Na stacji Nova Orbit pozostały jedynie załogi rezerwowe — resztę mieszkańców niedawno ewakuowano…
Każdego roku w sierpniu, przez całe trzy tygodnie potężny strumień meteorów o szerokości grubo ponad trzydzieści milionów kilometrów bombardował Ziemię i Księżyc gęstym gradem olbrzymich kamieni, które — niczym fajerwerki — znaczyły swoją drogę rozbłyskami ogni w atmosferycznych osłonach wszystkich planet. Ludzie najczęściej nie zauważali ich — nawet nie podnosili głów, kiedy na firmamencie zapalała się i… gasła niebawem bezgłośnie nowa, blada iskierka. Bądź co bądź byli już przecież przyzwyczajeni do tych — rzucanych przez kosmos — pocisków, które i tak spalały się najczęściej bez reszty w ochronnym, atmosferycznym płaszczu planety, nie czyniąc im nawet najmniejszej szkody. A ponadto w czasie dnia bombardowanie było tak niewidoczne — nikomu nie chciałoby się wypatrywać na jasnym niebie nikłych rozbłysków. W nocy natomiast ludzie albo spali sobie spokojnie, albo beztrosko spędzali miłe chwile.
U podstawy powietrznego oceanu Ziemi o wiele częściej, niż meteory, zapalały się iskierki ludzkiego myślenia. Pozostawiały po sobie genialne wynalazki i wspaniałe czyny, ale także ból i czyjeś niepowodzenia w gęstej, skomplikowanej sieci międzyludzkich stosunków…
Na spadające na Ziemię gwiazdy spoglądali jedynie starzy astronomowie i młodziutcy zakochani. Lecz w kosmosie wyglądało to zupełnie inaczej…
Nie tylko na Nova Orbit pozostały załogi alarmowe — podobnie działo się na wielu, wielu kosmicznych stacjach. A teraz zablokowano wszystkie okołoziemskie szlaki komunikacyjne ku nim wiodące i nawet na Księżycu lądowały obecnie tylko automatyczne rakietki towarowe, pokonujące strumienie meteorów po to, by dostarczyć ludziom najniezbędniejsze zaopatrzenie.
Potoki głazów nie były aż tak gęste i potężne, by mogły rozbijać całe stacje i rakiety kosmiczne — w dotychczasowej historii pozaziemskich podróży nie zdarzyło się jeszcze, aby jakiś większy meteor trafił bezpośrednio w którąś z nich. Tak więc ewakuacja załóg stacji kosmicznych znajdujących się w pobliżu Ziemi była jedynie przedsięwzięciem wynikłym z troski o bezpieczeństwo kosmonautów. Bowiem właśnie maksymalne bezpieczeństwo ludzi było najwyższą dominantą we wszelkich międzyplanetarnych podróżach.
Nieznanemu radioamatorowi na Ziemi, który zarejestrował początek tej historii, zazwyczaj nie chciało się w najpiękniejsze sierpniowe noce przesiadywać przy aparaturze tylko po to, by sobie posłuchać radiowych rozmów Ziemi i kosmosu. A zdarzyło się to właśnie pod koniec sierpnia, kiedy noce są tak ciepłe i roziskrzone od gwiazd.
Radioamator zamierzał wyjść za chwilę ze swojej kabiny — jego dłoń zbliżała się już do maleńkiego wyłącznika na płycie czołowej radiostacji, kiedy nagle usłyszał coś, co na nowo rozbudziło jego zainteresowanie kosmonamiarem. Bo oto w eterze niespodziewanie zaczęły się krzyżować niespokojne, chaotyczne meldunki i polecenia — pospieszne, radiowe słowa świadczące, że gdzieś w kosmosie zaszła jakaś krytyczna, przykra sytuacja…
Manipulując delikatnie miniaturowymi gałkami radioamator wyciszył piekielne świsty i trzaski, potem nerwowo sięgnął po brulion i ołówek. Zamarł — jego spojrzenie przebiło ściany pomieszczenia, gałki oczne znieruchomiały, jakby człowiek wytężał wzrok, usiłując sięgnąć nim aż w głąb czarnej, mroźnej przestrzeni. Jego palce — poruszające się bez kontroli spojrzenia — rozpoczęły zapisywanie pierwszych słów: „Na podstawie przypadkowo przechwyconych sygnałów mogę stwierdzić, że na stacji kosmicznej Nova Orbit wydarzyła się bardzo ciekawa, choć może dosyć typowa historia, związana z podjęciem trudnej decyzji przez młodego, świeżo „upieczonego” kapitana okołoziemskiej żeglugi. Decyzje i wydarzenia takie są stosunkowo częste, a jednak nikt do tej pory nie poświęcał im nigdy należytej uwagi. Powinniśmy chyba… ale uwaga! Uwaga! Notuję fragmenty:
— Mars do Ziemi! Mars do Ziemi! Całkowita awaria urządzeń do odzyskiwania wody! Potrzebna natychmiastowa pomoc! Po…
— Mówi Kosmoport Centralny Luna Gor do Sztabu Operacyjnego Floty Międzygwiezdnej! Odebrano sygnały ze stacji Mars8. Proszą o pomoc. Wyślijcie natychmiast rakietę towarową ze zdublowanym kompletem urządzeń do regeneracji wody!
— Sztab Operacyjny do Luna Gor! Sztab Operacyjny do Luna Gor! Przygotujcie holownik kosmiczny HERKULES do lotu na Marsa! Trzy towarówki z regeneratorami już do was lecą.
— Mars8 do Ziemi! Halo, Ziemia! Halo Luna Gor! Tu Mars8! Mars8 wzywa pomocy!!! Zbiorniki i hydrofory rozbite przez meteoryt. Zapasy wody zaledwie na niecałe sto dni!
— Sztab Operacyjny Floty Międzygwiezdnej DO WSZYSTKICH! CQ…! CQ…! CQ…! Uwaga! Gwałtowne nasilenie strumienia meteorów! Stały wzrost zagrożenia meteo na okres około trzech tygodni!
— Ośrodek Kontroli Lotów do całej Floty Międzygwiezdnej! Uwaga! Tu Ośrodek Kontroli Lotów do wszystkich jednostek Floty Międzygwiezdnej! UWAGA! W ciągu najbliższych godzin CAŁKOWICIE wstrzymać ruch przestrzenny na liniach okołoziemskich. Od godziny Zero dziś w nocy wszystkie stacje na planetach zobowiązuje się do bezwarunkowego przestrzegania przepisów bezpieczeństwa na cały czas wzrostu zagrożenia meteo! Powtarzam: od godziny Zero czasu uniwersalnego…
— Centralny Kosmoport Luna Gor do Sztabu Operacyjnego Floty Międzygwiezdnej! Uwaga! Holownik HERKULES gotowy do startu, ale załoga przechodzi kwarantannę. Prawie wszyscy chorzy od dwóch tygodni na nieznaną chorobę. Potrzeba kosmonautów!
— Ośrodek Kontroli Lotów do Luna Gor! Ośrodek Kontroli do Luna Gor! Musicie wysłać HERKULESA na wysokość stacji przestrzennej Nova Orbit. Tam nastąpi wymiana załogi!
— Stacja Przestrzenna Nova Orbit do Sztabu Operacyjnego! Tu SP178 do Sztabu Operacyjnego! Wszystkie orbity parkingowe wolne, gotowe na przyjęcie HERKULESA. Załoga zastępcza skompletowana z trudem. Brak ludzi! Ostatnia tura dotrze do nas za około czterdzieści minut. Wychwyciliśmy już wiązkę kierunkową HERKULESA. Wszystko w normie.
— HERKULES do Ośrodka Kontroli! Kończymy pierwszy etap zadanego planu. Dotarliśmy do Nova Orbit, wchodzimy w korytarz parkowania. Kiedy wymiana załogi!?
