Ludzie godzą się czekać na zbawienie bardzo długo, ale wolą, kiedy obiad zjawia się w ciągu godziny.

— Prezent od chłopaków na Rzeźniczej, sierżancie — oznajmił Dickins, przyjeżdżając załadowanym wozem. — Powiedzieli, że inaczej tylko się zepsuje. Będzie dobrze, jak je rozdzielę do kuchni polowych?

— A co masz? — spytał Vimes.

— Głównie steki. — Stary sierżant uśmiechnął się szeroko. — Ale w imię rewolucji wyzwoliłem worek cebuli. — Zauważył, jak Vimesowi zmienia się twarz. — Nie, sierżancie. Właściciel mi je dał. Powiedział, że proszą się o zjedzenie.

— A nie mówiłem? Każdy posiłek będzie bankietem w republice ludowej! — zawołał Reg Shoe. Wciąż trzymał swój wielki notes; ludzie w rodzaju Rega mają taką skłonność. — Moglibyście przewieźć to wszystko do oficjalnego magazynu, sierżancie?

— Jakiego magazynu?

Reg westchnął.

— Cała ta żywność musi trafić do wspólnego magazynu, skąd będzie rozdzielona przez moich delegatów, zgodnie…

— Panie Shoe — rzekł sierżant Dickins. — Za mną jedzie wóz z pięciuset kurczakami, a potem jeszcze jeden, pełen jajek. Nie ma ich dokąd odesłać, rozumie pan? Rzeźnicy zapełnili chłodnie i wędzarnie, więc jedynym miejscem, gdzie można to żarcie zmagazynować, są nasze żołądki. I nie przejmuję się jakoś delegatami.

— W imieniu republiki nakazuję… — zaczął Reg, ale Vimes położył mu dłoń na ramieniu.

— Ruszajcie, sierżancie. — Skinął Dickinsowi głową. — Można na słówko, Reg?

— Czy to przewrót wojskowy? — spytał niepewnie Reg, ściskając notes.

— Nie. Chodzi o to, że tkwimy tu w oblężeniu, Reg. To nie jest właściwa pora. Niech sierżant Dickins to załatwi. To uczciwy człowiek, tyle że nie lubi notesów.

— Ale przypuśćmy, że jacyś ludzie zostaną pominięci…

— Jest dosyć, żeby się wszyscy najedli do bólu brzucha.

Reg Shoe wydawał się niepewny i rozczarowany, jakby ta obfitość mniej go cieszyła niż starannie racjonowany niedostatek.

— Ale coś ci powiem, Reg — ciągnął Vimes. — Jeśli to jeszcze potrwa, miasto dopilnuje, by dostawy docierały innymi bramami. Wtedy będziemy głodni. I wtedy zaczniemy potrzebować twoich talentów organizacyjnych.

— Chce pan powiedzieć, że znajdziemy się w sytuacji głodu? — upewnił się Reg. Światło nadziei błysnęło w jego oczach.

— Jeśli nie, na pewno potrafisz ją zorganizować — stwierdził Vimes.

I zdał sobie sprawę, że posunął się trochę za daleko. Reg Shoe był głupi tylko w pewnych dziedzinach, a teraz wyglądał, jakby miał się rozpłakać.

— Ja tylko uważam, że ważny jest sprawiedliwy… — zaczął.

— Tak, Reg, rozumiem. Ale wiesz, na wszystko jest czas i miejsce. Może najlepszą metodą zbudowania nowego, wspaniałego świata jest zdarcie paru nierówności w starym? No, ruszaj. A wy, młodszy funkcjonariuszu Vimes, pójdziecie mu pomóc.

Vimes znów wspiął się na barykadę. Miasto poza nią znowu było ciemne; z rzadka tylko widział błysk światła w przesłoniętym okiennicami oknie. W porównaniu z tamtą częścią ulice republiki płonęły.

Za parę godzin sklepy będą czekać na dostawy. Nadaremnie. Rząd nie może tego zlekceważyć. Takie miasto jak Ankh-Morpork tylko dwa posiłki dzielą od chaosu, nawet w najlepszym okresie.

Każdego dnia dla Ankh-Morpork ginęło około stu krów, stado owiec i świń, i bogowie tylko wiedzą, ile kaczek, kur i gęsi. Mąka? Słyszał, że osiemdziesiąt ton, podobna ilość ziemniaków i ze dwadzieścia ton śledzi. Nie to, żeby bardzo chciał to wiedzieć, ale kiedy już ktoś się brał do rozwiązywania wiecznego problemu ruchu ulicznego, przekazywano mu pewne fakty.

Kury codziennie znosiły dla miasta czterdzieści tysięcy jajek. Każdego dnia setki, tysiące wozów, łodzi i barek kierowało się tutaj z rybami, miodem, ostrygami i oliwkami, węgorzami i homarami. A nie można zapominać o koniach ciągnących to wszystko, o kołowrotach… Przybywała także wełna, każdego dnia, tkaniny, tytoń, przyprawy, ruda i drewno, ser, węgiel, tłuszcz, wosk, siano… Każdego dnia…

I to teraz. Za jego czasów miasto było dwa razy większe.

Na ciemnym ekranie nocy Vimes zobaczył wizję Ankh-Morpork. To nie było miasto, lecz proces, ciężar rzucony na świat, odkształcający ziemię na setki mil dookoła. Ludzie, którzy nigdy w życiu nie mieli go zobaczyć, jednak przez całe życie dla niego pracowali. Tysiące, tysiące akrów zieleni było jego częścią; jego częścią były lasy. Miasto ściągało i konsumowało wszystko…

…a oddawało nawóz ze zwierzęcych zagród i sadzę z kominów, stal i rondle, i narzędzia, którymi wytwarza się żywność. A także ubrania i mody, idee i interesujące wady, pieśni, wiedzę i coś, co oglądane w odpowiednim świetle nazywało się cywilizacją. To właśnie oznacza cywilizacja — miasto.

Czy jest ktoś jeszcze, kto o tym myśli?

Spora część towarów przybywała przez bramy Cebulową i Rzeźniczą, obie teraz należące do republiki i obie zamknięte na głucho. Z pewnością pilnuje ich również wojsko. W tej chwili są już w drodze wozy, które odkryją, że bramy są przed nimi zamknięte. Jednakże, niezależnie od polityki, jajka się psują, mleko kwaśnieje, pędzone stada zwierząt wymagają odpoczynku w zagrodach i napojenia. Czy wojsko jakoś to rozwiąże? A potrafi? Kiedy wjeżdżają wozy, które są naciskane przez wozy za nimi, kiedy uciekają świnie, a stada bydła wędrują samopas?

Czy w ogóle myśli o tym ktoś ważny? Machina chwieje się nagle, ale Winder i jego kumple nigdy nie myśleli o machinie, myśleli o pieniądzach. Mięso i napoje pochodziły od służby. Po prostu się zjawiały.

A Vetinari, uświadomił sobie Vimes, myśli o tym przez cały czas… Tamto Ankh-Morpork jest dwa razy większe i cztery razy bardziej narażone na chaos. On by na coś takiego nie pozwolił. Żeby maszyna działała, zwykł mawiać, małe kółka muszą się kręcić.

Ale teraz, w ciemności, wszystko kręciło się wokół Vimesa. Jeśli człowiek się łamie, wszystko się łamie, myślał. Łamie się cała machina. Łamie się coraz bardziej. I łamie ludzi.

Za sobą usłyszał oddział wsparcia maszerujący po Bohaterów.


…się wznoszą wnet?

Podnoszą kolana! kolana! kolana!

One wznoszą kolana, kolana wnet.

Wszystkie małe aniołki…


Przez chwilę, wyglądając przez szczelinę w meblach, Vimes zastanawiał się, czy może jest coś w pomyśle Freda, żeby przesuwać barykady dalej i dalej, niby coś w rodzaju sita, ulica po ulicy. Można by przepuszczać porządnych ludzi, a spychać drani, bogatych dręczycieli, oszustów, handlarzy ludzkim losem, pijawki i pieczeniarzy, pochlebców, dworaków i małych wrednych lizusów w kosztownych ubraniach, wszystkich tych ludzi, którzy nie myśleli o machinie, ale kradli z niej smar. Spychać ich na coraz mniejszy i mniejszy teren, a potem tam zostawić. Można by raz na parę dni rzucić im trochę żywności… albo nie, niech robią to, co zawsze potrafili najlepiej, to znaczy żyją z innych ludzi.

Z ciemnych ulic dobiegało niewiele dźwięków. Vimes zastanawiał się, co się dzieje. Zastanawiał się, czy w ogóle ktoś pilnuje interesu.


Major Mountjoy-Standfast martwym wzrokiem wpatrywał się w tę przeklętą, ohydną mapę.

— No więc ilu? — zapytał.

— Trzydziestu dwóch rannych, sir. I kolejne dwadzieścia prawdopodobnych dezercji — poinformował kapitan Wrangle. — A Gruba Marta nadaje się już tylko na opał.

— Bogowie…

— Chce pan usłyszeć resztę, sir?

— A jest jakaś reszta?

— Obawiam się, że tak, sir. Zanim szczątki Grubej Marty opuściły ulicę Bohaterów, rozbiła dwadzieścia wystaw sklepowych oraz liczne wozy, wyrządzając szkody oceniane na…

— Wojenne nieszczęścia, kapitanie. Nic nie możemy na to poradzić.

— Nie, sir. — Kapitan odkaszlnął. — Chce pan wiedzieć, co działo się potem, sir?

— Potem? Było jeszcze potem? — Majora zaczęła ogarniać panika.

— Ehm… tak, sir. Całkiem sporo potem, prawdę mówiąc. Hm. Trzy bramy, przez które dociera do miasta większość produkcji rolniczej, są zablokowane i strzeżone, na pański rozkaz, sir. Dlatego woźnice i poganiacze starają się dostarczać swoje towary przez Krótką. Na szczęście w nocy nie było tam zbyt wiele zwierząt, sir, ale za to sześć wozów młynarzy, jeden wóz suszonych owoców i przypraw, cztery wozy mleczarzy i trzy wózki jajerów. Wszystkie porozbijane, sir. Te woły były naprawdę zadziorne, sir.

— Jajerów? Kto to są jajerzy, do demona? — zdumiał się major.

— Handlarze jajek, sir. Jeżdżą po farmach i skupują jajka…

— Tak, rozumiem. A co niby mamy z tym zrobić?

— Moglibyśmy upiec gigantyczne ciasto, sir.

— Tom!

— Przepraszam, sir. Ale miasto się nie zatrzymuje, sir. Nie jest jak pole bitwy. Najlepsze miejsce dla walk miejskich jest za murami, gdzie nic nie wchodzi w drogę.

— To piekielnie wielka barykada, Tom. Za dobrze broniona. Nie możemy jej nawet podpalić, bo spłonie z nią całe miasto!

— Rzeczywiście, sir. A w dodatku, sir, oni nic właściwie nie robią… Tyle że tam są.

— O co ci chodzi?

— Oni nawet sadzają na barykadach stare babcie, które krzyczą na naszych chłopców. Biedny sierżant Franklin, sir… Własna babcia zobaczyła go i zagroziła, że jeśli natychmiast nie przestanie, powie wszystkim, co zrobił, kiedy miał jedenaście lat…

— Nasi ludzie są uzbrojeni, prawda?

— O tak. Ale tak jakby doradziliśmy im, żeby nie strzelali do nieuzbrojonych starszych pań, sir. Nie chcemy przecież drugich Sióstr Dolly, prawda?

Major spojrzał na mapę. Czuł, że istnieje jakieś rozwiązanie.

— A co właściwie zrobił sierżant Franklin, kiedy miał… — zaczął z roztargnieniem.

— Nie powiedziała, sir.

Majora ogarnęła nagle fala ulgi.

— Kapitanie, wiecie, z czym mamy teraz do czynienia?

— Jestem pewien, że mi pan powie, sir.

— Powiem ci, Tom. To sprawa polityczna, Tom. Jesteśmy żołnierzami. Polityka rozstrzyga się o wiele wyżej.

— Racja, sir. Brawo, sir!

— Kapitanie, wybierzcie jakiegoś porucznika, który ostatnio był trochę niedbały, i poślijcie go do pałacu, żeby złożył raport ich lordowskim mościom.

— To chyba nazbyt okrutne, sir.

— Oczywiście. Teraz to przecież polityka.


Lord Albert Selachii nie przepadał za bankietami. Zbyt wiele w nich było polityki. Tego przyjęcia zaś nie lubił wyjątkowo, ponieważ w rezultacie musiał przebywać w tym samym pomieszczeniu co lord Winder — człowiek, którego w głębi serca uważał za Nieodpowiednie Towarzystwo. W jego osobistym słowniku nie istniało surowsze potępienie. Co gorsza, starając się go unikać, musiał równocześnie omijać lorda Venturiego. Ich rodziny serdecznie się nie cierpiały. Lord Albert nie był teraz pewien, jakie zdarzenie w historii doprowadziło do tego rozłamu, ale z pewnością ważne — inaczej przecież nie pielęgnowaliby tej wrogości. Gdyby rody Selachii i Venturi były górskimi klanami, nienawidziłyby się i walczyły ze sobą; ponieważ jednak były to jedne z najlepszych familii w mieście, ich przedstawiciele zachowywali się wobec siebie chłodno, złośliwie i lodowato uprzejmie za każdym razem, kiedy towarzyskie prądy doprowadzały do ich spotkania. I właśnie teraz, choć starannie dobrał orbitę, która niosła go przez raczej bezpieczne regiony towarzyskie, stanął twarzą w twarz z lordem Charlesem Venturim. Jakby nie wystarczało, że musi wspólnie z nim prowadzić kampanię, nawet bez konieczności rozmowy przy marnym winie. Ale towarzyskie nurty bankietu nie dawały możliwości ucieczki, która nie byłaby nieuprzejma. Co ciekawe, etykieta wyższych sfer w Ankh-Morpork pozwalała w każdej chwili wyrządzać afronty przyjaciołom, jednak niegrzeczność wobec najgorszego wroga uznawano za szczyt złego wychowania.

— Venturi — powiedział, unosząc kieliszek o starannie wyliczony ułamek cala.

— Selachii… — Lord Venturi postąpił tak samo.

— Prawdziwy bankiet — zauważył Albert.

— W samej rzeczy. A pan stoi pionowo, lordzie.

— Istotnie. Widzę, że pan również.

— Rzeczywiście, rzeczywiście. W tej kwestii trudno nie zauważyć, że wielu innych postępuje podobnie.

— Co jednak nie oznacza, że pozycja horyzontalna nie ma także pewnych zalet, jeśli chodzi na przykład o sen — stwierdził Albert.

— Niezaprzeczalnie. Choć ta czynność raczej nie będzie tu wykonywana.

— Och, istotnie. Bez wątpienia[9].

Energiczna dama we wspaniałej purpurowej sukni zbliżyła się przez salę balową. Przed nią sunął uśmiech.

— Lord Selachii? — spytała, podając mu dłoń. — Słyszałam, że wykonuje pan wspaniałą robotę, broniąc nas przed motłochem.

Jego lordowska mość, sterowany towarzyskim autopilotem, skłonił głowę. Nie był przyzwyczajony do kobiet postępowych, a ta była wyjątkowo postępowa. Jednakże bezpieczne tematy konwersacji z Venturim uległy już wyczerpaniu.

— Obawiam się, madame, że ma pani nade mną przewagę… — wymruczał.

— Spodziewam się. Bez wątpienia — odparła madame z tak promiennym uśmiechem, że nie próbował nawet analizować jej słów. — A kim jest ten imponujący dżentelmen w mundurze? Zapewne towarzysz broni…

Lord Selachii się zawahał. Wpojono mu przekonanie, że zawsze przedstawia się mężczyzn kobietom, ale ta uśmiechnięta dama nie zdradziła swojego…

— Lady Roberta Meserole — powiedziała. — Większość znajomych zwraca się do mnie „madame”. Ale przyjaciele nazywają mnie Bobbi.

Lord Venturi trzasnął obcasami. Szybciej się orientował od swego „towarzysza broni”, a żona przekazała mu sporo aktualnych ploteczek.

— Ach, jest pani zapewne ową damą z Genoi — rzekł, ujmując jej dłoń. — Tak wiele o pani słyszałem.

— Dobre rzeczy? — spytała madame.

Lord Charles spojrzał poprzez salę. Jego żona była chyba pogrążona w rozmowie. Na własnej skórze się przekonał, że jej małżeński radar potrafi na pół mili usmażyć jajko… Ale szampan był doskonały.

— Raczej kosztowne — powiedział, co nie zabrzmiało tak dowcipnie, jak zamierzał.

Mimo to się roześmiała. Może jednak byłem dowcipny, pomyślał. Naprawdę, ten szampan jest świetny…

— Kobieta musi jakoś radzić sobie w świecie — odparła.

— Pozwoli pani, że ośmielę się zapytać, czy istnieje lord Meserole?

— Tak wczesnym wieczorem? — rzuciła madame i znów się roześmiała.

Lord Venturi śmiał się wraz z nią. Słowo daję, mówił sobie w myślach, ten dowcip jest łatwiejszy, niż sądziłem!

— Nie, chodziło mi oczywiście… — zaczął.

— Jestem o tym przekonana — przerwała mu madame i klepnęła go lekko wachlarzem. — A teraz nie chciałabym panów monopolizować, ale naprawdę muszę was zaprowadzić na pogawędkę z kilkoma moimi przyjaciółmi…

Chwyciła lorda Venturiego pod ramię. Nie stawiał oporu. Pokierowała go przez salę. Lord Selachii szedł za nimi dość posępny; doszedł do wniosku, że kiedy szanowane kobiety każą się nazywać Bobbi, świat chyba się kończy. I powinien.

— Pan Carter prowadzi rozległe interesy w handlu miedzią, a pana Jonesa interesuje guma — szepnęła.

Grupka składała się z sześciu mężczyzn rozmawiających przyciszonymi głosami. Kiedy ich lordowskie moście się zbliżyli, usłyszeli:

— …i w takich chwilach człowiek musi zadać sobie pytanie, wobec czego jest naprawdę lojalny… Och, dobry wieczór, madame.

W swej pozornie przypadkowej wędrówce do stołu z bufetem madame jakby niechcący spotkała kilku innych dżentelmenów. Jak dobra gospodyni, doprowadziła ich do kolejnych niewielkich grupek. Zapewne tylko ktoś, kto leżałby na grubych belkach podtrzymujących sklepienie nad salą, mógłby dostrzec w tych ruchach jakiś system, ale nawet wtedy musiałby znać kod. Gdyby zdołał umieścić czerwoną plamkę na głowach osób niebędących przyjaciółmi Patrycjusza, białą plamkę na jego poplecznikach, a różową oznaczyć tych, co się wiecznie wahają, wtedy zobaczyłby coś w rodzaju tańca.

