BARIERA KSIĘŻYCOWEGO PYŁU

Ziemia ma miliardy mieszkańców. Znaczy to, że jest na niej mniej więcej tyle samo odbiorników stereowizyjnych, które dzięki systemowi sprzężonych przekaźników satelitarnych na orbitach Ziemi mogą patrzącemu ukazać wszystko, co aktualnie dzieje się w granicach opanowanego przez ludzi kosmosu. Na kilkunastu zakresach nadaje się jednocześnie wszystko — od wiadomości codziennych, aż po programy rozrywkowe. Każdy ogląda to, co interesuje go najbardziej… Lecz przyszedł taki dzień w historii, że wszyscy co do jednego mieszkańcy Ziemi i jej okolic dokładnie o tej samej godzinie włączyli swoje odbiorniki. Co więcej — nastawili je dokładnie na ten sam program.

A potem z zapartym tchem patrzyli, jak nad rozległą kotliną krateru w księżycowym porcie kwarantanny SELENA ukazał się kulisty, świecący przedmiot Działo się to podczas księżycowego dnia, lecz nie z powodu jaskrawych promieni słońca, zalewających okoliczne skały, za statkiem nie było widać ani śladu odrzutowych płomieni. Mimo to ów dziwny dla ludzkiego oka pojazd obniżył się wyraźnie i zdecydowanie powiększył. Było go widać już tak dobrze, że można w nim było rozpoznać dzieło istot, które swoją psychiką i techniką są od poziomu ludzkiej wiedzy bardzo odległe. Kształt statku był zdecydowanie obcy.

Ale na jego pokładzie byli ludzie — dwunastu członków ekspedycji TransSol, którzy ponad trzydzieści lat temu polecieli do sąsiedniego systemu słonecznego Epsilon Eridani na trzech wypróbowywanych podczas tego lotu, wadliwie działających rakietach fotonowych. Misja była uwieńczona czymś więcej, niż tylko powodzeniem — kosmonauci spotkali u celu swej podróży rozumne istoty, od których otrzymali na drogę powrotną ogromny gwiazdolot. Właśnie tę olśniewająco białą kulę…

Lekarz Klaus Heise stał obok profesora Halldorna i obaj w napięciu obserwowali potężne, teleskopowe łapy gwiazdolotu coraz bardziej zbliżające się do powierzchni księżycowego gruntu. Na ekranie wyglądało to tak, jakby statek miał zetknąć się z podłożem lada moment, ale w rzeczywistości dzieliła go od Księżyca jeszcze spora odległość. Statek zwalniał wyraźnie — coraz bliżej i łagodniej podsuwało się ku niemu dno krateru — aż wreszcie pierwsze pola nieznanej ludziom energii dotknęły podłoża. Pod białą kulą zakotłowały się szalone wiry pyłu i kamieni, potem poderwany żwir trysnął szerokimi kaskadami na boki. Klausowi wydawało się, że wyją i skowyczą sprężone gazy, strzelające z ukrytych pod kadłubem, niewidocznych dysz, ale wiedział, że to tylko złudzenie. Ten dziwny rodzaj napędu wcale nie wymagał zastosowania konwencjonalnego paliwa podczas lądowania. Ten statek nie posiadał reaktora, akceleratorów ani dysz.

Dookoła lądującego gwiazdolotu budził się ożywiony ruch — zaczynały grać basem pierwsze silniki opancerzonych, opatrzonych wielkim czerwonym krzyżem transporterów, ruszających w stronę lądowiska.

W podziemiach portu SELENA — w mieście położonym na zboczu krateru Area — profesor Halldorn nerwowo miął w ręku otrzymany przed czterema dniami radiotelegram. Tuż przed wejściem na orbitę ponownie zgłosiła się do bazy transsolarna ekspedycja. Ostatni członek załogi — kosmonautka Pal Torsen — przekazała następujący meldunek:

— „Mnie również ogarnęła gorączka. Przypinam się mocno do fotela i włączam swój system krwionośny do obiegu automeda”.

Tylko tyle. Ani słowa, ani próby wyjaśnienia, co to właściwie może być za choroba. Czyżby była to zaraza pochodząca skądś z gwiazd, taka, że nie było dla niej nazwy w żadnym ludzkim języku? Albo coś jeszcze gorszego…?

Po tym ostatnim meldunku AZYMUT (bo tak ludzie z transsolarnej ekspedycji ochrzcili swój nowy, kulokształtny statek) zmierzał wprost ku Księżycowi nie reagując na żadne radiowe nawoływania i ostrzeżenia. A była to przecież najtrudniejsza, najbardziej skomplikowana część drogi, która normalne ludzkie statki zmuszała do wykonywania zawiłych i szybkich manewrów, by — czasem wręcz w ostatniej chwili — uniknąć kolizji z jakimś zabłąkanym wrakiem czy satelitą, który wbrew obliczeniom zboczył o paręset kilometrów ze swojego kursu. Najpojemniejsze komputery na Ziemi i Księżycu współdziałały wtedy synchronicznie, ustalając dla statku optymalną trajektorię lotu, dyktując załodze każdy skręt i konieczne przyspieszenie. Tak więc zagadką graniczącą z cudem było dla techników i inżynierów z portu kwarantanny — nie wspominając już o ziemskich uczonych — jak poruszający się po linii prostej statek prowadzony przez swój pokładowy komputer, bez porozumienia i pomocy ze strony czuwających bez przerwy namiarowców z Centrum Koordynacji, zdołał przebyć tę trasę bez najmniejszego skrętu i wylądować dokładnie pośrodku krateru Area.

Przed czterema miesiącami gwiazdolot wyłonił się z głębi kosmosu i gnał w stronę Ziemi, wysyłając jedynie sygnały pozycyjne, aż wreszcie przyszła pierwsza krótka wiadomość od Pal Torsen; wiadomość mówiąca o gorączce, nazwanej przez członków ekspedycji „gorączką SIXTA”. Nieliczni, jeszcze przytomni uczestnicy wyprawy opisywali symptomy i przebieg swoich dolegliwości. Lecz „zdalne” diagnozy, stawiane przez najlepszych lekarzy Ziemi, wciąż nie mogły ukazać jakiegoś jednolitego obrazu choroby, który choć w części pasowałby do któregokolwiek ze znanych na naszym globie schorzeń. W efekcie nie można było poczynić żadnych konkretnych przygotowań, a jedynie ogłosić ogólny alarm biologicznego zagrożenia. Z rozpoczęciem akcji ratunkowej trzeba było czekać aż do przybycia eridańskiego gwiazdolotu — o ile oczywiście po lądowaniu na ratunek jeszcze nie byłoby zbyt późno.

Pokładowy komputer AZYMUTU — Sem 3 Set — początkowo próbował — według przekazanych przez Pal informacji — leczyć chorych albo przynajmniej zminimalizować zagrożenie ich życia. W końcu jednak musiał oddać ludzi pod nadzór automedów, a te zamknęły kosmonautów w komorach hibernacyjnych, aby poprzez zredukowanie tempa funkcji życiowych ich organizmów spowodować opóźnienie rozwoju choroby. Wydłużyło to niemal trzykrotnie czas do ostatecznego kryzysu, ale w tej chwili nie było już wiadomo, czy na pokładzie gwiazdolotu są jeszcze jacyś żywi ludzie. Dlatego doktor Klaus Heise z takim napięciem obserwował lądujący statek i dlatego odetchnął tak mocno, kiedy AZYMUT stanął nareszcie na księżycowym gruncie.