— Mówi SP178 do Promu Księżycowego na okołoziemskiej orbicie. Tu Nova Orbit! Uwaga podróżni! Prosimy wszystkich o maksymalnie szybkie przechodzenie przez śluzę B do przygotowanego szybowca warstwowego. Uwaga! Uwaga! Podajemy pilny komunikat: „Pasażer numer siedemnaście, kapitan Frank Ortega proszony jest o zgłoszenie się do szefa stacji”. Powtarzam: „Pilne zadanie dla kapitana Franka Ortegi. Proszą po wyjściu z promu natychmiast wsiąść do windy ramieniowej numer dwadzieścia jeden…”
Frank Ortega podniósł powoli wzrok, potem zatrzymał się zdziwiony, słysząc swoje nazwisko huczące ze wszystkich głośników. To zaczynało mu się nie podobać…
— Przecież dali mi wreszcie ten należny od dawna urlop, którego żądałem. Musieli przecież… A teraz — choćby się waliło i paliło, to i tak nikt nie przeszkodzi mi go wykorzystać. Więc czego, u licha, dowództwo może jeszcze ode mnie chcieć? — pomyślał gniewnie, kierując się ku wskazanej windzie.
Frank przebywał w kosmosie od dobrych paru lat — aktualnie skończył swój pierwszy lot w roli kapitana kosmolotu — a teraz, kiedy już zaczynał cieszyć się z dobrze zasłużonego urlopu… Od dawna już nie mógł doczekać się chwili, kiedy znowu zobaczy z bliska staruszkę Ziemię. Gdyby teraz z powodu jakiegoś widzimisię któregoś bałwanabiurokraty przepuścił połączenie, utknąłby na Nova Orbit do końca zaostrzonego alarmu meteo. Całe trzy tygodnie…
Nie interesowało go zbytnio, czego Peerth może od niego chcieć, wolał jednak jak najszybciej spełnić polecenie, żeby możliwie prędko powrócić na swoje zarezerwowane miejsce w szybowcu warstwowym, zanim ten wystartuje do lotu na Ziemię, wyrzucony z piasty stacji. Ściskając pod pachą swoją niewielką torbę podróżną energicznie kroczył w stronę windy. O ile oczywiście jego wędrówkę można było nazwać marszem.
Przysysająca buty wykładzina na podłodze w obrębie całej piasty utrudniała szybkie poruszanie się, cmokając (zawsze do tej pory uważał to cmokanie za niesłychanie śmieszne) denerwująco, kiedy mozolnie odrywał od niej podeszwy niezgrabnych kosmicznych buciorów. I wtedy właśnie zobaczył idącego z przeciwka robota…
— Phi, przysłali mi nawet „honorową” eskortę — pomyślał na pół gniewnie, na poły szyderczo. — Ostatecznie kogo tu obchodzi, że po pięciu latach, spędzonych bez najmniejszej przerwy w kosmosie, jakiś tam Frank Ortega może nie mieć najmniejszej ochoty na tego rodzaju towarzystwo?
Robot zatrzymał się dwa metry przed człowiekiem.
— Kapitan Frank Ortega?
— Przecież nie duch święty.
Robot z uporem ponowił pytanie:
— Kapitan Frank Ortega?
— Tak — burknął Frank gniewnie.
— Mam polecenie zaprowadzić pana do pułkownika Peertha — robot powiedział to usłużnie, głosem pożyczonym od człowieka, który programował wszystkie jego przyszłe czynności.
— Nie trzeba. Sam do niego trafię — Ortega spróbował odprawić robota.
— Mam polecenie zaprowadzić pana do pułkownika Peertha — z martwym uporem powtórzył robot, dorzucając tym samym tonem: — Muszę panu towarzyszyć, bo takie są przepisy bezpieczeństwa podczas trwania strumienia meteorów.
Frank zrezygnował — jeszcze żaden człowiek na świecie nie wygrał sporu z robotem. Robota można wyłączyć, można go w razie ostateczności zniszczyć, ale nie — przekonać.
Milcząc weszli razem do windy ramieniowej, drzwi zamknęły się za nimi z cichym świstem. Robot zamarł pod ścianką, opuścił oba wizjery w geście — nieoczekiwanie ludzkiej — skromności. Winda pomknęła w dół, w kierunku zewnętrznego pierścienia obwodnicy stacji…
Ortega obrócił głowę ku robotowi, przyjrzał mu się z leniwym zainteresowaniem — dotychczas pracował z automatami skonstruowanymi jeszcze przed jego odlotem z Ziemi. Teraz dostrzegł, że budowa robotów — w ciągu zaledwie paru lat — znowu została udoskonalona. Lecz nie to ciekawiło go w tej chwili najbardziej. Zapytał półgłosem:
— Mówiłeś o zaostrzonych przepisach bezpieczeństwa na okres spotkania ze strumieniem meteorów. Na czym polega zmiana?
— Od dnia dzisiejszego każdy kosmonauta przebywający w obrębie i poza granicami stacji będzie strzeżony przez jednego robota. Przez całą dobę w ciągu tych trzech tygodni. Dotyczy to bez wyjątku wszystkich.
— Peertha też?
— Pułkownik Peerth jest człowiekiem.
— Dobra, dobra. Na ten temat pogadamy, jak będę wracał. Gadaj, co dalej z tymi obostrzeniami regulaminu…
— Zgodnie z przepisami o podwyższeniu stanu bezpieczeństwa na czas zagrożenia meteo, większość załogi wkrótce opuści stację. Służbę trzymać będzie tylko załoga specjalna, która wydaje polecenia wszystkim robotom za pośrednictwem pokładowego komputera.
— Jak dobrze, że mnie to już nie dotyczy… — pomyślał zadowolony Ortega. — Za parę chwil wsiadam do szybowca i wracam na Ziemię, chyba że… — aż się tej myśli przestraszył — że chcą mi zlecić służbę na tej cholernej stacji. Ale nie, nie mogą przecież… — pocieszał sam siebie. Potem spojrzał na robota z nieoczekiwaną złością — dosyć miał już tych mechanicznych dusz naokoło. W ostatniej chwili powstrzymał się od mruknięcia paru słów na temat nowoczesnych kajdan, które same łażą za człowiekiem. Nie dlatego, że mogłoby to robota obrazić — uczucia urażonej godności osobistej nie programuje się nawet najnowocześniejszym robotom — lecz dlatego, że nie wiedział, kto z nim za pośrednictwem tego głupiego androida rozmawia.
— Uwaga! — ostrzegł go nagle robot tonem przewodnika dla zabłąkanych z Ziemi niedzielnych kosmonautów. — Od tej chwili waga pańskiego ciała zaczyna wzrastać, bowiem zbliżamy się do zewnętrznego pierścienia obwodnicy stacji, gdzie siła odśrodkowa zastępuje zbyt słabe w tej odległości od Ziemi pole grawitacyjne. W ten prosty sposób waga pańskiego ciała powróci do poziomu mniej więcej normalnego…
— Dość! — wrzasnął nagle rozzłoszczony Frank. — Tego już trochę za wiele! Nie jestem turystą, żeby trzeba mi było tłumaczyć to, o czym wie każde dziecko!
— Przepraszam pana, ale tak zostałem pierwotnie zaprogramowany i tylko na czas trwania alarmu meteo dołączono mi do pamięci nowe instrukcje. Stacja Nova Orbit jest miejscem przesiadki w cywilnej komunikacji na Księżyc, dlatego niemal bez przerwy znajduje się tu bardzo wielu kosmicznych nowicjuszy. A ja muszę udzielać im tego typu wskazówek, gdyż tę płynną, ale bardzo szybko zachodzącą zmianę ciężaru swojego ciała wiążą z uczuciem upadku, a tym samym wpadają w panikę.
