ROZDZIAŁ SZÓSTY

Więcej wiem niż Apollo,

Gdy snem ów zmożon kojącym,

Bo widzę wtedy śmiertelne gwiazd boje

I niebo w ranach płączące.

Księżyc już objął swego pasterza,

Miłości królowa rycerza swojego;

Wtem pierwszy przebija gwiazdę poranka,

Zaś druga — kowala boskiego.

Tymczasem śpiewam:

„Strawy, napoju,

Napoju, strawy, odzienia.

Pani czy dziewczę,

Nie lękaj się Toma,

On nie krzywdzi żadnego stworzenia.”

Pieśń Toma O’Bedlama

1

Elszabet poczuła, jak ogarnia ją wizja, mimo że jeszcze nie spała. Na początku przerażało ją, gdy macki Zielonego Świata wkradały się do jej trzeźwego umysłu. Teraz jednak było inaczej. Przestała bać się wielu rzeczy, których lękała się wcześniej. Nie była pewna, czy nie należy się jednak nimi przejmować.

Leżała w hamaku, rozpiętym pomiędzy ścianami w kącie domku. Trochę czytała, trochę drzemała, nie chciała jeszcze kłaść się do łóżka. Był chłodny, jesienny wieczór. Na zewnątrz słychać było szum wiatru kołyszącego wierzchołkami drzew. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że na skraju jej świadomości pojawia się już wizja. Elszabet czekała, by ją powitać.

Znowu Zielony Świat. To dobrze, to dobrze.

Do tej pory miała już wszystkie sny, wszystkie siedem, czasem nawet zdarzały się dwa lub trzy w jedną noc. Minął już tydzień, odkąd w ośrodku pojawił się tajemniczy włóczęga, Tom. Przez te siedem dni sny nachodziły ją niezwykle łatwo i często. Czy był tu jakiś związek? Wydawało się, że musi być, choć trudno jej było zrozumieć, jak to możliwe. W ciągu tego ostatniego tygodnia, gdy był tu Tom, Elszabet widziała Dziewięć Słońc, Podwójne Gwiazdy I, II i III, Świetlną Kulę i Niebieskiego Olbrzyma.

Jednak ze wszystkich snów najbardziej był jej bliski Zielony Świat. Na innych obcych planetach była tylko niematerialnym obserwatorem, niewidzialnym okiem płynącym nad dziwnymi, nieznanymi krajobrazami. Gdy natomiast wkraczała w Zielony Świat, była uczestnikiem jego życia, zanurzała się w jego bogatą i złożoną kulturę. Zaczynała poznawać już miejsca i osoby, a one poznawały ją. Co noc zasypiając miała nadzieję, że znów będzie jej dane znaleźć się w tym cudownym miejscu, w którym czuła się już czy raczej zaczynała czuć się jak w domu.

Oto znów nadchodził Zielony Świat. Witaj, witaj.

Miała wrażenie, jakby nigdy nie opuszczała tego miejsca, jak gdyby jej pobyt na pogrążonej w chaosie, pełnej trosk planecie zwanej Ziemią był tylko fikcją. Był to właśnie dzień Podwójnej Równonocy i triady zbierały się w komnacie wizyjnej. Oto Misilinowie, ramię w ramię w ramię, a za nimi wytworni, eleganccy Suminoorzy, a tam dalej, to przecież Thilineeru. Thilineeru, jak głosiła plotka, zdwajali się z Gaarinarami. Tak musiało być w istocie, gdyż jeden rzut oka wystarczył, by dostrzec u Gaarinarów połysk struktury charakterystycznej dla Thilineeru — przypominającej dźwięczące dzwony.

A to kto? Ciężka, śniada postać z jednym ogromnym, błyszczącym okiem wznoszącym się jak ognistożółta kopuła na szerokiej głowie. Dostojnik kroczył godnie przez komnatę w otoczeniu licznej świty, a ze wszystkich stron podchodzili ludzie, by oddać mu pokłon. Elszabet miała wrażenie, że już go gdzieś widziała, a może był to tylko ktoś z jego rasy? Nie wiedziała tylko gdzie.

Właśnie ogłaszają jego przybycie. Dźwięczne tremolo tańczącego w powietrzu srebrzystego głosu obwieściło wszystkim, że to nie kto inny, jak poseł Sapiilów, Jego Ekscelencja Horkanniman-zai, minister pełnomocny Imperium Dziewięciu Słońc i wysoki przedstawiciel Pana Maguali-ga na wszystkie narody kosmosu. Jakiż imponujący zestaw tytułów, jaka imponująca osobistość! Elszabet czekała na swą kolej, by go pozdrowić. „Chodź”, powiedział Vuruun, który w czasach błogosławionej pamięci Zarządu Skorioptina był ambasadorem na Dziewięciu Słońcach, „chcę cię przedstawić”. Zaprowadził ją przed oblicze Jego Ekscelencji Horkannimana-zai, który zauważywszy ją, wyciągnął w geście powitalnym czarną kończynę przypominającą rózgę. Elszabet dotknęła jej jednym z krystalicznych palców, tak jak podpatrzyła to u innych. Zalało ją światło dziewięciu oślepiających słońc.

„To podarunek”, wyjaśnił poseł Sapiilów. Następnie odwrócił się i zwracając się do jednego z Suminorów, stwierdził pogodnie, że to najpiękniejszy wieczór od tego samego dnia w zeszłym roku, gdy w inwestyturze Wielkiego Wysłannika Kusereenów na Vannannimolinan niebiańscy tancerze Poro spontanicznie zadedykowali mu wszystkie przedstawienia sezonu i…

Elszabet nie słyszała już dalszego ciągu tej opowieści. Poseł sapiilski poszedł dalej. Widziała teraz jego szerokie plecy obramowane pulsującym zielonym światłem na tle fasetowanego okna w północnej ścianie komnaty wizyjnej. Nic nie szkodzi; były przecież i inne atrakcje. Z całej galaktyki przybyli goście, aby być świadkami Podwójnej Równonocy. Niektórzy mieli własne ciała, inni, nie przystosowani do miejscowych warunków, musieli przybrać postać krystaliczną. Sala rozbrzmiewała gwarem pięćdziesięciu imperiów. „Trzej Rycerze Imperium i Mistrz”, mówił czyjś głos, „wyobrażacie sobie? Wszyscy w jednej sali”. Ktoś inny uzupełnił: „Oni byli z Zygerone IX, jestem tego pewny. Czy widziałeś kiedyś Dziewiątych?” i delikatny szept: „Ona jest z Dwunastej Poliarchii pod wielką gwiazdą Ellullimiilu. Nikogo stamtąd nie było tu już od lat. No tak, oczywiście, to Podwójna Równonoc, ale mimo to…”

Usłyszała jakieś stukanie w oddali; natrętne, denerwujące. Ra-ta-ta, ra-ta-ta.

— Elszabet?

Poruszyła się, rozejrzała i odwróciła do jednego z Gaarinarów, by zapytać o księżniczkę z Poliarchii, istotę z Ellullimiilu. Ra-ta-ta. Ra-ta-ta.

— To ja, Elszabet, Dan. Muszę z tobą porozmawiać.

Dan? Dan? Usiadła mrużąc oczy. W głowie miała zamęt. Słyszała wciąż subtelne sarabandy i menuety istot z Zielonego Świata. Kto to jest Dan? Dlaczego tak hałasuje? Czy nie wie, że właśnie jest wieczór Podwójnej Równonocy i…

Znów stukanie.

— Wszystko w porządku? Słuchaj, jeśli się nie odezwiesz, wejdę sam i sprawdzę, czy jesteś…

— Dan? — powiedziała usiłując otrząsnąć się ze snu. — Dan, o co chodzi? Która godzina?

— Dochodzi północ. Nie chciałem cię niepokoić ani nic takiego, tylko…

— W porządku, chwileczkę — przetarła oczy. Prawie północ. Leżała w hamaku z otwartą książką na kolanach. Chyba zasnęłam. Miałam sen. Zielony Świat, Podwójna Równonoc, prawda? Był tam ambasador Dziewięciu Słońc, jeszcze ktoś z Niebieskiego Olbrzyma i Zygerone IX, cokolwiek to znaczy. O Boże, Boże.

Strzępy wizji wciąż jeszcze kołatały się w jej mózgu. Schowała głowę w dłoniach. Ból był nie do zniesienia. Tak niespodziewanie i brutalnie wyrwano ją stamtąd…

— Elszabet?

— Już idę — powiedziała. Przerzuciła nogi przez krawędź hamaka i zatrzymała się na chwilę dotykając lekko stopami podłogi. Wzięła trzy głębokie oddechy i wstała obawiając się, czy będzie w stanie utrzymać równowagę. Zadrżała. Tak się dać wciągnąć, tak się uzależnić; to jak narkotyk — pomyślała.

— Chwileczkę, Dan, chyba nie mogę się obudzić.

— Przepraszam. Paliło się u ciebie światło. Myślałem…

— W porządku, jeszcze chwileczkę — stanęła pewniej.

Ostatnie pasma zielonej mgły uciekały z jej umysłu. Podeszła do drzwi.

Ciemna postać Dana zamajaczyła w mroku. Wyraźnie widać było tylko biel szeroko otwartych oczu. Gdy wszedł do środka, spostrzegła, że aż błyszczy od potu, a twarz ma zaczerwienioną; jego czekoladowa cera przybrała wyraźny jasnoróżowy odcień. Nie wiedziała, że to w ogóle możliwe. Jeszcze nigdy nie widziała go tak poruszonego. Spokojny, rozluźniony Dan. Zamknęła za nim drzwi i rozejrzała się za czymś, czym mogłaby go poczęstować. Może chciałby jakiegoś drinka czy soku, żeby trochę się uspokoić. Potrząsnął głową.

— To pozwól, że ja się napiję — powiedziała sięgając po kartonik. — Co się stało, Dan?

Przysiadł na brzegu łóżka sprawiając wrażenie człowieka, który właśnie przebiegł dziesięć kilometrów i ma kłopoty z zaczerpnięciem oddechu.

— Trochę mi głupio — powiedział — że się tak podnieciłem. Po prostu wydawało mi się, że muszę tu natychmiast przybiec i wszystko ci opowiedzieć.

Trochę ją irytował, choć z pewnością nie miał takiego zamiaru.

— Dan, co się stało? — spytała znów, nieco rozdrażniona.

— Powiesz mi wreszcie czy nie? Dan zaczął nieśmiało:

— W końcu to przyszło. Sen kosmiczny. Mój pierwszy.

— Teraz rozumiem, dlaczego jesteś taki naładowany.

