do sal rekreacji, by posłuchać koncertów klawesynowych Bacha w wersji holowizyjnej.

O wpół do dziesiątej zmierzała już ścieżką w stronę swojego domku na drugim końcu centrum. Tak, to był spokojny wieczór.

Wieczory Elszabet zawsze miały spokojny przebieg. Ostatnie sesje z pacjentami odbywały się zwykle około siedemnastej; były to najczęściej porady, ocena postępów leczenia czy też interwencje w przypadkach pogorszenia stanu, jeśli takie się zdarzyły. Później spotykała się jeszcze indywidualnie z pracownikami, by omówić problemy dotyczące pacjentów i ich samych. Do 18.30 praca na ogół się kończyła i zaczynała się część towarzyska dnia. Dla Elszabet nie było to nic szczególnego. Najpierw wczesna kolacja, której nie jadła zresztą w stałym towarzystwie, lecz siadała tam, gdzie akurat było miejsce. Po posiłku godzinę lub dwie spędzała oglądając filmy, słuchając muzyki lub kąpiąc się w basenie, po czym wracała do domku. Oczywiście sama. Zawsze sama, z wyboru. Czasem trochę jeszcze czytała lub słuchała muzyki, ale światło gasło u niej niezmiennie na długo przed północą.

Od czasu do czasu zastanawiała się, co oni wszyscy o niej myślą. Dlaczego tak atrakcyjna kobieta stroni od towarzystwa? Czy uważają ją za dziwacznego samotnika? No cóż, mają rację. Czy myślą, że jest nietowarzyskim, aseksualnym, aroganckim snobem? O nie, mylą się. Trzyma się ostatnio na uboczu, bo tego chce, bo tego potrzebuje. Ci, którzy znają ją lepiej, rozumieją to. Na przykład Dan Robinson. Na pewno wie, że ona nie chce nikogo urazić. Chce tylko zamknąć się w sobie, żeby odpocząć, żeby dać zmęczonej duszy trochę czasu na zaleczenie ran. W pewnym sensie jest tu pacjentem, tak samo jak ojciec Christie, Nick Podwójna Tęcza czy też April Cranshaw, bez względu na to, czy ktoś o tym wie, czy nie. Od lat żyje na skraju przepaści. Do Centrum Nepenthe przyszła, żeby leczyć innych, ale i siebie. Różnica polega tylko na tym, że zamiast poddawać się codziennemu kasowaniu pamięci, aby wymazać z umysłu sprzeczności i uformować nową, zdrową osobowość, próbuje terapii na własną rękę poprzez życie ostrożne i rozważne oraz mozolną odbudowę nadwątlonych sił.

To miejsce jest dla niej sanktuarium. Życie poza centrum wyniszczyło ją, tak jak wszystkich; niepewność, stresy, lęk. Świadomość, iż świat, który dany był wszystkim ludziom, stoi u progu zagłady. Elszabet nabrała przekonania, iż to właśnie jest syndrom Gelbarda w całej okazałości; świadomość, że współczesny świat żyje na skraju przepaści.

Tak wpłynęła na ludzkie umysły Wojna Pyłów. Od stu lat ludzie żyli w strachu przed okropnościami wojny nuklearnej; przerażającym błyskiem oślepiającego światła, leżącymi w gruzach miastami, stopionymi ciałami ludzi. Gdy apokalipsa wreszcie nadeszła, wszystko odbyło się spokojnie. Bez bomb, za to z pyłem radioaktywnym, o wiele mniej spektakularnym, lecz o wiele bardziej podstępnym i nieuchronnie niszczącym. Całe połacie lądu stały się martwe, podczas gdy w innych regionach życie na pozór toczyło się dalej normalnie. Narody rozpadły się, porozbijane na wiele grup, oddzielonych od siebie pasmami pyłu. Rozpoczęły się wędrówki, przewroty, nastąpił paraliż transportu i łączności. Upadła kultura, do głosu zaczęły dochodzić prymitywne instynkty. Rozpadały się społeczeństwa, rozpadały się osobowości ludzi. Czas apokalipsy. Zdarzyło się już wiele złego, a mimo to ludzie wciąż uważali, że nadejdzie coś jeszcze gorszego, choć nikt nie potrafił powiedzieć, co to miałoby być.

Czy te dziwaczne sny coś takiego zwiastują? Kto może to wiedzieć? Czy są one skutkiem, czy też przyczyną? Czy wszyscy odchodzą od zmysłów? Czy wszyscy już zwariowali? Elszabet sądziła, że jest w lepszym stanie niż inni, dlatego też przebywa tu w charakterze lekarza, a nie pacjenta. Nie oszukiwała się jednak. W tym rozbitym i okaleczonym świecie ciągle żyje się w zagrożeniu. W każdej chwili można runąć w otchłań jak ojciec Christie, April czy Nick. Tylko miłosierdzie boże wciąż ją chroni, ale nie wiadomo przecież, jak długo jeszcze może to potrwać. Idzie więc przez życie ostrożnie, jak po polu minowym. Nie można pozwolić sobie na żadne wstrząsy emocjonalne czy uczuciowe zaangażowanie. Niech inni mają burzliwe romanse — pomyślała. — Niech oni zwyciężają i ponoszą klęski.

Nie mogłaby, rzecz jasna, powiedzieć, że nie brakuje jej seksu. Czasami straszliwie jej brakowało. Tęskniła za tym cudownym, ciepłym uściskiem, dłońmi na jej piersiach, brzuchem na jej brzuchu, oczami wpatrzonymi w jej oczy, nagłym, gwałtownym pchnięciem i gorącą powodzią spełnienia: jego, jej, ich. Nie zapomniała jeszcze tych uczuć. Tęskniła za obecnością drugiej osoby, wyłączając nawet seks, za kojącą świadomością, że jest jeszcze ktoś, że nie trzeba zmagać się z życiem w pojedynkę. Kiedyś tak było, może kiedyś znów tak będzie? Nie teraz jednak, nie tutaj, nie tak blisko przepaści. Najbardziej obawiała się, że gdyby to przyszło, mogłoby przecież w każdej chwili znów odejść. Lepiej nie próbować. Zaczekać, aż poczuje się silniejsza. Czasem zadawała sobie pytanie: jeśli nie teraz, to kiedy? Nie umiała na nie odpowiedzieć.

Zrzuciła z siebie ubranie i wyszła na chwilę na pogrążoną w mroku werandę.

Noc była ciepła. Z wierzchołków drzew odzywały się sowy. Cudowne, północnokalifornijskie lato potrwać miało jeszcze co najmniej kilka tygodni. Jest wrzesień. Czasami deszcze zaczynają się dopiero w połowie listopada. Jakiż to kontrast, gdy nagle nie kończący się ciąg upalnych dni ustępuje nieubłaganym ulewom zimy w hrabstwie Mendocino. Bywa, że leje całymi tygodniami, cały grudzień, styczeń, luty. A potem znowu jest wiosna, drzewa się zielenią, a nasiąknięta wodą ziemia powoli się osusza.

W oddali słychać było śmiechy. Personel się wygłupia — pomyślała. Dla niektórych to miejsce było wielkim, całorocznym obozem dla dorosłych. Popracować w dzień, poszaleć wieczorem, zabawić się w tym czy innym domku. Na weekend wyskoczyć do Mendocino, wpaść do jakiejś restauracji czy coś w tym rodzaju. W całej okolicy Mendocino było miejscem najbardziej zbliżonym do miasta. Pięćdziesiąt lat temu przeżywało nawet spory rozkwit, próbując rywalizować z San Francisco o miano głównego miasta północnej Kalifornii. Działo się to w czasie, gdy San Francisco wciąż wstrząsane było tektonicznymi ciosami. W końcu jednak stało się jasne to, co wszyscy i tak przez cały czas wiedzieli; ze względu na położenie to właśnie San Francisco, a nie Mendocino, predestynowane było do roli metropolii. Tak czy inaczej, Mendocino też można było uznać za miasto i podobno dało się tam spędzić przyjemny weekend. Tak, nawet w tych czasach można było miło spędzać czas, jeśli posiadało się umiejętność przymykania oczu na niezbyt przyjemne aspekty rzeczywistości.

Znów śmiech, tym razem oktawę wyżej, jakieś piski. Elszabet uśmiechnęła się i poszła do łóżka. Może trochę muzyki do poduszki — pomyślała. — Bach? Nie, wystarczy na dzisiaj Bacha. Kwintet smyczkowy Schuberta? Jasne. Ciepła pajęczyna głębokiego, melodyjnego, nastrojowego dźwięku. Zaprogramowała automatyczne wyłączenie po odtworzeniu utworów i włożyła sześcian. Położyła się rozmyślając raczej o jutrzejszym zebraniu niż o muzyce. Sny kosmiczne w Vancouver, w San Diego, w Denver. Wszędzie. Paolucci wybiera się tu z San Francisco ze specjalnym raportem. Możliwe, że przyjedzie również Leo Kresh aż z San Diego. Ponoć w San Diego dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Ale przecież wszędzie dzieją się dziwne rzeczy. Jeszcze po południu, gdy byli na plaży, śmiała się z teorii Dana Robinsona, który sugerował, że sny mogą być przekazem ze zbliżającego się do Ziemi statku kosmicznego obcych. Pomyślała wtedy, że to zwariowany pomysł. Teraz już wcale nie była tego pewna. Ciekawe czy Robinson pracował jeszcze nad swą teorią, żeby sprawdzić, na ile może być prawdopodobna. Zapytam go jutro na zebraniu, czy…

Pogrążyła się we śnie.

Tej właśnie nocy dopadła ją kosmiczna wizja.

Najpierw pojawiła się zieleń. Cienkie smugi gęstej, wełnistej mgły wkradły się do jej głowy. Była jeszcze na tyle świadoma, by zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje, a zarazem na tyle śpiąca, by się nie bronić. Walczyła z tym tak długo, jak umiała. Nie wiedzieć skąd nadchodziła inwazja mistycznej, obcej tajemnicy. Nie potrafiła już się jej przeciwstawić. Poddała się prawie z ulgą. Dobrze — powiedziała do wizji — niech się stanie. Chyba już czas, widocznie kolej na mnie.

Zieleń.

Zielone niebo, zielone powietrze, zielone chmury. Cały krajobraz składał się z różnych odcieni zieleni; zbocze wzgórza, rzeka w dolinie i rozpościerające się po horyzont łąki. Wszystko wyglądało łagodnie i przyjaźnie. Spokojny krajobraz tropikalny. Okazałe, bezlistne drzewa o smukłych, zielonych pniach i poskręcanych jak sprężyny łuskowatych gałęziach. Słońce z trudem przebijało się przez zasłonę z zielonej mgły. Zapewne ono też było zielone, choć trudno byłoby stwierdzić to z całą pewnością.

Coś ją wzywało.

Ujrzała krystaliczne istoty, giętkie i delikatne, o długich kończynach i lśniącej skórze. Na każdej z czterech stron głowy błyszczał rząd trojga ciemnych oczu. Wszyscy posuwali się w stronę wielkiego, połyskliwego namiotu na wzgórzu zapraszając ją, by udała się z nimi. Wołali ją po imieniu: „Elszabet, Elszabet!” Wypowiadali to jednak budzącym grozę pozaziemskim głosem, brzmiącym jak stłumiony, odbijający się wielokrotnie echem szept połączony z niesamowitym świstem i dudnieniem odległej wichury. „Elszabet, Elszabet!”

