Radiotelegrafista Werner Wagenburg wykrzywił się i zaklął:
— Przeklęta, wstrętna, czarna czarcia hołota!
Jednym susem znalazł się przy iluminatorze, wciągnął do środka kajuty radiowej długą rózgę anteny i szybko zatrzasnął okrągłe okno opatrzone mosiężnymi okuciami. Na zewnątrz przed iluminatorem kołysało się długie, elastyczne ramię. Po chwili były już cztery, a w końcu cała wiązka, wijąca się tysiącem oślizgłych splotów. Jedno z ramion naparło mocno na grube szkło okna — Werner mógł zobaczyć teraz wyraźnie dwa rzędy niewielkich, lejkowatych ssawek na jego spodzie.
— Brrr! — otrząsnął się. — Czyżby to bydlę chciało zmiażdżyć iluminator?
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie warto byłoby uchylić na moment okno, by rozgrzaną kolbą lutowniczą trochę przepłoszyć potwory, lecz nagle ponton farmy morskich wodorostów zakołysał się pod uderzeniem fali przyboju, spieniona woda uderzyła o ścianę kajuty i w tej samej sekundzie ośmiornica zniknęła.
Werner uważał dotychczas całą tę inwazję potworów za interesującą, ale niezbyt niebezpieczną osobliwość — miał nadzieję, że za parę godzin obrzydliwe ścierwa znikną tak, jak to w ciągu ostatnich paru miesięcy bywało — wszystko jednakże wskazywało na to, że tym razem farma została przez wędrówkę potworów bardziej dotknięta, niż w poprzednich wypadkach.
Nagle za jego plecami zabrzmiał głośny dzwonek. Werner Wagenburg podskoczył — jego zmysły były przez tę inwazję potworów tak wyczulone, że niespodziewany dźwięk za plecami odczuł jak uderzenie pejczem.
— Przekleństwo! Więcej zimnej krwi, chłopie… — zagadał sam do siebie. — Telefon jeszcze długo nie będzie żadnym diabłem morskim…
W słuchawce rozległ się głos Petera Skaagena — pierwszego oficera:
— Halo, Werner! Jak tam u ciebie?! Udało ci się w międzyczasie nawiązać kontakt z lądem?
— To niemożliwe, Peter. Ta czarna banda zdemolowała mi prawie wszystkie anteny nadawcze. Założę się, że u was jest tak samo. Przed chwilą widziałem, jak ośmiornice zrobiły sobie karuzelę z waszego masztu radarowego…
— No, no, no, Werner… Widzę, że humor wcale cię nie opuścił. Ale może przestań już sobie pokpiwać — położenie jest na to trochę za poważne — dobrodusznie zbeształ go oficer. — Ląd, Werner. Musisz za wszelką cenę uzyskać nareszcie to połączenie. Wszystko jedno, z kim je uzyskasz…
— Rozumiem, oczywiście — Wagenburg mówił już po ważnie. — Radiostacje morskie na Teneryfie i na Bermudach wołają nas bezustannie. Odbiór mam dobry bez anteny, ale nadawanie… Te bestie piekielnie uważają, a mnie została już tylko jedna sztuka.
— W porządku! Skoro musisz koniecznie dostać nową antenę…
— Co najmniej cztery!
— To w takim razie zaraz poślę ci sprzęt, jednego radio telegrafistę do pomocy i kilku marynarzy do ochrony.
— Zwariowałeś? — podskoczył Werner. — Przecież one otoczyły mnie jak fortecę. Nikt się tutaj nie dostanie. Te bestie warują nawet pod moimi drzwiami!
Szef radiostacji na Teneryfie obracał w palcach trzy kartki papieru, kręcąc przy tym głową i mrucząc:
— Co tam się dzieje, u licha?
Wszystkie trzy radiotelegramy przyszły w ciągu ostatniej godziny od niemieckiego poławiacza sargassu Kelb2, który zakotwiczył na morzu oddalony od lądu o tysiąc sześćset mil, a więc nad podmorskim zboczem skalnym północnoatlantyckiego progu.
Pierwszy, urwany w połowie zdania meldunek przeznaczony był dla niemieckiego armatora: „Tu radiostacja Kelb2 do bazy dyspozycyjnej! Burza słabnie, ale przeróbka włókien wodorostów niemożliwa z powodu zbyt wysokiej fali — brak materiału. Dzisiaj ponownie pojawiły się wodorosty ośmiornic — około dwadzieścia polipów osiadło na pokładzie. Zachowują się na razie łagodnie, ale z każdą chwilą stają się coraz bardziej niespokojne. Kierownictwo farmy liczy na wzro…”
Druga kartka była stenogramem nagrania na taśmę, dokonanego w oddziale radiotelefonii morskiej. Radiotelegrafista był najwidoczniej pod olbrzymim wpływem świeżo zaszłych zdarzeń, bo radiodepesza miała bardziej charakter spontanicznego monologu, nie zaś oficjalnego meldunku: „Halo, Teneryfa! Tu Kelb2, stacja B. Bądźcie z nami w kontakcie przez cały czas. Tu dzieją się piekielnie dziwne rzeczy…”
Po krótkiej przerwie w tekście stenogramu, spowodowanej zanikiem fali nośnej, tekst rozpoczynał się od słów: „… druga grupa ośmiornic przyległa do farmy — w tym momencie na naszym pokładzie toczy się zawzięta walka obu grup. Obie strony wykazują przy tym zadziwiającą inteligencję. Pierwsza grupa cofnęła się aż do nadbudówki i sformowała obronne półkole, druga naciera klinem. Do tej pory nie sądziłem, że te potwory potrafią być tak zawadiackie i z taką wściekłością na siebie następować. Nawet mi to w głowie nie postało, bo przedtem zachowywały się bardzo spokojnie. Oho! Do pierwszej grupy dołączyły się teraz gumowe ośmiornice. Niech to wszyscy diabli! Te bestie znowu huśtają się na kablach antenowych. Mają wręcz zadziwiające zamiłowanie do techniki. Te cholerne bydlęta zachowują się tak, jakby doskonale wiedziały, w jaki sposób najłatwiej unieszkodliwić każdą radiostację. Przed chwilą połamały obudowę pelengatora i oberwały kabel anteny dalekopisu, teraz dobierają się do kabla głównego. Jeżeli uda im się…”
Od tego miejsca kartka była pusta. — Widocznie „im” się udało — pomyślał szef radiostacji i podniósł do oczu trzecią kartkę, dostarczoną mu tym razem z sekcji łączności posługującej się konwencjonalnym alfabetem Morse’a:
— Uwaga, uwaga! Akcja „Potwór”! Inwazja ośmiornic rozpoczęła się przed trzema minutami. Tysiące głowonogów opanowały sytuację na pokładzie! Tu stacja A na Kelb2! Tu stacja A na Kelb2! Wejście na pokład jest niemożliwe! Między trzema pontonami farmy nie ma już połączenia! Akcja „Potwór”! Uwaga! Zostałem sam — za chwilę będę już całkowicie otoczony. Mam jeszcze tylko kontakt z mostkiem kapitańskim. Także stacja B została zaatakowana! A ten cholerny sztorm znowu się nasila! Została mi tylko jedna antena — wszystkie poprzednie są już dawno zniszczone… Halo, Teneryfa! Ośmiornice zaczynają się grupować w oddziały. To wydaje się niemożliwe, ale one nauczyły się już nawet tego, jak należy otwierać drzwi. Te drańskie polipy Morrisa są piekielnie inteligentne — działają tak sprawnie i szybko, że nie starcza nam w ogóle czasu na przygotowanie jakichkolwiek środków dla powstrzymania inwazji! Doktor Marlies van Treddenkamp sama na pokładzie. Usiłuje przeciwdziałać. Sytuacja staje się krytyczna! Komendant prosi o dodatkowe środki zwalczania ośmiornic. Konieczne zrzuty! Powtarzam: konieczne zrzuty! Sytuacja krytyczna!”
— No, tam chyba rzeczywiście jest teraz gorąco — pomyślał szef radiostacji na Teneryfie. — Całe szczęście, że mają jeszcze dwie stacje radiowe i mogli wezwać pomoc. Szybko napisał kilka zdań na kartce papieru: „Uwaga! Uwaga! Ogólne ostrzeżenie stacji radiowej Teneryfa dla wszystkich statków pasażerskich i frachtowców. Ugrupowania ośmiornic u progu północnoatlantyckiego. Zdolne do ataku i obezwładnienia jednostki pływającej! Punkt najniebezpieczniejszy w chwili obecnej to 27° szerokości północnej, 49° długości! Koniec komunikatu.
Złożona kartka wpadła w przewód poczty pneumatycznej i po naciśnięciu guzika z napisem „pilne” znikła. Potem szef chwycił mikrofon i połączył się z lotniskiem na Maderze, by zawiadomić ich o sytuacji Kelb2, ale sztab lotniska znał już cały problem i wydał odpowiednie rozkazy.
Długa, kołysząca się sztaba metalowa działała na potwory jak magnes. Werner podnosił ją i opuszczał jak wędkę, by po kilku próbach rzeczywiście złowić kolejnego polipa. Naraz na korytarzu załomotały pospieszne kroki — Werner nie wierzył własnym uszom, bo zwątpił już, że otrzyma jakąkolwiek pomoc. Tymczasem ktoś walił pięścią w drzwi kajuty krzycząc:
— Otwieraj! Wzmocnienie wachty!
Wagenburg przez dłuższą chwilę nie mógł trafić kluczem w otwór zamka. Po głosie rozpoznał jednak, kto stoi pod jego kabiną. Peter Skaagen rzeczywiście dotrzymał słowa i przysłał do niego Kurta — radiotelegrafistę ze stacji B.