Powoli skurczyły się teleskopy łap, które przed chwilą zamortyzowały uderzenie. W parę chwil potem na skraju tumanów poderwanego w czarne niebo pyłu zatrzymały się opancerzone transportery. Wyskoczyli z nich ludzie, którzy pobiegli w obszar wiszących nad gruntem skalnych okruchów, znikli z ekranu przed lekarzem. Klaus przestraszył się, kiedy nagle z głośnika buchnął dziwny, świszczący głos:

— „Lądowanie zakończone. Grawitron zablokowany regwintem, główna śluza gotowa do natychmiastowego użytku. Na pokładzie jedynie anabiotycznie uśpieni Ziemianie, zdeponowani w automedzie. Osiągalni przy pomocy dźwigu numer dwa.”

Heise wsłuchał się uważnie w to, co mówi głos. Wszystko było niby najzupełniej jasne, a przecież mimo to piekielnie zagadkowe. Pytał teraz sam siebie, jak długo technicy z Inżynieryjnej Służby Kontroli dostawać się będą do środka statku.

Trwało to nie dłużej, niż dziesięć minut — zapewne tylko dzięki pomocy ze strony świszczącego komputera.

Wszyscy zgromadzeni wokół profesora Halldorna lekarze pochylili teraz głowy, obserwując w ogromnym napięciu, jak po rampie ze śluzy eridańskiego kosmolotu zjechał pierwszy, rozpędzony do maksymalnej szybkości transporter sanitarny, zmierzający ku tunelowi wjazdowemu do portu SELENA.

Był to moment rozpoczęcia przez wszystkich gorączkowej pracy — usilnych prób wynalezienia leku przeciw nieznanej gorączce, którą astronauci przywieźli z szóstej planety układu Epsilon Eridani…

Klaus cofnął się o parę kroków od łóżka Pal Torsen, uważnie obserwując jej wychudłą, plamistą od gorączki twarz. Od czasu do czasu drgała jej powieka lub minimalnie poruszały się kąciki ust. I więcej nic, jakby wszystkie mięśnie mimiczne zostały sparaliżowane. Lecz był to paraliż pozorny, bo od czasu do czasu chorych ogarniał raptowny, podobny do amoku szał. To również było charakterystyczne dla gorączki SIXTA. Początkowo takie napady zdarzały się co kilka dni, ale z biegiem czwartego tygodnia stały się o wiele częstsze — nie mijało kilka godzin bez ponowienia się ataku. A Klaus czuł, że im krótszy cykl, tym bliższy koniec…

Organizm Pal Torsen znosił chorobę najwytrwalej — ataki następowały jeszcze co dwa dni — ale większość członków ekspedycji przeżywała to co godzinę. Wczoraj zmarł pierwszy astronauta z AZYMUTU…

Lekarz zmarszczył brwi — cały personel lekarski w porcie kwarantanny ryzykował swoim życiem, byle tylko udało się uratować wycieńczonych ludzi, ale jak do tej pory żaden lek i żadne serum nie miało na tę piekielną gorączkę najmniejszego wpływu.

Klaus wyszedł z izolatki. Ściągnął maskę, rękawice ochronne i kitel, cisnął to wszystko do pojemnika spalarki, potem przez szkło kontrolne długo, długo patrzył, jak zwija się, skręca i czernieje lizana płomieniami tkanina. Potem wyszedł z komory i skierował się ku sali treningowej. Po drodze po raz setny, czy może nawet tysięczny usiłował przeanalizować i zrozumieć słowa, które Pal wykrzykiwała w malignie. Chodziło jej o jakiegoś skorpiona, którego ktoś jej najwidoczniej zabierał czy nawet zabrał, a teraz Pal prosiła, żeby go jej z powrotem oddano.

Szło tu na pewno o niewielkie, do złudzenia podobne do ziemskiego skorpiona stworzenie, przywiezione wraz z innymi okazami fauny i flory z Szóstej Eridana. Było w tym coś niepojętego — pełna wyrazu podczas ataku twarz Pal najintensywniejszy niepokój zdradzała właśnie wtedy, kiedy dziewczyna zdawała się najmocniej odczuwać brak zabranego jej skorpiona. Zachowanie tym dziwniejsze, że zazwyczaj każdy człowiek boi się skorpionów. Tylko nie Pal i jej towarzysze…

Klaus zamyślił się tak bardzo, że nawet nie zauważył podchodzącej ku niemu Reili — dziewczyny urodzonej już tu, na Księżycu. Dopiero gdy dotknęła jego ramienia, powoli obrócił głowę.

— O czym tak uparcie dumasz? — zapytała.

— Przecież wiesz. Tamci umrą wszyscy na naszych oczach, jeżeli w ciągu paru dni nie znajdziemy odpowiedniego antidotum…

— Oczywiście — skinęła głową dziewczyna. — Ale nie wyleczysz ich swoją ponurą miną. A wcale to nie podnosi nastroju wśród załogi portu… No, co byś powiedział na spacer po powierzchni?

Klaus zgodził się bez oporu. Było mu obojętne, czy będzie teraz przez dwie godziny ćwiczyć na przyrządach w sali treningowej, czy wyjdzie na zewnątrz stacji obciążony kilkoma metalowymi prostopadłościanami tak, by jego ciało ważyło mniej więcej tyle samo, co na Ziemi. Tego typu zajęcia obowiązywały wszystkich bez wyjątku mieszkańców Księżyca.

Zaledwie wyszli na powierzchnię, olśniło ich słońce — jego światło było zdecydowanie jaskrawsze, niż na Ziemi — więc ustawili przesłony wizjerów na maksimum czerni. Widzieli jednak wyraźnie — dziewiczy nawet mimo wieloletniego pobytu ludzi — krajobraz Księżyca. Szczyty skalnego wału dookoła kotliny krateru rzucały na jej dno długie cienie, na czarnym niebie wisiała nieruchoma, podświetlona z boku tarcza Ziemi.

Reila rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem ciężarków. Zobaczyła je po chwili, wskazała Klausowi. Każde z nich doczepiło do swego pasa kilka prostopadłościanów, a potem ruszyli długą serpentyną w stronę dna krateru.

Klaus szedł powoli, nie śpiesząc się — z przyjemnością czuł, jak mięśnie jego nóg napinają się pod dodatkowym ciężarem. Reila była lepiej od niego wysportowana, więc pobiegła do przodu, a teraz czekała na niego przy barierce na skalnym gzymsie. Oparta obydwoma łokciami o poręcz stała nieruchomo, patrząc na migające na lądowisku światła uwijających się pojazdów. A tam, gdzie świateł było najwięcej, stał podobny do olbrzymiej, marmurowej kuli AZYMUT.

— Co się stało z tymi wszystkimi okazami, które ekspedycja przywiozła z Szóstej Eridana? — spytał Klaus stając obok dziewczyny. — Może wśród tych roślin i zwierząt znalazłby się… — urwał, jakby jeszcze nie był pewien swojej myśli.