Białych było niewiele.

Zobaczyłby, że ustawiło się kilka grup czerwonych, a białe plamki są do nich przyłączane pojedynczo, czasem dwójkami, jeśli liczba czerwonych plamek jest odpowiednio duża. Kiedy biała plamka opuszczała grupę, była natychmiast przejmowana i wprowadzana do kolejnej konwersacji, w której mogły uczestniczyć jakieś różowe, ale głównie czerwone.

Dowolna rozmowa prowadzona wyłącznie przez białe była delikatnie przerywana uśmiechem lub „och, musi pan poznać…”, albo też dołączało do niej kilka czerwonych. Tymczasem różowe byłe ostrożnie przekazywane od jednej czerwonej grupki do drugiej, aż ich róż nabierał głębi. Wtedy pozwalano im na rozmowę z innymi różowymi w tym samym odcieniu, pod nadzorem czerwonej.

Krótko mówiąc, różowe spotykały tak wiele czerwonych i tak nieliczne białe, że prawdopodobnie całkiem o białych zapominały. Za to białe, przebywając w towarzystwie albo samych, albo mających przytłaczającą przewagę czerwonych i ciemnoróżowych, zdawały się czerwienieć z zakłopotania i chęci, by wtopić się w otoczenie.

Lorda Windera otaczały wyłącznie czerwone, spychające nieliczne pozostałe jeszcze białe na pobocza. On sam wyglądał tak, jak wszyscy patrycjusze po pewnym czasie sprawowania urzędu: nieprzyjemnie pulchny, z obwisłymi różowymi policzkami kogoś, kto zbyt obficie się odżywia. Pocił się lekko w tej dość chłodnej sali, a jego oczy przesuwały się bezustannie, szukając uchybień, wskazówek i haków.

Madame dotarła w końcu do bufetu, gdzie doktor Follett częstował się właśnie faszerowanym jajkiem, a panna Rosemary Palm debatowała sama z sobą o tym, czy przyszłość powinna zawierać dziwne zapiekane paszteciki z zielonkawym nadzieniem, tajemniczo sugerującym krewetki.

— I jak nam idzie, naszym zdaniem? — zapytał doktor Follett, zwracając się na pozór do wyrzeźbionego z lodu łabędzia.

— Idzie dobrze — zapewniła madame koszyk owoców. — Ale jest czwórka, która wciąż sprawia kłopot.

— Znam ich — oświadczył doktor. — Nie wyłamią się z szeregu, może mi pani wierzyć. Cóż mogliby zrobić? Jesteśmy tu przyzwyczajeni do takich gier. Wiemy, że jeśli ktoś za głośno się skarży po przegranej, drugi raz mogą go nie zaprosić do rozgrywki. Ale ustawię przy nich kilku solidnych przyjaciół, na wypadek gdyby ich decyzje wymagały niewielkiego… wsparcia.

— On jest podejrzliwy — zauważyła panna Palm.

— A kiedy nie jest? — mruknął Follett. — Proszę z nim porozmawiać.

— A gdzie nasz nowy najlepszy przyjaciel, doktorze? — spytała madame.

— Pan Snapcase je teraz kolację, spokojnie, ale pod obserwacją, w nieskazitelnym towarzystwie, dość daleko stąd.

Obejrzeli się wszyscy troje, kiedy otworzyły się podwójne drzwi. Podobnie jak kilku innych gości, którzy szybko wrócili do prowadzonych rozmów. Wszedł jedynie służący, który coś szepnął madame. Wskazała mu dwóch komendantów wojskowych, a służący podszedł do nich natychmiast i zatrzymał się nerwowo. Nastąpiła krótka wymiana zdań, a potem, nie skłoniwszy się nawet lordowi Winderowi, we trzech wyszli z sali.

— Pójdę sprawdzić, jak przebiegają przygotowania — rzuciła madame.

I absolutnie nie podążając za mężczyznami, skierowała się do drzwi.

Gdy wyszła na korytarz, dwaj służący obok tortu zaprzestali przechadzek i stanęli na baczność. Gwardzista patrolujący korytarz rzucił jej pytające spojrzenie.

— Teraz, madame? — zapytał jeden ze służących.

— Co? Och, nie. Czekajcie.

Przepłynęła do miejsca, gdzie obaj dowódcy prowadzili ożywioną rozmowę z dwoma młodszymi oficerami. Chwyciła lorda Venturiego pod rękę.

— Ojej, Charles, czyżbyś chciał już nas opuścić?

Lord Venturi nawet nie pomyślał, by się zastanowić, skąd madame wie, jak ma na imię. Szampan płynął obficie, więc w tej chwili lord nie widział żadnego powodu, by atrakcyjna kobieta w pewnym wieku nie znała jego imienia.

— Och, pozostały jeszcze jedno czy dwa ogniska buntu — wyjaśnił. — Nic, czym należałoby się niepokoić, madame.

— Całkiem spore ognisko — mruknął pod wąsem lord Selachii.

— Zniszczyli Grubą Martę, sir — meldował pechowy kurier. — I jeszcze…

— Major Mountjoy-Standfast nie potrafił przechytrzyć bandy tępych strażników, cywilów i paru weteranów z widłami? — oburzył się lord Venturi.

Nie miał pojęcia, ile szkód potrafią wyrządzić widły ciśnięte prosto w dół z wysokości dwudziestu stóp.

— Chodzi o to, sir, że to weterani i znają wszystkie…

— I cywile? Nieuzbrojeni cywile? — irytował się Venturi.

Kurier, który był podporucznikiem, nie umiał znaleźć właściwych słów, by wyjaśnić, że „nieuzbrojony cywil” to niezbyt precyzyjne określenie dla ważącego dwieście funtów robotnika z rzeźni, z długim hakiem w jednej ręce i nożem do rozbierania mięsa w drugiej. Młodzi ludzie, którzy zaciągnęli się dla munduru i własnego łóżka, nie spodziewali się czegoś takiego.

— Jeśli wolno powiedzieć szczerze, sir… — spróbował.

— Mówcie!

— Żołnierze nie mają serca do tej walki. Bez wahania zabiliby Klatchianina, sir, ale… No, niektórzy starzy żołnierze służyli w naszym regimencie, sir, i wykrzykują obelgi. Wielu naszych ludzi pochodzi z tej okolicy i to też nie pomaga. A co do nich krzyczą staruszki, sir, no, nigdy nie słyszałem takiego języka. Już Siostry Dolly były fatalne, ale teraz to za wiele, sir. Przepraszam, sir.

Obie lordowskie mości spojrzały przez okno. Na gruntach pałacowych stacjonowało pół regimentu — ludzie, którzy od kilku dni nie mieli do roboty nic prócz trzymania wart.

— Trochę charakteru i szybkie pchnięcie — rzekł Selachii. — Tego nam trzeba, na Io. Przebić pęcherz! To nie jest akcja dla kawalerii, Venturi. A ja wezmę tych ludzi! Świeża krew!

— Selachii, mamy przecież rozkazy…

— Mamy wiele różnych rozkazów — odparł Selachii. — Ale wiemy, gdzie jest nieprzyjaciel, prawda? Czy nie mają tutaj dosyć gwardzistów? Ilu ich potrzebuje jeden głupiec?

— Nie możemy tak… — zaczął Venturi, ale przerwała mu madame.

— Jestem pewna, że Charles dopilnuje, by żadna krzywda nie spotkała jego lordowskiej mości — powiedziała, ściskając jego ramię. — Ma przecież miecz…

Kilka minut później madame wyjrzała przez okno i zobaczyła, że żołnierze w ciszy opuszczają dziedziniec.

Zauważyła też, po chwili obserwacji, że zniknął gdzieś gwardzista patrolujący korytarz.

Obowiązywały reguły. Kiedy miało się już Gildię Skrytobójców, musiały powstać reguły, które nigdy, ale to nigdy nie były łamane[10].

Skrytobójca, prawdziwy skrytobójca musiał na takiego wyglądać: czarne ubranie, buty, kaptur i cała reszta. Gdyby mogli nosić dowolną odzież, dowolne przebranie, to jak człowiek mógłby sobie z nimi radzić? Musiałby cały dzień siedzieć w małym pokoju, z naładowaną kuszą wymierzoną w drzwi.

Nie mogli zabijać ludzi, którzy nie są zdolni do obrony (chociaż człowiek wart więcej niż 10 000 AM$ rocznie automatycznie uznawany był za zdolnego do obrony, a przynajmniej do zatrudnienia ludzi, którzy zajęliby się tym zamiast niego).

Musieli też dać celowi szansę.

Ale na niektórych naprawdę nie było rady. Godne ubolewania, jak wielu władców zostało inhumowanych przez ludzi w czerni, ponieważ nie poznali szansy, gdy ją zobaczyli, nie wiedzieli, kiedy posunęli się za daleko, nie dbali o to, że zyskali zbyt wielu wrogów, nie umieli odczytać znaków, nie potrafili odejść po przywłaszczeniu umiarkowanej i akceptowalnej sumy w gotówce. Nie zdawali sobie sprawy, że zatrzymała się machina, że świat dojrzał do zmiany, że nadeszła pora, by więcej czasu spędzać z rodziną, gdyż wkrótce mieli go spędzać z przodkami.

Oczywiście, gildia nie inhumowała władców z własnej inicjatywy. Po prostu zawsze była pod ręką, gdy ktoś jej potrzebował.

Dawno temu istniała tradycja wyłaniania tak zwanego Fasolowego Króla. Pewnego ustalonego dnia roku wszystkim mężczyznom klanu podawano specjalną potrawę. Ukryte w niej było jedno upieczone na twardo ziarno fasoli. I ten, który je znalazł — być może po udzieleniu mu pomocy dentystycznej — uznany był za króla. Był to całkiem tani system i działał znakomicie, prawdopodobnie dlatego, że sprytni, niscy, łysi ludzie, którzy naprawdę rządzili i przez jakiś czas obserwowali możliwych kandydatów, byli ekspertami w dyskretnym wkładaniu fasoli do właściwej miski.

Kiedy dojrzewały plony, klan rozkwitał i ziemia była żyzna, król rozkwitał także. Ale kiedy, we właściwym czasie, zboże przestawało rosnąć, powracał lód, a zwierzęta stawały się nie wiadomo czemu jałowe, sprytni, niscy, łysi ludzie ostrzyli swe długie noże, używane przede wszystkim do ścinania jemioły.

A w odpowiednią noc jeden z nich szedł do swojej jaskini i starannie piekł jedną małą fasolkę.

Oczywiście, tak było, zanim ludzie się ucywilizowali. Obecnie nikt już nie musi jeść fasoli.


Ludzie nadal pracowali przy barykadach. Stało się to czymś jak powszechne hobby, rodzajem grupowego remontu mieszkania. Pojawiły się wiadra gaśnicze, niektóre pełne wody, inne piasku. W niektórych punktach barykady wydawały się bardziej niedostępne od miejskich murów, biorąc pod uwagę, jak często z tych ostatnich wykradano kamień.

W mieście czasem odzywały się bębny i słychać było maszerujących żołnierzy.

— Sierżancie!

Vimes spojrzał w dół. Na szczycie drabiny, sięgającej powierzchni ulicy, pojawiła się twarz.

— Och, panna Battye! Nie wiedziałem, że jest pani z nami.

— Nie zamierzałam, ale nagle wyrosła ta wielka ściana…

Wspięła się na samą górę. Niosła nieduże wiaderko.

— Doktor Lawn przesyła pozdrowienia i pyta, jak to się stało, że jeszcze pan nikogo nie pobił — powiedziała, stawiając kubełek na deskach. — Mówi, że kazał wyszorować trzy stoły, dwa wiadra smoły stoją na ogniu, sześć pań zwija bandaże, a do tej chwili musiał się zająć tylko krwotokiem z nosa. Rozczarował go pan. Tak mówi.

— Proszę mu przekazać: ha, ha, ha — odparł Vimes.

— Przyniosłam panu śniadanie — powiedziała Sandra.

A Vimes uświadomił sobie, że na dole, raczej nieprzesadnie starając się ukryć, stoi kilku jego chłopaków. I chichoczą.

— Grzybki? — zapytał.

— Nie — zapewniła dziewczyna. — Mam panu powtórzyć, że już jest jutro, więc dostanie pan wszystko, o czym marzył…

Przez moment Vimes nie był pewien, dokąd niesie go świat.

— Jajko na twardo — wyjaśniła Sandra. — Ale Sam Vimes stwierdził, że pewnie woli pan płynne żółtko i parę grzanek pociętych w żołnierzyki.

— Tak samo jak on — potwierdził Vimes słabym głosem. — Domyślny jest chłopak…

Rzucił jajko w powietrze, by je złapać, kiedy będzie spadało. Zamiast tego zabrzmiał odgłos jakby zamykających się nożyc. W dół opadł deszcz płynnego żółtka i kawałki skorupki. A potem deszcz strzał.


Gwar rozmów się wzniósł. Madame podeszła do grupy otaczającej lorda Windera. I jakby magicznie, w ciągu dziesięciu sekund zostali sami, gdyż wszyscy pozostali zauważyli na drugim końcu sali jakieś osoby, z którymi koniecznie musieli porozmawiać.

— Kim jesteś? — zapytał Winder i przyjrzał jej się z uwagą, jaką mężczyzna poświęca kobiecie, kiedy podejrzewa ją o ukrywanie broni.

— Madame Roberta Meserole, panie.

— Ta z Genoi? — Winder parsknął, co było nieudaną próbą chichotu. — Słyszałem różne historie o Genoi.

— Zapewne mogłabym opowiedzieć jeszcze kilka, panie — zapewniła madame. — Ale w tej chwili czas już na tort.

— Tak — zgodził się Winder. — A słyszała pani, że mieliśmy tu dziś wieczorem jeszcze jednego skrytobójcę? Ciągle próbują, wie pani. Jedenaście lat i ciągle próbują. Ale załatwiam ich za każdym razem, choćby nie wiem jak się skradali.

— Brawo, wasza lordowska mość — pochwaliła madame.

Pomagało, że był niemiłym osobnikiem, paskudnym do szpiku kości. W pewnym sensie było wtedy łatwiej.

Odwróciła się i klasnęła w dłonie. Zaskakujące, ale ten cichy odgłos spowodował nagłe przerwanie wszystkich rozmów.

Podwójne drzwi na końcu sali otworzyły się i w progu stanęli dwaj trębacze. Zajęli pozycje po obu stronach wejścia…

— Zatrzymać ich! — wrzasnął Winder i uchylił się.

Dwóch jego gwardzistów przebiegło przez salę i wyrwało przestraszonym trębaczom instrumenty. Trzymali je z najwyższą ostrożnością, jakby się bali, że wybuchną albo wypuszczą niebezpieczny gaz.

— Zatrute strzałki — wyjaśnił Winder z satysfakcją. — Nigdy dość ostrożności, madame. W tej pracy człowiek uczy się uważać na każdy cień. No dobrze, niech zagrają. Ale żadnych trąbek. Nie cierpię, kiedy celują we mnie jakieś rury.

Na drugim końcu sali odbyła się nerwowa narada, po czym pozbawieni instrumentów trębacze wyprostowali się i jak najlepiej umieli, odgwizdali melodię.

Lord Winder zaśmiał się, kiedy wjechał tort. Był piętrowy, mniej więcej wysokości człowieka i grubo pokryty lukrem.

— Śliczny — powiedział, gdy goście zaczęli bić brawo. — Lubię trochę rozrywki na przyjęciach. I to ja mam go kroić, prawda?

Cofnął się o kilka kroków i skinął na gwardzistów.

— Do roboty, chłopcy.

Miecze kilka razy przebiły najwyższą warstwę. Gwardziści spojrzeli na Windera i pokręcili głowami.

— Na świecie bywają karły — rzekł.

Zaatakowali drugą warstwę, ale znowu nie napotkali oporu większego, niż mogą stawiać suszone owoce, ciasto i warstwa marcepanu z cukrowym lukrem.

— Może klęczeć — mruknął Winder.

Publiczność przyglądała się ze stężałymi uśmiechami. Kiedy stało się jasne, że tort jest cały z ciasta i niezamieszkany, posłano po kosztowacza potraw. Większość gości go rozpoznała. Nazywał się Spymould i podobno zjadł w swoim czasie tyle trucizn, że był teraz odporny na wszystko. Mówiono, że codziennie zjada ropuchę, by utrzymać się w formie. Plotka głosiła również, że od jego oddechu czernieje srebro.

Wybrał porcję tortu i zaczął w zadumie smakować, kierując wzrok ku górze.

— Hm… — odezwał się po chwili.

— I co? — zapytał Winder.

— Przykro mi, panie. Nic. Już myślałem, że jest tam domieszka cyjanku, ale nic z tego. To tylko migdały.

— Żadnej trucizny? — upewnił się Patrycjusz. — Chcesz powiedzieć, że jest jadalny?

— No tak. Byłby lepszy z ropuchą, ale to tylko moja opinia.

— Czy teraz służba może go już serwować, panie? — spytała madame.

— Nie ufaj służbie podającej jedzenie. Podejrzane typy. Mogą czegoś dosypać.

— Czy zgodzisz się zatem, panie, bym ja to zrobiła?

— Tak, może być. — Winder obserwował ją czujnie. — Wezmę dziewiąty kawałek, który pani ukroi.

W rzeczywistości jednak porwał piąty, tryumfalnie, jakby ocalił z katastrofy coś cennego.

Tort został podzielony, a obiekcje lorda Windera do służby serwującej jedzenie rozwiały się, kiedy owo jedzenie miało być serwowane innym. Przyjęcie rozproszyło się nieco, gdy goście rozważali odwieczny problem, jak można trzymać talerzyk i kieliszek oraz jeść równocześnie, nie używając tego małego urządzonka przytrzymującego kieliszek, które mocuje się do brzegu talerzyka i z którym człowiek wygląda jak czterolatek. Wymaga to wielkiej koncentracji i pewnie z tego powodu wszyscy byli niezwykle zajęci sobą.

Otworzyły się drzwi. Ktoś wszedł do sali. Winder spojrzał nad brzegiem talerzyka.

To był ktoś smukły, w masce i kapturze, odziany w czerń.

Winder patrzył. Wokół niego głośniej zaszumiały rozmowy. Patrzący z góry mógłby zauważyć pewną tendencję towarzyskich nurtów przyjęcia: pozostawiały szeroką, pustą ścieżkę od drzwi aż do Windera, któremu nogi odmówiły posłuszeństwa.