— Jak się tu do mnie przedostaliście? — krzyczał przez drzwi, które otworzyły się nagle. Kurt posunął się ku nim, za nim podążył towarzyszący mu marynarz, ale nie zdążyli jeszcze przestąpić progu, kiedy Werner zrobił taki ruch, jakby chciał ponownie zatrzasnąć wejście — w półmroku za plecami obu ludzi dostrzegł wijące się, czarne ramiona. Zreflektował się jednak, szarpnął wyciągniętą ku sobie dłoń Kurta tak, że radiotelegrafista wpadł do kajuty jak bomba. Marynarz nie śpieszył się jednak wcale, więc Werner ze strachem wychylił trochę głowę za próg, żeby go ostrzec i dopiero wtedy dostrzegł trzy białe pierścienie i jakieś cyfry na czarnym kadłubie głowonoga — była to po prostu jedna z gumowych ośmiornic. Uspokojony Wagenburg roześmiał się:
— A ja myślałem przez chwilę, że to prawdziwe bydlę…
Jeszcze dwaj marynarze weszli do kabiny.
— Jak się przedostaliście przez to cholerne kłębowisko? — ponowił swoje pytanie Werner.
— Przyholowała nas tutaj Marlies van Treddenkamp.
— A gdzie ona? Została na pokładzie? — zdziwił się radiotelegrafista.
— Nie. Chyba już teraz wraca…
— Co!? Sama przez tę hordę potworów?
Werner rzucił się do drzwi, wybiegł na korytarz, potknął się o mackę gumowej ośmiornicy, potem wytknął głowę na pokład, rzucając naokoło szybkie spojrzenia, czy nie kryje się w pobliżu jakaś niemiła niespodzianka. Najbliższa ośmiornica znajdowała się od niego o jakieś dwadzieścia czy trzydzieści metrów, więc w razie czego zawsze zdążyłby uciec. Wyszedł na pokład i o parę metrów dalej zobaczył Marlies van Treddenkamp, trzymającą się liny, by nie zostać przez falę przyboju strąconą do morza. Miała na sobie lekki, wodoszczelny strój płetwonurka. W ręce trzymała bicz elektronowy, a w pochwie u pasa zakrzywiony kris malajski. Główną jej ochronę stanowiła jednak przede wszystkim osobliwa straż przyboczna: dwie gumowe i dwie żywe tresowane ośmiornice. A nie opodal kotłowała się w zaciętej walce grupa wściekłych głowonogów. Żaden ze stworów nie zwracał na Marlies uwagi, ale starczyłoby przecież, żeby któryś wyciągnął długie ramię…
Beztroska, z jaką dziewczyna obserwowała zmagania ośmiornic, wydała się Wernerowi nie do pojęcia. Uważał również, że Peter Skaagen jest najzupełniej nieodpowiedzialny, pozwalając Marlies na tego typu wycieczki, kiedy reszta załogi siedzi sobie bezpiecznie w kajutach. Marlies obróciła się, zobaczyła Wernera i krzyknęła coś, czego ten dokładnie nie zrozumiał, ale brzmiało to jak: „Uciekaj, głupcze!” Wzruszył ramionami, obrócił trochę głowę i w tym momencie poczuł, że coś chwyta go za kołnierz i zaczyna wlec po pokładzie. Udało mu się obrócić głowę trochę bardziej i zobaczył nad sobą twarz marynarza, wciągającego go z powrotem pod pokład w samą porę, bo oto jakaś mocniejsza fala przebiegła szumiąc przez burty i cofnęła się, zostawiając kilkanaście nowych ośmiornic. Po chwili Werner patrzył już przez okno kajuty na Marlies, która stała po kostki w wodzie na kładce łączącej pontony wykonując rękami jakieś dziwne ruchy. Na ten znak ruszyły się wytresowane potwory, rozciągnęły swoje ramiona na wszystkie strony i zaczęły wykonywać nimi nieuchwytne, płynne drgania i znaki — po chwili tej niesamowitej „rozmowy” pierścień potworów otaczający Marlies rozpadł się i zwierzęta spokojnie rozlazły się po pokładzie. Tylko trzy wyjątkowo wielkie i uparte polipy zostały w pobliżu Marlies, niepokojąco groźnie zmieniając kolory. Wtedy dziewczyna schyliła się szybko nad łbami gumowych potworów, które ożyły nagle, skoczyły ku upartym polipom — potężne macki zetknęły się na parę sekund. Było to wystarczająco długie zetknięcie, by ramiona żywych ośmiornic, rażone prądem wysokiej częstotliwości dopasowanej do oscylacyjnej wibracji neuronów głowonoga, opadły nagle jak podcięte.
— Ta to ma nerwy, co? — spytał zachwycony Kurt, kiedy Werner ocierał pot z czoła wyczerpany samym przyglądaniem się tej scenie. — I że się tych cholernych bestii nie boi…
— Założę się — wtrącił jeden z marynarzy — że natychmiast wskoczyłaby z krzykiem na stół, gdyby zobaczyła w pokoju najzwyklejszą mysz…
A Werner Wagenburg dopiero teraz uwierzył, że ta dwudziestosześcioletnia kobieta o figurze osiemnastoletniej dziewczyny nie za swój wygląd otrzymała stopień naukowy, lecz za naprawdę rzetelną znajomość przedmiotu swojej pracy doktorskiej. Na początku podróży zachowywała się rzeczywiście zwyczajnie, ale potem… Cała załoga gapiła się na nią, kiedy na przykład wychodziła na spacer po pokładzie z dwiema żywymi ośmiornicami, albo kiedy wraz z nimi skakała do morza. Mówiono, że oba te potwory pochodziły z laboratorium morskiego prowadzonego przez ojca Marlies, który poddał je specjalnym operacyjnym zabiegom tak, że się przez czas dłuższy obyć mogły bez wody. Jakie to mogły być zabiegi nikt właściwie nie wiedział — oczywiście oprócz Marlies i jej ojca Janna Huizen van Treddenkampa — człowieka, który przepowiedział wielką wędrówkę ośmiornic w Atlantyku. Była to zresztą osobistość i sławna — doskonały hipnotyzer i biochemik — i tajemnicza zarazem. Przed dziesięciu laty założył laboratorium morskie w Delaware Bay, kilka lat później w dramatycznych okolicznościach uszkodził sobie kark, co spowodowało, że wrócił do Europy do swojej ojczyzny, a potem umarł nagle i niespodziewanie w zagadkowy sposób, pozostawiając po sobie jedynie zadziwiająco mało notatek, z których sporą część później opublikowano. Początkowo wyśmiewano się ze starego dziwaka, ale kiedy przed rokiem stwierdzono pierwsze wędrówki polipów, wtedy przypomniano sobie o Treddenkampie. I — o jego córce Marlies. Powołano ją — przez Międzynarodowe Konsylium Rozbrojeniowe — do wyjaśnienia tego fenomenu.
Tymczasem ona sama okazała się fenomenem dla marynarzy z Kelb2, choć może nie w tym sensie, w jakim by tego pragnęli.
Po pierwsze okazało się, że zna ona — z dawnych lat najwidoczniej — ich pierwszego oficera Petera Skaagena. Nagabywany Skaagen nie chciał jednak nic na ten temat zdradzić.
Drugą sprawą był skandal trochę innego rodzaju, niż spacery z ośmiornicami po pokładzie. Otóż od pewnego czasu marynarze zaczęli samorzutnie zgłaszać się na najgorszą, psią wachtę tuż przed świtem. Wkrótce było tylu chętnych, że na służbie mogłoby stawać naraz i po pięciu marynarzy. Wkrótce też wyjawiono prawdziwą przyczynę tej zadziwiającej służbistości marynarzy. To po prostu Marlies van Treddenkamp miała zwyczaj tuż przed świtem wychodzić na pokład. Tam zrzucała z siebie swój kostium płetwonurka i w stroju składającym się jedynie z zawieszonego na szyi malajskiego krisa dla ochrony przed rekinami skakała wprost z pokładu do morza, by przez pół godziny popływać. Któregoś ranka kilku marynarzy zebrało się przy porzuconym przez nią kostiumie. Dziewczyna zgodnie ze swoim zwyczajem kilkakrotnie opłynęła statek dookoła, potem jak co dzień weszła na pokład, przeszła między ogłupiałymi marynarzami, ubrała się spokojnie i poszła do swojej kajuty. Następnego ranka ci sami ludzie postanowili powtórzyć zaczepkę, ale zaledwie podeszli do leżącego na pokładzie ubrania, poruszyło się ono i wylazła spod niego maleńka ośmiornica. Wyglądała na tyle nieszkodliwie, że marynarze zbliżyli się jeszcze bardziej, żeby ją złapać i wyrzucić do morza, ale cienkie macki potworka okazały się zdecydowanie nieprzyjemne w dotyku — porażeni silnym prądem marynarze uciekali przed goniącym ich maleństwem po całym pokładzie, wreszcie z krzykiem schronili się do swoich kajut. Od tej chwili znowu zaczęło brakować chętnych do pełnienia psiej wachty… Kolejna sprawa wynikła któregoś ranka, kiedy obie tresowane ośmiornice wśliznęły się w porze śniadaniowej do stołówki i zaczęły ściągać ze stołów obrusy wraz z zastawą. Kiedy przerażeni marynarze zaczęli wypędzać je kijami, wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa zabawa. Potwory kilkoma naraz ramionami chwytały kubki i dzbanki z kawą ciskając je w marynarzy. A kiedy powiadomiona Marlies pojawiła się w jadalni, jej podopieczni właśnie dobierali się do bułek i pomidorów przygotowanych dla załogi. Tylko ser i marmoladę pozostawiły po spróbowaniu, bo widać tego typu pożywienie im nie odpowiadało. Wspominając wszystkie te — bardziej zabawne, niż groźne — zdarzenia Werner uśmiechał się do siebie. Aż wreszcie Kurt dał mu porządnego kuksańca pod żebro:
— Radiotelegrafisto! Znajdź sobie lepszą porę na marzenia, a teraz powiedz, co mamy robić?
Werner wysłał przede wszystkim dwóch marynarzy i gumowe ośmiornice na górny pokład, jako ochronę anteny nadawczej. Tymczasem na pokładzie głównym zbierały się coraz większe ugrupowania polipów Morrisa, znających się doskonale na niszczeniu wszelkich urządzeń technicznych — obserwujący je Werner ucieszył się na myśl, jaka niespodzianka je czeka, skoro tym razem ponownie spróbują oberwać mu antenę. Potem telefon zadzwonił znowu i Peter Skaagen zapytał:
— Halo, Werner. Dasz radę połączyć się bezpośrednio ze stacją Konsylium, nie korzystając z połączenia przez Teneryfę?
