Norbert i Ingo siedzieli w centrali kontroli i z zaciekawieniem zerkali w ekran, pokazujący wnętrze pomieszczenia katapult przesłaniane co chwila twarzą lub ręką Nory, przygotowującej się do pierwszego etapu ich roboczego planu — lotu ćwiczebnego małą, zwiadowczą rakietką.
Ich macierzysty statek znajdował się jeszcze na wokółziemskiej orbicie, ale już jutro miał ożyć, poruszyć się — początkowo powoli i ociężale — by podążyć do strefy asteroidów i na Jowisz.
— Nora przyszła do nas prosto ze statku szkolnego, prawda? — zapytał Ingo. — Bezpośrednio po skończeniu szkoły, tak?
— Tak, to będzie jej pierwszy daleki lot — odpowiedział Norbert.
— Pytanie tylko, czy aby na pewno będziemy mogli polegać na niej w każdej sytuacji?
— Komendant szkoły wybrał właśnie ją, a psycholodzy bez oporów dali jej swoje błogosławieństwo. To czego się czepiać?
— Co sobie szanowni psycholodzy myślą, to jedno — odparł Ingo — ale czy w praktyce okaże się, że dorosła do każdej sytuacji, to zupełnie inna historia. „Papierek wypluty z uczącego komputera — to zdanie Ingo pomyślał na swój użytek — to tylko teoretyczna ocena. Zgadywanka. Ale ludzie nie powinni przecież funkcjonować opierając się na metodzie prób i błędów, więc chyba jeszcze dosyć długo potrwa, zanim to dziewczątko pozyska sobie nasze zaufanie”…
Norbert westchnął i odezwał się, jakby tę ostatnią myśl kolegi usłyszał:
— Chyba rozumiem. Chciałbyś, zgodnie z tradycją, wyprawić jej porządny chrzest, jak wszystkim innym nowicjuszom…
— Prawidłowo. A najlepiej byłoby już teraz. Podczas tego ćwiczebnego lotu.
— A jeżeli coś jej się złego przytrafi?
— Bez przesady. Co niby złego może się stać? Popatrz tylko w iluminator. No? Jak nie miniaturowy sputnik, to kosmolot, albo przynajmniej kosmiczny ślizgacz — śmiga toto i uwija się po wszystkich orbitach tuzinami. Zawsze ktoś pomógłby jej o wiele prędzej, niż zdążyłaby się porządnie przestraszyć.
— Ocenę, czy w nieprzewidzianej sytuacji straciłaby głowę, czy nie, powinniśmy przede wszystkim pozostawić psychologom — mruknął Norbert.
— Do licha! Chrzest kosmiczny to przecież tylko dobry i niewinny żart! Czy ty musisz brać wszystko aż tak poważnie?
— Noo, dobrze. Zgadzam się… — i Norbert wywołał na ekranie twarz Ombo, który miał towarzyszyć dziewczynie podczas jej pierwszego lotu, w drugiej małej rakiecie. Ingo zniknął tymczasem, żeby przygotować Norze małą niespodziankę…
Kilka chwil później z ekranu kontrolnego Nora zameldowała, że jest gotowa do startu:
— Rampa wystrzałowa sprawdzona, skafander zapięty, sprawny. Ciśnienie w normie.
Norbert uśmiechnął się do niej przyjaźnie, rzucając w mikrofon:
— Pełna gotowość startowa. Załoga na miejsca!
Nora i Ombo skoczyli ku swoim rakietom. Przewinęli się zwinnie przez ciasne luki, zapadli w głębokie fotele, zapięli pasy i rozpoczęli ostatnią przedstartową kontrolę. Wstępne strojenie sprzętu oraz połączenie z kabiną kontroli i Nora i Ombo uzyskali w tym samym mniej więcej czasie. — No, no, jak na początek wcale nieźle — mruknął Norbert z uznaniem, a głośno do mikrofonu powiedział:
— Uwaga! Bezpośrednio po zakończeniu procedur nic nie robić. Po pięciu sekundach, kiedy odstęp bezpieczeństwa od statku macierzystego będzie już wystarczająco duży, możecie rozpoczynać korektę kursu. Zrozumiano?
— Zrozumiano — odpowiedziała Nora i skinęła głową na tyle, na ile było to w hełmie skafandra możliwe. W jej głosie Norbert wyczuł niemal niezauważalny ślad gniewu — Nora oczywiście uważała te ostatnie wskazówki za najzupełniej zbyteczne.
Automat liczył: „Trzy. Dwa. Jeden. Zero…!”
W tym samym momencie, w którym łapy katapult wypchnęły w próżnię dwie miniaturowe rakietki, w sterowni znowu pojawił się Ingo. „Start nowicjuszki Nory rozpoczęty zgodnie z programem” zarejestrował w przystawce pamięciowej pokładowego komputera, potem usiadł przy konsoli obok Norberta.
— Parabola dryfu w normie — mruknął tamten.
— No, zaraz dowiemy się, czy dziewczyna jest przytomna, czy nie… — bardzo cicho powiedział Ingo. Przez chwilę i w jego głosie słychać było nutę troski o to, jak Nora poradzi sobie w zastawionej na nią pułapce.
Na zewnątrz obie rakiety zaczęły ustawiać się w zaprogramowanym porządku. Wykonały pierwszy zwrot, drugi i… nagle kosmolot Nory nieoczekiwanie zaczął kręcić się w kółko.
— Aha! Zabawa trwa! — Ingo pochylił się ku ekranom, przysłuchując się uważnie dolatującym z głośnika słowom.
— Pomóż, Ombo — Nora mówiła jak przestraszone dziecko. — Coś dziwnego dzieje się z kosmosem. Wiruje jak szalony. Zaraz, zaraz, albo dysza sterownicza z lewej strony przecieka, albo jest wyłączona. Ale dlaczego? Ombo? Ombo!
— Taak?
— Ombo. Jesteś bardziej doświadczony. Ombo! Odezwij się. Ombo! Jak mam zatrzymać ten zwariowany kosmos?
— Powinnaś wysiąść, a potem tak długo walić maszynowym kluczem w zepsutą część, aż sama wróci do normy.
— To bardzo praktyczne — zaśmiała się Nora. — Tyle tylko, że nadal nie wiem, co się zepsuło…
— Człowieku! Dziewczyno! — Ingo włączył się do rozmowy z udawanym zaskoczeniem i gniewem. — Ćwiczenie, które w tej chwili wykonujesz, wcale nie było w programie lotu przewidziane! Co się, u licha, dzieje? Jeżeli nie przestaniesz tak tańczyć…
— Bardzo mi przykro — odpowiedziała Nora. — Spójrz w dal, jeżeli od patrzenia na mój „taniec” zakręciło ci się w głowie.
W międzyczasie udało się jej jednym krótkim wybuchem z pomocniczej dyszy skontrować obroty statku i w ten sposób zrównoważyć nieprzewidzianą rotację. A kiedy już położenie rakiety stało się ponownie stabilne, Nora zameldowała:
— RZ1 do Kontroli! Defekt dyszy sterowniczej numer pięć. Proszę o pozwolenie wyjścia w przestrzeń celem naprawy uszkodzenia.
— Kontrola do RZ1! Uwaga! Zezwalamy na dokonanie reperacji. Wskazania szczególne: Nie używać liny bezpieczeństwa, bo w tej sytuacji w razie kolejnego kontrobrotu może dojść do zaplątania się między dysze — w głosie Norberta słychać było wyraźny niepokój.
— Tak jest — powiedziała Nora. — Zrozumiałam.
Zgodnie z instrukcją jeszcze raz skontrolowała swój skafander. A po chwili Norbert i Ingo zobaczyli jej sylwetkę na progu śluzy, jak bez wahania daje krok w czarną przepaść.
— Kiedy piętnaście lat temu musiałem po raz pierwszy w życiu przy podobnej okazji wyjść z rakiety — powiedział Norbert — piekielnie się bałem. Mało brakowało, a wołałbym swoją mamę na pomoc.
— A ja na statku szkolnym tyle razy ćwiczyłam takie wyjście — powiedziała Nora — że odzwyczaiłam się od strachu.
Czarne niebo ożyło nagle — to ze stożka cienia Ziemi wyskoczyła płynąca ku nim jasna gwiazda, otoczona rojem świecących punkcików. Wkrótce zbliżyła się tak, że można było rozpoznać nową, budowaną właśnie stację kosmiczną, wokół której uwijali się monterzy w próżniowych ślizgaczach. Nie opodal wisiało nieruchomo siedem czy osiem rakiet ciężarowych w pasie orbity parkingowej. Nora przez chwilę patrzyła na nie, na sunącą nad nią Ziemię, potem zabrała się do roboty.
Uszkodzenie było stosunkowo proste — zaledwie kilka odkręconych muter. Nora poradziła sobie szybko i wtedy…
Przekładała właśnie klucz uniwersalny z jednej ręki do drugiej, kiedy rozpoczął się przewidywany kontrobrót rakiety. Trzymała się za słabo, więc momentalnie została odepchnięta w bok — popłynęła przez przestrzeń podobna do szarpanego na wszystkie strony manekina. Z jej gwałtownych ruchów można było poznać, że straciła nad sobą kontrolę.
Ingo również nie wiedział, co w tej chwili powinien zrobić. Przede wszystkim myślał ze strachem o tym, co na temat tego nieszczęsnego chrztu powie komendant, który za dopuszczenie do podobnej sytuacji z pewnością stanie do karnego raportu. I tylko Norbert pozostał spokojny — w każdym razie nie dał po sobie poznać, o czym myśli w tej chwili — wołając w mikrofon:
— Halo Ombo na RZ2! Uwaga! Wchodź na orbitę manewrową. Stosuj wszystkie możliwe środki zaradcze!
Potem szybko przełączył radiostację i wołał znowu:
— Halo Stacja KXQ! Tu kosmolot NIMBUS na orbicie spoczynkowej cztery! Uwaga: Człowiek w przestrzeni! Stan pierwszego zagrożenia kosmicznego! Skierujcie kogo tylko można do dolnej strefy pasa Van Allena. Akcja ratownicza została rozpoczęta osiem sekund temu przy pomocy własnych środków.
— Halo NIMBUS! Tu KXQ! Włączamy się do akcji.
Norbert ponownie przestroił radiostację na falę odbioru indywidualnego i zaczął spokojnie, bardzo spokojnie mówić:
— Nora. Tu NIMBUS. Jak mnie słyszysz? Uważaj na to, co powiem…
Wydawało się, że Nora musiała wpaść w naprawdę wielką panikę, bo nadal wykonywała jakieś nieskoordynowane ruchy, nie reagując na żadne wezwania.