— Po miesiącach prób analizowania danych z wyobraźni pacjentów, nie mając najmniejszego pojęcia, czego oni naprawdę doświadczają…

— Och, Dan, Dan. Tak się cieszę, że wreszcie się to stało…

— To była Podwójna Gwiazda I. Zamknąłem oczy i trach, już tam byłem: czerwone słońce, niebieskie słońce, alabastrowa płyta, a na niej to wielkie stworzenie z rogami. Ze dwa lub trzy takie same trochę dalej, chyba wierciły studnię. Elszabet, ta wyrazistość! To absolutne przekonanie, że to rzeczywistość. Do diabła, przecież nie muszę ci mówić. Zawładnęło to mną całkowicie. A cały czas zastanawiałem się, czy kiedykolwiek tego doświadczę, czy coś jest nie w porządku, dlaczego ja blokuję… — uśmiechnął się. — Więc musiałem komuś powiedzieć. Tobie. Przybiegłem więc, zobaczyłem włączone światło i… Zdenerwowałem cię, prawda? Że obudziłem cię dla takiej bzdury?

Odpowiedziała łagodnie:

— Tylko dlatego, że sama byłam w trakcie przeżywania wizji. Wiesz, jak to jest, gdy ktoś wyrwie cię ze snu. Jakiegokolwiek snu.

— A to był sen kosmiczny?

— Zielony Świat. Bogatszy i bardziej złożony niż kiedykolwiek.

— Przepraszam.

Wzruszyła ramionami.

— Cieszę się razem z tobą. Cieszę się, że przyszedłeś mi powiedzieć. I nie nazywaj tego bzdurą. Czymkolwiek by te sny nie były, z pewnością nie są bzdurą.

— Jak myślisz, dlaczego miałem w końcu dzisiaj ten sen, Elszabet?

— Pewnie po prostu przyszła twoja kolej.

— Uważasz, że to proces przypadkowy? Chyba nie, nie sądzę.

— A co sądzisz?

Milczał przez chwilę.

— Zawsze jestem szybki w wymyślaniu teorii. Ale moje teorie dość często nie wytrzymują krytyki, prawda?

— Nie jestem komisją egzaminacyjną. O czym myślisz, Dan?

— O Tomie.

— O Tomie?

— To że tu jest. Efekt zbliżania. Czy przejrzałaś statystyki z ubiegłego tygodnia? Częstotliwość występowania kosmicznych snów potroiła się, odkąd tu jest. Ty sama też się o tym przekonałaś, nieprawdaż?

— Tak, to prawda.

— Powiedziałaś też, że sen, który dziś miałaś, ten, który ci przerwałem, był ze wszystkich najbogatszy i najbardziej złożony, prawda? Co więc w efekcie mamy? Częstotliwość snów wzrosła wśród pacjentów podatnych na wizje. Natężenie snów ‘wyraźnie się zwiększyło, tak że teraz nawet osoby dotąd stuprocentowo na sny odporne też mają wizje. Coś się dzieje. A co zmieniło się w tym tygodniu? Tom. Pojawia się niezwykle dziwny, prawdopodobnie schizofreniczny osobnik; ktoś, co do kogo wszyscy zgadzamy się, że wysyła coś na kształt promieniowania, jakiś rodzaj sił psychicznych. Czy mam rację? Czy nie ty pierwsza zwróciłaś na to uwagę? Czy każda rozmowa z nim nie utwierdzała cię w przekonaniu, że ma w sobie jakąś osobliwą moc?

— Jak najbardziej — przytaknęła Elszabet — ale do czego zmierzasz? Sugerujesz, że Tom jest źródłem snów kosmicznych?

— Jest to bardziej prawdopodobne niż mój ostatni pomysł z audycjami nadawanymi ze statku międzygalaktycznego, nieprawdaż?

— Chcesz wiedzieć, co o tym myślę?

— Tak, mów.

— Przyznam się, że to samo przyszło mi do głowy. Że jest jakiś związek pomiędzy obecnością Toma w centrum a wzrostem częstotliwości występowania snów. Mimo to myślę, że bardziej prawdopodobna jest teoria statku kosmicznego.

— Leo Kresh rozprawił się z nią. Nasza sonda gwiezdna nie miała dość czasu, by dotrzeć do celu i spowodować wysłanie wiadomości od mieszkańców…

— A dlaczego mamy mieszać w to sondę gwiezdną, co, Dan? Przypuśćmy, że nie jest ona związana z naszym problemem. Mamy więc statek kosmiczny przybywający Bóg wie skąd, wyświetlający dla nas filmy o innych układach słonecznych. Zupełnie nie związany z sondą, którą pokolenie wcześniej sami wysłaliśmy w kosmos.

— Teraz to ty mnożysz hipotezy — powiedział Robinson. — Nie jest oczywiście zupełnie Wykluczone, ale też nie mamy żadnych podstaw, by sądzić, że twoja hipoteza jest prawdziwa. Tymczasem mamy tutaj Toma i struktura występowania snów wyraźnie się zmienia.

— Zbieg okoliczności — zasugerowała Elszabet. — Dlaczego bliskość Toma miałaby wywierać na to jakikolwiek wpływ?

— Bawisz się ze mną w adwokata diabła czy też masz jakiś poważny powód, by odrzucić hipotezę Toma?

— Nie wiem. Jedna moja połowa mówi tak, tak, to musi być Tom, przecież to oczywiste. Druga zaś twierdzi, że to nie ma żadnego sensu. Nawet założywszy, że w ogóle możliwe jest przesyłanie informacji wprost do mózgu odbiorcy… A gdzie jest uzasadnienie? Nie zapominaj, że sny występują na całym Zachodzie, Dan. On nie może być równocześnie wszędzie; w San Diego, w Denver, w San Francisco…

— Może jest kilka źródeł. Kilku Tomów działających w okolicy.

— Dan, na miłość boską…

— A może nie, nie wiem. Myślę tylko, że ten człowiek ma tak silną psychozę, że potrafi jakimś sposobem transmitować ją do innych. Coś w rodzaju psychicznego tyfusu, który rozsiewa halucynacje w promieniu tysięcy kilometrów. Oczywiście im bliżej niego, Elszabet, tym częstsze i intensywniejsze stają się halucynacje, choć przyznaję, że bliskość może być tylko jednym z czynników, ważniejszym w przypadku osób o niskiej podatności, takich jak ja. A co w takim razie z osobami o szczególnie wysokiej podatności, jak na przykład April Cranshaw, która przez cały tydzień, we śnie i na jawie, wplątana jest w całe mnóstwo wizji?

— A Ed Ferguson? — zapytała Elszabet. — O ile wiem, jest on, oprócz ciebie, jedyną osobą w centrum, która nie przejawia najmniejszej podatności. Byłabym bardziej skłonna zaakceptować twój pomysł, gdyby okazało się, że Ferguson też w końcu ma sny.

— Co chcesz zrobić? Obudzić go w tej chwili i zapytać?

— Wystarczy zrobić to jutro rano, Dan.

— Oczywiście, to ma sens. Musimy też porozmawiać z April. Umieścimy ją w jednym pokoju z Tomem i zobaczymy, co się będzie działo. Czy w bezpośrednim sąsiedztwie wystąpią efekty hiperwrażliwości? To będzie łatwo zorganizować — pochylił się do przodu przez chwilę obserwując uważnie drewnianą podłogę, po czym odezwał się znowu — Wiesz, Elszabet, pomyślałem sobie, że ten sen to była najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Ten osobliwy krajobraz, te kolory, niebo rozświetlone w czterech czy pięciu barwach jak najwspanialszy zachód słońca, jaki…

— Poczekaj, aż zobaczysz pozostałe — powiedziała Elszabet. — Świetlną Kulę, Dziewięć Słońc, Zielony Świat. Szczególnie Zielony Świat.

— Jeszcze piękniejszy niż Podwójna Gwiazda I?

— Przerażająco piękny — powiedziała spokojnym głosem.

— Przerażająco?

— Tak — odparła — sen, który miałam, gdy zapukałeś… tak, zdenerwowałam się, że mi go przerwałeś, tak jak musiał zdenerwować się Coleridge, gdy widział Kubilaj-chana i przeszkodził mu ktoś z Porlock. Znasz tę historię? Ale w pewnym sensie cieszę się, że mi przerwałeś. Te sny są jak narkotyki. Coraz częściej nie jestem pewna, czy żyję w tym świecie, a śnię o tamtym, czy też odwrotnie. Rozumiesz mnie, Dan? Przeraża mnie, że tkwię w tym już tak głęboko. Tak jest z każdą fantazją, która wciąga cię równie mocno i staje się dla ciebie rzeczywista… chyba nie muszę ci tego tłumaczyć, prawda, Dan? Czasami myślę sobie, gdy budzę się z tych snów, że stopniowo tracę zmysły i pogrążam się coraz bardziej w obłęd.

Zatrzęsła się i skrzyżowała ręce na piersiach.

— Zimno tu. Lato się chyba już kończy. Wiesz co jeszcze, Dan? Wizje zaczynają mi się nakładać. Dzisiaj widziałam postacie z Dziewięciu Słońc i Niebieskiego Olbrzyma na przyjęciu w Zielonym Świecie. Tak jakby wszystko zlało się razem w jedno wielkie obłędne przedstawienie. To coś nowego. To było oszałamiające.

— To wszystko jest oszałamiające, Elszabet.

Skinęła głową.

— Chciałabym wiedzieć, co, do diabła, się tu dzieje. Epidemia identycznych snów dosięgająca setek tysięcy ludzi? Jak to możliwe? Więc może nadawanie z obcych statków kosmicznych? Wędrowny psychopata rozsiewający na wszystkie strony zwariowane wizje? Może wszyscy wpadamy w obłęd? Ostatnia krzykliwa konwulsja przemysłowego społeczeństwa zachodniego: wszyscy zwariujemy i znikniemy we własnych snach.

— Elszabet…

— Nie wiem, nic nie wiem.

— Późno już. Powinniśmy trochę się przespać. Zajmiemy się tym wszystkim rano, dobrze?

Robinson wstał i podszedł do drzwi.

Elszabet poczuła nagły przypływ strachu, choć nie wiedziała przed czym. Ochrypłym głosem, niewiele głośniejszym od szeptu, powiedziała niespodziewanie:

— Nie idź, Dan, proszę. Zostań ze mną.

2

Ta kobieta, Elszabet, nie spala dobrze tej nocy. Tom spostrzegł to natychmiast. Była spięta, a pięść w jej sercu zacisnęła się mocniej niż zwykle. Miała podkrążone oczy i zapadnięte policzki. Źle — pomyślał. Nie chciał, by ktokolwiek był nieszczęśliwy, a tym bardziej Elszabet. Była taka miła, mądra, dobra. Dlaczegóż to miałaby być tak zatroskana?

— Wiesz — powiedział do niej — przypominasz mi trochę moją matkę. Teraz to właśnie odkryłem.

