Terry Pratchett Nocna straż

Sam Vimes westchnął, kiedy usłyszał krzyk, ale zanim cokolwiek w tej sprawie zrobił, najpierw skończył się golić. Potem włożył kurtkę i wyszedł powoli w piękny poranek. Była wczesna wiosna, ptaki śpiewały wśród drzew, a pszczoły brzęczały w kwiatach. Wprawdzie zamglone niebo i ciemne chmury na horyzoncie groziły, że wkrótce spadnie deszcz, na razie jednak było gorąco i duszno. A w starym szambie za szopą ogrodnika jakiś młody chłopak taplał się w wodzie.

No… w każdym razie się taplał.

Vimes stanął w pewnej odległości i zapalił cygaro. Prawdopodobnie nie należało używać otwartego ognia blisko dołu — ciało upadające z dachu szopy skruszyło skorupę na powierzchni szamba.

— Dzień dobry — rzekł uprzejmie Vimes.

— Dzień dobry, wasza łaskawość — odpowiedział pracowity taplacz.

Głos był wyższy, niż Vimes się spodziewał, więc zdał sobie sprawę, że — co niezwykłe — młody chłopak w dole jest, precyzyjnie mówiąc, młodą kobietą. Nie było to tak całkiem niespodziewane — Gildia Skrytobójców wiedziała, że jeśli chodzi o pomysłowe zabójstwa, kobiety co najmniej dorównują swym braciom — ale mimo to odrobinę zmieniało sytuację.

— Nie wydaje mi się, żebyśmy się kiedyś spotkali. Chociaż rozumiem, że wiesz, kim jestem. A ty…?

— Wiggs, sir — przedstawiła się pływaczka. — Jocasta Wiggs. Poznać pana osobiście to zaszczyt, wasza łaskawość.

— Wiggs, tak? — mruknął Vimes. — Znany ród w gildii. Przy okazji, „sir” zupełnie wystarczy. Kiedyś chyba złamałem nogę twojemu ojcu?

— Tak, sir. Prosił, żeby pana pozdrowić.

— Trochę jesteś za młoda, żeby powierzać ci kontrakt…

— Nie chodzi o kontrakt, sir — zapewniła Jocasta, machając rękami i nogami.

— Ależ panno Wiggs… Cena za moją głowę to co najmniej…

— Rada Gildii postanowiła pana zawiesić, sir — wyjaśniła uparta pływaczka. — Został pan zdjęty z rejestru. W tej chwili nie przyjmują już zleceń na pana.

— Coś podobnego! Czemu?

— Nie wiem, sir — zapewniła panna Wiggs.

Cierpliwe wysiłki przesunęły ją do ściany dołu i właśnie odkrywała, że obmurowanie jest w dobrym stanie, a śliskie cegły nie dają żadnych możliwości uchwytu. Vimes wiedział o tym, ponieważ pewnego popołudnia poświęcił kilka godzin na to, by tak właśnie było.

— No to dlaczego cię wysłali?

— Panna Band uznała, że to dobre ćwiczenie — wyjaśniła Jocasta. — Muszę przyznać, że te cegły to trudna sprawa. Mam rację?

— Istotnie — zgodził się Vimes. — Trudna. Czyżbyś ostatnio była niegrzeczna dla panny Band? Zirytowałaś ją w jakiś sposób?

— Ależ nie, wasza łaskawość. Powiedziała jednak, że staję się nadmiernie pewna siebie i dobrze mi zrobią jakieś zaawansowane zajęcia terenowe.

— No tak, rozumiem…

Vimes usiłował sobie przypomnieć pannę Band, jedną z bardziej surowych nauczycielek gildii. Jak słyszał, bardzo wysoko ceniła ćwiczenia praktyczne.

— Tak… I dlatego wysłała cię, żebyś mnie zabiła?

— Skądże, sir! To tylko ćwiczenie! Nie mam nawet bełtów do kuszy! Miałam tylko znaleźć miejsce, skąd złapię pana w celownik, a potem zameldować o tym.

— Uwierzyłaby ci?

— Oczywiście, sir. — Jocasta była wyraźnie urażona. — Honor gildii, sir.

Vimes odetchnął głęboko.

— Widzi pani, panno Wiggs, w ostatnich latach niemała liczba pani kolegów usiłowała mnie zabić w moim własnym domu. Może więc pani uznać, że moje poglądy w tej kwestii są dość niejednoznaczne.

— Doskonale rozumiem, sir — zapewniła Jocasta tonem kogoś zdającego sobie sprawę, że jedyną szansą ujścia cało z obecnej trudnej sytuacji jest dobra wola innej osoby, która to osoba wcale nie czuje palącej potrzeby, by ją okazywać.

— A byłabyś zdumiona, jakie pułapki zastawione są tutaj dookoła — ciągnął Vimes. — Niektóre naprawdę sprytne, choć sam muszę się tym pochwalić.

— Na pewno się nie spodziewałam, że dachówki na szopie tak się poruszają, sir.

— Są mocowane na nasmarowanych szynach.

— Brawo, sir.

— A z niektórych się spada w różne śmiertelnie groźne pułapki — dodał Vimes.

— Czyli miałam szczęście, że nie trafiłam w żadną z nich, prawda, sir?

— Och, ta również jest śmiertelna. W końcu.

Vimes westchnął. Naprawdę nie chciał ich zachęcać do takich akcji, ale… zdjęli go z rejestru? Nie to, żeby lubił, jak strzelają do niego zamaskowane indywidua, chwilowo zatrudniane przez któregoś z jego rozmaitych i licznych wrogów, ale traktował to jak swego rodzaju wotum zaufania. Dowodziło, że irytuje ludzi bogatych i aroganckich, którzy powinni być irytowani.

Poza tym łatwo było przechytrzyć Gildię Skrytobójców. Mieli bardzo ścisłe reguły, których przestrzegali w zasadzie honorowo, co Vimesowi odpowiadało, gdyż w pewnych praktycznych kwestiach on nie przestrzegał żadnych reguł.

Zdjęli z rejestru, tak? Jedyną osobą, która podobno była z niego skreślona, to Lord Vetinari, Patrycjusz. Skrytobójcy lepiej niż inni rozumieli polityczną grę w mieście. Skreślali człowieka z rejestru, ponieważ uznawali, że jego odejście nie tylko zepsuje tę grę, ale też roztrzaska planszę…

— Byłabym niezwykle wdzięczna, gdyby mnie pan wyciągnął, sir — odezwała się Jocasta.

— Co? A tak… Przepraszam, mam czyste ubranie — odparł Vimes. — Ale jak tylko wrócę do domu, powiem kamerdynerowi, żeby tu przyszedł z drabiną. Zgoda?

— Bardzo dziękuję, sir. Naprawdę miło mi było pana poznać, sir.

Vimes powoli ruszył w stronę domu. Zdjęli z rejestru? Czy wolno złożyć protest? Może uznali…

Ogarnęła go chmura zapachu.

Uniósł głowę.

Rozkwitały krzaki bzu.

Patrzył.

Do licha! Do licha! Do licha!!! Co roku zapominał. Chociaż nie… Nigdy nie zapominał. Po prostu chował te wspomnienia, jak starą srebrną zastawę, żeby nie zmatowiała. I co roku wracały, ostre i lśniące, i kłuły go w samo serce. I to jeszcze dzisiaj, akurat dzisiaj…

Wyciągnął rękę. Dłoń mu drżała, kiedy chwytał kwiat i delikatnie odłamywał łodygę. Stał przez chwilę, wpatrzony w pustkę. A potem ostrożnie zaniósł gałązkę bzu do garderoby.

Willikins przygotował na dzisiaj jego oficjalny mundur. Sam Vimes przyjrzał mu się tępo, po czym przypomniał sobie o Komitecie Straży. Zgadza się. Stary pogięty półpancerz się nie nada, nie ma mowy… Nie dla jego łaskawości diuka Ankh, komendanta Straży Miejskiej, sir Samuela Vimesa. Lord Vetinari szczególnie to podkreślił, niech to demony porwą.

A niech porwą, tym bardziej że — nieszczęśliwie — Sam Vimes dostrzegał sens takiego działania. Nienawidził swojego oficjalnego uniformu, ale ostatnio reprezentował przecież nie tylko siebie. Sam Vimes mógł się zjawiać na spotkaniach w brudnym pancerzu, nawet sir Samuel Vimes potrafił zwykle znaleźć sposób, by cały czas chodzić w mundurze ulicznym, ale diuk… No cóż, diuk wymagał czegoś bardziej imponującego. Na spotkaniach z zagranicznymi dyplomatami diuk nie może się pokazywać z tyłkiem wystającym z portek. Co prawda zwykły stary Sam Vimes nie pokazywał się z tyłkiem wystającym z portek, ale gdyby nawet, nikt by z tego powodu nie rozpoczął wojny.

Zwykły stary Sam Vimes się nie poddawał. Pozbył się prawie całego pióropusza i tych głupich rajtuzów, uzyskując w efekcie mundur, który przynajmniej wskazywał, że jego właściciel jest płci męskiej. Jednak hełm miał złote ozdoby, a płatnerze wykuli — na miarę — nowy, lśniący półpancerz z bezsensownymi złotymi ornamentami. Za każdym razem, kiedy Vimes go wkładał, czuł się zdrajcą swojej klasy. Nie cierpiał myśli, że ktoś mógłby go uznać za jednego z tych durniów, którzy noszą głupie, złocone pancerze. Wtedy własnym przykładem wspierałby zło. No, złocenie.

Obrócił w palcach gałązkę bzu i raz jeszcze zaciągnął się odurzającym zapachem. Ach… Nie zawsze tak było…

Ktoś odchrząknął. Vimes uniósł wzrok.

— Co jest? — warknął.

— Chcę tylko spytać, czy lady jest w dobrym zdrowiu, wasza łaskawość — odpowiedział zaskoczony kamerdyner. — A wasza łaskawość dobrze się czuje?

— Co? A tak, tak. Nie, wszystko w porządku. U lady Sybil także. Zajrzałem do niej, zanim wyszedłem do ogrodu. Jest z nią pani Content. Twierdzi, że to jeszcze potrwa.

— Mimo to poleciłem w kuchni, żeby przygotowali dużo gorącej wody, wasza łaskawość. — Willikins pomógł Vimesowi zapiąć ten złoco… złowrogi półpancerz.

— Dobrze. Jak myślisz, po co im ta cała woda?

— Nie mam pojęcia, wasza łaskawość. Prawdopodobnie lepiej o to nie pytać.

Vimes przytaknął. Sybil dała mu do zrozumienia, wprawdzie delikatnie i taktownie, ale bardzo wyraźnie, że w tej konkretnej sprawie nie będzie potrzebny. Musiał przyznać, że przyjął to z ulgą.

Wręczył Willikinsowi gałązkę bzu. Kamerdyner wziął ją i bez słowa umieścił w małej srebrnej rurce z wodą, dzięki czemu kwiatki miały zachować świeżość przez długie godziny. Rurkę umocował do jednego z pasków pancerza.

— Czas szybko płynie, wasza łaskawość, nieprawdaż? — rzekł, omiatając go małą miotełką.

Vimes spojrzał na zegarek.

— Trudno zaprzeczyć. Słuchaj, po drodze do pałacu zajrzę do Pseudopolis Yardu, podpiszę co trzeba i wrócę jak najszybciej. Dobrze?

Willikins obrzucił go wzrokiem pełnym zgoła niekamerdynerskiej troski.

— Jestem pewien, że lady Sybil nic nie grozi, wasza łaskawość — oświadczył. — Oczywiście, nie jest, nie jest…

— …młoda — dokończył Vimes.

— Powiedziałbym, że jest bogatsza latami niż wiele innych primi-gravidae — odparł gładko Willikins. — Ale jest damą dobrze zbudowaną, jeśli wybaczy mi pan tę śmiałą uwagę, a w jej rodzie tradycyjnie nie było poważniejszych kłopotów w dziedzinie rodzenia dzieci…

— Primi co?

— Nowe matki, wasza łaskawość. I z całą pewnością lady Sybil wolałaby wiedzieć, że wasza łaskawość ściga złoczyńców, zamiast wydeptywać dziury w bibliotecznym dywanie.

— Chyba masz rację, Willikins. Ehm… Aha, tak. Pewna młoda dama pływa pieskiem w starym dole kloacznym.

— Rozumiem, wasza łaskawość. Poślę tam zaraz jakiegoś kuchcika z drabiną. I wiadomość do Gildii Skrytobójców?

— Dobry pomysł. Będzie potrzebowała czystego ubrania i kąpieli.

— Myślę, że może szlauch w starej komórce byłby bardziej odpowiedni, wasza wysokość. Przynajmniej na początek.

— Słuszne spostrzeżenie. Zajmij się tym. A teraz muszę już iść.


W zatłoczonej sali głównego komisariatu Straży Miejskiej w Pseudopolis Yardzie sierżant Colon z roztargnieniem poprawił gałązkę bzu, którą umocował do hełmu jak pióropusz.

— Dziwni się robią, Nobby — stwierdził, obojętnie przerzucając poranne raporty. — Typowe dla glin. Też mi się zdarzyło, kiedy miałem dzieciaki. Człowiek robi się zacięty.

— Co to znaczy: zacięty? — zapytał kapral Nobbs, prawdopodobnie najlepszy żyjący dowód, że istniało płynne przejście ewolucyjne między zwierzętami i ludźmi.

— No wiesz… — Colon rozparł się na krześle. — To jest tak… że kiedy jesteś w naszym wieku… — Zawahał się. Nobby od lat już podawał swój wiek jako „prawdopodobnie 34”; rodzina Nobbsów nie była dobra w rachunkach. — To znaczy, kiedy człowiek osiąga… pewien wiek — zaczął znowu — uświadamia sobie, że świat nigdy nie będzie doskonały. I przyzwyczaja się, że jest trochę… trochę…

— Do kitu? — podpowiedział Nobby. Za jego uchem, w miejscu zarezerwowanym zwykle dla papierosa, tkwiła gałązka więdnącego bzu.

— Otóż to. Znaczy, nigdy nie będzie doskonały, więc radzisz sobie jak możesz, tak? Ale kiedy dzieciak jest w drodze, rozumiesz, nagle wszystko wygląda inaczej. Człowiek myśli: moje dziecko będzie musiało dorastać w tym bałaganie. Pora tu sprzątnąć. Pora, by urządzić tutaj Lepszy Świat. I robi się taki… zapalony. Ostry. Kiedy usłyszy o Wręcemocnym, będzie tu naprawdę gorąco… dzień dobry, panie Vimes.

— Rozmawialiście o mnie, tak? — rzucił Vimes, przechodząc obok.

Colon i Nobbs stanęli na baczność. Tak naprawdę Vimes nie słyszał ich rozmowy, ale z twarzy sierżanta Colona można było czytać jak z książki, a on już wiele lat temu nauczył się jej na pamięć.

— Zastanawiałem się tylko, czy to szczęśliwe wydarzenie… — zaczął Colon, podążając za komendantem, który pokonywał po dwa stopnie naraz.

— Jeszcze nie — odparł krótko Vimes. Pchnął drzwi do swojego gabinetu. — Dzień dobry, Marchewa.

Kapitan Marchewa poderwał się i zasalutował.

— Dzień dobry, sir. Czy lady…

— Nie, Marchewa. Jeszcze nie. Coś się działo w nocy?

Marchewa przesunął wzrokiem po gałązce bzu.

— Nic dobrego, sir. Kolejny funkcjonariusz zamordowany.

Vimes znieruchomiał.

— Kto? — spytał.

— Sierżant Wręcemocny, sir. Zabity na Kopalni Melasy. Znowu Carcer.

Vimes zerknął na zegarek. Mieli dziesięć minut, by dotrzeć do pałacu. Ale nagle przestał się czasem przejmować. Usiadł przy biurku.

— Świadkowie?

— Tym razem trzech, sir.

— Aż tylu?

— Wszyscy to krasnoludy. Wręcemocny nie był nawet na służbie, sir. Wyszedł z komendy, kupił w barze zapiekankę ze szczura i frytki, a potem wpadł prosto na Carcera. Ten drań dźgnął sierżanta w szyję i uciekł. Pewnie pomyślał, że go znaleźliśmy.

— Szukamy gościa od tygodni! A on wpada na biednego Wręcemocnego, kiedy ten krasnolud myśli tylko o śniadaniu? Angua podjęła trop?

— W pewnym sensie, sir — odparł zakłopotany Marchewa.

— Dlaczego tylko w pewnym sensie?

— On… zakładamy, że to Carcer… rzucił bombę anyżową na placu Sator. Prawie czysty olejek.