— Nora! Halo, Nora! Słyszysz mnie? Nora!!! Opanuj się, zastanów! Przypomnij sobie instrukcję: podstawą wszelkiej akcji ratowniczej jest maksymalny spokój i współdziałanie. Zrozum, że nie stało się nic groźnego…
— Nora. W tej chwili, jak już kilkaset razy podczas nauki, wędrujesz po orbicie Ziemi. Ani na moment nie tracimy cię z oczu. Widzisz RZ2? Ombo nie odstępuje cię ani na krok. Słuchaj, poranna gimnastyka w kosmosie to bardzo ciekawe, ale proponuję ci skończyć. Przyciągnij ręce i nogi do siebie. Spokojnie. Zwiń się w kłębek. Potem wyciągnij się tak samo powoli, ostrożnie i spróbuj utrzymać równowagę. Balansuj ciałem. Teraz powtórz. I jeszcze raz. Widzisz, jak łatwo? A teraz połóż się spokojnie na orbicie…
Jego łagodny ton sprawił, że Nora opanowała się nareszcie, patrząc na zbliżającą się ku niej rakietę Ombo.
Norbert wyłączył radiotelefon i sapnął:
— Uff! Ale się zdenerwowałem. A wszystko przez ten twój zakichany chrzest!
— Dlaczego? Ostatecznie nic się nie stało. Dyszę naprawiła, a o tej gimnastyce sama będzie wolała jak najszybciej zapomnieć.
— Gorzej będzie, jak komendant to zapamięta — mruknął Norbert.
Ingo zamilkł speszony i poczerwieniał.
Tymczasem Ombo wziął Norę na pokład RZ2 i skierował się ku drugiej rakietce, by wziąć ją na hol magnetyczny. Norbert włączył radiostację i słuchał, jak Ombo mówi do dziewczyny:
— A o swoim kluczu uniwersalnym musisz oczywiście napisać w raporcie. Dadzą mu wtedy numer rejestracyjny i nową nazwę.
— Jaką? — zainteresowała się Nora.
— Miniśmierć — poważnie odpowiedział Ombo.
— Ech, zaśmiałabym się, gdyby wypadało nie wierzyć starszym, doświadczonym kolegom — Nora przekrzywiła głowę zabawnie i łobuzersko przymrużyła oko.
Norbert i Ingo odetchnęli z ulgą. A potem zgodnie zawołali w mikrofon radiostacji:
— NIMBUS do KXQ! NIMBUS do KXQ! Stan pierwszego zagrożenia kosmicznego odwołany!
Od kilku miesięcy nie zdarzyło się nic szczególnego. W dążącym do strefy asteroidów NIMBUSIE panował stan, pospolicie nazywany nudą. Wciąż ta sama, milcząca i czarna samotność dookoła statku, wciąż te same, codzienne zajęcia i sprawy.
Nie podejrzewająca niczego Nora jechała windą z głównego kadłuba do swojej mieszkalnej gondoli, umieszczonej na szczycie długiego, ażurowego ramienia ze stali. Wszystkie kabiny były umieszczone tak samo, by dzięki rotacji zapewnić mieszkańcom statku choć minimum siły ciążenia. W gondoli, ku której ślizgała się winda, mieszkało kilkanaście osób — Nora zastanawiała się właśnie, czy nie warto byłoby wpaść do kogoś, żeby chwilę pogadać, ale kiedy drzwi windy otwierały się, jeszcze nie była zdecydowana. Wyszła — drzwi windy zamknęły się za nią bezszelestnie.
— Oczywiście — pomyślała Nora. — Znowu zepsute lampy w korytarzu. Pali się tylko co druga, a i to miga niepewnie…
Zrobiła jeden krok, drugi — i nagle jakiś obcy głos z tyłu zabrzmiał za nią przyciszony, ale przecież groźny:
— Stać! Proszę zrobić dwa kroki i nie odwracać się od ściany. I niech się pani nie waży wołać o pomoc. I tak nikt nie przybiegnie…
Nora poczuła, że nogi ma miękkie jak z waty. Posłusznie stanęła przy ścianie, lecz kiedy usłyszała za sobą czyjeś ostrożne kroki, nie wytrzymała. Wbrew ostrzeżeniu odwróciła się patrząc w stronę, z której dobiegał głos. Naprzeciw, tuż, tuż przed sobą zobaczyła idącego ku niej robota. Robot, który mówi do człowieka w ten sposób? I jakiś dziwny — takiego Nora jeszcze nie widziała. Oszołomiona wpatrywała się w migające na jego piersi kontrolki. Robot wyciągał już ku jej głowie swoje metalowe ramię zakończone wielkimi szczypcami manipulatora. Nora ze zdławionym okrzykiem schyliła się, przemknęła pod łapą androida i kilkoma szybkimi skokami znalazła się w swojej kabinie, zatrzaskując za sobą przesuwne drzwi. Przez chwilę czuła się bezpieczna, ale gdyby robot zechciał sforsować wejście…
Nora podbiegła do wizjofonu i nerwowo naciskała guziki połączenia z gabinetem komendanta statku. Pomyliła się kilka razy, wreszcie odetchnęła z ulgą — ekran przed jej twarzą zaczął rozjaśniać się powoli. Jąkając się niepewnie opowiedziała komendantowi o przeżytym przed chwilą osobliwym zdarzeniu. Tamten popatrzył na tablicę kontrolną, potem powoli potrząsnął głową.
— To niemożliwe — powiedział. — Fantazjujesz. Wszystkie roboty są nieaktywne i stoją w swoich wnękach. Musiałaś ulec jakiejś halucynacji. Wiesz co? Najlepiej idź do Karin — niech ci wyjaśni, na czym to polega. Przecież sama wiesz, że ludzkim zmysłom tu, w kosmosie, często brakuje tej różnorodności wrażeń, do jakiej zostały przyzwyczajone na Ziemi. W efekcie same, podobnie jak we śnie, stwarzają imaginacyjne osoby i zdarzenia. Ale nie martw się. Tego typu halucynacje to dosyć normalne. Miną jak przyszły i nawet nie zauważysz, kiedy.
Ekran zgasł. Nora odetchnęła z ulgą, lecz mimo to nadal nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Jak na halucynację ten robot był zbyt prawdziwy…
Odsunęła troszkę drzwi, wyjrzała ostrożnie — korytarz był pusty…
W międzyczasie robot odszedł cicho spod kabiny, w której mieszkała Nora, posłuszny rozkazom sunącej za nim, niewyraźnej postaci. Zaledwie kilka kabin dalej zatrzymał się znowu. Metalowe ramię dotknęło brzęczyka. Po chwili drzwi rozsunęły się bezszelestnie i stanął w nich zaspany, przecierający oczy mężczyzna, który na widok nieznanego robota na chwilę skamieniał, potem usiłował skoczyć w głąb pokoju, lecz zatrzymał go wypowiedziany groźnym szeptem rozkaz:
— Stać spokojnie. Inaczej strzelam. Jesteś radiotelegrafistą Ingo?
— Tak. Ale…
— Nie gadać bez pytania. Nie wzywać pomocy. Jaki jest twój osobisty kod? Szybciej. Mów!
Metalowe szczypce wyciągnęły się ku szyi zaskoczonego człowieka. A potem Ingo, podobnie jak przed chwilą Nora, przemknął pod stalową ręką, lecz tuż za plecami androida obrócił się zwinnie, szarpnął metalową klapę na plecach robota, otworzył ją z trzaskiem, momentalnie przekręcił zwinnymi palcami odnaleziony pod pancerną pokrywą wyłącznik. Ramię robota zamarło w połowie ruchu. Ingo klepnął maszynę po blaszanym barku, zagadał do niej żartobliwie:
— Nie ma strachu, kolego. Już po krzyku…
— A szkoda — zabrzmiał męski głos z końca korytarza. — Z Norą poszczęściło mi się o wiele lepiej…
Ingo spoważniał raptownie, zesztywniał, obrócił się powoli i… parsknął cichym śmiechem na widok nadchodzącego korytarzem Norberta.
Wspólnie wepchnęli robota do kabiny radiotelegrafisty i dokładnie zamknęli drzwi.
— Nie miałem pojęcia, że jesteś takim zapalonym majsterkowiczem — śmiał się Ingo.
— No cóż, przecież trzeba sobie zapełnić czas jakimś pożytecznym zajęciem.
— Czy on potrafi robić coś więcej, prócz straszenia ludzi? — zainteresował się Ingo.
— Oczywiście — zapewnił Norbert i ponownie uruchomił robota. — Spełni każde polecenie.
— To niech mi przyniesie kawę — Ingo ziewnął rozdzierająco.
— Słusznie. Ja też się napiję.
Robot wyszedł i niemal natychmiast z korytarza doleciał przeraźliwy krzyk.
— Zdaje się, że Nora ma dzisiaj pecha — zaśmiał się Norbert. — To już drugi raz dzisiaj.
Wyjrzał na korytarz, ale i Nora i robot już zniknęli z pola widzenia.
— Chyba pomyślała, że twoje arcydzieło to jakiś kosmiczny upiór.
Norbert przeszedł się po kabinie, zatrzymał się przy stoliku zawalonym dokładnie miernikami i poplątanymi przewodami oraz połączonymi — z pozoru w najbardziej fantastyczny sposób — półprzewodnikami, tetrodami i kriotronami.
— A co ty robisz, Ingo? — zapytał.
— Aa, taki tam układ… Deszyfrator.
— Do czego?
— Byłoby dużo gadania…
— To gadaj. Mamy czas.
— Widzisz, chodzi o te sygnały…
Z głośnika wydobył się cichy szum, przerywany co chwila cokolwiek głośniejszymi trzaskami. Norbert po chwili ze zdziwieniem wyłowił uchem poszczególne, powtarzające się dość regularnie sekwencje. Potem zaczął palcami na brzegu stolika wystukiwać usłyszany rytm.
Przez twarz radiotelegrafisty przebiegł uśmiech zadowolenia.
— Zupełnie dobrze. Sam przyznasz, że jest to szum zastanawiająco regularny. Wręcz uporządkowany. Czy nie odnosisz wrażenia, że to chwilami brzmi jak sygnał pochodzący z bardzo daleka?
Norbert skinął głową i zamyślił się. potem spytał półgłosem:
— Przypuszczasz, że nadawcami tego sygnału są jakieś rozumne istoty? Musiałyby być na bardzo wysokim stopniu rozwoju.
— A czy tylko ludzie mają prawo określać się mianem istot myślących? Przecież o tym, że nie jesteśmy w kosmosie sami, wiadomo od początku lotów kosmicznych. Zastanawia mnie tylko jedno — częstotliwość. Fal milimetrowych na powierzchni Ziemi nie można odbierać.
— To jeszcze pamiętam z kursu: atmosfera ziemska absorbuje fale milimetrowe. Prawdopodobnie sprawia to zawarta w niej para wodna.
— Więc co myślałbyś, gdyby ktoś wysyłał w przestrzeń sygnały, których ty nie mógłbyś zarejestrować?
— Przecież każdy nadawca chce z pewnością, żeby wysłana przez niego informacja znalazła odpowiedniego odbiorcę. Takiego, który byłby podobny do niego.