— Lubiłeś swoją matkę, Tom?

— Ty zawsze zadajesz takie pytania, prawda?

— Skoro mówisz, że ci ją przypominam, chciałabym wiedzieć, co o niej myślałeś, bo wtedy dowiem się, co myślisz o mnie.

— Ach, o to chodzi — rzekł Tom. — O tobie myślę bardzo dobrze. Słuchasz mnie, interesujesz się mną, lubisz mnie. Tak naprawdę nie pamiętam zbyt dobrze mojej matki. Miała chyba jasne włosy, zdaje się, że takie jak twoje. Chodzi mi o to, że jesteś taka, jaką chciałbym pamiętać moją matkę, gdybym ją pamiętał. Rozumiesz mnie?

Wyglądało na to, że go rozumie. Uśmiechnęła się, a uśmiech ten złagodził nieco jej wewnętrzne napięcie. Powinna się częściej uśmiechać — pomyślał Tom.

— Gdzie się wychowałeś? — spytała go.

— W różnych miejscach. Chyba w Nevadzie. I w Utah.

— To znaczy w Deseret?

— Deseret, tak, tak to teraz nazywają. I w Wyoming, choć tam na większości obszaru nie można mieszkać ze względu na pył, który przywiało z Nebraski, prawda? I jeszcze w paru innych miejscach. Dlaczego pytasz?

— Po prostu byłam ciekawa. Pomyślałam sobie, że nie jesteś z Kalifornii.

— Nie, nie, choć kiedyś już tu byłem. Chyba trzy lata temu. W San Diego. Mieszkałem tam pięć czy sześć miesięcy. W San Diego jest ciepło i przyjemnie, ale mieszka tam mnóstwo dziwaków. Wielu z nich nawet nie mówi po angielsku. Cudzoziemcy z Afryki, z Ameryki Południowej. Znałem ich kilku.

— Jak znalazłeś się w San Diego?

— Podróżowałem. Pewnego dnia złapał mnie ciężki wiatr. Wiesz, co to jest ciężki wiatr? Promieniowanie. To się stało, gdy byłem w Nevadzie. Wiesz, ja czuję, kiedy wiatr jest napromieniowany. Ciężki pył wywołuje mrowienie w mojej głowie, o tu, po lewej stronie. Czułem, że nadchodzi, ale gdzie miałem pójść? Złośliwy wschodni wiatr zabierał ładunek może z Kansas i dmuchał, dmuchał, dmuchał, wprost do Nevady. Nie było gdzie się skryć, tak się zdarza. Tutaj, na dalekim zachodzie, nie macie tego, prawda? Ja wtedy dostałem dawkę, trochę chorowałem; wypadły mi włosy, wiesz? Pomyślałem, że może odpocznę trochę w San Diego, aż poczuję się lepiej. Potem pojechałem dalej. Zmęczyli mnie ci cudzoziemcy. Nigdy nie zatrzymuję się długo w jednym miejscu. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie planuje cię skrzywdzić.

— Tutaj nikt cię nie skrzywdzi, Tom.

— Ty mnie nie skrzywdzisz. To jeszcze nie znaczy, że nikt. Nawet tutaj. Biedny Tom wciąż wędruje, a wędrówka ta nie skończy się, dopóki nie nadejdą Ostatnie Dni i dokonamy Przejścia. Ale Ostatnie Dni nadejdą lada chwila, wiesz?

Pochyliła się w przód, wciąż spięta. Zawsze tak było, gdy poruszał ten temat. Rozmawiali już trzeci, a może czwarty raz w tym tygodniu w jej małym gabinecie z wielkim zielonym ekranem na ścianie i za każdym razem, gdy wspominał o Przejściu albo o obcych światach czy czymś takim, widział, jak zachodzą w niej wielkie zmiany.

— Chcesz opowiedzieć mi dzisiaj więcej o Przejściu?

— Co chciałabyś wiedzieć?

— Wszystko. Cokolwiek możesz mi powiedzieć.

— Jest tego tak wiele. Nie wiem, od czego zacząć.

— A więc wszyscy wyruszymy do gwiazd? — zapytała. — Przeskoczymy kosmos i zaczniemy żyć na nowo w innych światach?

— Właśnie tak. — Miała przed sobą jakieś urządzenie, coś do nagrywania jego słów. Widział zapalone czerwone światełko. W porządku. Ufał jej. Nigdy nie ufał zbyt wielu ludziom, ale jej tak. Nie zrobiłaby nic, co mogłoby go skrzywdzić. — To znaczy nie pójdziemy w naszym aktualnym kształcie. Odrzucimy nasze ciała, a do nowych światów przejdą tylko nasze dusze.

— A tam dadzą nam jakieś ciała? Gdybyśmy, powiedzmy, znaleźli się w Zielonym Świecie, czy dostaniemy krystaliczne ciała ze lśniącą skórą i rzędami oczu?

Tom spojrzał na nią.

— Wiesz o Zielonym Świecie?

— Wiem o wszystkich, Tom.

— I wiesz, że są prawdziwe?

— Tego nie wiem — odpowiedziała łagodnie. — Wiem tylko, że widziałam je w mym umyśle, podobnie jak wiele innych osób. Chodziłam po Zielonym Świecie z krystalicznymi ludźmi, Tom. W moim umyśle. Widziałam też łudzi z innych światów; ludzi z Dziewięciu Słońc z jednym wielkim okiem i ludzi ze Świetlnej Kuli, z tymi ich wszystkimi wypustkami…

— Świetlna Kula, tak, to dobra nazwa. To światło to Wielka Gwiezdna Chmura. Mieszkają tam Ludzie-Oczy. Wiesz, te wszystkie miejsca istnieją naprawdę.

— Od jak dawna o nich wiesz?

— Odkąd pamiętam.

— A mówiłeś, że ile masz lat?

Wzruszył ramionami.

— Chyba trzydzieści pięć, a może trzydzieści trzyj coś koło tego.

— Urodziłeś się na krótko przed Wojną Pyłów?

— Nie, niedługo po jej wybuchu — odparł.

— Twoja matka była w strefie promieniowania, gdy się wszystko zaczęło?

— Na skraju — odpowiedział Tom. — We wschodniej Nevadzie. Tak, na pewno tam właśnie mieszkaliśmy. Albo po drugiej stronie granicy, w Deseret. W Utah. Wiem, że została lekko napromieniowana, gdy była ze mną w ciąży. Później ciężko chorowała. Umarła, gdy byłem dzieckiem. To były parszywe czasy.

— Współczuję ci.

— Tak.

Naprawdę mu współczuła. Czuł to. Jaka ona miła — pomyślał. — Mam nadzieję, że będzie miała pomyślne Przejście. Ona, Elszabet, ta dobra kobieta.

— A wizje? Zaczęły się już w dzieciństwie?

— Tak jak mówiłem, mam je, odkąd pamiętam. Z początku myślałem, że wszyscy na pewno widzą te rzeczy, ale potem okazało się, że nikt, więc sądziłem, że jestem wariatem — uśmiechnął się. — Zdaje się, że jestem wariatem, prawda? Gdy żyje się przez całe lata z czymś takim w głowie, to nie da się nie oszaleć. Teraz jednak wszyscy widzą to, co ja. Od kilku lat ludzie wokoło opowiadają, że mają sny, że widzą Zielony Świat i całą resztę. Był jeden taki w San Diego, cudzoziemiec z Ameryki Południowej, jeździł taksówką. Mieszkałem trochę u niego. To było w Chula Vista, wynajmował mi pokój. Też zaczął mieć wizje. Opowiadał wszystkim znajomym. Wyglądał mi na wariata. Wyjechałem stamtąd. A później inni, ci drapacze, z którymi podróżowałem, przynajmniej kilku z nich, a teraz ty mówisz, że też je widzisz, tak? A ja widzę je coraz lepiej, coraz wyraźniej. Dostrzegam więcej szczegółów. Moc pogłębia się we mnie niemal z dnia na dzień, czuję to. Stąd wiem, że Czas Przejścia się zbliża. Oni mnie wybrali, ci ludzie z kosmosu, nie wiem dlaczego, ale wybrali mnie na zwiastuna, ja dowiedziałem się o nich pierwszy, rozumiesz mnie? Teraz wszyscy się dowiedzą. A później wszyscy, jeden za drugim, wyruszymy do ich światów. To wszystko jest częścią planu Kusereenów. Wielkiego Programu.

— Kusereenów?

— Oni rządzą Świętym Imperium. Są obecną Wielką Rasą, przewodniczą od milionów lat. Wszyscy oddają im cześć, nawet Zygeroni, którzy sami są wielcy, zwłaszcza ci z Zygerone V. Myślę, że oni będą następną Wielką Rasą. To się zmienia co ileś tam milionów lat. Trzy miliardy lat temu, przed Kusereenami, byli Theluvarowie. W Księdze Słońc jest napisane, że Theluvarowie być może wciąż żyją gdzieś na krańcach wszechświata, ale już od dawna nikt o nich nie słyszał i…

— Zaczekaj — przerwała mu Elszabet — zaczynam się gubić. Kusereenowie, Zygeroni, Theluvarowie…

— Trzeba trochę czasu, żeby się tego wszystkiego nauczyć. Mnie się to mieszało chyba z dziesięć lat, zanim wszystko sobie poukładałem. Jest zylion ras, praktycznie każde słońce ma planety, które są zamieszkałe, choć na niektórych, wydawać by się mogło, nie może istnieć życie, bo ich słońce jest zbyt gorące lub zbyt zimne. Wszędzie jest życie. Na przykład Luiiliimeli, gdzie mieszkają Thikkumuuru, znajduje się w układzie olbrzymiej, gorącej niebieskiej gwiazdy Ellullimiilu. Jest tam gorąco jak w piecu, nawet ziemia się topi. Thikkumuurom to jednak nie przeszkadza, gdyż nie mają oni ciał. Są czymś w rodzaju duchów, rozumiesz?

— Niebieski Olbrzym — powiedziała Elszabet do siebie. — Tak.

— A Kusereenowie (rozmawialiśmy przed chwilą o ich programie) chcą, by rozwijały się nowe rasy, by życie pulsowało między światami, żeby nic się nie zestarzało, żeby wciąż następowały zmiany i odrodzenie. Dlatego właśnie nawiązują kontakt z młodymi rasami, takimi jak my, którzy mamy zaledwie milion lat. Dla nich to żaden wiek. Teraz chcą, żebyśmy przybyli do nich, żyli wśród nich, wymieniali z nimi myśli i wiedzą, że musi się to odbyć szybko, bo jesteśmy tu w wielkim kłopocie, na krawędzi samozagłady. To jest już ostatnia szansa. Dokonamy więc Przejścia…

— Czy te rasy prowadzą wojny? — spytała Elszabet. — Czy walczą o supremację?