Vimes westchnął. Zadziwiające, jak ludzie szybko się adaptują. Straż ma wilkołaka. Wiadomość o tym rozeszła się dość dyskretnie i przestępcy wyewoluowali tak, by przetrwać w społeczeństwie, gdzie prawo dysponuje bardzo czułym nosem. Rozwiązaniem okazały się bomby zapachowe. Nie wymagały dramatycznych efektów. Wystarczyło rzucić buteleczkę mięty czy anyżu gdzieś na ulicy, gdzie przejdzie mnóstwo ludzi, i nagle sierżant Angua miała przed sobą tysiące krzyżujących się tropów i szła do łóżka z potwornym bólem głowy.

Ponuro słuchał, jak Marchewa melduje o ludziach ściągniętych z urlopów, o podwójnych dyżurach, naciskanych informatorach, gołębiach posłanych na parapety, przeczesywanych trawach, palcach wystawianych na wiatr, uszach przykładanych do bruku… I wiedział, jak mało to przynosi. Wciąż mieli w straży niecałą setkę ludzi, wliczając w to bufetową. A w mieście był milion mieszkańców i miliardy kryjówek. Ankh-Morpork stało na kryjówkach. Poza tym Carcer to prawdziwy koszmar.

Vimes przyzwyczaił się już do różnych szaleńców — takich, którzy zachowują się całkiem normalnie aż do chwili, gdy nagle wstaną i pogrzebaczem rozwalą głowę komuś, kto za głośno wydmuchał nos. Ale Carcer był inny. Miał dwie osobowości, lecz nie były w konflikcie, raczej współzawodniczyły ze sobą. Na obu ramionach siedziały mu demony i zachęcały się wzajemnie do działania.

A przy tym… cały czas się uśmiechał, z sympatią i wesoło. I zachowywał się jak drobny złodziejaszek, który zarabia na marne życie, handlując złotymi zegarkami, które po tygodniu zielenieją. Wydawał się przekonany, ale to całkowicie przekonany, że nigdy nie zrobił nic złego. Nawet stojąc wśród trupów, z krwią na rękach i kradzioną biżuterią w kieszeniach, pytałby z wyrazem urażonej niewinności: „Ja? Co ja takiego zrobiłem?”.

W dodatku można mu było uwierzyć… dopóki człowiek nie spojrzał w te bezczelnie wesołe oczy i nie zobaczył spoglądających z głębi demonów…

…tylko że nie należało patrzeć mu w oczy zbyt długo, gdyż to oznaczało, że człowiek nie uważał na jego ręce, a przez ten czas jedna z nich trzymała nóż.

Przeciętni gliniarze nie radzili sobie z kimś takim. Spodziewali się, że ludzie, otoczeni przez przeważające siły, raczej się poddadzą, spróbują dogadać, a przynajmniej przestaną się ruszać. Nie oczekiwali, że ktoś zabije z powodu zegarka za pięć dolarów (zegarek za sto dolarów to już całkiem inna sprawa — w końcu żyli w Ankh-Morpork).

— Czy Wręcemocny był żonaty? — zapytał.

— Nie, sir. Mieszkał z rodzicami przy Nowej Szewskiej.

Rodzice, pomyślał Vimes. Jeszcze gorzej.

— Ktoś ich już zawiadomił? Tylko mi nie mów, że Nobby. Nie chcemy przecież powtarzać tego idiotyzmu z „Założę się o dolca, że jest pani wdową Jackson”.

— Ja tam poszedłem, sir. Gdy tylko dostaliśmy wiadomość.

— Dziękuję. Jak to przyjęli?

— No… z powagą, sir.

Vimes jęknął w duchu. Mógł sobie wyobrazić ich twarze.

— Napiszę do nich oficjalny list — zdecydował, otwierając szufladę biurka. — Niech ktoś go zaniesie, dobrze? I powie, że później sam się zjawię. Może to nie jest właściwa pora… — Nie, zaraz, to przecież krasnoludy. A krasnoludy nie lekceważą kwestii finansowych. — Nie tak. Niech powie, że dostarczymy wszystkie szczegóły renty po nim i tak dalej. Zginął na służbie… no, prawie. To oznacza dodatkową premię. Wszystko się dodaje… — Pogrzebał w szafce. — Gdzie jego akta?

— Tutaj, sir. — Marchewa wręczył mu teczkę. — Mamy być w pałacu o dziesiątej, sir. Komitet Straży Miejskiej. Ale na pewno zrozumieją — dodał szybko, widząc minę Vimesa. — Pójdę sprzątnąć szafkę Wręcemocnego, sir. Sądzę, że chłopcy zrobią składkę na kwiaty i resztę…

Gdy kapitan wyszedł, Vimes pochylił się nad czystą kartką firmowego papieru. Akta… musiał zaglądać do tych nieszczęsnych akt… Ale ostatnio mieli tylu strażników…

Składka na kwiaty. I trumnę. Nie wolno zapominać o swoich. Sierżant Dickins to powtarzał wiele lat temu…

Vimes nie radził sobie ze słowami, zwłaszcza takimi do zapisania. Kilka razy zajrzał jednak do teczki, żeby odświeżyć sobie pamięć, i spisał najlepsze, co mu przyszło do głowy.

To były dobre słowa, a także — mniej więcej — prawdziwe. Ale szczerze mówiąc, Wręcemocny był zwyczajnym przyzwoitym krasnoludem, któremu płacili za bycie gliną. Zaciągnął się, bo w tych czasach wstąpienie do straży było niezłym wyborem kariery. Straż płaciła nieźle, dawała sensowną emeryturę i doskonałą opiekę medyczną tym, którym wystarczało siły woli, by poddać się zabiegom Igora w piwnicy. A po około roku wyszkolony w Ankh-Morpork strażnik mógł wyjechać z miasta i dostać pracę w straży gdzie indziej, na całych równinach, a do tego natychmiastowy awans. Tak działo się bez przerwy. Nazywali ich Samsi — nawet w miejscach, gdzie nigdy nie słyszeli o Samie Vimesie. Sams oznaczał strażnika, który potrafi myśleć bez poruszania ustami, nie bierze łapówek — w każdym razie nieczęsto, a i wtedy tylko na poziomie piwa i pączków, co nawet Vimes uznawał za smar pozwalający sprawom gładko się toczyć — i, ogólnie biorąc, godnego zaufania. Przynajmniej dla danej wartości „zaufania”.

Tupot biegnących nóg sugerował, że sierżant Detrytus prowadzi najnowszych rekrutów z porannej przebieżki. Vimes słyszał piosenkę, jakiej Detrytus ich nauczył. Nietrudno było odgadnąć, że ułożył ją troll.

Głupią piosenkę śpiewamy!

I przy śpiewaniu biegamy!

Po co śpiew ten my nie wiemy!

Słowa nie chcą się porządnie rymować!

— Koniec śpiewu!

— Raz! Dwa!

— Koniec śpiewu!

— Dużo! Mnóstwo!

— Koniec śpiewu!

— E…Co?

Vimesa ciągle irytowało, że mały ośrodek szkoleniowy w starej fabryce lemoniady wypuszczał tylu strażników, którzy wyjeżdżali z miasta, jak tylko zakończyli okres próbny. Ale miało to swoje zalety. Samsi służyli prawie po granice Überwaldu, a wszyscy szybko się wspinali po drabinach awansów. Pomagało pamiętanie ich imion, a także pamiętanie, że nosiciele tych imion zostali nauczeni, by mu salutować. Meandry i zakola polityki oznaczały często, że miejscowi władcy nie rozmawiali ze sobą, ale Samsi — przez wieże semaforowe — rozmawiali przez cały czas.

Kończył już list, kiedy ktoś zapukał do drzwi.

— Prawie gotowy! — zawołał.

— To ja, fir — oznajmił funkcjonariusz Igor, zaglądając do środka. I dodał: — Igor, sir.

— Tak, Igorze? — zapytał Vimes.

Zastanowił się już nie pierwszy raz, po co przedstawia się ktoś, kto ma szwy dookoła głowy[1].

— Chcę tylko powiedzieć, fir, że mogłem postawić młodego Wręcemocnego na nogi, fir — oświadczył Igor z wyrzutem.

Vimes westchnął. Twarz Igora wyrażała troskę z pewną sugestią rozczarowania. Nie pozwolono mu na wykonywanie swej… sztuki. Oczywiście, że był rozczarowany.

— Już rozmawialiśmy na ten temat, Igorze. To nie to samo co przyszyć z powrotem nogę. A krasnoludy absolutnie się temu sprzeciwiają.

— Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, fir. Jestem wyznawcą filozofii naturalnej! A on był jeszcze ciepły, kiedy go przynieśli…

— Takie są zasady, Igorze. Ale dziękuję ci. Wiemy, że serce masz we właściwym miejscu…

— Serca we właściwych miejscach, sir — poprawił go Igor.

— O to mi właśnie chodziło — zapewnił Vimes, nie wahając się ani przez moment, tak jak Igor nigdy się nie wahał.

— Och… No trudno, sir. — Igor zrezygnował. Odczekał chwilę, nim zapytał: — Jak się czuje lady Sybil, sir?

Vimes się tego spodziewał. To straszne, kiedy umysł robi właścicielowi coś takiego, ale jego umysł zaprezentował mu już ideę Igora i Sybil w tym samym zdaniu. Nie to, że Vimes Igora nie lubił. Wręcz przeciwnie. Paru strażników patrolujących w tej chwili ulice nie miałoby nóg, gdyby nie geniusz Igora przy igle. Ale…

— Świetnie. Czuje się świetnie — zapewnił.

— No bo słyszałem, że pani Content się trochę niepo…

— Igorze, są pewne dziedziny, w które… Słuchaj, czy ty w ogóle wiesz cokolwiek o… o kobietach i dzieciach?

— Nie tak dokładnie, sir, ale przekonałem się, że jak już kogoś położę na stole i trochę w nim, no wie pan, trochę pogmeram, to jakof fobie poukładam więkfofć rzeczy…

W tym momencie wyobraźnia Vimesa odmówiła dalszych działań.

— Dziękuję ci, Igorze — zdołał odpowiedzieć bez drżenia głosu. — Ale pani Content jest bardzo doświadczoną akuszerką.

— Jefli pan tak twierdzi, sir… — odparł Igor, lecz zwątpienie dźwięczało w jego słowach.

— Muszę już iść — oświadczył Vimes. — Czeka mnie długi dzień…

Zbiegł po schodach, rzucił list Colonowi, skinął na Marchewę i szybkim krokiem ruszyli do pałacu.

Gdy tylko drzwi się zamknęły, jeden ze strażników uniósł głowę znad biurka, przy którym zmagał się z raportem i trudem zapisania — jak to u policjantów — tego, co powinno się wydarzyć.

— Sierżancie?

— Tak, kapralu Ping?

— Dlaczego niektórzy z was noszą fioletowe kwiatki, sierżancie?

Nastąpiła subtelna zmiana w atmosferze, wyssanie dźwięku wywołane uważnym nasłuchiwaniem wielu par uszu. Wszyscy funkcjonariusze w pokoju przestali pisać.

— Bo wie pan, sierżancie — ciągnął Ping — widziałem, że pan, Reg i Nobby nosiliście je w zeszłym roku o tej porze, więc pomyślałem, że może wszyscy powinniśmy…

Ping się zająknął. Zwykle przyjazne oczy sierżanta Colona zmrużyły się nagle, przesyłając jasne ostrzeżenie: mój chłopcze, stąpasz po cienkim lodzie, który zaczyna trzeszczeć…

— No bo moja gospodyni ma ogród i mógłbym szybko podskoczyć i ściąć… — ciągnął Ping w nietypowym dla siebie usiłowaniu samobójstwa.

— Chciałbyś dzisiaj nosić bez, tak? — zapytał Colon cicho.

— To znaczy, gdyby pan chciał, to mógłbym…

— A byłeś tam? — Colon wstał z takim rozmachem, że przewrócił krzesło.

— Spokojnie, Fred — mruknął Nobby.

— Przecież ja nie… — zaczął Ping. — To znaczy… gdzie byłem, sierżancie?

Colon oparł się o blat i przysunął swą okrągłą, poczerwieniałą twarz na cal od nosa Pinga.

— Skoro nie wiesz, gdzie było to „tam”, to tam nie byłeś — oświadczył tym samym cichym głosem. Znów się wyprostował. — A teraz ja i Nobby wychodzimy. Spocznij, Ping.

— E…

To nie był dobry dzień dla kaprala Pinga.

— Tak? — rzucił Colon.

— No bo… regulamin, sierżancie. Pan jest najwyższy stopniem, a ja jestem dzisiaj funkcjonariuszem dyżurnym. Inaczej bym nie pytał, ale… Jeśli pan wychodzi, sierżancie, musi mi pan powiedzieć, dokąd pan idzie. Rozumie pan, na wypadek gdyby ktoś chciał się z panem skontaktować. Muszę to zapisać w dzienniku. Piórem i w ogóle… — dodał.

— Wiecie, jaki dziś dzień, Ping? — spytał Colon.

— No… dwudziesty piąty maja, sierżancie.

— A wiecie, Ping, co to oznacza?

— No…

— Oznacza — wtrącił Nobby — że każdy tak ważny, że może spytać, dokąd idziemy…

— …wie, dokąd poszliśmy — dokończył Fred Colon.

Drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem.


Cmentarz pod wezwaniem Pomniejszych Bóstw służył ludziom, którzy nie wiedzieli, co będzie potem. Nie mieli pojęcia, w co wierzą, czy istnieje życie po śmierci, a często też co ich zabiło. Szli przez życie uprzejmie niepewni, aż w końcu chwytała ich pewność największa ze wszystkich. Wśród miejsc spoczynku w mieście ten cmentarz odpowiadał szufladzie oznaczonej „Różne”; ludzie leżeli tutaj we wspaniałym oczekiwaniu na nic specjalnego.

Tutaj chowano większość strażników. Po kilku latach policjanci przekonywali się, że nawet w ludzi ciężko im uwierzyć, a co dopiero w coś, czego nie widać.

Przynajmniej raz nie padało. Lekki wiatr szeleścił okopconymi topolami przy murze.

— Powinniśmy przynieść jakieś kwiaty — zauważył Colon, kiedy szli przez wysoką trawę.

— Mogę zwinąć trochę z paru świeżych grobów, sierżancie — zaproponował Nobby.

— To nie jest coś, co chciałbym od ciebie usłyszeć w takiej chwili, Nobby — upomniał go surowo Colon.

— Przepraszam, sierżancie.

— W takiej chwili człowiek powinien myśleć o swojej duszy nieśmiertelnej wi-za-wi nieskończonej i potężnej rzeki, która jest historią. Tym bym się zajął na twoim miejscu.

— Racja, sierżancie. Tak zrobię. I widzę, że ktoś już się tym zajmuje.

Pod murem rosły krzaki bzu. To znaczy, kiedyś w przeszłości ktoś posadził tu bez, który wyrósł — jak to bez — w setki giętkich pędów. W rezultacie to, co było dawniej jedną łodygą, zmieniło się w gąszcz. Każdą gałązkę pokrywały bladoliliowe kwiaty.

Pod splątaną roślinnością wciąż widać było groby. A przed nimi stał Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, najbardziej pechowy biznesmen w Ankh-Morpork. I miał gałązkę bzu na kapeluszu.

Zauważył dwóch strażników i skinął im głową. Oni skinęli mu w odpowiedzi. Potem we trzech stanęli obok siebie, patrząc na siedem grobów. Tylko jeden z nich był dobrze utrzymany. Marmurowy nagrobek lśnił, oczyszczony z mchu, trawę przystrzyżono, kamienne obramowanie aż się skrzyło.

Mech porósł drewniane tabliczki sześciu pozostałych, ale ktoś wyczyścił tę na środkowym, odsłaniając imię:


JOHN KEEL

A pod spodem, wyryty przez kogoś, kto zadał sobie sporo trudu, widniał napis


Jakże się wznoszą

Na grobie leżał duży wieniec bzu związanego fioletową wstążką. A na nim, także obwiązane kawałkiem fioletowej wstążki — jajko.

— Pani Palm, pani Battye i kilka dziewcząt już tu było — wyjaśnił Dibbler. — I oczywiście madame zawsze pilnuje, żeby nie zapomnieć o jajku.

— To miło, że pamiętają — uznał sierżant Colon.

Stali w milczeniu. Nie należeli do ludzi, których słownictwo jest dostosowane do takich chwil. Po pewnym czasie Nobby uznał jednak, że należy coś powiedzieć.

— Dał mi kiedyś łyżkę — oznajmił, zwracając się ogólnie w powietrze.

— Tak, wiem — odparł Colon.