Idąc niespiesznie, zamaskowany gość sięgnął za plecy; po chwili w każdej ręce trzymał niewielką pistoletową kuszę. Rozległy się dwa ciche „tik” i obaj gwardziści osunęli się na podłogę. Zabójca rzucił kusze za siebie i szedł dalej. Jego kroki były całkowicie bezgłośne.

— Brw — wykrztusił Winder, wytrzeszczając oczy.

Usta miał otwarte i zapchane tortem. Ludzie paplali między sobą. Gdzieś ktoś opowiedział jakiś żart. Zabrzmiał śmiech, może odrobinę bardziej ostry, niż byłby normalnie. Poziom gwaru znowu się podniósł.

Winder zamrugał. Skrytobójcy tak się nie zachowują. Zakradają się. Korzystają z cieni. To nie może się zdarzać w prawdziwym życiu, tylko w snach.

A teraz ta kreatura stała przed nim. Upuścił łyżeczkę. Zadźwięczała o podłogę i nagle zapadła cisza.

Jest jeszcze jedna reguła. Jeśli to tylko możliwe, inhumowany powinien zostać poinformowany, kim jest skrytobójca i kto go przysyła. Gildia uważała, że to uczciwe. Winder nie wiedział o tym, zresztą ów fakt nie był powszechnie ogłaszany. Mimo to jednak, stężały ze zgrozy, z szeroko otwartymi oczami, zadał właściwe pytanie.

— Kto cię przysłał?

— Przybywam z miasta — odparł zabójca, obnażając wąską, srebrzystą klingę.

— Kim jesteś?

— Myśl o mnie jak o… swojej przyszłości.

Zabójca cofnął miecz do pchnięcia, ale było już za późno — dzieła dokonało bardziej subtelne ostrze grozy. Winder posiniał, szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w nicość, a z krtani, poprzez okruchy tortu, wydobył głos, będący połączeniem charczenia i westchnienia.

Zabójca opuścił miecz, przez chwilę stał nieruchomo wśród dźwięczącej ciszy, aż w końcu powiedział:

— Buu…

Wyciągnął dłoń w rękawiczce i pchnął Patrycjusza. Winder zwalił się na plecy; talerzyk wypadł mu z dłoni i roztrzaskał się na płytach podłogi.

Skrytobójca wysunął nieskrwawiony miecz na odległość ramienia i upuścił go obok trupa. Potem odwrócił się, odszedł powoli po marmurowych płytach i zamknął za sobą podwójne drzwi. Echa ucichły.

Madame odliczyła wolno do dziesięciu i dopiero wtedy zaczęła krzyczeć. Uznała, że to dostatecznie długo.


Lord Winder wstał i zmierzył wzrokiem okrytą czernią postać.

— Jeszcze jeden? Jak się tu zakradłeś?

JA SIĘ NIE ZAKRADAM.

Winder miał wrażenie, że jego umysł jest jeszcze bardziej zamglony niż przez ostatnie lata, jednak był pewien tortu. Jadł tort, a teraz już go nie miał. Zobaczył go poprzez mgłę. Porcja tortu była na pozór bliska, ale kiedy spróbował po nią sięgnąć — bardzo daleka.

Zaczął sobie uświadamiać pewne fakty.

— Och… — powiedział.

TAK, potwierdził Śmierć.

— Nie mam nawet czasu, żeby dokończyć tort?

NIE. NIE MA JUŻ CZASU, NAWET NA TORT. DLA CIEBIE TORT SIĘ SKOŃCZYŁ. DOTARŁEŚ DO KOŃCA TORTU.


Hak uderzył o ścianę obok Vimesa. Wzdłuż barykady rozległy się wołania. Nadleciały kolejne haki i wgryzły się w drewno.

Znowu deszcz strzał zabębnił o dachy domów. Atakujący nie byli jeszcze gotowi, by ryzykować trafienie własnych ludzi, ale strzały pękały i odbijały się od bruku ulicy w dole. Vimes słyszał krzyki i brzęk grotów o pancerze.

Jakiś dźwięk kazał mu się odwrócić. Głowa wysunęła się naprzeciw niego, a twarz pod hełmem zbladła z przerażenia, kiedy poznała Vimesa.

— To było moje jajko, ty draniu! — wrzasnął i walnął pięścią w nos. — I żołnierzyki!

Żołnierz spadł do tyłu, sądząc po odgłosach — na innych wspinających się. Ludzie krzyczeli wzdłuż całego parapetu. Vimes sięgnął po pałkę.

— Na nich, chłopcy! — wrzasnął. — Pałki! Żadnych zabaw! Walić po palcach, niech grawitacja zrobi swoje! Niech spadają!

Schylił się, przycisnął do drewna i spróbował znaleźć jakiś otwór, by wyjrzeć…

— Ściągnęli wielkie balisty — odezwała się Sandra, która znalazła szczelinę kilka stóp dalej. — Mają…

Vimes odciągnął ją na bok.

— Co ty tu jeszcze robisz? — ryknął.

— Jest bezpieczniej niż na ulicy! — krzyknęła, stając z nim nos w nos.

— Nie, któryś z tych haków może cię trafić! — Wyjął nóż. — Masz, weź to… Jak zobaczysz gdzieś linę, to ją przetnij!

Przebiegał za osłoną chwiejnego parapetu, ale widział, że obrońcy dobrze sobie radzą. Zresztą nie wymagało to geniuszu taktycznego. Ludzie na poziomie ulicy strzelali przez wszystkie szczeliny, jakie udało im się znaleźć, a choć dokładne celowanie nie było łatwe, nie było też konieczne. Nic tak dobrze nie utrudnia ludziom skupienia się na pracy jak świst i stuk strzał dookoła.

Wspinający się byli za bardzo stłoczeni. Musieli być. Gdyby próbowali atakować szerokim frontem, na każdego czekałoby trzech obrońców. Za to teraz wchodzili sobie w drogę, a każdy, który spadał, pociągał za sobą kilku innych. Barykada miała pod dostatkiem szczelin i otworów, by każdy obrońca z piką mógł solidnie szturchać tych, którzy wdrapują się od zewnątrz.

To przecież głupie, myślał Vimes. Trzeba chyba tysiąca ludzi, żeby przełamać obronę, a i to dopiero wtedy, kiedy ostatnia pięćdziesiątka wbiegnie po zboczu zbudowanym z trupów całej reszty. Ktoś po drugiej stronie znów dokonał przemyśleń w stylu „uderzymy na nich w najmocniejszym punkcie, by pokazać, że nie żartujemy”. Na bogów, czy tak wygrywaliśmy wojny?

A jak ja bym to załatwił? Powiedziałbym Detrytusowi: „Detrytus, usuńcie tę barykadę” i zadbał o to, żeby obrońcy słyszeli. Tak bym zrobił. I po problemie.

Dalej na parapecie rozległ się wrzask. Hak trafił jednego ze strażników i przyciągnął go mocno do drewna. Vimes dotarł tam na czas, by zobaczyć, jak hak wbija się w ciało przez pancerz i kolczugę, atakujący podciąga się…

Złapał go jedną ręką na ramię z mieczem, a drugą wyprowadził cios. Żołnierz runął w chaos na dole.

Trafionym strażnikiem okazał się Nancyball. Twarz miał sinobladą, bezgłośnie otwierał i zamykał usta, a krew zbierała się w kałużę wokół jego stóp i przeciekała między deskami.

— Trzeba to z niego wyciągnąć… — powiedział Wiglet, chwytając hak.

Vimes go odepchnął. Kilka strzał świsnęło im nad głowami.

— To tylko narobi większych szkód. Zawołaj paru ludzi, zdejmijcie go stąd bardzo ostrożnie i zanieście do Lawna.

Vimes chwycił pałkę Nancyballa i opuścił ją na hełm następnego wspinacza.

— Jeszcze oddycha, sierżancie! — zawołał Wiglet.

— Pewnie, pewnie — zgodził się Vimes. Zadziwiające, jak bardzo ludzie pragną zobaczyć oznaki życia w zwłokach przyjaciela. — Więc bierz się do roboty i zanieś go do lekarza.

A jako człowiek, który w swoim czasie widział już wielu rannych, dodał w myślach: Jeśli Lawn zdoła go jakoś połatać, może stworzyć własną religię.

Szczęśliwy napastnik, który dostał się na szczyt barykady i nagle odkrył, że jest przeraźliwie samotny, rozpaczliwie próbował uderzyć mieczem. Vimes wrócił do pracy.

Ankh-Morpork dobrze sobie radziło w takich sytuacjach. Nauczyło się sobie radzić, choć nikt nigdy o tym nie dyskutował. Wydarzenia raczej płynęły niż następowały — to znaczy, że czasem naprawdę trudno było dostrzec granicę między „jeszcze niezrobione” a, „już się tym zajęto, staruszku”. Tak się to działo. Wydarzeniami się zajmowano.

Snapcase przybył po dwudziestu minutach, a po dwudziestu pięciu został zgodnie z prawem zaprzysiężony jako Patrycjusz, magicznie stał się lordem Snapcase i zasiadł w Podłużnym Gabinecie. Czas ten obejmował także minutę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego lorda Windera, którego ciałem ktoś się zajął.

Niektórym doradcom wskazano drzwi, choć bez zbytnich nieprzyjemności, i nawet Spymouldowi pozwolono spokojnie usunąć hodowlę ropuch. Ale ci, którzy palili w kominkach, odkurzali meble i zamiatali podłogi, zostali, tak jak zostali poprzednio. Oni rzadko zwracali czyjąś uwagę, może nawet nie wiedzieli, kto jest ich pracodawcą, a zresztą byli zbyt użyteczni i wiedzieli, gdzie trzyma się miotły. Lordowie przychodzą i odchodzą, a kurz zbiera się cały czas.

I nastał poranek nowego dnia, który z dołu wyglądał całkiem jak stary.

Po jakimś czasie ktoś podniósł kwestię walk, którymi pilnie należało się zająć.


Starcia trwały wzdłuż całej barykady, ale rozstrzygnięcia były dość jednostronne. Przyniesiono drabiny oblężnicze i tu czy tam żołnierze zdołali się przedostać na parapet. Nie potrafili jednak zgromadzić większych sił w jednym punkcie. Obrońcy znacznie przewyższali atakujących liczbą, w dodatku nie wszyscy byli mężczyznami. Vimes szybko odkrył naturalną mściwość staruszek, które — kiedy przychodziło do walki z żołnierzami — nie miały żadnego wyczucia reguł. Wystarczyło dać takiej babci dzidę i otwór, by mogła ją wysunąć, a młodzi ludzie po drugiej stronie mieli poważne kłopoty.

Reg Shoe wpadł na genialny pomysł, by jako broni używać steków. Szturmujący nie pochodzili z domów, w których stek pojawiał się na stole. Mięso było raczej przyprawą niż głównym daniem. A tu i tam żołnierze, którzy dotarli na szczyt barykady, w ciemnościach, słysząc w dole jęki i krzyki bardziej pechowych towarzyszy, nagle czuli, że wyrywają im broń z ręki ich dobrze odżywieni byli koledzy. Ci koledzy nie byli okrutni i kierowali pokonanych drabiną w dół, po wewnętrznej stronie, gdzie czekały steki z jajkami i pieczone kurczaki, a także obietnica, że po rewolucji będzie można tak jadać codziennie.

Vimes nie chciał, by wieści o tym się rozeszły. Bał się szturmującego barykady tłumu chętnych.

Ale babcie… Och, babcie… Ulice republiki były naturalnym terenem rekrutacji dla regimentów. W tej okolicy też żyły duże rodziny z matronami, których słowo stanowiło dla krewnych wyrocznię. To było niemal nie fair, by w chwilach ciszy stawiać je na parapecie i dawać tuby.

— Wiem, że tam jesteś, Ron! Tu twoja babunia! Wleź tu jeszcze raz, a naprawdę spuszczę ci lanie! Nasza Rita przesyła ucałowania i chce, żebyś wracał do domu! Dziadek czuje się o wiele lepiej po tej nowej maści! A teraz dość już tych żartów!

To brudna sztuczka i Vimes był z niej dumny. Takie przekazy podkopują ducha walki o wiele bardziej niż strzały.

I nagle zdał sobie sprawę, że na linach i na drabinach nie ma już nikogo. Słyszał z dołu jęki i stękania, ale żołnierze, którzy mogli jeszcze stać na nogach, wycofywali się na bezpieczną odległość.

A ja? — pomyślał Vimes. Ja zszedłbym do piwnic w domach przy tej ulicy. Ankh-Morpork całe stoi na piwnicach. I przebiłbym się przez te sypiące się mury, a teraz w połowie piwnic po tej stronie barykady w cieple i ciszy czekaliby moi żołnierze.

Owszem, wczoraj w nocy posłałem ludzi, żeby zabili deskami i zatarasowali wszystkie piwniczne drzwi, jakie znajdą, ale przecież nie walczyłbym ze sobą, prawda?

Wyjrzał przez szczelinę między deskami i ze zdumieniem zobaczył, że jakiś człowiek idzie ostrożnie między odłamkami i jęczącymi żołnierzami. Trzymał białą flagę i co jakiś czas zatrzymywał się, by nią pomachać, choć bez okrzyków „Hurra!”.

Kiedy stanął już pod samą barykadą, zawołał:

— Hej tam!

Za osłoną desek Vimes zamknął oczy. O bogowie, pomyślał.

— Tak?! — krzyknął w dół. — W czym możemy pomóc?

— Kim jesteś?

— Sierżant Keel, Straż Nocna. A ty?

— Podporucznik Harrap. Ehm… Prosimy o krótkie zawieszenie broni.

— Po co?

— No… żeby zebrać naszych rannych.

Konwencje wojenne, pomyślał Vimes. Honor na polu walki. Wielkie nieba…

— A potem? — zapytał.

— Słucham?

— Co się stanie potem? Wracamy do bitwy?

— Ehm… Nikt wam nie powiedział? — zdziwił się podporucznik.

— Powiedział o czym?

— Właśnie się dowiedzieliśmy. Lord Winder nie żyje. Hm. Patrycjuszem jest lord Snapcase.

Wśród obrońców w pobliżu rozległy się wiwaty, podjęte przez tych na dole. Vimes poczuł, jak ogarnia go ulga. Ale nie byłby Vimesem, gdyby zwyczajnie dał spokój.

— I chcielibyście teraz się zamienić?! — zawołał.

— Słucham?

— Pytam, czy wasi chłopcy chcieliby teraz zobaczyć, jak się broni barykady, a my spróbujemy ją atakować.

Usłyszał śmiechy obrońców.

Młody człowiek milczał przez chwilę. Po czym spytał:

— No… A dlaczego?

— Ponieważ, popraw mnie, jeśli się mylę, my teraz jesteśmy lojalnymi stronnikami oficjalnego rządu, a wy to zbuntowani poplecznicy zdyskredytowanej administracji. Mam rację?

— Eee… Wydaje mi się, że mieliśmy, no… formalne rozkazy…

— Słyszałeś o niejakim kapitanie Swingu?

— No… tak.

— On też myślał, że ma formalne rozkazy — powiedział Vimes.

— No… tak?

— Rany, ale się zdziwił. No dobrze, dobrze. Zawieszenie broni. Zgadzamy się. Czy chcecie, żeby moi chłopcy wam pomogli? Mamy tu lekarza. Bardzo dobrego. Jeszcze nie słyszałem wrzasków.

— Eee… Dziękuję, sir.

Młody człowiek zasalutował. Vimes odpowiedział tym samym. Potem odetchnął i zwrócił się do obrońców.

— I po sprawie, chłopcy — powiedział. — Możemy zejść. Nie dało się groźbą, trzeba prośbą.

Zsunął się po drabinie. No tak… to już. Skończone. Bicie w dzwony, tańce na ulicach…

— Sierżancie, pan mówił poważnie, że pomożemy im z rannymi? — zapytał Sam, który stał przy drabinie.

— Wiesz, to ma tyle samo sensu, co wszystko inne dotąd — stwierdził Vimes. — To są chłopcy z miasta, tak samo jak my. Nie ich wina, że dostali głupie rozkazy.

W dodatku miesza im to w głowach, zmusza do myślenia, dlaczego to wszystko się dzieje…

— Tylko że… Nancyball nie żyje, sierżancie.

Vimes nabrał tchu. I tak wiedział, już tam na górze, na chwiejnym parapecie, lecz te słowa mimo wszystko wywołały wstrząs.

— Wydaje mi się, że paru od nich też nie doczeka świtu — powiedział.

— Tak, ale oni byli nieprzyjacielem, sierżancie.

— Zawsze warto się zastanowić, kto naprawdę jest twoim nieprzyjacielem — poradził Vimes.

— Może na przykład ten, kto próbuje nadziać mnie na swój miecz? — zaproponował Sam.

— To niezły początek — przyznał Vimes. — Ale zdarzają się chwile, kiedy warto spojrzeć trochę szerzej.


W Podłużnym Gabinecie Snapcase złożył dłonie i stuknął palcami wskazującymi o przednie zęby.

— Co robić, co robić… — mruczał w zadumie.

— Tradycyjna jest powszechna amnestia, wasza lordowska mość — odparł pan Slant.

Pan Slant, jako przewodniczący Gildii Prawników, doradzał wielu przywódcom miasta. Był także zombi, choć to tylko pomogło jego karierze. Stanowił przecież chodzący precedens. Wiedział, jak powinny się toczyć sprawy.

— Tak, tak, oczywiście — zgodził się Snapcase. — Nowy początek. To jasne. Nie wątpię, że istnieją też tradycyjne sformułowania?

— W istocie, panie, mam tu przy sobie egzemplarz…

— Tak, tak. Ale może powiedzcie mi, co z tą barykadą. Tą, która nadal stoi. — Spojrzał na zebranych w gabinecie ludzi.

— Wiesz o niej, panie? — zdziwił się Follett.

— Mam swoich informatorów. Wywołała spore zamieszanie, nieprawdaż… Jakiś człowiek zebrał całkiem sprawne siły, odciął nas od życiowo niezbędnych regionów miasta, rozbił organizację kapitana Swinga i odparł szturmy najlepszych sił, jakie przeciwko niemu wysłano. W dodatku jest tylko sierżantem, jak słyszałem.

— Czy mogę zasugerować, że warto rozważyć jego awans? — wtrąciła madame.

— Dokładnie o tym samym myślałem. — Małe oczka Snapcase’a błysnęły. — Jest również kwestia jego ludzi. Są lojalni, co?

— Najwyraźniej, panie. — Madame wymieniła zdziwione spojrzenia z doktorem Follettem.

Snapcase westchnął.

— Z drugiej strony, nie można karać żołnierza za lojalność wobec przełożonych, zwłaszcza w trudnych czasach. Nie ma powodu, by podejmować jakiekolwiek formalne działania przeciwko nim.