— O nie — odparł Tom — oni nie mają wojen. Są ponad tym. Wszystkie rasy, które chciały wojować, wyniszczyły się miliony, miliardy lat temu. Tak zawsze dzieje się z wojowniczymi rasami. Te, które przetrwają, rozumieją, jak bezsensowna jest wojna. Zresztą wojna w kosmosie jest niemożliwa, bo jedynym sposobem przedostania się z gwiazdy na gwiazdę jest Przejście, a nie możesz dokonać Przejścia, jeżeli gospodarze nie chcą cię przyjąć i nie otworzą ci wrót. Nie da się przeprowadzić inwazji. Kiedyś, podczas panowania veltyckiego w Siódmym Potentastium, gdy…

— Chwileczkę — powiedziała — trochę to dla mnie za szybko. Wiesz, co chcę zrobić? Listę wszystkich światów, ich nazw i form fizycznych mieszkańców każdej planety. Potem wprowadzimy to do komputera i wyświetlimy na ścianie, tu na tym dużym ekranie. Chciałabym to wszystko uporządkować. A później poproszę cię, żebyś opowiedział mi historie tych światów. Wszystko, co wiesz: jakie dynastie nimi rządziły i tak dalej. Opowiesz wszystko, co wiesz, a my to później poukładamy. Zrobimy to razem?

— Tak, tak, możesz być spokojna. Każdy powinien dowiedzieć się o tym, to bardzo ważne, bo potem będziemy zagubieni podczas Przejścia. Musimy wiedzieć o programie, musimy wiedzieć, gdzie leżą Wirujące Światy i wszystko inne. — Tom poczuł, jak wzbiera w nim gorączka radości tak wielkiej, że zdawało mu się, iż zaraz wywoła wizję. Ta kobieta, ta wspaniała kobieta; nigdy dotąd nie znał nikogo takiego. — Myślę, że trzeba zacząć od czasów rządów Theluvarów w Imperium…

Podniosła rękę.

— Nie, nie teraz, Tom. Bardzo cię przepraszam. Dziś rano nie mam czasu. Muszę iść porozmawiać z ludźmi, którymi się tu opiekuję, z chorymi. Powiedzmy, że dam ci dzień, byś jeszcze o tym wszystkim trochę pomyślał, dobrze? A jutro znów się tu spotkamy i pojutrze, i każdego ranka o tej samej porze, aż powiesz mi wszystko, co chcesz powiedzieć. W porządku?

— Oczywiście. Jak sobie życzysz, Elszabet.

Rozległo się stukanie do drzwi. Na małym ekraniku przy drzwiach Tom ujrzał wielką, pulchną postać kobiety o słodkiej twarzy w bladoróżowym swetrze. Już kiedyś widział ją w ośrodku.

— Wejdź, April — powiedziała Elszabet naciskając coś, co otwarło drzwi. — Tom, to jest April Cranshaw, jedna z osób, którymi się opiekuję. Myślę, że może chcielibyście lepiej się poznać. Idźcie na spacer, przejdźcie się po centrum. Myślę, że spodobacie się sobie.

Tom odwrócił się w stronę grubej kobiety. Wyglądała bardzo młodo, jak powiększona mała dziewczynka, choć z pewnością musiała być przynajmniej w jego wieku. To tłuszcz wygładzał wszystkie zmarszczki na jej twarzy, jak u niemowlęcia. Była osobą otwartą, jak nikt, kogo znał. Tak otwartą, jak zamknięty był Ed Ferguson. Wydawało mu się, że gdy tylko dotknie jej miękkiego nadgarstka, wszystkie jego wizje przeleją się na nią. Tak szeroko była otwarta. Ona też chyba o tym wiedziała; patrzyła na niego wzrokiem nieśmiałym i zalęknionym. Nie bój się, chciał jej powiedzieć, nic ci nie zrobię. Nie jestem Stidge’em ani Mujerem. Nic złego ci nie zrobię.

— W porządku, April? — spytała Elszabet. — Zabierzesz Toma na spacer?

— Jeśli pani tak chce — odpowiedziała April miękkim, drżącym głosem.

Elszabet zmarszczyła brwi.

— O co chodzi, April?

Gruba dziewczyna zaczerwieniła się.

— Mam to powiedzieć? Przed…

— Nie szkodzi, April, powiedz.

— Jestem dzisiaj chyba trochę zdenerwowana — powiedziała łagodnie lekko zdyszana mała dziewczynka w ogromnym ciele. — Wiem, że chciałaby pani, żebym poszła z nim na spacer, ale czuję się trochę podenerwowana.

— Dlaczego?

— Nie wiem — spojrzała na Toma z obawą. — Te sny kosmiczne, te wizje. One przychodzą tak często, po kilka naraz, doktor Lewis. Czasami są tak silne, że nawet nie wiem, gdzie jestem; tu czy na którejś z tych planet. A teraz, gdy weszłam do pani gabinetu, to…

— Mów dalej, April — Elszabet pochyliła się w jej stronę słuchając grubej dziewczyny z najwyższą uwagą. Na Toma nawet już nie spojrzała.

— To znaczy… coraz trudniej… jest… mi… myśleć… normalnie…

— April? April?

— Ona upadnie! — zawołał Tom i rzucił się w jej stronę. W ostatniej chwili zdążył chwycić wpół chwiejącą się kobietę i podtrzymać ją. Była ciężka, niewiarygodnie ciężka. Musi ważyć ze dwa, trzy razy więcej ode mnie — pomyślał zmagając się z ciężarem. Elszabet podeszła z drugiej strony, by mu pomóc. Udało się im położyć ją delikatnie na podłodze. Leżąc na wznak z trudem łapała oddech. Elszabet zwróciła się do Toma uśmiechając się z zakłopotaniem:

— Tom, czy mógłbyś pójść po doktora Robinsona? Wiesz, to ten wysoki, śniady mężczyzna. Przyślij go tutaj, Tom, proszę cię.

— Czy to ja jej zrobiłem? — spytał Tom.

— Trudno powiedzieć. Ale za chwilę wróci do siebie.

— Chyba będziemy musieli odłożyć ten spacer na kiedy indziej — powiedział. — Dobrze, pójdę teraz po doktora Robinsona. Przyślę go tutaj. Dziękuję, że chciałaś ze mną rozmawiać, Elszabet. To dla mnie bardzo ważne, że mam z kim porozmawiać.

Wyszedł na korytarz.

— Doktorze Robinson, doktorze Robinson?

Biedna grubaska — pomyślał Tom — że też tak zasłabła. Błogosławieństwem będzie dla niej porzucenie ciała. Biedna grubaska. Życzę jej szybkiego Przejścia. Wszystkim nam tego życzę: szybkiego Przejścia. Mam nadzieję, że będziemy mogli pójść w przyszłym tygodniu. Albo choćby jutro. Tak, jutro.

3

Gdy Ferguson wrócił do pokoju po porannych zabiegach, zobaczył dwa listy na środku swojego łóżka. Zrzucił je na podłogę, a sam rozciągnął się na posłaniu. Był wykończony. Listy mogą zaczekać. I tak jeszcze nie zdarzyło się, żeby przyszła jakaś korespondencja godna uwagi. Najpierw wszystko czytała doktor Lewis. Wycinała fragmenty, które mogłyby spowodować niepokój pacjenta.

Czuł potworne zmęczenie. Chryste umęczony! Najpierw godzinna rozmowa z doktorem Patelem, małym, pedantycznym Hindusem z brytyjskim akcentem, który zawsze zadawał ci pytania z sześciu różnych, niespodziewanych punktów widzenia. Wciąż męczył go o sny kosmiczne. Jak on, Ferguson, czuje się wiedząc, że wszyscy inni je mają, a on nie? A może ma? „Czy nie zaczyna pan przypadkiem odbierać tego typu obrazów, panie Ferguson?” Pieprzę cię, doktorze Patel. Nie powiedziałbym ci, nawet gdybym je odbierał. Potem godzina idiotycznych podskoków w centrum rekreacji na sesji fizykoterapii, prowadzonej przez tę dziką lesbijską dziwkę, Dante Corelli. Święty Boże, każą ci tańczyć, aż padniesz, i nawet nie przeproszą.

Gdyby tylko wtedy, gdy próbowałem, udało mi się stąd zniknąć — pomyślał. — Nie, nie, wszczepili mi tę cholerną płytkę, więc po prostu wysłali helikopter i ściągnęli mnie jak rybę kołowrotkiem. Tak było, przecież już uciekliśmy, ja i Alleluja, uciekaliśmy już przez trzy albo pięć godzin i wtedy nas ściągnęli.

Rozejrzał się po pokoju. Ci sami, żałośni współlokatorzy. Nick Podwójna Tęcza rozciągnięty na łóżku, zatopiony w rozmyślaniach o Siedzącym Byku, Czerwonej Chmurze i Buffalo Billu. Nieszczęsny łajdak, musi rozprawiać się w głowie z generałem Custerem dziesięć razy na dzień. Na pewno dobrze mu to zrobi. A tam drugi ponury przypadek, ten Meksykanin, Menendez. Cały czas śpiewa coś i mruczy do siebie modląc się do azteckich bogów. Miły, spokojny facet. Pewnie marzy, żeby mógł nas wszystkich zawlec na ołtarz i wyciąć nam serca kamiennym nożem. Jezu, Jezu, co za kupa świrów!

Ferguson podniósł jeden z listów. Włożył małą kostkę w szczelinę odtwarzacza. Na ekranie pojawił się obraz ładnej blondynki. Byłaby wspaniała, gdyby nie wyglądała tak poważnie.

— Ed, mówi Mariela. Twoja żona, na wypadek gdybyś miał to skasowane.

Ano, mam to skasowane. Z której strony się za to zabrać? Ferguson zatrzymał list i dotknął pierścienia.

— Hasło „żona” — powiedział.

— Żona: Mariela Johnston. Urodziny 7 sierpnia. W lecie skończy 33 lata. Ożeniłeś się z nią w Honolulu, 4 lipca 2098 r…

Wysłuchał zapisu do końca zastanawiając się, jak ludzie z personelu mogą oczekiwać, że on cokolwiek zrozumie z listu, skoro nie wiedzą, że ma w pierścieniu rekorder uzupełniający luki w jego pamięci. Włączył list i znów zobaczył Marielę.

— Chcę ci powiedzieć, Ed, że wracam na Hawaje. Zarezerwowałam bilet na statek na przyszły wtorek, czyli następny dzień po otrzymaniu przez ciebie tego listu. Nie chodzi o to, że już cię nie kocham, bo tak nie jest, ale po ostatnich moich odwiedzinach w lipcu zrozumiałam, że po prostu nic nas już nie łączy, że może nie pamiętasz nawet, kim jestem, i że z pewnością cię nie obchodzę. Dlatego chcę wyjechać z Kalifornii, zanim cię wypuszczą. Dla naszego dobra. Formalności załatwię w Honolulu i…

— Dobrze, dobrze, Mariela. Co mnie to obchodzi?