— Tato zwinął mi ją, kiedy wyszedł z więzienia, ale to była moja łyżka — ciągnął Nobby. — Dla dzieciaka wiele znaczy taka własna łyżka.

— To właśnie on pierwszy raz awansował mnie na sierżanta — dodał Colon. — Wywalili mnie potem, oczywiście, ale wiedziałem, że to potrafię. To był dobry glina.

— Kupił ode mnie pasztecik, w pierwszym tygodniu, jak tylko zaczynałem — dodał Dibbler. — I zjadł cały. Niczego nie wypluł.

Znowu nastało milczenie…

Po chwili sierżant Colon odchrząknął, dając sygnał, że swego rodzaju odpowiedni moment właśnie dobiegł końca. Nastąpiło ogólne rozluźnienie mięśni.

— Wiecie, powinniśmy przyjść tu kiedyś z nożem ogrodniczym i oczyścić te zarośla — uznał Colon.

— Zawsze pan to mówi, sierżancie, rok w rok, i nigdy nic nie robimy — zauważył Nobby, kiedy już odchodzili.

— Gdybym dostawał dolara za każdy pogrzeb gliniarza, w jakim tu uczestniczyłem — stwierdził Colon — to miałbym… dziewiętnaście dolarów i pięćdziesiąt pensów.

— Pięćdziesiąt pensów? — zdziwił się Nobby.

— To było wtedy, kiedy kapral Hildebiddle obudził się w ostatniej chwili i zaczął tłuc o wieko. Zanim jeszcze do nas przyszedłeś, oczywiście. Wszyscy powtarzali, że to naprawdę cudowne ozdrowienie.

— Panie sierżancie!

Trzej mężczyźni obejrzeli się. Szybkim, choć nierównym krokiem zbliżał się do nich Prawowity Pierwszy, urzędujący grabarz. Colon westchnął.

— O co chodzi, Prawik?

— Dzień dobry, słodki… — zaczął grabarz, ale sierżant pogroził mu palcem.

— Przestań natychmiast! Sam wiesz, że już cię uprzedzaliśmy. Żadnych zagrań „komicznego grabarza”. To wcale nie jest zabawne ani mądre. Powiedz po prostu, co masz do powiedzenia. Bez głupich żartów.

Prawik był załamany.

— Ależ szlachetni panowie…

— Prawik, znamy się przecież od lat — westchnął Colon ze znużeniem. — Spróbuj, co?

— Diakon chce rozkopać te groby, Fred — oznajmił nadąsany Prawik. — Minęło już ponad trzydzieści lat. Dawno powinni się znaleźć w kryptach…

— Nie — odparł Fred Colon.

— Ale wiesz, mam dla nich taką miłą półeczkę — przekonywał Prawik. — Zaraz przy wejściu. A potrzebne nam miejsce, Fred! Tutaj musimy już chować na stojąco, nie ma co ukrywać! Nawet robaki ustawiają się w kolejce! Przy samym wejściu, Fred, gdzie będę mógł z nimi pogadać przy herbacie! Co na to powiesz?

Strażnicy i Dibbler porozumieli się wzrokiem. Większość mieszkańców miasta widziała krypty Prawika, jeśli tylko wystarczyło im odwagi. I dla większości prawdziwym szokiem było odkrycie, że uroczysty pogrzeb to nie rozwiązanie na wieczność, tylko na kilka lat, żeby — jak określał to Prawik — „mali wijący się pomocnicy” wykonali swoją robotę. Potem ostatnim miejscem ostatniego spoczynku były krypty — i wpis w wielkich rejestrach.

Prawik mieszkał w kryptach. Jak twierdził, był jedynym chętnym i lubił towarzystwo.

Powszechnie uważano go za dziwaka, ale bardzo sumiennego.

— To nie jest twój pomysł, prawda? — zapytał Colon.

Prawik spuścił głowę.

— Nowy diakon jest trochę jakby… nowy. Wiecie… gorliwy. Wprowadza zmiany.

— Powiedziałeś mu, dlaczego nie zostali wykopani? — upewnił się Nobby.

— On uważa, że to już historia. Mówi, że wszyscy powinniśmy zapomnieć o przeszłości.

— A uprzedziłeś, że musi to załatwić z Vetinarim?

— Tak. I on uważa, że jego lordowska mość jest z pewnością człowiekiem postępowym, który nie będzie trwał przy reliktach przeszłości — odparł Prawik.

— Wygląda na to, że faktycznie jest nowy — zauważył Dibbler.

— Zgadza się — przyznał Nobby. — I raczej się tu nie zestarzeje. No dobra, Prawik, możesz powiedzieć, że nas pytałeś.

— Dzięki, Nobby. — Grabarz odetchnął z ulgą. — I chciałbym tylko zaznaczyć, panowie, że kiedy nadejdzie wasz czas, traficie na dobrą półkę z widokiem. Wpisałem wasze nazwiska do swojego rejestru, dla tych, co przyjdą tu po mnie.

— Tego, nooo… To ładnie z twojej strony — zapewnił Colon, zastanawiając się, czy rzeczywiście.

Ze względu na brak miejsca kości w krypcie magazynowano według rozmiarów, nie według właścicieli. Były tam sale żeber. Były aleje kości udowych. I długie półki czaszek, oczywiście przy wejściu, bo krypta bez mnóstwa czaszek nie jest porządną kryptą. Jeśli niektóre religie miały rację i pewnego dnia nastąpi cielesne zmartwychwstanie, myślał Fred, to zrobi się straszne zamieszanie i bałagan.

— Mam doskonałe miejsce… — zaczął Prawik i urwał nagle. Gniewnie wskazał bramę cmentarza. — Wiecie, że nie życzę sobie, żeby on tu przychodził!

Odwrócili się. Kapral Reg Shoe maszerował wolno główną aleją. Miał przywiązany do hełmu cały bukiet bzu, a na ramieniu niósł łopatę z długim trzonkiem.

— To tylko Reg — powiedział Colon. — Ma prawo tu być, Prawik. Wiesz o tym.

— On jest martwy! Nie życzę sobie martwych na moim cmentarzu!

— Przecież jest ich pełny — zauważył Dibbler, próbując uspokoić grabarza.

— Tak, ale cała reszta nie wychodzi i nie wraca!

— Daj spokój, Prawik, co roku robisz takie sceny — rzekł Colon. — Przecież to nie jego wina, że go zabili. A to, że ktoś jest zombi, jeszcze nie znaczy, że jest złą osobą. To pracowity gość. A tutaj o wiele porządniej by wyglądało, gdyby każdy tak dbał o swoją działkę. Dzień dobry, Reg.

Reg Shoe, szary na twarzy, ale uśmiechnięty, skinął im głową i poszedł dalej.

— I jeszcze przynosi własną łopatę — mruczał Prawik. — Obrzydliwość.

— Zawsze uważałem, że to… no wiesz, to ładnie z jego strony, że robi to, co robi — stwierdził Fred. — Nie zaczepiaj go, Prawik. Bo jeśli znów zaczniesz w niego rzucać kamieniami, jak dwa lata temu, komendant Vimes dowie się o wszystkim i będą kłopoty. Ostrzegam. Porządny z ciebie facet i sprawny z…

— …ze zwłokami — podpowiedział Nobby.

— …Ale… no wiesz, Prawik, nie było cię tam. I to jest najważniejsze. A Reg był. Nie ma co gadać, Prawik. Jeśli cię tam nie było, to nie zrozumiesz. A teraz uciekaj już i przelicz swoje czaszki. Wiem, że to lubisz. Trzymaj się, Prawik.

Prawowity Pierwszy przyglądał się, jak odchodzą. Sierżant Colon czuł, że jest mierzony wzrokiem.

— Zawsze mnie zastanawiało jego imię. — Nobby obejrzał się i pomachał. — No wiecie… Prawowity?

— Nie można się matce dziwić, że była dumna, Nobby — odparł Colon.


— O czym jeszcze powinienem dziś wiedzieć? — zapytał Vimes, kiedy razem z Marchewą przepychali się przez ulice.

— Przyszedł list od Czarnowstążkowców[2], sir. Sugerują, że wielkim krokiem na drodze do harmonii międzygatunkowej w tym mieście byłoby dostrzeżenie przez pana zalet…

— Chcą mieć w straży wampira?

— Tak, sir. Jak się zdaje, wielu członków Komitetu Straży Miejskiej uważa, że mimo pańskich zastrzeżeń w tej kwestii byłby to dobry…

— Czy wyglądam, jakbym już był trupem?

— Nie, sir.

— A więc odpowiedź brzmi: nie. Co jeszcze?

Marchewa przerzucił plik kartek w notatniku. Podbiegał, by dotrzymać kroku Vimesowi.

— W „Pulsie” piszą, że Borogravia zaatakowała Mouldavię — oznajmił.

— To dobrze? Nie pamiętam, gdzie one leżą.

— Oba należały niegdyś do Imperium Mroku, sir. Tuż obok Überwaldu.

— Po czyjej stronie stoimy?

— „Puls” twierdzi, że powinniśmy pomagać Mouldavii w walce z najeźdźcą, sir.

— Już mi się podoba Borogravia — burknął Vimes.

W zeszłym tygodniu „Puls” zamieścił jego wyjątkowo niepochlebną — jego zdaniem — karykaturę, a co gorsza, Sybil zażądała oryginału i kazała go oprawić w ramki.

— Co z tego dla nas wynika? — zapytał.

— Prawdopodobnie więcej uchodźców, sir.

— Na bogów, przecież nie mamy już miejsca! Dlaczego oni wciąż tu przybywają?

— Szukają lepszego życia, sir. Tak myślę.

— Lepszego życia? — zdumiał się Vimes. — Tutaj?

— Podejrzewam, że tam, skąd przychodzą, sprawy wyglądają gorzej — odparł Marchewa.

— O jakich uchodźcach mowa?

— W większej części ludzkich, sir.

— Chcesz powiedzieć, że większa część z nich to ludzie, czy też każdy osobnik jest w większej części człowiekiem? — zapytał Vimes.

Po jakimś czasie spędzonym w Ankh-Morpork człowiek uczył się formułować takie pytania.

— Ehm… Poza ludźmi słyszałem tylko o jednym gatunku, który tam żyje. To kwecze. Zamieszkują głębokie lasy i są porośnięte sierścią.

— Naprawdę? No cóż, pewnie dowiemy się o nich czegoś więcej, kiedy ktoś nas poprosi, żeby jednego z nich zatrudnić w straży — mruknął kwaśno Vimes. — Co dalej?

— Dość optymistyczne wieści, sir — uśmiechnął się Marchewa. — Pamięta pan Hoomów? Ten gang uliczny?

— Co z nimi?

— Przyjęli do siebie pierwszego trolla.

— Co? Miałem wrażenie, że biegają po ulicach i biją trolle! Myślałem, że na tym to polega!

— Najwyraźniej młody Kalcyt też lubi bić inne trolle.

— I to dobrze?

— W pewnym sensie, sir. W każdym razie to krok we właściwym kierunku.

— Zjednoczeni w nienawiści, chcesz powiedzieć?

— Tak wygląda, sir — przyznał Marchewa. Przerzucił kartki w jedną i w drugą stronę. — Co jeszcze tu mamy… A tak. Łódź patrolu rzecznego znowu zatonęła…

Coś zrobiłem nie tak, myślał Vimes, gdy litania ciągnęła się bez końca. Kiedyś byłem gliną. Prawdziwym gliną. Ścigałem ludzi. Byłem łowcą. To właśnie robiłem najlepiej. Rozpoznawałem uliczny bruk w całym mieście, dotykając tylko kamieni podeszwami butów. A teraz popatrzcie na mnie! Diuk! Komendant straży! Zwierzę polityczne! Muszę wiedzieć, kto z kim walczy o tysiąc mil stąd, bo to może prowadzić do zamieszek tutaj.

Kiedy ostatni raz byłem na patrolu? W zeszłym tygodniu? Czy w zeszłym miesiącu? A i tak nie był to właściwy patrol kontrolny, bo sierżanci wściekle pilnują, żeby wszyscy wiedzieli, kiedy opuszczam budynek, więc zanim gdziekolwiek dotrę, każdy przeklęty funkcjonariusz aż cuchnie pastą do polerowania i zdąży się ogolić, nawet jeśli przemykam bocznymi uliczkami (ale ta myśl przynajmniej łączyła się z pewną dumą, ponieważ dowodziła, że nie zatrudnia głupich sierżantów). Nigdy nie stoję przez całą noc na deszczu, nie walczę o życie, tarzając się w rynsztoku z jakimś zbirem, nigdy nie chodzę szybciej niż spacerem. To wszystko mi odebrano. A co mam w zamian?

Wygody, władzę, pieniądze i cudowną żonę…

Hm…

…co oczywiście jest dobre, jasna sprawa, ale… mimo wszystko…

Do demona! Nie jestem już gliną! Jestem menedżerem. Muszę rozmawiać z jakimś przeklętym komitetem, jakbym mówił do dzieci. Chodzę na bankiety i muszę nosić ten idiotyczny ozdobny pancerz. Tylko polityka i papierkowa robota… Wszystko zrobiło się zbyt wielkie…

Gdzie się podziały te czasy, kiedy wszystko było proste?

Wyblakły jak ten bez, pomyślał.

Wkroczyli do pałacu i głównymi schodami wspięli się na piętro, do Podłużnego Gabinetu.

Kiedy weszli, Patrycjusz Ankh-Morpork wyglądał przez okno. Był w pokoju sam.

— Ach, Vimes — powiedział, nie odwracając głowy. — Przypuszczałem, że się pan spóźni. Wobec zaistniałych okoliczności przesunąłem spotkanie komitetu. Bardzo nimi wstrząsnęła, podobnie jak mną, wiadomość o Wręcemocnym. Nie wątpię, że pisał pan oficjalny list…

Vimes rzucił Marchewie zdziwione spojrzenie. Marchewa tylko przewrócił oczami i wzruszył ramionami. Vetinari szybko się o wszystkim dowiadywał.

— Tak, w samej rzeczy — potwierdził Vimes.

— I to w taki piękny dzień… Chociaż, jak się zdaje, nadchodzi burza…

Vetinari odwrócił się. Do czarnej szaty miał przypiętą gałązkę bzu.

— U lady Sybil wszystko przebiega normalnie?

— Wie pan tyle co ja…

— Nie wątpię, że pewnych rzeczy nie da się przyspieszyć — stwierdził Vetinari i przerzucił jakieś papiery. — Niech sprawdzę, zaraz, było kilka drobiazgów, jakie należałoby omówić… Ach, jak zwykle list od naszych religijnych przyjaciół ze świątyni Pomniejszych Bóstw. — Starannie wyjął go ze stosu i odłożył na bok. — Myślę, że zaproszę nowego diakona na herbatkę i wytłumaczę mu, jak stoją sprawy. O czym to ja… Aha, sytuacja polityczna w… Tak?

Otworzyły się drzwi. Wszedł Drumknott, główny sekretarz.

— Wiadomość dla jego łaskawości — oznajmił, choć wręczył kartkę Vetinariemu.

Patrycjusz bardzo uprzejmie przekazał ją Vimesowi, który przeczytał szybko.

— To z sekarów! — zawołał. — Mamy Carcera otoczonego w Nowym Holu! Muszę tam iść natychmiast!

— Jakież to ekscytujące. — Vetinari wstał gwałtownie. — Wezwanie do pościgu. Ale czy konieczne jest, by wasza łaskawość uczestniczył w nim osobiście?

Vimes rzucił mu ponure spojrzenie.

— Tak — odparł. — Bo jeśli nie, widzi pan, to jakiś nieszczęsny dureń, którego sam wyszkoliłem, żeby robił to, co należy, spróbuje drania aresztować. — Zwrócił się do Marchewy. — Kapitanie, nie ma czasu do stracenia! Sekary, gołębie, kurierzy, wszystko… Wszyscy mają odpowiedzieć na to wezwanie, jasne? Ale nikomu, powtarzam, nikomu nie wolno próbować go zatrzymywać bez silnego wsparcia! Jasne? I niech Swires startuje. Ożeż…

— Co się stało, sir? — zapytał Marchewa.

— Wiadomość jest od Tyłeczek. Wysłała ją prosto tutaj. Ale co ona tam robi? Przecież nie jest z patroli, tylko z kryminologii! Będzie to załatwiać regulaminowo!

— A nie powinna? — zdziwił się Vetinari.

— Nie. Carcer wymaga strzały w nogę, żeby tylko zwrócić jego uwagę. Przy nim najpierw się strzela…

— …a potem zadaje pytania?

Vimes zatrzymał się w progu.

— Nie ma nic, o co chciałbym go zapytać — oświadczył.