— Nie — odpowiedział radiotelegrafista. — Nasz sprzęt ma zbyt mały zasięg.
— W takim razie bardzo mi przykro, stary, ale będziesz musiał nadawać szyfrem.
— Cholerna robota…
— Wiem, ale nic na to nie poradzę. Komandor chce przekazać wiadomość o sytuacji w ten sposób, żeby nic nie przeciekło do gazet. Po cholerę cała prasa na świecie ma się rozpisywać na temat Konsylium Rozbrojeniowego, które nie umie sobie poradzić nawet z głupimi ośmiornicami.
— Niby racja. Ale to naprawdę piekielna robota…
— Daj znać, kiedy będziesz gotów.
— Oczywiście,
— I jeszcze jedno, Werner. Połącz się z meteorologami. Niech podadzą ci jak najdokładniejszą prognozę pogody.
— Tyle to i ja ci mogę powiedzieć, że kiedy sztorm się skończy, to znowu będziemy mieli ładną pogodę…
— Znowu zaczynasz te swoje żarty? A potem złap sejsmologów i zażądaj informacji o tektonicznej sytuacji dna w rejonie Azorów.
— A to niby znowu po co? — to ostatnie żądanie zdziwiło Wagenburga rzeczywiście.
— Marlies przypuszcza, że przyczyną wędrówki ośmiornic może być grożące w każdej chwili trzęsienie dna morskiego.
— O, do diabła — tym razem Werner przejął się naprawdę. — Azory to przecież nieprzyjemnie blisko. Miejmy nadzieję, że do tego wcale nie dojdzie. Czy masz do mnie coś jeszcze?
— Nie. Kontaktuj się ze mną natychmiast…
Jeden z wysłanych na górny pokład marynarzy wrócił przed chwilą na tyle wcześnie, by usłyszeć o trzęsieniu ziemi. Powiedział teraz:
— A może to nie trzęsienie ziemi, ale to, co powiedział Treddenkamp?
— To znaczy?
– Że są amerykańskie ośmiornice kenionowe i ośmiornice pełnomorskie, na które w chwili obecnej te amerykańskie napadły — mówiąc to marynarz podciągnął do góry rękaw grubego swetra i Werner zobaczył na skórze jego przedramienia kilka fioletowych plam, które nie wyglądały na ślady walki z normalną ośmiornicą. Widząc spojrzenie Wernera marynarz rzucił:
— Zagapiłem się i podszedłem trochę za blisko naszej gumowej pomocnicy, no i… usiadłem tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. W każdym razie to naprawdę wspaniała konstrukcja, ten robotbestia. Treddenkamp projektował je podobno jako wielofunkcyjne układy dyspozycyjnowykonawcze zdolne zastąpić każdego nurka przy najtrudniejszej robocie…
Na słowa o najtrudniejszej robocie Werner Wagenburg westchnął ciężko, oderwał się od okna i siadłszy przy stole zabrał się do powtarzania aktualnie obowiązującego szyfru…
Jann Huizen van Treddenkamp siedzący przy migających w głębi kominka pomarańczowo i czerwono płomieniach patrzył obojętnie na stojącego przy oknie człowieka — nigdy go jeszcze przedtem nie widział. Było jednak dla Janna najzupełniej oczywiste i jasne, że to człowiek doskonale zorientowany w tym, co swojego czasu zaszło w Delaware Bay i, że nie bez powodu wysłano go zza Atlantyku właśnie tu — do Den Hoorn przy Waldensee. Czyżby liczono na to, że Jann van Treddenkamp cofnie decyzję podjętą po wykryciu nadużyć jego pracy w laboratorium? Czy ten człowiek rzeczywiście miał nadzieję otrzymać pozytywną odpowiedź? Wniosek z tego, że nikt tam jeszcze nie domyślił się prawdziwej przyczyny katastrofy w Delaware Bay…
— Dlaczego wycofał się pan tak nagle, panie Treddenkamp? Miał pan przecież świetne, doskonale urządzone laboratorium, a czegóż więcej trzeba do szczęścia prawdziwemu badaczowi? Tylko pan może pomóc nam w wyjaśnieniu tajemnicy katastrofy w laboratorium, połączonej z równoczesnym zatonięciem dwu atomowych łodzi podwodnych… A same badania? Przecież asystenci bez pana — założyciela hipnometyki — nie dojdą w tej chwili do niczego… No, niechże pan pomyśli o krytycznej sytuacji świata, o niezliczonych problemach, które bez pańskiej pomocy są nie do rozwiązania.
Uczony uśmiechnął się do płomieni w kominku, spytał:
— Ciekawe, jaki świat ma pan na myśli?
— Oczywiście nasz, cywilizowany…
— Czy chciałby pan może przez to powiedzieć, że ja — jako Europejczyk — jestem barbarzyńcą?
— Ależ nie, panie Treddenkamp. Przecież wie pan doskonale, że nie to miałem na myśli.
— Taak — powiedział z namysłem Jann Treddenkamp. — Mówi pan „świat”, ale rozumie pan przez to słowo tylko jego nie największą część. A wie pan — jakoś nigdy nie wpadło mi do głowy, że hipnometyka powinna być — zgodnie z pana sądem — nauką służącą tylko kilkunastu przedstawicielom jednego kraju. Moja hipnometyka nie jest przecież niezrozumiałym cudem świata. Ogólne zasady znacie — rozwijajcie je sobie jak tylko umiecie i chcecie. Ale od moich badań szczegółowych trzymajcie się z daleka — zastosowanie, które ma na celu wasza flota jest dla mnie ordynarnym nadużyciem. A do tego nigdy nie dopuszczę…
— Czy mam przez to rozumieć, że przez jedną noc stał się pan komunistą? — zirytował się tamten. — Orientuje się pan przecież, że wśród ludzi o naprawdę wysokiej kulturze te ich mrzonki są niesłychanie niepopularne.
— Nie powiem, żebym w pańskim kraju widywał specjalnie często przykłady tej wysokiej kultury, o której pan mówi. A przecież miałem do czynienia przede wszystkim z waszą kadrą uniwersytecką i przedstawicielami władz, a nie z mieszkańcami najbiedniejszych dzielnic. Zresztą wolno panu myśleć wszystko, co pan tylko chce, co oczywiście nie zmieni mojego zdania na temat nadużycia nauki. Choć chyba tracę w tej chwili czas — pan i tak do końca życia nie pojmie, że podjąłem swoją decyzję jako najzupełniej odpowiedzialny człowiek. Jako mieszkaniec tej planety.
— Mówi pan tak, jakby nasza Komisja Morska nie czuła się za nic odpowiedzialna. Przecież my również myślimy o całym świecie. To znaczy — sprecyzował — o całej planecie. Niech pan zrozumie, mynheer van Treddenkamp, że wyłącznie od pana postawy zależy w tej chwili, czy nasz świat odzyska w najbliższym czasie dawną świetność i wielkość i czy cała ludzkość — ludzkość prawdziwie wolna — wstąpi śmiało w nowy, złoty wiek.
Treddenkamp ponownie uśmiechnął się patrząc w płomienie.
— Nawet pan nie wie — mruknął — jak wielką prawdę wypowiedział pan przed chwilą. Tę samą, w imię której nie chcę mieć do czynienia z Komisją Morską.
— Nie rozumiem, mynheer Treddenkamp. Pan chyba wcale nie pragnie rozwoju nauki. Przecież nasz rząd zapewni panu najlepszą opiekę. Panu i pańskiemu odkryciu w dziedzinie biocybernetyki. Jedyną ochroną praktycznych zastosowań pańskiego hipnometycznego modulatora będzie postanowienie naszej Rady Bezpieczeństwa o ścisłej kontroli produkcji tych przyrządów.
— Myląca, jakże myląca nazwa — pomyślał van Treddenkamp. — Przecież w rzeczywistości ta Rada Bezpieczeństwa powinna nazywać się Ministerstwem Wojny…
— Mamy wielką, naprawdę wielką nadzieję — ciągnął tamten — że przekaże nam pan swoje obliczenia i szkice, oraz założenia próbnej serii modulatorów, które pan zaczął konstruować. Wtedy, w przypadku pańskiego powrotu do naszego kraju cała opinia publiczna stanie za panem. A ponadto sam pan doskonale wie, jak wysoko nasz rząd ceni sobie dobrych naukowców. Radzę panu wrócić, bo inaczej…
— A ja radzę panu nie wypowiadać tej pogróżki do końca, młody człowieku — przerwał mu Treddenkamp — i nie myśleć, że dam się przekupić. Jeżeli w ciągu dziesięciu sekund nie opuści pan mojego domu, to zrobię z pana w ciągu następnych dziesięciu sekund imbecyla lub idiotę takiego, na jakiego pan już w tej chwili wygląda. Niech pan nie myśli, że nie spodziewałem się podobnych odwiedzin i że nie przygotowałem się do nich odpowiednio.
Człowiek przy oknie zbladł i wsunął rękę pod marynarkę, lecz nagle poczuł, że jego dłoń nawet nie jest w stanie objąć kolby rewolweru, nie mówiąc już o jego wyciągnięciu.
— Pan, pan ma w tym domu modulator? — wyjąkał oszołomiony. — Pan go nie użyje. Przecież to niezgodne z prawem. Rozgłosimy po całym świecie, że robi pan doświadczenia na ludziach, którzy są na tyle nierozsądni, by przyjść do pana w odwiedziny. Zabierzemy ten pana piekielny wynalazek siłą! I wszystkie plany! — krzyczał jeszcze wybiegając przez frontowe drzwi.