— O właśnie! — ożywił się Ingo. — Ale mów dalej…
— Można stąd wyciągnąć wniosek, że nadawca tych sygnałów mieszka na planecie, na której przypuszczalnie brak pary wodnej w atmosferze. A w takim razie te znaki nie byłyby adresowane do nas…
Brzęczyk przy wejściu poderwał ich niczym sygnał alarmowy. Obaj myśleli, że wrócił robot z zamówioną kawą, lecz kiedy otworzyli drzwi, zobaczyli za nimi znajomego technika z sąsiedniej gondoli. Mężczyzna wetknął głowę między skrzydła drzwi i zapytał:
— Nie widzieliście tu uszkodzonego robota? Nora twierdzi…
— Uszkodzonego? Nie.
— A może to jeszcze jeden z twoich żartów, co, Norbert? Chyba, że tym razem Ingo…
— Nie masz nic lepszego do roboty, tylko przeszkadzać nam w poważnej rozmowie? Przecież od początku lotu ani razu jeszcze nie uaktywnialiśmy robotów — burknął Norbert, a potem zapytał zjadliwie:
— Mówisz, że Nora widziała. A czy ty, kochany, nie masz czasem podobnych halucynacji?
Technik przeprosił i szybko zamknął drzwi. Ingo nadal był głęboko zamyślony — wydawało się, że w ogóle nie zauważył technika — i powiedział wreszcie:
— Wiesz, chyba coś w tym jest… W każdym razie twoja hipoteza podoba mi się, bo… dopuszcza również całkiem przeciwstawne wnioski. Posłuchaj tylko: Nadawca może adresować swoje sygnały do wszystkich, którzy już rozpoczęli podbijanie próżni. A wobec tego mogą poruszać się poza obrębem atmosfery swoich planet. Czyli fakt nadawania na falach milimetrowych wcale nie określa jednoznacznie, z jakiej planety pochodzą sygnały.
— Szkoda tylko, że nic nie wiemy o mentalności tamtych istot. Jak długo hipotezy pozostaną dla nas tylko hipotezami, tak długo i ty i ja będziemy mieć rację.
Przerwali na chwilę. Norbert podszedł ku drzwiom i otworzył je właśnie w tym samym momencie, kiedy rozległy się czyjeś wymyślania. To Nora spotkała robota po raz trzeci. Norbert wyskoczył na korytarz, lecz było już za późno — popchnięty przez Norę android stracił równowagę, z brzękiem poleciały na podłogę filiżanki z kawą. Dziewczyna stanęła przed roześmianymi mężczyznami, parsknęła gniewnie: „Znowu te bezczelne halucynacje!” Odstąpiła do tyłu, rzuciła ku Norbertowi zjadliwie, choć oczy jej śmiały się już wesoło:
— Halucynacja robota to drobiazg. Ale o czym mogą sobie myśleć dwa takie nieszczęsne kosmiczne upiory?
— Och, o niczym ciekawym. Właśnie razem z Ingo zastanawiałem się, czy w naszym oświeconym wieku jeszcze istnieją ludzie, którzy boją się robotów — z bardzo niewinną miną odpowiedział Norbert.
Tym razem zaśmiali się zgodnie już we trójkę.
Podłużny, obły cień sunął wśród gwiazd bezszelestnie, uparcie mknąc coraz dalej i dalej od macierzystego słońca, nie większego z tej odległości, niż ziarenko grochu. Niewidoczna Ziemia zakreślała gdzieś tam, w czarnym niebie, swoje odwieczne koła. Ludzie na statku wspominali jej zielone pagórki i błękitne morza — tak wiele miesięcy upłynęło już od chwili, kiedy opuścili swą rodzinną planetę. Ich cel był niemal osiągnięty…
Kosmolot był swego rodzaju stalowym jajkiem, chroniącym delikatne ludzkie ciała przed wrogimi warunkami kosmosu. I spełniał swoją funkcję doskonale przez cały czas długiej podróży. Lecz zbliżał się moment, w którym statek miał zmienić się raptownie — ludzie nie podejrzewali jednak ani przez pół chwili, że stalowy pancerz okaże się tylko złudną ochroną.
Olbrzymi Jowisz wypełniał już prawie połowę nieba — w porównaniu z jego ogromem cały ludzki statek stał się niemal niezauważalnie mały i wydawał się tym mniejszy, że samotny. Przyzwyczajeni do ziemskiej skali ludzie czuli się w pobliżu Jowisza zdecydowanie źle. Wyczuwali coś złowrogiego, ale me umieliby powiedzieć, co. Szczególnie Karin uroiła sobie, że od rosnącej bez przerwy planety dobiega ku nim głuchy, przytłumiony, dudniący szum. „Złudzenie, to na pewno tylko złudzenie spowodowane przewrażliwieniem” — myślała o tym swoim uczuciu z gniewem, opuszczając sterownię statku. Dałaby wiele, żeby podobnym urojeniem okazały się osobliwe sygnały, które od wielu dni dobiegały do anten statku nie wiadomo skąd. Z niezmierzonej głębi kosmosu, albo… Na razie jeszcze nikt na pokładzie nie odważył się wymówić na głos przypuszczenia, które nurtowało wszystkich niemalże od pierwszej chwili po odebraniu początkowych sekwencji impulsów. Karin otarła dłonią oczy i czoło, usiłując odegnać zmęczenie, któremu uległa po ustawicznym, nieprzerwanym czuwaniu przy przyrządach pomiarowych. Zerknęła w głąb centrali i ujrzała kilkunastu kosmonautów, pochylonych nad rzędami klawiszy i szeregami najeżonych dźwigni, jak uważnie i czujnie śledzą obrazy ukazujące się co chwila na ekranach. W tych poważnych, skoncentrowanych ludziach zaledwie rozpoznała swoich kolegów, którzy jeszcze parę dni temu płatali sobie nawzajem najrozmaitsze psie figle. „Dlaczego komendant nie rozkazał zmienić kursu? — pomyślała z nieoczekiwanym rozdrażnieniem. — Przecież za jakiś czas, jeżeli tego nie zrobią, statek wpadnie w radiowy cień Jowisza, a wtedy skończy się odbiór tajemniczych sygnałów. Chyba każdy głupiec po winien rozumieć, że nie pochodzą one ani z Ziemi, ani z Jowisza, ani nawet z żadnego z jego księżyców”.
Komendant musiał wyczuć jej spojrzenie, bo podniósł głowę i popatrzył na Karin.
— Wiem, co w tej chwili myślisz — powiedział. — Ale przecież nie jesteśmy chyba jedynymi, którzy te sygnały odbierają. Na przykład NIMBUS. Działa również w bez pośrednim pobliżu Jowisza. Wiesz przecież, że Ingo to doskonały radiowiec. Chyba jeden z najlepszych fachowców w całej flocie kosmicznej. On tak samo musiał te sygnały usłyszeć. A skoro inni je odbierają, to czy wolno mi ryzykować manewr SOLARII właśnie tu, w tym cholernym polu grawitacyjnym planetygwiazdy? I nie dość tego, że grozi to upadkiem na jej powierzchnię. W polu o tak monstrualnej sile każda korekta kursu wymaga co najmniej trzykrotnego zużycia paliwa. Oczywiście wiesz, czym to w efekcie grozi…
— Oczywiście wiem… — westchnęła Karin. — Masz rację. To tylko z nadmiaru wrażeń spowodowanych odebraniem tych sygnałów nie potrafię w tej chwili logicznie pomyśleć. Dobrze, że ty za to nie straciłeś głowy.
Statek zbliżał się coraz bardziej do strefy cienia. Zanim jeszcze zapadł w nią ostatecznie, zanim ucichły dobiegające z radiostacji dalekie szumy i trzaski, wszyscy skupili się naokoło głośnika, wsłuchując się uważnie, jakby pragnęli zrozumieć, co nadają w kosmos oddaleni, rozumni bracia ludzi.
Tarkon — poważny najbardziej i najbardziej znany naukowiec biorący udział w wyprawie — powiedział:
— Taak, nie ma chyba już żadnej wątpliwości. To są znaki wysyłane przez istoty rozumne, egzystujące gdzieś daleko, daleko poza naszym systemem słonecznym. Powinniśmy uważać się za szczęśliwych, że to właśnie my je usłyszeliśmy jako jedni z pierwszych ludzi. Tak więc…
Jego słowa zginęły wśród okrzyków tak kobiet, jak i mężczyzn usatysfakcjonowanych, że ich przypuszczenia potwierdza również tej rangi naukowiec. Czuli się szczęśliwi, że jako nieliczni spośród piętnastu miliardów ludzi przeżyli tę najpiękniejszą chwilę w historii ludzkich lotów kosmicznych. Także i Karin poddała się nastrojowi chwili — podbiegła do Tarkona, uścisnęła po przyjacielsku jego rękę. Wszyscy bardzo głośno składali sobie wzajemnie gratulacje; napięcie ostatnich godzin zostało rozładowane w serdecznych objęciach. Wszyscy zgadzali się, że najzupełniej możliwe będzie rozszyfrowanie tajemniczych sygnałów, kiedy już powrócą na Ziemię i przekażą oryginalne nagrania całemu sztabowi naukowców. Ich radość była tak wielka, że przez chwilę nikt nie zwracał uwagi na otaczające ich przyrządy. Trwało to wprawdzie nie dłużej, niż pół, czy nawet ćwierć minuty, ale…
Kącikiem oka Karin dostrzegła, jak komendant SOLARII na ułamek sekundy znieruchomiał, wpatrzony w fosforyzujące tarcze zegarów przed swoją twarzą. A potem z centrali kontroli lotu rozległy się pierwsze przeraźliwe tony alarmu. Na głównym pulpicie sterowniczym rozbłyskiwały — rząd za rzędem — czerwone światełka ostrzegawcze. Wszyscy kosmonauci nie tracąc ani sekundy rzucili się ku swoim fotelom. Zapięcia pasów bezpieczeństwa strzelały głośno raz za razem, bystre spojrzenia ludzi obiegały skale instrumentów, ręce przeskakiwały z dźwigni na dźwignię i z guzika na guzik — nie było nikogo, kto stałby w tym momencie bezradnie.
„Alarm trzeciego stopnia! Alarm trzeciego stopnia!” — głos komputera był spokojny i beznamiętny, ale ludziom wydawało się, że słyszą w nim zdenerwowanie, co oczywiście było tylko złudzeniem, bo komputery nie denerwują się niczym. „Uwaga, ludzie na pokładzie! — ciągnął głos. — Przy zagrożeniu kosmicznym trzeciego stopnia obowiązuje instrukcja numer pięćdziesiąt cztery. Dane szczegółowe: radar oznaczył już miejsce i kurs roju. Rząd wielkości MO pięć do MO dwanaście. Uwaga! Podaję oddalenie: Dziewięćdziesiąt… Osiemdziesiąt siedem… Osiemdziesiąt pięć… Osiemdziesiąt… Siedemdziesiąt sześć… Siedemdziesiąt..; Sześćdziesiąt… Pięćdziesiąt… Czter…”
— Obiekty na kursie kolizyjnym — zameldował jeden z mężczyzn przy ekranach. — Automatyka programowania kursu przeciążona, ale nadal wypracowuje zmianę trajektorii kosmolotu.