„Idę”, powiedziała chwytając ich chłodne, krystaliczne ręce, które uniosły ją dalej. Płynęła tuż nad ziemią. Od czasu do czasu trącały ją w stopy źdźbła grubej, mięsistej trawy, a wtedy czuła ostre, ale nie przykre pieczenie i słyszała dźwięk dzwonków.

Wpływali właśnie do pawilonu. Wyglądał, jakby zrobiony był ze szkła. Było to jednak szkło w szczególnym gatunku: sprężyste, ciepłe i nieco podobne w dotyku do gumy, jak zamrożone łzy. Wszędzie przesuwały się delikatne krystaliczne istoty kłaniając się, uśmiechając i gładząc ją po ramieniu. Wypowiadali swoje imiona. Książę taki a taki, hrabina taka a taka. Między nimi przechadzał się krystaliczny kot. Gdy otarł się krystalicznym uchem o jej nogę, spostrzegła, że jej nogi również są kryształowe, podobnie jak całe ciało, lśniące i cudowne. Ktoś podał jej napój. Smakował jak kwiaty, a przepływając przez jej przezroczyste ciało rozbłysnął tysiącem wspaniałych kolorów. „Smakuje ci?”, pytali. „Napijesz się jeszcze? Elszabet, Elszabet.” Oto jeden z książąt, a obok niego księżna, jeszcze jeden książę i markiz. „Popatrz, popatrz, tam w dole jest miasto. Chcesz je? Nazwiemy je twoim imieniem, jeśli chcesz. Już załatwione. Elszabet, Elszabet.”

Wszyscy gratulowali jej. Otoczyli ją, słyszała delikatny brzęk poruszających się kończyn, jak srebrzysty szept kołyszących się na wietrze ozdób choinkowych. „Podoba ci się tutaj, Elszabet? Podobamy ci się? Mamy dla ciebie wiersz. Gdzie jest wiersz? Gdzie poeta? O, jest tutaj. Miejsce dla wiersza! Przejście dla poety!” Jeden z krystalicznych, którego wcześniej nie widziała, wyższy od innych, podszedł do niej uśmiechając się nieśmiało. „Chodź”, powiedział, „mam dla ciebie wiersz.”

Wyszli z namiotu, a zieleń spłynęła na nich jak szmaragdowy deszcz.

Włożył jej coś do rąk; jakiś dziwny, mały przedmiot przypominający szklaną układankę złożoną z warstw przezroczystego tworzywa. W środku widać było sieć obracających się, błyszczących oślepiająco szklanych trybików. „Oto twój wiersz”, rzekł znowu, „nazywam go Elszabet.” Dotknął pudełeczka, z którego natychmiast wystrzelił do nieba snop zielonego światła. Z pawilonu dał się słyszeć brzękliwy odgłos owacji. „Elszabet”, mówili wszyscy, „Elszabet, Elszabet.”

Zielone światło gęstniało dookoła, spowijając ją coraz ściślej, a powietrze było niemal wyczuwalne dotykiem. Takie ciepłe, puszyste. Takie zielone, zielone, zielone.

Nagle znieruchomiała, drgnęła i odwróciła się z westchnieniem. W oddali, poprzez zieleń zobaczyła silne żółte światło, które nagle wyzwoliło w niej niejasny lęk. Głos z jej wnętrza ponaglał do powrotu. Po chwili stwierdziła, że to jej własny głos mówił: Musisz być ostrożna. Czy wiesz, dokąd idziesz? Czy wiesz, co się tam z tobą stanie? To takie zachęcające, takie kuszące, ale uważaj, Elszabet. Jeżeli zajdziesz za daleko, może nie być już stamtąd powrotu.

A może to się już stało? Może jesteś już za daleko? Może już nie da się wrócić? Dotknęła znów wiersza i znów wydobyło się z niego zielone światło, poeta uśmiechnął się, a krystaliczni wiwatowali i powtarzali jej imię. Jakie to wszystko zielone — pomyślała Elszabet — jakie piękne. Jakie zielone, jakie zielone, jakie zielone.

2

Znów więc mieli zabijać.

Tom przyjął to ze spokojem. Jeśli podróżuje się z zabójcami, trzeba się z tym liczyć. Co nie znaczy, że mu się to podobało. Nie zabijaj, napisane było w Biblii, na samym początku. „Nie będziesz mordował”, mówił Jezus. Nie można polemizować z tym przykazaniem. Oczywiście w czasie wojny przykazania są zawieszone, a teraz świat w pewnym sensie znajduje się w stanie wojny, gdyż każdy podnosi rękę na każdego. Może i tak.

Siedział skulony w przedniej części ciężarówki, spoglądając na ciało Rupe’a spoczywające na tylnym siedzeniu. Rupe sprawiał wrażenie śpiącego. Miał zamknięte oczy, na jego szerokiej, okrągłej twarzy malował się spokój. Wydawać się mogło, że za chwilę zacznie chrapać. Mujer i Charley ułożyli go z tyłu w pozycji siedzącej, a Stidge owinął w pasie starym kocem, by zakryć wypaloną laserem na wylot ranę w brzuchu. Naprawdę wydawało się, że śpi. Cóż, Rupe, nawet gdy żył, nie miał wiele do powiedzenia.

A oni znów szli zabijać. Życie za życie, właściwie dwa za jedno. Nie, to nie tak — pomyślał Tom. — To nie jest zwykła zemsta. Mieli zamiar zabijać, gdyż był to jedyny sposób na zapewnienie sobie bezpieczeństwa: wyeliminowanie tamtych dwóch. W czasie wojny trzeba eliminować nieprzyjaciół. Może zresztą nie zdołają znaleźć tych chłopców z farmy. Miasto ma przecież milion zaułków, milion piwnic. Mogli się ukryć gdziekolwiek. Mieli przecież z pięć minut przewagi nad pogonią, a jeśli nie pięć, to co najmniej dwie, trzy, więc może uciekną? Szkoda, że trzeba teraz zabijać, gdy Ostatnie Dni są już tak blisko, gdy Przejście ma się lada chwila rozpocząć. Jeśli umrzesz teraz, ominie cię Przejście. Żal byłoby gnić w ziemi ze wszystkimi zmarłymi w przeszłości, gdy żywi wyruszać będą w drogę do gwiazd. To straszne, stracić wszystko w ostatniej chwili. Biedni chłopcy.

— Rupe — odezwał się Tom. — Hej, Rupe?

Odpowiedziała mu cisza. Tom wyjął instrument.

— Mogę zaśpiewać, Rupe?

Wydawało się, że Rupe nie ma nic przeciwko temu.

— Świetnie — powiedział Tom i zaśpiewał:

Na górę wysoką do nieba,

W zarośla doliny dalekiej,

Na łów nie śmiemy wyruszyć

Z obawy przed podłym człowiekiem.

— Słyszałeś to już kiedyś, Rupe? Chyba nigdy. I chyba nigdy nie usłyszysz.

Mała gromada, zacna gromada,

Wędruje bractwo całe,

Kurtka zielona, biała czapeczka

I sowie piórko białe.

Usłyszał stukanie w ciężarówkę. Nie wyjrzał nawet na zewnątrz. Charley? Tak szybko z powrotem? Wzruszył ramionami i śpiewał dalej:

Wysoko, hen, na wzgórzu

Stary król zasiada,

Tak stary jest i siwy,

Umysłem już nie włada.

Znów pukanie, jeszcze głośniejsze i gniewny głos:

— Otwieraj to cholerne okno! Słyszysz czy nie? Otwieraj!

Tom zmarszczył brwi, wychylił się w przód i spojrzał na zewnątrz. Zobaczył obcego mężczyznę; niskiego, o chłodnych, niebieskich oczach, ze złocistymi, kręconymi włosami i kędzierzawą brodą tegoż koloru. Mężczyzna był najwyraźniej czymś poruszony. Tom zastanowił się przez chwilę, co powinien zrobić. Charley powiedział mu: „Zostań tu w ciężarówce i nikomu nie otwieraj”.

Tom uśmiechnął się, pokiwał głową i odsunął się od okna. Poczuł nadchodzącą wizję. Ten sam przeraźliwy dźwięk głęboko w mózgu. Świst wiatru. Światło nieznanych słońc rozbłysło w jego umyśle; niebieskie, białe, pomarańczowe.

Wciąż jednak słyszał gniewny głos z zewnątrz:

— Rusz stąd to auto albo ja się tym zajmę — mówił złotowłosy mężczyzna waląc pięścią w metalowe drzwi. — Kto ci powiedział, że tu wolno parkować? Gdzie masz swoje pieprzone zezwolenie? O, ta twoja ciężarówka nie ma nawet rejestracji. Otwierasz, do cholery, czy nie?

— Oto Wielki Mistrz Imperium — powiedział Tom spokojnie. — Ten blask, ta światłość. Nie widzisz go, co? Właściwie ich. To złożony byt. Trzy dusze w jednej. Czujesz tę moc? Taki Wielki Mistrz ma moc związywania i rozwiązywania. Wśród wojowników Sorgaz krąży opowieść, że w czasie odwrotu sił Theluvary, który nazwano Wielką Abdykacją, Wielki Mistrz sam stał pomiędzy Sorgazjanami a Źródłem Potęgi i wszyscy zostaliby pochłonięci, gdyby nie… och, spójrz na te kolory, popatrz tam!

— Nie słyszę, co mówisz, walnięty palancie! Otwórz to cholerne okno, jeśli chcesz ze mną rozmawiać!

Tom uśmiechnął się. Milczał. Z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej. Wciąż słychać było gniewny głos:

— W imieniu prawa, jako funkcjonariusz straży miejskiej miasta i hrabstwa San Francisco, stwierdzam, że pojazd ten narusza artykuł 117 Kodeksu Cywilnego, w związku z czym…

Teraz Tom usłyszał inny głos, dobrze mu znany.

— W porządku stary, właśnie mieliśmy odjechać. Mój kolega, tam w środku, nie może prowadzić samochodu; względy medyczne. Ten drugi też nie.

Był to głos Charleya.

Tom z wysiłkiem przeniósł swą świadomość z powrotem do otaczającego go świata. Niebieskie, pulsujące słońce zgasło, a za nim białe i pomarańczowe.

— Wszystko w porządku — powiedział Charley — możesz nas wpuścić, Tom.

Tom zobaczył Mujera i Stidge’a stojących obok Charleya. Po drugiej stronie ulicy stali Nicholas, Choke, Tamale i Buffalo. Trzymali dwóch młodych śmiertelnie przerażonych mężczyzn. Chłopcy z farmy — pomyślał. — Niedobrze.

Tom odezwał się nieśmiało:

— Ten człowiek stukał w ciężarówkę. Nie wiedziałem…

— Dobrze, dobrze — rzekł Charley — otwórz.