— Skończże wreszcie — zrezygnowany Ortega odepchnął metalowe ramię, podające mu folder ze stereofotografiami okolicznej przestrzeni — i powiedz, jak daleko jeszcze do kwatery pułkownika?
— Jesteśmy już prawie na miejscu. Do pierścienia zewnętrznej obwodnicy pozostało trzydzieści metrów. Za chwilę winda rozpocznie hamowanie. A po wyjściu trzeba będzie skręcić w czwarte drzwi na prawo — nareszcie względnie rzeczowo poinformował kapitana przewodnik.
Od tej chwili robot zamilkł i szedł spokojnie w pewnym odstępie za kosmonautą — w pustym korytarzu jak echo rozlegał się łomot jego ciężkich stóp.
Odzwyczajony od swej normalnej wagi Frank Ortega szedł trochę niepewnie, stąpając równie ciężko, jak robot, choć przed chwilą w windzie z uczuciem ulgi przywitał powrót grawitacji.
Skręcili teraz w długi, dosyć mroczny, sklepiony wysoko korytarz głównego pokładu zewnętrznego pierścienia stacji — załamanie konstrukcji w kształcie koła w miejscu, gdzie korytarz skręcił w prawo, dawało złudzenie wejścia w kolejowy tunel…
Po paru sekundach Ortega zastukał mocno we wskazane mu przez robota drzwi przedpokoju, wiodącego do gabinetu kierownika stacji. Otworzyła mu młoda, uśmiechnięta kobieta.
— Halo, Frank! Bardzo dobrze, że nareszcie jesteś. Peerth nie może się ciebie doczekać — powiedziała i uśmiechnęła się jeszcze raz. Na jej twarzy widać było niekłamaną radość z tego spotkania.
— Sybill!? — ucieszył się Ortega. — Ty także jesteś na orbicie? Od kiedy? — zaskoczonemu Frankowi głos na chwilę odmówił posłuszeństwa tak, że ostatnie słowa mężczyzna wyszeptał nieoczekiwanie cicho. Nie śniło mu się nawet, że mógłby ją — właśnie ją — tutaj napotkać…
Sybill początkowo należała do załogi SYRIUSZA, którym Ortega dowodził obecnie i na którym swojego czasu zaczynał służbę jako młodszy oficer nawigacyjny. Przed trzema laty Sybill — tuż przed startem — uległa wypadkowi przy zbyt forsownym treningu. Oczywiście na jej miejsce wzięto dublerkę.
— Sybill… Jaka szkoda, że do Saturna musieliśmy polecieć bez ciebie! — powiedział, ściskając serdecznie jej szczupłą, lecz niespodziewanie mocną dłoń.
— A myślisz, że ja tego wcale nie żałowałam? Na szczęście okazało się, że służba na stacji orbitalnej też może być niesłychanie ciekawa. Zaczęłam pracować tutaj w dwa miesiące po twoim odlocie. A co u ciebie? Wróciłeś, jak widzę cały i w doskonałej formie…
— Nooo, mieliśmy podczas wyprawy kilka zdecydowanie niewesołych sytuacji, ale ogólnie biorąc wszystko skończyło się szczęśliwie. Na przykład ta historia z Wohlthamem Klaasfeldem… Słyszałaś coś o tym?
— Nic a nic…
— Wohltham odkrył w jakimś zapadłym kącie jednego z pierścieni Saturna starą, zapomnianą już od niesłychanie dawna kolonię robotów jeszcze z początkowego stadium wszystkich lotów. Straszliwie przedpotopowe typy. Pozostawione na tak długo same sobie bez możliwości wykonywania zaprogramowanych zadań badawczych stały się — nie uwierzysz — agresywne. Po prostu rozpad funkcji, tak jak u nas skleroza. Niewiele brakowało, a biedny Wohltham stałby się ich pierwszą ofiarą. Otóż… — Frank rozgadał się nieoczekiwanie, zapomniał bez reszty o odlatującym niebawem warstwowcu i o czekającym na niego Peerthu. Nie zapomniała natomiast Sybili, przerwała mu:
— Przepraszam, Frank… Mam nadzieję, że później dowiem się od ciebie wiele więcej o tym waszym locie, ale teraz jest już najwyższy czas, żebyś zameldował się u pułkownika Aleksandra…
— Jakiego znowu Aleksandra!?
— U Peertha. To jego imię — Sybill poprowadziła Ortegę przez niewielki sekretariat — czeka na ciebie cały czas…
Tuż przed drzwiami gabinetu dziewczyna podeszła do kapitana, omijając zwinnie sunącego za nimi androida.
— Frank… Gratuluję ci serdecznie tego pierwszego, samodzielnego lotu. I cieszę się, bardzo się cieszę, że wróciłeś szczęśliwie.
Frank lekko skinął głową uśmiechając się do Sybill i bez pukania wszedł do służbowego pokoju pułkownika Peertha. Za nim, jak uparty cień, podążył stalowy „anioł stróż”.
Pokoik był nieduży. W środku biurko, trzy fotele i pulpit sterowniczy stacji, za którym siedział pułkownik Aleksander Peerth.
— A, jest pan nareszcie, kapitanie Ortega. To dobrze. To bardzo dobrze… — pułkownik zrobił króciuteńką pauzę, potem podjął dalej:
— Jest pan jedynym kapitanem statku kosmicznego, który w tym momencie jest uchwytny dla Sztabu Operacyjnego. A w związku z tym jest pan zarazem człowiekiem, na którego cały Sztab bardzo liczy…
— Nie wiem, dlaczego, panie pułkowniku…
— Słyszał pan zapewne o awarii na Marsie? Na pewno doskonale zdaje pan sobie sprawę, czym to grozi naszym, przebywającym w uszkodzonej stacji, badaczom. Dlatego Sztab Operacyjny Floty Międzygwiezdnej występuje do pana za moim pośrednictwem z prośbą o przejęcie dowodzenia HER.KULESEM i dostarczenie na Marsa regeneratora wody i innych niezbędnych, rezerwowych urządzeń. Aha! Uprzedzam z góry, że będzie to bardzo trudny lot… Oczywiście ostateczna decyzja należy do pana, kapitanie Ortega. Ryzyko — proszę to wziąć pod uwagę — jest w tej chwili kilkakrotnie większe, niż przy zwykłych lotach międzyplanetarnych. I niech pan wybaczy, że wzywamy pana w tej właśnie chwili, ale sam pan przecież rozumie — sytuacja… Po pańskim powrocie na Ziemię ani pan, ani żaden inny kapitan nie byłby tak szybko do dyspozycji dowództwa floty.
— Ja też tak sądzę — mruknął zamyślony głęboko Ortega.
Nie zastanawiał się zbyt długo. Powiedział:
— Panie pułkowniku. Zapomnijmy na chwilę, że należy mi się urlop po tak długim pobycie w kosmosie. Choć jest to oczywiście moment, w którym człowiek bohatersko rezygnujący z oczekujących go na Ziemi rozkoszy ma wszelkie szanse stać się człowiekiem sławnym. Mnie osobiście jednak na sławie nie zależy… A ponadto myślę, że byłoby o wiele lepiej, gdyby Sztab Operacyjny powierzył to zadanie jakiemuś bardziej ode mnie doświadczonemu kapitanowi.
Peerth z niedowierzaniem zmarszczył brwi.
— Czy pan, kapitanie Ortega, myśli sobie, że Sztab Operacyjny naszej floty wynajduje niebezpieczne zadania po to tylko, by dać swoim kapitanom możliwość zdobycia ogólnoziemskiej sławy? Tu chodzi o ludzi! O setki ludzi — techników i naukowców na Marsie, którzy bez naszej pomocy zginą.