Oczy znów się spotkały. Wszyscy to poczuli: wrażenie, że ześlizguje się świat.

— Ale to nie dotyczy Keela — oświadczył Snapcase. Wstał i z kieszonki kamizelki wyjął tabakierę. — Pomyślcie chwilę, jeśli mogę prosić. Jaki władca mógłby tolerować takiego człowieka? Dokonał tego wszystkiego w ciągu kilku dni. Boję się nawet sobie wyobrażać, co mogłoby mu przyjść do głowy jutro. Sytuacja jest delikatna. Czy mamy stać się zakładnikami zwykłego sierżanta? Nie potrzebujemy, żeby ktoś taki jak Keel załatwiał sprawy po swojemu. Poza tym wiecie, że Sekcja Specjalna byłaby dla nas użyteczna. Po należytej reedukacji, ma się rozumieć.

— Mówiłeś chyba, panie, że chcesz go awansować — przypomniał bez ogródek doktor Follett.

Lord Snapcase zażył szczyptę tabaki i mrugnął raz czy dwa.

— Owszem — przyznał. — Awansować, jak to mówią, do chwały.

Zebrani umilkli. Jedna czy dwie osoby były przerażone. Niektórym zaimponował. W Ankh-Morpork człowiek nie pozostawał na szczycie, nie rozwijając w sobie pewnej pragmatycznej postawy życiowej, a Snapcase wyraźnie opanował ją z godną podziwu szybkością.

— Barykada jest usuwana? — Patrycjusz z głośnym kliknięciem zamknął tabakierę.

— Tak, panie — potwierdził doktor Follett. — Ze względu na powszechną amnestię — dodał tylko po to, by mieć pewność, że słowo to zostanie powtórzone.

Gildia Skrytobójców oprócz reguł miała także swój kodeks honorowy. Był to kodeks dość niezwykły, starannie skonstruowany, by pasował do ich potrzeb, ale był prawdziwym kodeksem. Nie zabija się bezbronnych ani służących, zabija się z bliska, dotrzymuje się słowa. A to było przerażające.

— Kapitalnie — ucieszył się Snapcase. — Idealna pora. Pełne ulice. Mnóstwo zamieszania. Pewne fragmenty nieodbudowane, ważne wiadomości nieprzekazane, lewica nie wie, co czyni prawica, trudności wynikłe z obecnej sytuacji, godne pożałowania. Nie, drogi doktorze, nie zamierzam niczego wymagać od waszej gildii. Szczęśliwie są tacy, których lojalność wobec miasta jest trochę mniej… warunkowa. Tak. A teraz, jeśli wolno, czeka mnie wiele pracy. Z radością spotkam się z państwem w późniejszym terminie.

Wszystkich gości delikatnie, ale stanowczo wypchnięto za drzwi.

— Wydaje się, że wróciliśmy do szkoły — mruknął doktor Follett, kiedy szli korytarzem.

Ave! Duci novo, similis duci seneci — rzucił pan Slant tak oschle, jak tylko zombi potrafi. — Albo, jak mawialiśmy w szkole: Ave! Bossa nova, similis bossa seneca! — Zaśmiał się jak nauczyciel. Lubił martwe języki. — Oczywiście, gramatycznie to całkiem…

— A to znaczy…? — spytała madame.

— Oto nadchodzi nowy boss, taki sam jak stary boss — przetłumaczył doktor Follett.

— Doradzam cierpliwość — rzekł Slant. — Jest nowy w tej pracy. Może się jakoś przystosuje. Miasto potrafi znaleźć sposoby ominięcia problemów. Dajmy mu czas.

— Chcieliśmy przecież kogoś zdecydowanego — odezwał się ktoś w idącej z nimi grupie.

— Chcieliśmy kogoś, kto decyduje słusznie — odparła madame.

Przecisnęła się na czoło grupy, zbiegła po głównych schodach i wskoczyła do poczekalni.

Widząc ją, panna Palm wstała.

— Czy oni… — zaczęta.

— Gdzie Havelock? — zapytała madame.

— Tutaj. — Vetinari wysunął się z plamy cienia przy kotarach.

— Weź mój powóz. Odszukaj Keela. Ostrzeż go. Snapcase chce jego śmierci!

— Ale gdzie jest…

Madame wyciągnęła groźnie drżący palec.

— Zrób to natychmiast albo spadnie na ciebie klątwa ciotki!


Kiedy drzwi się zamknęły, lord Snapcase patrzył na nie przez chwilę, po czym zadzwonił. Jego sekretarz wsunął się do gabinetu przez prywatne wejście.

— Wszystko się układa? — zapytał Snapcase.

— Tak, panie. Są pewne sprawy wymagające uwagi waszej lordowskiej mości.

— Na pewno ludzie chcieliby wierzyć, że są. — Snapcase rozparł się w fotelu. — On się kręci?

— Niestety, nie, panie. Ale w ciągu godziny sprowadzę tu doświadczonego kręcimistrza…

— Dobrze. Zaraz, co to ja jeszcze… A tak. Czy w Gildii Skrytobójców są jacyś ambitni ludzie z przyszłością?

— Z pewnością są, wasza lordowska mość. Życzysz sobie, żebym przygotował dossier, powiedzmy, trzech z nich?

— Zrób to.

— Tak, panie. Liczne osoby pragną pilnie uzyskać audiencję u waszej…

— Niech czekają. Kiedy już objąłem patrycjat, chcę mieć z niego trochę przyjemności. — Przez chwilę Snapcase bębnił palcami o krawędź biurka. Wciąż obserwował drzwi. — Moje przemówienie inauguracyjne jest gotowe? Z bólem usłyszałem o niespodziewanej śmierci Windera, przepracowanie, nowe kierunki i tak dalej, zachować co najlepsze w starym, przyjmując co najlepsze z nowego, uwaga na niebezpieczne elementy, musimy ponieść ofiary i tak dalej, złączeni razem, dobro miasta?

— Właśnie tak, panie.

— Dodaj, że niezwykłym smutkiem przejęła mnie tragiczna śmierć sierżanta Keela, mam nadzieję, że odpowiedni pomnik stanie się symbolem zjednoczenia obywateli o wszelkich odcieniach opinii we wspólnym wysiłku i tak dalej, i temu podobne. Sekretarz zanotował szybko.

— Oczywiście, panie — rzekł.

Snapcase się uśmiechnął.

— Podejrzewam, że zastanawiasz się, czemu cię przyjąłem, choć pracowałeś dla mojego poprzednika, co?

— Nie, panie — odparł sekretarz, nie unosząc głowy.

Nie zastanawiał się. Po pierwsze, całkiem dobrze wiedział, a po drugie, istniały sprawy, nad którymi bezpieczniej jest się nie zastanawiać.

— Dlatego że umiem rozpoznać talent, kiedy na niego trafię — wyjaśnił Snapcase.

— To bardzo miło ze strony waszej lordowskiej mości, że mi to mówi — zapewnił gładko sekretarz.

— Wiele szorstkich kamieni po oszlifowaniu staje się klejnotami.

— Dokładnie tak, panie — powiedział sekretarz.

Pomyślał tak samo: Dokładnie tak, panie — ponieważ przekonał się, że pewnych opinii bezpieczniej nie myśleć. W szczególności zaliczają się do nich frazy typu „Co za mały dupek”.

— Gdzie mój nowy dowódca gwardii?

— O ile wiem, kapitan Carcer jest teraz na tylnym dziedzińcu. Napomina swoich ludzi, i to bardzo stanowczo.

— Przekaż mu, że chcę się z nim natychmiast widzieć — polecił Patrycjusz.

— Oczywiście, panie.


Rozbiórka barykady wymagała czasu. Nogi krzeseł, deski, łóżka, drzwi i drewniane belki osiadły w splątaną masę. Ponieważ każdy element do kogoś należał, a mieszkańcy Ankh-Morpork dbają o swoją własność, rozbiórka przebiegała metodą powszechnej kłótni. Nie najmniej ważnym z powodów było to, że ludzie, którzy poświęcili dla wspólnego dobra stołek na trzech nogach, usiłowali teraz odebrać komplet krzeseł pokojowych. Występowało sporo podobnych problemów.

Przeszkadzał też ruch. Zatrzymane wozy poza miastem teraz usiłowały dotrzeć do miejsc przeznaczenia, zanim z jajek wyklują się kurczaki, a mleko tak się zepsuje, że zdoła samodzielnie przejść resztę drogi. Gdyby Ankh-Morpork było butelką, byłoby teraz zakorkowane. Ponieważ nie było, miało do czynienia z sytuacją — według słów sierżanta Colona — kiedy nikt nie jest w stanie się ruszyć z powodu wszystkich pozostałych. Owszem, określenie to, choć ścisłe, nie miało już tego brzmienia.

Część strażników dołączyła do prac rozbiórkowych, przede wszystkim po to, by tłumić bójki wybuchające między gniewnymi właścicielami sprzętów domowych. Jednak spora grupka zebrała się przy końcu ulicy Bohaterów, gdzie Ryjek założył stołówkę i wystawił kociołek z kakao. Prawdę mówiąc, nie mieli zbyt wiele do roboty. Kilka godzin temu walczyli. Teraz ulice były tak zatłoczone, że nawet patrolowanie stało się niemożliwe. Każdy dobry glina wie, że są takie chwile, kiedy człowiek rozsądny stara się nie wchodzić w drogę. Rozmowa zeszła na kwestie występujące zwykle po zwycięstwie, na przykład: 1) czy będą z tego dodatkowe pieniądze, oraz 2) czy dadzą nam za to medale, z dodatkową opcją 3) — nigdy nie nazbyt odległą od myśli każdego strażnika — czy w efekcie będziemy mieli jakieś kłopoty?

— Amnestia znaczy, że nie — uspokoił ich Dickins. — To znaczy, wszyscy będą udawać, że nic się nie stało.

— To dobrze — ucieszył się Wiglet. — A dostaniemy medale? Bo przecież byliśmy… — skoncentrował się — …mężnymi obrońcami wolności. A to mi wygląda na medale.

— Myślę sobie, że powinniśmy zwyczajnie zabarykadować całe miasto — uznał Colon.

— No tak, Fred — przyznał Ryjek. — Ale to by znaczyło, że źli ludzie, hnah, byliby tu razem z nami.

— Racja, ale to my byśmy rządzili — odparł Fred.

Sierżant Dickins wypuścił kłąb fajkowego dymu.

— Tylko kłapiecie dziobami, chłopcy. Była bitwa, a wy teraz jesteście tutaj, ze wszystkimi rękami i nogami chodzicie sobie pod dobrym boskim słoneczkiem. To jest zwycięstwo, nie ma co. Wygraliście, znaczy. Reszta to tylko dodatki.

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Dopiero młody Sam przerwał milczenie:

— Nancyball nie wygrał.

— Straciliśmy łącznie pięciu ludzi — oświadczył sierżant Dickins. — Dwaj trafieni strzałami, jeden spadł z barykady, a jeden przypadkiem sam sobie poderżnął gardło. Zdarza się. Spojrzeli na niego.

— Co? Myśleliście, że nie? Mieliśmy tu dużo niespokojnych ludzi, ostrej broni i sporo biegania, wszystko w jednym miejscu. Zdziwilibyście się, jakie bywają straty, nawet pięćdziesiąt mil od nieprzyjaciela. Ludzie giną.

— Czy Nancyball miał mamę? — zapytał Sam.

— Wychowała go babcia, ale już nie żyje — odparł Wiglet.

— Nikogo więcej?

— Nie wiem. Nigdy nie opowiadał o rodzinie. W ogóle prawie o niczym nie opowiadał.

— Trzeba zrobić składkę — oznajmił Dickins stanowczo. — Wieniec, trumna i cała reszta. Nie pozwólcie, żeby ktoś inny to załatwił. I jeszcze coś…

Vimes siedział trochę z boku i obserwował ulicę. Wszędzie widział grupy byłych obrońców, weteranów i strażników. Patrzył, jak jakiś człowiek kupuje od Dibblera pasztecik; uśmiechnął się i pokręcił głową. W dniu, kiedy nikt nawet za darmo nie chciał steku, niektórzy jednak kupowali od Dibblera paszteciki. To prawdziwy tryumf sztuki handlowej i słynnych zanikających kubeczków smakowych miasta.

Zabrzmiała piosenka. Nie wiedział, czy to bardziej requiem, czy pieśń zwycięstwa, ale zaczął ją Dickins, a reszta dołączyła. Każdy śpiewał, jakby był całkiem sam i nie dostrzegał pozostałych.

… wszystkie małe aniołki się wznoszą wnet…

Kolejni ludzie podchwytywali melodię.

Reg Shoe siedział samotnie na fragmencie barykady niebędącym chwilowo obiektem sporu. Wciąż przyciskał do piersi flagę i wyglądał tak żałośnie, że Vimes postanowił podejść i z nim porozmawiać.

A jak one się wznoszą, się wznoszą, się wznoszą?

Jakże one się wznoszą, się wznoszą wnet?

— A mogło być tak dobrze, sierżancie… — Reg uniósł głowę. — Naprawdę mogło. Miasto, gdzie człowiek może oddychać swobodnie.

Podnoszą swe DUPY, swe dupy, swe dupy,

wszystkie małe aniołki je wznoszą wnet…

— Swobodnie rzęzić, Reg. — Vimes usiadł obok. — To w końcu Ankh-Morpork.

Wszyscy odśpiewali tę linijkę razem, myślała ta jego część, która słuchała drugim uchem. Dziwne, że akurat tak się zdarzyło. A może i nie.

— Jasne, niech pan sobie żartuje. Wszyscy uważają, że to strasznie zabawne. — Reg spuścił głowę.

— Nie wiem, czy to jakaś pociecha, Reg, ale ja nie dostałem nawet swojego jajka na twardo — powiedział Vimes.

— I co się teraz stanie? — spytał Reg, zbyt pogrążony w żalu nad sobą, by mu współczuć, czy choćby zauważyć.

Wszystkie małe aniołki się wznoszą, się wznoszą…

— Naprawdę nie wiem. Przez jakiś czas będzie lepiej, jak sądzę. Ale nie jestem pewien, co ja… — Vimes urwał.

Po drugiej stronie ulicy, nie zważając na wozy i ludzi, niski i łysy staruszek zamiatał kurz w bramie. Vimes wstał. Staruszek zauważył go i pomachał ręką. W tej właśnie chwili kolejny wóz przetoczył się po ulicy, wciąż zawalonej byłą barykadą.

Vimes rzucił się na bruk, spojrzał pomiędzy nogami przechodniów i kołami. Tak, te trochę krzywe nogi i znoszone sandały ciągle tam były. Były nadal, kiedy wóz przejechał, i były, kiedy Vimes rzucił się biegiem przez ulicę, mogły tam być, kiedy niezauważony następny wóz niemal go przejechał, i całkiem ich nie było, gdy znów się wyprostował.

Stanął w miejscu, w którym je zapamiętał, na ruchliwej ulicy, w słoneczny ranek, i poczuł, jak okrywa go noc. Włosy zjeżyły mu się na karku. Rozmowy wokół stały się głośniejsze, zmieniły w uszach w jazgot. I światło świeciło zbyt jaskrawo. Nie było cieni, a on teraz szukał cienia.

Nisko pochylony przemknął przez ulicę do śpiewających strażników. Uciszył ich ruchem ręki.

— Przygotujcie się — warknął. — Coś tu się zdarzy.

— Ale co, sierżancie? — zapytał Sam.

— Myślę, że coś niedobrego. Może atak? — Vimes przyjrzał się ulicy, szukając… czego? Staruszków z miotłami? Jeśli już, to scena wydawała się mniej złowieszcza niż przed całym zamieszaniem, bo teraz rewolucja się skończyła. Ludzie nie stali już i nie czekali. Panowała ogólna krzątanina.

— Bez urazy, sierżancie — rzekł Dickins — ale jak dla mnie wszystko wygląda spokojnie. Ogłosili amnestię, sierżancie. Nikt już z nikim nie walczy.

— Sierżancie! Sierżancie!

Obejrzeli się wszyscy. Nobby Nobbs pędził i skakał po ulicy. Widzieli, jak jego usta formułują wiadomość, ale zagłuszyło ją chrząkanie pełnego wozu świń.

Młodszy funkcjonariusz Sam Vimes spojrzał w twarz swego dowódcy.

— Coś jest nie w porządku — powiedział. — Patrzcie na sierżanta!

— Ale co? — zapytał Fred Colon. — Ogromny ptak runie z nieba czy jak?

Coś stuknęło i Wiglet westchnął głośno. Strzała trafiła go w pierś i przeszła na wylot.

Następna uderzyła o mur nad głową Vimesa i zasypała go kurzem.

— Kryć się! — wrzasnął.

Tuż obok zobaczył otwarte drzwi sklepu, więc rzucił się do wnętrza. Ludzie pchali się za nim. Słyszał padające na ulicy strzały, ludzie zaczynali krzyczeć.

— Amnestia, sierżancie? — zapytał.

Na zewnątrz zatrzymał się ciężki wóz, przesłaniając światło wpadające przez okrągłe szyby wystawowe. Chwilowo chronił ich przed ostrzałem.

— W takim razie to muszą być jacyś idioci — uznał Dickins. — Może rewolucjoniści?

— Czemu? Przecież rewolucjonistów nigdy nie było wielu, wiemy o tym. Zresztą wygrali!

Za wozami rozlegały się krzyki. Nic lepiej od wozu nie blokuje ulicy…

— To może kontrrewolucjoniści? — zgadywał Dickins.

— Znaczy jak? Tacy, którzy chcą powrotu Windera do władzy? — zapytał Vimes. — No więc nie wiem jak wy, sierżancie, ale ja bym się przyłączył. — Rozejrzał się po sklepie. Ludzie tłoczyli się od ściany do ściany. — Kim oni są?

— Zawołał pan „do środka”, sierżancie — odpowiedział jakiś żołnierz.

— Tak, a nas nie trzeba było poganiać, bo sypały się strzały — dodał inny.

— Nie miałem ochoty tu wchodzić, ale nie mogłem płynąć pod prąd — oświadczył Dibbler.

— Ja chciałem okazać solidarność — wyjaśnił Reg.

— Sierżancie, sierżancie, to ja, sierżancie! — Nobby zamachał rękami.

Stanowczy, rozkazujący głos, myślał Vimes. Zadziwiające, w jakie kłopoty może człowieka wpakować. Do sklepu wcisnęło się około trzydziestu ludzi, a połowy z nich w ogóle nie rozpoznawał.

— Czy mogę wam w czymś pomóc, panowie? — odezwał się wysoki, gderliwy głos za jego plecami.

Obejrzał się i zobaczył drobniutką — niemal jak lalka — starszą panią, całą w czerni, kryjącą się za ladą.