— Wszystko zostało zawiezione do stacji Dion — powiedziała Reila. — To taka stacja na uboczu, z dala od wszystkich osad i kosmoportów, na brzegu jeziora Trantabis.

— Zgodnie z zasadami kwarantanny wszystko powinno być od dawna zniszczone — mruknął Klaus.

— Owszem. Ale profesor Halldorn doszedł do wniosku, że materiał wymaga zbadania, a tam okazy nie powinny spowodować żadnej szkody. Mimo ryzyka zakażenia udało się do Dion kilkunastu naukowców. Patrz… — Reila schwyciła Klausa za ramię, wskazując mu dłonią ognistą łunę nad skałami horyzontu.

— No, co? — zdziwił się Klaus. — Zwyczajny zachód słońca. Widziałaś to przecież niejeden raz…

— Ale za każdym razem wydaje mi się równie piękny.

— Mnie nie. Noc, która przyjdzie za chwilę, będzie trwać piętnaście ziemskich nocy.

— I co z tego?

— Nic. I tak nie zrozumiesz. Urodziłaś się na Księżycu i ta ponura, długa noc wydaje ci się czymś najzupełniej normalnym. Ale tylko dlatego, że nie znasz Ziemi…

Ruszyli teraz ku przełęczy, która ostatecznie miała ich doprowadzić do dna krateru, lecz po chwili Reila stanęła znowu, śledząc wzrokiem niewielki, ognisty punkt, który przeciął czarne niebo i znikł gdzieś za skałami. — Pewnie automatyczna rakieta pocztowa z Luna Gor… — pomyślała. — Dlaczego właściwie one nazywają się „pocztowe”, choć wożą przecież wszystko — od zapasów żywności i tlenu po części zamienne — oprócz listów?

Zamyślony Klaus spostrzegł nagle, że nie ma obok niego Reili. Obrócił się i zobaczył dziewczynę, stojącą z zadartą jeszcze głową.

— Co się znowu stało? — zapytał, zawracając.

— Aa, nic. Rakieta pocztowa…

Klaus podniósł głowę, usiłując dojrzeć chociaż ślad rakiety, ale patrzył w zupełnie innym kierunku, więc Reila obróciła jego głowę w tę stronę, gdzie sama przed chwilą widziała sunący szybko punkt.

— Tam? — zdziwił się Heise, — Musiało ci się coś przywidzieć. Żadna rakieta z Luna Gor nie lata na północny wschód. Na tym kursie nie ma żadnej stacji.

— Widziałam tak, jak ciebie w tej chwili — upierała się.

— Może jakiś zabłąkany promień słońca…

— Nigdy nie widziałam krzywoliniowego promienia. Za to teraz przez moment widziałam wydłużony kadłub rakiety, zanim zmalała w odległości.

Klaus zaśmiał się:

— No, tak. Sama dałaś się złapać. Albo miałaś halucynacje, albo po prostu chcesz mi zrobić kawał. Przecież żadna rakieta pocztowa nie schodzi tak nisko, żeby można było dostrzec gołym okiem zarysy jej kadłuba, bo wtedy nigdy nie dotarłaby do celu, ale rozwaliła się o skały.

— Nie wierzysz, to nie — obraziła się dziewczyna.

Klaus spoważniał, coś sobie nagle przypomniawszy:

— Chyba że istotnie była to rakieta pocztowa, która nad SELENĄ obniżyła lot do lądowania, ale ją odwołano z Luna Gor. To możliwe. Podobno udało się wyprodukować pierwsze kilkaset gramów serum o bardzo obiecujących właściwościach. Miano je przysłać właśnie dziś. Halldorn będzie niepocieszony, że rakieta została mimo wszystko skierowana do Luna Gor, a nie do nas bezpośrednio…

Poszli dalej. Po kilkunastu zakrętach wydeptana ścieżka zawiodła ich ku oświetlonemu wejściu do tunelu na poziomie pola kosmodromu. Byli już trochę zmęczeni marszem, więc szybko przekroczyli śluzę, odpinając przed wejściem ciężarki. Po chwili zdjęli już próżniowe skafandry, zadowoleni, że mają za sobą codzienną porcję ćwiczeń, mających utrzymać ich organizmy w normie i kondycji. Przywitało ich łagodne światło długiego korytarza wiodącego przez podziemia aż do centrum SELENY, oraz ciche, przyjazne brzęczenie wentylatorów.

Zaledwie zdążyli dojść w okolice swojego rejonu mieszkalnego, kiedy ktoś głośno zawołał Reilę po imieniu. Była to Sandra Peghu — specjalistka od techniki klimatyzacyjnej — niesłychanie czymś zdenerwowana.

— Co ci jest? — zaniepokoił się Klaus.

— Rozbiła się rakieta pocztowa, którą wysłano lekarstwa!

— Co!? — skoczył ku niej Klaus. — Kiedy?

— Przed chwilą…

Heise zrozumiał teraz, dlaczego Reila rzeczywiście mogła widzieć rakietę pocztową, zmierzającą w nieprzewidzianym kierunku. Sandra tymczasem ciągnęła ich już za rękawy, mówiąc:

— Chodźcie szybciej! U profesora Halldorna jest właśnie narada. Wszyscy mają być…

Kiedy zdyszana trójka ludzi wpadła do pomieszczenia, przy stole obok Halldorna stał kapitan Floty Kosmicznej Andro Zieliński — obecny komendant portu SELENA. Trzydzieści par oczu lekarzy, techników i inżynierów z obsługi patrzyło na obu stojących mężczyzn. Halldorn podniósł rękę, niepotrzebnie prosząc tym gestem o ciszę, bo w pomieszczeniu słychać byłoby nawet tupanie kulawej stonogi.

— Koledzy — powiedział.— Rakieta pocztowa z próbną serią leków zboczyła z kursu w niewiadomym kierunku… Prawdopodobnie rozbiła się gdzieś niezbyt daleko stąd a więc od nas już wciągu pięciu minut powinna wyruszyć pierwsza ekspedycja ratunkowa. Podaję wytypowany skład: Rene Negrais, Klaus Heise, Sandra Peghu, Achmed Khalid jako dowódca grupy. Proszę przygotować się…

— Panie profesorze… — Reila przepchnęła się do przodu. — Chciałabym…

— Nie przewidywano udziału ochotników — sucho stwierdził Halldorn.

— Kwadrans temu byłam na zewnątrz — Reila nie dała zbić się z tropu — i widziałam rakietę, która zniżyła się, jak do lądowania, ale potem poleciała mniej więcej na północny wschód od naszego krateru.