— Bezczelny typ — mruknął rozzłoszczony Treddenkamp, ale jego złość trwała krótko. Już po chwili uśmiechnął się, przypominając sobie minę tamtego, kiedy zmartwiała mu ręka. Było to tym zabawniejsze, że profesor van Treddenkamp wcale nie włączał modulatora…
Za oknem rozległ się krzyk najwyższej grozy. Treddenkamp zerknął przez szybę i zaśmiał się znowu — człowiek wrzeszczał przeciągle uciekając aleją ogrodu w stronę prywatnej przystani profesora. Tam wskoczył do motorówki tak gwałtownie, że omal jej nie zatopił i szarpnięciem rozrusznika uruchomił silnik, oglądając się co chwila ze strachem na nabrzeże, do którego zbliżały się właśnie dwie wielkie, czarne ośmiornice.
Po wyrzuceniu niepożądanego gościa Treddenkamp postanowił ogłosić wszem i wobec o zniszczeniu wyników swoich badań, jak również sporządzić tajne notatki, które zamierzał jak najlepiej ukryć — chciał choć ostatnich parę miesięcy życia przepędzić nareszcie spokojnie.
Z tego, że jego koniec jest coraz bliższy, zdawał sobie sprawę bezustannie — podczas dramatycznej nocy w Delaware Bay jedna z rozwścieczonych ośmiornic nie rozpoznała go w porę i lekko ścisnęła ramieniem. To sprawiło jednak, że w efekcie profesorowi pękła wątroba. Od tej pory z tygodnia na tydzień jego zdrowie pogarszało się — tylko dzięki niemal cudotwórczym umiejętnościom pewnego znanego lekarza amsterdamskiego utrzymywał tyle sił, by móc jeszcze pracować.
Treddenkamp uporządkował swoje szkice i włączywszy pisak wysokiej częstotliwości spróbował skoncentrować się nad pewnym fragmentem notatek, lecz jego myśli bezustannie powracały do tego dnia sprzed lat, w którym przedstawił radzie badawczej przy Komisji Morskiej swoje hipotezy. Zyskał wtedy poparcie ponad połowy rady i mógł wkrótce potem wprowadzić się wraz ze swymi eksperymentami do olbrzymiego, nowoczesnego laboratorium w Delaware Bay.
Jann Huizen był tak pogrążony w myślach, że niemal nie zauważył Marlies — wtedy szesnastoletniej — wprowadzonej do gabinetu przez Lena Heldera. Dziewczyna postawiła przed ojcem świeżo zaparzoną herbatę i wyczyściła popielniczkę stojącą na biurku, potem podeszła do stolika przy oknie i sięgnęła po jedną z dwóch leżących tam książek. Tę o Beebe’em przeczytała już, wzięła więc do ręki opracowania Piccarda i w parę minut później zapomniała o całym świecie, podążając piccardowskim batyskafem w głąb oceanu.
Jann Huizen westchnął, wspominając:
— Do najmądrzejszych zwierząt morza należą wieloryby, delfiny i ośmiornice — mówił wtedy do przedstawicieli rady badawczej. — Każda wyżej zorganizowana istota żywa, choć jej stosunek mózgu do wagi ciała według ludzkich miar jest niesłychanie mały, ma jednak swoistą rezerwę, tak jak dzieje się to w mózgu człowieka. Moje badania wykazały, że rezerwy te są największe u ośmiornic. A ponieważ reagują one ponadto najlepiej na stymulowanie bioprądami, byłbym skłonny uważać, że nadają się one do eksperymentów najbardziej ze wszystkich morskich stworzeń. Na nich może, i powinna być badana i rozwijana hipnometyczna biomodulacja, a więc po prostu uczenie ich ludzkiej wiedzy, poprzez odciskanie jej w ich mózgach.
Wyobraźcie sobie, panowie, że po takim przygotowaniu można wykorzystać ośmiornice na przykład do rozładowywania zatoniętych statków bez pomocy nurków. A przecież na świecie co roku tonie ponad dwa tysiące okrętów. Rozumne ośmiornice są w stanie posługiwać się narzędziami, potrafią otwierać nimi zamknięte luki, szafy i drzwi. Nawet kasy pancerne. Można ich również używać jako bioroboty i w innych przypadkach. Jedna modulacja wystarczy, by przez kilka miesięcy zastąpić głowonogami doki i portowe urządzenia do czyszczenia kadłubów okrętów obrośniętych osadem pierwotniaków i muszel. Inną możliwością byłoby zastosowanie polipów do wielkich połowów ryb, zwalczania rekinów i prac pomiarowych w oceanografii na nieosiągalnych dla człowieka głębokościach.
— A czy nadają się one, podobnie jak delfiny, do minowania i niszczenia po uprzednim wytropieniu wszelkich podmorskich baz i urządzeń wojennych? — zapytał któryś z oficerów marynarki, biorący udział w naradzie.
— Delfin ma tylko pysk i mało sprawne płetwy, natomiast moje polipy po osiem całkowicie sprawnych, długich ramion. To chyba jasne. Natomiast niejasne jest dla mnie co innego. Skąd takie pytanie, skoro całkowite, totalne rozbrojenie jest przecież na porządku dnia i lada chwila stanie się faktem dokonanym? — Treddenkamp zirytował się, ale usiłował nadal mówić najzupełniej spokojnie.
— Odpowiedź jest równie oczywista, jak pańskie stwierdzenie. Po prostu chcemy wykorzystać pańskie stymulowane ośmiornice do przeprowadzenia naszej akcji rozbrojeniowej.
Słowa oficera brzmiały naprawdę poważnie. Aż za poważnie. Brzmiały tak, jakby za tą powagą kryła się piekielna, niezgłębiona ironia. Tyle tylko, że Jann Huizen van Treddenkamp był tak pochłonięty rozpatrywaniem w myśli jeszcze innych aspektów swego — pomyślanego dla dobra ludzkości — wynalazku, że nie zauważył tego dziwnego tonu oficera. Zresztą dlaczego niby miałby podejrzewać całkowicie cywilną Komisję Morską o jakieś powiązania z Ministerstwem Wojny?
Mówił więc dalej:
— Oprócz wyżej wymienionych możliwości, istnieje jeszcze także i to, że metody hipnometyki zostały pomyślane nie tylko do uczenia ośmiornic. Mianowicie może już za sto lat, a może nawet o wiele wcześniej uda się je zastosować w telesprzężeniu ludzkich mózgów przez biomodulację. Cały system kształcenia na naszej planecie jest oparty na mozolnym zapamiętywaniu przy wykorzystaniu konwencjonalnych dróg receptorowych poprzez oczy i uszy do mózgu, gdzie wiadomości ulegają utrwaleniu bądź… zapomnieniu. Natomiast przy bezpośrednim oddziaływaniu mózgu na mózg dochodzi do swoistego przelewania się informacji w czystej formie. Jak korzystnie wpłynie to na ogólny poziom ludzkiej wiedzy, nie muszę panom tłumaczyć. Dzięki biopromieniowaniu sterowanemu przez mój modulator człowiek jest w stanie materiał nauczania zawarty w programie kilkuletnich studiów opanować w ciągu zaledwie kilku dni! A poza tym muszę dodać, iż moje przedsięwzięcia naukowe nie mają nic wspólnego z hipnozą.
Mówił jeszcze, dość długo, ale już wtedy wiedział, że Komisja Morska bez zastrzeżeń uwierzyła w możliwości biomodulacji. Nie wiedział tylko, że przedstawicielom Komisji chodzi o zainstalowanie potężnych biomodulatorów na satelitach Ziemi, by w ten sposób spełnić swe zamiary zapanowania nad całym światem…
Oczywiście przyznano mu olbrzymie kredyty, dostosowano do jego potrzeb i rozbudowano laboratorium w Delaware Bay, pozwalając mu prowadzić badania dla dobra całej ludzkości.
Lecz za jego plecami oficerowieasystenci przydzieleni mu przez Komisję Morską prowadzili nieoficjalne badania i eksperymenty z bionadajnikami, aż w końcu przez swoją niewiedzę doprowadzili do katastrofy. Wtedy dopiero Treddenkamp zrozumiał zamiary Komisji i wykorzystując to, że nie wygasły jeszcze ostatnie pożary, skutecznie postarał się powiększyć rozmiary i zasięg zniszczeń. Żałował, że kiedykolwiek zwracał się o pomoc do Komisji Morskiej, że przez dwanaście lat pracował, nie ukrywając swoich osiągnięć. A były one przecież duże.
Już w dwa lata po owej pamiętnej naradzie nad wielkim zbiornikiem akwarium eksperymentalnego wisiał pierwszy modulator Treddenkampa. Kilka głowonogów z pierwszej eksperymentalnej serii zdechło, bowiem zastosowano zbyt wielkie natężenie pola, które zagłuszyło wszelkie instynktowne hamulce. Zwierzęta poddane działaniu biomodulacji początkowo spełniały polecenia wyrzucając na brzeg z dna basenu kamienie, opony samochodowe i stare łańcuchy, potopione tam przez asystentów. Kiedy jednak zabrakło czegokolwiek do wyrzucania, ośmiornice wryły się w muł i szlam na dnie basenu, a potem zaczęły wyrywać kafle i betonowe płyty. Ta ich praca trwała tak długo, aż zwierzęta zdechły z wyczerpania. Po mniej więcej sześciu latach Treddenkamp wynalazł wreszcie odpowiedni system modulacji dostosowany do organizmów ośmiornic.
Drugim znamiennym faktem było natomiast to, że właśnie w owym okresie pojawił się w Delaware Bay kapitan Morris, mianowany z ramienia Marynarki nowy zleceniodawca Komisji Morskiej, mający za zadanie przejąć część badań programowych prowadzonych w laboratorium. Od tej chwili Jann Treddenkamp miał zajmować się teorią, zaś kapitan Morris — praktycznym zastosowaniem jego badań.