Z tego, co Ortega odpowiedział po chwili, można byłoby sądzić, że nie chodziło mu mimo wszystko o należny urlop, że miał o wiele głębiej sięgające podstawy, by mimo poczucia dyscypliny odmówić jednak przyjęcia tego polecenia. Więc równie twardo i dobitnie jak Peerth wymawiając słowa Frank Ortega rzucił:
— Moim statkiem jest kosmolot badawczy SYRIUSZ, a nie holownik HERKULES. Za niespełna pięć miesięcy SYRIUSZA i mnie czeka kolejny daleki lot. Ale dopóki statek znajduje się w doku księżycowej stoczni i przechodzi przegląd generalny i remont, dopóty ja mam prawo spędzić ten czas na Ziemi aż do samego momentu odlotu. I postaram się zrobić wszystko, żeby ten swój cel zrealizować. Nie może pan przecież, pułkowniku, wymagać od żadnego kapitana, by tuż po pierwszym locie rezygnował ze swojej załogi. Poznałem swoich ludzi na wylot i rozumiem się z nimi wspaniale… A nie chcę ponadto rezygnować z tak sprawnego statku, jakim okazał się SYRIUSZ. Przecież to całkowicie niemożliwe, żebym wrócił z Marsa przed upływem tych pięciu miesięcy. A to znaczy tylko jedno — kiedy nareszcie wrócę, wtedy SYRIUSZEM będzie już dowodzić kto inny. Gdybym teraz zdecydował się na ten lot, to już nigdy nie miałbym swojej załogi i swojego statku. Zawsze i wszędzie służyłbym od tej pory jako zapchajdziura, jako taki „zapasowy kapitan”… A tymczasem za parę dni z pewnością znajdzie się inny, bardziej ode mnie doświadczony…
Pułkownik Aleksander Peerth słuchał i milczał. Zastanawiał się nad czymś usilnie, przebiegając machinalnie palcami po przyciskach na stojącym przed nim pulpicie. Tak, motywy Ortegi mogły częściowo wypływać z jakichś egoistycznych pobudek, jak te wymienione powyżej, ale z drugiej strony pułkownik doskonale rozumiał jego obawy. On sam także był przez długi czas kapitanem kosmolotu dalekiego zasięgu. Słowa Ortegi były przecież najlepszym odwzorowaniem właściwego stosunku kapitana do swojej załogi, były dowodem silnego poczucia wspólnoty nie tylko zawodowej, bo trudno przecież brać pod uwagę jedynie same więzi zawodowe, skoro na statku kosmicznym oprócz wspólnej pracy łączy ludzi jeszcze coś — wspólny dom…
— Hm, kapitanie Ortega… — pułkownik Peerth uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie. — Jeżeli są to pana wszystkie argumenty, to przyrzekam panu, że ja osobiście uczynię wszystko, aby się do pańskich życzeń dostosowano — dokończył, spoglądając przy tym uważnie w twarz młodego kapitana. — Oficjalnie wystąpię do Sztabu z wnioskiem, aby nigdzie nie wysyłano SYRIUSZA aż do momentu pańskiego powrotu z Marsa i… wykorzystania przez pana całości należnego urlopu. Przez ten czas SYRIUSZ będzie używany jedynie do lotów służbowych na Księżyc, a jego dowództwo na czas pańskiej nieobecności obejmą pierwszy oficer wraz z nawigatorem.
Frank był zaskoczony — nie spodziewał się ze strony Peertha aż tak daleko idącej wyrozumiałości i dobrej woli. Przygotował się wewnętrznie raczej na długotrwały, zacięty spór, a tutaj…
— Dziękuję… Dziękuję, panie pułkowniku… — wymamrotał pod nosem bardziej do siebie chyba, niż do Peertha.
Zgodził się. I dopiero teraz, kiedy już uczynił ten pierwszy, nieodwołalny krok, zrozumiał z przerażeniem, że oto sam w tej chwili zburzył, zniszczył wszystkie swoje najpiękniejsze marzenia z ostatnich pięciu lat. Więc znowu nie zobaczy, nie dotknie Ziemi…
W naturze ludzkiej bardzo często leży to, że kiedy coś okazuje się nieosiągalne, wtedy staje się coraz powabniejsze i upragnione, tym silniej działa na wyobraźnię…
Ziemia nie widziana od pięciu długich lat. Taka piękna. Z każdym rokiem piękniejsza… — Frank na chwilę zapomniał, gdzie właściwie jest. Wyłączył się z całej tej sytuacji, zapatrzył się gdzieś daleko za plecy Peertha, poza ściany stacji, uśmiechnął się mimowolnie… Minęło parę minut, nim wreszcie jako tako uporządkował swoje myśli i mógł zapytać:
— A czy nie sądzi pan, pułkowniku, że trochę za wcześnie zapadła decyzja o zwolnieniu załogi HERKULESA? Jego kapitan…
Peerth liczył się z możliwością takiego chwilowego rozdarcia jaźni młodego oficera. On sam również bardzo wiele przeżył podczas swojej służby w kosmicznej flocie. Także i podobne, dłużej lub krócej trwające, ataki niemożliwej do zniesienia nostalgii za ojczystą Ziemią, choć z drugiej strony czuł wyraźnie, że niesłychanie trudno byłoby mu kosmos porzucić. Lecz wiedział przecież dobrze, że już niedługo przyjdzie mu zwolnić zajmowane od lat stanowisko i kierownictwo tej olbrzymiej, nowoczesnej stacji oddać w czyjeś młodsze ręce. On również zamyślił się na chwilę. Kiedy jednak padło pytanie Ortegi, Peerth momentalnie ocknął się z zamyślenia:
— Za wcześnie? Raczej o wiele, wiele za późno. Ci ludzie błyskawicznie przygotowali HERKULESA do nadprogramowego startu. W ciągu niespełna godziny załadowali na statek niezbędne wyposażenie i przeprowadzili próby sprawnościowe całego kosmolotu. Zdawali sobie sprawę z ceny każdej upływającej bezpowrotnie sekundy. A trzeba panu wiedzieć, że odchorowywali właśnie swój pobyt w przestrzeni — lekarze od dobrych dwóch tygodni nie mogą sobie z tą chorobą poradzić. Trzeba panu wiedzieć także i to, że kiedy teraz pracowali na zewnątrz, na płaszczu ochronnym HERKULESA, nastąpił akurat nieoczekiwany wzrost aktywności promieniowania kosmicznego. Dostali tak wielką dawkę, że w tej chwili zgoda Sztabu na ich lot na Marsa — a wiem, że polecieliby bez wahania, bo prosili o to mimo choroby — byłaby równoznaczna z morderstwem.
— Mogliby mimo wszystko wezwać jakiegoś kapitana z Ziemi. Ostatecznie lot na Nova Orbit nie trwa lata… — pomyślał Ortega. Pomyślał to bardzo cicho i nieśmiało, lecz Peerth chyba jakimś cudem wyczuł tę jego myśl, bo dorzucił jeszcze:
— Niestety, nie możemy brać pod uwagę kapitanów, którzy aktualnie przebywają na Ziemi na urlopach. Musieliby odbyć kilkutygodniowe treningi przygotowawcze, by po stosunkowo długiej przerwie ponownie odzyskać pełną próżniową sprawność. Jest pan, kapitanie Ortega, naprawdę jedynym człowiekiem, któremu z najmniejszym ryzykiem możemy powierzyć wykonanie tego zadania. A czas nagli… Maksymalne nasilenie strumienia meteorów przewidziane jest za dziesięć dni. Do tego czasu HERKULES powinien wyruszyć, by ominąć centrum strumienia. A więc jak…? — Peerth w napięciu czekał na ostateczną zgodę młodego kapitana.