Tom zdziwił się, dlaczego Charley sam nie otwiera drzwi. Przecież ma chyba klucz? Charley wyglądał już na zniecierpliwionego. Tom wychylił się i nacisnął klamkę. Gdy drzwi się odsunęły, Charley odskoczył na bok, a Stidge z Mujerem chwycili złotowłosego pod ręce i wepchnęli do środka rzucając go twarzą w dół na podłogę.

— Co jest — wymamrotał stażnik — jestem funkcjonariuszem straży…

Urwał, gdy Stidge uderzył go czymś w tył głowy. Wtedy wszyscy rzucili się do ciężarówki: Charley, Nicholas i Choke, Tamale i Buffalo i dwóch chłopców z farmy.

— Dobra, ruszaj Mujer! — zarządził Charley. — Nie możemy tu zostać.

Mujer wskoczył za kierownicę i ciężarówka odpłynęła szybko środkiem ulicy.

— Czego chciał? — spytał Toma Charley. — Co ci mówił?

— Nie jestem pewny — odparł Tom — coś o parkowaniu tutaj. I o braku rejestracji. Walił w drzwi, ale ty mówiłeś, żeby nikogo nie wpuszczać, a potem wróciłeś i…

— Więc to naprawdę glina — mruknął Charley. — Pieprzony strażnik — sięgnął do kieszeni policjanta, wyjął błyszczący przedmiot przypominający komputer, przyłożył go do ucha, pokiwał głową, po czym rozdeptał na kawałki.

— Teraz nie mają z nim kontaktu — powiedział — ale musimy się go pozbyć. Pozbyć się gliniarza, cholera!

— Tak to jest, jak się zostawia świra przy samochodzie — zauważył Stidge.

— Dobrze, dobrze — rzekł Charley.

— A z tym parkowaniem tu to też nie był taki dobry pomysł.

— No dobrze, w porządku.

— Gdzie mam jechać? — zapytał Mujer.

— Skręć w lewo — powiedział Charley — a potem jedź prosto. Jak zobaczysz drogowskazy na Most Złotej Bramy, to pojedziesz w tamtą stronę i dalej na północ, aż wyjedziemy z miasta. Tylko prowadź spokojnie. Tego by tylko brakowało, żeby zatrzymał nas patrol drogowy. Cholera, ale bagno! — pokręcił głową.

— Już wyjeżdżamy z San Francisco? — spytał Tamale. — Tak szybko?

Charley odwrócił się w jego stronę.

— A co, chciałbyś zostać? Mamy trupa w aucie, porwaliśmy gliniarza i jeszcze musimy załatwić dwóch facetów, a ty chcesz tu zostać? Wprowadźmy się do hotelu i wydajmy przyjęcie dla burmistrza! O Jezu, Tamale, Jezu Chryste!

— To chyba drogowskaz na most, prawda? — zapytał Mujer.

— A jak ci się wydaje? Most Złotej Bramy, jak byk!

— Nie byłem pewny — odparł Mujer.

— Mujer ma trochę kłopotów z czytaniem — wtrącił Stidge — nie uczył się za dobrze, co Mujer?

Chinga tu madre — odciął się Mujer. — Pija! Hi jo de puta!

— Co on mówi? — spytał Stidge.

— Mówi, jak mu się strasznie podobają twoje rude włosy — wyjaśnił Choke.

— Jeżeli nie zostajemy w San Francisco, to gdzie jedziemy, Charley? — spytał Buffalo.

— Później ci powiem, dobrze? — odpowiedział Charley. — Mujer, zaraz jak skończy się most, skręć w pierwszy zjazd i wal prosto, aż dojedziemy do podmiejskiej drogi, a potem w stronę plaży. — Potrzasnął znów głową i uderzył się dłonią w czoło. — Ale to idiotyczne, ale idiotyczne! Mogliśmy zostać w San Francisco przez całe lato, a tu co? Beznadzieja! Nie pamiętam, żeby kiedyś coś tak głupio spieprzyć.

— Dobrze jedziemy? — spytał znowu Mujer.

— Tak, dobrze. Stań tutaj.

— Ostatnie Dni już prawie nadeszły — rzekł wtedy Tom. — Zbliża się Czas Przejścia. Oszczędź ich, Charley. Nie pozbawiaj ich szansy na Przejście.

Charley spojrzał na niego ze smutkiem.

— Chciałbym, Tom, ale nie mamy wyboru — dał znak pozostałym. — No dobra, wysadźcie ich z ciężarówki na pobocze.

Policjant z San Francisco wciąż leżał twarzą w dół, od czasu do czasu jęcząc. Stidge wywlókł go na zewnątrz. Nicholas i Buffalo wypchnęli za nimi chłopców z farmy, którzy trzęśli się ze strachu. Jeden z nich miał mokro w spodniach. Mieli może, według Toma, po osiemnaście, dwadzieścia lat.

Tom przemówił:

— I dzierżył On w prawicy siedem gwiazd, a z ust Jego wysunął się miecz obosieczny. Oblicze Jego jaśniało jak słońce, a gdy Go ujrzałem, upadłem jak martwy u Jego stóp. On zaś położył na mnie dłoń mówiąc: „Nie lękaj się. Ja jestem Alfą i Omegą. Jestem, który żyje, a martwym był i żyć będę na wieki. Ja mam klucze do piekieł i śmierci bram.”

— Na razie wystarczy, Tom — odezwał się Charley. — Ustawcie ich na skraju wąwozu. Dobrze, teraz odsuńcie się.

Odbezpieczył laserową bransoletkę i wystrzelił trzy krótkie wiązki; najpierw w policjanta, następnie w starszego z chłopców i wreszcie w młodszego. Żaden z nich nie jęknął.

— Kurwa mać! — mruknął. — Co za parszywe, niepotrzebne bagno. W porządku, zrzućcie ich do wąwozu, tylko daleko w dół.

Choke i Buffalo zrzucili strażnika, natomiast Nicholas z Mujerem i Tamale ze Stidge’em zajęli się pozostałymi.

— Teraz Rupe — rzekł znów Charley. — Zabierajcie go trochę dalej i też zrzućcie.

Choke spojrzał na niego zdziwiony.

— Na miłość boską, Charley…

— A co chcesz zrobić? Zabrać go ze sobą na pamiątkę? A może wyprawić mu chrześcijański pogrzeb? Daj już spokój; zrzućcie go i spadajmy stąd, do diabła!

— Powiesz nam wreszcie, dokąd jedziemy? — spytał Buffalo.

— Teraz mogę wam powiedzieć, bo nikt już nie podsłucha. Pojedziemy na północ, do hrabstwa Mendocino. Tam jest dużo lasów, można się świetnie ukryć, bo tego właśnie teraz potrzebujemy; dobrej kryjówki. — Przerwał na chwilę, patrząc jak Nicholas, Tamale i Stidge ciągną ciężkie ciało Rupe’a na skraj wąwozu i zrzucają je w gęste krzaki na samym dole. — Dobrze, ruszajmy.

— Zabieramy świra? — spytał Stidge. — To ryzykowne po tym, co widział.

— Jedzie z nami — odparł Charley. — Wszędzie tam, gdzie my. W porządku, Tom? Zostajesz z nami.

— „Ja jestem Alfą i Omegą, początkiem i końcem”, rzecze Pan — powiedział Tom drżąc z lekka, mimo że po tej stronie mostu było o wiele cieplej niż w San Francisco — który jest, który był i który przyjdzie. Wszechmogący.

— To prawda, Tom — rzekł Charley łagodnie — to prawda. Chodź już do ciężarówki. Wszyscy do ciężarówki.

3

— Jezu, ale upał! — powiedział Jaspin, gdy karawana tumbonde zjechała z gór na szeroką płaszczyznę doliny San Joaquin. Czuł się przygnieciony olbrzymią, złowrogą masą nieruchomego, rozgrzanego powietrza, niemalże zbyt gorącego, by nim oddychać. Stary samochód Jaspina był trzeci w długiej procesji, zaraz za parą zdezelowanych autokarów wiozących Seniora, Seniorę i Radę Wewnętrzną.

— To niemożliwe, niewiarygodne. Ten upał. Dokąd, u diabła, jedziemy? Na Saharę?

— W stronę Bakersfield — odparła Jill. — Jesteśmy kawałek drogi na południe od Bakersfield.

— Wiem, ale tu jest jak na Saharze. Jak dwie Sahary, jedna na drugiej. Chryste, jeśli rzeczywiście jedziemy na biegun północny, to szkoda, że nie jesteśmy już trochę bliżej celu.

Wydawało mu się, że za chwilę niebo stanie w płomieniach. Tak jakby ciepło z całej doliny skumulowało się i toczyło na południe jak rozpalona do białości kula do gry w kręgle, a po rozbiciu się o ścianę gór Tehachapi czekało tam, by ich pochłonąć.

— Myślę, że zatrzymamy się tu na noc — powiedziała Jill. — Widzisz? Wciągają flagi.

— Ale dopiero jest trzecia — zauważył Jaspin.

— Nic nie szkodzi, spójrz na autokar Seniora. Flagi wciągnięte.

Miała rację. Wyjrzał przez okno i zobaczył kilku ludzi tumbonde kręcących się na dachu prowadzącego autokaru i ustawiających pstrokate sztandary, które były sygnałem do zatrzymania i rozbicia obozu na noc. Autokar skręcił z autostrady w lewo, na otwarte pole. Tak samo zrobił drugi, a po nim również, wzruszywszy ramionami, Jaspin. Za Jaspinem cała osobliwa karawana autokarów i samochodów, wozów i ciężarówek zjeżdżała z drogi w lewo. Pojazd za pojazdem, jak dziwaczna, gigantyczna gąsienica, podążały w ślad za autokarem Seniora.

Jaspin ustawił swój samochód za drugim, pomarańczowo-czarnym autokarem wiozącym jedenastu członków Rady Wewnętrznej i większość figur bogów. Wysiadł. Odwrócił się i, osłoniwszy oczy przed ostrym popołudniowym słońcem, spojrzał na cienką wstążkę drogi wznoszącej się stromo w góry, z których niedawno zjechali. Sznur pojazdów ciągnął się aż po widnokrąg. Prawdopodobnie ostatnie nie minęły jeszcze Gorman, a może nawet koniec ogona jest jeszcze przed przełęczą Tejon, może dopiero w Castaic? Niewiarygodne, niewiarygodne. To wszystko jest absolutnie niewiarygodne — pomyślał. On sam za jedną z najbardziej niewiarygodnych rzeczy uważał swój własny w tym udział. Tu, na czele całej procesji, o krok za Radą Wewnętrzną. Był oczywiście obserwatorem, antropologiem, ale to tylko połowa prawdy, a może nawet mniej. Zdawał sobie sprawę, że przybył tu również jako uczeń Seniora. Złożył wyznanie wiary, przyjął tumbonde i jechał na północ, by oczekiwać otwarcia wrót i przyjścia Chungiry-Który-Przyjdzie. Ostatniej nocy, leżąc w niespokojnym śnie na dmuchanym materacu obok samochodu na jakiejś opuszczonej ulicy, tam gdzie kiedyś było Gorman czy Eagle Rock, miał wizję. Ujrzał jednego z nowych bogów dostojnie przemierzającego świat, w którym wszystko, również niebo, było zielone. Bóg, wspaniała, wielka istota, pozdrowił go i zwracając się do niego po imieniu obiecał mu wielką szczęśliwość po transformacji świata. Jakie to wszystko dziwne — pomyślał Jaspin.