Zatrzymał kostkę i włożył drugą. Ten list był od wspaniałej, seksownej rudej dziewczyny, która nazywała się Lacy.

— Hasło „Lacy” — powiedział do pierścienia, który poinformował go, że to kobieta z San Francisco, chyba jego dziewczyna, partner w przedsięwzięciu Betelguza V. W porządku. Przywołał ją znów na ekran, myśląc że może powie mu, że przyjeżdża w odwiedziny. Zaczął już nawet zastanawiać się, czy nie będzie miał problemów z Allelują.

Plany Lacy były jednak zgoła odmienne.

— Ed, muszę opowiedzieć ci o czymś cudownym. Po raz pierwszy znalazłam szczęście i sens życia — zaczęła. — Czy pamiętasz, jak wtedy, w lecie, opowiedziałam ci o moim dziwnym śnie o obcej planecie i kosmicznej istocie z rogami? To był właśnie początek. To było religijne objawienie, choć wtedy jeszcze tego nie rozumiałam. Wkrótce potem poznałam ruch tumbonde, o którym pewnie nie wiesz zbyt wiele. Zaczął się on w San Diego za sprawą Seniora Papamacera, wielkiego człowieka, który prowadzi nas na spotkanie z bogami. Zaangażowałam się w to całym sercem i duszą. Przyłączyłam się do marszu na północ; są nas setki tysięcy pod przewodnictwem Seniora, a ja czuję się zupełnie przemieniona, a nawet odkupiona. To tak, jakby oczyszczono mnie z wszystkich złych rzeczy, które robiłam, jakby wybaczono mi i dano nowe, czyste sumienie. A wszystko z powodu tej wizji, tej dziwnej postaci pod dwoma obcymi słońcami…

Boże — pomyślał Ferguson przygnębiony — posłuchajcie tylko, zupełnie jak dziewczyna ze zgromadzenia zakonnego. A te zwariowane wizje każdemu zmieniają życie. Cały świat zwariował. Wszyscy oprócz mnie.

— … idziemy więc w kierunku Siódmego Miejsca, gdzie dostąpimy ostatecznego odkupienia. Chcę ci powiedzieć, że wkrótce będziemy przechodzić niedaleko Mendocino, więc gdybyś mógł jakoś wyrwać się z Nepenthe i dołączyć do nas, gdybyś przyjął tumbonde i poszedł za Seniorem Papamacerem, to zaraz zostałbyś przemieniony i poczułbyś, jak zło i troski, które naznaczyły twe życie, odchodzą od ciebie w jednej chwili, tak jak odeszły ode mnie i…

Pewnie. Po prostu idź sobie stąd i przyjdź do tego ich Seniora czy jak mu tam. Tylko tyle, że doktor Lewis już przesłuchała ten list, droga Lacy. Gdyby nawet była jedna szansa na milion, żeby się stąd wydostać i spotkać się z tobą, czy myślisz, że słyszałbym cię teraz? Naprawdę tak myślisz?

— … a z pewnością również na ciebie spłynie błogosławieństwo Maguali-ga, a światło Chungiry-Który-Przyjdzie rozświetli twą duszę, jeśli tylko złączysz się z nami, kochanie. Przyjdź i wyrusz z nami do Siódmego Miejsca…

Zmarszczył brwi i wyłączył kostkę. Co za idiotyczne gówno. Uciec, by złączyć się z bogami? Ta druga, wracając do rodziny na Hawaje, ma przynajmniej jakiś sensowny powód. Ale to… to wariactwo…

W ten sposób pozbył się ich obu, na to przynajmniej wyglądało. No dobrze, jest jeszcze Alleluja, lepsza niż one obie razem. Zawsze tak się składało, że miał pod ręką kobietę lepszą niż poprzednia, gdy takiej potrzebował. Ferguson potrząsnął głową usiłując uwolnić się od swoich myśli. Ciekawe, co robi teraz Alleluja? Poszukam jej. Może pójdziemy na mały spacer? Trochę ich ulubionego przedpołudniowego szaleństwa…

— Ed? — rozległ się głos za drzwiami. — Ed, jesteś tam?

Ferguson nachmurzył się.

— Kto tam?

— To ja, Tom. Masz chwilę czasu?

Jeszcze jeden wariat, a jakże!

— Jasne — odpowiedział — zaczekaj, wpuszczę cię.

Otworzył drzwi. Ujrzał zmierzwione włosy i płonące dziko oczy. Coś było nie w porządku z tym facetem, nie ma wątpliwości. Musi mieć coś źle w głowie. Ferguson stanął przed nim niepewnie zastanawiając się, co też Toma do niego sprowadza.

— Dziś jest twój wielki dzień — powiedział Tom.

— Naprawdę?

— Pamiętasz, jak pierwszy raz rozmawialiśmy ze sobą w zeszłym tygodniu? Powiedziałem wtedy, że pokażę ci, jak zobaczyć kosmiczne wizje.

— Tak mówiłeś?

— Tak, na stołówce. Siedzieliśmy z tym małym księdzem, ty poczęstowałeś mnie burbonem, a potem…

— Nic nie pamiętam z zeszłego tygodnia — odparł Ferguson zmęczonym głosem — nie wiesz o tym? Pamiętam, że gdzieś się już widzieliśmy, że nazywasz się Tom, a całą resztę diabli wzięli. Skasowana. Oni to właśnie tu robią. Czyszczą pamięć. Chyba wiesz o tym, co?

Tom machnął ręką, jakby opędzał się od jakiegoś natrętnego brzęczenia.

— Nic nie szkodzi, ja w każdym razie pamiętam. Widzę twoje cierpienie, przyjacielu, i chcę ci pomóc uwolnić się od niego. Chodź, pójdziemy na mały spacer gdzieś do lasu, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Nie miałeś jeszcze kosmicznych snów, prawda?

— Nie — powiedział Ferguson. — O ile pamiętam, to nie, Chociaż… — przerwał.

— Chociaż co?

Ferguson zamyślił się.

— Nie jestem pewny, ale coś chyba było. Zaczekaj, muszę sprawdzić. — Wszedł do ubikacji, żeby Tom nie mógł zobaczyć, co robi. Dotknął pierścienia i zażądał danych o niecodziennych wydarzeniach w ubiegłym tygodniu. Jego własny cichy i spokojny głos poinformował go o wszystkim, co się zdarzyło w ciągu ostatnich kilku dni, a co uznał za warte zabezpieczenia przed skasowaniem. Większość z tego nadawała się na śmietnik, ale po chwili natrafił na zapis z przedwczoraj: „Coś jakby rodzaj kosmicznego snu, jakiś jego przebłysk. Świat spowity zieloną mgłą. Coś takiego jak w doniesieniach o Zielonym Świecie. To było wszystko, tylko zielona mgła. To chyba jeszcze nie to, ale może coś się zaczyna.”

Tom spojrzał na niego dziwnie, gdy wyszedł.

— Rozmawiałeś ze sobą?

— Tak, taka mała konferencja z samym sobą — odparł Ferguson. — Posłuchaj, w jednym z tych snów jest zielona mgła, prawda?

— Zielony Świat. To piękne miejsce.

— Nie wiem. Widziałem tylko mgłę. Przedwczoraj w nocy. Zieloną mgłę.

— Nic więcej? Tylko mgłę?

— Tylko mgłę.

— W porządku — powiedział Tom. — Wizje próbują już się przebić. Zaczęło się. Może dlatego, że ja tu jestem, ich oddziaływanie jest silniejsze. Widzisz? Ty też potrafisz tak jak wszyscy, Ed. Chodź teraz ze mną. Idziemy do lasu.

— Po co?

— Mówiłem ci. Będziesz miał wizję. Musimy tylko pójść tam, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał, bo musisz się skoncentrować. W porządku, Ed? No, chodź już.

— Nic z tego nie będzie. Powiedz mi, jak mam mieć sen, skoro nie śpię?

— Tylko chodź ze mną — odparł Tom.

Ferguson wzruszył ramionami. Przecież nic mi się nie stanie, dlaczego miałbym nie spróbować? Skinął głową i wyszli na zewnątrz. Był ciepły, jesienny poranek. Obeszli salę gimnastyczną. Po drodze spotkali kilka osób: Dante Corelli i ogrodnika, Muga Watsona. Dante uśmiechnęła się i pokiwała im, ogrodnik nie zwrócił na nich uwagi.

— Może tutaj? — powiedział do Toma.

— Bardzo dobrze, świetnie. Usiądź na tym kamieniu, tu obok mnie, o tak. Musisz jeszcze dowiedzieć się — rzekł Tom — że wszechświat pełen jest istot dobrej woli. Jasne? Jest więcej słońc, niż ktokolwiek zdoła zliczyć, a wszystkie one mają planety, a na nich mieszkają ludzie. Nie tacy jak my, ale jednak ludzie. Oni wszyscy żyją i właśnie w tej chwili zajmują się swoimi sprawami. Rozumiesz? I oni wiedzą, że tu jesteśmy. Dają nam znaki. Kochają nas. Wszystkich. Chcą przygarnąć nas do siebie. Słyszysz, Ed? Musisz w to uwierzyć. Oni skontaktowali się ze mną poprzez wizje, ja jestem ich emisariuszem, jestem zwiastunem, który poprowadzi wszystkich do gwiazd — Tom pochylił się nad Fergusonem przeszywając go spojrzeniem swych nieziemskich, ciemnych oczu. — Czy to brzmi jak szaleństwo, Ed? Musisz spróbować uwierzyć. Chociaż na chwilę odrzuć swój gniew, nienawiść i wszystko złe, co tkwi w twojej duszy jak bryła lodu. Powiedz sobie, że ten Tom to wariat, ale ty przez chwilę będziesz udawał, że wierzysz w to, co on mówi. Dobrze? W porządku? Będziesz tylko udawał. Nikt nie dowie się, że Ed Ferguson przez sześćdziesiąt sekund wierzył w jakieś wariactwo. Tom nikomu nie powie, uwierz, Tom nie powie. Tom cię kocha, Tom chce ci pomóc, Ed, poprowadzić cię. Podaj mi teraz ręce.

— Co do cholery — powiedział Ferguson — podawać ręce?

— Uwierz mi. Uwierz im. Czy chcesz wciąż czuć się tak, jak czułeś się przez całe życie? Odrzuć to wszystko choć na chwilę. Otwórz się. Niech spłynie na ciebie łaska. Podaj mi ręce. Co, myślisz, że jestem jakimś zboczeńcem? Chcę ci tylko pomóc. Ręce, Ed.