Zdesperowany, spojrzał na półki poza nią. Były zastawione motkami wełny.

— Ehm… Nie sądzę — odpowiedział.

— Więc może skończę obsługiwać panią Soupson? Cztery uncje szarej podwójnej, tak, pani Soupson?

— Bardzo proszę, Ethel — potwierdził cichy, drżący głos, dobiegający gdzieś z tłumu uzbrojonych mężczyzn.

— Wynośmy się stąd — mruknął Vimes. Gorączkowo zamachał rękami, sugerując, że jeśli to możliwe, nikt nie powinien niepokoić starszych pań. — Jest tu jakieś tylne wyjście?

Sprzedawczyni skierowała na niego spojrzenie niewinnych starczych oczu.

— Ludzie tu przychodzą, żeby kupować, sierżancie — poinformowała znaczącym tonem.

— Eee… my… no… — Vimes rozejrzał się rozpaczliwie. I nagle spłynęło natchnienie. — A racja, tak… Chciałbym dostać grzybek — powiedział. — Wie pani, taki drewniany, do…

— Tak, sierżancie, wiem. Sześć pensów, sierżancie, dziękuję uprzejmie. Muszę przyznać, że zawsze chętnie widzę dżentelmenów gotowych zająć się tym samodzielnie. Czy mogłabym pana zainteresować…

— Bardzo mi się spieszy — przerwał jej Vimes. — Muszę pocerować wszystkie skarpety.

Skinął na pozostałych, którzy zareagowali heroicznie.

— Ja też…

— Pełno dziur, to obrzydliwe!

— Muszę natychmiast je połatać!

— To ja, sierżancie! Nobby, sierżancie!

— Mógłbym swoich używać jak sieci na ryby!

Staruszka odczepiła wielkie kółko z kluczami.

— Wydaje mi się, że to ten… Nie, skłamałam, to chyba… Zaczekajcie chwilę… A tak, mam go…

— Hej, sierżancie, na ulicy jest banda typów z kuszami! — zawołał od okna Fred Colon. — Z pięćdziesięciu!

— …nie, to nie ten, coś podobnego, ten jest do zamka, który mieliśmy tu dawniej… Czy pańskim zdaniem ten wygląda właściwie? Spróbujmy…

Bardzo ostrożnie i bardzo powoli otworzyła zamek i odciągnęła zasuwę.

Vimes wysunął głowę. Drzwi wychodziły na wąski zaułek pełen śmieci, starych pudeł i okropnego smrodu wszystkich zaułków. Zdawało się, że w pobliżu nikogo nie ma.

— Wychodzimy — rzucił. — Potrzebujemy trochę miejsca. Ktoś ma kuszę?

— Tylko ja, sierżancie — zgłosił się Dickins. — Przecież nie spodziewaliśmy się kłopotów.

— Jedna kusza przeciwko pięćdziesięciu to marne szanse — uznał Vimes. — Zwiewamy.

— Czy oni na nas polują, sierżancie?

— Zastrzelili Wigleta, prawda? Ruszamy!

Pobiegli zaułkiem. Kiedy przekraczali inny, trochę szerszy, dogonił ich trzask otwieranych kopniakiem drzwi i radosny krzyk:

— Teraz cię dorwę, Diuk!

Carcer…

Strzała uderzyła o mur i wirując, poleciała dalej. Vimes już w życiu uciekał. Każdy strażnik potrafił uciekać. Nazywali to Wielką Podwórzową. Vimes wiele razy uczestniczył w tym wyścigu, zygzakując po zaułkach, przeskakując na skrzydłach grozy z jednego rojącego się od psów podwórza na drugie, wpadając w klatki z kurami i zjeżdżając z dachów wygódek. Człowiek szukał wtedy bezpiecznej kryjówki albo kumpli, a jeśli się nie uda, to przynajmniej miejsca, w którym mógłby stanąć plecami do muru.

Czasami trzeba uciekać.

I — jak w stadzie — ludzie instynktownie trzymali się razem. W grupie około trzydziestu osób człowiek wiedział, że trudniej go trafić.

Na szczęście prowadzenie objął Dickins. Starzy gliniarze najlepiej umieli uciekać, bo robili to w życiu wiele razy. Jak na polu bitwy — przeżywali tylko sprytni i szybcy.

Dlatego Dickins nie próbował nawet zwalniać, kiedy na końcu uliczki pojawił się wóz. Należał do jajera, który zapewne chciał pojechać skrótem i ominąć chaos, bo na głównej ulicy „nikt nie był w stanie się ruszyć z powodu wszystkich pozostałych”. Wóz był załadowany skrzynkami na wysokość dziesięciu stóp i drapał burtami o ściany budynków. Woźnica patrzył ze zgrozą na pędzących ku niemu ludzi. Nikt nie miał hamulców i nikt nie miał zamiaru się cofać.

Biegnący z tyłu Vimes widział, jak cała grupa przepływa nad i pod wozem, do wtóru trzasków pękających skrzynek i chrzęstu gniecionych jajek. Koń zatańczył przy dyszlu, gdy ludzie nurkowali mu między nogami albo przeskakiwali nad grzbietem.

Kiedy Vimes także dotarł do wozu, wspiął się na pudło akurat w chwili, gdy o deski stuknęła strzała. Desperacko wyszczerzył zęby do woźnicy.

— Skacz — poradził i trzepnął konia w bok płazem miecza.

Zwierzę stanęło dęba, a zniszczony ładunek zsunął się na ulicę.

Gdy tylko szczątki przestały spadać, Vimes postawił woźnicę na nogi.

— Bardzo mi przykro — powiedział. — Akcja straży. Proszę pytać o sierżanta Keela. A teraz musimy pędzić!

Wóz turkotał w uliczce; obręcze kół krzesały iskry na ścianach. Oczywiście, były tam bramy i boczne zaułki, w których można się schować, ale na pewno trochę to przyhamuje grupę Carcera.

Natomiast jego grupa zatrzymała się, kiedy usłyszała hałas. Vimes wpadł między nich i ponaglał do biegu, póki nie dotarli do drogi zablokowanej przez wozy i pełnej ludzi.

— No to ma pan swoje żołnierzyki w jajku, sierżancie. — Sam Vimes uśmiechnął się niepewnie. — O co tu chodzi?

— To niektórzy z Niewymownych — odparł Vimes. — Pewnie chcą wyrównać rachunki.

Cóż, to dostatecznie bliskie prawdy.

— Ale widziałem z nimi strażników i żołnierzy — oświadczył Fred Colon.

— Sierżancie, to ja! Proszę, sierżancie! — Nobby przecisnął się do przodu.

— Czy to dobry moment, Nobby?

— Ci ludzie pana ścigają, sierżancie.

— Brawo, Nobby.

— To Carcer, sierżancie! Dostał robotę u Snapcase’a! Jest kapitanem gwardii pałacowej, sierżancie! I oni mają pana załatwić! Snapcase im kazał, sierżancie! Mój kumpel, Niuchacz, jest podbutowym w pałacu i on był wtedy na dziedzińcu i słyszał, jak o tym mówią, sierżancie!

Powinienem to przewidzieć, pomyślał Vimes. Snapcase to podstępny drań! A Carcer załatwił sobie poparcie kolejnego sukinsyna. Kapitan gwardii…

— Ostatnio nie zdobyłem zbyt wielu przyjaciół — powiedział. — No cóż, panowie, będę uciekał. Jeśli wtopicie się w tłum, myślę, że nic wam nie grozi.

— Nic z tego, sierżancie — oznajmił Sam.

Odpowiedział mu pomruk aprobaty.

— Była amnestia! — zirytował się Dickins. — Nie mogą tak postępować!

— Poza tym strzelali jak popadnie — dodał jeden z żołnierzy. — Dranie! Przyda im się solidne manto!

— Mają kusze — przypomniał Vimes.

— Złapiemy ich w zasadzkę, sierżancie — zdecydował Dickins. — Wystarczy wybrać teren i walczyć w zwarciu, a kusza staje się kawałkiem drewna.

— Czy wy mnie słuchacie? — zirytował się Vimes. — Oni polują na mnie. Nie na was. A nie chcecie zadzierać z Carcerem. Ty, Ryjek, nie powinieneś tak się zachowywać w tym wieku.

Stary dozorca rzucił mu gniewne spojrzenie załzawionych oczu.

— No pięknie mnie pan traktuje, hnah, sierżancie… Żeby takie rzeczy mi wmawiać…

— A skąd wiemy, że nie postanowią nas też załatwić? — spytał Dickins. — Amnestia to amnestia, tak? Nie mogą tak robić!

Odpowiedział mu chór okrzyków w stylu:

— Słusznie! Ma rację!

To się dzieje, myślał Vimes. Sami się w to pakują. Ale co mogę poradzić? Musimy się z nimi zmierzyć. Ja muszę się z nimi zmierzyć. Muszę się zmierzyć z Carcerem. Sama myśl, żeby go tutaj zostawić ze wszystkim, co wie…

— Może pobiegniemy na Kablową? — zaproponował Dickins. — Tam jest masa wąskich zaułków. Oni wpadną, nie patrząc, bo pomyślą, że uciekamy na posterunek, i wtedy ich mamy! Nie pozwolimy na to, sierżancie!

Vimes westchnął.

— No dobrze — powiedział. — Wszyscy są zdecydowani?

Odpowiedziały mu bojowe okrzyki.

— W takim razie nie będę wygłaszał mów — rzekł Vimes. — Nie ma na to czasu. Powiem tyle: jeśli teraz nie wygramy, jeśli ich nie załatwimy… no więc musimy, to wszystko. Inaczej będzie… bardzo źle dla miasta. Bardzo źle.

— Tak jest — zgodził się Dickins. — Przecież była amnestia.

— Ale słuchajcie — odezwał się któryś z żołnierzy. — Nie znam tu połowy ludzi. Jeśli mamy iść do starcia, chcemy wiedzieć, kto jest po naszej stronie…

— Słusznie, hnah — zgodził się Ryjek. — Przecież niektórzy z tych, co nas gonią, to strażnicy!

Vimes uniósł wzrok. Szeroka aleja przed nimi, znana jako Lobrady, ciągnęła się aż do Kablowej. Z obu stron otaczały ją ogrody, a krzewy były obsypane fioletowymi kiśćmi.

Powietrze pachniało bzem.

— Pamiętam taką bitwę — odezwał się Dickins, spoglądając na wysoki krzak. — Historyczną, znaczy. Była kompania, wiecie, zebrana z hałastry z różnych oddziałów, a poza tym wszyscy ubabrani w błocie. I akurat ukrywali się na polu marchwi. Więc jako znak każdy wyrwał marchewkę i wetknął na hełm, żeby poznawać przyjaciół, a przy okazji mieć później pożywną przekąskę, co na polu bitwy jest nie do pogardzenia.

— No? I co z tego? — dopytywał się Dibbler.

— Co jest złego w kwiatach bzu? — Dickins ściągnął ciężką od kwiatów gałąź. — Świetne będą z nich pióropusze, nawet jeśli zjeść się nie dadzą…

I teraz, pomyślał Vimes, wszystko się kończy.

— Myślę, że to bardzo źli ludzie! — rozległ się piskliwy, trochę starczy, ale jednak bardzo stanowczy głos wewnątrz grupy. Zamachała chuda ręka ściskająca druty do robótek.

— Potrzebny mi ochotnik, żeby odprowadził panią Soupson do domu — powiedział.


Carcer spoglądał wzdłuż Lobradów.

— Wygląda na to, że wystarczy iść śladem jajek — powiedział. — Keel się chyba robi żółty ze strachu.

Nie uzyskał takiego śmiechu, na jaki liczył. Wielu ludzi, których zdołał zebrać, miało raczej fizyczne poczucie humoru. Carcer jednak, na swój sposób, przejął od Vimesa pewne cechy, choć odwrócone. Niektórzy ludzie biorą przykład z kogoś naprawdę mężnego, by stać się naprawdę złym.

— Czy nie wpakujemy się przez to w kłopoty, kapitanie? — zapytał ktoś.

I oczywiście zawsze są tacy, którzy zabrali się tylko przy okazji. Obejrzał się. Za jego plecami stali sierżant Stuk i kapral Quirke. Carcer w pełni podzielał opinię Vimesa na ich temat, jednakże dotarł do niej jakby z przeciwnej strony. Żadnemu z nich nie można zaufać. Ale do Vimesa czuli tę gryzącą, zabójczą nienawiść, jaką mogą żywić tylko ludzie mierni, i która jest użyteczna.

— A niby skąd mają przyjść te kłopoty, sierżancie? — zapytał. — Pracujemy dla rządu.

— Ale to sprytny typ, sir! — odparł Stuk takim tonem, jakby u gliniarza była to poważna wada.

— Posłuchajcie mnie teraz wszyscy! — rzekł Carcer. — Żeby tym razem niczego nie zepsuć! Keela chcę mieć żywego, jasne? I tego dzieciaka Vimesa. Z resztą możecie sobie robić, co wam się podoba.

— A dlaczego chce go pan wziąć żywcem? — zapytał ktoś spokojnie. — Wydawało mi się, że Snapcase kazał go zabić. I co właściwie aż tak złego zrobił ten dzieciak?

Carcer odwrócił się i zdziwił, bo stojący za nim strażnik nawet nie drgnął.

— Jak się nazywasz? — spytał Carcer.

— Coates.

— Ned to ten, o którym panu mówiłem, sir — wtrącił nerwowo Stuk, pochylając się nad ramieniem Carcera. — Keel go wywalił, kiedy…

— Zamknij się — rzucił Carcer, nie spuszczając wzroku z Coatesa.

W oczach strażnika nie dostrzegł śladu lęku ani nawet błysku brawury. Coates po prostu patrzył.

— Myślisz, że wybrałeś się z nami na wycieczkę, Coates?

— Nie, kapitanie. Nie lubię Keela. Ale Vimes to zwykły dzieciak, którego wciągnęli. Co chce pan z nim zrobić?

Carcer pochylił się. Coates się nie cofnął.

— Byłeś rebeliantem, co? Nie lubisz robić tego, co ci każą, tak?

— Dostaną po wielkiej butelce imbirowego piwa na każdego! — zawołał ktoś głosem pijanym złośliwą radością.

Carcer zmierzył wzrokiem chudego, ubranego na czarno Szczurka. Szczurek był poobijany, trochę dlatego że próbował się bronić, kiedy strażnicy wydłubywali go z celi, a bardziej dlatego że na zewnątrz czekali Todzy i Muffer. Ale pozwolono mu żyć; zatłuczenie na śmierć kogoś takiego jak Szczurek było dla dwóch pozostałych krępującym i poniżającym marnotrawstwem pięści.

Pod spojrzeniem Carcera Szczurek bez wątpienia drgnął. Dygotał.

— Prosiłem, żebyś się odzywał, ty psi fiutku? — spytał Carcer.

— Nie, sir!

— Właśnie. Pamiętaj o tym. Pewnego dnia może ci to uratować życie. — Carcer ponownie zwrócił się do Neda. — No dobrze, słoneczko. To jest ten nowy, piękny dzień, o którym marzyłeś. Dostałeś go. Musimy tylko zmieść parę wczorajszych resztek. Z rozkazu lorda Snapcase’a, twojego kumpla. Nie do ciebie należy pytanie kto i dlaczego. Ale młody Vimes? No cóż, uważam, że to dobry chłopak, który może stać się dumą miasta, jeśli tylko usunie się go spod wpływów złego towarzystwa. Do rzeczy… Stuk twierdzi, że umiesz myśleć. No to powiedz, jak myślisz: co zrobi Keel?

Ned rzucił mu spojrzenie, które trwało odrobinę dłużej, niż Carcerowi by odpowiadało.

— Jest obrońcą — stwierdził w końcu. — Wróci na posterunek. Założy kilka pułapek, rozstawi ludzi i będzie czekać. — Tak?

— Nie lubi, kiedy jego ludzie obrywają — dodał Ned.

— No to dzisiaj nie będzie miał szczęśliwego dnia — stwierdził Carcer.


W połowie Kablowej stała barykada. Niezbyt imponująca — kilkoro drzwi, stół czy dwa… W porównaniu z tą wielką, którą jeszcze teraz zmieniano z powrotem w niewojownicze umeblowanie domowe, ta ledwie istniała.

Nieformalny oddział Carcera sunął powoli, obserwując budynki i wyloty bocznych uliczek. Ludzie na ich widok znikali z ulicy. Niektórzy poruszają się w taki sposób, że daleko przed sobą rzutują złe wieści.

Vimes przykucnął za niepewną osłoną i wyjrzał przez szczelinę. W drodze tutaj zdobyli kilka kusz od błądzących bez celu żołnierzy, ale na oko sądząc, ludzie Carcera mieli ich przynajmniej piętnaście. Oraz dwukrotną przewagę nad ludźmi z gałązkami bzu.

Gdyby nie było wyjścia, załatwi Carcera od razu. Ale nie w taki sposób powinien zginąć ten bydlak. Vimes chciał, by ludzie zobaczyli, jak go wieszają, chciał, żeby miasto dokonało egzekucji. Powrót z pustymi rękami pozostawi trzepoczący, niezawiązany koniec.

Kawałek dalej za barykadą dał się słyszeć szloch. Vimes wiedział, że to nie młody Sam ani nie Nobby, który prawdopodobnie już dawno wypłakał wszystkie łzy, jakie organizm może wytworzyć…

To był Reg. Siedział oparty o osłonę, z wytartą flagą na kolanach, a łzy ściekały mu po brodzie.

— Powinieneś stąd iść — szepnął Vimes. — Nie masz nawet broni.

— I co z tego wyszło, co? — Reg chlipnął. — Miał pan rację jak demony, sierżancie! Wszystko tylko kręci się w kółko! Pozbywamy się tych przeklętych Niewymownych, a oni znowu tu są! Jaki to ma sens, co? Nasze miasto mogłoby być takie wspaniałe, ale nie, te dranie zawsze trafiają na szczyty! Nic się nie zmienia! Oni tylko biorą swoje pieniądze i bawią się nami!

Carcer zatrzymał się przed barykadą.

— Tak działa świat, Reg — mruknął Vimes.

Liczył przeciwników.

Ciężki, zabudowany wóz wjechał zza rogu, kołysząc się pod ciężarem ładunku. Zahamował kawałek przed oddziałem Carcera, bo grupa tarasowała drogę; w dodatku jeden z ludzi podszedł i wymierzył kuszę w głowę woźnicy.

— A teraz te przeklęte dranie wygrały — jęknął Reg.

— Jak każdego dnia, Reg — odparł z roztargnieniem Vimes.

Starał się śledzić poruszenia zbyt wielu ludzi równocześnie.