— Popatrz tam — powiedział. — Oto marsz wielkiej hordy Mongołów.

— Nie powinieneś mówić w ten sposób, Barry.

— Czy powiedziałem coś złego?

— Horda Mongołów! Co za porównanie! Oni byli najeźdźcami, barbarzyńskimi rabusiami, a to jest święta procesja.

Jaspin spojrzał na nią. Była mokra i błyszcząca od potu. Koszulkę miała kompletnie przesiąkniętą, wyraźnie było widać pod nią kształt piersi. Blask jej oczu napawał lękiem. Blask prawdziwej wiary — pomyślał. Zastanowił się, czy i jego oczy czasem tak wyglądają. Mało prawdopodobne.

— Co, może nie jest święta?

— Ależ oczywiście.

— Czasem mówisz tak lekceważąco.

— Naprawdę? — powiedział Jaspin. — To chyba takie skrzywienie antropologa. Nie potrafię uwolnić się od roli chłodnego obserwatora.

— Mimo że wierzysz?

— Tak, mimo to.

— Żal mi cię — powiedziała.

— Daj spokój, nie przejmuj się.

— Nie podoba mi się, że robisz sobie z tego wszystkiego żarty. Horda Mongołów i w ogóle…

— No dobrze — odparł — jestem nonszalancki, więc zastrzel mnie. Mam to w genach. Nic na to nie poradzę. Mam we krwi pięć tysięcy lat nonszalancji.

Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia, pozostawiając smugę na zroszonej potem skórze. Odsunęła się. Ostatnio coraz częściej to robiła.

— No przestań już — powiedział — przepraszam, że byłem nonszalancki.

— Jeśli to horda Mongołów — powiedziała Jill — to ty jesteś jednym z nich. Nie zapominaj o tym.

— Masz rację, nie zapomnę.

Odwróciła się, poszperała chwilę po samochodzie i wydobyła butelkę wody z torby chłodniczej. Pociągnęła długi łyk i odłożyła z powrotem do torby nie częstując go. Potem podeszła do autokaru Seniora Papamacera i zaczęła mu się przyglądać.

Nowa Jill — pomyślał.

Odkąd wyruszyli z San Diego z karawaną tumbonde, dostrzegł w niej pewną małą zmianę. Może nawet wcale nie tak małą. Zrobiła się chłodna, wytworzył się pomiędzy nimi dystans. Nie była już tym bezdomnym dzieckiem, usłużnym i nieśmiałym. Stała się bardziej pewna siebie. Nie okazywała już wdzięczności wspaniałemu człowiekowi, doktorowi Barry’emu Jaspinowi z UCLA za to, że łaskawie pozwolił sobie towarzyszyć. Nie było już uwielbienia w szeroko otwartych oczach, skończyły się nabożne spojrzenia skierowane na domniemanego kustosza całej mądrości rasy ludzkiej. A seks, tak łatwy i swobodny w ciągu pierwszych tygodni, coraz bardziej przygasał przechodząc już prawie do historii. No tak, Jaspin wiedział, że jest to raczej nieuchronne. Przerabiał już to wszystko z innymi kobietami. Był tylko zwykłym człowiekiem, ulepionym z tej samej gliny, co wszyscy, a ona musiała prędzej czy później to sobie uświadomić.

Zaczynała dostrzegać, że nie jest tak cudowny, jak widziała go w swoich marzeniach, zaczynała patrzeć na niego trzeźwo. W porządku, przecież ją ostrzegał. „Nie jestem szlachetną, romantyczną, intelektualną postacią, za jaką mnie uważasz”, powiedział jej wyraźnie na samym początku. Mógł też powiedzieć jej, że nie jest szalonym, namiętnym kochankiem, jakim sobie go wyobrażała, ale nie było takiej potrzeby; miała dość czasu, by się o tym osobiście przekonać. Dobrze, dobrze, w końcu bycie uwielbianym nie jest znów takie wspaniałe, zwłaszcza jeżeli uwielbienie opiera się na złudzeniach.

Działo się jednak jeszcze coś innego, budzącego obawę. Ona wciąż była czcicielem, osobowością zależną, a jedyną zmianą, która w niej zaszła, stało się przeniesienie uczuć podziwu i uwielbienia z niego na bogów tumbonde. Całym szacunkiem, jaki do niego miała, teraz obdarowany został Senior Papamacer, ziemski namiestnik Chungiry-Który-Przyjdzie. Podejrzewał, że byłaby skłonna zrobić wszystko, czego by sobie życzyli tumbonde. Absolutnie wszystko.

Popatrzył znów na południe, na stromą ścianę gór. Pojazdy wciąż zjeżdżały w dolinę nie kończącym się łańcuchem. Był to piąty dzień podróży. Liczebność pielgrzymki wzrastała codziennie. Wybrali drogę oddaloną nieco od wybrzeża, by uniknąć kłopotów z ruchem drogowym i władzami wielkich miast nadmorskich. Jechali przez takie miejscowości, jak Escondido, Vista i Corona, następnie przez wschodnie obrzeża Los Angeles. Podróż była wolna, z licznymi postojami na obrzędy, modlitwy i ogromne, rytualne posiłki. Całą wieczność trwało, zanim kolumny ruszyły w drogę na sygnał do wymarszu. Prawdopodobnie większość tych, którzy tu są, jedzie z procesją od San Diego. Tumbonde nie byli znani poza południową częścią hrabstwa San Diego, gdzie mieszkały duże społeczności uchodźców, ale w miarę posuwania się karawany wciąż przyłączały się tłumy. Może było już łącznie z pięćdziesiąt tysięcy? A może sto tysięcy? Prawdziwa horda Mongołów na trasie.

— Jaspijn?

Odwrócił się i zobaczył jednego z dostojników tumbonde, imieniem Bacalhau. Coraz łatwiej można było ich rozróżnić. Mimo upału Bacalhau miał na sobie pełny rynsztunek tumbonde: buty, getry, kurtkę, a nawet sombrero czy też jakiś przypominający je czarny, płaski kapelusz z szerokim rondem.

— Senior, on chce widzieć ciebie — powiedział Bacalhau i spojrzał na Jill. — I ciebie też.

— Mnie? — spytała zdziwiona.

Jaspin też był zaskoczony. Nie dlatego, że Senior Papamacer wzywał go na audiencję, bo zrobił to również wczoraj wieczorem i dwa dni wcześniej, za każdym razem częstując Jaspina długim, rozwlekłym monologiem z powtarzającymi się wciąż wątkami. Monologi dotyczyły pierwszych wizji Maguali-ga i Chungiry-Który-Przyjdzie, które nawiedziły Seniora Papamacera dwa czy trzy lata temu. Wtedy to Senior zrozumiał, że został wybrany na proroka nowych bogów. Ale Jill? Do tej pory Senior Papamacer wydawał się nie wiedzieć o jej istnieniu.

— Wy przychodźcie — powiedział Bacalhau. — Oboje.

Zaprowadził ich do autokaru Seniora. Wóz pomalowany był w barwy Maguali-ga. W środku spoczywały olbrzymie papierowe postacie Prete Noira Negusa i Rei Ceupasseara złożone na masce po obu stronach przedniej szyby. Przy wejściu rozsiadło się pół tuzina członków Rady Wewnętrznej: Barbosa, Cotovela, Lagosta, Johnny Espingarda, Pereira i szósty, nazwiskiem Carvalho albo Rodrigues; Jaspin nie był do końca pewny. Tak jak Bacalhau wszyscy ubrani byli w galowe kostiumy tumbonde; niektórzy rozluźnili jedynie kołnierzyki.

— Maguali-ga, Maguali-ga — powiedział Lagosta znudzonym głosem.

— Chungira-Który-Przyjdzie — odpowiedziała Jill, zanim Jaspin zdążył otworzyć usta.

Lagosta spojrzał na nią z błyskiem zainteresowania w chłodnych oczach, ale trwało to tylko chwilę. Popatrzył też na Jaspina lodowatym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Kim jesteś, żałosny branco, nędzny półgłówku, że zajmujesz Seniorowi tyle czasu?” Jaspin odpłacił mu podobnym spojrzeniem. Twoje nazwisko znaczy „homar”, a Bacalhau to „dorsz”. Też mi nazwiska. Homar, dorsz. Święci apostołowie proroka.

— Przepraszam panów — powiedział Jaspin.

Mężczyźni z Rady Wewnętrznej, rozłożeni na schodach do autokaru, rozstąpili się. Powietrze we wnętrzu pojazdu było ciężkie i stęchłe, w dodatku panoszył się tu kwaśny zapach jakiegoś dziwnego kadzidła. Z autokaru wyciągnięto siedzenia, a wnętrze podzielono brokatowymi zasłonami na trzy małe pomieszczenia: przedsionek, kaplicę w środkowej części i sypialnię dla Seniora Papamacera i Seniory Aglaibahi z tyłu.

— Zaczekać — powiedział Bacalhau. Odsunął ciężką zasłonę i wszedł do kaplicy. Kurtyna zasunęła się za nim i po chwili Jaspin usłyszał cichą rozmowę w języku portugalskim.

— Rozumiesz, co mówią? — spytała Jill.

— Nie.

— Jak myślisz, o co im chodzi?

Jaspin pokręcił głową.

— Nie mam pojęcia — wyszeptał.

Po chwili znów pojawił się Bacalhau z kilku innymi członkami Rady Wewnętrznej. Nigdy nie zdarzało się, by siedmiu lub ośmiu z nich nie kręciło się w pobliżu Seniora. Jaspin zastanawiał się, czy ich rolą była rola apostołów, czy raczej ochrony osobistej, a może obie po trochu. Członkami Rady Wewnętrznej byli wyłącznie młodzi, ciemnoskórzy Brazylijczycy; jedenastu smukłych mężczyzn o kamiennych twarzach, którzy równie dobrze jak za świętych apostołów, mogliby uchodzić za bandidos. W wyższych radach tumbonde było również kilku Afrykanów, ale Jaspin wiedział, że nie mają oni już takiego dostępu do Seniora. Nie była to sprawa rasizmu, gdyż Brazylijczycy byli równie czarni jak Afrykanie. Prawdopodobnie Senior Papamacer po prostu czul się lepiej w otoczeniu rodaków.

— Wy wejdźcie — skinął na nich Bacalhau.

Weszli za nim do ciemnego, zatęchłego pomieszczenia. Jaspin z trudem chwytał powietrze. Gdy był tu wczoraj, wnętrze autokaru było duszne i gorące, ale dziś, w popołudniowej spiekocie doliny, można było się udusić. Wszystkie okna pozamykano, kaplicę wypełniał dym z dwunastu kapiących świec, a do tego nie było chyba żadnej klimatyzacji. Jaspin prawie nie mógł oddychać. Spojrzał bezradnie na Jill, ale jej śmierdzące powietrze wydawało się nie przeszkadzać. Oczy dziewczyny znów nabrały tego specyficznego blasku, który napawał go lękiem.