Już po kilku tygodniach dały się słyszeć w okolicach Delaware Bay pierwsze potężne podwodne detonacje, którym towarzyszyły słupy wytryskującej ku niebu wody. To poddane modulacji ośmiornice wykorzystywano do rozminowywania podwodnych obszarów. Podczas pierwszych tego typu prób ginęły niejednokroć całe tuziny zwierząt, jednak potem system modulacji został na tyle ulepszony, że obywało się bez tego typu strat. Zaczynały krążyć pierwsze pogłoski o tym, że Delaware Bay stało się obszarem całkowicie podporządkowanym Marynarce. A jednak profesor Treddenkamp — podobnie jak to często bywa ze znamienitymi uczonymi — wydawał się w to nie wierzyć. Zafascynowany swoimi teoretycznymi badaniami nie zwracał uwagi na to, co w gruncie rzeczy robi kapitan Morris, uczący ośmiornice nie tylko rozminowywania, ale wręcz przeciwnie. Nie zauważał, że dzięki jego wynalazkowi głowonogi umiały już zatapiać statki poprzez otwieranie zaworów dennych, oraz uszkadzać w sposób niemożliwy do naprawienia urządzenia portowe, jak również unieszkodliwiać radiolokatory i przyrządy hydroakustyczne. O tym wszystkim dowiedział się profesor najzupełniej przypadkowo, a ileż jeszcze podobnych „badań” zostało przeprowadzonych przez oficerów tak, że nigdy się o nich nie dowiedział? No cóż, w tym czasie i on, i grupa jego współpracowników pochłonięci byli zupełnie innym zagadnieniem. W efekcie ich pracy przez cały sezon kąpielisko w Miami było najbezpieczniejszą plażą na świecie — ponad osiemdziesiąt ośmiornic strzegło granic plaży przed rekinami, zaś kąpiących się — przed utonięciem. Natomiast rybakom i poławiaczom ostryg i żółwi z Cap Sable wydawało się, że śnią, kiedy widzieli potężne ośmiornice słuchające każdego skinienia ludzi w białych fartuchach, a nawet pomagające we wszystkich połowach. Potem dokonywano prób przeładunków i wydobywania bogactw z zatopionych wraków — i znowu eksperymenty powiodły się wyśmienicie. Mądre zwierzęta w lot pojmowały polecenia przekazywane im za pomocą biomodulatorów…
Tu zaznaczyły się już wyraźnie pierwsze rozbieżności celów prowadzonych równolegle badań — podczas gdy kapitan Morris preferował przede wszystkim używanie do prac samodzielnych i energicznych kenionowych ośmiornic z szelfu Hudsona, profesor Treddenkamp wolał poświęcić się pracy z potulnymi i mniejszymi ośmiornicami głębinowymi, po które wyprawiał się swoją łodzią podwodną aż w okolice podmorskiego, północnoatlantyckiego progu skalnego. Wykorzystane do prac zwierzęta trzeba było po jakimś czasie wypuszczać do morza, ponieważ nie nadawały się one do powtórzenia doświadczeń — w trakcie jednego procesu biostymulacji okazywało się, że oddziaływanie modulatora ustępowało samoistnie po kilku miesiącach, a w organizmach zwierząt powstawała jakaś bariera obronna, która powodowała, że głowonogi nie poddawały się powtórnemu napromieniowaniu i reagowały niezgodnie z programem. Ale po pewnym czasie profesor Treddenkamp dokonał pewnego odkrycia, które go zaniepokoiło. Mianowicie spokojne zazwyczaj ośmiornice stawały się, nawet po ustąpieniu skutków modulacji, trochę inne, niż — przed badaniami. Wykazywały wzmożoną pobudliwość, połączoną ze skłonnościami do wędrówek. Co więcej — zaczął się u nich po jakimś czasie swoisty biorezonans. Powracały im przyzwyczajenia nabyte w laboratorium. Jedne z nich strzegły granic swojej gromady (zaczynały bowiem żyć w niewielkich początkowo grupach, co było do tej pory zjawiskiem nieznanym) przed atakami rekinów, inne imitowały stare prace przy połowach ryb i żółwi, jeszcze inne udawały zajęcia przy rozładunku wraków. A co najważniejsze — w każdej z grup coraz wyraźniejszy stawał się podział prac i zadań. A potem małe grupy zaczęły łączyć się w większe…
Profesor żałował, że nie może sprawdzić teraz, co dzieje się wśród jego głowonogów. Daleko za nim pozostało laboratorium w Delaware Bay — siedział obecnie w swoim domu przy Waldensee i na kilkanaście miesięcy przed śmiercią układał sprawozdanie z przebiegu swych prac, przeznaczone do „Kart Naukowych Uniwersytetu Utrecht”. Był tym tak zajęty, iż zaledwie zauważył, że zaczęło się lato. Nawet nie wiedział dokładnie, co w chwili obecnej porabia Marlies. To, że dziewczyna jest bardzo samodzielna zauważył już od czasu śmierci jej matki, a nie chciał w niczym ograniczać jej swobody, wiedząc doskonale, że oprócz samodzielności dysponuje ona dużą dozą zdrowego rozsądku. Pomimo nawału pracy znajdował dla córki trochę czasu, ale było to — wiedział dobrze — zbyt mało. Jak na swój wiek Marlies była osóbką wiedzącą i umiejącą zrobić o wiele więcej, niż jej rówieśnice — zaczarowany podmorski świat bardzo oddziałał na nią, podziałała również praca ojca. Już po tamtej stronie oceanu zaczynała znać na wylot problemy, które młodzi ludzie po studiach byliby w stanie zaledwie niejasno pojąć. Po przeprowadzeniu się do ojczyzny, czując zbliżającą się śmierć, zapracowany profesor stracił trochę z oczu swoją córkę — nawet nie byłby w stanie powiedzieć dokładnie, czym ona się zajmuje, kiedy wychodzi z domu. Aż któregoś dnia wyszedł na spacer i zobaczył swoją Marlies wychodzącą na brzeg morza wattowego. Ubłocona, oblepiona szlamem jak nieboskie stworzenie dziewczyna ciągnęła za sobą ośmioramienne, niewielkie zwierzę, zaś za nią po chwili wygramolił się z wody równie umorusany chłopak, niosący coś w rodzaju małego radiotornistra. Dziewczyna podbiegła ku ojcu i powiedziała, wskazując za siebie:
— To jest Peter Skaagen, ojcze. Przyjechał tu na ferie, żeby we własnym zakresie poduczyć się nawigacji wattowej.
— Tak, chciałbym zostać pilotem — dorzucił chłopak.
– Żeby potem przepuszczać wielkie statki przez Kanał Sueski… — zaśmiała się Marlies.
Wszyscy troje znajdowali się w tej chwili niedaleko wąskiego przesmyku wodnego między dwoma piaszczystymi ławicami. Profesor Treddenkamp dopiero teraz uważniej przyjrzał się stworowi trzymanemu przez Marlies i rozpoznał bardzo dobrą, gumową imitację ośmiornicy. Potem ponownie spojrzał na tornister niesiony przez Petera. Początkowo chciał zapytać: „W co wy się tutaj bawicie?” ale sam nawet nie wiedział, dlaczego jego pytanie zabrzmiało zupełnie inaczej:
— No, i jak przebiegła wasza próba?
— Muszę trochę zmienić elektromechaniczne układy wykonawcze — odpowiedział najpoważniej w świecie wcale nie zdziwiony pytaniem Peter. — A poza tym zaskoczył nas przypływ i musieliśmy przerwać.
— Hmm… Gumowe ośmiornice… — zamyślił się Treddenkamp. — To wcale nie jest takie głupie, jak by się wydawało…
— A ja twierdzę, że to zbyt kosztowne — wtrąciła Marlies. — I w dodatku gumowe ośmiornice są mniej sprawne…
— Poczekaj, poczekaj — obruszył się chłopak. — Jeszcze sama zobaczysz, że wcale nie są gorsze od biorobotów…
— Peter ma rację — powiedział profesor. — Zapominasz, Marlies, że naturalne ośmiornice nie znoszą na przykład wody Morza Północnego. Nie mogą tam żyć. A wtedy roboty Petera mogą okazać się niesłychanie pożyteczne.
— Skoro tak, to dobrze — zdecydowała się dziewczyna. — Od dziś grupa badawcza TreddenkampSkaagen rozpocznie wspólne rozwiązywanie tego problemu…
Profesor Jann Huizen van Treddenkamp uśmiechał się serdecznie nawet wtedy, kiedy już po upływie godziny ponownie zasiadał do swoich notatek.
Atomowa łódź podwodna leżała nieruchomo na dnie kenionu Georg Bank, oddalonego o trzysta mil od Bostonu i ponad dwieście od Nowego Jorku. W czasie tych manewrów służyła ona za „nieprzyjacielski obiekt przenoszący głowice jądrowe”, a obecnie skryła się w ciemnościach podmorskiego kenionu przed tropiącymi ją okrętami. Kapitan uciekającego okrętu czuł się tu najzupełniej bezpieczny, kiedy nagle zadzwonił telefon, i radarowiec przekazał mu pilny meldunek o zbliżaniu się ku łodzi jakichś nie rozpoznanych na razie obiektów. Ogłoszono alarm, podejrzewając zbliżanie się jakichś nowych środków wynalezionych ku zwalczaniu obiektów podmorskich — udoskonalonych torped głębinowych czy czegoś w tym rodzaju. Zapalono reflektory i oczom załogi ukazało się nierealne widowisko. U wejścia do kenionu sunęła grupa ośmiornic, która z chwili na chwilę z bezładnej gromady formowała się w regularny, równoramienny krzyż. Początkowo nikt nie rozumiał tego dziwnego zachowania się zwierząt, ale wyjaśnienie nadpłynęło po chwili pod postacią olbrzymiego płetwala, który spadł jak piorun z górnych warstw morza, żeby porwać jedną z ośmiornic. Kapitan i załoga łodzi patrzyli z zapartym tchem, jak „nierozumne” bydlęta zamiast rozproszyć się w panice momentalnie zagięły ramiona krzyża do góry i potężnymi mackami oplotły płetwala od ogona po łeb.
W łodzi podwodnej widok ten wywołał ogromne zdziwienie — zachowanie się ośmiornic nosiło wszystkie cechy zorganizowanej i przemyślanej działalności. A na pokładzie łodzi przypadkowo znajdował się podporucznik korpusu naukowobadawczego, który zetknął się kiedyś z badaniami profesora Treddenkampa. Skojarzył on sobie postępowanie ośmiornic z nauką w laboratorium i zrozumiał, że są to zapewne polipy wypuszczone po próbach jako nie nadające się do kontynuacji badań. Obecnie nikt nie był w stanie ocenić zmian w rozumowaniu ośmiornic tym bardziej, iż żadnego z tych zwierząt nie poddano obserwacji, ale wypuszczono je na wyraźny rozkaz kapitana Morrisa natychmiast po stwierdzeniu niezdolności do dalszego wykonywania pracy.