Tuż obok Karin siedział nawigator, pochłonięty sczytywaniem podawanych mu co parę sekund koordynat lotu, wypluwanych przez komputer na ciągnących się w nieskończoność, dziurkowanych taśmach.
— Za późno oznaczone położenie roju? — półgłosem zapytała Karin.
— Tak. To wina tego cholernego Jowisza! — zaklął przez zęby nawigator.
Karin zrozumiała, jak do tego doszło. Echa radiowe rozciągniętego roju meteorów nie zostały w porę rozpoznane przez radar, bo do tej pory olbrzymie złomy skalne jak złowrogie pięści kryły się w stożku radiowego cienia Jowisza; jak zamaskowani bandyci zbliżyły się do kosmolotu na nieprzewidzianą odległość. I z każdą minutą zbliżały się coraz bardziej…
— Za dziesięć sekund rozpoczynamy korekcję kursu — oznajmił komendant. — Optymalizacja danych wykazała, że w tej sytuacji jeszcze tylko przedarcie się przez najcieńsze miejsce roju daje nam jakiekolwiek szanse. Na pełny manewr omijania nie wystarczy nam już czasu.
Poprawił się w fotelu, potem sięgnął ku dźwigniom akceleratora zespołów napędowych — jego pięści zacisnęły się mocno na opornych uchwytach, w każdej chwili gotowe do działania, gdyby zawiodła automatyka sterowania i konieczne okazało się przejście na pilotaż ręczny. Było to przygotowanie się do ostateczności, bowiem ludzkie zmysły działają wolniej i mniej precyzyjnie, niż mózg pokładowego komputera.
Rój meteorów przecinający statkowi drogę nie był dotychczas oznaczony na żadnej mapie nieba, ale było to najzupełniej zrozumiałe w pobliżu Jowisza, który swym potężnym polem grawitacyjnym wybijał często roje szczątkowe z ich elips torowych na okołosłonecznych orbitach. Trzeba więc było od początku liczyć się z możliwością takiego nieprzyjemnego, nieoczekiwanego spotkania, bo nawet najdokładniejsze wykresy i najobszerniejsze, najściślejsze tabele nie są w stanie opisać całego kosmosu.
„Cztery…! Trzy…! Dwa…! Jeden…! Zapłon!!! — odliczył komputer. — Count down manewru wymijania!”
W sekcji napędowej na rufie statku kosmicznego błysnął krzaczasty płomień zapłonu, potem włączyły się — niemal od razu na pełną moc — atomowe silniki. Kosmolot skoczył do przodu jak żgnięty potężną ostrogą; zatoczył krótki, ostry łuk, kiedy wypaliły dodatkowe rakiety sterownicze. Dziób statku dotykał prawie pędzących przez próżnię skalnych złomów, kiedy w sterowni padł rozkaz „Ognia!” i dysze miotaczy rozjarzyły się jadowicie zielonym blaskiem. Wystrzelony ładunek unicestwił kilkanaście najbliższych brył. Kolejna, gwałtowna zmiana kursu kosmolotu sprawiła, że siła odśrodkowa wyszarpnęła ludzi z foteli, zawiesiła ich na elastycznych, napiętych sztywno szerokich pasach, przylegających szczelnie do bezwładnych ciał. Potem kolejny błysk z miotaczy — wydawało się już, że niebezpieczeństwo przestało istnieć. Karin uśmiechnęła się do swojego sąsiada, otworzyła usta, żeby o coś zapytać, i wtedy właśnie doszło mimo wszystko do katastrofy!
Potężne uderzenie wstrząsnęło sterownią, wprawiło w wibrację cały statek od ogona po dziób. Wszystko waliło się, trzęsło, dźwięczało przenikliwie, ktoś krzyczał głośno, przeraźliwie, ktoś jęczał, dzwonki alarmowe zabrzęczały dwa tony wyżej, zmieniły się w wycie. Roztrzęsione ludzkie ręce z trudem znajdowały eklery skafandrów, próbowały dokręcać hełmy.
Gdzieś w głębi kosmolotu głucho stęknęły zatrzaskiwane pancerne grodzie. Rozkaz — właściwie bardziej przenikliwy okrzyk, niż słowo — przeleciał przez sterownię. Komendant wyciągnął ramię, schwycił w garść fałdę skafandra któregoś z kosmonautów, który w szoku odpiął pasy i przelatywał teraz bezwładnie przez całe pomieszczenie, obijając się o konsole i pulpity. Uchwycony, potrząśnięty gwałtownie człowiek opanował się, wrócił szybko na swoje miejsce. Komendant zerknął za nim, potem ponownie wpatrzył się w tarczę wskaźnika przed swoją twarzą. Wskazówka cofała się powoli do zerowego położenia. Drugi pilot wychylił się z fotela w jego stronę, więc komendant szybko przykrył dłonią w próżniowej rękawicy tarczę tlenomierza.
Ponowne uderzenie wstrząsnęło pomieszczeniem kontroli lotu jeszcze silniej, niż poprzednio. Światła — nawet te na pulpitach — momentalnie pogasły, jakby zdmuchnął je gwałtownie powiew lodowatego wichru. Karin skuliła się instynktownie, osłoniła głowę ramieniem czując oczywistą bezsensowność tego odruchowego gestu — kiedy w kosmolocie pękają osłony i wręgi, znaczyć to mogło jedynie koniec… Tryumfalny lot poprzez kosmos stawał się wtedy jedynie najkrótszą drogą do piekła.
Olbrzymi meteor przebił środek kadłuba. Obie połowy statku złamały się, obróciły wokół jedynego, ocalałego dźwigara, ustawiły się do siebie pod ostrym kątem, zawirowały gwałtownie. Wyłuskana wstrząsami spośród szczątków kapsuła sterowni uwolniła się z ostatnich wiązań, pomknęła przez przestrzeń wzdłuż stycznej do orbity Jowisza. Trochę w bok od kapsuły pędziła w czarny kosmos pogięta, stalowa belka, jak wystrzelona z katapulty dzida. Na poszarpanym, przyczepionym do niej pasku blachy wślizgiwały się w blask dalekiego słońca litery, których nikt już więcej nie przeczyta: „S — O — L — A — R…”
Oderwany od szczątków blok reaktora pozbawiony chłodzenia i automatycznych zabezpieczeń poczerwieniał jak ogromna, kanciasta wiśnia. Oddalał się coraz bardziej od sterowni, ale w miarę rozpalania masy nadkrytycznej zdawało się, że się przybliża, jaśniał coraz intensywniej, coraz mocniej — przez kilka chwil świecił dosyć jeszcze słabo, a potem błysnął gwałtownie i oślepiająco, jak słońce. Resztki zjonizowanego gazu już dawno rozpłynęły się w próżni, ale ludziom patrzącym w ekrany wydawało się, że nadal widzą w tym miejscu nieznośnie jaskrawy krąg. Jakiś geiger w sterowni zatykał, zaterkotał raptownie i umilkł szybko, jakby przestraszył się panującej wokoło, doskonale obojętnej na wszystkie tragedie czarnej ciszy kosmosu…
Resztki roju meteorów rozepchnięte eksplozją rozproszyły się, zmieniając dotychczasowe orbity. Pod tarczą Jowisza zapanował spokój jak śmierć i tylko rozbitkowie z SOLARII w pozbawionym statyczności, błądzącym w próżni module kosmolotu nadal nie rezygnowali ze swej walki o życie…
Od czasu do czasu także i komendanci kosmolotów pełnią samotne warty, dyżurując po kilka godzin w sterowniach swoich statków. A Bertram czynił to tym chętniej, że dopóty, dopóki cel — strefa asteroidów — nie został osiągnięty, życie na jego NIMBUSIE przebiegało niemożliwie monotonnie. Tak, że każda warta w sterowni przedstawiała jedynie cenne i chętnie widziane urozmaicenie. Czasami czuł się piekielnie podle, ale tego nie mógł raczej zwalać na nudę, bo też nie nuda ani choroba były przyczynami jego podłego samopoczucia. Jego przygnębienie spowodowane było pewną, ściśle określoną troską. Siedział więc w sterowni zamyślony, z ponurą miną i smętnie gapił się w ekrany. Wtem otworzyły się drzwi i do pomieszczenia kontroli lotu weszła Esther — lekarka pokładowa NIMBUSA. Bertram przeczuł, co to może znaczyć, ale było już za późno — w tej chwili żałował jedynie, że zapomniał zabezpieczyć wejście. Z udawaną obojętnością schylił się szybko nad instrumentami na pulpicie, usiłując dać tym do zrozumienia, że jest niesłychanie zajęty, by w ten sposób uniknąć kolejnej, niemiłej rozmowy o stanie swojego zdrowia.
— Nie powinnaś mi w tej chwili przeszkadzać — powiedział. — Jeżeli już koniecznie musisz, to przyjdź do mojej kabiny trochę później, kiedy skończę dyżur.
— Co się odwlecze, to nie uciecze — Esther wzruszyła ramionami. — Choć na dobrą sprawę możemy tak samo porozmawiać tutaj.
— No tak… — urągliwie mruknął Bertram. — Jestem tylko komendantem. Ze mną każdy może obchodzić się najpodlej, jak tylko chce…
— I czego się złościsz? Bez powodu nie przyszłabym z tobą pogadać.
— O czym? — Bertram ponownie pochylił się nad przyrządami.
— A chociażby o tym, dlaczego komendant statku ostatnio unika uparcie swojej pokładowej lekarki akurat wtedy, kiedy powinien zgłosić się do niej sam na badania okresowe.
— Przesada — mruknął Bertram.
— Taak? — zdenerwowała się Esther. — To dlaczego znajdujesz ciągle nowe wymówki? Skoro tylko gdzieś mnie zobaczysz, albo uciekasz, udając, że masz coś niesłychanie ważnego do zrobienia, albo zaczynasz z pierwszym lepszym członkiem załogi niesamowicie ożywioną dyskusję o byle jakim problemie, który przyszedł ci akurat na myśl. Wydaje mi się, że coś ukrywasz.
— Ależ tak — wpadł jej Bertram w słowo. — O tu, na piersi. Testament swojego prapradziadka — zakończył ironicznie.
— Czy z tego powodu stale chodzisz niewyspany? — ton Esther stał się łudząco podobny do tonu głosu Bertrama. — A ta troska, którą masz wypisaną na twarzy, pochodzi zapewne z tej samej przyczyny. Unikasz mnie tak dokładnie, że aż sprawdziłam nawet w regulaminie lotów, czy istnieje jakaś możliwość udzielenia ci nagany dyscyplinarnej. Niestety, nie przewidziano żadnego paragrafu opisującego taką możliwość. Widocznie zakładano z góry, że komendanci statków pod każdym względem będą dla załogi przykładem. Również i w poddawaniu się medycznemu nadzorowi…
— Ja także zaglądałem do regulaminu — odpowiedział Bertram — i wyczytałem, że zmarszczki ze zmartwienia nie są chorobą, a tym samym wcale nie masz podstawy, by usiłować zajrzeć mi do gardła.