Przy placu Sator Vimes musiał się zatrzymać dla złapania oddechu i to było okropne. Kilka lat temu tutaj dopiero nabierałby tempa! Ale burza sunąca nad równinami pchała przed sobą falę upału, a nie wypadało, żeby komendant dotarł na miejsce zasapany. Zresztą i tak, choć ukrył się za ulicznym straganem i odetchnął kilka razy, wątpił, czy stać go będzie na jakieś dłuższe zdanie.

Ku jego niewyobrażalnej uldze przy murze uniwersytetu czekała absolutnie cała i zdrowa kapral Cudo Tyłeczek. Zasalutowała.

— Melduję się, sir — powiedziała.

— Mm — mruknął Vimes.

— Zauważyłam dwa trolle kierujące ruchem drogowym. Więc posiałam je na Most Wodny. Potem zjawił się sierżant Detrytus i kazałam… to znaczy poradziłam mu, żeby wszedł na uniwersytet główną bramą i spróbował się dostać jak najwyżej. Przybyli sierżant Colon i Nobby, wysłałam ich na Most Spory…

— Dlaczego? — przerwał jej Vimes.

— Bo nie sądzę, żeby naprawdę próbował tamtędy uciekać — wyjaśniła Cudo ze starannym wyrazem niewinności na twarzy. Vimes musiał się powstrzymywać od potakiwania. — Kiedy dotrą następni, rozstawię ich dookoła. Ale przypuszczam, że wszedł wysoko i tam zostanie.

— Dlaczego?

— Bo jak zdoła się przebić przez tylu magów, sir? Ma najwięcej szans, kiedy spróbuje przekraść się po dachach i zejść na dół w jakimś spokojnym miejscu. Kryjówek jest dosyć, a nie schodząc na ziemię, może stąd dotrzeć aż na Zapiekanki Brzoskwiniowej.

Kryminologia, pomyślał Vimes. Ha! A jeśli mamy szczęście, to on nic nie wie o Buggym.

— Dobrze pomyślane — pochwalił.

— Dziękuję, sir. Czy zechciałby pan stanąć trochę bliżej muru, sir?

— Po co?

Coś stuknęło o bruk. Vimes rozpłaszczył się nagle na murze.

— On ma kuszę, sir — ostrzegła Cudo. — Sądzimy, że zabrał ją Wręcemocnemu. Ale nie strzela celnie.

— Brawo, kapralu — powiedział Vimes słabym głosem. — Dobra robota.

Rozejrzał się po placu. Wiatr szarpał markizami straganów, a kupcy, zerkając na niebo, okrywali swoje towary.

— Ale nie możemy mu pozwolić tam siedzieć — mówił dalej. — Zacznie strzelać na ślepo i w końcu kogoś trafi.

— Dlaczego miałby to robić, sir? — zdziwiła się Cudo.

— Carcer nie musi mieć powodów. Wystarczy mu pretekst.

Jakieś poruszenie w górze zwróciło jego uwagę. Uśmiechnął się.

Wielki ptak wzbijał się coraz wyżej nad miastem.


Czapla, stękając cicho, wznosiła się w szerokich, powolnych kręgach. Miasto zawirowało wokół kaprala Buggy’ego Swiresa, kiedy mocniej ścisnął kolanami, a potem wprowadził ptaka w lot nurkowy i wylądował chwiejnie na szczycie Wieży Sztuk, najwyższego budynku w Ankh-Morpork.

Zrzucił przenośny semafor — starczyło wyćwiczonym ruchem przeciąć sznurek — po czym zeskoczył na warstwę gnijących liści bluszczu i kruczych gniazd, które pokrywały szczyt wieży.

Czapla przyglądała mu się z okrąglooką głupotą. Buggy poskromił ją zwykłą metodą gnomów: należy pomalować się na zielono, jak żaba, i rechocząc, chodzić po mokradłach. Potem, kiedy czapla spróbuje go zjeść, trzeba wbiec jej po dziobie, przyłożyć z główki i zanim odzyska zmysły, dmuchnąć jej w nozdrza specjalnym olejkiem, którego przygotowywanie trwało cały dzień, a smród opróżniał budynek komendy. Wtedy wystarczy już, że raz na gnoma spojrzy, a wierzy, że jest jej mamą.

Czapla była przydatna. Mogła przenosić sprzęt. Ale dla kontroli ruchu na ulicach Buggy wolał krogulca, bo lepiej potrafi zawisnąć w powietrzu.

Wsunął przenośne ramiona semafora do mechanizmu, który w tajemnicy zamontował tu wiele tygodni temu. Potem z juków czapli wyjął malutką lunetę i przymocował na brzegu kamienia, skierowaną niemal pionowo w dół. Lubił takie chwile. To jedyna okazja, gdy wszyscy inni byli mniejsi od niego.

— No to… zobaczmy, co da się zobaczyć — mruknął.

Oto budynki Niewidzialnego Uniwersytetu. Tam wznosi się wieża zegarowa ze Starym Tomem, a dalej łatwo rozpoznawalna bryła sierżanta Detrytusa wspinającego się między kominami. Żółte światło nadchodzącej burzy rozbłyskiwało na hełmach biegnących po ulicach strażników. A tam, skradający się za parapetem…

— Mam cię — szepnął Buggy i sięgnął do uchwytów semafora.


— D… T… R… T… S… pauza P… R… Z… pauza S…T…A…R… pauza T… M — odczytała Cudo.

Vimes kiwnął głową. Detrytus był na dachu w pobliżu wieży Starego Toma. A Detrytus niósł kuszę oblężniczą — takiej trzech ludzi nie mogło udźwignąć — którą przerobił, by wyrzucała grubą wiązkę strzał. W większości rozpadały się w powietrzu od działających na nie sił, a w cel trafiała rozszerzająca się chmura płonących odłamków. Vimes zakazał używania jej przeciw ludziom, ale znakomicie ułatwiała wchodzenie do budynków. Potrafiła otworzyć drzwi frontowe i kuchenne jednocześnie.

— Przekaż mu, żeby oddał strzał ostrzegawczy — polecił. — Jeśli trafi tym Carcera, nie znajdziemy nawet zwłok.

Chociaż bardzo bym chciał znaleźć zwłoki, dodał do siebie.

— Tak jest, sir.

Cudo wyjęła zza pasa dwie pomalowane na biało łopatki, spojrzała na szczyt wieży i wysłała krótki sygnał. Buggy z daleka potwierdził odbiór.

— D… T… R… T… S… pauza S… T… R… Z… L… pauza O… S… T… R… Z… G… — mruczała do siebie, przekazując treść rozkazu.

Z góry nadano kolejne potwierdzenie. Po chwili z wieży strzeliła czerwona flara i rozprysnęła się wysoko. Był to skuteczny sposób zwracania powszechnej uwagi. Potem Vimes zobaczył, że nadawane jest jego polecenie.

Strażnicy wokół uniwersytetu, którzy także odczytali przekaz, skoczyli do bram. Znali kuszę Detrytusa.

Minęło kilka sekund potrzebnych trollowi, by rozpracować pisownię, potem nastąpił stłumiony, głuchy stuk, odgłos jakby roju piekielnych pszczół, wreszcie trzask pękających dachówek i cegieł. Odłamki dachówek posypały się gęsto na plac. Cały komin z unoszącą się z niego smużką dymu runął na bruk o kilka sążni od Vimesa.

Zabębniły kawałki drewna i kamieni. Spadł delikatny deszcz gołębich piór.

Vimes strącił z hełmu kilka odłamków tynku.

— No tak. Myślę, że został ostrzeżony.

Obok komina wylądowała połówka kurka wiatrowskazu. Cudo zdmuchnęła z lunety kilka piórek i znów spojrzała na wieżę.

— Buggy melduje, sir, że przestał się poruszać.

— Naprawdę? Zaskakujesz mnie. — Vimes dociągnął pas. — A teraz daj mi swoją kuszę. Wchodzę tam.

— Mówił pan, sir, że nikomu nie wolno próbować aresztowania! Dlatego wysłałam panu sygnał!

— Zgadza się. Bo to ja go aresztuję. Zaraz. Dopóki wciąż przelicza części ciała, żeby sprawdzić, czy jeszcze je ma. Przekaż Detrytusowi, co robię, bo nie chcę skończyć jako sto sześćdziesiąt funtów przekąski koktajlowej. I nie otwieraj tak ust. Zanim zorganizujemy osłonę i wsparcie, zanim wszystkich rozstawimy, on zagrzebie się gdzie indziej.

Ostatnie słowa rzucił już w biegu.

Wpadł do budynku. W Nowym Holu mieszkali studenci, ale że było dopiero wpół do jedenastej, większość leżała jeszcze w łóżkach. Kilka twarzy wyjrzało z pokojów, gdy Vimes przebiegł korytarzem do klatki schodowej, która doprowadziła go — już wolniejszym krokiem i mniej pewnego co do przyszłości — na najwyższe piętro. Chwileczkę, przecież kiedyś już tu był… Tak, tam są uchylone drzwi, a za nimi widoczne mopy i wiadra, sugerujące, że to komórka, w której woźny trzyma swoje narzędzia pracy.

A na jej drugim końcu — drabina prowadząca na dach.

Vimes starannie załadował kuszę.

Czyli Carcer też ma teraz kuszę strażniczą. To były dobre, klasyczne jednostrzałowe modele, ale ponowne ładowanie wymagało czasu. Jeśli strzeli do Vimesa i chybi, nie będzie już miał drugiej szansy. Potem… nie da się niczego zaplanować.

Vimes wspiął się na drabinę i wtedy powróciła piosenka.

— Podnoszą swe stopy, swe stopy, swe stopy… — mruczał pod nosem.

Zatrzymał się tuż poniżej krawędzi otwartej klapy na dach. Carcer nie da się nabrać na starą sztuczkę z hełmem na kiju — nie wtedy, gdy ma do dyspozycji tylko jeden strzał. Trzeba zaryzykować.

Vimes wysunął głowę, rozejrzał się błyskawicznie, schylił się na chwilę, a potem wyskoczył przez otwór. Przetoczył się niezgrabnie, gdy uderzył o dachówki, i stanął w przysiadzie. Nikogo nie zauważył. Nadal żył.

Odetchnął.

Pochyły dach wznosił się obok. Vimes przekradł się wzdłuż niego, oparł o komin z powbijanymi drewnianymi drzazgami i spojrzał na wieżę.

Niebo nad nią miało głęboki ciemnoniebieski kolor. Burze nabierały charakteru, gdy przetaczały się nad równinami, a ta zapowiadała się na rekordzistkę. Lecz jaskrawe promienie słońca padały na Wieżę Sztuk, a tam na maleńkie punkciki gorączkowych sygnałów Buggy’ego.

O… O… O…

Strażnik w Kłopotach. Coś grozi któremuś z Braci.

Vimes odwrócił się błyskawicznie, ale nikt się do niego nie skradał. Wyjrzał ostrożnie i tam — wciśnięty między kominy, niewidoczny dla nikogo prócz Vimesa i podniebnego Buggy’ego — tkwił Carcer.

Mierzył z kuszy.

Vimes obejrzał się, by znaleźć cel.

Trzydzieści sążni od niego, po dachu uniwersyteckiego budynku Magii Wysokich Energii, przesuwał się wolno Marchewa.

Ten dureń nigdy nie potrafił się ukrywać. Jasne, schylał się i skradał, ale wbrew logice, tym łatwiej było go wtedy zauważyć. Nie zdołał opanować sztuki stawania się niewidzialnym. I teraz szedł, ukradkowo przedzierając się przez śmieci na dachu, widoczny wyraźnie jak kaczka w małej balii. W dodatku przyszedł bez żadnego wsparcia.

Dureń…

Carcer celował starannie. Dach budynku MWE stanowił prawdziwy labirynt porzuconego sprzętu, a Marchewa przesuwał się za podwyższeniem, na którym stały wielkie kule z brązu, znane w całym mieście jako Magiczne Jaja. Uwalniały nadmiarową magię, jeśli — a raczej kiedy — coś źle poszło podczas przeprowadzanych w budynku eksperymentów. Osłonięty nimi Marchewa nie był zbyt łatwym celem.

Vimes uniósł kuszę.

Grom… zagrzechotał. Był to grzechot gigantycznej żelaznej kostki toczącej się po schodach bogów — trzask i grzmot, który rozdarł niebo na połowy i wstrząsnął budynkiem.

Carcer uniósł głowę i zobaczył Vimesa.


— Co pan robi, sefie?

Buggy nie odsunął się od lunety. W tej chwili nawet łomem nie dałoby się go oderwać.

— Nie przeszkadzać, głupie ptaszyska! — mruknął.

W dole obaj ludzie strzelili i obaj chybili, gdyż obaj próbowali równocześnie strzelać i się uchylać.

Coś twardego stuknęło Buggy’ego w ramię.

— Co się dzieje, sefuniu? — Głos był bardziej natrętny.

Gnom się obejrzał. Za nim stało kilkanaście liniejących kruków.

Wyglądały jak starzy ludzie w niedopasowanych czarnych płaszczach. Ptaki z Wieży Sztuk. Setki pokoleń w silnym polu magicznym podniosło poziom inteligencji tych już i tak dość pojętnych istot. Ale choć kruki były inteligentne, te akurat nie należały do zbyt mądrych. Dysponowały po prostu bardziej upartym rodzajem głupoty. Zresztą czego można oczekiwać od ptaków, dla których ekscytująca panorama miasta w dole jest czymś w rodzaju porannej telewizji?

— Wynocha! — wrzasnął Buggy i wrócił do teleskopu.

Tam uciekał Carcer, Vimes go gonił, a teraz spadł grad…

Przesłonił świat bielą. Stukał o cegły wokół i brzęczał o hełm. Kulki gradu, wielkie jak głowa Buggy’ego, odskakiwały od kamieni i uderzały od dołu. Przeklinając i osłaniając twarz rękami, bombardowany przez rozpadające się kryształowe kule, z których każda wróżyła ból w przyszłości, Gnom ślizgał się i sunął po lodowych grudach. Dotarł do przesłoniętego bluszczem łuku między dwiema małymi wieżyczkami, gdzie już wcześniej ukryła się jego czapla. Rykoszetujące zmrożone odłamki nadal wpadały tu i siekły skórę, ale przynajmniej mógł widzieć i oddychać. Dziób ukłuł go mocno w kark.

— A teraz co się dzieje, sefie?


Carcer wylądował ciężko na dachu przejścia między holem studenckim a głównymi budynkami. Pośliznął się na dachówkach i zawahał przez moment. Strzała strażnika z dołu drasnęła go w nogę.

Vimes zeskoczył za nim i wtedy uderzył grad.

Klnąc i ślizgając się, jeden mężczyzna popędził za drugim po dachu. Carcer dopadł zarośli bluszczu pnącego się na dach Biblioteki i wspiął się szybko, rozrzucając za sobą lód.

Gdy znikał już za krawędzią płaskiego dachu, Vimes złapał bluszcz. Obejrzał się, słysząc trzask za plecami — to Marchewa próbował przedostać się tutaj wzdłuż muru z budynku Magii Wysokich Energii. Grad tworzył wokół niego aureolę drobinek lodu.

— Zostań tam! — wrzasnął Vimes.

Wśród szumu nie usłyszał odpowiedzi Marchewy. Zamachał rękami, ale ześliznęła mu się stopa, więc znowu chwycił się bluszczu.

— Zostań tam, do demona! — ryknął. — To rozkaz! Bo spadniesz!

Ruszył w górę po mokrych, zimnych pnączach.

Wiatr ucichł. Ostatnie kulki gradu odbiły się od dachówek.

Vimes zatrzymał się blisko granicy bluszczu, pewnie ustawił stopy w poskręcanych, starych łodygach, po czym sięgnął w górę i znalazł mocny uchwyt.

Pchnął się w górę, wystawiając lewą rękę, pochwycił sunący ku niemu but i wysuwał się dalej; Carcer stracił równowagę i upadł. Rozciągnął się na plecach na śliskim dachu, spróbował wstać i znów się pośliznął. Vimes wciągnął się na dach, zrobił krok i poczuł, że rozjeżdżają mu się nogi. Obaj, on i Carcer, wstali, spróbowali się ruszyć i upadli jeszcze raz.

Leżąc, przestępca trafił Vimesa kopniakiem w ramię i obaj rozjechali się w przeciwnych kierunkach. Wtedy Carcer odwrócił się i na czworakach odbiegł za wielką kopułę Biblioteki ze szkła i metalu. Złapał pordzewiałą ramę, podciągnął się na nogi i wydobył nóż.

— No chodź, złap mnie — powiedział.

Znowu zahuczał grom.

— Wcale nie muszę — odparł Vimes. — Wystarczy, że poczekam.