— Do składu wyprawy zostanie dokooptowana Reila Minetti. Dojdzie ona wraz z grupą do stacji Dion — Halldorn znany był z umiejętności szybkiego podejmowania trafnych decyzji — i tam pozostanie. Oczywiście do składu wyprawy dochodzą technicy i kierowcy transporterów. Uwaga. Ponieważ najszybsza rakieta z Ziemi może dotrzeć do nas z drugą serią leku dopiero za pięć dni, a kryzysu u chorych spodziewamy się najpóźniej pojutrze, macie więc tylko trzydzieści sześć godzin na odnalezienie szczątków rakiety pocztowej, wydobycie zawartości, o ile oczywiście cenna przesyłka ocalała, i dostarczenie jej tutaj. Jeżeli kierunek podany przez Reilę jest prawidłowy, to miejsce katastrofy powinno znajdować się gdzieś w okolicach brzegu jeziora Trantabis. Ułatwia to poszukiwania o tyle, że w owym rejonie noc nastąpi dopiero jutro. Dokładne dyspozycje na temat marszruty major Achmed Khalid otrzyma już po wyruszeniu wyprawy, kiedy dokonamy niezbędnych obliczeń.

Opancerzony transporter księżycowy, wśród lunonautów nazywany pieszczotliwie „Bully” trząsł się szaleńczo, wioząc całą grupę coraz dalej poza stację Dion. Wbrew początkowym obawom podróż jak do tej pory przebiegała nawet cokolwiek szybciej, niż zaplanowano w SELENIE, tak więc z każdą godziną coraz bliższy stawał się cel podróży — jezioro Trantabis. Obszar, cieszący się wśród mieszkańców Księżyca nie najlepszą sławą, ze względu na duże anomalie magnetograwitacyjne.

Za małymi, okrągłymi iluminatorami przemykała czarnobiała mozaika świateł i cieni.

Na stacji Dion nastąpiło dokompletowanie załogi. Dołączył Norweg Olaf Thursend, zaś Reilę Minetti zastąpiła radiotelegrafistka Ingrid Jahde. Dwa niewielkie łaziki zostały tam właśnie zastąpione przez transporter, prowadzony przez Clarka Grossmanna — znakomitego kierowcę, który potrafił podobno dojechać nawet tam, gdzie dojście na piechotę ze względu na trudności terenowe uważane było za wręcz niemożliwe. A rzeczywiście z każdym kilometrem podróż w ciasnym, kolebiącym się na wszystkie strony pojeździe stawała się coraz bardziej uciążliwa. Do tego stopnia, że wreszcie Klaus zaproponował nadmuchanie dwóch pneumatycznych hamaków, w których wypoczywaliby na zmianę. Jako pierwsze położyły się Sandra i uskarżająca się na nieoczekiwany ból głowy Ingrid Jahde. Mniej więcej po pół godzinie na hamaku Sandry wyciągnął się wygodnie Rene Negrais. Achmed Khalid, który zbliżył się, by obudzić Ingrid cofnął się raptownie, obudził potrząśnięciem drzemiącego w fotelu Klausa, podprowadził go ku hamakom. Heise długo, w milczeniu patrzył na twarz dziewczyny. Nie mogło być wątpliwości — plamy, rozpalone czoło, szkliste oczy… A profesor Halldorn uważał, że na stacji Dion przywiezione przez ekspedycję zbiory nie spowodują żadnych szkód… „Bully” tymczasem parł wciąż do przodu przez płaszczyznę jeziora Trantabis, kolebiąc się z boku na bok i podskakując na nierównościach gruntu. Zastanawiający się, co uczynić, Heise słuchał jednocześnie, jak Clark tłumaczy Thursendowi, na czym polega niebezpieczeństwo, oraz dlaczego powinni za wszelką cenę przebyć ten obszar tam i z powrotem przed nastaniem nocy:

— Widzisz te pełne pyłu przeręble i rozpadliny? Diabli wiedzą, czym to tłumaczyć, że w ciągu księżycowej nocy ten piasek i pył „puchnie”. Wyłazi to świństwo z brzegów przerębli i rozpełza się po całej okolicy.

— Słyszałem o wędrujących piaskach — powiedział Olaf Thursend. — Ale nikt nie umiał mi powiedzieć, dlaczego tak się dzieje…

— Jedni tłumaczą to gwałtownym stygnięciem i kurczeniem się okolicznych skał — mówił Grossmann — inni resztkową działalnością wulkaniczną, a jeszcze inni jakimiś bliżej nieokreślonymi anomaliami magnetograwitacyjnymi i zmianami wzajemnych oddziaływań między Księżycem, Ziemią a Słońcem. Ja osobiście sądzę, że ta ostatnia teoria może być prawdziwa, bo ten cholerny pył składa się w głównej mierze z drobin szlachetnych metali i sproszkowanego magnetytu…

Całym ciałem Ingrid wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Klaus przestał słuchać objaśnień Clarka, ale z nagłym strachem pomyślał, co będzie, jeżeli nie zdążą. Albo, jeżeli lekarstwo, którego resztki usiłują w tej chwili odnaleźć okaże się nieskuteczne. Myślał ze strachem tym większym, że zauważył mimowiedny ruch Clarka Grossmanna, trącego sobie ręką czoło, jakby zaczynała go boleć głowa. To zaczynało wyglądać na katastrofę — i radiotelegrafistka i kierowca transportera dołączyli przecież do wyprawy na stacji Dion. A do tej pory uczonym nie udało się ustalić, jaką drogą przenoszone jest zakażenie gorączką SIXTA… Czy tylko przez bezpośrednie zetknięcie się z okazami flory i fauny Szóstej Eridana, czy też przez kontakt z osobami uprzednio zarażonymi.

Sandra zauważyła pełne troski spojrzenie Klausa. Odruchowo zerknęła na Clarka i jej pełna spokoju twarz zmieniła się raptownie. Dziewczyna poruszyła się, jakby chciała wstać z fotela i podejść do kierowcy, potem jednak zabrakło jej na to siły, jakby bała się tego właśnie, co Klaus przed chwilą dostrzegł w twarzy Grossmanna.

Heise uprzytomnił sobie raptownie, że zgodnie z krążącymi wśród załogi portu SELENA plotkami, Sandra od dawna jest w Clarku zakochana.

Po całej godzinie tej milczącej jazdy zbliżyli się nareszcie do końca pierwszego etapu całej wyprawy — północnowschodniego brzegu jeziora Trantabis. Rene Negrais ustąpił swego miejsca na hamaku Achmedowi, sam zaś wspiął się do umieszczonej na szczycie transportera kopuły obserwacyjnej. Olaf tymczasem zajął fotel Ingrid i nadał meldunek, że osiągnęli brzeg jeziora i od tej chwili zaczynają wzmożoną obserwację okolicy, a także o stwierdzeniu objawów gorączki u Ingrid.

Odpowiedź ucieszyła wszystkich członków ekspedycji ratunkowej:

— Tu port SELENA! Mówi Zieliński. Stacja Orbitalna Luna 4 dopomogła w ustaleniu obrazu sytuacji. Rejon, do którego dotarliście, musicie ominąć maksymalnie wielkim łukiem, bowiem tam odpadł człon napędowy rakiety wraz z reaktorem. Wykazały to radiometryczne badania tego obszaru przeprowadzone z orbity. Po uwzględnieniu wszystkich znanych nam czynników komputer wyliczył, że pojemniki z ładunkiem poleciały kilkanaście kilometrów dalej na północny wschód. Musicie pojechać tam bez straty czasu. Koniecznie odnaleźć ładunek — zarażone gorączką SIXTA psy doświadczalne wykazały zatrzymanie przebiegu choroby. Uwaga! Nie znamy kształtu ani wielkości paczek, w które lekarstwo zostało zapakowane. Wiemy tylko, że powinno być sto opakowań. To znaczy było ich tyle przed katastrofą. Powtarzam: psy doświadczalne po podaniu im tego leku wykazały zatrzymanie procesu chorobowego.