Tamci rozciągnęli szyk. W końcu to oni dysponowali siłą ognia.

Człowiek mierzący do woźnicy — czyli Dibblera — nie był szczególnie uważny. Vimes żałował teraz, że sam nie znalazł się na wozie. No cóż, ktoś musi zacząć…

— I co? Chcecie do czegoś postrzelać? Dranie!

Wszyscy wytrzeszczyli oczy, Carcer także. Reg wstał, wymachiwał flagą, przechodził przez barykadę…

Trzymał tę flagę jak sztandar buntu.

— Możecie odebrać nam życie, ale nie odbierzecie wolności! — wrzasnął.

Ludzie Carcera spoglądali po sobie, zdumieni tym, co brzmiało jak najgorzej przemyślany okrzyk bojowy w całej historii wszechświata. Próbowali zrozumieć, o co chodzi.

Carcer uniósł kuszę, skinął na swoich ludzi i powiedział:

— Błąd.

Pięć ciężkich bełtów trafiło Rega tak, że wykonał krótki taniec, zanim osunął się na kolana. Trwało to sekundy.

Vimes otworzył usta, by wydać rozkaz do ataku, i zaraz je zamknął, bo Reg się poruszył. W ciszy, podpierając się drzewcem flagi, wstał.

Trafiły go trzy kolejne bełty. Spojrzał na swą najeżoną piórami chudą pierś i zrobił krok. A potem drugi.

Jeden z kuszników dobył miecza i ruszył na zabitego — po czym został przez Rega wyrzucony w powietrze ciosem, który musiał przypominać uderzenie mechanicznego młota. W szeregach Carcera wybuchła walka. Ktoś w mundurze strażnika wyjął miecz i powalił dwóch strzelców. Człowiek pilnujący wozu biegiem wracał na miejsce starcia…

— Na nich! — ryknął Vimes i zeskoczył z barykady.

Teraz nie było już żadnego planu. Dickins i jego ludzie wyskoczyli z wozu. Tamci wciąż mieli naładowane kusze, ale kiedy z obu stron szybko zbliżają się gniewne miecze, kusza nagle przestaje być bronią, jaką człowiek chciałby trzymać w ręku.

Przyjdzie, kiedy ją wezwiesz…

Wszystkie plany, wszystkie możliwe wersje przyszłości, cała polityka… były teraz gdzie indziej. Vimes podniósł z ziemi upuszczony miecz i z bronią w obu rękach, wrzeszcząc wyzywająco, rzucił się na najbliższego przeciwnika i obciął mu głowę.

Zobaczył, jak w zamieszaniu pada Ryjek, przeskoczył nad nim i pochwycił napastnika w wiatrak wirujących kling. Potem odwrócił się i stanął przed Stukiem, który cisnął miecz i rzucił się do ucieczki. Vimes sunął dalej; nie walczył, ale rąbał, uchylał się przed ciosami, nawet ich nie widząc, blokował cięcia, nie odwracając głowy, pozwalał działać pradawnym instynktom. Ktoś przebijał się w stronę młodego Sama; w akcie prawdziwej samoobrony Vimes opuścił miecz na jego ramię. Szedł dalej, w centrum rozszerzającego się kręgu. Nie był nieprzyjacielem — był Nemezis.

Aż równie nagle, jak przybyła, bestia wycofała się, pozostawiając rozgniewanego człowieka z dwoma mieczami.

Carcer odstąpił pod ścianę budynku, a wraz z nim jego ludzie — o wiele mniej ludzi, niż miał przed chwilą.

Colon osunął się na kolana i wymiotował. Dickins leżał i Vimes wiedział, że nie żyje. Nobby też leżał, ale dlatego że ktoś porządnie go kopnął i mały pewnie uznał, że rozsądnie jest zostać na ziemi. Padło też wielu ludzi Carcera — więcej niż połowa. Jeszcze kilku uciekło przed szaleńcem z dwoma mieczami. Ktoś nawet uciekł przed Regiem Shoe, który siedział na barykadzie i przyglądał się ciężkim, wbitym w pierś strzałom. W końcu jego mózg doszedł pewnie do wniosku, że dowody jednoznacznie wskazują zgon — i Reg upadł na plecy. Za parę godzin mózg czekała spora niespodzianka…

Nikt nie wiedział, dlaczego niektórzy ludzie stają się naturalnymi zombi, zastępując ślepą energię życiową przez czystą, upartą siłę woli. Ważną rolę grała tu postawa. Dla Rega Shoe życie dopiero się zaczynało.

Młody Sam zachował pozycję stojącą. Wyglądał, jakby zwymiotował, ale dobrze sobie poradził z przetrwaniem swojej pierwszej prawdziwej bitwy. Uśmiechnął się blado do Vimesa.

— Co będzie teraz, sierżancie? — zapytał.

Zdjął hełm i otarł czoło.

Vimes wsunął miecz do pochwy i dyskretnie wyjął z kieszeni jednego z małych przyjaciół pani Goodbody.

— To zależy, co się będzie działo tam…

Skinął na drugą stronę ulicy. Sam obejrzał się posłusznie i zapadł w sen.

Vimes schował pałkę. Zauważył, że Coates mu się przygląda.

— Po czyjej jesteś stronie, Ned? — zapytał.

— Dlaczego walnął pan tego dzieciaka? — spytał Ned.

— Żeby się nie pchał do walki. Masz mi coś do powiedzenia?

— Niewiele, sierżancie. — Ned się uśmiechnął. — Wszyscy dzisiaj wiele się uczymy, prawda?

— Fakt — przyznał Vimes.

— Na początek tego, że są dranie gorsi niż pan.

Tym razem uśmiechnął się Vimes.

— Ale ja bardziej się staram, Ned.

— Zna pan Carcera?

— To morderca. Zabójca z zimną krwią. Kanalia. I z mózgiem.

— I teraz to dojdzie do końca?

— Tak. Musi. Musimy to przerwać, Ned. To jedyna szansa. Skończy się tutaj albo wcale. Możesz sobie go wyobrazić na wolności teraz, kiedy zaprzyjaźnił się ze Snapcase’em?

— Owszem, mogę — stwierdził Ned. — Dobrze, że nie planowałem niczego na dziś wieczór, nie? Ale może mi pan coś zdradzić, sierżancie? Skąd pan wie to wszystko?

Vimes się zawahał. Ale w takiej chwili, co tu deliberować…

— Jestem z tego miasta — powiedział. — Tylko że, no… trafiłem na dziurę w czasie czy coś takiego. Chcesz wiedzieć? Przybyłem tu z innego czasu, Ned, taka jest prawda.

Ned Coates zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Vimes miał pancerz, ręce i połowę twarzy we krwi. W dłoni trzymał zakrwawiony miecz.

— Z jak dawna? — zapytał Ned.


Czas się zatrzymał. Coates znieruchomiał i stracił kolory, wtapiając się w świat szarości.

— Już prawie koniec, wasza łaskawość — odezwał się sprzątacz zza pleców Vimesa.

— Na bogów! — wrzasnął Vimes i cisnął miecz. — Nie zdobywasz tu sobie przyjaciół, wiesz?

Miecz nie doleciał do ziemi. Zawisł kilka cali od jego dłoni i zblakł do szarości.

— Jest kilka spraw, które musimy panu wyjaśnić — mówił sprzątacz, jak gdyby wisząca w powietrzu broń była dla niego nieistotnym szczegółem.

— Co się dzieje z tym nieszczęsnym mieczem? — zapytał Vimes, dla którego ten szczegół był istotny.

— Czas się zatrzymał dla wszystkich oprócz pana — tłumaczył cierpliwie sprzątacz. — W rzeczywistości to zdanie jest błędne w każdym szczególe, ale to bardzo wygodne kłamstwo. Potrzebujemy paru chwil, żeby wszystko przygotować…

Teraz dopiero Vimes miał czas — w pewnym sensie — żeby się rozejrzeć. Cała ulica stała się ciemniejsza, jakby walka toczyła się o pierwszym brzasku przedświtu. Jedynymi plamami koloru były twarze i szaty sprzątacza oraz Qu, którzy ciągnęli ręczny wózek. Leżały na nim dwie kamienne kolumny i owinięte w całun ciało Johna Keela.

— Mamy dobre wieści — oznajmił sprzątacz.

— Dobre? — rzucił słabym głosem Vimes. Podszedł do ciała.

— W samej rzeczy — potwierdził Qu, odwiązując kamienne walce. — Myśleliśmy, że trzeba będzie pana namówić do zdjęcia pancerza, ale uważam, że to zbędne.

— Bo pancerz zostanie tutaj — uzupełnił Lu-Tze. — Tutaj należy, rozumie pan.

— Nie — odparł Vimes. — Nie wiem, o czym mówicie, do demona. — Dotknął ciała. — Jakie zimne. Tak jak zapamiętałem. Był taki zimny…

— Kostnica tak robi z ludźmi — wyjaśnił rzeczowo sprzątacz.

— A teraz niech pan uważa, komendancie — zaczął Qu. — Kiedy uruchamiamy…

Vimes spojrzał na niego z mordem w oczach. Sprzątacz położył dłoń na ramieniu Qu.

— Mamy sprawy do załatwienia. Zajmą minutę czy dwie.

— Tak, ale to ważne, żeby on wiedział…

— Mamy sprawy do załatwienia. Zajmą minutę czy dwie — powtórzył sprzątacz za znaczącą miną.

— Och? Co? Aha. Tak… sprawy. Do załatwienia. Załatwienia tych… ehm… spraw.

Odeszli. Vimes widział kątem oka, że chodzą tam i z powrotem przez ulicę, jakby dokonywali pomiarów.

Popatrzył na Johna Keela. Co mógł mu powiedzieć? Przykro mi, że nie żyjesz? W oryginalnej przeszłości Keel zginął na barykadzie, nie w bójce ulicznej. Ale był tak samo martwy.

Vimes miał dość mglisty stosunek do religii. Chodził na pogrzeby strażników i na takie ceremonie religijne, na jakich wypadało się pojawiać komendantowi straży, ale co do reszty… Człowiek widywał czasem takie rzeczy, po których nie mógł uwierzyć nie tylko w bogów, ale też w normalne człowieczeństwo i świadectwo własnych oczu. Z tego, co pamiętał, Keel miał zbliżone poglądy. Trzeba robić swoje. Jeśli istnieli bogowie, człowiek spodziewał się po nich, że też robią swoje, i nie przeszkadzał im w pracy.

Co można powiedzieć martwemu glinie? Co sam by chciał, by zostało powiedziane?

Ach…

Pochylił się.

— Ten drań Carcer za to zadynda — szepnął i odstąpił.

Sprzątacz za nim zakaszlał teatralnie.

— Gotów, wasza łaskawość? — zapytał.

— Dostatecznie gotów — odparł Vimes.

— Mówiliśmy panu o pancerzu — przypomniał sprzątacz. — Będzie…

— Chodzi o to, komendancie — przerwał Qu — że pan, ten typ Carcer, cała odzież i posiadane przedmioty, z którymi przybyliście, tworzą wydłużoną transczasową anomalię znajdującą się w stanie silnego naprężenia.

Vimes spojrzał na sprzątacza.

— Bardzo trudno jest przenieść rzeczy poza czas, do którego należą, ale trzeba o wiele mniej energii, żeby przerzucić je z powrotem tam, gdzie były — przetłumaczył sprzątacz.

Vimes nadal patrzył.

— Wszystko naprawdę, ale to naprawdę chce zostać tam, gdzie być powinno — spróbował sprzątacz.

— A tutaj masz rację — zgodził się Vimes.

— My tylko… smarujemy ścieżkę — ciągnął sprzątacz. — Popychamy lekko, a wszystko wskakuje na miejsce. I pan wraca. Zdążył pan coś zjeść dzisiaj rano?

— Nie!

— Czyli nie powinno się zbytnio nabrudzić — uznał sprzątacz. A kiedy Vimes spojrzał zdziwiony, wyjaśnił: — Niestrawiona żywność. Zostanie tutaj, rozumie pan.

— To znaczy, że rozerwie mi…

— Nie, nie, nie — uspokoił go pospiesznie Qu. — Niczego pan nie zauważy. Ale jakiś pożywny posiłek zaraz po powrocie byłby dobrym rozwiązaniem.

— Pancerz też zostanie?

— Tak, wasza łaskawość — rozpromienił się Qu. — Wszystko. Opaska na oko, skarpety, wszystko.

— Buty też?

— Tak. Wszystko.

— A moje gatki?

— One też. Wszystko.

— Czyli zjawię się tam goły?

— Jedyny kostium, który zawsze jest modny — uśmiechnął się sprzątacz.

— W takim razie dlaczego pancerz dotarł tu ze mną, kiedy przybyłem? A ten piekielny Carcer miał swoje noże, to pewne!

Qu otworzył usta, ale sprzątacz był szybszy.

— Trzeba tysiąca kroków, aby dotrzeć na szczyt góry, ale jeden skok zniesie pana z powrotem na dół — powiedział. — Jasne?

— No, to chyba ma sens… — zaczął Vimes.

— Przecież to nie tak działa, Lu-Tze! — jęknął Qu.

— Nie — zgodził się sprzątacz. — Ale to kolejne dobre kłamstwo. Proszę posłuchać, komendancie. Nie mamy akurat wściekle potężnej burzy i nie mamy dosyć zmagazynowanego czasu. To operacja polowa. Nie możemy sobie pozwolić na nic więcej. Przerzucimy z powrotem i pana, i pańskiego więźnia, choć prawie na pewno nie dotrzecie w to samo miejsce. Z powodu kwantów. Dostatecznie trudno jest dopilnować, żeby nie zjawił się pan dwieście stóp nad ziemią, może mi pan wierzyć. Przepychanie też pańskich rzeczy, gdy one należą do tego czasu, wymaga zbyt wielkich energii. Jest pan gotów? Niech pan wróci na to miejsce, gdzie pan stał. Niech pan jak najszybciej przedostanie się do Carcera. Musi go pan chwycić, inaczej zostanie tutaj.

— Dobrze. Ale wiele tu pozmieniałem!

— Niech pan to zostawi nam.

— A co z Keelem? — dopytywał się Vimes, odchodząc z ociąganiem.

— Proszę się nie martwić. Mówiliśmy panu w świątyni. Włożymy na niego pańską zbroję. Okaże się, że zginął w walce.

— Dopilnujcie, żeby nic złego się nie przytrafiło młodemu Samowi! — poprosił Vimes.

Qu pchnął go lekko na miejsce. Małe kamienne kolumny zawirowały.

— Dopilnujemy.

— I żeby Reg Shoe miał przyzwoity pogrzeb.

— Dopilnujemy.

— Tylko zakopcie go płytko, bo za parę godzin będzie chciał wyjść!

Qu szturchnął go raz jeszcze.

— Do widzenia, komendancie!

Czas powrócił.


Ned przyglądał mu się czujnie.

— Co się właśnie stało, sierżancie? Rozmył się pan.

— Miałeś tylko jedno pytanie, Ned. — Przez chwilę Vimes walczył z mdłościami. — A teraz pokażmy Snapcase’owi, gdzie jest granica, co? Skończmy…

Ruszyli do szturmu. Inni dołączali do nich w biegu.

Vimes zapamiętał to jakby w zwolnionym tempie. Niektórzy z ludzi Carcera na ich widok rzucili się do ucieczki, niektórzy unieśli broń. Carcer uśmiechał się tylko. Vimes kierował się ku niemu, robiąc uniki i omijając walczących. Przyspieszył, uderzał ramieniem i odpychał wszystkich na boki. Carcer podniósł miecz i przyjął postawę, ale w ścisku nie miał miejsca na finezję. Vimes zaatakował jak byk, odbił klingę do góry i złapał Carcera za gardło.

— Wpadłeś, kolego — powiedział.

A potem wszystko okryła czerń.

Później miał uczucie, że powinno to wyglądać ciekawiej. Przydałyby się pędzące błękitne tunele, błyski, słońce powinno gnać raz za razem po niebie… Nawet spadające z kalendarza kartki byłyby lepsze.

Otaczała go jednak czerń najgłębszego snu, aż raptem poczuł ból, kiedy uderzył o podłogę.

Ktoś go chwycił i podniósł na nogi. Gdy Vimes skupił wzrok, ujrzał kapitana Marchewę.

— Dobrze znów pana widzieć, sir. Oj…

— Nic mi nie jest — wychrypiał Vimes, choć odnosił wrażenie, że krtań ma zasypaną piaskiem. — Gdzie Carcer?

— Ma pan paskudne cięcie na…

— Naprawdę? Zadziwiające — warknął Vimes. — Gdzie jest Carcer, do demona?

— Nie wiemy, sir. Przed chwilą zjawił się pan w powietrzu i wylądował na podłodze. Z mnóstwem niebieskich światełek, sir!

— Aha… — mruknął Vimes. — No cóż, gdzieś przecież wrócił. Prawdopodobnie gdzieś blisko.

— Słusznie, sir. Powiem ludziom, żeby…

— Nie, daj spokój — przerwał mu Vimes. — Poczeka. W końcu dokąd mógłby pójść?

Nie był zbyt pewny własnych nóg. Zupełnie jakby należały do kogoś innego, kogoś z bardzo marnym wyczuciem równowagi. — Jak długo byłem… mnie nie było? — zapytał. Wystąpił Myślak Stibbons.

— Około pół godziny, wasza łaskawość. My tu, ehm… wysunęliśmy hipotezę, że nastąpiły jakieś zakłócenia czasowe, co w połączeniu z uderzeniem pioruna i rezonansem stojącej fali Biblioteki spowodowało przebicie czasoprzestrzeni…

— Tak, tak się mniej więcej czułem — przerwał mu Vimes. — Pół godziny, mówiłeś?

— Wydawało się, że dłużej? — Myślak wyjął notatnik.

— Trochę — przyznał Vimes. — Czy ktoś ma zapasowe gatki?

Widzę stąd twój dom…

Taki był Carcer. Lubił, kiedy człowiek wrzał, kiedy używał wyobraźni.

A Vimes powiedział: Dokąd mógłby pójść?

— Kapitanie, chcę, żeby każdego człowieka, który nie jest niezbędny, wszystkich, co do jednego, wysłał pan do mojego domu. Teraz. Rozumie pan? Proszę to zrobić. Natychmiast. — Zwrócił się do Ridcully’ego. — Nadrektorze, może mnie pan tam przenieść szybciej?

— Straż zwraca się o magiczną pomoc? — zdumiał się nadrektor.

— Proszę — powiedział Vimes.