Senior Papamacer siedział na drugim końcu pomieszczenia ze skrzyżowanymi nogami. Milczał. Czekał. Po jego lewej stronie, przy ścianie, siedziała Seniora Aglaibahi, Boska Matka i Bogini na Ziemi. Długi, wąski pokój urządzony był tak, jak ten w Chula Vista, w którym Senior przyjmował Jaspina: mrok, ciężkie draperie, świece, czerwono-zielony dywan i małe drewniane figurki Maguali-ga i Chungiry-Który-Przyjdzie.

Senior poruszył nieznacznie lewą ręką w geście pozdrowienia. Jego oczy spoczęły na Jill. Patrzył na nią uważnie przez chwilę, która zdawała się być wiecznością.

— Ta kobieta — zwrócił się wreszcie do Jaspina — ona jest twoją żoną?

Jaspin zaczerwienił się.

— Hm… nie, przyjaciółką.

— Myślałem, że żoną — powiedział Senior z niezadowoleniem. — Ale podróżujecie razem?

— Jako przyjaciele — odparł zakłopotany Jaspin, zastanawiając się, dokąd zmierza rozmowa. Popatrzył na Jill. Wydawało się, że jest w innym świecie.

— Wiecie, że mam moc uczynienia was mężem i żoną w obliczu wszystkich bogów. I zrobię to.

Na to Jaspin nie był przygotowany. Policzki poczerwieniały mu jeszcze bardziej. Co to znaczy, do diabła? Ożenić się? Z nią? Odpowiedział ostrożnie:

— Myślę, że lepiej będzie, jeśli zostaniemy przyjaciółmi, Senior.

— Och, och — Jaspin poczuł falę niezadowolenia czającą się w nieruchomych rysach Seniora Papamacera. Jak przez mgłę usłyszał znów jego głos. — Jak chcesz, ale to jest dobrze być mężem i żoną.

Jeszcze jeden ledwie dostrzegalny gest, tym razem w kierunku milczącej Seniory Aglaibahi. Wzrok Jaspina powędrował za ręką Seniora. Seniora Aglaibahi siedziała bez ruchu. Wydawać by się mogło, że nie oddycha. Przypominała rzeźbę w świątyni; większa niż żywy człowiek, zrobiona z czarnego, szlifowanego kamienia. Jak hinduska bogini: same piersi i nogi — pomyślał Jaspin. Miała na sobie szatę z białego muślinu, nieco przypominającą sari, ułożoną tak luźno, że widać było kuliste piersi i miękkie fałdy brzucha. Ciemna skóra lśniła w blasku świec jak naoliwiona. Po tygodniu spędzonym wśród tych ludzi Seniora wciąż pozostawała dla Jaspina zagadkową, piękną, zmysłową kobietą, która równie dobrze mogła mieć trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Według mitologii tumbonde była dziewicą, ale nauczano również, że bogowie i boginie mogą przywracać dziewictwo, kiedy tylko zechcą, Jaspin wątpił więc, czy Senior i Seniora żyją razem w czystości. Gdy popatrzył na nią, uśmiechnęła się. Wyobraził sobie, że coś ciągnie go w stronę tych piersi zakończonych ciemnymi sutkami i dostaje do picia mleko Seniory Aglaibahi. Wtedy niespodziewanie odezwała się Jill:

— Będę jego żoną, jeżeli taka jest twoja wola, Senior.

— Zaraz, chwilecz…

— Tak, to jest dobrze być mężem i żoną. Nie chcesz tego, Jaspijn?

Zachwiał się na nogach i nie odpowiedział. Miał wrażenie, jakby wpadł pod rozpędzony walec. Poślubienie Jill było ostatnią rzeczą, o której mógłby pomyśleć pięć minut temu, gdy wchodził do autobusu.

— Jeśli chcesz posiąść wyższą wiedzę, Jaspijn, musisz zagłębić się w tajemnice. Żeby zaś to zrobić, musisz się ożenić.

Ach tak — pomyślał Jaspin. Powoli zaczynał wszystko rozumieć. Od jakiegoś czasu sprawy odchodziły od schematów, ale teraz znów wszystko układało się w logiczną całość. Ten cały mistycyzm — pomyślał — uświęcone małżeństwo, hieros gamos; starodawny, odwieczny sekret płodności. Jeśli chcesz dotrzeć do tajemnic, musisz przejść inicjację. Nie ma innej drogi. Jill musiała zrozumieć to intuicyjnie. A może po prostu jest lepszym antropologiem.

Senior Papamacer czekał wciąż na odpowiedź, która zresztą mogła być tylko jedna. Walec przejechał i Jaspin był już spłaszczony.

Poczuł się bezradny. Dobrze — pomyślał — odegram tę rolę. Nie trać humoru, bo nie masz wyboru!

Najbardziej pokornym tonem, na jaki go było stać, przemówił:

— Oddaję swój los w ręce Seniora.

— Poślubisz więc tę kobietę?

Tak, tak, naturalnie, miał już odpowiedzieć, będzie tak, jak sobie tego życzysz, Senior. Słowa nie chciały mu jednak przejść przez gardło.

Jaspin odwrócił się w stronę Jill. Jej oczy znów błyszczały. Nie dla mnie błyszczą, nie dla mnie.

Potrząsnął głową. Na miłość boską, czy naprawdę mam ją poślubić tu i teraz? Tę kościstą, głupią sziksę, tego Szczerego Wyznawcę, obdartą, przemądrzałą fanatyczkę? Niewiarygodny pomysł. Wszystko się w nim sprzeciwiało. Jakiś głos wewnątrz krzyczał: „Co ty robisz, do cholery, człowieku? Oddaję swój los w ręce Seniora”. Co? Żenić się? Ot tak, za pięć minut? Z nią? Wyobraził sobie, jak zabiera ją do domu, by przedstawić rodzicom. Mamo, tato, to moja żona, pani Jaspin. Tak, przez cały czas czekałem, aż poznam idealną towarzyszkę życia i oto ona. Wiem, że wam się spodoba, tak, tak. Za chwilę jednak pomyślał: Nie bądź dupkiem, przecież to nic ważnego. To nic nie znaczy poza tym autobusem. W każdej chwili można się wycofać. Ożeń się z nią, miej to już za sobą i potraktuj to jako część badań antropologicznych. Ceremonia plemienna, przez którą trzeba przejść, by wódz dopuścił cię do innych rytuałów.

Następna myśl była odmienna: Zapomnij o tym wszystkim. Przestań myśleć o sobie i ziemskich korzyściach. Jeśli naprawdę masz nadzieję, że będziesz mógł oddać się Chungirze-Który-Przyjdzie podczas otwarcia wrót, musisz być posłuszny Seniorowi Papamacerowi we wszystkich sprawach. Jaspin poczuł, jak trzęsą się mu kolana. Doszedł wreszcie do prawdy. Może nie robił tego z miłości, ale również nie z czystego oportunizmu. Nie, uświadomił sobie właśnie to, co chciał przed sobą ukryć. Teraz musiał to przyznać. Robił to, bo pragnął, by jego umysłem i duszą zawładnął Chungira-Który-Przyjdzie. Jeśli nie będzie posłuszny Seniorowi Papamacerowi, nie stanie się to nigdy. A więc zrobi to. Ze względu na Boga.

— Tak, wezmę ją za żonę — powiedział Jaspin.

Przez wąskie usta Seniora Papamacera przemknął cień uśmiechu.

— Uklęknijcie oboje obok Seniory.

4

Sala konferencyjna kołysała się próbując przybrać zieloną barwę. Elszabet oddychała głęboko, starając się utrzymać ostrość widzenia. Wiedziała, że znajduje się na krawędzi histerii. Może powinnam im powiedzieć — pomyślała — że miałam w nocy sen kosmiczny, z którego wciąż nie potrafię się otrząsnąć, a zawodową ambicję posłać do diabła? Nie, nie, musisz to przetrzymać — rozkazała sobie. — Nie możesz się rozkleić przy wszystkich.

Spróbowała skupić się na zebraniu. Nie przyszło jej to łatwo, ale udało się.

Energicznie zabrała głos:

— Zgodzimy się wszyscy, jak sądzę, że mamy do czynienia ze zjawiskiem niezwykle trudnym do wyjaśnienia. Myślę jednak, że pierwszym naszym założeniem powinno być twierdzenie, iż zjawisko to jest możliwe do określenia, zmierzenia i zdefiniowania w kategoriach ściśle naukowych.

To brzmiało nieźle.

Naresh Patel podniósł głowę znad pliku komputerowych wydruków, które przeglądał.

— Czyżby? Masz na myśli takie tabelki i wykresy, jak te tutaj? Częstotliwość i geograficzną dystrybucję przypadków halucynacji, wykresy zmiennych i analogii, analizę obrazów, wektory filtrów kognitywnych, korelacje halucynacji z indeksem stabilności Gelbarda-Louita każdej osoby ulegającej wizjom? A jeżeli to zjawisko całkowicie niewytłumaczalne w kategoriach naukowych?

No właśnie, jeśli tak, to co wtedy — pomyślała Elszabet. — A jeśli nie? Chyba teraz mam coś powiedzieć?

Dan Robinson pospieszył z pomocą. Usłyszała jego głos jakby z wielkiej odległości.

— Jeśli nie da się tego wyjaśnić, to nie wyjaśnimy tego, nieprawdaż? Ale dlaczego mielibyśmy tak sądzić? Wybacz mi moje zachodnie, materialistyczne skrzywienie, Naresh, ale wierzę, że wszystko, co dzieje się we wszechświecie, ma jakieś logiczne wytłumaczenie. Niekoniecznie musi być ono dostępne człowiekowi, ze względu na ograniczone możliwości współczesnych metod badawczych, co nie zmienia faktu, że wytłumaczenie takie istnieje. Zanim, na przykład, wynaleziono spektroskop, szaloną fantazją byłoby twierdzić, że kiedykolwiek będziemy w stanie dowiedzieć się, z jakich pierwiastków zbudowane są gwiazdy. Tymczasem dla współczesnego astronoma nie stanowi problemu przyjrzenie się gwieździe odległej o pięćdziesiąt, a choćby i o pięć miliardów lat świetlnych od Ziemi i stwierdzenie niemal ze stuprocentową pewnością, że składa się ona z wodoru, helu, wapnia, potasu…

— Zgoda — odparł Patel — niemniej jednak uważam za możliwe, że siedemnastowieczny astronom mógłby uznać, iż kiedyś będzie w stanie się tego dowiedzieć. Potrzebny był mu tylko spektroskop, a to kwestia rozwoju techniki, udoskonalenia metod; nie ma w tym za grosz potrzeby konceptualizacji. Poza tym zgadzam się z tobą, że teoretycznie wszystko da się jakoś wytłumaczyć. Gdyby temu zaprzeczyć, trzeba byłoby przyjąć, że wszechświat dopuszcza czystą przypadkowość, a nie sądzę, żeby tak było.

Sala znów się zazieleniła. Patel, Robinson, Bill Waldstein i inni przybierali lśniącą, krystaliczną strukturę. Elszabet wciąż słyszała, co mówią, rozróżniała słowa, ale nie rozumiała ich. Nie była pewna, gdzie jest.