Achmed Khalid porównał dane z Luny 4 ze swoją mapą, potem cyrklem zakreślił niewielki krąg wokół jakiegoś szczytu, pochylił się ku Klausowi, mówiąc:

— To prawdopodobnie będzie gdzieś w tym rejonie. Jeżeli mamy szczęście, to chyba znajdziemy szczątki rakiety na południowej stronie zbocza. Tej od nas…

— A jeżeli nie?

— Wtedy będziemy musieli objechać wzgórze dookoła i szukać za nim. Będzie to strata czasu, ale i tak rejon do przeszukania mamy stosunkowo niewielki.

Transporter szarpał na bruzdach tak mocno, że musieli przypiąć bezwładną Ingrid pasami do rozkołysanego hamaka.

Wszyscy w napięciu przyglądali się teraz okolicznym wzgórzom, jedynie Sandra co chwila odrywała wzrok od wizjera, żeby pełnym niepokoju spojrzeniem ogarnąć twarz pochylonego nad kierownicą Clarka. Potem znowu obracała się w stronę okna. W pewnym momencie krzyknęła nieoczekiwanie: „Stop!”, a kiedy kierowca zahamował gwałtownie, dorzuciła wyjaśniająco:

— Widzicie ten szczyt, gdzie skały układają się w schodkowane tarasy? Tam chyba będzie najłatwiej wspiąć się, żeby obejrzeć z góry cały teren…

Po chwili Sandra z Olafem wyszli na zewnątrz i zwinnie wspięli się na pagórek. Przez chwilę lustrowali okoliczne zbocza, potem Sandra opuściła swoją lornetkę, wskazała coś ręką; Olaf patrzył w to miejsce długo, by wreszcie skinąć potakująco głową. Sandra rzuciła w mikrofon zamontowany w hełmie skafandra:

— Uwaga, Achmed. Kierunek nordnordost, trzecie wzgórze. Dziób rakiety zaryty w południowy stok zbocza, ale komory ładunkowe rozprute, więc zawartość prawdopodobnie leży w skalnym obwale u stóp stoku.

— Niech to diabli! — zaklął Khalid. — Droga do trzeciego wzgórza zajmie nam co najmniej pół godziny, a to oznacza opóźnienie względem planu Zielińskiego. Tym bardziej, że ładownie są rozwalone. Wracaj szybko z Olafem. Za chwilę ruszamy. Aha! Postarajcie się wypatrzeć i zapamiętać najłatwiejszą trasę…

Po niespełna kwadransie Sandra dyktowała już Clarkowi, jak powinien jechać. Nawet nie wchodzili wraz z Thursendem do środka transportera, lecz jechali na pancerzu, uczepiwszy się zamocowanych tam uchwytów.

Clark jechał uważnie, choć szybko, wybierając przy tym najszersze prześwity między rozrzuconymi gęsto skałkami, ale i tak burty „Bully’ego” co chwila zgrzytały o głazy. Sto czy dwieście metrów przejechali tak wąskim i krętym korytarzem, że wydawało się niemal niemożliwością przebycie tego odcinka w podobnym do wydłużonego czołgu transporterze.

— Grossmann najzupełniej zasłużył na swoją opinię pomyślał Klaus. — Ciekawe, jak daleko uda mu się dojechać?

Mniej więcej w tej samej chwili skalny korytarz poszerzył się nieco, potem jeszcze bardziej, aż wreszcie oczom patrzących ukazała się niewielka kotlinka. Po jej przeciwległej stronie, mniej niż sto metrów od nasady zbocza tkwił wryty w skały dziób pocztowej rakiety.

— Koniec trasy! — wykrzyknął wesoło Clark. — Wysiadać! Ja mam teraz fajrant, a wy do roboty.

Kiedy jednak wszyscy z wyjątkiem chorej Ingrid i Klausa wysiedli, on również sięgnął po hełm, mrucząc:

— No, wypadałoby i mnie trochę rozprostować kości. Cholernie łupie mnie w gnatach…

Wyszedł, odprowadzany uważnym spojrzeniem Heisego, który od tej chwili zaczął zastanawiać się poważnie, czy Olaf Thursend będzie umiał doprowadzić „Bully’ego” do portu SELENA. Ani jedna z pozostałych osób nie umiała kierować transporterem, a wyglądało niestety na to, że Clark nie wytrzyma. Chyba, żeby można było poświęcić dwa opakowania leku dla Ingrid i Clarka. Oczywiście najlepiej byłoby profilaktycznie każdemu członkowi wyprawy przydzielić porcję lekarstwa, ale nie wiadomo, czy cokolwiek uda się odnaleźć…

Po chwili odwrócił się od Ingrid, podszedł ku radiostacji, wywołał port:

— Halo, SELENA! Halo, SELENA! Mówi lekarz grupy operacyjnej. Halo!

Komendant Zieliński zgłosił się natychmiast — widać bez przerwy czuwał przy głośniku:

— SELENA, słucham…

— Uwaga! Sytuacja staje się krytyczna. Oprócz Ingrid Jahde pierwsze objawy gorączki SIXTA dostrzegłem również u Clarka Grossmanna, kierowcy transportera. Nasz powrót na czas stoi pod coraz większym znakiem zapytania.

— Zróbcie, co tylko można. W tej chwili dwóch następnych astronautów z AZYMUTU czuje się z sekundy na sekundę gorzej. Za parę godzin może rozpocząć się agonia. Musicie wrócić o ustalonej porze, inaczej ci ludzie umrą.

— Rozumiem, zrobimy wszystko, co w naszej mocy… — Klaus zakończył rozmowę, wyłączył mikrofon i ponownie podszedł do leżącej Ingrid. Przywleczona przez astronautów gorączka miała dość osobliwy przebieg: zaczynała się od raptownego bólu głowy i wszystkich stawów, potem bardzo szybko rosła ciepłota ciała i zaczynał się okres bezwładu, który po kilku lub kilkunastu godzinach przeradzał się w gwałtowny atak. Potem wszystkie objawy ustępowały na jakiś czas, zależny od stadium choroby, by pojawić się znowu już w cokolwiek ostrzejszej formie. Powtarzało się to aż do zupełnego wycieńczenia organizmu. Klaus przyglądał się maszerującym na miejsce wypadku ludziom, kiedy ponowny trzask z głośnika radiostacji kazał mu podejść do niej z powrotem. Tym razem był to profesor Halldorn, który dowiedział się od komendanta Zielińskiego o sytuacji i nakazywał teraz po odnalezieniu lekarstw profilaktyczne zażycie ich przez każdego członka wyprawy…

Mimo że wszyscy lunonauci żwawo krzątali się wśród potężnych głazów obwału, których nawet przy zmniejszonym ciążeniu nie mogliby chyba poruszyć nawet wspólnymi siłami, opóźnienie względem pierwotnego planu stale rosło. Aż wreszcie Rene Negrais jako pierwszy znalazł niewielką paczuszkę, z powodzeniem mieszczącą się w zagłębieniu dłoni. Rozerwał ją, potem przywołał kolegów, pokazując im jej zawartość — maleńką fiolkę pełną brązowego proszku, opatuloną szczelnie kilkunastoma warstwami waty.