Lecz niewiedza ta nie trwała zbyt długo. Wkrótce po zdarzeniu mającym miejsce obok łodzi podwodnej zauważono inne znaki ostrzegawcze. Już w kilka dni potem gruchnęła po całej flocie wiadomość, że do lichtugi wypełnionej mrożonymi rybami wtargnęło stado ośmiornic, które otworzyły wentyle zbiorników pływowych i zatopiły obciążony nadmiernie statek. Jeszcze inne meldunki z późniejszych dni donosiły o napadach ośmiornic na kutry rybackie i żaglówki, oraz o uszkodzeniu kilkudziesięciu radioboi, przez co kilkanaście statków zamiast trafić do portów wpakowało się na przybrzeżne skały. I we wszystkich wypadkach dało się stwierdzić, iż sprawcami były ośmiornice z kenionu Georg Bank…
Światowa opinia publiczna, poruszona uprzednio kilkunastoma wypadkami tragicznych w skutkach, wielkich trzęsień ziemi, oraz ujawnionymi przypadkami przekroczenia umów i porozumień rozbrojeniowych niezwykle ostro i żywo zareagowała na wieść o inwazji ośmiornic.
Zmuszona do maksymalnie szybkiego działania Komisja Morska widziała tylko jedno wyjście z sytuacji — poddać biomodulacji kilkaset ośmiornic, które miałyby za zadanie zniszczyć zbliżające się ośmiornice uwolnione niebacznie spod kontroli…
Profesor Treddenkamp przypominał sobie podczas tych kilku ostatnich miesięcy, jak to w końcowym okresie pobytu w Delaware Bay z zepsutego łącza poczty pneumatycznej kapsułka, przeznaczona dla sektora drugiego laboratorium, skręciła w przewód wiodący wprost na jego biurko. Początkowo zamierzał oddać ją właściwym adresatom, ale potem dostrzegł na pakieciku napis „ściśle tajne”. Co mogłoby być ściśle tajnego w badaniach, które sam prowadził? Podejrzewał wprawdzie, że Morris prowadzi za jego plecami jakąś ożywioną działalność, ale dotychczas sądził, że tamtemu chodzi po prostu o objęcie jego stanowiska kierownika laboratorium. Tak więc Treddenkampowi zdarzyła się okazja poznania podłoża tego, co czynił Morris.
W miarę czytania owego rękopisu, podpisanego przez Morrisa, coraz lepiej zdawał sobie sprawę z tego, ku czemu kapitan Morris zmierza. Dosyć spokojnie czytał o uczeniu ośmiornic działań o charakterze unieszkodliwiania urządzeń technicznych, bo było to przecież niezbyt istotne, ale nagle zerwał się od biurka i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. W sektorze numer dwa rozpoczęto eksperymentowanie na ludziach!
Profesor doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że za jakieś kilkadziesiąt lat — wraz z rozwojem bioniki oraz nauk społecznych — będzie można podejmować pierwsze próby biomodulacji skierowane ku ulepszeniu cech ludzkiego charakteru. Nie podejrzewał jednak, że oto znajdzie się ktoś, kto jego pomysł wykorzysta w celach militarnych. Sam fakt, że bez jego wiedzy założono laboratorium hipnometyczne w Fort Fox nie poruszył go nawet, ale to, że program badań obejmował doświadczenia na umysłowościach ochotników ze wszystkich formacji wojsk lądowych, morskich i powietrznych…
Treddenkamp pomyślał smutnie, że na każdego naukowca przychodzi taki czas, że jego odkrycia wykorzystywane są przeciwko ludzkości. Przypomniał sobie teraz opowieść o Leonardzie da Vinci — opowieść, która mogła być tylko legendą, ale równie dobrze mogła być prawdą. Podobno mistrz Leonardo w swoim dzienniku zamieścił notatkę, która brzmiała tak:
„Mailand 1502. Mój wielki plan jest już gotowy — konstrukcja łodzi, która może pływać pod wodą. Prawdopodobnie będę musiał jeszcze co nieco udoskonalić i na nowo obliczyć podczas prób praktycznych, ale nie ulega wątpliwości, że łódź taką można bardzo łatwo zbudować. Siedzę teraz i myślę o korzyściach, jakie wszyscy marynarze odnieśliby z podobnego odkrycia — bezpieczni od burz i wichrów będą mogli pędzić pod wodą bezpiecznie i spokojnie na podobieństwo ryb. Nagle jakaś okropna wizja przerywa moje rozmyślania. Jeszcze przez chwilę zwlekam, ale potem sięgam po swoje plany i przedzieram je na części. Wyobraziłem sobie oto, jak ludzie w moich podmorskich nawach podpływają pod inne okręty i uderzeniami od spodu niszczą, dziurawią ich kadłuby, topią przerażonych marynarzy nie spodziewających się żadnej groźby. Dlatego zostawię tylko notatkę, iż zbudowanie takiego statku powinno być możliwe. Kiedyś ludzie przecież zmądrzeją i przestaną walczyć ze sobą. Żył już wtedy nie będę, ale już teraz cieszę się na myśl, że moje dzieło nie będzie przez nikogo nadużywane.”
Profesor Treddenkamp ocknął się z zamyślenia. Wstał, podszedł do szafki i wyjętym z niej aparatem zrobił kilka fotokopii dokumentu, który przypadkowo wpadł w jego ręce…
Frachtowy katamaran „Bratsk 4” ciągnął za sobą podwójny ślad na morzu. Obserwator na jego pokładzie wyliczył, że w ciągu trzech dni statek osiągnie port na Sachalinie. Tym razem pobyt w porcie miał trwać dłużej, niż zwykle, ponieważ stan urządzeń siłowych katamaranu wymagał dłuższego pobytu w doku, a to oznaczało opóźnienie w wykonaniu zadania. A ponadto narost glonów i muszli na zanurzonej części kadłuba okazał się większy od przewidywanego. Z tego właśnie względu przeciętna szybkość podróżna statku okazała się o wiele mniejsza od przewidywanej, a zużycie paliwa zastraszająco wzrosło ponad normę.
Około południa statek zmienił kurs i skierował się w stronę brzegu, bo kapitan otrzymał lakoniczny telegram:
„Dok zajęty, spróbujcie zawinąć do wybrzeża przy stacji doświadczalnej HydroTest opodal Władywostoku”.
Co to była za stacja, domyślili się oficerowie statku w ciągu kilku miesięcy, choć marynarze nadal uważali plotki o ośmiornicach spełniających wszystkie zadania wykwalifikowanych nurków jedynie za legendę. Faktem jednak było, iż od pewnego czasu w biuletynach naukowych najrozmaitszych akademii owe plotki wymieniane były niejednokrotnie i stanowiły potwierdzenie postępu prac w dziedzinie hipnometycznej bioniki. Dlatego też wiadomość o zmianie kursu stała się dla załogi wręcz sensacją. Gdy „Bratsk” wpłynął wieczorem do zatoki, wszyscy wolni w tej chwili od służby marynarze stali przy relingach wypatrując ośmiornic, które powinny według nich zapełniać po brzegi okoliczne morze. Lecz spragnieni sensacji nie dostrzegli ani cienia ośmiornicy w wodzie, więc z tym większym rozczarowaniem przyglądali się budynkom na brzegu i małemu molo, które było ze wszech stron otoczone bojami i pontonami. W tym tle zapomnianej małej stacji hydrologicznej — czy jakiejkolwiek innej — obco wyglądał jedynie wielki i nowoczesny, stutysięczny dok, przy którym zdecydowanie brakowało zwykłych urządzeń portowych, takich, jakie widzieli w innych stoczniach. Wokół tego doku kilka statków stało na redzie, ale ich załogi były widocznie na lądzie, bo nikogo nie było widać na pokładach. Z tym większą więc ciekawością marynarze z „Bratska” przyglądali się mężczyźnie, który podpłynął motorówką ku ich trapowi, zacumował, a teraz właśnie stał na ich pokładzie.
Borys Sledow — naukowy pracownik tej stacji — przyzwyczajony był do tego, że wszyscy marynarze wszystkich zawijających do stacji statków przyglądają się mu wnikliwie. Właściwie tylko on uważał nową metodę czyszczenia kadłubów za najzupełniej naturalną. Wiedział zresztą z doświadczenia, że mimo odczytów wygłaszanych dla załóg zawijających do stacji statków, wśród marynarzy i tak krążyły najzupełniej niedorzeczne opisy tego, co się na stacji dzieje.
Westchnął więc tylko widząc pełne ciekawości spojrzenia marynarzy z „Bratska” i zwrócił się do czekającego nań drugiego oficera:
— Proszę polecić, żeby na czas pobytu w zatoce trap był stale wciągnięty, pozostałe liny cumownicze zwinięte, a wszystkie iluminatory, schodnie i grodzie wodoszczelne jak najdokładniej zamknięte. Przy śluzie kotwicznej trzeba postawić uzbrojonych wartowników. Kąpiel w zatoce jest surowo zabroniona. Wprawdzie te kilka tysięcy głowonogów znajdujących się w naszym akwenie jest pod ścisłą, fachową kontrolą, ale wymagają tego względy bezpieczeństwa. Załoga w ciągu najbliższej godziny zostanie helikopterem przetransportowana na brzeg i tam spędzi noc. Aha. I proszę mi jeszcze powiedzieć, gdzie mogę znaleźć kapitana…
Tymczasem z wody zaczynały już dolatywać pierwsze odgłosy rozpoczętej przez ośmiornice pracy — ostatnio zastosowano cokolwiek za duże natężenie pola modulacyjnego, więc głowonogi rzuciły się do pracy od razu, od kiedy tylko w okolicy doku znalazł się nowy obiekt wart zainteresowania. Odgłos, dla Borysa tak zwyczajny i codzienny, musiał wydać się marynarzom niesamowity, bo nasłuchiwali czujnie, pochyliwszy głowy. Jak wszyscy ludzie współczesnego świata, przyzwyczajeni byli do techniki w każdym calu zastępującej człowieka, tu zaś mieli do czynienia z czymś, co zdecydowanie poza ramy tej techniki wykraczało.