Patel ciągnął dalej:

— …jestem jednak zdania, że to, o czym rozmawiamy, może nie mieć wytłumaczenia mieszczącego się w kanonach zachodniej myśli naukowej, a co za tym idzie, nie będziemy mogli niczego pojąć, jeśli skoncentrujemy się na liczeniu i mierzeniu.

— O co właściwie ci chodzi, Naresh? — zapytał Bill Waldstein.

Patel uśmiechnął się.

— A jeśli, dla przykładu, te zbiorowe halucynacje nie są wcale halucynacjami, tylko znakami obwieszczającymi nadejście tajemniczej niebiańskiej siły, ducha lub, jeśli wolicie, Boga?

— Oszczędź nam tych hinduskich mitów — powiedział Waldstein.

— Nie ma w tym nic specjalnie hinduskiego — odparł szorstko Patel. — To, co zasugerowałem, nie jest niemożliwe. Zresztą nie ma w tym nawet, według mnie, filozofii typowej dla Wschodu w ogóle. Gdybyśmy, powiedzmy, porozmawiali z ojcem Christie, moglibyśmy znaleźć w tej koncepcji motywy chrześcijańskie czy żydowskie, mesjanistyczne. Chcę tylko powiedzieć, że próbujemy podejść do zagadnienia w sposób naukowy, podczas gdy może ono znajdować się całkowicie poza zasięgiem tego typu metod.

Głos zabrała Dante Corelli:

— Daj spokój, Naresh. Czy uważasz, że mamy usiąść z założonymi rękami i czekać, co się stanie? To z pewnością jest hinduskie podejście, jeśli o tym mowa.

— W jednym punkcie zgadzam się z Nareshem — wtrącił Dan Robinson — a mianowicie, że owe halucynacje nie są żadnymi halucynacjami.

Bill Waldstein pochylił się do przodu.

— Czym więc są według ciebie?

Robinson spojrzał w stronę miejsca przewodniczącego konferencji.

— Elszabet, czy mam odpowiedzieć na to pytanie?

Zamrugała oczami.

— Co mówiłeś, Dan?

— Czy mam odpowiedzieć na pytanie Billa? Czy mogę już przedstawić moją koncepcję pochodzenia kosmicznych snów?

— Koncepcję pochodzenia kosmicznych snów — powtórzyła, zupełnie zagubiona. Zrozumiała, że musiała właśnie wrócić z odległych krain. — Tak, tak, oczywiście, Dan — odpowiedziała niewyraźnie.

Zielony świat był tuż za oknem. Pofałdowane łąki, poskręcane z gracją bezlistne drzewa.

— Elszabet? Elszabet?

— Proszę, mów, Dan. Co się stało? Mów dalej.

Rozejrzała się. Dan, Bill, Dante, Naresh. Dave Paolucci z ośrodka w San Francisco po drugiej stronie stołu. Leo Kresh aż z San Diego. Ważne zebranie. Trzeba słuchać, uważnie. Wpatrzyła się w słoje drewna sekwoi, z którego zrobiony był stół. Boże, pomóż mi — pomyślała. — Co się ze mną dzieje? Co się dzieje?

Przemawiał Robinson.

— …projekt sondy gwiezdnej, wysianej w kierunku Proximy Centauri chyba w 2057 roku. Chciałbym zasugerować, że obca cywilizacja na znacznie wyższym stopniu rozwoju w systemie Alfa Centauri (Proxima Centauri jest jedną z trzech znanych nam gwiazd tego systemu) wysłała być może własną sondę do nas, wykorzystując nie znaną nam, ale wytłumaczalną technikę w celu nawiązania bezpośredniego kontaktu z ludźmi. Emitują przekaz, a sygnał w miarę zbliżania się do Ziemi staje się coraz intensywniejszy.

— Na miłość boską — mruknął Waldstein.

— Czy mogę skończyć, Bill? Sygnał ten, powiedzmy, odbierany był początkowo wyłącznie przez najbardziej wrażliwych, którymi okazali się chorzy na syndrom Gelbarda w tej lecznicy i gdzie indziej. W miarę wzrastania mocy sygnału, zwiększył się również zakres jego odbioru — teraz dociera do znacznej części populacji ludzkiej, nie wyłączając sporej, jak sądzę, grupy osób tu obecnych. Jeżeli mam rację, to nie stoimy w obliczu epidemii nowej choroby umysłowej czy też, wybacz mi, Naresh, metafizycznego objawienia, ale ważnego, historycznego wydarzenia: inauguracji kontaktów z inteligentnymi istotami pozaziemskimi. Fakt ten zaś nie powinien być powodem do obaw ani…

— Jest jednak jeden problem, doktorze Robinson — odezwał się nowy głos z drugiej strony stołu. Spokojny, stanowczy. — Czy mógłbym zabrać głos? Doktorze Robinson? Doktor Lewis?

Słysząc swoje nazwisko Elszabet podniosła głowę zmieszana, znów zdając sobie sprawę, że była gdzie indziej. Wszyscy patrzyli na nią.

— Czy mógłbym naświetlić ów problem, pani Lewis? — zabrzmiał znów głos z drugiego końca sali. Elszabet rozpoznała wreszcie głos mężczyzny z San Diego, jej kolegi, dyrektora Centrum Nepenthe w tym mieście, Leo Kresha. Był on człowiekiem niewysokim, około czterdziestki, łysiejącym, precyzyjnym w mowie i gestach. Spojrzała na niego, ale zbyt daleko była już od dyskusji, by wiedzieć, co rzec.

— Ależ proszę, doktorze Kresh — wyręczył ją znów Dan Robinson.

Kresh skinął głową.

— Ja również myślałem, że wizje obcych światów mogą być w jakiś sposób związane z projektem sondy gwiezdnej, doktorze Robinson, dlatego też zbadałem szczegółowo prawdopodobieństwo takiej hipotezy. Niestety, w efekcie musiałem ją wykluczyć. Jak słusznie pan nadmienił, bezzałogowy pojazd kosmiczny wystrzelono w roku 2057, na kilka lat przed wybuchem Wojny Pyłów. Udało mi się jednak stwierdzić, że nawet przy niezwykle dużych prędkościach, które była w stanie osiągnąć gwiezdna sonda, nie mogłaby ona dotrzeć w pobliże Proxima Centauri, oddalonej od Ziemi o cztery i dwie dziesiąte lat świetlnych, przed rokiem 2099. W tej sytuacji, jak państwo widzą, nie byłoby nawet czasu na przesłanie sygnału bezpośrednio z sondy, która emituje fale radiowe wąskiego pasma, rozchodzące się z prędkością światła, nie mówiąc o hipotetycznych mieszkańcach tego systemu, którzy mieliby wysyłać własny przekaz. No i oczywiście jeżeli Proximianie, o ile istnieją, wysłali do nas, jak pan sugeruje, własną sondę, nie jest możliwe, by dotarła ona na Ziemię w ciągu najbliższych dekad. Uważam zatem, iż zmuszeni jesteśmy wykluczyć hipotezę, że sny kosmiczne wywodzą się z pozaziemskich źródeł, jakkolwiek kuszący byłby to pomysł.

— Przypuśćmy — powiedział Robinson — że Proximianie znają sposoby wysyłania statków kosmicznych z prędkością większą niż prędkość światła?

Kresh odpowiedział uprzejmie:

— Wybaczy pan, doktorze Robinson, ale musiałbym nazwać to nadmiernym spiętrzaniem hipotez. Nie tylko bowiem musielibyśmy uznać istnienie Proximian, ale również, jak pan postuluje, przekaz szybszy od światła, który według współczesnych praw fizyki, jest po prostu…

— Chwileczkę — powiedział Bill Waldstein — o czym my tu mówimy? Statki kosmiczne do gwiazd i z powrotem? Podróże szybsze od światła? Elszabet, na miłość boską, przerwij te wywody. Mamy wystarczająco dużo kłopotów z tym, że sytuacja jest sama w sobie niesamowita. Rozumiecie? Setki tysięcy ludzi na całym Zachodnim Wybrzeżu mają takie same dziwaczne sny! Może zresztą gdzie indziej też? Tu już naprawdę nie potrzeba fantastycznych spekulacji.

— Chciałbym dodać — rzekł Naresh Patel — że minęły już dwa miesiące, odkąd zanotowano pierwsze wizje. W świetle tego, co powiedział doktor Kresh o czasie, w jakim sonda gwiezdna mogłaby dotrzeć na tamtą planetę, i czasie, jaki musiałby upłynąć, zanim jej sygnał radiowy wróciłby do nas, uważam, że z całą pewnością nie ma żadnego związku między wizjami a ewentualnymi danymi, które być może prześle nam sonda.

— Ponadto — włączyła się Dante Corelli — raporty mówią o obrazach z co najmniej siedmiu różnych układów słonecznych, prawda? Gwiezdna sonda natomiast, jeśli się nie mylę, została wysłana tylko do jednego systemu. Nawet więc pomijając sprawę szybkości transmisji, którą poruszył doktor Kresh, jak moglibyśmy otrzymywać z sondy tak wiele różnych przekazów? Uważam…

— Następny punkt! — krzyknął Bill Waldstein. — Elszabet, może pozwolisz nam wreszcie zająć się czymś bardziej racjonalnym? Mamy tu gości z San Francisco i San Diego, którzy chcieliby opowiedzieć nam o sytuacji w ich ośrodkach, więc… Elszabet? Elszabet? Dobrze się czujesz?

Starała się zrozumieć jego słowa. Głowę miała pełną zielonej mgły. Krystaliczne postacie przesuwały się z wdziękiem tam i z powrotem przedstawiając się jej. Zapraszały na niezrozumiałe imprezy artystyczno-towarzyskie: symfonię klęski żywiołowej, blask czworga dolin, przestrajanie sensoryczne. „Wszyscy tam będą, droga Elszabet. Wiesz, twój poeta zaprezentuje najnowsze dzieła. Jest też szansa na jeszcze jedną zieloną zorzę; byłaby to już druga w tym roku. Mówią, że następna ma być najwcześniej za piętnaście cykli tonalnych”…

— Elszabet? Elszabet?

— Wybiorę się chyba na blask czworga dolin — powiedziała — i może na symfonię klęski żywiołowej. Na przestrajanie sensoryczne raczej nie. Czy nie będzie nietaktem opuszczenie przestrajania sensorycznego?

— O czym ona mówi?

Uśmiechnęła się i popatrzyła na nich. Dan, Bill, Dante, Naresh, Dave Paolucci, Leo Kresh. Snop zielonego światła wystrzelił z wielkiego stołu konferencyjnego. „Wszystko w porządku”, chciała powiedzieć, „po prostu oszalałam, to wszystko. Ale nie martwcie się o mnie. Przecież w dzisiejszych czasach to nic nadzwyczajnego.”

— Źle się czujesz, Elszabet? — odezwał się Dan Robinson, który stanął obok niej i delikatnie położył jej rękę na ramieniu.

— Tak — odpowiedziała — niezbyt dobrze. Już tak od rana. Czy mogłabym państwa przeprosić? Niezmiernie mi przykro, ale będę zmuszona położyć się. Proszę o wybaczenie. Dziękuję, strasznie mi przykro. Powinnam się położyć. Bardzo proszę, nie przerywajcie zebrania.