Ed z niechęcią wyciągnął ręce przed siebie.

— Teraz odpręż się, rozluźnij. Umiesz się uśmiechać? Chyba jeszcze nigdy nie widziałem cię uśmiechniętego. Zrób to teraz. Udawaj, jeśli musisz. Jeden głupi uśmiech, podnieś kąciki ust, nie przejmuj się, że możesz śmiesznie wyglądać. O tak, dobrze. Chcę, żebyś cały czas się uśmiechał. Chcę, żebyś powiedział sobie, że jest w tobie duch nieśmiertelny stworzony przez Boga, który kocha cię w każdej chwili twojego życia. Uśmiechaj się, Ed! Uśmiechaj się! Pomyśl o miłości. Pomyśl o światach czekających na ciebie. Pomyśl o nowym życiu, które będzie twoje, gdy odrzucisz ziemskie ciało i dokonasz Przejścia. Możesz być, kim tylko zechcesz. Nie musisz być sobą. Możesz być dobry, czuły, pełen miłości. I nikt nie będzie się z ciebie śmiał z tego powodu. To jest nowe życie. Uśmiechaj się, Ed. Bądź wciąż uśmiechnięty. O tak, wcale głupio nie wyglądasz, wiesz? Wyglądasz wspaniale, jesteś przemieniony. Podaj mi teraz ręce. Podaj… mi… ręce…

Ferguson poczuł się bezradny. Chciał stawiać opór, zbudować mur, by to coś nie wtargnęło do jego wnętrza. Mur ten nawet stanął, ale po chwili runął, a on nie był już w stanie się opierać. Jego ręce powędrowały w górę jak para baloników, a Tom chwycił je mocno. W chwili dotknięcia mózg Fergusona przeszyło coś jakby wyładowanie elektryczne. Chciał wyrwać się, ale nie potrafił. Nie miał siły. Poczuł zalewającą go moc galaktyk i nie mógł jej się przeciwstawić.

Wtedy ujrzał.

Ujrzał Zielony Świat i wysokich, smukłych, lśniących ludzi, poruszających się z gracją wokół błyszczącego szklanego namiotu. Ujrzał niebieskie słońce wyrzucające strumienie ognia. Ujrzał planetę dziewięciu słońc.

Widział, widział, widział…

Potok obrazów. Olśniewający, zdumiewający. W głowie wirowała mu ich mnogość. Wszystko, wszystkie wizje naraz. Świat za światem za światem. Krajobrazy, miasta, obce istoty, gwiezdne imperia. Trząsł się cały. Nic się nie chciało zatrzymać. Ogarnęła go nie znana radość, gwałtowny powiew szczęścia. Krzyknął i osunął się na ziemię u stóp Toma. Leżał tak na brzuchu, dotykając twarzą wilgotnej ziemi, a pierwsze łzy, jakie pamiętał w swoim życiu, popłynęły mu po policzkach gorącym strumieniem.

4

Księżyc lśnił nad Pacyfikiem jak srebrzysty sierp, a tuż obok białym, zimnym światłem skrzyła się Wenus. W tę jasną, spokojną noc powietrze wolne było od mgły, choć nieco wilgotne, co mogło zwiastować zbliżającą się porę deszczową, która wciąż nie nadchodziła. Przyczaiła się pewnie gdzieś na północ od Vancouver.

Jaspin zapytał:

— Jak się nazywało to miasteczko, przez które wczoraj przejeżdżaliśmy?

— Santa Rosa — powiedziała Lacy. — Kiedyś było to spore miasto.

— Kiedyś było — mruknął Jaspin. — Oto Kraina-Kiedyś-Była.

Siedzieli na zboczu niskiego wzgórza, które kształtem przypominało pierś wystającą z szerokiego, pochyłego pastwiska porośniętego morzem trawy. Ów nie skażony krajobraz północnej Kalifornii, tutaj za San Francisco, różnił się bardzo od tego, do którego przywykł dorastając w Los Angeles. Tam wszędzie widać było nie dające się usunąć blizny po spustoszeniach spowodowanych intensywnym rozwojem cywilizacji.

Choć księżyc był tylko cieniutkim sierpem, jednak rzucał wyraźne cienie. Dobrze widać było samotne dęby, wystające skały i szeroki dywan brązowej, zwiędłej trawy. Ocean był kilka kilometrów przed nimi. Za nimi zaś rozciągał się nieopisany chaos karawany tumbonde, też swego rodzaju ocean. Niezliczone mnóstwo pojazdów, których łańcuch kończył się nie wiadomo jak daleko przed autostradą prowadzącą w głąb lądu. W San Francisco i Oakland Senior zyskał tylu nowych wiernych, że liczba pielgrzymów podwoiła się. Kosmiczny Szczurołap z Hameln — pomyślał Jaspin — w drodze do Siódmego Miejsca zagarniający obiema rękami gorliwych wyznawców. Jaspin oparł lekko rękę na ramieniu Lacy. Po raz pierwszy od trzech dni, odkąd rozbili obóz w pobliżu Oakland, udało mu się ją odnaleźć. Zaczął już nawet zastanawiać się, czy pomimo tego, co opowiadała mu o znaczeniu tumbonde w jej życiu, nie wróciła z jakiegoś powodu do San Francisco. Na szczęście nie zrobiła tego. Po prostu razem z innymi, jak w oku cyklonu, rzucana była w różne strony przez tłum wiernych. Procesja była już tak wielka, że łatwo było się zgubić. Jaspin zauważył ją wreszcie dzisiaj, gdy usiłowała przedrzeć się przez oszalały tłum do podestu, na którym pojawić się miał Senior Papamacer. „Nic z tego”, powiedział jej wtedy, „Senior zmienił zdanie. Dziś połączy się z Maguali-ga. Chodźmy na spacer.” To było dwie godziny temu. Teraz siedzieli na zboczu wzgórza od strony oceanu. Z oddali dochodziły stłumione odgłosy pielgrzymki.

— Nigdy nie myślałem, że Kalifornia jest taka wielka — powiedział Jaspin. — To znaczy, widziałem na mapie, ale żeby naprawdę pojąć, jaka to przestrzeń, trzeba samemu przejść ją całą z dołu do góry.

— Jest większa niż mnóstwo krajów — zauważyła Lacy. — Jest większa niż Niemcy, Anglia, a może i Hiszpania. Większa od wielu ważnych miejsc. Powiedział mi to kiedyś Ed Ferguson, mój były partner. Byłeś kiedyś w innym kraju, Barry?

— Ja? Kilka razy w Meksyku. Prowadziłem badania w terenie.

— Meksyk to prawie tam, gdzie mieszkałeś. Mam na myśli naprawdę obcy kraj. Na przykład w Europie.

— Jak miałbym dostać się do Europy? Na latającym dywanie?

— Przecież ludzie jeżdżą z Ameryki do Europy?

— Może ze wschodniego wybrzeża. Pewnie pływają tam jakieś statki. Ale nie stąd. Jak przejedziesz przez całą zapyloną strefę? — Jaspin potrząsnął głową. — Były takie czasy, że ludzie mogli sobie jechać, gdzie chcieli, w jedno popołudnie. Do Australii, Europy, Ameryki Południowej. Wszędzie. Wystarczyło tylko wsiąść do samolotu.

— Ale jeszcze są samoloty. Sama widziałam.

— Pewnie, samoloty. Nie wiem, może niektóre wciąż potrafią pokonywać oceany, ale wszystko rozbija się dziś o politykę. Wszystkie kraje pocięte są na kawałki; Republika Tego, Niezależne Państwo Tamtego, potrzeba pięćdziesięciu wiz, żeby gdziekolwiek się dostać. Nie, to totalny bałagan, Lacy, być może taki, którego nie da się już uporządkować.

— Gdy otworzą się wrota i przyjdzie Chungira-Który-Przyjdzie, wszystko znów będzie na swoim miejscu — rzekła Lacy.

— Naprawdę w to wierzysz?

Odwróciła gwałtownie głową w jego stronę.

— A ty nie?

— Tak, pewnie że tak.

— Ale nie do końca, prawda, Barry? Coś ciągle cię powstrzymuje.

— Być może.

— Wiem, że tak jest. Ale to nic nie szkodzi. Znałam takich ludzi. Sama taka byłam. Cyniczna, wątpiąca, niepewna. Jaki zresztą miałby być człowiek, który nie potrafi zrozumieć, co się wokół niego dzieje? Wychowany w świecie, w którym po pół godzinie jazdy za miasto znajdzie się już na terytorium bandidos, a po drugiej stronie Gór Skalistych przez tysiąc kilometrów ciągnie się strefa skażona. Tego można się jednak pozbyć; tych rozterek i patrzenia na wszystko z góry. Musisz tylko pozwolić, żeby tak się stało. Wiesz o tym.

— Tak, wiem.

— Długi zły czas już się kończy, Barry. Spadliśmy na dno, gdzie nie ma już właściwie żadnej nadziei i wtedy nadzieja pojawia się. Przyniósł ją Senior. On daje nam słowo. Wrota otworzą się, a wielcy przyjdą do nas i wszystko naprawią. To właśnie się stanie, i to wkrótce, a wtedy będzie dobrze, może po raz pierwszy w życiu. Prawda? Prawda?

— Jesteś piękną kobietą, Lacy.

— A co to ma do rzeczy?

— Nie wiem, chciałem ci to powiedzieć.

— Naprawdę tak myślisz?

— Masz jakieś wątpliwości?

Roześmiała się.

— Już to słyszałam, ale nigdy nie jestem pewna. Nie ma takiej kobiety, która myślałaby, że jest naprawdę piękna bez względu na to, co mówią jej mężczyźni. Myślę, że mam ładne włosy, oczy, nos. Ale nie lubię swoich ust. One wszystko psują.

— Mylisz się.

— Choć moje ciało jest chyba całkiem niezłe.

— Naprawdę? — zapytał.