Ich zdziwienie było jednak o wiele większe następnego dnia, kiedy zobaczyli, że w ciągu jednej nocy oba kadłuby katamaranu zostały oczyszczone z utrudniającego podróż narostu…
Po zrobieniu ostatnich zdjęć profesor Treddenkamp chwycił słuchawkę interfonu i poprosił kapitana Morrisa do swojego gabinetu — w ciągu wielu lat istnienia laboratorium w Delaware Bay nie zdarzyło się jeszcze, by wyznaczony przez władze kierownik tego obiektu był tak ostro i bez możliwości dyskusji przywołany do naukowego dyrektora laboratorium.
Z niesłychanie kwaśną miną Morris wszedł, usiadł, lecz momentalnie zerwał się z miejsca i lodowatym tonem zapytał:
— Skąd pan wziął te papiery? — kiedy Treddenkamp podsunął mu pod nos zdobyte dokumenty.
— Nieważne — mruknął profesor. — Ważne natomiast, że nie zgadzam się na kontynuację tego typu badań prowadzonych przez was na ludziach.
Morris opanował się momentalnie. Wziął dokumenty z biurka, podpalił zapalniczką i kiedy na podłodzie dopalały się ostatnie szczątki kompromitujących pism, ironicznie zapytał:
— To o czym właściwie pan mówił, profesorze? Nie bardzo pana rozumiem…
Treddenkamp uśmiechnął się równie uprzejmie jak kapitan:
— Ja? O niczym szczególnym… Tylko o tych zabawnych dokumentach, których fotokopie znajdują się już poza moim laboratorium…
W pierwszej chwili wyglądało na to, że Morris jest niezdecydowany, czy skoczyć do telefonu, czy do gardła profesora. Potem opanował się i przez zaciśnięte zęby powiedział:
— To będzie pana drogo kosztowało, Treddenkamp…
— Bynajmniej. Natychmiast zwracam się do Komisji Morskiej, aby powiadomić ją o pańskich nielegalnych i niedozwolonych eksperymentach. A jeżeli będzie trzeba, podam tę wiadomość Radzie Rozbrojeniowej i prasie całego świata.
— Jeżeli pan tak twardo obstaje przy swoim stanowisku — powiedział Morris — to martwię się trochę o zgodę między panem a naszym rządem. Nie chciałbym być zmuszony do energicznego przeciwdziałania, dlatego dam panu jeszcze czas na zrewidowanie swego poglądu…
Treddenkamp chciał natychmiast opuścić laboratorium na znak protestu, ale zrozumiał grożące niebezpieczeństwo. Doszedł do wniosku, że o wiele rozsądniej będzie tu, na miejscu, podjąć walkę o swoje prawa odkrywcy, mogącego dysponować swoim wynalazkiem.
— Tak czy tak miałem z panem dzisiaj porozmawiać — kontynuował Morris — i zapoznać pana z postanowieniami naszych władz odnośnie wykorzystania największego promiennika do poszczucia na siebie ośmiornic, które już sprowadziliśmy do walki z tymi, co udawały niezdolność do dalszych prac.
W tym momencie Jann Huizen zdał sobie sprawę, że oto sam daje mu w ręce upragnioną szansę skończenia nielegalnych badań raz na zawsze. A w każdym razie do ostatecznego ukończenia procesu rozbrojenia… Było to o wiele więcej, niż mógłby uzyskać, dochodząc swoich praw drogą poprzez władze tego kraju od instancji do instancji, od jednego kapitana Morrisa do drugiego…
Dlatego też pozwolił się uspokoić, wysłuchał uważnie projektu kapitana, a nawet podsunął mu kilka nowych pomysłów dotyczących planowanej walki ośmiornic.
Morris doszedł do wniosku, że profesorowi przeszła już złość. Głupio wyszło z tymi papierami, ale na przyszłość będą się o wiele lepiej zabezpieczać, by tej wagi dokumenty nie trafiały w niepowołane ręce.
Tymczasem właściciel owych „niepowołanych rąk” zdecydował się już, że w ciągu najbliższego czasu z laboratorium w Delaware Bay nie pozostaną nawet ruiny, w których mógłby zamieszkać przygodny włóczęga. On sam zaś zabierze wyniki swojej pracy i przekaże je uczonym, co do których będzie miał pewność, że nie nadużyją ich na zgubę ludzkości. Tym razem postanowił ująć swe badania od zupełnie innej strony…
Kierownik stacji „Silawar 1” Grigorij Rustikow wyszedł zza swojego biurka machając kartką papieru.
— Pismo tym razem skierowane jest nie tylko do mnie — powiedział. — Komitet Międzynarodowy składa życzenia z okazji dziesięcioletniej działalności naszej stacji na oceanicznej boi, oraz życzy dalszych sukcesów, takich jak do tej pory. Aha, jest jeszcze radiogram. Od pani doktor van Treddenkamp. Z polecenia Rady Rozbrojeniowej zatrzymała się na razie na niemieckiej farmie morskiej na Atlantyku i pyta teraz, czy nie mogłaby nam pomóc przy wykonaniu specjalnego zadania. Co byś powiedział, Borys, gdybym polecił ci pojechać i podpisać z nią kontrakt? Słyszałem, że pani doktor jest młoda i ładna…
Borys Sledow roześmiał się.
— Skoro tak, to lecę tam jeszcze dziś. — Ale potem spoważniał i zapytał:
— Mimo wszystko wydaje mi się to trochę dziwne, że Rada poleciła jej pobyt na Atlantyku…
— Sam tego nie rozumiem. Co może mieć wspólnego nasza stacja z działaniami Rady Rozbrojeniowej? Chodzi zdaje się o jakąś tajemniczą sprawę, więc dopiero na miejscu będziesz mógł osądzić, czy i jak możemy pomóc. Aha! Doktor Treddenkamp jest znakomitym fachowcem, więc czasem nie wygaduj głupstw — Grigorij żartobliwie pogroził przyjacielowi palcem. — Czytałem jej rozprawę naukową o związkach bioniki z cybernetyką. Wiesz co? Najlepiej zabierz ze sobą nasz nowy model przenośnego modulatora i pokaż jej. Możliwe, że da nam kilka dodatkowych wskazówek, jak moglibyśmy go ulepszyć.
— W porządku. O ile cię znam, przygotowałeś już dla mnie wszystkie niezbędne do wyjazdu papiery.
— Widzę, że znasz mnie całkiem nieźle. Proszę…
Marlies siedziała na relingu i przyglądała się, co porabiają Traxel i Arbazis, które wybrały się na niewielką wycieczkę. Na farmie panował zupełny bezruch i spokój — stępiły się wielkie noże na walcach, służących do przemiału wyłowionych z morza wodorostów. Marlies zazdrościła trochę kierownikom technicznym fabryki, którzy przerwę w pracy aż do czasu wymiany stępionych ostrzy traktowali jak urlop i spokojnie opalali się na rozstawionych leżakach. Ona musiała przede wszystkim myśleć o zadaniu powierzonym jej przez Radę Rozbrojeniową.
Nauczyła się dużo od swego ojca, ale kiedy umarł, miała dopiero siedemnaście lat. Wiele od tego czasu zapomniała, a teraz zapewne przydałyby się jej bardzo owe zapomniane wiadomości. Niedawno poczyniła pewne, godne uwagi obserwacje: od niedawna niektóre ośmiornice, zamiast jak do tej pory żyć w załomach i jamach skalnych na grzbietach podmorskich gór, przeniosły się do najwyższych warstw…
Właściwie mogło tu chodzić przede wszystkim o wypuszczone z Delaware Bay octopy i architenty, na których najczęściej prowadzono badania. Powróciły one w swoje strony, ale najwidoczniej utraciły przez czas spędzony w niewoli swoją zdolność do życia w oceanicznych głębinach. W stosunku do ludzi ośmiornice te zachowywały się w gruncie rzeczy obojętnie i pokojowo, pod warunkiem, że się ich nie drażniło. Natomiast olbrzymie niebezpieczeństwo dla ludzkiego życia przedstawiały ośmiornice kenionowe z Georg Bank, które swego czasu modulował kapitan Morris. Dowiodły tego liczne wypadki napadów ośmiornic na nie spodziewające się niczego złego statki i ich załogi.
Ze wszystkich obserwacji Marlies wyciągnęła pewien interesujący wniosek. Postawiła mianowicie hipotezę, że ośmiornice posiadają nie tylko uwarunkowaną biologicznie zdolność regeneracji utraconych części ciała, ale mogą też wytwarzać w swoich organizmach blokadę przeciw powtarzanej modulacji.
Ale na razie najważniejszy był problem wędrówek ośmiornic i ustalenie, gdzie w tej chwili znajdują się ośmiornice Morrisa…
Marlies podskoczyła raptownie — w trakcie rozmyślań zupełnie zapomniała o obserwacji Traxel i Arbazis. Powinny przecież powrócić już ze swej wycieczki.
Dziewczyna popędziła ku śluzie, którą zwykle ośmiornice dostawały się do przeznaczonego dla nich zbiornika, i tam, w falującej niespokojnie wodzie zobaczyła swoje podopieczne otoczone dookoła ośmiornicami żyjącymi na swobodzie. Wyglądało to tak, jakby toczyła się tutaj jakaś burzliwa narada. Po chwili ruszył ku niej Traxel — po drgających, wibrujących nienormalnie ramionach ośmiornicy Marlies poznała, że zwierzę opanował jakiś nieoczekiwany niepokój. Potem w owych drganiach wyłowiła znany jej rytm, mówiący, że gdzieś w pobliżu znajdują się wędrowne głowonogi. To był właśnie ten sygnał, na który doktor van Treddenkamp od kilku tygodni niecierpliwie czekała…
Borys Sledow czekał w porcie lotniczym na Maderze na przylot wynajętego wodolotu, który miał dowieźć go do farmy na Morzu Sargassowym. Grał właśnie w szachy z jednym z techników gdy wszedł dyspozytor portu i powiedział coś kilku siedzącym tu ludziom z obsługi. Tamci zerwali się z miejsc i natychmiast wyszli. Potem dyspozytor podszedł nieoczekiwanie do stolika grających i odezwał się na pół żartobliwie:
— Senhor Sledow… Jeżeli chce pan szybko dostać się na Kelb2, to ma pan okazję. Może pan polecieć z nami i skoczyć ze spadochronem. Za godzinę startujemy na specjalny rozkaz Rady Rozbrojeniowej. Pan zajmuje się trochę ośmiornicami, prawda? Czeka tam na pana dość ciekawe zajęcie.