Przynajmniej dopóki nie odzyskam tchu, pomyślał.

— Dlaczego się mnie czepiacie? Niby co ja takiego zrobiłem?

— Parę morderstw z czymś ci się kojarzy?

Gdyby urażona niewinność była pieniędzmi, twarz Carcera byłaby warta fortunę.

— Nic nie wiem o żadnych…

— Nie mam ochoty na żarty, Carcer. Daj sobie spokój.

— Wasza łaskawość chce mnie wziąć żywcem?

— Wiesz, że nie chcę. Ale ludziom się wydaje, że tak będzie bardziej elegancko.

Po lewej stronie posypały się dachówki i zabrzmiał głośny stuk, kiedy kusza oblężnicza wsparła się o brzeg sąsiedniego dachu. Zza niej wysunęła się głowa Detrytusa.

— Przepraszam, panie Vimes. Ciężko się wspinać w takim gradzie. Niech się pan cofnie.

— Pozwoli pan, żeby to coś mnie zastrzeliło? — Carcer odrzucił nóż. — Nieuzbrojonego człowieka?

— Przy próbie ucieczki — stwierdził Vimes.

Ale sytuacja zaczęła się pogarszać. Wyczuwał to.

— Ja? Ja przecież tylko tu stoję, haha.

No i właśnie… Ten przeklęty śmiech jako dodatek do tego pogardliwego grymasu. Zawsze można było na niego liczyć. Zresztą „haha” nie oddawało należnej mu niesprawiedliwości. Chodziło raczej o swego rodzaju modulację głosu, irytująco protekcjonalnego chichotu, który sugerował, że wszystko to jest jakoś zabawne, tyle że rozmówca nie zrozumiał żartu.

Kłopot polegał na tym, że nie można kogoś zastrzelić tylko z powodu irytującego śmiechu. A on zwyczajnie stał. Gdyby uciekał, można by do niego strzelić. Owszem, strzelałby Detrytus, a choć jego kusza teoretycznie mogła strzelać tak, by tylko zranić, ci zranieni ludzie znajdowaliby się pewnie w sąsiednim budynku.

A Carcer po prostu stał i czekał, obrażając świat swoim istnieniem.

Chociaż w rzeczywistości już wcale nie czekał. Jednym ruchem wciągnął się na dolne regiony zbocza bibliotecznej kopuły. Szklane panele — a przynajmniej te szklane panele, które przetrwały grad — zatrzeszczały w żelaznych ramach.

— Stój! — krzyknął Vimes. — I złaź stamtąd!

— Ale gdzie mógłbym uciec? — Carcer uśmiechnął się do niego. — Czekam tylko, aż mnie aresztujecie, prawda? Ho, ho, widzę stąd twój dom!

Co jest pod kopułą? — myślał Vimes. Jak wysoko sięgają regały? W Bibliotece są przecież wyższe piętra, prawda? Na przykład galerie? Ale na pewno z poziomu gruntu można spojrzeć przez szklaną kopułę, zgadza się? Jeśli człowiek jest ostrożny, może rozhuśtać się na brzegu kopuły i przeskoczyć na galerię… To ryzykowne, ale jeśli wie, że i tak będzie się huśtał…

Przesuwając się ostrożnie, dotarł na brzeg kopuły. Carcer wspiął się wyżej.

— Ostrzegam cię, Carcer…

— To tylko ekscytacja, panie Łaskawość, haha! Nie możesz mieć pretensji do człowieka, który próbuje jak najlepiej spędzić swoje ostatnie minuty wolności.

„Widzę stąd twój dom…”

Vimes wciągnął się na kopułę. Carcer zaklaskał.

— Brawo, wasza Vimesowość — rzucił i wspiął się bliżej wierzchołka.

— Nie denerwuj mnie, Carcer, bo źle to się dla ciebie skończy!

— Gorzej, niż i tak ma się skończyć? — Carcer zajrzał do środka przez wybitą szybę. — Daleka stąd droga w dół, panie Vimes. Myślę sobie, że jeśli ktoś spadnie taki kawał, zginie na miejscu.

Vimes spojrzał w dół. Carcer skoczył.

Nie poszło mu tak, jak sobie zaplanował. Po chwili komplikacji leżał na żelaznej kratownicy, jedną rękę miał pod sobą, drugą wyciągniętą w bok, a Vimes z całej siły tłukł nią o metal. Nóż, który w niej tkwił, zsunął się po kopule.

— Bogowie, bierzesz mnie chyba za idiotę — warknął Vimes. — Nie odrzuciłbyś noża, gdybyś nie miał przy sobie drugiego!

Przysunął twarz do twarzy Carcera — tak blisko, że mógł spojrzeć w oczy nad tym beztroskim uśmieszkiem i zobaczyć, jak z głębi machają do niego demony.

— Robisz mi krzywdę, a to niedozwolone!

— Och, naprawdę nie chciałbym, żeby cokolwiek ci się stało, Carcer — zapewnił Vimes. — Chcę zobaczyć, jak stajesz przed jego lordowską mością. Chcę usłyszeć, jak przynajmniej raz się do czegoś przyznajesz. I chcę widzieć, jak ten przeklęty bezczelny uśmieszek znika z twojej gęby. Detrytus!

— Sir! — odkrzyknął troll z sąsiedniego dachu.

— Daj sygnał. Potrzebuję tu ludzi. Ja i Carcer zostaniemy tutaj, cicho i spokojnie, żeby nie próbował robić żadnych sztuczek.

— Tajest, sir!

Znów zagrzechotały nieszczęsne dachówki i troll zniknął.

— Nie powinieneś odsyłać kapitana Marchewy — mruknął Carcer. — On nie lubi, jak strażnicy znęcają się nad niewinnymi obywatelami…

— To prawda, że musi jeszcze opanować niektóre trudniejsze elementy praktycznego utrzymywania porządku. — Vimes nie poluzował uścisku. — Zresztą przecież nie robię ci krzywdy. Ochraniam cię. Nie chciałbym, żebyś spadł stąd aż na dół.

Znowu zagrzechotał grom. Niebo nie miało już tylko czarnej barwy. Pojawiły się róże i fiolety, jakby chmury były posiniaczone. Vimes widział, że poruszają się niczym węże w worku, do wtóru niekończącego się głuchego grzmotu. Zastanowił się, czy magowie nie zaczęli majstrować przy pogodzie.

Coś działo się w powietrzu, które smakowało rozgrzanym metalem i krzemieniem. Kurek na szczycie kopuły zaczął wirować.

— Nie myślałem, że jesteś głupi, panie Vimes.

— Co?

Vimes spojrzał uważnie. Carcer uśmiechał się radośnie.

— Mówię, że nie myślałem, że jesteś głupi, panie Vimes. Taki chytry glina musiał się domyślić, że mam dwa noże.

— Tak, słusznie.

Vimes czuł, że włosy próbują stanąć mu dęba. Małe błękitne gąsienice światła strzelały nad kratownicą kopuły, a nawet na jego pancerzu.

— Panie Vimes…

— Co? — burknął Vimes.

Łożyska kurka na kopule zaczęły dymić.

— Mam trzy noże, panie Vimes — oświadczył Carcer i podniósł rękę.

Uderzyła błyskawica.


Okna wpadły do wnętrza, żelazne rynny się roztopiły. Dachy uniosły się w powietrze i opadły z powrotem, budynki zadygotały.

Ta burza sunęła z daleka nad równinami i pchała przed sobą naturalne tło magiczne. Teraz wyładowała je w jednym impulsie.

Mówili potem, że błyskawica trafiła w warsztat zegarmistrzowski na ulicy Chytrych Rzemieślników i w tej samej chwili zatrzymały się wszystkie zegary w mieście. Ale to jeszcze nic. Przy Piekarskiej dwie osoby, które nigdy wcześniej się nie widziały, poczuły tak gwałtowną wzajemną atrakcję elektrycznej natury, że po dwóch dniach były zmuszone się pobrać, by nie naruszać publicznego poczucia przyzwoitości. Główny zbrojmistrz Gildii Skrytobójców zaczął potężnie — a że przebywał wówczas w zbrojowni, również tragicznie — przyciągać metal. Jajka smażyły się w koszykach, jabłka się piekły na ladach straganów. Świece same się zapalały. Rozpadały się koła wozów. Ozdobna blaszana wanna nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu została uniesiona z podłogi, skwiercząc, przeleciała przez jego gabinet, wyfrunęła z balkonu i wylądowała na trawniku ośmiobocznego dziedzińca kilka pięter niżej, nie wylewając przy tym więcej niż kubka piany.

Nadrektor Ridcully znieruchomiał ze szczotką na długim trzonku w połowie pleców. Rozejrzał się.

Dachówki rozbijały się o ziemię. W pobliskiej rzeźbionej fontannie wrzała woda.

Ridcully uchylił się przed wypchanym borsukiem, którego pochodzenie nigdy nie zostało wyjaśnione. Borsuk przeleciał nad trawnikiem i przebił szybę w oknie.

Nadrektor skrzywił się, gdy spadł na niego przelotny i niewytłumaczalny deszcz małych kółek zębatych, które zasypały trawnik dookoła.

Patrzył, jak kilkunastu strażników wpadło na ośmiobok i pobiegło po schodach do Biblioteki.

Wreszcie chwycił brzegi wanny i wstał. Spieniona woda ściekała z niego kaskadami, niby z jakiegoś pradawnego lewiatana wynurzającego się z morskiej głębiny.

— Panie Stibbons! — ryknął, a jego głos odbił się echem od wspaniałych murów. — Gdzie do jest mój kapelusz?

Usiadł znowu i czekał.

Minęło kilka minut ciszy. Potem Myślak Stibbons, szef niewskazanych zastosowań magii i praelektor Niewidocznego Uniwersytetu, wybiegł z głównego budynku, niosąc spiczasty kapelusz nadrektora.

Ridcully wyrwał mu go i wcisnął sobie na głowę.

— A teraz mo pan powie, co dzieje do? I czemu ry Tom bez dzwoni?

— ąpiło wy e magii! Poślę do mechanizmu! — zawołał Myślak, przekrzykując zabijające dźwięki uderzenia ciszy[3].

Od strony wieży zegarowej dobiegł cichnący metaliczny zgrzyt. Myślak i Ridcully odczekali kilka sekund, ale od strony miasta słyszeli normalne hałasy, takie jak rozsypywanie się murów i odlegle wrzaski.

— No dobrze… — mruknął Ridcully, jakby niechętnie wystawiał światu pozytywną ocenę za wytrwałe próby. — O co tu chodzi, Stibbons? I co robi policja w Bibliotece?

— Silna burza magiczna, nadrektorze! Rzędu kilku gigathaumów. Wydaje mi się, że straż ściga przestępcę.

— Ale przecież nie mogą tak sobie tu wbiegać bez pytania — stwierdził Ridcully. Wyszedł z wanny i ruszył przed siebie. — Po coś w końcu płacimy podatki!

— Ehm… Prawdę mówiąc, nie płacimy podatków, nadrektorze. — Myślak pobiegł za nim. — System działa tak, że obiecujemy zapłacić te podatki, jeśli tylko miasto nas o to poprosi, pod warunkiem że miasto obieca nigdy nas nie prosić. Dokonujemy dobrowolnej…

— Ale w każdym razie mamy umowę, Stibbons.

— Tak jest, nadrektorze. Czy mogę zauważyć, że pan…

— A to znaczy, że muszą prosić o zgodę. Trzeba zachowywać elementarną przyzwoitość! — oświadczył stanowczo Ridcully. — A ja jestem najwyższą władzą tej uczelni!

— Jeśli mowa o tej, no… przyzwoitości, nadrektorze, to nie ma pan…

Przez otwarte drzwi Ridcully wkroczył do Biblioteki.

— Co się tu dzieje? — zapytał.

Strażnicy obejrzeli się i wytrzeszczyli oczy. Duża gruda piany, która do tej chwili rzetelnie wypełniała obowiązek dbania o elementarną przyzwoitość, spłynęła wolno na podłogę.

— Co jest? — warknął Ridcully. — Maga nie widzieliście czy co?

Jeden ze strażników stanął na baczność i zasalutował.

— Kapitan Marchewa, sir. Nigdy, ehm… nigdy nie widzieliśmy tak dużo maga, sir.

Ridcully rzucił mu tępe spojrzenie, często wykorzystywane przez osoby z ostrą przypadłością deficytu szybkiego pojmowania.

— O czym on mówi, Stibbons? — zapytał kącikiem ust.

— Jest pan, no… niedostatecznie ubrany, nadrektorze.

— Co? Mam przecież kapelusz, prawda?

— No tak, nadrektorze…

— Kapelusz = mag, mag = kapelusz. Cała reszta to fatałaszki. Zresztą nie mam wątpliwości, że wszyscy tu jesteśmy ludźmi światowymi… — Ridcully rozejrzał się i po raz pierwszy dostrzegł pewne cechy strażników. — I krasnoludami światowymi… ach, i trollami światowymi, naturalnie… a także… kobietami światowymi, jak widzę… ehm… — Nadrektor zamilkł na chwilę. — Panie Stibbons…

— Tak, nadrektorze?

— Będzie pan uprzejmy pobiec do moich pokojów i przynieść stamtąd moją szatę?

— Oczywiście, nadrektorze.

— A tymczasem proszę mi pożyczyć swój kapelusz…

— Ale przecież nosi pan już własny kapelusz, nadrektorze — zauważył Myślak.

— W istocie, w istocie… — przyznał Ridcully, uśmiechając się nieruchomo. — Ale teraz, panie Stibbons, i to natychmiast, chciałbym, aby pan, w samej rzeczy, pożyczył, to znaczy mnie pożyczył swój kapelusz, jeśli mogę prosić.

— Och… — westchnął Myślak. — No… tak.

Kilka minut później dokładnie umyty, przyzwoity i ubrany nadrektor stał na samym środku Biblioteki i spoglądał na uszkodzoną kopułę. Obok niego Myślak Stibbons — który z jakiegoś powodu postanowił chwilowo zrezygnować z kapelusza, choć otrzymał go z powrotem — przyglądał się ponuro kilku magicznym instrumentom.

— Zupełnie nic? — spytał Ridcully.

— Uuk — powiedział bibliotekarz[4].

— Wszędzie szukałeś?

— W tej bibliotece nie można szukać „wszędzie”, nadrektorze — przypomniał Myślak. — Zajęłoby to więcej czasu, niż realnie może zaistnieć. Ale wszystkie rzeczywiste półki tak, naturalnie. Hm.

— Co to znaczy „hm”, sir, jeśli wolno spytać? — zapytał Myślaka Marchewa.

— Rozumie pan, że to magiczna biblioteka? A to oznacza, że nawet w zwykłych okolicznościach nad półkami występują obszary o wysokim potencjale magicznym.

— Byłem tu już kiedyś — przypomniał Marchewa.

— W takim razie wie pan, że czas w bibliotekach jest… jakby bardziej elastyczny? A wobec dodatkowej energii z burzy jest możliwe, że…

— Chce pan powiedzieć, że przeniósł się w czasie? — przerwał strażnik.

Myślak był pod wrażeniem. Nie wychowano go w wierze, że strażnicy bywają bystrzy. Starał się jednak tego nie okazywać.

— Gdyby to było takie proste… — Westchnął. — Jednakże, hm, wydaje się, że błyskawica dodała losową składową boczną…

— Co takiego? — spytał Ridcully.

— Chce pan powiedzieć, że w czasie i w przestrzeni? — odgadł Marchewa.

Myślak zaczynał tracić równowagę. Niemagowie nie powinni być tacy szybcy.

— Nie… dokładnie… — powiedział i poddał się. — Muszę nad tym jeszcze popracować, nadrektorze. Niektóre z odczytów, jakie tu uzyskałem, w żaden sposób nie mogą być poprawne.


Vimes wiedział, że się obudził. Był świadomy ciemności, deszczu i strasznego bólu na twarzy.

Potem na karku zapłonęło jeszcze jedno ognisko bólu. Pojawiło się uczucie, że ktoś ciągnie go w tę i w tamtą stronę.

I wreszcie błysnęło światło.

Widział je przez zamknięte powieki. W każdym razie przez lewą. Po drugiej stronie twarzy nie działo się nic prócz bólu. Nie otwierał oka, za to wytężył słuch.

Ktoś się poruszał. Brzęknął metal. Zabrzmiał kobiecy głos:

— Obudził się.

— Jesteś pewna? — spytał głos męski. — Skąd wiesz?

— Bo umiem poznać, kiedy mężczyzna śpi.