Od tej chwili wszyscy wiedzieli już, czego powinni szukać. Przeglądali starannie wszystkie zagłębienia i szczeliny w skałach, ale rzadko kiedy ich trud był uwieńczony powodzeniem.

Sandra chwilę po odkryciu Rene znalazła dwie podobne paczuszki, ale kiedy już, już miała zawołać do kolegów o swoim znalezisku, przypomniała sobie twarz Clarka, rozpalającą się powoli od gorączki. Korzystając z ukrycia za jakimś głazem szybko wsunęła obie paczki do kieszeni na piersi. Ryzyko było duże — w każdej chwili mógł ją ktoś zauważyć — ale chodziło jej przecież przede wszystkim nie o siebie. A to była w tej chwili jedyna szansa uratowania Clarka i siebie przed zarazą przy wleczoną z gwiazd. Gdyby chodziło tu o jakąś znaną na Ziemi chorobę, nie postąpiłaby może w ten sposób, lecz tu wchodziły w grą siły, co do których nie było wiadomo, czy jest jakikolwiek sposób ich zwalczenia…

Achmed Khalid i Olaf Thursend wspięli się tymczasem do dzioba rakiety, który ugrzązł w skałach, z nadzieją, że może w którejś z komór ładunkowych odnajdą resztę pakunków. Kiedy po około dwóch godzinach zeszli, cała grupa zebrała się, żeby wspólnie dokonać obliczenia. Okazało się, że w efekcie znaleziono jedynie dwadzieścia cztery, spośród stu paczek…

Po powrocie do transportera nikt nie protestował, kiedy Klaus przekazał im polecenie profesora Halldorna i dwie pierwsze paczki kazał zużyć Ingrid, która oprzytomniała na chwilę i Clarkowi. Ale potem Heise wziął paczuszkę przeznaczoną dla siebie i odłożywszy na skraj stołu, odsunął ją od siebie jak najdalej. Początkowo nikt nie zorientował się, co lekarz chce dać im w ten sposób do zrozumienia, więc Klaus wyjaśnił:

— Zostały nam zaledwie dwadzieścia dwa opakowania. Kosmonautów z AZYMUTU zostało jedenastu. A myślę, że po jednym opakowaniu przy takim zaawansowaniu choroby, jak u nich, to będzie trochę za mało. Ja osobiście na razie rezygnuję…

Zapadło długie, ciężkie milczenie, potem Achmed Khalid równocześnie z Olafem zgodnie skinęli głowami. Jedynie Rene zwlekał z odpowiedzią, choć już nawet Sandra — czująca się przecież najzupełniej bezpiecznie, kiedy jej pierś uwierały ukryte paczuszki — również przytaknęła słowom Klausa. Rene powiedział wreszcie powoli, z namysłem:

— Skoro nawet profesor Halldorn nakazał nam zażycie tych lekarstw, to widać istnieje duże niebezpieczeństwo zarażenia się przez nas gorączką SIXTA. To oczywiste, że każdemu z nas należy się to prawo. Przecież to dotyczy naszego życia, A ja nie mam zamiaru stracić go niepotrzebnie, skoro tylko jest jakaś szansa przeciwdziałania.

— Jeżeli ktoś w tym towarzystwie miał największą okazję zarażenia się — powiedział Klaus — to nie ty, a Olaf, który przez dłuższy czas przebywał na Dion. I który teraz dobrowolnie zrezygnował ze swojego prawa do ochrony życia za wszelką cenę. Pomyśl jednak o tamtych ludziach, którym tak mało brakuje do śmierci…

— Tak mało, że nawet nie wiadomo, czy jeszcze coś im pomoże — odparował Rene. — A to wcale nie zmieni mojego poglądu.

— Jak uważasz — mruknął Klaus. — Proszę. Tam, na stole leży moja paczka. Weź ją…

Negrais bez chwili wahania sięgnął po paczuszkę, ale kiedy spojrzał uważniej na twarze kolegów, coś się w nim załamało. Cofnął się od stołu, wrócił do swego fotela, usiadł na chwilę, ale potem zerwał się, podbiegł do stolika, wepchnął do kieszeni niewielki pakiecik zawinięty w srebrzystą folię…

W drogę powrotną wyruszyli ze wzrastającym stale opóźnieniem. Cienie skał stawały się coraz dłuższe, coraz czarniejsze, aż wreszcie Clark musiał włączyć reflektory.

— Wiecie co? — powiedział nagle Olaf. — Dajcie i mnie moją część. A potem, kochani, rozerwę folię, odwinę warstwę waty, popatrzę sobie na ten cudowny proszek i… zawinę wszystko tak jak było… Po kiego czorta przesadzać? Tamci w AZYMUCIE wytrzymali tyle czasu, to i nam nic nie będzie. Mnie nawet ugryzł jeden z eridańskich skorpionów, i jak widzicie, wcale jeszcze nie umarłem…

Potem znowu panowało długie milczenie. W pewnym momencie Heise rzucił okiem na twarz Ingrid i z radością zauważył, jak plamy stają się coraz mniej widoczne, a oczy dziewczyny z chwili na chwilę stają się mniej szkliste. Nie wiedział, czy należy to przypisywać zbawiennemu wpływowi lekarstwa, czy też chwilowemu cofnięciu się objawów choroby, ale był skłonny uwierzyć w tę pierwszą możliwość, bo przecież już godzinę temu Ingrid przeszła polepszenie samorzutne, a potem zaczynała znowu gorączkować. Nie wydawało mu się możliwe, żeby atak tak łatwo miał ustąpić bez żadnej przyczyny.

Sandra z ulgą pomacała kieszeń, w której kryły się dwie zapasowe paczuszki. — Dla Clarka i dla mnie… — pomyślała. — Przecież każdy ma prawo bronić swojego życia…

Clark nagle zaklął dosadnie i zahamował tak gwałtownie, że aż ugięły się amortyzatory foteli.

— Co się stało? — obudzony z drzemki Khalid rzucił się ku swemu stanowisku w kopule obserwacyjnej.

— Noc idzie… — warknął Grossmann. — Ten drański pył zaczyna puchnąć…

Tuż przed dziobem transportera rozlewało się morze szarego piasku — nie widać było jego przeciwległego brzegu. Jedynie szczyty wyższych skał wystawały z niego jak osamotnione wysepki.

— Nie da się przejechać? — nerwowo spytał Achmed. — Spróbuj wysondować głębokość tej rozpadliny…

— W tym świństwie wszystkie promienie echosondy grzęzną, jak w lepkim błocie — skrzywił się Clark. — Nawet nie ma mowy o jakichś pomiarach. Chyba lepiej spróbować okrążyć to całe „rozlewisko”. Sprawdź na mapie, gdzie mniej więcej jesteśmy i gdzie są krańce tej rozpadliny…

— Musielibyśmy skręcić w prawo. Ale to całe cztery kilometry…

— Jeżeli teraz ugrzęźniemy, stracimy o wiele więcej czasu.