— Jakie?
— Zauważono wielkie skupiska wędrownych ośmiornic.
Dookoła stolika zebrała się tymczasem grupa lotników, słuchających z niedowierzaniem rewelacji przyniesionych przez dyspozytora. Gdyby nie ów rozkaz Rady, uznano by całą tę historię za wymyśloną przez człowieka, który dostał porażenia słonecznego — tak nieprawdopodobnie brzmiała relacja o walce ośmiornic na morskiej farmie, przekazana za pośrednictwem radiostacji na Teneryfie.
Borys Sledow wstał od swego stolika…
Marlies van Treddenkamp forsowała kipiel przyboju, zalewającą śliski i bez tego pokład głównego pontonu farmy.
Okazało się, że prawidłowo zinterpretowała zachowanie się Traxel. Od tego czasu niemal nie spała, lecz pracowała gorączkowo nad odpowiednim do sytuacji przeprogramowaniem swoich gumowych potworów.
— Co się stało? — krzyknął Peter Skaagen, kiedy ociekająca wodą Marlies weszła na mostek kapitański. Ze zdziwieniem zauważyła, że oficer przyciska ucho do ekranu, na którym wyraźnie widać było twarz poruszającego ustami człowieka, ale nie słychać było jego głosu przez piekielne świsty i trzaski.
— To wina tego cholernego sztormu — zaczęte mówić Marlies. — Z jednej strony pomógł nam, bo spędził wszystkie ośmiornice Morrisa w okolice far…
— Tu maszynownia! — przerwał jej czyjś głos z interfonu.
— Uruchomić pompy! — krzyknął Peter. — Woda wdarła się do sektora siódmego w pontonie C!
Potem ponownie pochylił się w stronę ekranu wołając:
— Zachować spokój! Zabarykadować grodzie wodoszczelne. Możecie je nawet zaspawać, jeśli dzięki temu macie się czuć bezpieczniej! Zatonięcie nie grozi wam na pewno!
Potem odetchnąwszy głęboko obrócił się w stronę czekającej dziewczyny:
— Marlies, to cholernie ważne. Otworzył się wentyl pływowy w siódmym sektorze. Jak do tego doszło, do diabła!?
— To musiała zrobić któraś z ośmiornic — odpowie działa Marlies. — Przecież mówiłam ci już, że powinniśmy być na takie przyjemności i niespodzianki przygotowani. Znasz przecież historię polipów Morrisa…
Peter westchnął. Czuł się zdecydowanie nieswojo.
— Nigdy się z tymi cholernymi bydlętami nie uporamy — powiedział. — Trzeba było od razu nadać SOS. Niezbyt po prostu rozumiem ten twój cudowny plan obrony. Zaufałem ci ślepo, ale tu chodzi przecież o całą farmę i o życie tych ludzi na pokładzie — oparł się ciężko o autopilota i zapatrzył się ponuro na szalejące morze. Marlies nie odpowiadała…
Po chwili ponownie zgłosił się człowiek z maszynowni:
— Pompy uruchomione. Mniej więcej za dwie godziny…
Ostry, przenikliwy sygnał zagłuszył jego ostatnie słowa, na tablicy kontrolnej migało jedno ze świateł, opatrzone napisem: „Śruba numer 4”.
— Czyżby znowu te polipy z piekła rodem? — Peter obrócił się ku dziewczynie.
— Prawdopodobnie.
— Jeżeli pójdzie tak dalej, to staną wszystkie śruby i utracimy możność trzymania się pod wiatr. Chyba sama wiesz, co się tutaj będzie wtedy działo…
— Za cztery minuty wydaj rozkaz „stop” wszystkim maszynom. Kotwy powinny przez jakiś czas utrzymać statek bez wspomagania śrubami, a przez to umożliwisz Traxel i jednej z gumowych ośmiornic usunięcie zagrożenia.
— Aha! Za mniej więcej dziesięć minut będziemy mieli gości z Madery. Pomoc i zrzut broni, którego zażądałem rano.
— W porządku. Wezmę swój ręczny modulator i oczyszczę kawałek deku. Nie byłoby dobrze, żeby polipy zniszczyły broń.
Samolot musiał kilkakrotnie okrążyć farmę, żeby z jego pokładu ustalono najlepszy kąt podejścia do zrzutu. Po testach przeprowadzonych za pomocą worków z piachem na pokład farmy runęły pierwsze opakowania zawierające broń, lekarstwa i żywność. Tylko dwa tępo zakończone walce zamiast na dek spadły do morza. Kiedy na pokładzie farmy sądzono, że samolot już odlatuje, ten zawrócił raz jeszcze i spod jego kadłuba oderwał się kolejny zrzut — przezroczysta, balonowa kabina, w której siedział jakiś człowiek…
Borys Sledow o wiele szybciej, niż myślał, poczuł uderzenie swojej kapsuły o pokład statku i jednocześnie szarpiący wszystkie nerwy ból zatargał jego prawą nogą. Widocznie jakiś silniejszy podmuch odchylił stożkowatą kabinę ładowniczą od pionu tak, że upadła trochę bokiem, a siła uderzenia była tak wielka, że szarpnięty nią Borys wykręcił sobie stopę, zaklinowaną między skrzynką z amunicją a ścianą kapsuły. Po chwili ból minął i Borys pomyślał z ulgą, że jednak uderzenie nie było tak groźne, jak mu się w pierwszej chwili wydawało — wszystkie ścięgna miał trochę naciągnięte, ale całe…
Rozpruł nożem powłokę kapsuły, wyszedł i…
Niespodziewany przechył pokładu obrócił go trochę, tak, że Borys znalazł się niemal nos w nos z wielką ośmiornicą, sunącą powoli w stronę relingu. Gorączkowo sięgnął po swój, zawieszony na piersiach, modulator i z przerażeniem zobaczył, że zwierzę wcale nie reaguje na wyemitowane przez niego sygnały. W tej samej chwili ktoś zawołał:
— Halo! Gumową ośmiornicę mógłby pan zostawić w spokoju. Ma za zadanie pilnować wejścia do radiostacji!
Werner Wagenburg podszedł, schwycił utykającego Sledowa pod ramię i wciągnął go do kajuty radiowej. Po chwili wywołał mostek kapitański. Na ekranie pojawiła się twarz Petera Skaagena, który pytał:
— Halo, Werner! Wszystko w porządku?
— Nie bardzo. Facet podczas skoku złamał sobie co najmniej pięć żeber! Takie lądowanie w kapsule jest cholernie niebezpieczne!
Borys uśmiechnął się pod nosem, potem przechylił mikrofon ku sobie i zapytał:
— Czy wasz radiotelegrafista stale ma takie poczucie humoru? To jest jeszcze niebezpieczniejsze, niż moje lądowanie. Oczywiście nic mi się nie stało. Moje nazwisko Borys Sledow. Jestem pracownikiem naukowym radzieckiej stacji oceanograficznej Silawar1 na Pacyfiku. My także zajmujemy się tam ośmiornicami. Dlatego przyleciałem…
— Moje nazwisko Peter Skaagen. Pierwszy oficer Kelb2. Ponieważ nasz kapitan jest chory, więc czasowo pełnię jego obowiązki. Czy można znać cel pańskiego przyjazdu?
— Oczywiście. Pragnąłbym skontaktować się z doktor Treddenkamp…
Z głośników hydrofonów wydobywały się dziwne szmery i trzaski.
— Co to jest? — spytał któryś z mężczyzn z obsługi technicznej.
— Imitacja głosu kaszalotów — powiedziała Marlies. Polipom Morrisa wydaje się w tej chwili, że są ze wszystkich stron otoczone wielorybami. Widzicie, jak wyłażą na pokład? Niech mi się tylko nikt nie waży strzelać w tej chwili. Jeżeli je spłoszycie, cały nasz plan będzie na nic. Najważniejsze teraz to spędzić je w zwarte stado, a potem skończymy z nimi za jednym zamachem.
— Czy Traxel i tamta gumowa już wróciły? — zapytał Peter. — Już najwyższy czas. Śruby od dawna powinny się obracać…
Zaniepokojona Marlies uniosła głowę.
— Racja. Sama nie wiem, co się stało. Pójdę do śluzy i zobaczę…
Trzy minuty później wróciła.
– Śruby wolne. Możecie je uruchomić.
Trzymała teraz w ręku pożółkłą kartkę, opatrzoną napisem:
„Kod modulacyjny stosowany przez kapitana Morrisa i zakodowany sposób demodulacji.”
Potem następowały długie szeregi cyfr, zakończone zamaszystym podpisem profesora Janna Huizen van Treddenkampa…
Ojciec dał jej to na parę dni przed śmiercią, mówiąc że jest to jedyna możliwość naprawienia jego błędu. I miało się to stać właśnie teraz — dziesięć lat po śmierci profesora.
W tej chwili oba przenośne modulatory — Marlies i Borysa Sledowa — były już odpowiednio nastrojone. Jeszcze chwila i z głośnika padł meldunek: imitowany pierścień kaszalotów dookoła farmy zamknięty!
Marlies popatrzyła na zgromadzone na pokładzie głowonogi, które przyniosły ludziom tyle zła wbrew zamierzeniom jej ojca. Przez chwilę żałowała serdecznie, że tam, na pokładzie wśród spłoszonych polipów, które miała w tej chwili unieszkodliwić, nie ma kapitana Morrisa…
A potem powiedziała do Borysa:
— Zaczynamy…