— Oczywiście, ale zdaje pan sobie sprawę, że nie ma pan na sobie ubrania…

Vimes zrezygnował. Ludzie zawsze domagali się wyjaśnień… Ruszył, pokonując galaretę w nogach, przebiegł przez ośmiokąt dziedzińca, po trawnikach, aż dotarł do uniwersyteckiego Mostu Sporego, gdzie przemknął obok Nobby’ego i Colona. Porwała ich fala strażników, biegnących, by dotrzymać kroku komendantowi.

Po drugiej stronie mostu leżał ogród znany jako Rozkosz Magów. Vimes ruszył na przełaj, a gałązki smagały go po gołych nogach; potem znalazł się na starej ścieżce holowniczej i błoto mieszało się na skórze z krwią. Dalej w prawo i w lewo, obok zaskoczonych przechodniów, aż w końcu poczuł pod stopami kocie łby bruku alei Scoone’a. Złapał drugi oddech i jeszcze trochę przyspieszył. Nie zwalniał, dopóki nie dotarł do żwirowego podjazdu; niemal padł przed frontowymi drzwiami, zawisając na sznurze dzwonka.

Usłyszał szybkie kroki i ktoś gwałtownie otworzył drzwi.

— Jeśli nie jesteś Willikinsem — warknął Vimes, próbując zogniskować wzrok — to będą kłopoty!

— Wasza łaskawość! — Kamerdyner wciągnął go do holu. — Co się z panem działo?

— Nic! Przygotuj mi tylko czysty mundur, cicho i dyskretnie, żeby Sybil się nie zorientowała…

Odgadł wszystko po tym, jak zmieniła się twarz kamerdynera.

— Coś się stało Sybil?

Willikins się cofnął. Niedźwiedź by się cofnął.

— Proszę tam nie wchodzić! Pani Content mówi, że… to dość trudne. Sprawy nie… nie dzieją się całkiem tak, jak powinny…

— Dziecko się urodziło?

— Nie, wasza łaskawość. To raczej… Pani Content twierdzi, że próbuje wszystkiego, ale może… powinniśmy posłać po lekarza, wasza łaskawość.

— Do porodu?

Willikins spuścił wzrok. Po dwudziestu niewzruszonych latach służby teraz dygotał. Nikt nie zasługiwał na konfrontację z Samem Vimesem w takiej chwili.

— Przykro mi, wasza łaskawość…

— Nie! — zawołał Vimes. — Nie posyłaj po lekarza! Ja znam lekarza, który wie wszystko o… takich rzeczach! Lepiej, żeby wiedział!

Wybiegł przed dom akurat na czas, by zobaczyć lądującą na trawniku miotłę pilotowaną przez samego nadrektora.

— Pomyślałem, że lepiej przylecę na wszelki wypadek — oświadczył Ridcully. — Czy mógłbym…

Vimes wskoczył na miotłę, zanim mag zdążył zsiąść.

— Proszę mnie zabrać na Migotliwą. Może pan to zrobić? — zapytał. — To… ważne.

— Niech pan się trzyma, wasza łaskawość — ostrzegł Ridcully.

Żołądek spłynął Vimesowi do nóg, gdy miotła niemal pionowo wzbiła się w powietrze. Vimes zanotował w pamięci, żeby awansować Buggy’ego Swiresa i kupić mu myszołowa, o którym zawsze marzył. Komuś, kto dla dobra miasta codziennie gotów jest przeżywać coś takiego, nie można dać za dużej pensji.

— Proszę sięgnąć do mojej lewej kieszeni — powiedział Ridcully, kiedy znaleźli się już wysoko. — Jest tam coś, co, jak sądzę, należy do pana.

Nerwowo, świadomy, co może zawierać kieszeń maga, Vimes wyciągnął z niej bukiet papierowych kwiatów, sznur powiązanych razem chorągiewek… i srebrną cygarnicę.

— Wylądowała kwestorowi na głowie — wyjaśnił nadrektor, omijając mewę. — Mam nadzieję, że nie jest uszkodzona.

— Jest… w świetnym stanie — zapewnił Vimes. — Dziękuję. Ehm… Włożę ją teraz z powrotem, dobrze? Chyba nie mam akurat na sobie żadnych kieszeni.

Odnalazła drogę powrotną, pomyślał. Jesteśmy w domu.

— Natomiast zdobiony pancerz spadł w budynku Magii Wysokich Energii — ciągnął Ridcully. — Z przyjemnością muszę poinformować, że jest…

— Bardzo mocno pogięty i pokrzywiony? — przerwał mu Vimes.

Ridcully się zawahał. Znał opinię komendanta o złoceniach.

— Całkowicie, wasza łaskawość. Zupełnie powyginany z powodu kwantowych cosiów, jak podejrzewam.

Vimes zadrżał. Wciąż był nagi. Na tej wysokości przydałby się nawet znienawidzony galowy mundur. Ale to już nie miało znaczenia. Ozdoby i pióropusze, odznaki i zimno… Inne sprawy były o wiele ważniejsze. I zawsze będą.

Zeskoczył z miotły, zanim się zatrzymała, potknął się, zatoczył i wpadł na drzwi doktora Lawna. Uderzył w nie pięściami.

Po chwili uchyliły się nieco i odezwał się znajomy, trochę tylko zmieniony wiekiem głos.

— Tak?

Vimes mocno pchnął drzwi, które stanęły otworem.

— Proszę mi się przyjrzeć, doktorze — powiedział.

Lawn wytrzeszczył oczy.

— Keel?

W drugiej ręce trzymał największą strzykawkę na świecie.

— Niemożliwe. Johna Keela pochowali. Wie pan, że tak. — Vimes zauważył potężny instrument w dłoni Lawna. — Co, u demona, chce pan tym czymś robić?

— Podlać indyka. Ale kim pan jest? Bo wygląda pan całkiem…

— Niech pan bierze wszystkie swoje akuszerskie sprzęty i idzie ze mną. Wszystkie te śmieszne narzędzia, o których pan mówił, że tak dobrze działają. Proszę je wziąć. Zaraz. A ja zrobię z pana najbogatszego lekarza, jaki żył na tym świecie — obiecał Vimes, człowiek mający na sobie tylko krew i błoto.

Lawn niepewnie skinął w stronę kuchni.

— Muszę tylko wyjąć indyka…

— Niech się wypcha!

— Już go…

— Idziemy!

Miotła nie leciała zbyt lekko z trójką pasażerów, ale i tak była szybsza niż marsz, a Vimes wiedział, że nie jest już zdolny do żadnego wyniku. Brakowało mu tchu i sił już wtedy, kiedy pierwszy raz dobiegł do domu. Teraz nawet utrzymanie się w pionie było próbą wytrzymałości. Miał do wyboru czołgać się albo lecieć z nadrektorem.

Miotła ciężko opadła z nieba i wylądowała niepewnie na trawniku.

— Rodząca jest na górze, duża sypialnia po lewej. — Vimes pchnął lekarza do schodów. — Jest tam akuszerka, nie ma o niczym pojęcia. Każde pieniądze, jakich pan zażąda. Proszę iść.

Lawn odszedł pospiesznie. Wspierany przez Ridcully’ego Vimes podążył za nim dość sztywno. Gdy jednak dotarli do drzwi, lekarz wyszedł tyłem, bardzo powoli. Szybko stało się jasne, że powodem jest wielka kusza Detrytusa dotykająca jego nosa.

Gdy Vimes przemówił, głos miał nieco zduszony, gdyż leżał płasko na ziemi.

— Odłóżcie kuszę, sierżancie — powiedział.

— Wpadł tu biegiem, panie Vimes — zahuczał Detrytus.

— Bo jest lekarzem, sierżancie. Przepuśćcie go na górę. To rozkaz. Będę wdzięczny.

— Robi się, panie Vimes — odparł Detrytus, odsunął się niechętnie i zarzucił kuszę na ramię.

I właśnie wtedy wystrzeliła.

Kiedy ucichł grzmot, Vimes wstał i rozejrzał się. Prawdę mówiąc, niespecjalnie lubił te krzewy. I bardzo dobrze. Nie pozostało nic prócz kilku pni drzew, po jednej stronie całkiem pozbawionych kory. W kilku miejscach się paliło.

— Przepraszam, panie Vimes — powiedział troll.

— Co ci mówiłem o Panu Bezpieczniku? — spytał słabym głosem Vimes.

— Kiedy Pan Bezpiecznik nie działa, Pan Kusza nie jest twoim przyjacielem — wyrecytował Detrytus i zasalutował. — Przepraszam, sir, ale wszyscy jesteśmy trochę spięci.

— Ja jestem na pewno. — Ridcully podniósł się z trawnika i wygrzebał gałązki z brody. — Przez resztę dnia chyba nie będę mógł normalnie chodzić. Proponuję, sierżancie, żebyśmy podnieśli doktora, ocucili go pod pompą i zabrali na górę…

Wszystko, co działo się potem, przypominało Vimesowi sen na jawie. Jak duch poruszał się po własnym domu pełnym strażników. Nikt nie chciał być gdziekolwiek indziej.

Ogolił się bardzo powoli, skupiony na każdym pociągnięciu. Poprzez różowy obłok w głowie docierały do niego rozmaite głosy.

— …mówi, że trzeba je ugotować, te paskudne, obrzydliwe narzędzia! A po co, żeby zmiękły?

— …trolle i krasnoludy na dzisiejszą noc, każde okno pokryte, ale naprawdę pokryte…

— …stanął nade mną i mówi, że trzeba je porządnie gotować przez dwadzieścia minut! Jakby to była kapusta…

— …teraz poprosił o małą brandy…

— …pani Content wypadła wściekła, a on powiedział, żeby jej więcej nie wpuszczać…

— …przyszedł Igor i chciał pomóc, ale Lawn tylko spojrzał i powiedział, że dopiero kiedy wygotuje się przez dwadzieścia minut…

— …jeśli się tak zastanowić, to zwykły doktorek…

— …jak wszystko dobrze się skończy, Kamienna Gęba obsypie go złotem…

— …tak, a jak się skończy źle?

Vimes włożył uliczny mundur. Poruszał się wolno i siłą woli zmuszał wszystkie kończyny, by zajęły właściwe miejsca. Uczesał się. Zszedł do holu. Z hełmem na kolanach usiadł na niewygodnym krześle. Wokół niego krzątały się duchy żywych i umarłych.

Zwykle — zawsze — istniała jakaś część Vimesa, która obserwowała pozostałe części, ponieważ był policjantem do szpiku kości. Tym razem jej nie było. Siedziała z całą resztą Vimesa, patrzyła w pustkę i czekała.

— …niech ktoś zaniesie jeszcze ręczniki…

— …teraz poprosił o dużą brandy!

— …chce się widzieć z panem Vimesem!

Mózg rozjarzył się od jakiejś lampki kontrolnej działającej na najbardziej podstawowym poziomie. Vimes wszedł po schodach z hełmem pod pachą, jak człowiek, który ma wysłuchać wyroku. Zapukał do drzwi.

Otworzył mu Lawn. W drugiej ręce trzymał duży kieliszek brandy. Odsunął się z uśmiechem.

Sybil siedziała w łóżku. Trzymała coś owiniętego w szal.

— Ma na imię Sam, Sam — powiedziała. — I żadnych dyskusji.

Zajaśniało słońce.

— Nauczę go chodzić — rozpromienił się Vimes. — Potrafię uczyć ludzi chodzenia!

I zasnął, zanim uderzył o dywan.


To był przyjemny spacer w pogodny wieczór. Ciągnąc za sobą smugę dymu z cygara, Vimes dotarł do Pseudopolis Yardu, gdzie wysłuchał oklasków i gratulacji, a także podziękował swoim ludziom za piękne kwiaty.

Następnym przystankiem był dom doktora Lawna, gdzie usiadł i dłuższą chwilę rozmawiał o takich sprawach jak pamięć, która potrafi być zawodna, oraz zapomnienie, które może się okazać bardzo korzystne.

Potem razem z lekarzem udał się do banku. Instytucja ta, co nie powinno dziwić, chętnie podjęła pracę poza normalnymi godzinami, by obsłużyć klienta, który był diukiem, najbogatszym człowiekiem w mieście i komendantem Straży Miejskiej oraz — co nie najmniej ważne — był też gotów rozwalić drzwi. Tam podpisał przekazanie stu tysięcy dolarów oraz własności dużego narożnego budynku przy Gęsiej Bramie na rzecz niejakiego doktora J. Lawna.

Potem, już samotnie, poszedł na cmentarz Pomniejszych Bóstw. Prawowity Pierwszy, niezależnie od swych prywatnych opinii, wiedział, że w tę noc nie powinien zamykać bramy. Napełnił też lampy olejem.

Vimes szedł wolno żwirowaną, porośniętą mchem alejką. O zmierzchu kiście bzu zdawały się błyszczeć. Ich zapach wisiał w powietrzu niczym mgła.

Komendant po gęstej trawie dotarł do grobu Johna Keela i usiadł na nagrobku, uważając, by nie naruszyć wieńców. Sierżant z pewnością by zrozumiał, że gliniarz musi czasem ulżyć swoim stopom.

Vimes dopalił cygaro i zapatrzył się w zachodzące słońce.

Po chwili zdał sobie sprawę z cichego drapania po lewej stronie. Mimo zmroku zobaczył, jak na jednym z grobów zapada się murawa. Z ziemi wysunęła się szara ręka ściskająca łopatę. Kawałki murawy uniosły się, opadły na boki i Reg Shoe powstał z grobu. Wydobył się już prawie do połowy, kiedy zauważył Vimesa i niemal wpadł z powrotem.

— Och! Przestraszył mnie pan na śmierć, panie Vimes!

— Przepraszam, Reg.

— Oczywiście, kiedy mówię, że przestraszy mnie pan na śmierć… — zaczął ponuro zombi.

— Tak, zrozumiałem. Spokojnie tam na dole, co?

— Bardzo spokojnie, sir, bardzo spokojnie. Ale myślę, że do przyszłego roku muszę sobie kupić następną trumnę. Te nowe nie wytrzymują długo.

— Sądzę, że niewielu spodziewa się po nich trwałości — zauważył Vimes.

Reg powoli zasypał otwór ziemią.

— Wiem, wszyscy uważają to za dziwactwo, ale uważam, że jestem im to winien — powiedział. — Tylko jeden dzień w roku, ale to jakby… solidarność.

— Z uciskanymi masami, co? — rzucił Vimes.

— Słucham, sir?

— Ja tam nie będę krytykował, Reg — zapewnił radośnie Vimes.

To był moment perfekcji. Nawet Reg, starannie wyrównujący ziemię i przyklepujący murawę, nie mógł go zakłócić.

Nadejdzie czas, kiedy wszystko stanie się jasne, mówił sprzątacz. Moment perfekcji.

Leżący w tych grobach zginęli za coś ważnego. Vimes widział to w blasku zachodzącego słońca, we wschodzie księżyca, w smaku cygara i w cieple, jakie przychodzi z samego zmęczenia.

Historia znalazła sposób. Natura wydarzeń uległa zmianie, ale natura poległych nie. Paskudne, niegodne starcie doprowadziło do ich końca — drobny, upstrzony przez muchy przypis historii. Ale oni sami nie byli paskudni ani niegodni. Nie uciekli, choć mogli uciec, nie tracąc honoru. Zostali… Zastanowił się, czy ścieżkę przed sobą widzieli wtedy tak samo wyraźnie jak on teraz. Zostali nie dlatego, że chcieli być bohaterami, ale postanowili uznać to za swoją robotę i mieli ją przed sobą…

— To ja już pójdę, sir — powiedział Reg, zarzucając na ramię łopatę. Wydawał się bardzo daleki. — Sir?

— Tak, oczywiście. W porządku, Reg. Dziękuję — wymamrotał Vimes i w ciepłym lśnieniu tej chwili patrzył, jak kapral maszeruje w mroku alejką do miasta.

John Keel, Billy Wiglet, Horacy Nancyball, Dai Dickins, Cecil „Ryjek” Clapman, Ned Coates i — formalnie — Reg Shoe. Prawdopodobnie nie więcej niż dwudziestu ludzi w mieście znało te wszystkie nazwiska, ponieważ nie mieli pomników ani tablic pamiątkowych i nic nigdzie nie zostało zapisane. Trzeba było tam być, żeby wiedzieć.

Czuł się zaszczycony, że mógł tam być dwa razy.

Słońce zniknęło i rozlała się noc. Z cieni, gdzie kryła się w czasie dnia, wypływały i łączyły się strumienie mroku. Miał wrażenie, że jego zmysły także się rozlewają, wysuwają jak wąsy wielkiego ciemnego kota.

Za bramą cmentarza gwar miasta nieco przycichł, choć Ankh-Morpork nigdy naprawdę nie zasypiało. Prawdopodobnie ze strachu.

Vimes czuł teraz, w tym niezwykłym, niezmąconym spokoju, że może usłyszeć wszystko, wszystko, jak wtedy, w tej strasznej chwili na ulicy Bohaterów, kiedy historia przyszła odebrać swoje. Słyszał ciche trzaski stygnącego kamiennego muru, szelest ziemi osiadającej na opuszczonej mogile Rega, szum długich traw wokół grobów… tysiące drobnych odgłosów łączących się w bogatą fakturę zlokalizowanej ciszy. To była pieśń ciemności, a w niej, na samej granicy słyszalności — fałszywa nuta.

Pomyślmy… Dom jest pilnowany, i to przez ludzi pewnych, którym mógł ufać, że nie będą stać w tępym znudzeniu, ale zachowają czujność przez całą noc. Nie musiał im tłumaczyć, jakie to ważne. Czyli dom jest bezpieczny. Wszystkie komisariaty też wystawiły podwójne posterunki…

Coś było nie w porządku z grobem Keela. Zawsze, każdego roku, leżało tam jajko, taki drobny żarcik z historii. Ale teraz wydawało się, że nie zostało nic prócz odłamków skorupki…

Schylił się, by popatrzeć uważniej, i ostrze świsnęło mu nad głową.

Bestia była gotowa. Bestia nie myślała o osłonie i gardzie. Bestia w ogóle nie myślała. Ale bez przerwy węszyła, obserwowała cienie, sprawdzała noc… I jeszcze niemal przed świstem miecza pchnęła dłoń Vimesa do kieszeni.

Pochylony, odwrócił się i jednym z najznakomitszych produktów pani Goodbody uderzył Carcera w kolano. Usłyszał, jak coś chrupnęło, rzucił się w górę i do przodu, i powalił Carcera na ziemię.

Nie było w tym żadnej zaplanowanej akcji. Bestia zerwała się z łańcucha i chciała zabijać. Nieczęsto się zdarzało, by Vimes miał pewność, że może zmienić świat na lepsze, ale teraz miał. Wszystko było całkiem oczywiste.

A także bardzo trudne. Miecz zniknął — poleciał w trawę. Lecz Carcer walczył i był twardy jak dąb. Bardzo trudno samymi rękami zabić człowieka, który nie chce dać się zabić.