Lecz Ortega milczał. Milczał kilka długich, najdłuższych na świecie minut. Zrozumiał nagle, jak bardzo się boi. Nie odpowiedzialności. Nie nowego statku i nowej załogi. Bał się przede wszystkim… siebie…
Nie wiedział, jak jego ostateczna decyzja zostanie przez Peertha zrozumiana i przyjęta. I… co powie Sybill, czekająca na niego w sąsiednim pokoju. Bał się nawet pomyśleć o ich reakcji, kiedy… A przecież wiedział, że musi im to powiedzieć. Za wszelką cenę wytłumaczyć, że po prostu boi się wracać w kosmos właśnie teraz. Co innego po urlopie. Przez pięć miesięcy wypocznie i wtedy poleci bez obaw, ale w parę dni po tej wyczerpującej podróży… Była to walka strachu ze strachem trwająca tak długo, aż zwyciężył wreszcie lęk przed tym obcym, niemożliwie czarnym niczym, gdzie człowiek czuje się tak, jakby go wcale nie było.
Odpowiedział bardzo cicho:
— Proszę mnie zrozumieć, pułkowniku. Za niecałe dwanaście minut odlatuje mój warstwowiec. To znaczy — odlatuje moja możliwość ponownego zobaczenia Ziemi z bliska. Tylko pięćdziesiąt minut lotu… Tamci ludzie na Marsie są mi obcy. I cały kosmos też. Jest czarny. Pusty. A Ziemia… Nie mam sił, żeby zostać tutaj choćby jeden dzień dłużej. Nie mogę… Naprawdę nie mogę.
Cisza w gabinecie. Długa, nieprzyjemna cisza. Taka, o której mówi się, że jest martwa.
Frank chciał dodać jeszcze, że ludzie w marsjańskiej stacji to dla niego wartości bez życia i twarzy. Że to tylko kilometry sześcienne czarnego „nic”. Ale nie dodał. Bo byłby to już chyba nieopanowany krzyk…
Pułkownik Aleksander Peerth westchnął głęboko. Dla niego — człowieka, który musiał myśleć o daremnej nadziei ludzi na Marsie, który wiedział, z jaką ślepą ufnością myślą teraz o Ziemi, o pomocy i ratunku — ta chwila była piekielnie trudna. Była tym trudniejsza, że rozumiał przecież doskonale także strach tego młodego kapitana, tak bardzo zmęczonego zbyt wielkim i intensywnym napięciem nerwowym. Podniósł powoli wzrok:
— Rozumiem, kapitanie Ortega… Miał pan prawo… To bardzo dobrze, że był pan szczery. I niech pan nie próbuje sobie stawiać jakichkolwiek zarzutów. Znam doskonale pański lęk, kapitanie, i wiem też, jak bardzo wzruszony jest człowiek, kiedy po kilku latach w przestrzeni powraca na Ziemię. Jak śpieszy się do niej, choć i tak wie, że zejdzie ze statku ostatni. Kiedy cała załoga od dawna już — od całych kilkunastu godzin — cieszy się wznowionym, wartkim uciekaniem życia, słońcem i dziewczętami, kapitan nadal jeszcze mierzy krokami obrzydliwie dokładnie znane korytarze, zagląda do zimnych, milczących maszynowni. Patrzy na pusty sztuczny krajobraz, rozmawia z inżynierami stoczni, ustalając terminy poszczególnych etapów reperacji i już w chwili powrotu myśli o ponownym odlocie. Dlatego pana rozumiem, Ortega. Rzeczywiście miał pan prawo do podjęcia takiej decyzji. Nie jest moim zadaniem wymuszenie pańskiej zgody na ten lot. Nie będą więc wygłaszać wzniosłych mów, zawstydzać, przekonywać czy w jakikolwiek inny sposób wpływać na pańską ambicję. Nikt nie weźmie tego panu za złe — zresztą psycholodzy zatrudnieni w sztabie przewidywali podobny efekt naszej rozmowy. Tak więc byłoby to już wszystko, kapitanie. Życzę panu dobrego wypoczynku na Ziemi…
Ortega podniósł się ociężale z fotela. Nogi miał dziwnie oporne, wlókł je za sobą z wysiłkiem w kierunku drzwi, które otworzyły się przed nim automatycznie i zamknęły po chwili z cichym szumem serwomotoru.
— Nareszcie! Strasznie długo z Peerthem gadałeś… — podbiegła ku niemu uśmiechnięta, zaciekawiona Sybill.
— Ty oczywiście wiesz, po co mnie wzywał? — pół stwierdził, pół zapytał Frank.
— Proponował ci dowództwo HERKULESA, czy tak?
Ortega wpatrywał się uparcie w jakiś daleki punkt gdzieś za ścianą pomieszczenia, potem — nadal nie patrząc na dziewczynę — powiedział niepewnie:
— Tak, Sybill!. Proponował mi…
— Zgodziłeś się oczywiście — Sybill jeszcze nie zauważyła niczego.
— Nie, Sybill… Ja się nie zgodziłem… — wyjąkał.
Parę sekund ciszy wlokło się nieznośnie. Potem Sybill powiedziała powoli i ostrożnie:
— Może po prostu zaskoczyła cię ta propozycja? Gdybym wiedziała, uprzedziłabym cię… Wszystko stało się przecież tak nagle — dorzuciła usprawiedliwiająco.
— Tak, oczywiście… To także mogło mieć jakiś wpływ… Ortega powoli, z namysłem skinął głową.
— Powiedzieć NIE w takiej sytuacji zawsze jest ciężko. Nawet jeśli ma się ku temu powody — ze zrozumieniem stwierdziła dziewczyna.
Ortega był jej wdzięczny, że usiłowała mówić o powodach, choć oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie ma ich znowu aż tak wiele. Powód był w gruncie rzeczy tylko jeden, ale zrozumieć go naprawdę mogli jedynie bardzo nieliczni spośród miliardów ludzi.
— Powiedzieć NIE w stronę Ziemi — mówił cicho — przychodzi naprawdę bardzo ciężko. Życie na niej to poczucie bezpieczeństwa, to największy cud na świecie. Zrozumieć to do głębi i docenić można tylko i jedynie wtedy, kiedy jest się kosmonautą…
Odpowiedziała mu cisza.
Cisza, która drży w sercu nieznośnie, kiedy trwa zbyt długo…
Pytanie Sybill było od tej ciszy niewiele głośniejsze:
— Frank… Czy wiesz, kto prowadzi łączność z Marsa?
— Nie — odpowiedział. Było mu to i tak najzupełniej obojętne.
— Haago Falhold objął to stanowisko przed rokiem.
Ciszę rozerwał wybuchający granat! Frank skoczył ku Sybill jak błyskawica.
— Haago na Marsie!? — krzyknął przerażony. — Sybill! Czy ty wiesz, kim on dla mnie jest!?
— O ile pamiętam, przyjaźniliście się kiedyś… — odpowiedziała niewinnie. Zadała mu to pytanie wiedziona jakimś niesprecyzowanym przeczuciem czy może nadzieją, że wiadomość o Haago zainteresuje, poruszy Franka. Rezultat przeszedł jednak wszystkie jej najśmielsze oczekiwania. Zrozumiała, że tym jednym pytaniem osiągnęła w tej chwili o wiele, wiele więcej, niż pułkownik Peerth całą długą rozmową.
Frank stał przed dziewczyną głęboko zamyślony. Ocknął się nagle i zaczął mówić gorączkowo:
— Haago tam… O Boże! Przyjaźń? Nie. Sto, tysiąc razy więcej, niż zwyczajna przyjaźń! To było pięć lat temu na Księżycu. Na obozie szkoleniowym… Trenowaliśmy wtedy długodystansowy bieg księżycowy… Wiesz, jak to jest — kiedy czepi się człowieka uparty, głupi pech. Głazy na którymś zboczu uskoczyły mi spod stóp. Zjechałem chyba ze dwieście metrów po rumowisku, a kiedy się wreszcie podniosłem, poczułem, że rozwaliłem skafander na jakimś ostrym złomie skalnym. Głupie, małe rozdarcie, ale za to w podłym miejscu — na plecach. Nie mogłem sięgnąć… Czułem, jak ucieka mi ze skafandra powietrze… I wtedy nie wiadomo skąd zjawił się przy mnie Haago…
Sybill słuchała Franka z zapartym tchem. Kiedy przerwał swoją opowieść na chwilę, nie śmiała nawet zapytać, co dalej?