Oczy jej jaśniały. Jaspin zobaczył w nich odbicie księżyca. Wydawało mu się nawet, że widzi tam również blask Wenus. Przyciągnął ją do siebie, dotknął lekko jej piersi. Miała na sobie miękki, zielony sweter z bardzo cienkiego materiału i nic pod spodem. Tak — pomyślał — zupełnie niezłe. Miał ochotę położyć głowę na jej piersiach i jakiś czas tak poleżeć. Przez chwilę zastanowił się, gdzie teraz może być Jill i co może robić. Jego żona. Cóż to za farsa. Nie widział jej od dwóch dni. Widocznie straciła zainteresowanie Radą Wewnętrzną albo raczej to oni stracili zainteresowanie nią. Miała rację, gdy za pierwszym razem powiedziała o sobie, że jest zbłąkanym, porzuconym, nikomu niepotrzebnym dzieciakiem. Lacy to co innego: mądra, zaradna. Kobieta, która dużo widziała i dużo zrozumiała. Jeśli nawet wcześniej była oszustem, to co z tego? Co z tego? Sam też byłeś oszustem — powiedział do siebie przypominając sobie czasy na UCLA, gdy zrobił karierę dzięki kleceniu naprędce wykładów z fragmentów myśli innych ludzi. — Naukowiec? Skądże, zwykły oszust. Równie dobrze można by było rozdawać grunty na Betelguzie V. To jednak nie ma już znaczenia. Niedługo wszyscy zostaniemy przemienieni — pomyślał. W jednej chwili, w mgnieniu oka. Pociągnął jej sweter w górę. Lacy z uśmiechem odsunęła jego ręce. Zdjęła sweter sama i odrzuciła na bok. Po chwili to samo stało się z dżinsami. Wydawało się, że w jej jasnej skórze odbija się światło księżyca kontrastując z kręconymi, rudymi włosami.

— Chodź — szepnęła ochrypłym głosem.

Przysunęli się do siebie. Nigdy jeszcze nie czuł niczego podobnego. To było jak sen. Piękne, a zarazem zadziwiające. Nigdy nie był romantykiem, zwłaszcza w tych sprawach, ale tym razem było inaczej. To było coś nowego, unikatowego. Może sprawiła to bliskość przybycia bogów? Tak, z pewnością. Tu, na wzgórzu, na północ od San Francisco, w świetle księżyca, gwiazd i jaśniejącej Wenus, zrozumiał, że zły czas się kończy. Czuł, jak wszystkie ropiejące rany w jego duszy zaczynają się zasklepiać. Tak, tak. Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. A gdy pójdę stanąć z nim twarzą w twarz, nie będę sam. Rzeczywiście zostali przemienieni — pomyślał Jaspin. — W jednej chwili, w mgnieniu oka.

— Wiesz co? — powiedział. — Kocham cię.

— A to znaczy, że wreszcie zaczynasz kochać siebie samego — rzekła Lacy. — To pierwszy krok w miłości do drugiej osoby — uśmiechnęła się. — Wiesz? Ja też. Kocham cię, Barry. Po dłuższej chwili znów odezwała się Lacy:

— Zaczekaj, wejdę na górę, w porządku? Nie przeszkadza ci to? O tak, Barry, tak. O tak, dobrze.

5

— Zbliżanie to z pewnością główna przyczyna — powiedziała Elszabet — a przynajmniej jedna z głównych przyczyn.

Było wczesne popołudnie. Siedziała w swoim gabinecie i spoglądała na Dana Robinsona leniwie opierającego się o ścianę przy oknie. W tej pozycji wyglądał, jakby zbudowany był tylko z nóg i ramion. Niebo, widoczne przez małe okienko od północnej strony, szarzało coraz bardziej przykrywane nadciągającymi ciężkimi chmurami.

— Miałeś rację — odezwała się znowu. — Jeśli to, co przydarzyło się April, jest jakąś wskazówką, to zbliżanie musi być ważnym czynnikiem. Teraz jestem gotowa to przyznać.

— Dobrze, to już jest coś.

— Jak ona się czuje?

— Wszystko będzie dobrze — rzekł Robinson, który wrócił właśnie z izby chorych. — Daliśmy jej sto miligramów paksu. Boże, jaka ta dziewczyna wielka! To tylko fala emocji. Napływ krwi do głowy, nic więcej.

— Albo fala gorąca. Szkoda, że jej nie widziałeś. Była czerwona jak burak. Jak pomidor.

Robinson zaśmiał się.

— No tak, niezły pomidor. A właściwie co się stało?

— Jak ustaliliśmy, ułożyłam wszystko tak, żeby przyszła do mojego biura, gdy był tu Tom. Kiedy tylko go zobaczyła, zaczęła ciężko oddychać.

— Hipopotam w słońcu?

— Dan!

— Tak mi po prostu przyszło do głowy. Przepraszam.

— To nie miało związku z seksem, jestem tego pewna, choć ona czerwieniła się jak dziewczę na pierwszej randce. Tom raczej nie wywołuje zainteresowania natury seksualnej, zauważyłeś?

— W każdym razie nie u mnie — powiedział Robinson.

— Tak też myślałam. Ale rzecz w tym, że on jest w ogóle aseksualny. Jest na pewno męski, ale trudno wyobrazić go sobie z kobietą, prawda? Są tacy mężczyźni. On wywołał pewien rodzaj podniecenia u April. To była szybka reakcja: przyspieszony oddech, plamy na policzkach, no i ten rumieniec.

— Tak jak reakcja alergiczna. Przypływ adrenaliny.

— Właśnie. Pokręciła się trochę i powiedziała, że jest podenerwowana. Spytałam ją czym, a ona na to, że to przez wizje, które nachodzą ją coraz częściej i są coraz wyraźniejsze.

— Efekt zbliżania. Tom.

— Powiedziała, że nie potrafi normalnie myśleć. Że trudno jej odróżnić sen od rzeczywistości.

— Wczoraj ty mówiłaś podobnie.

— Tak — powiedziała Elszabet — pamiętam. Trochę się zmieszałam, gdy usłyszałam to od April. Potem zaczęła mówić niewyraźnie, chwiać się i tracić przytomność. Tom i ja złapaliśmy ją w ostatniej chwili i położyliśmy na podłodze. Resztę znasz.

— Tak — stwierdził Robinson — wydaje się pewne, że obecność Toma bardzo zwiększa częstotliwość występowania halucynacji.

— Ale sny występują też na innych, bardzo odległych obszarach. Zbliżanie je wzmacnia, ale nie jest chyba czynnikiem decydującym.

— Na to wygląda.

— Mamy tu karty dystrybucji. Sny kosmiczne występują równocześnie na całym obszarze. Jeśli Tom jest ich źródłem, to musi być niezwykle silnym przekaźnikiem.

— Przekaźnik snów — pokręcił głową Robinson — czy to nie idiotyczne i denerwujące, Elszabet?

— Zastanówmy się nad tym — odparła. — To hipoteza. On kipi wizjami, fantazjami, halucynacjami. To wszystko wylewa się z niego, rozchodzi się od Gór Skalistych po Pacyfik, od San Diego po Vancouver, to tyle, ile wiemy. Podatność oscyluje pomiędzy prawie zerową a niesłychanie wysoką. Być może istnieje tu jakiś związek z poziomem zaburzeń emocjonalnych, gdyż cierpiący na syndrom Gelbarda odbierają to wszystko szybciej i łatwiej niż inni. Nie ma jednak jednoznacznej zależności, gdyż ludzie tacy jak Naresh Patel i Dante Corelli z pewnością nie mają zaburzeń emocjonalnych, a mimo to odbierają sny niemal od tak dawna, jak niektórzy pacjenci, podczas gdy, na przykład, Ed Ferguson, który jest pacjentem, okazał się całkowicie odporny na…

— Myślisz, że Ferguson naprawdę ma Gelbarda, Elszabet?

— W każdym razie wydaje mi się, że coś ma.

— Cierpi na ciężki przypadek niedoboru skrupułów, to wszystko. Im więcej go obserwuję, tym bardziej jestem przekonany, że ten facet jest po prostu symulantem, któremu udało się wkręcić do nas na leczenie, bo to bardziej mu się podobało niż więzienie i Rehab 2. Jeśli więc chcesz powiedzieć, że ktoś tak obojętny na problemy moralne, jak Ferguson, musi ipso facto mieć zaburzenia emocjonalne, to może masz rację, ale nawet w takim przypadku… — Robinson przerwał. — To przypomniało mi, żeby zapytać cię, czy sprawdzasz systematycznie, czy Ferguson nie wykazuje żadnych efektów zbliżania. W zeszłym tygodniu jadł z Tomem śniadanie i od tego czasu kilka razy z nim rozmawiał.

— Poleciłam Nareshowi, żeby sprawdził jego raporty z kasowania, czy nie ma tam jakichś objawów występowania kosmicznych snów. Na pewno snów jako takich nie było, ale dwa dni temu znaleziono jakiś ślad. Niewyraźny zarys Zielonego Świata. Chciałam wezwać go na rozmowę, ale nie mogłam go znaleźć. Powiedzieli mi, że poszedł na spacer do lasu.

— Jeszcze jedna próba ucieczki?

— Nie, ale mamy go pod stałą obserwacją. Jest z Tomem. Poszli już dość dawno.

Robinson zmrużył oczy.

— Osobliwa z nich para. Święty i grzesznik.

— Myślisz, że Tom jest świętym?

— Po prostu tak mi się powiedziało.

— A jak tak właśnie uważam. Ta myśl chodzi mi po głowie już od paru dni. Jest taki inny, taki niewinny, jak święty głupiec, jak wybraniec Boga, wiesz? Jak prorok ze Starego Testamentu. Słowo „święty” też do niego pasuje. Błąka się po pustkowiu… jak to było? „…wzgardzony i odrzucony przez ludzi…”

— „Ogarnięty smutkiem i troską.”

— No właśnie — powiedziała. — A przez cały czas ma w sobie ten niezwykły dar, tę moc, błogosławieństwo… jest jakby ambasadorem wszystkich światów kosmosu…

— Zaraz — przerwał jej Robinson — zaczekaj chwilę. Święty, mówisz. Masz pewnie na myśli mesjasza. Mówisz tak, jakby to, co on emituje, jeśli to istotnie on, było prawdziwą wizją rzeczywistego świata.

— Być może tak jest, Dan, nie wiem.

— Mówisz poważnie?

Nacisnęła kapsułę pamięci.

— Rozmawiałam z nim. Opowiadał mi o tych wszystkich światach ze snów, ich nazwach, zamieszkujących je rasach, imperiach, dynastiach, ich historii i o całej złożonej strukturze galaktycznej cywilizacji. To było fascynujące. Znał wszystkie szczegóły, wszystko było logicznie spójne, przynajmniej do momentu, w którym przestałam cokolwiek rozumieć, a moment ten, muszę przyznać, nadszedł dość szybko. To jednak, co zrozumiałam, jest cholernie przekonujące, Dan. On na pewno tego nie zmyśla. On z tym żyje od dawna.

— Ma więc bogatą wyobraźnię. Dwadzieścia pięć lat zajęło mu wyśnienie tych wszystkich detali. Dlaczego nie miałoby to być fascynujące i przekonujące? To jednak nie znaczy jeszcze, że te imperia i dynastie naprawdę istnieją.

— Wszystko, co mówi, zgadza się w najdrobniejszych szczegółach z tym, co widzę we własnych snach.

— Nie, to o niczym nie świadczy, Elszabet. Jeżeli to on przekazuje obrazy i idee, a ty i inni odbieracie je, to nie znaczy, że przekaz ten nie jest halucynacją.