— Bo też twoje gardło interesuje mnie najmniej ze wszystkiego.
— Nie? A co w takim razie?
Esther sięgnęła do przyniesionych ze sobą przezornie dowodów rzeczowych.
— Chcesz wiedzieć, co mnie interesuje? Więc patrz. Te wykresy i tabele są dokładnym obrazem twojej aktualnej kondycji. Bardzo marnej ostatnio kondycji komendanta Bertrama.
— Ciekawe… — mruknął mężczyzna.
— Co ciekawe?
— W jaki sposób przeprowadziłaś te badania, skoro ja wcale się im nie poddawałem…
— Bardzo prosto. Wczoraj wychodziłeś na zewnątrz statku.
— I co z tego?
— Jak ci wiadomo, aparatura skafandra prowadzi ciągły zapis prądów czynnościowych organizmu przebywającego w próżni człowieka. Przekazać ten zapis medycznym analizatorom to już najmniejszy problem — uśmiechnęła się niewinnie Esther.
Bertram spojrzał na nią krzywo i burknął:
— Czy ty czasem nie jesteś zbyt chytra? Jaką mam gwarancję, że te wykresy pochodzą z wczorajszego dnia, a nie, na przykład, sprzed paru miesięcy, kiedy przechodziłem grypę?
— Sam wiesz, że grypy nie bada się aż tak skomplikowanymi metodami — Esther nacierała na niego nieustępliwie.
Bertram poddał się, uśmiechnął się do dziewczyny przyjaźnie, potem zmarszczył brwi i w zamyśleniu powiedział:
— Esther, Dziękuję ci najserdeczniej. Zadałaś sobie sporo trudu, żeby mi pomóc, ale musisz zrozumieć, że to nie moja wina. a tej cholernej, zawiłej sytuacji. Komendant kosmicznego statku miewa czasem takie problemy, które nie dadzą się rozwiązać przy pomocy pigułek, choćby miały być one najlepsze z najlepszych. W każdym razie masz rację. Mam sporo powodów do zmartwienia i dlatego sypiam gorzej, niż zwykle.
— Może jednak będę mogła w czymś ci doradzić?
— Nie sądzę. Widzisz, sam nie wiem czemu, ale przeczuwam, że naszemu NIMBUSOWI grozi jakieś niebezpieczeństwo. Bądź co bądź lecimy w tej chwili dokładnie tym samym kursem, co dwa miesiące temu SOLARIA. Ta, która zniknęła tak bez śladu…
— Czy to wszystko?
— Nie. Martwi mnie także sytuacja wśród załogi. Ot, chociażby wzajemny stosunek Svena i Ingo. Odnoszę wrażenie, że nasza misja jest jednak o wiele trudniejsza, niż sądziliśmy na początku drogi. Powinniśmy przewidzieć tego typu zdarzenia.
— Oczywiście nie mogę wymagać od ciebie, żebyś mi się spowiadał, ale poruszyłeś problem, który i mnie interesuje. Chodzi o sprawę stosunków między członkami załogi. Jeżeli pozwolisz, zabawię się w detektywa Być może zrozumiesz wtedy, że staram się postawić swoją osobę w twojej sytuacji, co jednak wcale nie przeszkadza mi spać. A możesz wierzyć, że martwię się tak samo, jak ty. Tyle tylko, że wiem ponadto doskonale, jak ważny jest dla kosmonauty sen. O wiele ważniejszy, niż dla ludzi na Ziemi. Przecież od tego zależy gotowość do natychmiastowego działania i zdolność trafnego reagowania w decydujących sytuacjach.
— Noo, to zaczyna być ciekawe — ton głosu Bertrama ponownie stał się sarkastyczny, lecz Esther nie zrażona jego słowami ciągnęła dalej:
— Kiedy dobierano i ostatecznie kompletowano załogę do tego lotu, skorzystałeś ze swoich praw komendanta kosmolotu i sam sobie ją wybrałeś. Sam wyszukałeś wszystkich tych ludzi, nieprawdaż?
— Prawda. I co z tego? Ostatecznie jest to temat, który interesuje każdego. Nawet już nie pamiętam, ilu ludziom tłumaczyłem swój wybór jeszcze przed startem.
— A tak. Słyszałam o tym cokolwiek. Na przykład to, że i pułkownik Peerth i Urząd Bezpieczeństwa w Przestrzeni sprawdzali ułożoną przez ciebie listę. Myślę, że chodziło przede wszystkim o Svena, ale oprócz niego jeszcze kogoś Bezpieczeństwo przeoczyło.
— Kogo? Nie powiesz mi chyba…
— A jednak. Właśnie Ingo. Czy ty naprawdę wierzysz, że uda się w strefie asteroidów odnaleźć rozbitków z SOLARII? Poszukiwania zostały przecież już dawno przerwane. Skoro władze podjęły decyzję, to nie wolno nam robić czegoś takiego na własną rękę. A czy ty nie z tego właśnie powodu dobierałeś Ingo do swojej załogi?
— A gdyby nawet, to co? — Bertram zaczepnie wysunął brodę do przodu.
— To, że chyba za bardzo na nim polegasz. Oczywiście przyznaję, że Ingo jest w swoim zawodzie niezastąpiony. To już nie tylko sprawa sumienności, ale jakiegoś wyjątkowego talentu. Poza tym dwa miesiące temu jako członek załogi NUCLEONICA był najbliżej z nas wszystkich od miejsca katastrofy SOLARII. Teraz jedzie z nami rzekomo dlatego, że wyśledził jakieś tajemnicze sygnały z kosmosu, które pochodzą podobno z transsolarnych obszarów. A mnie on sam wydaje się bardziej tajemniczy, niż te sygnały.
— Mnie nie — uśmiechnął się Bertram.
— O ile wiem, wręcz domagałeś się, żeby Ingo wziął udział w naszym locie — powiedziała Esther. — Przyczyną takiego postępowania bywa zazwyczaj to, że komendant tych, których wybiera, zna szczególnie dobrze i uważa ich za osoby niezbędne przy spełniania określonych zadań. Czy tak samo było w przypadku Ingo?
— Nie. Niemalże do samego startu nie przytrafiło mi się spotkać go osobiście — wyjaśnił Bertram. — Ale rzeczywiście uważam jego obecność na statku za niesłychanie ważną dla spełnienia pewnego zadania. Sęk tylko w tym, że sam jeszcze nie bardzo wiem, jak to jego specjalne zadanie będzie wyglądało. Pytasz, co spowodowało, że wziąłem go ze sobą? Myślę, że była to po prostu intuicja…
— Co? — lekarka wyprostowała się ze zdziwienia. — Chcesz mi powiedzieć, że dobierałeś załogę kosmolotu tylko na podstawie jakichś bliżej nieokreślonych przeczuć?
— A ty? — uśmiechnął się komendant, potem dodał:
— Czy to nie intuicja podpowiedziała ci, że warto byłoby zająć się stanem mojego zdrowia? Mieć przeczucie to bardzo dobra rzecz.
— Rozczarowujesz mnie, Bertram. Komendant statku kosmicznego powinien zawsze dokładnie wiedzieć, dlaczego robi właśnie to czy tamto, albo wydaje taki, a nie inny rozkaz.
— Aha! Więc tu jest pies pogrzebany… Ty mnie po prostu nie respektujesz — mówił z przekąsem — bo to oczywiście śmieszne i niepoważne z mojej strony, że ośmielam się powoływać na przeczucia. Jakby w medycynie zupełnie nie istniało coś takiego, jak intuicja.
— Nie — obruszyła się Esther. — W medycynie zawsze decyduje rzetelna wiedza i sprawdzone fakty. Inaczej byłaby to fuszerka.
— Ciekawe — powiedział zamyślony Bertram — dlaczego jeden lekarz leczy kogoś na zapalenie płuc tak długo, aż pacjent umrze na gruźlicę, a drugi bez wahania zastosuje odpowiednie środki? Zgadzam się oczywiście z ogromną rolą nauki. Dzięki niej możemy wytwarzać coraz lepsze lekarstwa, możemy sterować genami, przedłużamy ludziom życie nawet do stu osiemdziesięciu lat — nie powiesz jednak, że Pasteur nie kierował się swego rodzaju intuicją, kiedy prowadził pierwsze badania. A to samo jest w tej chwili z poznawaniem próżni — zawsze i koniecznie trzeba się liczyć z setką niewiadomych. Komendant kosmolotu pozbawiony intuicji wart jest równie mało, co naukowiec bez fantazji.
— Wybacz. Wcale nie chciałam cię obrazić. Ale sam pomyśl, co do tej pory wynikło z tej twojej intuicji. Same troski i kłopoty. Choćby to ciągłe napięcie między Svenem a Ingo — przecież to zaczyna być nie do zniesienia. Od kilku dni Sven jest już całkowicie niezdolny do jakiejkolwiek pracy, bo święcie uwierzył, że podczas ostatniej ekspedycji Ingo, zajęty tymi tajemniczymi sygnałami, zignorował wołanie z SOLARII o pomoc. A na SOLARII była przecież Karin — przyjaciółka Svena.
— Przyjaźń przyjaźnią, a nie wolno przecież posądzać kogoś o lekceważenie cudzego życia. Ingo nie mógł zaprzepaścić szansy uratowania przyjaciółki Svena, bo prawdopodobnie wcale tej szansy nie było. Być może nikt na SOLARII nie zdołał nawet nadać żadnego sygnału, więc cóż z tego, że Ingo znajdował się wtedy w pobliżu?
— Myślę jednak…
— Problem tkwi w czym innym — przerwał jej Bertram. — Ingo rzeczywiście jest jedynym człowiekiem, który z nas wszystkich ma bodaj zielone pojęcie o tym, jak mogłoby wyglądać owo nieznane niebezpieczeństwo, które grozi nam tak samo, jak przed dwoma miesiącami groziło SOLARII. I chyba tylko on może rozpoznać je dostatecznie wcześnie.
— Nadal wydaje mi się, że całe twoje rozumowanie jest pozbawione jakichkolwiek racjonalnych podstaw — wtrąciła Esther.
— Bo nie czytałaś artykułów Ingo, zamieszczonych nie tak dawno w fachowej prasie.
— Ingo? W fachowej prasie? — Esther uśmiechnęła się z lekceważeniem. — Przecież on do tej pory umiał jedynie robić kolegom zabawne kawały. Może tym razem postanowił zrobić kawał na trochę większą skalę? O ile go znam, byłby zdolny nawet i do czegoś takiego.
— Wiesz, to się zabawnie składa — Bertram uśmiechnął się, usiłując opanować rosnący gniew. — Swojego czasu bardzo interesowałem się podobnymi problemami. Mogę nawet powiedzieć, że stałem się pod tym wzglądem dość dobrym fachowcem. Dlatego mogę zrozumieć to zagadnienie, o którym Ingo napisał.
— Zagadnienie. Od razu zagadnienie… Ciekawe, jakie?