– Żeby nie on… — podjął Frank. — Zacisnął w dłoni rozdarte miejsce tak, żeby powietrze z mojego skafandra nie mogło zbyt szybko uciec na zewnątrz. Wezwaliśmy pomoc przez radio, ale zanim nas odnaleźli, upłynęło całe pół godziny. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak cholernie długie może być głupie trzydzieści minut… Zauważyłem, że Haago zaczyna się męczyć, że coraz trudniej jest mu utrzymać zaciśniętą dłoń. Ale trzymał, rozumiesz? Kiedy nadeszła pomoc okazało się, że Haago wcale nie może dłoni rozewrzeć. Dopiero po przebyciu połowy drogi do obozu, już w karetce, trzem silnym chłopakom ledwie udało się oderwać dłoń Haago od mojego skafandra. A potem przez całe jedenaście dni trwało przywracanie jego ręce normalnej żywotności. Sama wiesz, jakie to draństwo bolesne… A teraz Haago…
— Więc chyba dobrze, że już wiesz. Chyba… — Sybill nagle przestraszyła się swoich słów, kiedy Frank pobladł raptownie.
— Sybill… — krzyknął szeptem. — Sybill, czego ty ode mnie chcesz? Jakby już nie było żadnej innej możliwości, żeby im pomóc? Czy to właśnie ja, tylko ja mogę to zrobić!? — wrzasnął nieoczekiwanie. I nagle poczuł się niesłychanie głupio. Krzyczał na dziewczynę tak, jakby robiła mu jakiekolwiek wyrzuty. A ona przecież powiedziała tylko, że Haago… A potem… potem był jej nawet wdzięczny za to, co dodała:
— Ależ oczywiście, Frank. Jestem głupia. Jasne, że z powodzeniem może to zrobić ktoś inny. Opóźni to wprawdzie znacznie start HERKULESA… — przerwała na moment, potem dorzuciła cicho: — A jeżeli przez ten czas na Marsie wylądują jakieś ekspedycje, wracające z dalekiego zwiadu? Zazwyczaj właśnie tam uzupełniają swoje zapasy wody i powietrza… Tyle tylko, że tym razem będzie to niemożliwe.
Frank oparł się bezsilnie o obrotowy fotel, potem zwalił się weń ciężko. Sybill pochylona nad biurkiem wyglądała na pochłoniętą bez reszty sprawdzaniem któregoś ze swoich obliczeń w jakiejś ogromnej tabeli.
— Ludzie na Marsie… — myślał Frank. Wtem na korytarzu rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Drzwi rozwarły się i stanął w nich zapomniany przez Ortegę robot. Poruszony swoimi wspomnieniami Frank nie zauważył nawet, kiedy jego elektroniczny „anioł stróż” gdzieś sobie na chwilę poszedł. Android zatrzymał się przed siedzącym w fotelu człowiekiem.
— Panie kapitanie. Mam polecenie zaprowadzić pana do szybowca warstwowego. Musi się pan pospieszyć — za cztery minuty start.
Mężczyzna nie drgnął nawet. Nadal siedział zamyślony, zatopiony w swoich myślach bez reszty — zauważył, że z chwili na chwilę zaczyna mijać jego tęsknota za Ziemią. Ponownie zobaczył siebie, leżącego na księżycowym gruncie obok klęczącego Haago. A potem ta jego zaciśnięta kurczowo pięść i… ludzie na Marsie. Idą — długi rząd chwiejących się postaci — to ci śmielsi, którzy poprzez burze, przez strumień meteorów ruszyli ku biegunowi planety z nadzieją, że uda im się tam pod pokrywą ulotnego pyłu odnaleźć zamarznięte jeziora. A prowadzi ich… Haago, zaciśniętą kurczowo pięścią wskazujący kierunek…
— Start szybowca warstwowego za… — ponownie odezwał się robot.
— To idź — rzucił Frank ze złością. — Ale beze mnie. Zostaję… To znaczy…
Nie była to decyzja z tych, które przychodzą nagle i łatwo. Przewędrowała przedtem nieomalże wszystkie zakamarki jego duszy i mózgu, przegryzła się przez podświadomość, milionkrotnie zmieniała wartości i znaki, aż wreszcie wyrwała się na zewnątrz w krótkim, ale ileż razy. przez ten czas przemyślanym zdaniu.
Cisza…
Robot wyszedł — jego ciężkie kroki brzmiały coraz dalej i dalej… A potem Frank Ortega roześmiał się beztrosko, głośno, skoczył ku drzwiom, rozwarł je szeroko mocnym pchnięciem ramienia, zawołał:
— Hej, ty! Blaszany aniele stróżu! Przecież tobie podobno nie wolno ode mnie odchodzić!? Ale skoro już robisz takie błędy, to zamelduj się natychmiast u dyżurnego cybernetyka, stacji i poddaj wszystkie podzespoły generalnej kontroli! Zrozumiałeś, stary gruchocie!?
— Tak jest, proszę pana… — i robot pokłusował ciężkim, hałaśliwym truchtem przez puste korytarze do warsztatów na obwodnicy stacji.
Frank zamaszyście zatrzasnął drzwi. Sybill zagapiła się na niego — to przecież znowu był ten sam, znany jej doskonale kapitan Frank Ortega. Taki, jak kilka lat temu. Uważny, skoncentrowany, czujny — jego uwagi nie umykały nawet najmniejsze usterki w pracy przyrządów, nawet najdrobniejsze ludzkie omyłki. Z rozjaśnionymi radością oczyma Sybill chwyciła mikrofon, uderzyła w przyciski interkomu:
— Taak, Sybill? Mogłabyś mi choć w tej chwili nie przeszkadzać…
— Panie pułkowniku… — Sybill zabrakło tchu na chwilę.
— Co, u licha? Piszę radiogram do Sztabu. Nadasz go zaraz. W tej sytuacji pozostało mi tylko poprosić Sztab o pozwolenie wzięcia udziału w tej wycieczce na Marsa…
— Panie pułkowniku. Kapitan Ortega jest jeszcze u mnie…
— I co z tego?
— Kapitan Ortega chciałby przejrzeć karty personalne kosmonautów wyznaczonych do lotu, aby osobiście dokonać wyboru załogi HERKULESA! — obejrzała się, lecz Franka w pokoju już nie było…
Kapitan Ortega był w tej samej chwili już w innej kabinie, choć jeszcze na tym samym poziomie.
W ciągu niespełna godziny opracował wszystkie algorytmy poszczególnych osobowości i ustalił optymalny skład załogi. Kończył właśnie kodowanie ostatnich danych, gdy z ekranu wychyliła się ku niemu twarz Sybill.
— Nie przeszkadzam, Frank? Bałam się, że już śpisz. Według czasu uniwersalnego na Nova Orbit od kwadransa panuje noc.
— Teraz chcę przede wszystkim skończyć robotę. Odeśpię sobie po starcie HERKULESA. Aha! Czy podałaś Sztabowi moją propozycję składu załogi?
— Oczywiście.
— To świetnie… Teraz jestem tylko ciekawy, czy ludzie, których wybrałem, zdecydują się na tak ryzykowny lot.
— Właśnie dlatego ci przeszkadzam. Myślę, że wszyscy z nich są raczej pewni, ale są podobno zastrzeżenia…
— Spodziewałem się.
— Przyjdź tu do nas. Peerth w związku z twoją listą ma jakieś kłopoty i chce z tobą pogadać.