Vimes otworzył oko. Leżał na lawie czy jakimś stole. Obok niego stała młoda kobieta; jej suknia, zachowanie, sposób opierania się o ścianę wystarczyły policyjnemu umysłowi Vimesa do szybkiej kwalifikacji: szwaczka, ale jedna z tych mądrzejszych. Mężczyzna miał długi czarny fartuch i zabawny miękki kapelusz, a kwalifikacja brzmiała: Ratunku! Jestem w rękach lekarza!

Usiadł natychmiast.

— Spróbuj mnie choćby dotknąć, a oberwiesz! — krzyknął i chciał spuścić nogi ze stołu. Połowa głowy stanęła w ogniu.

— Na twoim miejscu bym się tak nie szarpał — rzekł lekarz i delikatnie pchnął go na plecy. — To było paskudne cięcie. I nie dotykaj opatrunku!

— Cięcie? — zdziwił się Vimes. Musnął palcami sztywną tkaninę opaski na oku. Wspomnienia się połączyły. — Carcer! Ktoś go dorwał?

— Ten, kto cię napadł, uciekł.

— Po takim upadku? Musiał przynajmniej utykać! Słuchajcie, muszę…

I wtedy dopiero zauważył wszystkie pozostałe elementy. Przez cały czas odbierał sygnały o nich, ale dopiero teraz jego podświadomość przedstawiła pełną listę.

Nie miał na sobie własnego ubrania…

— Co się stało z moim mundurem? — zapytał. I spostrzegł skierowany do lekarza grymas kobiety, stwierdzający wyraźnie: A nie mówiłam?

— Ten, kto cię napadł, rozebrał cię do kalesonów i zostawił na ulicy — wyjaśniła. — Znalazłam ci jakieś rzeczy u siebie. Zadziwiające, co ludzie czasem zostawiają.

— Kto zabrał mój pancerz?

— Nigdy nie znam nazwisk — odparła kobieta. — Ale widziałam kilku uciekających mężczyzn, którzy coś nieśli.

— Zwykli złodzieje? Zostawili pokwitowanie?

— Nie! — zaśmiała się. — A powinni?

— Czy my też możemy zadawać pytania? — wtrącił lekarz, składając narzędzia.

Nic tu się nie zgadzało…

— No więc, znaczy… bardzo dziękuję. Tak — rzekł Vimes.

— Jak się nazywasz?

Dłoń Vimesa zatrzymała się w połowie drogi do twarzy.

— Chcesz powiedzieć, że mnie nie znacie?

— A powinniśmy? — zdziwił się lekarz.

Nic się nie zgadzało…

— Jesteśmy w Ankh-Morpork, prawda?

— No tak… — Lekarz zwrócił się do kobiety. — Rzeczywiście oberwał w głowę, ale nie sądziłem, że aż tak mocno…

— Tracę tu czas — uznała kobieta. — Kim jesteś?

Wszyscy w mieście znali przecież Vimesa… A już na pewno Gildia Szwaczek. Lekarz też nie wyglądał na głupca. Może więc chwila nie była odpowiednia dla całkowitej szczerości. Mógł się znaleźć w miejscu, gdzie policjant nie jest tym, kim dobrze jest być. Bycie Vimesem może się okazać niebezpieczne, a w tej chwili nie miał dość sił, by sobie z tym poradzić.

— Keel — odparł.

To nazwisko samo wpadło mu do głowy, dryfowało tuż pod powierzchnią myśli przez cały dzień, od bzu.

— Tak, akurat… — Kobieta się uśmiechnęła. — Wymyślisz jeszcze imię?

— John — oświadczył Vimes.

— Odpowiednie. No więc… John, sytuacja wygląda tak. Goli faceci leżący na ulicy nie są czymś niezwykłym. W dodatku, to naprawdę zabawne, zwykle wolą, żeby nikt nie poznał ich prawdziwych nazwisk ani adresów. Nie jesteś pierwszym, którego połatał obecny tu doktor Lawn. Ja mam na imię Rosie. I należy nam się niewielka opłata. Obojgu.

— Jasne, jasne, wiem, jak to działa. — Vimes uniósł ręce. — To są Mroki, prawda? — Oboje przytaknęli. — No więc dobrze. Dziękuję. Nie mam przy sobie pieniędzy, to chyba oczywiste, ale jak tylko wrócę do domu…

— Odprowadzę cię, dobrze? — Kobieta podała mu źle uszyty płaszcz i parę bardzo starych butów. — Nie chciałabym, żeby znowu coś cię napadło. Na przykład gwałtowna utrata pamięci.

Vimes żachnął się, ale bardzo ostrożnie. Bolała go twarz, wszędzie był posiniaczony, a na sobie miał ubranie cuchnące jak wychodek. Na komendzie wymyje się, przebierze, napisze krótki raport i pójdzie do domu. Ta młoda dama może spędzić noc w celi, a rano przekażą ją Gildii Szwaczek. Gildia mocno tępiła takie wymuszenia. Nie służyły interesom.

— Zgoda.

Wciągnął buty. Podeszwy miały z cienkiej, wilgotnej tektury. I były za ciasne.

Doktor Lawn machnął ręką w geście pożegnania.

— Jest twój, Rosie. Proszę na parę dni zostawić opatrunek, panie Keel, a przy odrobinie szczęścia zachowa pan działające oko. Ktoś chlasnął pana ostrym nożem. Zrobiłem, co mogłem, szwy trzymają, ale zostanie paskudna blizna.

Vimes znów uniósł dłoń do policzka.

— I proszę nie rozdrapywać! — warknął Lawn.

— Chodźmy… John — powiedziała Rosie. — Pójdziemy do domu.

Wyszli na ulicę. Woda kapała z dachów, ale deszcz ustał.

— Mieszkam w Pseudopolis Yard — poinformował Vimes.

— Prowadź — odparła Rosie.

Nie dotarli nawet do końca uliczki, gdy Vimes uświadomił sobie, że podążają za nimi dwie mroczne postacie. Już miał się odwrócić, gdy Rosie położyła mu dłoń na ramieniu.

— Nie zaczepiaj ich, to one też nie będą cię zaczepiać. Idą za nami jako ochrona.

— Czyja? Twoja czy moja?

— Jedno i drugie — roześmiała się.

— Tak jest. Niech pan idzie spokojnie, drogi panie, a będziemy ciche jak małe myszki — odezwał się piskliwy głos z tyłu.

A drugi, trochę niższy, dodał:

— Zgadza się, kochaniutki. Bądź grzecznym chłopczykiem, a ciocia Dotsie nie będzie musiała otwierać torebki.

— To Dotsie i Sadie! — zawołał Vimes. — Ciotki Cierpienia! No więc one na pewno wściekle dobrze wiedzą, kim jestem!

Odwrócił się.

Ciemne postacie, obie w staromodnych słomkowych kapelusikach, cofnęły się równocześnie. Z mroku zabrzmiało kilka metalicznych dźwięków, a Vimes z pewnym trudem zdołał zachować spokój. Mimo że stały — mniej więcej — po tej samej stronie co straż, wobec Ciotek Cierpienia człowiek nigdy nie był pewien, gdzie stoi. Oczywiście, właśnie dlatego były takie użyteczne. Każdy klient, który naruszał spokój jednego z miejscowych domów o dobrej reputacji, lękał się Ciotek o wiele bardziej niż straży. Straż miała swoje reguły. Straż nie miała torebki Dotsie. A Sadie potrafiła dokonać strasznych rzeczy parasolką z rączką w kształcie papuziej główki.

— Co jest? — rzucił. — Dotsie? Sadie? Nie róbmy takich numerów, co?

Coś stuknęło go w pierś. Spojrzał w dół. I zobaczył wyrzeźbioną na tym czymś główkę papugi.

— Powinien pan iść dalej, drogi panie — powiedziała jedna Ciotka.

— Póki masz jeszcze palce u nóg, kochaniutki — dodała druga.

— To chyba całkiem dobry pomysł — stwierdziła Rosie i pociągnęła go za rękę. — Ale widzę, że zrobiłeś na nich wrażenie.

— Skąd wiesz?

— Bo nie jesteś zgięty wpół i nie bulgoczesz. No, idziemy, tajemniczy przybyszu.

Vimes patrzył przed siebie, wyglądając niebieskiej latarni przy Pseudopolis Yardzie. Tam wszystko nabierze sensu.

Ale kiedy dotarli na miejsce, w bramie nie paliło się żadne niebieskie światło. Było tylko kilka oświetlonych okien na piętrze.

Vimes dobijał się do drzwi, aż uchyliły się odrobinę.

— Co się tu dzieje, do demona? — zwrócił się gniewnie do nosa i jednego oka, tworzących widzialną całość otwierającego. — I zejdź mi z drogi!

Pchnął drzwi i wszedł do wnętrza.

To nie była komenda. Owszem, widział znajome schody, ale główną salę przedzielała ściana, były dywany na podłodze, gobeliny na ścianach… i pokojówka trzymająca tacę, patrząca na niego, upuszczająca tacę i wrzeszcząca…

— Gdzie są wszyscy moi ludzie?! — ryknął Vimes.

— Proszę natychmiast wyjść! Słyszy pan? Nie można tak się wdzierać do domu! Proszę się wynosić!

Vimes odwrócił się i stanął przed staruszkiem, który otworzył mu drzwi. Wyglądał na kamerdynera i trzymał pałkę. Może z powodu zdenerwowania, a może ze względu na typowe w tym wieku drżenie, czubek palki chwiał się i kołysał przed nosem Vimesa. Vimes chwycił ją i cisnął na podłogę.

— Co tu się dzieje? — zapytał.

Staruszek wydawał się nie mniej zdumiony od niego.

Vimes poczuł, jak wzbiera w nim dziwna, tępa zgroza. Wyskoczył przez otwarte drzwi w wilgotną ciemność. Rosie i Ciotki rozpłynęły się w mroku, jak zwykle ludzie nocy wobec nadciągających kłopotów, ale Vimes biegł do Królewskiej Drogi i dalej; odpychał na bok przechodniów, odskakiwał przed nieczęstymi powozami…

Chwytał już drugi oddech, gdy dotarł na aleję Scoone’a i skręcił na podjazd swojego domu. Nie był pewien, co tam zastanie, ale wszystko wyglądało całkiem normalnie. Po obu stronach drzwi płonęły pochodnie. Znajomy żwir chrzęścił pod nogami.

Już chciał walnąć w drzwi pięścią, ale powstrzymał się z wysiłkiem i zadzwonił. Po chwili otworzył mu kamerdyner.

— Dzięki bogom! — rzucił Vimes. — To ja, człowieku! Trafiłem w bójkę. Nie ma się czym przejmować. Jak się…

— Czego pan sobie życzy? — zapytał chłodno kamerdyner. Cofnął się o krok, przez co stanął w pełnym świetle lamp w korytarzu.

Vimes nigdy przedtem go nie widział.

— Gdzie się podział Willikins?

— Ten pomocnik w kuchni? — Ton kamerdynera stal się lodowaty. — Jeśli jest pan krewnym, sugeruję, by zapytał pan z drugiej strony, przy wejściu dla dostawców. Powinien pan wiedzieć, że nie należy dzwonić do drzwi frontowych.

Vimes próbował się zastanowić, co zrobić w tej sytuacji, ale jego pięść nie chciała marnować czasu. Czystym ciosem powaliła kamerdynera na podłogę.

— Nie mam czasu na zabawy — stwierdził, przestępując nad ciałem. Stanął pośrodku głównego holu i uniósł dłonie do ust. — Pani Content! Sybil! — krzyknął, czując, jak groza zwija się wewnątrz niego i splątuje w węzły.

— Tak?

Odpowiedź dobiegła z pokoju, który Vimes zawsze nazywał Upiornie Różowym Salonikiem. Wyszła stamtąd Sybil.

Tak, Sybil… Głos był prawidłowy, oczy też, i to, jak stała. Tylko wiek się nie zgadzał. To była dziewczyna, o wiele za młoda na Sybil…

Przyjrzała się najpierw jemu, potem nieruchomemu kamerdynerowi.

— Czy ty zrobiłeś to Forsythe’owi? — spytała.

— Ja… tego… no… to jest… to nieporozumienie… — mamrotał Vimes.

Cofnął się.

Ale Sybil już zdejmowała ze ściany miecz. Nie wisiał tam tylko na pokaz. Vimes nie pamiętał, czy jego żona uczyła się kiedyś szermierki, ale kilka stóp ostrej broni wygląda dostatecznie groźnie nawet w ręku rozgniewanego amatora. Amatorzy mają czasem szczęście.

Wycofał się szybko.

— To pomyłka… nie ten dom… pomyliłem nazwisko… Potknął się o leżącego kamerdynera, ale zdołał jakoś wystartować do chwiejnego biegu za drzwi i po schodach w dół.

Chłostany przez mokre gałęzie, dobrnął przez krzaki do bramy. Tam oparł się o mur i dyszał ciężko.

Ta przeklęta Biblioteka! Czy nie słyszał kiedyś, jak to człowiek może tam przejść gdzieś w czasie czy coś w tym rodzaju? Wiele zebranych razem magicznych ksiąg robiło coś dziwnego…

Sybil była taka młoda… Wyglądała na szesnaście lat! Nic dziwnego, że w Pseudopolis Yardzie nie znalazł komendy straży! Przeprowadzili się tam ledwie kilka lat temu!

Woda przesiąkała przez tani płaszcz. W domu… gdzieś… wisiała jego obszerna skórzana peleryna, dobrze wysmarowana olejem i ciepła jak grzanka…

Myśl, myśl… Nie pozwól, żeby kierowała tobą groza…

Może pójść i wytłumaczyć wszystko Sybil… W końcu to przecież Sybil, prawda? Dobra dla różnych zmokłych stworzeń? Ale nawet najbardziej miękkie serce stwardnieje, kiedy jakiś zdesperowany typ ze świeżą blizną i w nędznym ubraniu wedrze się do domu i zacznie dziewczynę przekonywać, że będzie jej mężem. Dziewczyna może to całkiem opacznie zrozumieć, a tego by nie chciał, zwłaszcza póki ona trzyma miecz. Poza tym lord Ramkin prawdopodobnie żył jeszcze, a o ile Vimes pamiętał, był bardzo krwiożerczy.

Oparł się o mur, sięgnął po cygaro i znowu szarpnęła nim groza.

W kieszeni nie było nic. Zupełnie nic. Żadnych cienkich Panatelli Pantweeda, ale co ważniejsze, żadnej cygarnicy…

Była wykonana na zamówienie. Miała lekkie wygięcie. Dostał ją od Sybil i zawsze nosił przy sobie. Bez niej czuł się… niekompletny.

„Jesteśmy tutaj i to jest teraz”, mawiał czasem funkcjonariusz Wizytuj, dogmatyczny wyznawca religii omniańskiej, cytując ich świętą księgę, Vimes rozumiał, że oznacza to — w mniej podniosłych słowach — że należy zająć się robotą, którą człowiek ma przed sobą.

Jestem tutaj, pomyślał, ale to jest wtedy. A jakaś głębiej ukryta część umysłu dodała: Nie masz tutaj przyjaciół. Nie masz tutaj domu. Nie masz celu. Jesteś tu sam.

Nie… nie sam, odparła inna część, która tkwiła bardzo głęboko, głębiej nawet niż groza, i zawsze trzymała straż.

Ktoś go obserwował.

Jakaś postać oderwała się od plamy wilgotnego mroku ulicy i zbliżyła się do niego. Vimes nie dostrzegał twarzy, ale to nie miało znaczenia. Wiedział, że twarz ta rozciągnięta jest w tym szczególnym uśmiechu drapieżcy, który wie, że ma ofiarę pod łapą, wie, że ofiara też o tym wie, a także wie, że ofiara będzie rozpaczliwie udawać, że to zwykła przyjazna rozmowa, bo ofiara tak bardzo by chciała, by była to prawda…

Nie chciałbyś tutaj zginąć, odezwała się głęboka, mroczna część Vimesowego umysłu.

— Ma pan ognia, szefuniu? — zapytał drapieżnik. Nie pofatygował się nawet, by pomachać niezapalonym papierosem.

— Co? A tak, oczywiście — odpowiedział Vimes.

Zrobił ruch, jakby chciał poklepać się po kieszeni, ale uderzył z obrotu i trafił w ucho człowieka, który skradał się od tyłu. Potem skoczył na pytającego o ogień i powalił go, przyciskając rękę do krtani.

Udałoby mu się. Później był pewien, że powinno się udać. Gdyby nie to, że w mroku czaiło się jeszcze dwóch, udałoby się na pewno. A tak… Zdołał jeszcze kopnąć jednego w kolano, zanim poczuł na szyi garotę.

Napastnik szarpnięciem postawił go na nogi. Blizna eksplodowała bólem, gdy Vimes usiłował chwycić palcami sznur.