— Chodziło mu o specyficzne warunki załamywania się niektórych rodzajów fal. Przede wszystkim tych, które są nam najsłabiej znane, czyli milimetrowych. Problem interferencji i zniekształceń częstotliwości, w powiązaniu z techniką przesyłania ich w przestrzeni transsolarnej.
— W porządku — Esther zrobiła minę świadczącą o tym, że prawie nic nie zrozumiała z tego, co przed chwilą powiedział Bertram. — Ale co z tego? Jaki dla nas pożytek?
— Mam przeczucie…
— Znowu te twoje przeczucia — jęknęła Esther.
— Nie przerywaj — zmarszczył brwi Bertram. — Mam przeczucie, że Ingo jest na tropie tajemnicy, która i dla nas może mieć ogromne znaczenie. Podejrzewam, że katastrofa SOLARII tylko wtórnie spowodowana była zderzeniem z rojem meteorów. Pierwotną przyczyną całego zajścia musiało być jakieś nieznane promieniowanie, które wpłynęło ujemnie na wydajność reaktora i zespołów napędowych, nie mówiąc już o ludzkiej psychice, jest to wprawdzie moje, jeszcze nie udowodnione, przypuszczenie, ale…
— Tak, tak, rozumiem cię doskonale — Esther ponownie przerwała mu bezceremonialnie i mówiła dalej tak, jakby nadal nie przemawiała do niej tragiczna wizja kilkunastu zrozpaczonych ludzi, uwięzionych w szczątkach kosmicznego statku. — Rozumiem twoje troski. Jesteś przecież komendantem, który nie tylko zna na pamięć przepisy, ale jest prócz tego człowiekiem obdarzonym olbrzymią intuicją — mówiła już stojąc w drzwiach gotowa do wyjścia — ale ta właśnie intuicja powinna ci także podpowiedzieć, że przede wszystkim musisz się porządnie wyspać. Wiesz, przyniosę ci doskonałe tabletki…
Bertram ponownie pochylił się nad przyrządami, wzruszając nieznacznie ramionami.
Drzwi sterowni uchyliły się, zamknęły — Ingo nie zadał sobie w pierwszej chwili nawet najmniejszego trudu, by obrócić głowę. Był za bardzo zajęty sprawdzaniem swojej nowej metody radioodbioru, opracowanej dla doświadczalnego układu.
— Przyszedłeś mnie zmienić? — zapytał tylko. — Przecież mój dyżur wcale się jeszcze nie skończył.
Odpowiedzią było jedynie nieokreślone, niewyraźne mruknięcie.
— Zawsze myślałem — Ingo mówił dalej, nie zrażony nieprzyjemnym pomrukiem — że czas w kosmosie płynie o wiele wolniej, niż na Ziemi. Ale, jak teraz widzę, tata Einstein musiał się nielicho pomylić, kiedy mówił o relatywnym wydłużaniu się czasu. Wręcz przeciwnie. Tutaj mija on szybciej, niż gdziekolwiek indziej.
Za jego plecami panowało uparte milczenie, więc Ingo przechylił na bok całe skonstruowane przez siebie urządzenie i w skupieniu podłączył końcówki dodatkowego czujnika między dwa pola odbiorcze zasilanych ze stosu bloków. Ktoś za jego plecami zaczął nerwowo chodzić z kąta w kąt. Potem odgłos kroków ścichł na chwilę.
— Zaczynam wątpić, czy w kosmosie są w ogóle jakieś gwiazdy — Ingo usiłował zażartować. — Sądząc po otrzymanych szumach, we wszechświecie zamiast wesołych słońc latają tylko gromady zwariowanych, świszczących myszy.
Kroki odezwały się znowu. Ostrożne, czujne stąpnięcia coraz bliżej fotela, w którym siedział Ingo. Mimo skupienia poczuł, że ktoś zagląda mu przez ramię, więc podniósł na sekundę wzrok, ogarnął szybkim spojrzeniem twarz stojącego za nim człowieka. Był to — jak Ingo domyślał się od początku — Sven, który przyszedł na zmianę dyżuru trochę wcześniej, aniżeli powinien.
— No, to znaczy, że mogę nareszcie pójść spokojnie spać — powiedział radiowiec. — Chciałbym jeszcze tylko po sobie posprzątać. Aha! Wszystkie istotne uwagi na temat dyżuru nagrałem na płycie magnetomolekularnej w książce pokładowej. Włącz ją, a wtedy sam zorientujesz się najlepiej.
— Zostaw ten kram w spokoju. I tak niczego ruszać ci nie będę — niechętnie mruknął Sven. Myślami był daleko od sterowni NIMBUSA. Minęły długie dwa miesiące od chwili, kiedy oficjalnie uznano wersję katastrofy SOLARII i przesłano ją do wszelkich zakątków ludzkiego kosmosu. Ale dla niego znaczyło to o wiele więcej, niż dla wszystkich innych ludzi, bo katastrofa SOLARII dla niego była przede wszystkim wypadkiem, w którym Karin poniosła śmierć. Sven nie rozumiał, nie chciał zrozumieć tego, że żaden statek z kosmicznej floty nie odebrał ani śladu radiowego wołania o pomoc. Nadal sądził, że przyczyną takiego stanu rzeczy było przede wszystkim niedbalstwo wszystkich zatrudnionych we flocie radiowców. A najbardziej — według niego — winien był radiowiec z NUCLEONICA. Ze statku, który znajdował się wtedy najbliżej miejsca katastrofy. Do niedawna Sven nie znał człowieka, który pełnił wtedy dyżur w sterowni NUCLEONICA, lecz już wtedy nienawidził go, jak nikogo we wszechświecie. Uważał go za kogoś najbardziej odpowiedzialnego za śmierć Karin. Bo przecież gdyby tamten pełnił służbę jak należy, to odebrałby jakieś wołanie o pomoc. Svenowi nie mieściło się w głowie, że cały, ogromny kosmolot mógłby ulec zagładzie w ciągu tak krótkiego czasu, że nawet na wołanie o pomoc by go nie starczyło. Więc gdyby radiowiec na NUCLEONICU… — a parę dni temu Sven dowiedział się, że tym człowiekiem był właśnie lecący z nim razem Ingo. Nikt, nikt na statku nie potrafiłby zrozumieć, ile wysiłku kosztowało Svena opanowanie się na tyle, by nie skoczyć ku Ingo z pięściami. Albo…
Sven patrzył bezmyślnie na układ na stole i nagle… Nagle narosło w nim straszliwe podejrzenie. Pochylił się, zajrzał Ingo w oczy, zapytał go przez zaciśnięte zęby:
— Ingo. Przecież wy z pewnością wiedzieliście od razu, jak to było z katastrofą SOLARII, czy tak?
Ingo udał, że nie widzi zdenerwowania Svena. Odpowiedział mu łagodnie i spokojnie:
– Że od razu zauważyliśmy, to przesada. Zgodnie z planem nawiązywaliśmy z nimi kontakt radiowy co dwadzieścia cztery godziny — tłumaczył. — Ale w ciągu ostatnich kilku dni, nim się to nieszczęście zdarzyło, załoga SOLARII meldowała się za każdym razem tylko na bardzo krótkie chwile. Nawet nie chcieli ze mną pogadać dłużej, tak jak zwykle. Odniosłem wrażenie, że tajemnicze sygnały z głębi uniwersum absorbują ich jeszcze mocniej, niż mnie. A potem…
— Co? Co było potem? — Sven rzucił pytanie zduszonym głosem, w jego oczach płonęły jakieś dziwne, nieprzyjemne ogniki. — Gadaj…
— Po kilku dniach takich suchych, oficjalnych rozmów zdarzyło się, że nie zameldowali się o umówionym czasie. Nadaremnie siedziałem przez kilkanaście godzin przy pulpicie radiostacji i nawoływałem aż do ochrypnięcia. Wołałem bezustannie, ale już nie usłyszałem odpowiedzi. Nie siedziałem wtedy sam, bo zgodnie z regulaminem po kwadransie od pierwszego nawoływania o czasie złożyłem komendantowi meldunek, a ten ogłosił alarm. Potem siedział razem ze mną w sterowni przeszukując możliwe i niemożliwe zakresy fal, ale wszędzie, dosłownie wszędzie panowała cisza, albo co najwyżej ten cholerny, przeklęty szum, który słyszysz i w tej chwili.
Godzinę później szliśmy już po trajektorii kursem zbieżnym do linii lotu SOLARII — na długo przedtem, zanim przyszedł na ten temat oficjalny rozkaz ze Sztabu Przestrzennej Floty.
— I co dalej?
— Po dziewięciu godzinach znaleźliśmy się na miejscu, w którym to wszystko musiało się zdarzyć. A potem dniami, tygodniami całymi przeszukiwaliśmy radarem oraz automatycznymi zwiadowcami bliższe i dalsze okolice punktu katastrofy. Wyniki oczywiście znasz.
— Nie wiem, czy wszystkie — Sven przymrużył oczy. — Czytałem wprawdzie prasowe doniesienia, ale… Wszędzie podaje się, co przedsięwzięto po katastrofie, celem wyjaśnienia, co tam się mogło przydarzyć, ale nigdzie nie ma ani słowa na temat tego, co robiono przed i w czasie, kiedy zginęła Karin. A przecież wszystko od tego zależy… Powiedz — Sven pochylił się jeszcze bardziej, ogniki w jego oczach zapłonęły mocniej — powiedz, co ty wtedy robiłeś. Czy takie same próby tym samym urządzeniem, co teraz? — Sven powiedział ostatnie zdanie jakoś dziwnie i niebezpiecznie cicho. Ingo poczuł nagle nieprzyjemne mrowienie na karku i potylicy. Milczał.
Sven nie ustępował.
— Jakiemu celowi służy to twoje doświadczenie?
— Mam nadzieję, że uda mi się dzięki niemu wychwycić i rozszyfrować transsolarne sygnały.
— A więc sygnały od innych cywilizacji, tak? Te, na które ludzkość poluje od dwustu co najmniej lat. A… czy odniosłeś jakikolwiek sukces? — powiedziane zostało to znowu niebezpiecznie cicho.
— I tak, i nie — odpowiedział Ingo. — Byłoby to zbyt piękne, gdyby udało się od razu. Dotychczas udało mi się jedynie otrzymać uporządkowane szumy dobiegające w okolice naszego układu z głębi galaktyki.
— Nie jest to znowu największe osiągnięcie — spojrzenie Svena stało się nieprzyjazne i ciężkie. — Zresztą nawet najwyraźniejsze sygnały nie usprawiedliwiają zajmowania się nimi na służbie akurat wtedy… Więc nadal mówisz, że nikt z SOLARII nie nadawał wezwania ratunku?
— Nie! — Ingo wstał, zamierzając odejść. — Większość kosmicznych katastrof zdarza się niesłychanie szybko i bez żadnej zapowiedzi.
– Żeby nadać sygnał zagrożenia, nie potrzeba nawet pół sekundy — warknął Sven. — Wystarczy zwyczajne naciśnięcie guzika. Sygnał SOS na statkach kosmicznych zawsze jest gotowy do natychmiastowej emisji. Włącza się automatycznie.