Vimes strząsnął z dłoni kastet, ponieważ teraz zamierzał dusić. Nie miał jednak miejsca. Carcer usiłował wbić mu kciuk w oko.

Przetaczali się po grobach, szarpiąc się i walcząc o przewagę. Krew napływała Vimesowi do lewego oka. Jego wściekłość potrzebowała tylko jednej sekundy, ale nie mogła jej uzyskać.

Potoczył się i wyrzucił rękę w bok.

I trafił na miecz. Przetoczył się znowu, i jeszcze raz, po czym wstał z bronią w ręku.

Carcer także się obrócił i teraz podnosił, zaskakująco szybko jak na człowieka z jednym tylko sprawnym kolanem. Vimes zauważył, że podciąga się, chwytając za krzak bzu; kwiaty i aromat spływały w ciemności ku ziemi.

Zgrzytnął metal. Na chwilę błysnęło ostrze noża. I zabrzmiał krótki chichot, ten śmieszek, mówiący: przyznasz, że niezła zabawa, co?

— No więc kto mnie teraz aresztuje? — zapytał Carcer. Obaj dyszeli ciężko. — Sierżant Keel czy komendant Vimes?

— A kto powiedział, że będziesz aresztowany? — Vimes usiłował wypełnić płuca powietrzem. — To jest obrona własna.

— Była, panie Vimes — oświadczył cień. — Tylko że teraz stoję przed tobą. — Metal upadł na żwirową alejkę. — I nie jestem już uzbrojony, haha. Odrzuciłem moją ostatnią broń. Nie możesz zabić bezbronnego, panie Vimes. Musisz mnie teraz aresztować. Zawlec mnie do Vetinariego. Pozwolić mi powiedzieć, co mam do powiedzenia, haha. Nie możesz mnie zabić, kiedy tak sobie stoję.

— Nikt nie chce słuchać, co masz do powiedzenia, Carcer.

— No to musisz mnie zabić, panie Vimes. Nie mam broni. Nie mogę uciekać.

— Zawsze masz zapasowy nóż, Carcer — stwierdził Vimes mimo ryku bestii.

— Nie tym razem. Ale spokojnie, panie Vimes. Nie można mieć do człowieka pretensji o to, że próbuje, co? Człowiek musi się jakoś starać, prawda? Bez urazy, co?

To był cały Carcer. Bez urazy. Stara się. Nie można mieć pretensji o to, że próbuje.

Te niewinne słowa w jego ustach stawały się brudne.

Vimes zbliżył się o krok.

— Masz przytulny dom, panie Vimes. A co ja mam?

I był przekonujący. Potrafił nabrać każdego. Można było niemal zapomnieć o trupach.

Vimes spojrzał pod nogi.

— Oj, przepraszam — powiedział Carcer. — Przeszedłem po twoim grobie… Ale nie chciałem urazić…

Vimes milczał. Bestia wyła wściekle. Chciała zamknąć tę gębę.

— Nie zabijesz mnie przecież, panie Vimes. Nie ty. Nie z tą odznaką. To nie w twoim stylu, panie Vimes.

Vimes niemal machinalnym gestem zerwał odznakę z munduru.

— No tak… Wiem, że chcesz mnie nastraszyć, panie Vimes. I wielu by uznało, że masz do tego prawo. Ale patrz, co robię: wyrzucam teraz mój drugi nóż, haha, wiedziałeś, że mam drugi, co?

Ten głos… potrafił sprawić, że człowiek zaczynał wątpić w to, o czym wiedział.

— Dobrze, dobrze, widzę, że jesteś zdenerwowany, haha, nic dziwnego, a przecież wiesz, że zawsze mam też trzeci nóż… No więc rzucam go teraz, popatrz, już upadł.

Vimesa dzielił od niego już tylko jeden, może dwa kroki.

— To koniec, panie Vimes. Nie mam więcej noży. Nie mogę uciec. Poddaję się. Tym razem żadnych sztuczek, rezygnuję. Aresztuj mnie tylko. Przez pamięć starych czasów.

Bestia ryczała w umyśle Vimesa. Wrzeszczała, że nikt nie będzie miał pretensji, jeśli pozbawi kata dziesięciu dolarów i darmowego śniadania. A można też tłumaczyć, że szybkie pchnięcie w tej chwili będzie rozwiązaniem miłosiernym, bo każdy kat wie, że można sprawę załatwić lekko albo ciężko, a w kraju nie było nikogo, kto pozwoliłby Carcerowi lekko odejść. Bogowie świadkami, że ta kanalia na to zasłużyła…

…ale młody Sam przyglądał mu się poprzez trzydzieści lat.

Kiedy my się załamujemy, wszystko się załamuje. Tak to działa. Można to naginać, a jeśli będzie dość gorące, można zwinąć w obręcz. Ale nie można łamać. Kiedy się złamie, łamie się coraz dalej, aż w końcu nic nie pozostaje nienaruszone. A zaczyna się to tutaj i teraz.

Opuścił miecz.

Carcer uniósł głowę i wyszczerzył zęby.

— Nigdy nie smakuje jak należy — powiedział. — Takie jajko bez soli, haha…

Vimes poczuł, że ręka sama się podnosi…

I znieruchomiał. Wściekłość stężała.

Bestia szalała wokół. I była tylko bestią. Użyteczną, ale jednak bestią. Można ją trzymać na łańcuchu, kazać tańczyć albo żonglować piłkami. Nie myślała. Była tępa. Za to człowiek… człowiek nie był bestią.

Nie musiał robić tego, co chciała. Kiedy jej słuchał, wygrywał Carcer.

Rzucił miecz.

Carcer wpatrywał się w niego; błysk nagłego uśmiechu Vimesa bardziej niepokoił niż stężały grymas wściekłości. I nagle w dłoni Carcera błysnęła stal. Ale Vimes był już przy nim, chwycił za rękę, raz za razem uderzał nią o nagrobek Keela, aż z pokrwawionych palców wypadł czwarty nóż. Wtedy postawił Carcera na nogi, wykręcając do tyłu obie ręce, i pchnął z całej siły na mur.

— Widzisz to niebo, Carcer? — zapytał, z ustami tuż przy uchu tamtego. — To jest zachód słońca. I gwiazdy. I jutro będą tym jaśniej świecić na mojego chłopaka, Sama, bo nie będą świecić na ciebie, Carcer. A to z tej przyczyny, że zanim jeszcze rankiem rosa wyschnie na liściach, zaciągnę cię przed Vetinariego. Będą tam świadkowie, cały tłum, i może nawet obrońca dla ciebie, jeśli znajdzie się prawnik, który na poważnie potrafi cię bronić. A potem, Carcer, zawieziemy cię na Tanty, jedna szubienica, bez kolejki, i możesz zatańczyć konopne fandango. Później spokojnie wrócę do domu i może nawet zjem jajko na twardo.

— Sprawiasz mi ból!

— A wiesz, że masz rację, Carcer! — Vimes złapał oba przeguby Carcera w żelaznym uchwycie, po czym oderwał rękaw swojej koszuli. — Rzeczywiście sprawiam, a nadal postępuję zgodnie z regulaminem. — Kilka razy okręcił ręce płótnem i zawiązał mocno. — Dopilnuję, Carcer, żebyś miał w celi wodę. Dopilnuję, żebyś dostał śniadanie, jakiego sobie zażyczysz. Dopilnuję, żeby kat nie był niedbały i nie dał ci się powoli dławić na śmierć. Sprawdzę nawet, czy nasmarowali zapadnię.

Zwolnił uchwyt. Carcer zachwiał się, a Vimes podciął mu nogi.

— Machina się nie popsuła, Carcer. Machina czeka na ciebie. — Oderwał rękaw od koszuli więźnia i obwiązał mu kostki. — Miasto cię zabije. Zakręcą się odpowiednie tryby. Będzie sprawiedliwie, zadbam o to. Potem nie powiesz, że nie miałeś uczciwego procesu. Nic już nie powiesz, haha. O to też zadbam…

Odstąpił.

— Dobry wieczór, wasza łaskawość — odezwał się lord Vetinari.

W fakturze ciemności wystąpiła zmiana, która mogła mieć kształt człowieka.

Vimes chwycił miecz i wytężył wzrok. Sylwetka zbliżyła się, stała się rozpoznawalna.

— Jak długo pan tu jest? — zapytał gniewnie.

— Och… od jakiegoś czasu — odparł Vetinari. — Podobnie jak pan, wolę przychodzić tu samotnie i… kontemplować.

— Stał pan bardzo cicho — stwierdził oskarżycielsko Vimes.

— Czy to przestępstwo, wasza łaskawość?

— I słyszał pan…?

— Bardzo sprawne aresztowanie — pochwalił Vetinari. — Gratulacje, wasza łaskawość.

Vimes zerknął na niezakrwawiony miecz.

— Tak, chyba tak — mruknął, chwilowo zbity z tropu.

— Z powodu narodzin pańskiego syna, chciałem powiedzieć.

— Och… tak. Oczywiście. Tak. No… Bardzo dziękuję.

— Zdrowy chłopak, jak dano mi do zrozumienia.

— Tak samo byśmy się cieszyli z córki — zapewnił pospiesznie Vimes.

— Naturalnie. To w końcu nowoczesne czasy. Och, widzę, że zgubił pan odznakę.

Vimes spojrzał na wysoką trawę.

— Przyjdę rano i ją znajdę. Ale to… — Podniósł jęczącego Carcera i stękając, zarzucił go sobie na ramię. — To trafi ze mną do Pseudopolis Yardu od razu.

Szli wolno żwirową alejką, zostawiając za sobą aromat bzów. Przed nimi czekał codzienny odór świata.

— Wie pan — odezwał się lord Vetinari po chwili — często przychodziło mi na myśl, że ci ludzie zasługują na jakiś odpowiedni pomnik.

— Tak? — odpowiedział wymijająco Vimes. Serce wciąż biło mu mocno. — Może na którymś z głównych placów?

— Tak, to byłby niezły pomysł.

— Może jakaś scenka w brązie? — rzucił Vimes sarkastycznie. — Na przykład wszystkich siedmiu wznoszących flagę?

— W brązie, tak…

— Naprawdę? I do tego jakiś budujący slogan?

— Coś w rodzaju, na przykład: „Wykonali pracę, którą musieli wykonać”?

— Nie! — oświadczył Vimes, zatrzymując się przed latarnią nad wejściem do krypty. — Jak pan śmie? Jak można? W tym dniu! W tym miejscu! Oni wykonali pracę, której wcale nie musieli wykonywać, a pan nic im już ofiarować nie może! Rozumie pan? Walczyli za tych, których porzucono, walczyli za siebie nawzajem i zostali zdradzeni! Tacy ludzie jak oni są zawsze! Co komu przyjdzie z pomnika? Najwyżej wzbudzi u nowych durniów wiarę, że zostaną bohaterami. Oni by tego nie chcieli. Proszę zostawić ich w spokoju. Na wieczność.

Przez chwilę szli w kłopotliwym milczeniu, a potem znów odezwał się Vetinari, jakby nie było wybuchu Vimesa.

— Na szczęście, jak się zdaje, nowy diakon w świątyni nagle poczuł powołanie.

— Jakie powołanie? — zdziwił się Vimes. Serce biło mu w przyspieszonym rytmie.

— Nigdy nie orientowałem się za dobrze w kwestiach religijnych, ale wydaje się, że napełniło go gorące pragnienie, by głosić dobrą nowinę wśród nieoświeconych pogan.

— Gdzie?

— Zasugerowałem Ting Ling.

— Przecież to na drugim końcu świata!

— Wie pan, żadne miejsce nie jest zbyt odległe dla głoszenia dobrej nowiny, sierżancie.

— No, to przynajmniej załatwia…

Vimes zatrzymał się przy bramie cmentarza. Nad głową migotała mu kolejna lampa. Upuścił Carcera na ziemię.

— Wiedział pan? Wiedział pan, do demona, tak?

— Nie, aż do… no, jakiejś sekundy temu — odparł Vetinari. — Muszę pana zapytać jak mężczyzna mężczyznę, komendancie. Czy zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego noszę bez?

— Tak, zastanawiałem się.

— Ale nigdy pan nie zapytał.

— Nie, nigdy nie zapytałem — przyznał Vimes krótko. — To kwiat. Każdy może nosić kwiat.

— W tym dniu? W tym miejscu?

— Więc proszę mi powiedzieć.

— Przypomnę więc ten dzień, kiedy posłano mnie z pilnym zleceniem — zaczął Vetinari. — Miałem ocalić życie pewnego człowieka. Skrytobójca nieczęsto dostaje takie zadanie, chociaż w rzeczywistości już raz go wcześniej uratowałem.

Rzucił Vimesowi zagadkowe spojrzenie.

— Zastrzelił pan człowieka, który mierzył do mnie z kuszy? — spytał Vimes.

— Zgadł pan, komendancie! Tak. Mam dobre oko na sytuacje… niespotykane. Ale tym razem walczyłem z czasem. Ulice były zablokowane. Wszędzie panował chaos i zamieszanie, a przecież nie wiedziałem nawet, gdzie mam tego człowieka szukać. W końcu wybrałem drogę po dachach. I tak przybyłem wreszcie na Kablową, gdzie trwało zamieszanie innego rodzaju.

— Proszę opowiedzieć, co pan widział — poprosił Vimes.

— Widziałem, jak Carcer… znika. I widziałem, jak John Keel ginie. A w każdym razie widziałem go martwego.

— Doprawdy… — mruknął Vimes.

— Włączyłem się do walki. Porwałem od leżącego kiść bzu i chwyciłem kwiat w zęby. Chcę wierzyć, że mój udział zrobił różnicę; na pewno zabiłem czterech ludzi, choć nie czerpię z tego specjalnej dumy. To były zbiry, opryszki. Bez żadnej techniki. Poza tym ich przywódca najwyraźniej uciekł, a wraz z nim rozpadło się to morale, jakie w ogóle mieli. Ludzie z kwiatami bzu, muszę powiedzieć, walczyli jak lwy. Bez finezji, przyznaję, ale kiedy oni zobaczyli, że ich przywódca padł, rozszarpali przeciwników na strzępy. Zdumiewające. Później, już po wszystkim, przyjrzałem się Johnowi Keelowi. Bo to był John Keel, jak mogłyby się pojawić jakiekolwiek wątpliwości? Był pokrwawiony, oczywiście. Wszędzie było pełno krwi. Chociaż jego rany wydawały się odrobinę stare. A śmierć, jak wiadomo, zmienia ludzi. Pamiętam jednak, że pomyślałem: Aż tak? Odłożyłem tę sprawę jako połowę tajemnicy, a dzisiaj… sierżancie… odkryliśmy drugą połowę. To cudowne, jak ludzie mogą być do siebie podobni, nieprawdaż? Wyobrażam sobie, że nawet pański sierżant Colon niczego nie zauważył. Widział przecież, jak Keel ginie, i patrzył, jak pan dorasta…

— Dokąd to prowadzi? — zapytał ostro Vimes.

— Donikąd, komendancie. Co mógłbym udowodnić? I po co miałbym czegoś dowodzić?

— W takim razie nic nie odpowiem.

— Nie przychodzi mi do głowy, co mógłby pan odpowiedzieć — stwierdził Vetinari. — Nie. Zgadzam się. Zostawmy martwych w spokoju. Ale dla pana, komendancie, jako prezent z okazji narodzin…

— Nie ma nic, czego bym chciał — przerwał mu szybko Vimes. — Nie może mnie pan wyżej awansować. Nie zostało nic, czym mógłby mnie pan przekupić. Mam więcej, niż zasługuję. Straż działa dobrze. Nie potrzebujemy nawet nowej tarczy do strzałek…

— W imię pamięci zmarłego Johna Keela… — zaczął Vetinari.

— Ostrzegałem pana… — …mogę panu oddać posterunek przy Kopalni Melasy.

Zapadła cisza, w której słychać było tylko wysokie piski polujących wśród topoli nietoperzy.

— Smok go spalił lata temu — wymruczał po chwili Vimes. — Jakieś krasnoludy mieszkają teraz w piwnicy.

— Owszem, komendancie. Ale krasnoludy… Cóż, krasnoludy są tak odświeżająco otwarte na kwestię pieniędzy. Im więcej pieniędzy proponuje im miasto, tym mniej krasnoludów tam zostaje. Stajnia stoi nadal i stara wieża wyciągowa też. Dookoła solidne kamienne mury. Można wszystko odbudować. Dla pamięci Johna Keela, człowieka, który w ciągu kilku krótkich dni odmienił życie wielu ludzi, a może też ocalił nieco normalności w obłąkanym świecie. Za parę miesięcy mógłby pan zapalić lampę nad wejściem.

I znowu słychać było tylko nietoperze.

Może nawet udałoby się odtworzyć zapach, myślał Vimes. Może byłoby nad wychodkiem okno, które by się otwierało po uderzeniu w odpowiednie miejsce. Może nowi strażnicy dadzą się nauczyć starych sztuczek…

— Przydałoby się nam więcej miejsca, to prawda — przyznał z pewnym wysiłkiem.

— Widzę, że ten pomysł już się panu spodobał — stwierdził Vetinari. — Gdyby zechciał pan zjawić się jutro w moim gabinecie, moglibyśmy ustalić…

— Jutro jest proces — przypomniał ostro Vimes.

— A tak, oczywiście. I będzie uczciwy — zapewnił Patrycjusz.

— Lepiej, żeby był — oświadczył Vimes. — W końcu zależy mi, żeby ten drań trafił na szubienicę.

— W takim razie — podjął Vetinari — może potem byśmy…

— Potem wracam na jakiś czas do domu, do mojej rodziny.

— Świetnie! Dobrze powiedziane — stwierdził Vetinari, nie tracąc tempa. — Muszę wyrazić uznanie dla pańskich krasomówczych talentów. — A Vimes dosłyszał nutę ostrzeżenia w jego głosie, gdy dodał: — W tym dniu, komendancie. I w tym miejscu.

— Sierżancie sztabowy, jeśli wolno, bardzo dziękuję — odparł Vimes. — Na razie.

Złapał Carcera za kołnierz i powlókł go na spotkanie sprawiedliwości.


W drodze powrotnej na aleję Scoone’a, w ciemnościach nocy, Vimes przeszedł zaułkiem za Glinianą i zatrzymał się, gdy zauważył, że jest akurat pomiędzy tyłami lombardu i sklepu ze starzyzną, a zatem za świątynią.

Rzucił przez mur niedopałek cygara. Usłyszał, jak ląduje na żwirze, który poruszył się trochę.

Potem poszedł do domu. A świat obracał się w stronę poranka.

Загрузка...