5

— A nie mówiłem? — powiedział Ferguson. — To proste. Wystarczy wymknąć się przez las i iść cały czas na wschód, a prędzej czy później trafimy w jakieś cywilizowane miejsce.

— A wiesz, gdzie w ogóle jesteśmy? — spytała Alleluja.

— W drodze do Ukiah.

— Ukiah? Gdzie to jest?

— Na wschód od Mendo, może ze trzydzieści mil od wybrzeża. Zapomniałaś? Skasowali ci to?

— Nie znam dobrze tej części Kalifornii — powiedziała. — Będziemy iść trzydzieści mil, Ed?

Spojrzał na nią.

— Przecież jesteś superkobietą, nieprawdaż? To chyba nie problem dla ciebie przejść trzydzieści mil? Może nawet niecałe trzydzieści. Zrobimy to w najwyżej dwa dni. Chyba dasz radę?

— Ja tak, ale ty? Potrafisz tyle przejść?

Ferguson uśmiechnął się i pogłaskał ją po ramieniu.

— Nie martw się o mnie, mała. Jestem w świetnej formie, jak na mój wiek. Jestem w świetnej formie i kropka. Zresztą gdybym się zmęczył, zawsze możemy zatrzymać się na parę godzin. Nikt nas nie będzie gonił.

— Jesteś pewny?

— Oczywiście — odparł z uśmiechem. — Wyobraź sobie: jutro żadnego kasowania, żadnego prania mózgu. Spędzimy cały dzień pamiętając, co robiliśmy wczoraj.

— I jakie mieliśmy sny.

— Tak, sny — jego uśmiechnięta dotąd twarz spochmurniała. — Miałaś w nocy sen? Kosmiczny?

— Chyba tak.

— Prawie co noc miewasz te sny.

— Naprawdę? — spytała.

— Co rano opowiadasz mi o nich przed kasowaniem. Wszystko mam zapisane na tym pierścionku. Co noc inna planeta; dziewięć słońc, zielony świat, świat z niebem wypełnionym gwiazdami. Wczoraj widziałaś wielką błękitną gwiazdę na niebie i błyszczące bąbelki unoszące się w powietrzu.

— Nie pamiętam — powiedziała Alleluja.

— Czasami pamiętasz, a czasami nie.

— A ty? Ty nigdy nie miałeś snów, prawda?

— Ani razu — powiedział czując wzbierający żal. — Wszyscy je mają, tylko nie ja. Nie wiem, chciałbym przynajmniej raz zobaczyć te wszystkie miejsca. Chciałbym wiedzieć, co, u diabła, dzieje się ludziom w głowach. Na pierścieniu zapisane mam, żeby zawsze rano zapytać się siebie, czy miałem tej nocy kosmiczny sen. Ale jeszcze nigdy nie miałem. To paskudnie nie czuć tego, co czują inni.

— Powinieneś na chwilę zostać syntetykiem. Wtedy byś się dowiedział, co to znaczy naprawdę być innym.

— Tak, pewnie, jeszcze tego mi brakuje — uśmiechnął się Ferguson. — Co tam, przynajmniej nie będę miał jutro kasowania. Nie wetkną mi w głowę tych cholernych elektronicznych skalpeli. Może za parę dni, z dala od tych sukinsynów, będę już miał te sny? Jak myślisz, Allie?

— Problem w tym — powiedziała — że za bardzo tego chcesz. Musisz przestać ich chcieć, jeśli kiedykolwiek mają przyjść do ciebie. Rozumiesz to, Ed?

— W twoich ustach to takie proste.

— Wiele trudnych spraw jest naprawdę prostych.

— Dajmy temu spokój. Przecież mogę żyć bez tych cholernych snów. Cieszę się, że się wyrwaliśmy z tego miejsca.

— Ja też — powiedziała ściskając jego ramię zapewne z uczuciem, ale tak mocno, iż przez moment pomyślał, że złamała mu rękę.

Od trzech godzin byli już poza centrum. Było późne popołudnie, lecz zmrok zapaść miał dopiero za kilka godzin. Wciąż było ciepło, choć dało się już odczuć pierwsze fale nadchodzącego wieczornego chłodu. Znajdowali się w gęstym, ciemnym lesie sekwojowym. Poszycie wciąż było wilgotne i miękkie pomimo wielomiesięcznej letniej suszy. Wszędzie biegały wiewiórki, a tu i ówdzie, spoza olbrzymich drzew, spoglądały na nich wystraszone oczy młodych saren.

Ucieczka była łatwa, dokładnie jak przewidywał Ferguson. Po obiedzie, w czasie wolnym, po prostu poszli do lasu kierując się w najbardziej oddaloną od oceanu część centrum. Nie było w tym nic niezwykłego. Szli jednak coraz dalej, co już nie było rzeczą w ośrodku zwyczajną.

Zatrzymali się na jego ulubionej polanie, by zabrać ukrytą tam dzień wcześniej torbę napełnioną chlebem, jabłkami, puszkami z sokiem. Na rekorderze miał szczegółowy zapis dotyczący ukrytych zapasów, co pozwoliło mu, pomimo kasowania, je odnaleźć. Wreszcie byli już w drodze. Chryste, to wspaniale czuć się wolnym! Wreszcie poza zamknięciem. Co prawda centrum nie przypominało więzienia; raczej szkołę z internatem o surowych regułach, ale Ferguson nie lubił również internatów. Podobnie jak każdego miejsca, w którym mówiono mu, co ma robić przez dwanaście, szesnaście godzin dziennie.

Miał swój plan: napierw dostać się do Ukiah. Było to miasteczko średniej wielkości, jak poinformował go rekorder. 30-40 tysięcy mieszkańców, a więc prawdziwa metropolia w czasach po Wojnie Pyłów. Dzieci było niewiele, populacja wciąż się zmniejszała, dochodząc do piętnastu procent najwyższej liczby ludności zanotowanej w dwudziestym wieku. Ferguson próbował czasem wyobrazić sobie świat z tymi wszystkimi ludźmi; 5, 6 milionów w samym Los Angeles; więcej niż w Nowym Jorku. Podobno w Mexico City mieszkało 16 milionów. Nie do wiary. Teraz nikogo już tam nie ma, nikogo, wszyscy rozpierzchli się, gdy Nicas zapylił miasto. W Los Angeles natomiast mieszka może milion, wliczając w to wszystkie miejscowości od Santa Barbara do Newport Beach.

Pojedźmy więc do Ukiah — pomyślał — znajdźmy motel, odpocznijmy, zorganizujmy się, ustalmy dalsze plany. Potem zadzwonię do Lacy, żeby przysłała trochę pieniędzy. Ona nie potrafi mi odmówić — pomyślał z nadzieją. — Zarobiła mnóstwo forsy, gdy pracowaliśmy razem, więc musi mieć dość dużo, żeby dać mi trochę. On oczywiście nie miał przy sobie nic. W centrum nie potrzebował pieniędzy, zresztą nie zachęcano tam nikogo do posiadania gotówki. Gdy ktoś wyjeżdżał na weekend na przepustkę, uruchamiali po prostu linię kredytową w miejscu, w którym miał się zatrzymać, i tam, gdzie miał się żywić. Nie mieli w zwyczaju wypuszczać pacjentów spod kontroli.

A jednak jemu uda się wyrwać spod kontroli. Zatrzyma się parę dni w Ukiah, by pozałatwiać sprawy, potem dalej do Idaho (przecież nie potrzebuje tam wizy, prawda?), skąd, po sześciu tygodniach potrzebnych do zalegalizowania pobytu, złoży podanie o wyjazd do Oregonu. Tam jest teraz coś w rodzaju republiki; Oregon i połowa obszaru, który kiedyś był stanem Waszyngton. Gdy raz przekroczy granicę, żadna siła nie ściągnie go z powrotem do Kalifornii. To sprawa niepodległości, a biorąc pod uwagę uczucia, jakimi w Oregonie darzą Kalifornijczyków, można mieć pewność, że stamtąd nikogo nie deportują.

Z bazą w Oregonie mógłby zacząć jakoś wykorzystywać kosmiczne sny. Nie wiedział jeszcze tylko w jaki sposób. Może uruchomić odmianę afery Betelguzy V? Niezawodne przenoszenie na nowe, rozwijające się planety, które tak często widzicie w swoich snach. Z pewnością byłoby mu łatwiej, gdyby osobiście doświadczył wizji, ale nie było to takie ważne, dopóki miał przy sobie Alleluję. Miał ją przy sobie również w nocy: co noc to wspaniałe ciało pantery…

— Hej, gdzie się tak spieszysz? — zawołał za nią, gdyż właśnie zaczęła sunąć wielkimi krokami zostawiając go daleko z tyłu.

Odwróciła się w jego stronę ze złośliwym uśmiechem.

— Nie możesz nadążyć, Ed?

— Odpieprz się — odparł Ferguson przyjacielsko. — Wszyscy wiedzą, że jesteście wyższą formą życia. Nie musisz, do diabła, wciąż tego udowadniać. A teraz zwolnij trochę i idźmy razem, w porządku?

— Teraz mam ochotę iść szybko — powiedziała — żeby rozruszać trochę serce.

— Jeśli stracę cię z oczu, to zgubimy się na dobre. Z pewnością jesteś doskonała, ale nie wiesz nawet, w którą stronę idziemy, nieprawdaż? Dalej, szarżuj sobie przez las. Może cię jeszcze zobaczę, a może nie.

Z oddali doszedł go jej śmiech. Czując wzbierający gniew Ferguson przyspieszył, nie spuszczając z niej wzroku. Dziwka — pomyślał — po co wystawia mnie na taką próbę? Prawdziwa dziwka. Trzeba jednak przyznać, że to cudowna dziwka.

Nigdy nie znał takiej kobiety jak ona, mimo że kobiet znał wiele. Wysoka i sprawna, mniej więcej jego wzrostu. No i piękna; te kruczoczarne włosy, te piersi, nogi. A jaka silna: pod satynową skórą widać było drgające mięśnie. Otaczająca ją aura potężnej mocy musiała budzić respekt. I taka nieobliczalna: nigdy nie można było przewidzieć, co zrobi. Jej umysł pracował w taki sposób, że można ją było wziąć za Marsjankę albo za kobietę z Betelguzy V. Ferguson był ciekaw, jakie to problemy zaprowadziły ją do ośrodka kasowania pamięci. Pierwszą rzeczą, którą mówiono pacjentom, było to, aby nie rozmawiać z innymi na temat swojej przeszłości. „W waszej przeszłości jest wasze cierpienie”, mówili, „a my was od niej uwolnimy dzięki kasowaniu. Gdy w ostatniej fazie leczenia wasza osobowość znów się zintegruje, wróci do was tylko wartościowa, potrzebna część przeszłości, cierpienia odejdą na zawsze, a więc nie jest wskazane ranienie pamięci rozmowami o tym, co było”. Ferguson oczywiście łamał te zasady, podobnie zresztą jak wszystkie inne. Taką już miał naturę. Natomiast Alleluja nigdy nie opowiadała mu o problemach, które przywiodły ją do centrum. Może miała ataki depresji, jak to się zdarza ludziom z syndromem Gelbarda. Może nawet zabijała ludzi gołymi rękami, by się pocieszyć? Nie wiedział tego. Tak czy inaczej zatrzymała to dla siebie. Może zresztą sama nie wiedziała? Może wszystko zostało wymazane z jej pamięci podczas kasowania? Dziwna to kobieta, ale wspaniała. Wspaniała.