— O ile automaty nie zawiodą. Starczy jedno przerwane łącze…
— Wezwanie o pomoc jest nagrane na płycie magnetomolekularnej. Dopóki tylko jest zasilanie, dopóty można je równie dobrze uruchomić ręcznie.
— O ile przed przerwaniem obwodów zasilania ktoś nie straci głowy i pomyśli o naciśnięciu tego właściwego guzika.
Spojrzenie Svena stało się lodowate. Powiedział powoli, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby:
— A mnie się wydaje, że to ty, ty właśnie przegapiłeś wtedy ich sygnał SOS. Zajmowałeś się tymi swoimi przeklętymi doświadczeniami — krzyknął — bo bałeś się, że załoga SOLARII sprzątnie ci sprzed nosa sławę odkrywcy transsolarnego kodu międzycywilizacyjnego! — posunął się ku radiowcowi.
Ingo zbladł. Zarzut, który Sven wykrzyczał mu prosto w oczy był tak niesłychany i podły… Radiowiec skoczył ku Svenowi, chwycił go za skafander na piersiach, zacisnął dłonie tak mocno, że pobielały mu knykcie. Przysunął twarz do jego twarzy mówiąc cicho, gniewnie:
— Mogę zrozumieć i uszanować twój osobisty ból, ale nie pozwolę się obrażać. Gdyby nie to, że w tej katastrofie zginęła twoja przyjaciółka, dałbym ci po pysku, zamiast przypominać kilka najprostszych reguł kosmicznego alarmu. Wiesz doskonale, że każde wołanie o pomoc wysyłane jest na wszystkich zakresach i z pełną mocą nadawczą. A to oznacza podniesienie natychmiastowego alarmu na wszystkich jednostkach naszej floty, znajdujących się w promieniu jednostki astro od miejsca wysłania sygnału SOS, jeżeli tylko odbiorcy nie znajdują się w ruchu. To znaczy w ruchu w podprzestrzeni, bo konwencjonalny napęd nie przeszkadza w odbiorze wcale. Wiesz tak samo dobrze, że sygnał „Do wszystkich”, gdyby został wtedy nadany, zostałby odebrany na siedemnastu statkach, które aktualnie znajdowały się w pobliżu Jowisza. Czy miałbyś odwagę siedemnastu innych radiowców posądzić, tak jak mnie przed chwilą, o niedopełnianie służbowych obowiązków? O przemożną chęć zdobycia sławy za wszelką cenę? Komisji badającej okoliczności tego nieszczęśliwego wypadku wystarczyła pewność, że pracowałem wtedy na wszelkich zakresach z całkowicie sprawnym automatycznym wychwytem. Pamięć komputera pokładowego rejestruje wszystko, co dzieje się na statku. I o tym przecież wiesz. A może… — głos Ingo przeszedł w zduszony, ochrypły szept — może chcesz mnie posądzić o sfałszowanie pamięci komputera, choć zdajesz sobie świetnie sprawę, że to nie jest w ogóle możliwe. Ty… Nikt, nawet ja sam nie mógłbym sobie postawić żadnego zarzutu, a ty… ty… — Ingo z pogardą pchnął ogłupiałego Svena na fotel przed pulpitem.
Tamten skulił się bezradnie, objął głowę rękami, szepnął cicho:
— Ja wiem… Ale zrozum, może ona jeszcze żyje? Może ocalał choć kawałek kosmolotu, w którym ona siedzi zamknięta i daremnie czeka na ratunek? Może…
Gniew Ingo minął równie szybko, jak się pojawił. Powiedział równie cicho:
— Tak, Sven. Rozumiem. Ja również jeszcze nie straciłem nadziei…
Kosmolot przedzierał się z trudem przez strefę złomowisk między Marsem a Jowiszem. Jego głównym zadaniem było kontrolowanie szlaków rakiet towarowych i eskortowanie ich aż do obszaru objętego działaniem radioboi przestrzennej, albo kierowanie na właściwe szlaki wiodące ku planetoidom z magazynami materiałów napędowych, częściami zamiennymi oraz zapasami tlenu i żywności.
Na pokładzie panowała noc — jedynie Ingo w sterowni czuwał na kolejnym dyżurze. A ponieważ w ciągu najbliższego miesiąca nie spodziewano się przelotu jakiejkolwiek towarowej rakiety, więc mógł śmiało poświęcić się swojemu nadprogramowemu zajęciu — upartemu polowaniu na szum kosmiczny, niosący w sobie słabiutkie, transsolarne sygnały. Przepatrywał właśnie krytycznie zmontowany przed chwilą, udoskonalony układ odbiorczy sprzężony z pokładowym radioteleskopem, kiedy nagle zabłysło czerwone światło na pulpicie radiogoniometru i radaru, a cichy brzęczyk przerwał jego zamyślenie. Ingo podbiegł szybko do monitora i wpatrywał się w widmowy obraz okolicznej przestrzeni. Po chwili zauważył słaby rozbłysk promienia radaru, omiatającego co chwila cały ekran…
Wykryty przez automaty obiekt był jeszcze bardzo oddalony. Widać go było tylko jako małą, nieostrą plamkę. Był to zapewne któryś z kilkunastu tysięcy asteroidów, wypełniających strefę złomowisk. Jego kurs nie był na tyle zbieżny z trajektorią płynącego przez próżnię kosmolotu, by stanowić dla niego jakieś zagrożenie, ale Ingo na wszelki wypadek przeszedł wzdłuż i wszerz całą sterownię, systematycznie przeglądając wskaźniki na wszystkich pulpitach. Mierniki wykazywały, że stos atomowy i zespoły są w najlepszym porządku. Podobnie było z urządzeniami do regeneracji powietrza i wody, a rezerwowe układy sterownicze również sprawowały się bez zarzutu.
W tym czasie kształt obiektu rzucany na ekran radaru stał się o wiele wyraźniejszy — ku olbrzymiemu zaskoczeniu patrzącego nań człowieka obiekt stał się podobny do ogromnej cyfry — arabskiej jedynki opatrzonej mysimi uszami. Nie, to zdecydowanie nie był kształt przyzwoitego, normalnego asteroidu. Najzupełniej nie wyglądało to na samoistny twór natury. A skoro tak…
Ingo zrozumiał, że dziwny obiekt musi być tworem sztucznym. To nie ulegało żadnej wątpliwości. Co innego natomiast sprawiło, że Ingo na parę sekund zamyślił się głęboko — ten niesamowity, trochę karykaturalny kształt. Jeszcze nigdy nie widział podobnego statku. Coś takiego istnieć nie mogło — ale czy to miało znaczyć, że radar kłamie? Że pokazuje coś, czego wcale nie ma? A może…
— A może „to” ma coś wspólnego z sygnałami, które ostatnio złapałem? — pomyślał Ingo. — Jeżeli to „coś” okaże się międzygwiezdnym statkiem przestrzennym z przedstawicielami obcej, nie ludzkiej rasy na pokładzie…
Z wrażenia zaparło mu dech — dopiero po kilku długich sekundach zdołał otrząsnąć się z niebotycznego zdumienia i odrętwienia. A potem skoczył ku przyciskowi wewnętrznego alarmu, skoczył tak szybko, jakby zapalił się na nim kombinezon.
Jeszcze nie ucichły ostatnie dzwonki, a już wszyscy członkowie załogi znaleźli się na swoich stanowiskach roboczych — w strefie asteroidów podobna szybkość reakcji jest niesłychanie ważna. Częstokroć zależy od niej nie tylko życie poszczególnych ludzi, ale i istnienie całego statku.
Zadyszany komendant wpadł do sterowni, z trudem łapiąc powietrze. Sapał głośno, lecz kiedy Ingo zameldował mu o zbliżaniu się obcego statku kosmicznego, jego sapanie urwało się na dobre pół minuty. A potem wszyscy stłoczyli się przy ekranie radaru, chłonąc, niemal pożerając oczyma ten nierealny, niemożliwy kształt, zbliżający się ku ich statkowi jak kosmiczne widmo. Początkowe sceptyczne uśmieszki pogasły, kiedy wszyscy zobaczyli dokładnie zbliżający się, rosnący na ekranie statek.
Trajektorie obu kosmolotów zbiegały się pod kątem ostrym. Nawigator rzucił się ku swojemu pulpitowi. Momentalnie otworzył na pełną moc wszystkie przepusty zasilania komunikatorów i wołał na wszelkich możliwych zakresach i długościach fal:
— Pozdrawiamy was, przybysze z daleka. Cieszymy się bardzo ze spotkania z wami, ale zboczcie ze swego kursu! Zmieńcie trajektorię lotu!
Bertram chwycił go za kryzę skafandra, szarpnął, wgniótł w fotel.
— Wszyscy na miejsca! — rozkazał. — Przypiąć się pasami! A ty się nie wygłupiaj — zwrócił się do nawigatora. — Przecież to bezsens. Skoro tam lecą obce istoty, to i tak zapewne nie są w stanie zrozumieć tego, co wykrzykujesz. A w każdym razie na pewno nie od pierwszej sekundy po spotkaniu. Czy sądzisz, że sygnały akustyczne, którymi modulujesz falę nośną radiostacji, są jedynym sposobem porozumiewania się istot rozumnych we wszechświecie?
— Racja — pomyślał Ingo. — Równie dobrze te istoty mogą porozumiewać się na przykład zmianą koloru, albo diabli wiedzą, czym jeszcze. Tylko dlaczego w takim razie wysyłały w przestrzeń sygnały o sekwencjach uchwytnych dla ludzkiego ucha?
— Ustal, czy dają jakikolwiek znak życia — rozkazał mu Bertram. — Postaraj się to zrobić maksymalnie szybko.
— W porządku, komendancie. Ciekawi mnie tylko, jak poznać dawane przez nich znaki życia? — Ingo patrzył przez chwilę bezradnie.
— Na początek postaraj się ustalić, czy oni, tak samo jak my ich, namierzają nasz statek radarem.
Ingo kręcił dłuższą chwilę wszystkimi pokrętłami na swoim pulpicie — skracał i wydłużał zakresy, uaktywniał anteny, zmieniał ich rozpiętość, dobierał wszystkie możliwe kąty ich ustawienia — potem spojrzał na komendanta i mruknął:
— Nic. Nic najzupełniej… A w każdym razie nic, co można by rozpoznać przy pomocy naszej techniki nawet wszystkimi dostępnymi nam metodami.
— Mogą przecież lecieć w stanie hibernacji — odezwała się Esther.
— Bzdura — mruknął Bertram. — Nawet gdyby było tak, jak mówisz, to muszą działać wszystkie automaty ustalające położenie statku w przestrzeni i jego odległość od najbliższych ciał niebieskich. Z naszego punktu widzenia to cud, że jeszcze nie mają dziury na wylot w kadłubie. Ale to tylko z naszego punktu widzenia. I z naszego punktu widzenia powinniśmy zrobić wszystko, żeby uchronić ich przed kolizją tu — w patrolowanym przez nas sektorze strefy planetarnego złomu.