— W porządku. Zaraz przyjdę…
Sybill czekała na niego w drzwiach biura. Przechodząc obok niej Frank spytał jeszcze:
— A co tam z naszym „strumyczkiem”?
— Służba ostrzegawcza bez przerwy siedzi przy radarach. Co pół godziny podają komunikaty. Sytuacja na razie nie jest jeszcze najgorsza…
Weszli do gabinetu pułkownika. Ożywiony, odmłodzony raptownie Peerth wskazał im miejsca i zaczął:
– Świetnie, że pan już jest. Co z HERKULESEM?
— Sprawdzony. To jest nie kosmolot, a atomowy dinozaur. Albo kosmiczny kafar. Potęga…
Peerth roześmiał się z zabawnych porównań Ortegi.
— Oczywiście zdążył pan na pewno zauważyć, że jest to po prostu wielka rakieta towarowa o luźno połączonych sekcjach. Zazwyczaj służy do przewozu kosmicznych kontenerów, zabierając naraz do dwudziestu pięciu sztuk. W tym wypadku HERKULES poleci ze swym konwojem i będzie miał za zadanie główne wyprowadzenie kontenerów z rejonu przepływu strumienia meteorów.
— Nie powiem, żeby było to najłatwiejsze zadanie. Trzeba mi do niego doświadczonych i odważnych ludzi. Tych, których nazwiska podałem w swojej propozycji składu załogi…
Z jakiegoś ukrytego w ścianie głośnika popłynęły słowa ostrzeżenia:
— Tu Służba Ochrony Przeciwmeteorytowej. Uwaga! Uwaga! Uwaga! Niewielkie ilości meteorów nad pasem Van Allena. Stan zagęszczenia pyłu kosmicznego lekko zwiększony do dziesięć i pół procent.
Peerth przez moment tylko słuchał komunikatu, potem podjął.
— Wiem, że ci ludzie są doświadczeni. Mam jednak pewne zastrzeżenia. Oczywiście miał pan pełne prawo wybrać obsadę statku właśnie taką, jaka panu odpowiada, ale uważam za konieczne zwrócenie panu uwagi, że może to być posunięcie cokolwiek pochopne. Tu — na stacji — zawsze jednak istnieje możliwość dokonywania zmian. Ale po starcie…
— A konkretnie? Do kogo ma pan zastrzeżenia?
— Ponieważ załoga ma być w gruncie rzeczy bardzo mała, zabiera pan w zamian za to na pokład dwadzieścia uniwersalnych robotów.
— I do nich ma pan zastrzeżenia?
— Nie. Ale odpowiedzialnym za nie ma być Frederic Bixby. To jest ten sam człowiek, który nie sprawdził się podczas prac przy budowie obserwatorium astronomicznego na Merkurym. A poza tym pozwolił się wciągnąć w ryzykowną przygodę, usiłując wraz z dwoma podobnymi sobie żółtodziobami pokonać gorącą stronę planety. Wynika z tego, że jest to człowiek dosyć lekkomyślny, a pan zdecydował się wziąć go ze sobą na tak odpowiedzialną i ryzykowną wyprawę.
Ortega uśmiechnął się.
— Czy to są wszystkie zastrzeżenia? — zapytał.
— Tak.
— Hmm… Od czasu zdarzeń na Merkurym upłynęło dziesięć lat. Teraz Bixby jest nie tylko starszy i bardziej doświadczony. Jest przede wszystkim doskonałym fachowcem w dziedzinie automatyki i cybernetyki. Zaś co do jego próby pokonania dosłonecznej strony Merkurego, to dowiódł tym, że nie lęka się niebezpieczeństw. Takiego człowieka warto mieć przy sobie podczas — jak sam pan powiedział — ryzykownej wyprawy. A rzeczywiście podczas tego lotu może przydarzyć się dużo nieprzyjemnych niespodzianek. Wydaje mi się ponadto, że w ciągu ostatnich lat Bixby doskonale nauczył się odróżniać odwagę od zbędnej brawury.
— Mimo wszystko sądzę, że ufa mu pan w większym stopniu, aniżeli by należało — Peerth nigdy nie poddawał się zbyt łatwo.
— Bixby ma jeszcze jedną przewagę nad wszystkimi innymi kandydatami, bez względu na to, kimkolwiek by oni byli — Ortega zawiesił głos na moment wystarczająco długi, by zainteresować tym pułkownika.
— Hm… Jakież to jeszcze ukryte zalety ma Bixby?
— Po pierwsze to, że jest tu. Na miejscu. A co do innych zalet… Czyżby nie pamiętał pan nazwisk swoich najlepszych współpracowników? O ile pamiętam, ostatniego, pozytywnego wpisu w karcie Bixby’ego dokonywał właśnie pan, pułkowniku…
Peerth roześmiał się, pokonany, ale szybko spoważniał ponownie mówiąc:
— No, a ten drugi…
— Rudi Borsksson, Szwed — podpowiedziała Sybill. — Został dyscyplinarnie zawieszony na pięć lat w prawie do lotów za nieuwagę, czy też nawet wyłączenie nasłuchu w swoim kosmolocie. Na jego nieszczęście akurat nadawano sygnał CQ… Przez jego niedbalstwo omal nie zginęło ośmiu ludzi z ekspedycji Hampnera. Okres nagany minął mu zaledwie trzy lata temu.
— I od tego czasu Rudi Borsksson nie został przez nikogo dokooptowany do załogi — powiedział Ortega, myśląc jednocześnie: „To po jaką cholerę było wysyłać ekspedycję akurat tam, gdzie możliwa była łączność tylko z jednym punktem?” i dodał jeszcze głośno:
— Rudi Borsksson dostał pięcioletnią naganę w sprawie, w której zazwyczaj raz na zawsze odbiera się kosmonautom wszelkie uprawnienia. Podobno były jakieś uchyby w pracy aparatury i dlatego wzięto pod uwagę okoliczności łagodzące. Rudi zgłosił się sam natychmiast po ogłoszeniu alarmu. Zgodnie z regulaminem można byłoby jego kandydatury nie uwzględniać, ale chcę dać mu szansę. Tym bardziej, że w załodze potrzeba mi ludzi, którzy zaryzykują bardzo wiele bo… i tak nie mają nic do stracenia. Rudi zrobi teraz wszystko, żeby się wreszcie zrehabilitować.
— Nie przypuszczałem, że będzie pan aż tak uparty — Peerth skrzywił się z niezadowoleniem. Nie rozumiał tego Ortegi. Najpierw odmawia zdecydowanie, potem mimo wszystko bierze udział w akcji, potem dobiera ludzi według własnego widzimisię… Przecież ryzyko tego lotu jest o wiele większe, niż normalnie. Ortega powinien zmniejszać je, a nie potęgować poprzez dobór ludzi z nie najlepszą przeszłością.
— Może należałoby spytać o zdanie psychologów ze sztabu? — wtrąciła Sybill. Ortega spojrzał na nią podejrzliwie. Zanim nadeszłaby lekarska opinia, HERKULES musi być już ponad milion kilometrów od Księżyca. Pułkownik natomiast podjął jeszcze jedną próbę przekonania kapitana:
— Chyba nie weźmie mi pan tego za złe… Muszę panu powiedzieć, iż oficjalnie interweniowałem w tej sprawie w Sztabie Operacyjnym. Chciałem pomóc panu tak, aby cała wyprawa zakończyła się szczęśliwie. W tej chwili eksperci opracowują nową listę składu załogi. Skoro więc sztab nie wyraził zgody na pańską propozycję, nie zechce też wziąć współodpowiedzialności za powodzenie operacji.