— Przytrzymaj go — usłyszał. — Patrz, co zrobił Jezowi. Niech to demon! Zaraz przykopię mu w…

Cienie się zakotłowały. Vimes, walczący o oddech, z załzawionym jedynym zdrowym okiem, tylko niejasno orientował się w wydarzeniach. Dotarło do niego kilka stęknięć, kilka stłumionych, acz dziwnych odgłosów, i ucisk na szyi nagle zelżał.

Upadł do przodu, a po chwili wstał chwiejnie. Dwaj mężczyźni leżeli na bruku. Jeden klęczał zgięty wpół i bulgotał. A w dali cichł tupot biegnących stóp.

— Całe szczęście, że znalazłyśmy pana na czas, drogi panie — odezwał się ktoś tuż obok Vimesa.

— Dla niektórych wcale nie takie szczęście, kochaniutka — sprostował drugi ktoś.

Z mroku wynurzyła się Rosie.

— Sądzę, że powinieneś wrócić z nami — powiedziała. — Nie możesz tak biegać po mieście, bo w końcu ktoś zrobi ci krzywdę. Chodźmy. Oczywiście nie zabiorę cię do siebie…

— …oczywiście — mruknął Vimes.

— …ale Mossy znajdzie ci pewnie jakieś miejsce, gdzie mógłbyś złożyć głowę.

— Mossy Lawn! — zawołał Vimes, którego nagle olśniło. — Doktorek! Przypomniałem sobie. — Spróbował skupić na młodej kobiecie spojrzenie jednego zmęczonego oka. Tak, struktura kości była właściwa. Ten podbródek… Bardzo rzeczowy podbródek. Taki podbródek mógł człowieka daleko zaprowadzić. — Rosie… jesteś panią Palm!

— Panią? — powtórzyła zimno, a Ciotki Cierpienia zachichotały piskliwie. — Raczej nie.

— Chciałem powiedzieć… — zająknął się.

Oczywiście, tylko starsze, zasłużone przedstawicielki profesji przyjmowały „pani” jako tytuł honorowy. A ona nie była starsza. Nawet gildia jeszcze nie istniała.

— I nigdy cię nie widziałam — dodała Rosie. — Tak samo jak Dotsie i Sadie, a one mają zadziwiającą pamięć do twarzy. Ale ty nas znasz i zachowujesz się, jakbyś był tu kimś ważnym, Johnie Keel.

— Naprawdę?

— Naprawdę. Chodzi o to, jak stoisz. Tak stoją oficerowie. Dobrze się odżywiasz. Może nawet trochę za dobrze, mógłbyś zrzucić parę funtów. Masz blizny na całym ciele, widziałam u Mossy’ego. Twoje nogi są opalone od kolan w dół, a to oznacza strażnika, bo oni chodzą z gołymi nogami. Ale znam wszystkich strażników w mieście i ty do nich nie należysz, więc może jesteś wojskowym. Walczysz instynktownie i nieczysto. Zatem jesteś przyzwyczajony do walki w tłumie, a to dziwne, bo jak dla mnie oznacza to szeregowca, nie oficera. Podobno chłopcy zdjęli z ciebie piękny pancerz. Czyli oficer. Ale nie nosisz pierścieni, zatem szeregowiec. Pierścienie zaczepiają o różne rzeczy i jeśli ktoś nie uważa, może stracić palec. No i jesteś żonaty.

— Jak to poznałaś?

— Każda kobieta by poznała — odparła gładko Rosie Palm. — A teraz idź sprężyście. Już po godzinie strażniczej. Nami straż nie będzie się przejmować, ale tobą tak.

Godzina strażnicza, pomyślał Vimes. To było dawno temu. Vetinari nigdy nie ograniczał ruchu na ulicach — to przeszkadzało w interesach.

— Może straciłem pamięć wskutek napadu — powiedział.

Brzmi nieźle, uznał. Tak naprawdę potrzebował teraz jakiegoś spokojnego miejsca, żeby się zastanowić.

— Może. A może ja jestem królową Hersheby — odparła Rosie. — Pamiętaj, mój drogi, nie dlatego to robię, że jestem tobą zainteresowana, choć muszę się przyznać do pewnej makabrycznej fascynacji zagadką, jak długo tu przeżyjesz. Gdyby noc nie była taka mokra i zimna, zostawiłabym cię na drodze. Jestem dziewczyną pracującą i nie potrzebuję kłopotów. Ale wyglądasz na kogoś, kto potrafi zorganizować parę dolarów. Zapewniam, że wystawię rachunek.

— Zostawię pieniądze na toaletce — burknął Vimes.

Mocny policzek rzucił nim o mur.

— Uznaj to za dowód mojego całkowitego braku poczucia humoru — oświadczyła Rosie. Potrząsnęła ręką, by przywrócić do życia obolałe palce.

— Ja… przepraszam — powiedział Vimes. — Nie chciałem… to znaczy… Dziękuję ci za wszystko. Szczerze. Ale to dla mnie ciężka noc.

— Tak, to widzę.

— Gorsza, niż ci się wydaje. Możesz mi wierzyć.

— Wszyscy mamy swoje problemy. Możesz mi wierzyć.

Kiedy szli przez Mroki, Vimes cieszył się z towarzystwa Ciotek Cierpienia. To były stare Mroki, a Lawn mieszkał o szerokość ulicy od nich. Straż nigdy tu nie docierała. Prawdę mówiąc, nowe Mroki nie były o wiele lepsze, ale tutejsi nauczyli się przynajmniej, co się dzieje, kiedy ktoś zaatakuje strażnika. Ciotki to całkiem inna sprawa. Nikt nie napadał Ciotek.

Gdybym mógł dobrze się wyspać, myślał Vimes. Może rano by się okazało, że to wszystko się nie zdarzyło.

— Nie było jej tam, prawda? — spytała po chwili Rosie. — Twojej żony? To był dom lorda Ramkina. Masz z nim jakiś konflikt?

— Nigdy w życiu go nie spotkałem — odparł z roztargnieniem Vimes.

— Miałeś szczęście, że ktoś nam powiedział, gdzie jesteś. Ci ludzie byli pewnie opłacani przez kogoś wysoko postawionego. W Ankh sami stanowią prawo. Jakiś zaniedbany typ, włóczący się tam bez żadnych rzemieślniczych narzędzi… No więc trzeba go usunąć z terenu, a jeśli przy okazji okradną go ze wszystkiego, kogo to obchodzi?

Tak, pomyślał Vimes. Tak właśnie było. Przywilej, co oznacza właśnie prywatne prawo. Dwa typy ludzi śmieją się z prawa: ci, którzy je łamią, i ci, którzy je tworzą. Teraz jest inaczej…

…ale ja teraz nie jestem w „teraz”. Niech piekło pochłonie tych magów…

Magowie! Racja! Zaraz rano pójdę do nich i wytłumaczę wszystko! To łatwe! Oni zrozumieją! Na pewno potrafią odesłać mnie z powrotem na miejsce! Tam jest cały uniwersytet pełen ludzi, którzy umieją sobie z tym radzić! No, teraz to już nie jest mój problem!

Ulga wypełniła mu umysł niczym ciepła różowa mgła. Musiał tylko przetrwać jakoś noc…

Ale po co czekać? Przecież mają tam otwarte całą noc, prawda? Magia się nie zamyka. Vimes pamiętał nocne patrole, kiedy widział blask w niektórych oknach. Może teraz…

Zaraz, zaraz… W jego umyśle wznosiła się wolno myśl policjanta. Ciotki nie biegają. Znane są z tego, że nie biegają. Doganiają człowieka powoli. Każdy, kto był — jak one to określają — „bardzo niegrzecznym chłopczykiem”, sypiał wyjątkowo niespokojnie, wiedząc, że Ciotki są na jego tropie i zbliżają się powoli, przystając tylko na herbatę ze śmietanką albo przy jakiejś interesującej wyprzedaży. A Vimes przecież biegł, biegł całą drogę do alei Scoone’a, w ciemności, wśród powozów i tłumów ludzi spieszących do domów, by zdążyć przed godziną strażniczą. Ludzie nie zwracali na niego uwagi, a gdyby nawet, to na pewno nie widzieliby jego twarzy. Poza tym nie znał tutaj nikogo. Nie, to jego nikt nie znał, poprawił się w myślach.

— A kto wam powiedział, dokąd poszedłem? — rzucił obojętnie.

— Och, jeden z tych starych mnichów — odparła Rosie.

— Jakich starych mnichów?

— Kto to wie? Mały, łysy, w mnisiej szacie i z miotłą. Zawsze są gdzieś jacyś mnisi, którzy żebrzą albo śpiewają. To było na Drodze Fedry.

— I spytałyście go, gdzie jestem?

— Co? Nie. On tylko rozejrzał się i powiedział „Pan Keel pobiegł na aleję Scoone’a”, a potem zamiatał dalej.

— Zamiatał?

— Tak, to jakieś ich święte powołanie. Żeby nie nadepnąć na mrówkę, o ile pamiętam. A może zmiatają wszystkie grzechy? Albo może lubią, kiedy jest czysto? Kogo obchodzi, co robią mnisi?

— I nic w tym nie wydało ci się dziwne?

— Dlaczego? Pomyślałam, że może jesteś z natury dobry dla żebraków! — burknęła Rosie. — Mnie to nie rusza. Ale Dotsie mówiła, że wrzuciła coś do tej jego miseczki.

— Co?

— A ty byś ją zapytał?

Większa część Vimesa pomyślała: Kogo obchodzi, co robią mnisi? To przecież mnisi. Właśnie dlatego są dziwaczni. Może któryś z nich doznał nagle objawienia albo co, oni lubią takie rzeczy. Co z tego? Idź do magów, opowiedz, co ci się zdarzyło, i zostaw im resztę.

Ale mniejsza część, będąca policjantem, myślała: A skąd ci mali mnisi wiedzą, że tutaj nazywam się Keel? Coś tu śmierdzi.

Większa część uznała: Jeśli nawet, to śmierdzi już od trzydziestu lat.

A policjant odpowiedział: Dlatego tak czuć.

— Słuchaj, muszę coś sprawdzić — oświadczył. — Wrócę… prawdopodobnie.

— Cóż, nie mogę cię zakuć w łańcuchy. — Rosie uśmiechnęła się ponuro. — To kosztuje ekstra. Ale jeśli nie wrócisz, a przy tym zamierzasz pozostać w mieście, Ciotki…

— Obiecuję ci: ostatnia rzecz, jaką chciałbym zrobić, to wyjechać z Ankh-Morpork.

— To naprawdę zabrzmiało przekonująco — uznała Rosie. — No to ruszaj. Jest już po godzinie strażniczej. Ale sama nie wiem, czemu mam wrażenie, że nie będzie ci to przeszkadzać.

Kiedy zniknął w ciemności, Dotsie podeszła bliżej do Rosie.

— Chcesz, żebyśmy za nim poszły, kochaniutka?

— Nie przejmujcie się.

— Powinnaś pozwolić Sadie, żeby go lekko szturchnęła, kochana. To ich zwykle spowalnia.

— Wydaje mi się, że bardzo wiele trzeba, aby spowolnić tego człowieka. A my nie chcemy kłopotów. Nie teraz. Jesteśmy już zbyt blisko.


— Co tu robicie o tej porze, obywatelu?

Vimes przestał się dobijać do bramy uniwersytetu i odwrócił głowę. Za nim stało trzech strażników. Jeden trzymał pochodnię. Drugi kuszę. Trzeci najwyraźniej uznał, że jego zadania na dzisiejszą noc nie przewidują noszenia ciężkich przedmiotów.

Vimes wolno podniósł ręce.

— Pewnie marzy o miłej chłodnej celi na nocleg — stwierdził ten z pochodnią.

No nie, pomyślał Vimes. Konkurs na Komika Roku… Gliniarze nie powinni tak żartować, ale wciąż to robią.

— Chciałem tylko złożyć wizytę na uniwersytecie — wyjaśnił.

— Ach tak? — odezwał się ten bez pochodni ani kuszy. Był dość tęgi i Vimes dostrzegł błysk światła na zaśniedziałych insygniach sierżanta. — Gdzie mieszkasz?

— Nigdzie. Dopiero przybyłem do miasta. I możemy od razu załatwić dalszy ciąg? Nie mam pracy i nie mam przy sobie pieniędzy. Ale żadna z tych rzeczy nie jest przestępstwem.

— Na ulicy po godzinie strażniczej? Bez widocznych środków utrzymania? — rzucił drwiąco sierżant.

— Mam dwie nogi.

— Chwilowo, he he he — wtrącił jeden ze strażników, ale pod spojrzeniem Vimesa umilkł.

— Chcę złożyć skargę, sierżancie — oznajmił Vimes.

— Na co?

— Na pana. I na tych tutaj braci Szczeżujów. Nie załatwiacie tego jak należy. Jeśli chcecie kogoś aresztować, róbcie to zgodnie z prawem. Macie odznaki i macie broń, zgadza się? A on ma ręce w górze i nieczyste sumienie. Każdy ma coś na sumieniu… No więc on się zastanawia, co wiecie i co zrobicie, a wy robicie tyle, że strzelacie w niego pytaniami, i to ostro. Nie rzucacie głupawych żartów, bo to sprawia, że stajecie się za bardzo ludzcy, nie pozwalacie mu odzyskać równowagi, żeby nie był w stanie wymyślić sensownego zdania, a przede wszystkim, sierżancie, nie pozwalacie mu poruszać się o tak, łapać pana za rękę i wykręcać tak, że kość ledwie wytrzymuje, bo wtedy może wyrwać pański miecz i przyłożyć panu do gardła, o tak. Niech pan każe swoim ludziom opuścić miecze. Tak nimi wymachują, że jeszcze zrobią komuś krzywdę.

Sierżant zabulgotał.

— Dobrze — pochwalił Vimes. — Aha, sierżancie… To ma być miecz? Pan go w ogóle czasem ostrzy? Do czego ma służyć? Żeby kogoś zatłuc na śmierć? No więc teraz zrobimy tak: wy wszyscy odłożycie broń na ziemię, o tutaj, a wtedy ja puszczę sierżanta i ucieknę tym zaułkiem, zgoda? A zanim znowu chwycicie broń… a naprawdę radzę wam zabrać broń i dopiero potem mnie gonić… ja zdążę już zniknąć. Koniec sprawy dla wszystkich. Jakieś pytania?

Trzej strażnicy milczeli. I wtedy Vimes usłyszał bardzo cichutki i bardzo bliski szelest — był to dźwięk poruszających się włosków na karku, kiedy tuż obok nich, do ucha, bardzo delikatnie i ostrożnie wsunął się grot strzały.

— Tak, proszę pana. Ja mam pytanie — odezwał się głos z tyłu. — Czy pan w ogóle słucha własnych rad?

Vimes czuł ucisk bełtu na czaszce i zastanawiał się, jak głęboko dotrze po naciśnięciu spustu. Już jeden cal to będzie za daleko.

— Może stanę pod ścianą w rozkroku, dobrze? — zaproponował.

— Tak — warknął sierżant. — Tak, to nam zaoszczędzi trochę czasu. Chociaż dla ciebie, kolego, mamy całą noc. Dobra robota, młodszy funkcjonariuszu. Zrobimy jeszcze z ciebie strażnika.

— Tak, dobra robota — przyznał Vimes, patrząc na młodego człowieka z kuszą.

Ale sierżant już przystępował do rozgrzewki.


Było później.

Vimes leżał na twardej pryczy w celi i starał się sprawić, żeby ból zniknął. Nie było aż tak źle, jak być mogło. Te pętaki nie potrafiły nawet porządnie komuś dołożyć. Nie rozumieli, jak człowiek może się przetaczać z ciosami, a w dodatku ciągle wchodzili sobie w drogę.

Czy to go bawiło? Nie, ból nie. Z bólu by się wycofał. Prawdę mówiąc, z bólu wycofała się jego świadomość. Ale była taka mała jego część, którą słyszał czasami przy męczących aresztowaniach po długim pościgu, ta część, która chciała bić i bić, choć ciosy już dawno odniosły pożądany skutek. Czuła wtedy radość. Nazywał tę cząstkę bestią. Pozostawała w ukryciu, dopóki nie była potrzebna, a potem, w razie potrzeby, wychodziła naprzód. Przywoływały ją ból i strach. Gołymi rękami zabijał wilkołaki, szalony z wściekłości i grozy, a głęboko we wnętrzu smakował krew bestii… a ona wąchała powietrze…

— Hej tam, panie Vimes, haha… Zastanawiałem się, kiedy się zbudzisz.

Usiadł gwałtownie. Cele miały kraty od strony korytarza, ale także między sobą, ponieważ ci zamknięci w klatkach powinni wiedzieć, że to klatki. A w sąsiedniej celi, z rękami pod głową, leżał na pryczy Carcer.