— Sądzę — powiedział Ingo półgłosem — że oni są, mimo pozornego bezwładu, najzupełniej zdolni do samodzielnego manewrowania…
— A ja… — wtrącił się nawigator — myślę, że oni milczą tylko dlatego, że knują jakiś podstęp…
Bertram i Ingo spojrzeli na niego jednocześnie w tej samej chwili, w której nawigator obracał właśnie swój fotel i przełączał sprzężone z miotaczem potężne reflektory na ręczną obsługę. Przed jego twarzą zapalały się jedna po drugiej jadowicie zielone kontrolki pełnej gotowości bojowej wszystkich podzespołów burtowych i dziobowych miotaczy — wyglądało to jak przebiegający przez pulpit jaskrawozielony błysk.
— Sven… — z odcieniem nagany w głosie powiedział Bertram. Nawigator nie odpowiadał, pochłonięty naprowadzaniem celownika na tamten obcy, milczący nieprzyjaźnie kształt. Człowiek siedział w fotelu skulony czujnie, przyczajony jak rozwścieczony tygrys. Mrużył oczy, szukając palcami przycisków na pulpicie sterowania zespołem miotaczy. A kiedy już podobna do uszatej kreski bryła znalazła się dokładnie w centrum krzyża podziałki, dłonie Svena spoczęły — w każdej chwili gotowe — na dźwigniach spustowych. Wydawało się, że szarpnie je za chwilę, uwolni z dysz miotaczy obłoki rozżarzonej plazmy, skieruje je ku obcemu statkowi. Bertram i Ingo jednocześnie odpięli pasy, wstali, cicho podeszli ku wpatrzonemu w przyrządy Svenowi, a potem schwycili go mocno za przeguby, oderwali jego dłonie od spustu. Sven szarpnął się, ale było już za późno — Ingo odpiął pasy na jego piersi i obaj mężczyźni wspólnie wyciągnęli broniącego się zaciekle nawigatora z jego fotela.
— Nie waż się — mruknął Bertram groźnie. — Tego tylko brakowało, żebyś ściągnął nam nieszczęście na głowę. Zabrałem cię ze sobą, żeby dać ci szansę znalezienia Karin, a nie po to, żebyś sobie postrzelał. A gdyby to nie był obcy kosmolot, lecz szczątki SOLARII, strzelałbyś także? Przecież te dziwne uszy na przykład mogą z bliska okazać się rozerwanymi blachami poszycia. No? — potrząsnął nim mocno.
Sven spojrzał przytomniej, zapytał nieufnie:
— SOLARIA? Szczątki? Ależ tak, tak! Bertram! Powiedz…
— Na razie sam nic nie wiem. Uspokój się teraz, poproś Esther, żeby dała ci jakiś zastrzyk.
Sven już zupełnie potulnie usiadł na fotelu pod ścianą, zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie, jakby usiłował przeniknąć wzrokiem czarną przestrzeń za pancernymi ścianami kosmolotu.
Ingo wrócił na swój fotel i usiadł machinalnie, lecz nie usiłował już odnaleźć na skalach przyrządów jakichkolwiek śladów radiowej aktywności sunącego obok nich obiektu. Jakieś niejasne podejrzenie zaczęło drążyć jego mózg coraz głębiej.
— Czyżby… — pomyślał — ten uregulowany szum, który od dwóch miesięcy słyszę z głośnika, miał być rozpaczliwym wołaniem o pomoc rozbitków z SOLARII? Ale ten dziwny kształt? Zaraz, zaraz… A gdyby to rzeczywiście były resztki sterowni, ta długa kreska. Ale skąd te uszy? Chyba… chyba że byłyby to szczątki gondol mieszkalnych zgniecione, zdeformowane jakimś potężnym wybuchem…
Zacinając się ze zdenerwowania i podniecenia podzielił się z Bertramem swoimi podejrzeniami. Komendant pomyślał chwilę, potem przywołał do siebie Ombo i Norberta, wydał im kilka krótkich, precyzyjnych rozkazów. Mężczyźni skinęli głowami, wybiegli ze sterowni, by już po minucie zameldować z pokładu zwiadowczej rakietki swoją gotowość do startu.
Sven z wyrzutem spojrzał na komendanta — uważał się za najbardziej uprawnionego do tego właśnie lotu. W tej chwili wierzył już najmocniej ze wszystkich, że nareszcie napotkali na swej drodze wrak SOLARII i słabo mu się robiło na myśl, że jeszcze przed chwilą mógł zniszczyć go jednym, nie przemyślanym ruchem dłoni. Esther zauważyła, jak bezsilnie zaciskał i rozwierał pięści. Podeszła ku niemu mówiąc:
— Wiem, co teraz czujesz, Sven. Ale musisz zrozumieć, że Bertram nie może w takiej sytuacji wysłać na zwiady kogoś, kto reagowałby na wszystko, co zobaczy, równie subiektywnie, jak ty w tej chwili.
Bertram spojrzał na Esther i z wdzięcznością skinął jej głową. W tym wypadku miała najzupełniejszą rację. Przecież nadal nie było wiadomo, czy tamten obiekt jest wrakiem SOLARII, czy statkiem obcych. Najchętniej skierowałby ku niemu cały kosmolot — trwałoby to przecież o wiele krócej, niż konwencjonalne rozpoznanie rakietą zwiadowczą, ale nie miał prawa narażać pozostałych członków załogi. Gdyby to mimo wszystko był statek przestrzenny z innego układu słonecznego i gdyby lecące nim istoty choć przez moment poczuły się zagrożone zbliżaniem dużego pojazdu…
Podobne zdanie wyraził głośno również jeden z zebranych w sterowni inżynierów.
Tymczasem z głośnika radiostacji padł pierwszy meldunek:
— Halo! Uwaga NIMBUS! Osiągnęliśmy połowę dystansu. Do tej pory widzimy na naszym radarze jedynie martwy cień. Na razie żadnych szczegółów…
— Robi wrażenie raczej nieforemnego.
— Kontury zmieniają się nieznacznie. Wygląda to tak. jakby obiekt chwiał się i zataczał. Być może rzeczywiście jest to jakiś zdezelowany wrak.
Sven zerwał się ze swego fotela na równe nogi.
— Wrak? — zapytał ochryple i sam sobie po sekundzie odpowiedział — na pewno wrak. Wrak! Ja muszę… Muszę tam natychmiast lecieć! Rozumiecie!? — upadł, podniósł się znowu, na drżących nogach stanął tuż za fotelem Bertrama, wpatrując się ponad jego głową w panoramiczny ekran.
Stateczek zwiadowczy manewrował zwinnie. Po chwili z głośnika dobiegł kolejny meldunek Ombo:
— Dystans maleje do pięciuset metrów. Włączam reflektory.
Dwie maleńkie gwiazdki zabłysły w oddali. A potem z radiostacji zaczęły dobiegać zmieszane, dopełniające się głosy:
— Pogięte, pozrywane wręgi.
— Poszarpane płyty pancerne poskręcane jak kartki papieru.
— Urwane kable.
— Potrzaskane, rozdęte rury.
— Wrak nie ma dzioba i rufy. Miejsce, gdzie powinny być zespoły napędowe wygląda na odtopione.
— Promieniowanie minimalnie powyżej normy.
— Ingo miał rację. Te „uszy” to rzeczywiście szczątki rozwalonych gondol mieszkalnych…
Nora pobladła i szepnęła bezdźwięcznie;
— Tam już nikt nie żyje…
Sven skoczył ku niej, jak ukłuty igłą.
— Dlaczego tak sądzisz!? — krzyknął. — Przecież to już niejeden raz zdarzało się tak, że ludzie potrafili przetrwać w jeszcze gorszych warunkach. Przecież zapasy żywności, tlenu i wody są na każdym kosmolocie obliczone na kilka lat…
— Nie, Sven — powiedział łagodnie jeden z inżynierów. — Coś takiego zdarzyło się jedynie na kilku stacjach kosmicznych, ale nie w wypadku katastrofy statku. Bardzo mi przykro, ale nie znam tak szczęśliwego przypadku w całej historii dalekich lotów.
Bertram pochylił się nad mikrofonem:
— Halo, Ombo i Norbert! Rozejrzyjcie się uważnie, czy nie widać gdzieś na kadłubie nazwy statku. Powinna być wypisana na osłonach…
— Tutaj nie ma osłon — głos Norberta był nie wiadomo czemu przyciszony — wygląda, jakby ktoś wyłuskał sterownię z resztek kadłuba. Ale postaramy się dostać do środka i może wtedy dowiemy się czegoś o załodze. W gondolach na pewno nie ocalał nikt — są tak porozrywane i zmiażdżone… Uwaga! Zbliżamy się do centralnej części wraku. Proszę o pozwolenie wyjścia w przestrzeń, celem dokonania dokładnych oględzin.
— Zezwalam — powiedział Bertram — ale oczywiście przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności. W razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa ratować się za wszelką ceną i natychmiast wracać.
Do następnego meldunku upłynęło kilkanaście długich minut. Ludzie zebrani w sterowni NIMBUSA denerwowali się coraz bardziej i nagle…
… z głośnika pokładowej radiostacji padło głośno:
— Uwaga, NIMBUS! Halo! To jest… — głos urwał się nieoczekiwanie, jakby mówiącemu raptownie zabrakło tchu.
— Halo, RZ2! RZ2! Odezwijcie się! RZ! Co tam się stało, u licha!? — pieklił się rozgorączkowany Bertram.
I nagle z radia popłynął czyjś obcy, słaby głos… Ludzie na NIMBUSIE spojrzeli po sobie zdezorientowani, tylko Sven skoczył ku radiostacji, sięgnął nad ramieniem Ingo, przekręcił pokrętło wzmocnienia w prawo aż do oporu. Słowa zabrzmiały ponownie i teraz już wszyscy poznali zachrypnięty z wyczerpania głos Karin:
— Nareszcie… Doczekaliśmy się was przecież nareszcie…
Kilka godzin później cała załoga SOLARII znalazła się na pokładzie NIMBUSA. Ingo cieszył się ze wszystkich najszczerzej, ale było przecież coś, co trochę zepsuło mu humor. Była to świadomość, że jednak nie odkrył swoich transsolarnych sygnałów, okazały się one bowiem tylko próbami porozumienia, uparcie ponawianymi przez rozbitków. Tajemniczy uregulowany szum okazał się głosem potrzaskanej, rozregulowanej radiostacji SOLARII, zasilanej z rezerwowych ogniw. Nic dziwnego, że nie można ich było zrozumieć. I jedynie Tarkon domyślił się jego zmartwienia. Sięgnął w zanadrze skafandra i podał Ingo małą paczuszkę.
— Co to jest? — Ingo usiłował wyczuć palcami zawartość paczki, ale gruby płat plastyku udaremniał jego wysiłki.
— To? — uśmiechnął się Tarkon. — Taki drobiazg…
— Ale co? — nalegał zaciekawiony radiowiec.
— Mówię ci, że drobiazg. Tuż przed katastrofą udało nam się nagrać bardzo interesujące sygnały…