Nie mógł dopuścić, by zostawiła go zbyt daleko z tyłu. Prawie jej już nie widział. Zaczął biec truchtem ciężko dysząc, potykając się na miękkim leśnym runie. Na twarzy pojawił się pot, a po chwili poczuł lekki ból za mostkiem; nic wielkiego, po prostu mocniejszy ucisk, choć trochę go to zaniepokoiło.

Do diabła — pomyślał sapiąc i dysząc — przecież powinienieś umieć dogonić dziewczynę, prawda? Nie, nieprawda — powiedział do siebie. — Nie bądź idiotą. To nie żadna dziewczyna, tylko nadludzka sztuczna istota, która w dodatku już na starcie była sto metrów przed tobą. Poza tym masz pięćdziesiąt lat. Nie jesteś już chłopcem. Nie ma sensu jej tak gonić po lesie.

Mimo to biegł dalej. Koszulę miał zupełnie przemoczoną, serce waliło mu jak młot, a w całej klatce piersiowej czuł mocny ucisk, ale nie mógł pozwolić sobie, by został z tyłu.

— Allie, do cholery, zaczekaj na mnie! — wrzasnął biegnąc jeszcze szybciej.

Już jej nawet nie widział. Przed sobą miał ścianę olbrzymich sekwoi. Mam ją gdzieś — pomyślał — niech biegnie, gdzie chce, i zgubi się w lesie. To ja mam cały prowiant. Wciąż jednak nie zwalniał.

Nagle stopa utknęła mu w jakiejś norze i runął ciężko na ziemię, czując jak w chwili upadku skręca kostkę. Ból przeszył całą nogę. Usiadł. Ostrożnie dotknął potłuczonych miejsc. Rwanie w kostce nie ustępowało. Spróbował wstać, ale nie udało mu się. Miał wrażenie, że przy najmniejszym obciążeniu pokruszy mu się cała noga. No i jak teraz dojdzie do Ukiah? Przyłożył dłonie do ust i zawołał:

— Allie, Allie! Wracaj, jestem ranny!

Minęło pięć minut, żadnej odpowiedzi. Ferguson masował obolałą kostkę licząc, że jakoś dojdzie do siebie, ale gdy znów spróbował stanąć na nogi, było jeszcze gorzej niż przedtem. Stopa zaczęła puchnąć.

— Alleluja, do cholery, Alleluja, gdzie jesteś?

— Spokojnie, spokojnie, jestem tutaj.

Podniósł głowę i zobaczył ją wreszcie. Biegła w jego stronę długim krokiem gazeli. Gdy stanęła przy nim, wcale nie była zdyszana: oddech miała spokojny, jak gdyby spacerowała.

— Co ci się stało? — spytała.

— Przewróciłem się, skręciłem kostkę. Nie mogę chodzić, Allie.

— Możesz, możesz. Zrobię ci kulę.

— Boże, kulę? Nie umiem chodzić o kulach. I co, mam kuśtykać trzydzieści mil? Po co, do cholery, musiałaś gdzieś uciekać? Nie upadłbym, gdybym nie musiał cię gonić. I…

— Uspokój się — powiedziała.

Patrzył zdumiony, jak nagina drzewko do samej ziemi, odłamuje jedną trzecią pnia i zaczyna odrywać gałęzie.

— Nie musisz wcale iść daleko. Tu zaraz jest droga. Zatrzymamy kogoś i poprosimy, żeby nas podwiózł do Ukiah. A jeżeli nie będzie chciał jechać do Ukiah, to go przekonamy.

— Droga?

— Mała droga z płyt betonowych, zaraz za tymi drzewami, może pięć minut stąd. Byłam tam, gdy mnie zawołałeś. Nawet od czasu do czasu przejeżdża samochód. Nie martw się, dobrze?

Postawiła go na nogi, jakby ważył tyle, co worek pierza, i podłożyła mu szczudło pod pachę. Było trochę za długie. Trzymając go jedną ręką, drugą oparła drąg o nogę i odłamała czubek.

— Proszę — powiedziała — teraz powinno być dobre.

Gdyby tego nie widział na własne oczy, nie uwierzyłby, że można w ten sposób przełamać młode, zielone drzewko grubości jej nadgarstka jednym, prawie niedostrzegalnym ruchem. Czy byłoby dla niej problemem złamać komuś rękę lub nogę?

Szczudło pomogło. Szło się co prawda ciężko, ale jakoś posuwał się do przodu nie stając na zranionej nodze. Ona szła obok podtrzymując go. Wędrowali pod górę, aż doszli do gęstej ściany sekwoi. Odtąd teren zaczynał się znów obniżać. Wkrótce wyszli na otwartą przestrzeń i ujrzeli przed sobą drogę. Była to stara, lokalna dwupasmówka, zniszczona i dziurawa. Nie widać było żadnych urządzeń do kontroli pojazdów. Po takich drogach jeżdżono przed stu pięćdziesięciu laty. W okolicy panowała absolutna cisza, nie było słychać żadnego samochodu. Z tyłu, za nimi, słońce zeszło już nisko wędrując w stronę Pacyfiku.

— Coś jedzie — powiedziała Alleluja.

— Nic nie słyszę.

— Ja też nie, ale widzę coś na drodze. Teraz słyszę już nawet silnik. To chyba poduszkowiec, bo taki cichy.

Ferguson nic jeszcze nie widział. Jej zmysły były zadziwiające. Po kilku minutach dostrzegł ciemną ciężarówkę nadjeżdżającą z południa.

— No dobrze — powiedział. — Ja schowam się w lesie, a ty wyjdź na drogę i zatrzymaj go.

— A zatrzymają się?

— Musieliby nie mieć dobrze w głowie, żeby nie zatrzymać się dla kobiety o twoim wyglądzie, samej na pustkowiu, gdy zbliża się zmierzch. Zatrzymają się. Wtedy powiesz im, że twój mąż ma zranioną nogę i spytasz, czy nie podwieźliby nas do Ukiah. Wtedy ja wyjdę, a oni już nic nie będą mogli zrobić. Tymczasem ty musisz stanąć blisko kierowcy i gdyby chciał odjechać, włożysz rękę przez okno i chwycisz go za gardło, dobrze? Nie tak, żeby zrobić mu krzywdę, tylko żeby zmusić go do współpracy.

— W porządku — odparła — lepiej już się schowaj.

— Tak — powiedział i powlókł się w krzaki. Stanął za drzewem, by móc przyglądać się całej sytuacji.

Pojawiła się ciężarówka. Był to w rzeczy samej poduszkowiec, prawdziwy antyk, chyba nawet przedwojenny model. Na burtach wymalowane miał wielkie, jaskrawe, żółto-czerwone błyskawice. Alleluja stała na środku drogi wymachując rękami. Samochód, rzecz jasna, zatrzymał się w niewielkiej od niej odległości. Zobaczył kilku mężczyzn na przednim siedzeniu. Pewnie wydaje im się, że czeka ich tej nocy niezła zabawa: oszałamiająca brunetka, opustoszała boczna droga. Jeśli jednak tylko zaczną coś próbować z Allie, czeka ich nieprzyjemna niespodzianka.

Słyszał, jak z nią rozmawiają. Ferguson zaczął powoli wychodzić ze swej kryjówki. Nie będziemy nawet prosić ich o podwiezienie. Po prostu powiem Allie, żeby wyrzuciła ich w krzaki i pojedziemy sami do Ukiah, a jutro ruszymy dalej na północ do Oregonu.

Gdy jednak spojrzał uważniej, dostrzegł cały tłum mężczyzn w tylnej części pojazdu; trzech, czterech, może nawet pięciu. Najprawdopodobniej drapacze, a kto wie, czy nie bandidos.

Cholera — pomyślał — nawet ona nie załatwi siedmiu facetów. Ja z tą nogą nie poradzę sobie nawet z jednym. Oczami wyobraźni ujrzał, jak zakończy się ich ucieczka z centrum. Oto on leżący w zaroślach z poderżniętym gardłem i Alleluja szarpiąca się i wierzgająca, gdy tamci ciągną ją gdzieś na bok na nocną zabawę.

Zaczęli wysiadać z ciężarówki. Czterech, pięciu, sześciu, siedmiu. Tak… nie, ośmiu. Podeszli do Allelui patrząc na nią z uznaniem. Jeden z nich, o wyglądzie złoczyńcy, ze zmierzwioną strzechą rudych włosów nad tłustą twarzą, gapił się na jej piersi, jak gdyby od trzech lat nie widział kobiety. Inny, o bladoniebieskich oczach i twarzy pokiereszowanej bliznami po pryszczach, oblizywał wargi. Ferguson chciał odwrócić się i uciec, ale było już za późno, już go zauważyli. Przy jego obecnym tempie złapaliby go w pół minuty.

— A ten tam to twój mąż? — zapytał jeden z drapaczy, krępy, ponury, z krótką, gęstą czarną brodą. Wskazał na Fergusona. Głupio tak umierać — pomyślał Ferguson. Modlił się w myślach, żeby Alleluja zaczęła działać, żeby złapała trzech czy czterech z nich i złamała im karki, tak jak tamto drzewko, zanim zdążą się zorientować, co się dzieje. Nie wyglądało jednak na to, że ma zamiar coś takiego zrobić. Była spokojna, wesoła i rozluźniona. Cóż to za dziwna kobieta. Przystanął na poboczu wsparty na szczudle zastanawiając się, co stanie się dalej.

Tymczasem jeszcze jeden z drapaczy, wysoki i kościsty, z łapami długimi jak u małpy i dzikim blaskiem w oczach, podszedł do niego i zaczął przypatrywać się mu w dziwny sposób, jakby czytał mapę. Po chwili spytał z powagą:

— Czy bardzo cierpisz? Nie chodzi mi o twoją nogę, ale o twoją duszę. Wydaje mi się, że twoja dusza cierpi. Pamiętaj, to tylko dom Boga i bramy niebios.

— Co do diabła — powiedział Ferguson głosem zdławionym strachem i zdumieniem.

— Nie zwracaj na niego uwagi — powiedział rudy. — To tylko świr. Ten wariat Tom.

— Wariat, co? — powiedział Ferguson rozglądając się dookoła z nadzieją, że może jednak wyjdą cali z tego wszystkiego. Najważniejsze, żeby zachować spokój, jak najwięcej mówić, tak żeby wydać im się do czegoś przydatnym. — Jeśli to prawdziwy przypadek psychiczny, to dobrze trafiliście, chłopcy. Odstawcie go do centrum, tam, po drugiej stronie lasu. Będzie się tam czuł jak w domu razem z innymi świrami. Nakarmią go, wykąpią, będą się z nim dobrze obchodzić. Tak właśnie tam postąpią z waszym szalonym przyjacielem Tomem.

Mężczyzna z czarną brodą zbliżył się do niego.

— Centrum? O jakim centrum mówisz?

Загрузка...