— W porządku. Więc jedź na prawo, ale z maksymalną prędkością, na jaką tylko warunki pozwalają…

Transporter zakolebał się, zawyły głośno elektryczne motory, napędzające wszystkie koła z osobna. Po chwili wóz nabrał rozpędu — kołysanie stało się mniej wyczuwalne i dokuczliwe, kiedy ciężki, opancerzony wóz prześlizgiwał się zwinnie między głazami i lekko przeskakiwał co mniejsze rozpadliny.

Minęło niespełna pół godziny i transporter znalazł się u końca pyłowej przeszkody. Clark cofnął „Bully’ego”, rozpędził — wydawało się, że pojazd przesadził wąską w tym miejscu przeszkodę niemalże frunąc w powietrzu. Została za nim jedynie bura smuga, z sekundy na sekundę rosnąca w potężny obłok unoszącego się z dna rozpadliny, niemal nieważkiego pyłu…

Dalej mknęli już ze zdwojoną prędkością, ale widzieli coraz wyraźniej, że o kilka co najmniej godzin przekroczą wyznaczony im przez Zielińskiego limit czasu.

Zerkający na zegarek Klaus przypomniał sobie nagle słowa Olafa: „Mnie nawet ugryzł…” Olaf przecież tak samo jak Ingrid i Clark należał do załogi Dion, dlaczego więc tak, jak tamci, nie zachorował? Dlaczego Pal Torsen bez przerwy wołała o oddanie jej skorpiona? Heise zauważył, że radiotelegrafistka oprzytomniała już niemal całkowicie, przysunął się więc do jej hamaka i zapytał:

— Ingrid. Ty byłaś w Dion. Czy możesz mi opowiedzieć wszystko, co wiesz o tych eridańskich skorpionach?

— Ja? — zdziwiła się półprzytomna dziewczyna. — Ja nic nie wiem o tych obrzydlistwach. Jedynie to, że jeszcze podczas lotu na AZYMUCIE pogryzły Pal Torsen, więc wolałam się od nich trzymać z daleka.

— A Clark? — wypytywał lekarz. — Czy on wchodził do terrarium?

— Clark? Raczej nie. Bez przerwy siedział w garażu i pucował swojego „Bully’ego”. To chyba jego jedyna miłość…

— Pal została pogryziona i jako jedyny członek załogi jako tako zdrowa dotarła do granic Układu Słonecznego. Ugryziony przez skorpiona Thursend czuje się najzupełniej dobrze, choć przecież mieszkał na zapowietrzonej stacji… — rozmyślał Heise. — Coś w tym musi być… Ale jak to się stało, że tego oczywistego związku między odpornością na chorobę a ugryzieniem skorpiona, nie zauważył żaden z uczonych?

— Ingrid — Klaus zwrócił się do dziewczyny ponownie. — A skąd ty właściwie wiesz o tym, że Pal została pogryzioną? Ona sama przecież nic takiego nie mogła powiedzieć, bo jest od początku nieprzytomna…

— Przeglądałam zapisy rejestratorów, zabrane z po kładu AZYMUTU. Ale na razie te raporty znają tylko dwie czy trzy osoby spośród elektroników, bo są jeszcze jakieś niejasności, i dlatego wstrzymano się z oficjalnym komunikatem.

Klaus wyprostował się raptownie, potem szarpnął za ramię drzemiącego najspokojniej Thursenda.

— Olaf! Olaf! Zbudźże się!

— Co się stało? — Norweg przeciągnął się leniwie, przetarł pięściami oczy.

— Czy ty mówiłeś wcześniej komuś w Dion, że ukąsił cię ten eridański skorpion?

— Nie. A bo co? Przecież nic mi się nie stało… Przez pół dnia czułem się potem jakoś tak dziwnie, ale nie gadałem, żeby mnie nie zapakowali do łóżka. I — jak widzisz — samo mi przeszło.

Klaus nie słuchał już dalszych wyjaśnień Norwega, ale obrócił się w stronę patrzącego nań z zaciekawieniem Achmeda.

— Khalid, ile nam czasu zostało do wyznaczonego terminu? I jakie są szanse, że zdążymy?

— Nie ma szans. Została nam zaledwie godzina, a nie ujechaliśmy nawet połowy drogi. Sam przecież widzisz, co się dzieje. Spójrz tylko…

Heise wspiął się ku fotelowi dowódcy, umieszczonemu tuż pod kopułą obserwacyjną, potem zerknął ciekawie dookoła przez grube, pancerne szyby. Z tyłu za transporterem widniał kręty szlak, wyznaczony przez poderwane w niebo kłęby pyłu, wirujące w ostatnich, gasnących pomału promieniach słońca. W parę chwil później nad horyzontem pozostała jedynie słaba poświata, aż wreszcie i to znikło, ustępując miejsca nieprzeniknionej czerni. Khalid mruknął ponuro:

— O tej porze powinniśmy być już na skraju jeziora w drodze do Dion. Zatelegrafowałbym do portu, żeby wysłali po nas jakąś rakietę, ale wiem aż za dobrze, że żadnej nie mają…

W tym samym czasie komendant Zieliński usiłował uruchomić agregaty jedynego statku, aktualnie przebywającego na terenie portu kwarantanny SELENA. Wraz z całym sztabem inżynierów i techników raz po raz powtarzał z uporem próby, ale mimo sygnalizowanej przez automaty gotowości do startu, statek „nie chciał” unieść się w przestrzeń. Ryzyko było wielkie, i gdyby nie wyjątkowa sytuacja, Zieliński nie zdecydowałby się na coś podobnego. Wsiąść do kosmolotu sporządzonego według nieznanych ludziom założeń gdzieś daleko w kosmosie w obcym Układzie Słonecznym przez istoty, których ludzie jeszcze na oczy nigdy nie widzieli, to było coś, na co mało kto by się odważył. Tyle tylko, że przez cały czas Sem 3 Set — pokładowy automat dyspozycyjny AZYMUTU — na wszelkie ludzkie wysiłki odpowiadał krótkim, z punktu widzenia ludzi najzupełniej bezsensownym zapisem na swoim głównym ekranie: „a2 = O” Komendant doprowadzony był już do ostateczności, kiedy przyzwano go do radiofonicznej centrali.

— Czego? — warknął gniewnie w mikrofon.

— Mówi Achmed Khalid, dowódca wyprawy ratunkowej. Lekarstwa zostały przez nas częściowo odzyskane, ale ugrzęźliśmy mniej więcej w połowie jeziora Trantabis. W tej chwili otacza nas obłok pyłu, wznoszący się coraz wyżej. Wkrótce sięgnie anteny. Uwaga! Klaus Heise, nasz lekarz, ma coś niesłychanie pilnego…

— Niech gada… — mruknął gniewnie Zieliński.

— Tu Heise! Koniecznie trzeba przekazać profesorowi Halldornowi, że Pal Torsen została ukąszona przez eridańskiego skorpiona. Tak samo i Olaf Thursend…

— Czy to ma znaczyć, że macie następnego chorego na pokładzie transportera?