Ortega milczał — Peerth miał niestety rację, mówiąc o poglądach przedstawicieli Sztabu Operacyjnego. A jednak Frank mimo to nadal wierzył w swoją umiejętność oceniania ludzi. Podczas samodzielnego rejsu przyswoił sobie sporo wiadomości z zakresu psychologii praktycznej i, jak dotąd, dobrze wyczuwał, których ludzi należy używać w określonych sytuacjach. Uderzył więc raz jeszcze:
— A ja? Czy mnie można powierzyć dowodzenie HERKULESEM? Przecież jestem jeszcze młody i niedoświadczony…
Peerth i Sybill milczeli.
— Powtarzam więc: jako kapitan statku mam pewne prawa i zamierzam je właśnie wykorzystać. Wybieram właśnie tę załogę, bo tylko ta, a nie wybrana przez ziemskich urzędasów, odpowiada mi pod każdym względem.
— Frank, bądź rozsądny — Sybill usiłowała załagodzić spór. — Nikt nie kwestionuje twoich umiejętności. A ponieważ czas nagli, więc pogadajmy rozsądnie…
Z maleńkiego głośnika popłynął kolejny komunikat o wzroście gęstości strumienia meteorów i zapylenia okolicznej przestrzeni. Ortega skinął głową.
— Istotnie. Czas nagli… Rozumiem, że macie zastrzeżenia co do typowanego przeze mnie składu załogi, bo macie do tego prawo. Wierzę też, że chcecie jedynie dobra całej wyprawy. Ale wydaje mi się, że to jeszcze nie wszystko. Główny zarzut dopiero nastąpi, prawda, panie pułkowniku?
— Zgadł pan — potwierdził Peerth. — Najbardziej niepokoi mnie fakt, że jako nawigatora chce pan wziąć Franka Rossa. Rozumiem, że jest w tej chwili łatwo osiągalny. Cenię to, że ma on ogromną praktykę — ponad trzydzieści lotów do planet naszego układu. Ale jego wiek… Czy pan wie, ile on ma lat?
— Znam karty personalne członków swojej załogi.
— Więc zna pan także i tę zeszłoroczną sprawę, kiedy to prowadzący rakietę Ross pomylił parametry podczas podejścia na orbitę okołoziemską i zamiast lądować ze stycznej z bezpośredniego podejścia, osiadł przymusowo, używając przy tym atomowych silników hamujących, co ze względu na ochronę atmosfery Ziemi jest surowo zabronione…
Tym razem z głośnika ostrzegawczego popłynęły zamiast słów głośne trzaski. Informacja dotyczyć miała tym razem rejonu przemierzanego aktualnie przez Nova Orbit, więc wszyscy słuchali uważnie, lecz udało im się ułowić zaledwie końcową część zdania:
— … zakłó… maksymal… nasilenie za ok… sześć mi…
— Sprawdzę, czy technicy zaktywizowali cewki biegunowej osłony — powiedziała Sybill półgłosem.
— Daj spokój. Zrobili to na pewno, a my mamy w tej chwili równie ważny problem do rozgryzienia — powstrzymał ją Peerth.
Oboje ponownie zwrócili się ku Ortedze, który rzekł:
— A moim zdaniem zrobiono po prostu zbyt wiele hałasu koło tej sprawy. Mimo wszystko trochę za wcześnie panowie eksperci usiłują wysłać Rossa na emeryturę. Czy nie warto byłoby mu pomóc?
W tym momencie Peerth po raz pierwszy przyznał Ortedze rację — on również uważał, że można było znaleźć mniej drastyczne rozwiązanie. A Frank dorzucił jeszcze:
— Podejrzewam, że rozchoruję się ciężko podczas powrotnego rejsu. Czuję, że tym razem prowadzący statek Ross nie popełni błędu.
Peerth zamyślił się nagle. Wstał, zaczął spacerować dookoła biurka. — Hm… Ortega… Młodzik niby, ale uparty za dwóch staruchów. Ot, chociażby takich jak ja… A właśnie. Czy na jego miejscu mówiłbym inaczej? — uśmiechnął się pod wąsem — Ortega… Najpierw twierdzi, że go nic ludzie na Marsie nie obchodzą. To, że się zdecydował jest zrozumiałe. Skoro dowiedział się, że jest tam jego przyjaciel. Ale teraz broni przecież tych obcych sobie ludzi tak zaciekle…
Peerth spróbował jeszcze raz zaprotestować, ale sam czuł, że zabrzmiało to sztucznie i nieprzekonywająco:
— Atest lekarski Rossa odpowiada wszelkim wymaganiom floty. Ale w rzeczywistości nie jest chyba aż tak dobrze. Ostatecznie lekarze też ludzie…
— I komputery medyczne… także ludzie, prawda? — z łagodną, ledwie uchwytną kpiną podpowiedział Ortega. — Szczególnie te, które badały stan zdrowia Franka Rossa parę dni temu… Człowiek może się pomylić. Stu ludzi również. Ale trzy komputery są w stanie zagwarantować stuprocentową prawdziwość odpowiedzi, czy tak? A słyszałem nie tak dawno temu, że nasza służba medyczna ma ich troszkę więcej, niż trzysta…
Peerth usiłował ukryć rozbawienie pod maską gniewu:
— Flota Międzyplanetarna to nie instytucja dobroczynna! A poza tym… — i nagle zrobiło mu się dziwnie przykro, że on może jako argumentów użyć jedynie suchych, służbowych przepisów, a ten chłopak ma do dyspozycji całą swoją młodą i żarliwą wiarę w ludzi.
— Przemyślałam całą sytuację — włączyła się milcząca od dłuższej chwili Sybill. — Byłoby to chyba bardzo korzystne, gdyby kapitan Ortega mógł opierać się od czasu do czasu na bogatym zasobie doświadczeń nawigatora Rossa…
— Nadal obstaję przy proponowanym przeze mnie składzie załogi — przypomniał o swoim istnieniu Ortega.
Peerth zamyślił się ponownie. — Czy w Sztabie panuje w tej chwili podobna sytuacja? Jeżeli tak, to Ortega ma spore szanse. Ale mimo wszystko nadal nie wiadomo, jaka będzie ostateczna decyzja.
Ciszą przerwał ponowny meldunek służby ostrzegawczej:
— Uwaga! Uwaga! Pojawiają się pierwsze złomy skalne czwartego rzędu wielkości. Spodziewane przecięcie się ich trajektorii lotu z wymodelowaną trasą SP178 Nova Orbit nastąpi około godziny trzeciej siedemnaście czasu uniwersalnego. Odległość czoła roju — siedemset dwadzieścia kilometrów…
Pułkownik Aleksander Peerth zatrzymał się tuż przed kapitanem Ortegą i powoli, starannie zasalutował:
— Wycofuję swoje zastrzeżenia, panie kapitanie. Sądzę, że dokonał pan trafnego wyboru — uśmiechnął się przyjaźnie. — A więc: dużo szczęścia i gorących dysz…
Sybill podskoczyła radośnie ku Frankowi wołając:
— Frank! Ode mnie też! I pamiętaj: dopóki widzisz Słońce, nie zagubisz Ziemi.
Na ekranie stojącego z boku, zapomnianego stereowidu połączonego bezpośrednio za Stanowiskiem Dowodzenia w Sztabie zajarzył się napis: „Sztab Operacyjny do pułkownika Peertha, kierownika SP178 Nova Orbit! Akceptujemy załogę z propozycji Kapitana Ortegi. Start: godzina 8,31 czasu uniwersalnego”.
Napis zamigotał kilkakrotnie i zgasł, lecz pułkownik Peerth nie zauważył go wcale, bo właśnie w tej chwili obrócony od stereowidu do kapitana Franka Ortegi mówił:
— Oczywiście życzę panu jak najlepiej, kapitanie. A gdyby pan tak w drodze powrotnej rzeczywiście trochę pochorował, to…
Nawet już w drodze powrotnej po planowym wykonaniu zadania Frank zastanawiał się jeszcze, czy przy swoich ostatnich słowach pułkownik Peerth mrugnął ku niemu porozumiewawczo, czy też tak mu się tylko zdawało…