— Zgoda — przyznała Elszabet — dobrze, więc mamy tu jakieś zjawisko. Ale jakiej natury? Jeśli Tom jest rzeczywiście źródłem wizji, to znaczy, że posiada jakąś pozazmysłową moc przekazywania obrazów drogą bezpośredniego kontaktu mózgów.

— Trochę naciągane, ale nie da się tego wykluczyć.

— Mam dobry argument w sprawie kąta ESP. Tom dzisiaj powiedział mi, że urodził się wkrótce po wybuchu Wojny Pyłów, a jego matka, gdy była z nim w ciąży, przebywała we wschodniej Nevadzie. Dokładnie na skraju strefy radiacji.

— Mutacja telepatyczna, o to ci chodzi?

— To chyba rozsądna hipoteza, nieprawdaż?

— Szkoda że Bill Waldstein tego nie słyszy. On uważa, że to ja wymyślam zwariowane teorie — powiedział Dan.

— Ta nie wydaje mi się zwariowana. Jeśli istnieje jakieś wytłumaczenie fantastycznych zdolności Toma, to dawka promieniowania w czasie poczęcia z pewnością nie jest pomysłem niedorzecznym.

— No dobrze, a więc to mutant telepatyczny.

— W każdym razie jest niezwykłym zjawiskiem. Jeśli natomiast chodzi o treść jego przekazów, to jest być może więźniem wymyślonej przez siebie fantazji, która dzięki jego pozazmysłowym możliwościom może być przesyłana do każdego podatnego umysłu w zasięgu jego oddziaływania. Albo też to on jest niezwykle wrażliwy na przekazywane telepatycznie obrazy z innych cywilizacji.

— Bardzo chciałabyś w to wierzyć, prawda, Elszabet?

— W co?

— Że te obrazy, które on transmituje, to rzeczywistość.

— Może tak. Czy to cię niepokoi, Dan?

Przyglądał się jej dłuższą chwilę.

— Trochę — powiedział w końcu.

— Myślisz, że zwariowałam?

— Tego nie powiedziałem. Myślę, że chciałabyś przekonać się, że Zielony Świat, planeta Dziewięciu Słońc i cała reszta naprawdę istnieją.

— I że z tego powodu daję się wciągać w psychozę Toma?

— I że z tego powodu ulegasz eskapistycznym fantazjom trochę bardziej, niż jest to dobre dla zdrowia — odparł.

— No cóż, ja też tak uważam, a więc jesteśmy jednomyślni. Ale to takie pociągające, prawda, Dan? Te piękne obce światy, które chcą się z nami porozumieć.

— Niebezpieczne. Uwodzicielskie.

— Tak, uwodzicielskie. Ale czasem trzeba dać się uwieść. Popatrz na nasze parszywe życie, Dan, na naszą zniszczoną cywilizację. Żyjemy na gruzach i szczątkach przedwojennego świata. Te wszystkie małe, żałosne państewka, które były kiedyś częściami Stanów Zjednoczonych, anarchia szalejąca poza Kalifornią, a nawet częściowo na jej terytorium, i to powszechne odczucie, że wszystko stale idzie ku gorszemu, wszystko brzydnie, niszczeje, że wszelki rozwój nieodwołalnie osiągnął swój kres, a my stajemy się na powrót coraz bardziej barbarzyńscy; czy może więc dziwić, iż skoro śnię, że żyję w pięknym, zielonym świecie, w którym wszystko jest cywilizowane, eleganckie i pełne wdzięku, to chciałabym, żeby ten świat naprawdę istniał? I żebyśmy wkrótce mogli pójść i zamieszkać w nim? Tak trudno się temu oprzeć, Dan. Chyba potrzebujemy takich fantazji, aby pomogły nam przetrwać.

— Pójść tam? — zapytał Dan w osłupieniu. — Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nie mówiłam ci o tym? To pomysł Toma. Usłyszysz, gdy włączę ci tę kapsułę. To apokaliptyczna wizja: zbliżają się Ostatnie Dni, wkrótce odrzucimy nasze ciała, tak właśnie mówił, odrzucimy ciała i zostaniemy przystosowani do światów z kosmicznych snów, i będziemy żyć w nich na wieki wieków, amen.

Robinson zagwizdał z wrażenia.

— A więc taki towar sprzedaje!

— Tak, nazywa to Czasem Przejścia.

— Czyli głosi coś odwrotnego w stosunku do tych brazylijskich voodoo. Oni twierdzą, że to bogowie przyjdą do nas, tak przynajmniej mówił Leo Kresh, nieprawdaż? Tymczasem Tom…

Zadzwonił telefon.

— Przepraszam — spojrzała na ścianę danych, by sprawdzić, kto dzwoni. Informacja brzmiała: Dzwoni dr Kresh z San Diego.

Wymienili zdziwione spojrzenia.

— O wilku mowa — mruknęła Elszabet i nacisnęła przycisk. Na ekranie rozkwitła twarz Kresha. Pod koniec zeszłego tygodnia wyjechał do południowej Kalifornii. Jednak wydawało się, że od czasu wizyty w Nepenthe zmienił się bardzo. Wyglądał nieporządnie jak nigdy, czerwienił się i był wyraźnie podekscytowany.

— Doktor Lewis — powiedział — cieszę się, że udało mi się z panią skontaktować. Dzieją się dziwne rzeczy…

— Jest tu ze mną doktor Robinson — powiedziała Elszabet.

— Tak, to dobrze. Na pewno też będzie chciał o tym usłyszeć.

— Co się stało, doktorze Kresh?

— To coś zdumiewającego. Szczególnie w świetle przedstawionych przez niego na naszym spotkaniu hipotez. Chodzi mi o tę związaną z projektem sondy gwiezdnej. Czy wiedzą państwo, pani doktor Lewis, doktorze Robinson, że w Pasadenie znajduje się stacja naziemna, która przez te wszystkie lata nastawiona była na odbiór sygnałów ze statku? Obsługują ją ludzie z Cal Tech, którzy na wszelki wypadek wciąż zapewniają jej prawidłowe działanie.

— Odebrali jakiś sygnał? — zapytał Robinson.

— Nadszedł wczoraj, późną nocą. Jak pan wie, doktorze Robinson, ja też wcześniej myślałem o hipotezie gwiezdnej sondy i w trakcie badań dowiedziałem się o urządzeniu Cal Tech, więc skontaktowałem się z nimi. Gdy nadszedł sygnał — radiowa wiązka wąskokierunkowa, 1390 megacykli na sekundę, z Proxima Centauri przez stacje pośrednie, ustawione uprzednio w odstępach…

— Na miłość boską — przerwał mu Robinson — powie nam pan, co odebrano, czy nie?

Kresh zmieszał się.

— Przepraszam. Rozumieją państwo, było to dla mnie, dla wszystkich naprawdę szokujące przeżycie… — zaczerpnął powietrza. — Wyświetlę obrazy na ekranie. Wiedzą państwo, jak sądzę, że sonda miała za zadanie dotrzeć do układu Proxima Centauri, zbadać, czy są tam zamieszkałe planety, wejść na orbitę wokół jednej z nich, a następnie w jej atmosferę. Dziewięciogodzinna transmisja, która do nas dotarła, obejmuje dwumiesięczny okres czasu rzeczywistego i przedstawia Proxima Centauri z odległości 0,5 jednostki astronomicznej.

Kresh zniknął z ekranu, a w jego miejsce pojawił się obraz małej, bladoczerwonej gwiazdy. Dwie inne, o wiele jaśniejsze, widoczne były w rogu ekranu.

— Czerwony karzeł to Proxima — powiedział Kresh — a tam obok gwiazdy towarzyszące: Alfa Centauri A i B, które typem spektralnym przypominają nasze słońce. Ludzie z Cal Tech mówili mi, że chyba wszystkie trzy gwiazdy mają swoje systemy planetarne. Sonda uznała, że najciekawsze są planety w systemie Proxima, więc…

Na ekranie pojawiła się jednolita zielona kula.

— Mój Boże — mruknął Robinson.

Kresh mówił dalej:

— To druga planeta systemu Proxima Centauri, umiejscowiona w odległości 0,87 jednostki astronomicznej od gwiazdy. Proxima Centuari jest, jak mi powiedziano, gwiazdą zapalną, podatną na wahania natężenia światła, które mogą być niebezpieczne dla wszelkich form życia w mniejszej odległości. Sonda znalazła oznaki życia na Proxima II, więc wzięła kurs na planetę…

Na ekranie pojawiły się wirujące pasma gęstej, ciężkiej, nieprzeniknionej mgły. Zielonej mgły. Zieleń.

— Mój Boże — jęknął znów Robinson. Elszabet siedziała w napięciu z zaciśniętymi dłońmi przygryzając dolną wargę.

Kolejny obraz, tym razem poniżej mglistej zasłony.

— Zobaczą państwo, że pomimo iż Proxima Centauri jest gwiazdą czerwoną, zasłona z chmur jest tak gęsta, że z powierzchni drugiej planety wydaje się być zielona. Zasłona ta, jak twierdzą pracownicy Cal Tech, wytwarza coś w rodzaju efektu cieplarnianego, co utrzymuje na powierzchni planety temperaturę odpowiednią dla metabolizmu organizmów żywych, pomimo słabej emisji energii z gwiazdy Proxima Centauri…

Jeszcze jeden obraz, tym razem już z niskiej orbity, na wysokości chmur, z wykorzystaniem kamer wysokiej rozdzielczości. Widać nowe obrazy, fantastycznie wyraźne. Łagodny krajobraz, soczystozielone wzgórza, lśniące zielone jeziora. Budynki o tajemniczych, niespotykanych konstrukcjach, zaskakujących rozwiązaniach architektonicznych z dziwacznymi kątami i łukami. I jeszcze większe zbliżenie. Postacie spacerujące po trawie: wysokie, spiczasto zakończone delikatne istoty o krystalicznych ciałach przypominających lustra i rzędach oczu na każdej z czterech stron głowy.

— Mój Boże — powtarzał raz za razem Dan Robinson.

Elszabet siedziała nieruchomo, prawie nie oddychając, starając się opanować nawet mruganie powieki. Oto triada Misilinów — pomyślała. — To zaś muszą być Suminoorzy, a to Gaarinarowie. Och, och, och. Zdrętwiała z zachwytu i podziwu. Chciała płakać, chciała upaść na kolana i modlić się, chciała wybiec na zewnątrz i zawołać: „Alleluja!” Nie była jednak w stanie nawet się poruszyć. Siedziała jak skamieniała w zdumieniu, a przed jej oczami przesuwały się zielone obrazy. Wszystko takie tajemnicze, przedziwne, nieznane.

I wszystko takie znajome, jak fotografie jej rodzinnego miasta.

Загрузка...