— Wręcz przeciwnie. Olaf czuje się świetnie. A Pal Torsen, jak wszyscy wiemy, zaskakująco długo opierała się chorobie. My nie zdążymy na czas, ale zamiast tego leku można chyba zastosować jad eridańskich skorpionów. Podejrzewam, że to uszkodzenie na AZYMUCIE, w wyniku którego skorpiony rozlazły się po wszystkich pomieszczeniach kosmolotu nie było przypadkowe, ale że w ten sposób Sem 3 Set usiłował zwalczyć pierwsze objawy epidemii. Koniecznie należy tę wiadomość o skorpionach przekazać… — głos Klausa ścichł i zaginął wśród narastających trzasków…

— To zdaje się ten cholerny pył dotarł do anteny — pomyślał Zieliński. — W każdym razie dobrze, że Heise się odezwał. Skorpiony skorpionami, ale jak ja mogłem to przegapić? Przecież Pal Torsen jest ze wszystkich astronautów najzdrowsza… Gdyby tak zaryzykować przeniesienie jej na pokład AZYMUTU? Może wtedy ten cholerny Sem 3 Set zacznie reagować na polecenia?

Zieliński nadał krótką notatkę do Halldorna o tym, co przekazał mu Heise, a potem wezwał kilku pielęgniarzy i wraz z nimi przeniósł bezwładną, nieprzytomną Pal na pokład obcego kosmolotu. W tym samym momencie, kiedy ciało dziewczyny zostało umieszczone w fotelu, zagadkowy napis na ekranie zgasł, żeby po chwili zostać zastąpionym przez inny: „a2 = b2”. I w tej również sekundzie zagrały światła na kontrolnych tablicach, jakby komputer obudził się ze snu. Śluzy zamknęły się bezszelestnie, wirujące pod kadłubem pola wypchnęły spod statku kaskady pyłu i gwiazdolot majestatycznie uniósł się nad księżycowym gruntem. Jednocześnie na pulpicie przed Zielińskim zaczęło się dziać coś dziwnego. Fragment twardej, gładkiej płaszczyzny zaczął uwypuklać się w kilkunastu miejscach naraz jak przerośnięte ciasto. Albo tak, jakby czyjaś potężna rozpalona do czerwoności dłoń usiłowała wypchnąć kawałek masy ku górze, topiąc ją od spodu i przegrzewając. Niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu Zieliński patrzył na to z zapartym tchem. Nie zdążyło mu jednak jeszcze zabraknąć oddechu, kiedy ów zagadkowy proces samorzutnie się zakończył i Zieliński z zaskoczeniem w popękanej, odkrytej nagle płaszczyźnie rozpoznał plastyczną mapę powierzchni Księżyca. Wycinek o promieniu mniej więcej stu kilometrów zmniejszony do kwadratu pół na pół metra. Była to jednak jakaś niesłychanie dziwna mapa. Zaledwie komendant SELENY odnalazł na niej wzrokiem jezioro Trantabis i wpatrzył się w nie uważnie, już na pulpicie przed nim zaszło coś dziwnego. Obraz rozdwoił się w jego oczach, poszczególne fragmenty zaczęły się rozrastać i po chwili na tle poprzedniego krajobrazu jakby zepchniętego pod spód, pojawił się zawieszony w powietrzu dokładny obraz całego Jeziora Anomalii.

Ktoś stanął za komendantem, pytając, dokąd w tej chwili lecą, więc Zieliński odruchowo wskazał palcem na mapie interesujący go obszar. Statek wyraźnie przyspieszył, co załoga poznała jednak nie po wzroście bezwładności swoich ciał, a po cokolwiek szybszych zmianach obrazów w monitorach…

W dziesięć minut później na ekranie głównym — właściwie nikt nie wiedział, który ekran jest główny, ale ten był po prostu ze wszystkich największy — ukazał się bury kłąb pyłu, powoli rozprzestrzeniający się w górę i na boki.

Zieliński postanowił zaryzykować — szukanie w tych zwałach piasku i żwiru kilku zagubionych ludzi trwałoby zbyt długo — i wydał kilka poleceń Sem 3 Setowi, myśląc z podziwem o twórcach tego statku, w którym wystarczało pokazanie palcem celu, zamiast konieczności wykonywania skomplikowanych manewrów. Teraz już zaczynał rozumieć, jakim cudem kosmolot przeleciał przedtem przez ponad połowę Układu Słonecznego, nie wchodząc w kolizję z żadnym naturalnym ani sztucznym ciałem niebieskim…

Klaus poczuł nagle jakąś ogromną siłę, przyciskającą go do podłogi. Właśnie stał przy hamaku Ingrid, rozmawiając półgłosem z Sandrą, która przed chwilą — unikając jego spojrzenia — wręczyła mu ukradkiem dwie niewielkie paczuszki, wyciągnięte z kieszeni na piersi, kiedy poczuł się niesłychanie słabo. W oczach mu pociemniało, krew raptownie załomotała w skroniach, nogi ugięły się pod nim bezsilnie. Kątem oka zauważył, że Achmed Khalid osuwa się ze swego fotela w kopule obserwacyjnej, ale nie miał nawet na tyle siły, żeby powiedzieć cokolwiek choć trochę głośniej, niż ochrypłym szeptem. Jego słaby okrzyk został nagle zagłuszony przez donośny głos Zielińskiego:

— …lo grupa operacyjna! Słyszycie mnie? Halo!

Dławiące uczucie nieopisanego ciężaru ustąpiło nagle na tyle, że Klaus mógł odpowiedzieć:

— Halo, SELENA. Słyszymy was dobrze. Musieliśmy natrafić na jakąś piekielną anomalię, bo nas omal ciążenie nie zgniotło…

— Kiedy pył opadnie, wtedy ciążenie ustąpi ostatecznie — odpowiedział Zieliński. — Czy już nas widzicie? Za chwilę wylądujemy obok was i spuścimy rampę wjazdową. Powinniście sobie dać radę bez wciągarki…

— W porządku — Achmed i Clark oprzytomnieli już i właśnie zgodnym chórem odpowiedzieli Zielińskiemu.

— To świetnie — ucieszył się tamten. — Wydmuchaliśmy pył z całej okolicy…

— A swoją drogą, to od samego początku można było do poszukiwań wykorzystać AZYMUT… — mruknął sam do siebie Clark, uruchamiając motory i wjeżdżając na długą, jasno oświetloną pochylnię.

Już po chwili mężczyźni serdecznie ściskali sobie dłonie, jedynie Klaus skierował się ku leżącej w fotelu Pal. Po chwili wlał jej przez zaciśnięte zęby zawartość jednej fiolki rozrobioną z kawą z termosu. Działanie lekarstwa było wręcz błyskawiczne; po kilkunastu sekundach dziewczyna otworzyła oczy i po raz pierwszy od wielu dni spojrzała najzupełniej przytomnie. Zobaczyła pochylone nad sobą, zatroskane twarze, uśmiechnęła się do nich radośnie i zasnęła spokojnie — tym razem już zdrowym snem, bez gorączki i męczących ją od dawna majaków.

— Jak myślisz? — odezwał się Zieliński do Klausa. — Teraz chyba dowiemy się czegoś nareszcie o istotach zamieszkujących układ Epsilon Eridani…

Загрузка...