— No, spróbuj — powiedział wesoło. — Złap mnie przez te kraty. Chcesz sprawdzić, jak szybko zjawi się strażnik?

— Przynajmniej ciebie też wsadzili — mruknął Vimes.

— Nie na długo, nie na długo. Bo ja pachnę różami, haha. Przybysz, obcy w mieście, bardzo grzeczny dla straży, tak mu przykro, że zajmuje czas, tu coś dla panów za wszystkie kłopoty… Nie powinieneś przeszkadzać straży w braniu łapówek, panie Vimes. Wszystkim ułatwiały życie, haha.

— W takim razie załatwię cię jakoś inaczej, Carcer.

Carcer wcisnął palec do nosa, pogmerał chwilę, wyjął, krytycznie obejrzał urobek i pstryknął nim w sufit.

— No więc tutaj sprawa się komplikuje, panie Vimes. Bo widzisz, mnie tu nie przywlokło czterech gliniarzy. Nie atakowałem strażników, nie próbowałem wedrzeć się na uniwersytet…

— Stukałem tylko do drzwi!

— Wierzę ci, panie Vimes. Ale sam wiesz, jakie są gliny. Wystarczy krzywo na nich popatrzeć, a oskarżą człowieka o każde przestępstwo w książce. To straszne, co mogą przypisać uczciwemu obywatelowi, haha.

Vimes wiedział o tym.

— Czyli masz jakieś pieniądze — stwierdził.

— Pewnie, panie Vimes. Jestem kanciarzem. A najlepsze jest to, że o wiele łatwiej kantować, kiedy nikt nie wie, z kim ma do czynienia. Za to gliniarstwo zależy od tego, czy ludzie wierzą, że mają do czynienia z gliną. Niezły numer, co? Wiesz, że wróciliśmy do starych dobrych czasów?

— Na to wygląda — przyznał Vimes.

Nie podobała mu się rozmowa z Carcerem, ale w tej chwili wydawał się on jedyną rzeczywistą osobą.

— A gdzie wylądowałeś, jeśli wolno spytać?

— Na Mrokach.

— Ja też. Dwóch gości próbowało mnie tam obrobić. Mnie! Do czego to dochodzi, panie Vimes? Ale mieli przy sobie jakieś pieniądze, więc nie narzekam. Tak, wydaje mi się, że będę tutaj bardzo szczęśliwy. Aha, nadchodzi jeden z naszych dzielnych chłopców…

Strażnik przeszedł wolno korytarzem, machając pękiem kluczy. Był mocno wiekowy — typ gliny, któremu zleca się zadania, gdzie machanie kluczami jest o wiele bardziej prawdopodobne od machania pałką. Jego cechą szczególną był nos, dwa razy szerszy i o połowę krótszy od przeciętnego. Strażnik przez chwilę przyglądał się Vimesowi, po czym przeszedł do celi Carcera. Otworzył drzwi.

— Ty. Wyskakuj — polecił.

— Tak jest, proszę pana. Bardzo panu dziękuję. — Carcer podszedł szybko. Wskazał Vimesa. — Lepiej na niego uważać, wie pan… To zwierzę. Porządni ludzie nie powinni być zamykani razem z nim, proszę pana.

— Wyskakuj, mówię.

— Już wyskakuję, proszę pana. Bardzo dziękuję.

I Carcer, rzuciwszy Vimesowi złośliwy uśmieszek, wyskoczył.

Dozorca zwrócił się do Vimesa.

— A ty jak się nazywasz, hnah?

— John Keel — odparł Vimes.

— Tak?

— Tak, i już mi dokopali. Uczciwie trzeba przyznać. A teraz chciałbym już iść.

— Aha, chciałbyś sobie stąd iść, tak? Hnah! Chciałbyś, żebym dał ci te klucze, hnah, i jeszcze dołożył pięć pensów ze skarbonki na biednych za wszystkie, hnah, kłopoty, co?

Strażnik stał bardzo blisko krat, z uśmiechem człowieka, który uważa się za inteligentnego, a jest tylko półinteligentem. A gdyby Vimes był dostatecznie szybki, a nie miał wątpliwości, że jest, nawet w tym stanie, wystarczyłaby sekunda, żeby przyciągnąć starego durnia do prętów i jeszcze bardziej rozpłaszczyć mu nos na gębie. Trudno zaprzeczyć, że psychopaci mieli tu łatwe życie.

— Wystarczy mi sama wolność — odparł, walcząc z pokusą.

— Nigdzie stąd nie wyjdziesz, hnah — oświadczył dozorca. — Najwyżej po to, żeby zobaczyć kapitana.

— To będzie kapitan Tilden, zgadza się? — spytał Vimes. — Zgadłem? Pali jak ognisko? Ma mosiężne ucho i drewnianą nogę?

— Tak. I może kazać cię zastrzelić, hnah! I jak by ci posmakował taki banan?

Zagracone biurko pamięci Vimesa w końcu odsłoniło niedbale rzuconą pod filiżanką zapomnienia podkładkę wspomnień.

— Jesteś Ryjek! — powiedział. — Zgadza się? Jakiś typ złamał ci nos i nigdy nie nastawili go porządnie! A oczy ci bez przerwy łzawią i dlatego dali ci na stałe służbę w areszcie!

— Czy ja cię znam? — zdziwił się Ryjek, spoglądając na więźnia podejrzliwymi, załzawionymi oczami.

— Mnie? Nie skąd! — zapewnił pospiesznie Vimes. — Ale ja słyszałem jak ludzie o tobie opowiadają. Praktycznie to on rządzi posterunkiem mówili. Uczciwy człowiek, mówili. Surowy, ale sprawiedliwy. Nigdy nie pluje do zupy i nie siusia do herbaty! Dba o swoje owoce!

Widoczna część twarzy Ryjka wykrzywiła się w urażonym grymasie kogoś, kto nie całkiem nadąża za scenariuszem.

— Ach tak? — rzucił wreszcie. — No więc, hnah, zawsze pilnuję czystości w celach, to szczera prawda. — Wydawał się trochę zakłopotany przebiegiem dyskusji, ale zdołał zademonstrować kolejny niechętny grymas. — Zostaniesz tutaj, a ja pójdę powiedzieć kapitanowi, żeś się już obudził.

Vimes wrócił na pryczę. Leżał na wznak, patrząc na nieortograficzne i anatomicznie niepoprawne graffiti na suficie. Przez dłuższą chwilę z góry dobiegał podniesiony głos i wtrącane od czasu do czasu „hnah” Ryjka.

Potem znowu usłyszał kroki dozorcy.

— No no no — powiedział Ryjek tonem osoby, która nie może się doczekać aż ktoś inny dostanie, na co zasłużył. — Wychodzi na to że kapitan chce z tobą porozmawiać natychmiast. No więc pozwolisz mi się zakuć, hnah, czy mam zawołać chłopaków?

Niech bogowie cię chronią, pomyślał Vimes. Może to prawda, że ten cios który rozpłaszczył Ryjkowi nos na twarzy, pomieszał mu coś w mózgu Bo trzeba być bardzo szczególnym idiotą, żeby samemu próbować założyć kajdanki niebezpiecznemu więźniowi. Gdyby na przykład spróbował z Carcerem, od pięciu minut byłby już martwym idiotą.

Dozorca otworzył drzwi, a Vimes podsunął mu wyciągnięte ręce. Po sekundzie wahania Ryjek go zakuł. Zawsze opłaca się być uprzejmym dla strażnika, bo wtedy może nie skuje człowieka z tyłu Człowiek z obiema rękami przed sobą ma całkiem sporo swobody.

— Wchodzisz pierwszy. — Ryjek sięgnął po bardzo efektywną z wyglądu kuszę. — A jak spróbujesz tylko iść za szybko, hnah, strzelę ci tam, gdzie się długo umiera.

— Uczciwa propozycja. Bardzo uczciwa.

Vimes szedł po schodach powoli, słysząc za sobą ciężki oddech Ryjka. Jak wielu ludzi o ograniczonych możliwościach intelektualnych, Ryjek bardzo poważnie traktował to, co może zrobić. Na przykład gdyby przyszło mu pociągnąć za spust, wykazałby się zadziwiającym brakiem skrupułów.

Na szczycie schodów Vimes przypomniał sobie, by się zawahać.

— Hnah, na lewo — rzucił z tyłu Ryjek.

Vimes w myślach pokiwał głową. A potem pierwsze drzwi po prawej… Wszystko wracało teraz do niego potężną falą. Był na Kopalni Melasy. To jego pierwszy posterunek. Tutaj zaczynał.

Drzwi do kapitana były otwarte. Zmęczony starszy mężczyzna za biurkiem uniósł wzrok.

— Siadaj — polecił zimno. — Dziękuję, Ryjek.

Wspomnienia o kapitanie były dość niejednoznaczne. Tilden służył w wojsku, zanim dali mu to stanowisko jako coś w rodzaju emerytury, a u oficera policji to nie jest dobra cecha. Oznaczała, że oglądał się na Władzę, czekał na rozkazy i wykonywał je; tymczasem Vimes się przekonał, że najlepiej jest oglądać się na Władzę i czekać na rozkazy, a potem przecedzać je przez gęste sito zdrowego rozsądku, dodając solidną porcję kreatywnego niezrozumienia, a w razie potrzeby także zaczątki głuchoty. Bo Władza nigdy się nie zniżała do poziomu ulicy. Tilden zbytnio dbał o błyszczące pancerze i sprężysty krok na paradach. To naturalnie prawda, że jedno i drugie w pewnym zakresie bywa ważne. Nie można pozwolić, żeby ludzie chodzili niechlujni. Ale choć Vimes nigdy nie powiedział tego publicznie, lubił widzieć wokół siebie trochę pogiętych pancerzy. To znaczyło, że ktoś je pogiął. A podczas czajenia się w mroku lepiej nie błyszczeć.

Na ścianie wisiała flaga Ankh-Morpork. Czerwień na niej wyblakła do bladego pomarańczu. Plotka głosiła, że Tilden co rano fladze salutuje. Dużą część blatu biurka zajmował bardzo duży srebrny kałamarz z pozłacanym godłem regimentu. Co rano Ryjek polerował go do połysku. Tilden nigdy tak całkiem nie opuścił armii.

Mimo to Vimes wspominał Tildena z sympatią. Stary był w zasadzie dobrym żołnierzem: zwykle walczył po zwycięskiej stronie i zabił więcej wrogów dzięki skutecznej, choć nieciekawej taktyce, niż swoich ludzi dzięki taktyce złej, za to ekscytującej. Był na swój sposób człowiekiem dobrym i rozsądnie sprawiedliwym; ludzie w straży często załatwiali sprawy po swojemu, a on nigdy tego nie dostrzegał.

Teraz Tilden rzucał Vimesowi Długie Spojrzenie z Towarzyszącą Dokumentacją. Powinno dawać do zrozumienia: wiemy o tobie wszystko, więc może sam o sobie opowiesz? Ale prawdę mówiąc, wcale mu ono nie wychodziło.

W odpowiedzi Vimes przyglądał mu się tępo.

— Mówisz, że jak się nazywasz? — odezwał się w końcu Tilden, rozumiejąc, że Vimes jest lepszy w tym wzrokowym starciu.

— Keel — odparł Vimes. — John Keel. — W końcu… co tam. — Przecież ma pan tam tylko jeden papier, który w ogóle cokolwiek mówi, to znaczy raport tego sierżanta. Zakładając, że sierżant umie pisać.

— Prawdę mówiąc, mam tu dwa dokumenty — oświadczył kapitan. — Ten drugi dotyczy śmierci Johna Keela. Co ty na to?

— Co? Za tę drobną bójkę ze strażą?

— W obecnej napiętej sytuacji to by całkiem wystarczyło do kary śmierci. — Tilden się pochylił. — Ale może w tym przypadku nie będzie konieczna, ponieważ John Keel od wczoraj nie żyje. Pobiłeś go i okradłeś, co? Zabrałeś mu pieniądze, ale zostawiłeś papiery, bo tacy jak ty i tak nie umieją czytać, co? Dlatego pewnie nie wiesz, że John Keel był policjantem, co?

— Co?

Vimes wpatrywał się w tę chudą twarz z tryumfalnie zjeżonym wąsikiem i trochę wyblakłymi niebieskimi oczami.

I wtedy zabrzmiał szelest pracowitego zamiatania korytarza za drzwiami. Kapitan spojrzał ponad ramieniem więźnia i cisnął piórem.

— Wyrzućcie go stąd! — warknął. — Co ten mały drań w ogóle tu robi o tej porze?

Vimes odwrócił głowę. W drzwiach stał niski, chudy, pomarszczony człowiek, łysy jak kolano. Uśmiechał się głupawo i ściskał miotłę.

— Jest tani, sir, hnah, no i lepiej, że przychodzi, kiedy jest, hnah, spokój — wymamrotał Ryjek, chwytając człowieczka za kościsty łokieć. — No już, wychodzimy, panie Luzak…

Czyli w tej chwili kusza nie celowała w Vimesa. A on miał na przegubach parę funtów żelaza, albo — inaczej to ujmując — jego ręce były jak młot. Zaczął podrywać się z krzesła…

Vimes obudził się i spojrzał na sufit. Gdzieś z bliska dochodził niski turkot. Kołowrót? Młyńskie koło?

To będzie banalna odzywka, ale pewne rzeczy jednak trzeba wiedzieć.

— Gdzie jestem? — zapytał. — W tej chwili?

— No, brawo — odezwał się ktoś stojący obok. — Od przytomności do sarkazmu w pięć sekund!

Pomieszczenie było spore, sądząc po atmosferze, a gra świateł na ścianach sugerowała, że za Vimesem pali się świeca.

— Chciałbym, żebyś uważał mnie za przyjaciela — oświadczył ten ktoś.

— Przyjaciela? Czemu? — spytał Vimes.

W powietrzu unosił się zapach dymu z papierosa.

— Każdy powinien mieć przyjaciela. Aha, zauważyłeś, jak widzę, że nadal jesteś skuty…

Ten ktoś powiedział to, gdyż Vimes jednym ruchem zeskoczył ze stołu i rzucił się przed siebie…

Vimes obudził się i spojrzał na sufit. Gdzieś z bliska dochodził niski turkot. Kołowrót? Młyńskie koło? I nagle jego myśli zapętliły się w wyjątkowo niemiły sposób.

— Co się właśnie zdarzyło? — zapytał.

— Pomyślałem, że może zechcesz spróbować jeszcze raz, mój chłopcze — wyjaśnił niewidzialny przyjaciel. — Znamy tu kilka drobnych sztuczek, jak sam się przekonasz. Po prostu usiądź. Wiem, że dużo przeszedłeś, ale nie mamy czasu na zabawy. To się stało szybciej, niż planowałem, ale uznałem, że lepiej wyciągnąć cię stamtąd, zanim wszystko naprawdę się posypie… panie Vimes.

Vimes zamarł.

— Kim jesteś? — spytał.

— Oficjalnie Lu-Tze, panie Vimes. Ale może mnie pan nazywać sprzątaczem, bo przecież jesteśmy przyjaciółmi.

Vimes ostrożnie usiadł i rozejrzał się wokół.

Pogrążone w mroku ściany pokrywało… pismo, na pewno pismo, uznał, ale ten rodzaj, jakiego używają w krainach osiowych — tylko jeden krok dzieli je od bycia rzędami małych obrazków.

Świeca stała na spodeczku. Kawałek za nią, ledwie widoczne w ciemności, zauważył dwa walce, grube jak człowiek i dwa razy tak długie, umieszczone — jeden nad drugim — na masywnych poziomych łożyskach. Oba obracały się wolno i sprawiały wrażenie większych, niżby wynikało ze zwykłych rozmiarów. Ich turkot wypełniał pomieszczenie. Otaczała je dziwna fioletowa mgiełka.

Przy walcach krzątali się dwaj ludzie w żółtych szatach, jednak wzrok Vimesa ściągał ku sobie trzeci — chudy, łysy, niski, siedzący obok świecy na odwróconej skrzynce. Palił paskudnego skręta — z rodzaju tych, jakie lubił Nobby — i wyglądał na cudzoziemskiego mnicha. A raczej wyglądał dokładnie tak jak mnisi, których Vimes widywał czasem z żebraczymi miseczkami na ulicach.

— Jest pan w niezłej formie, panie Vimes — stwierdził sprzątacz.

— To ty byłeś na posterunku, tak? — upewnił się Vimes. — Ryjek nazywał cię Luzakiem!

— Tak, panie Vimes. Lu-Tze. Zamiatałem u nich co noc już od dziesięciu dni. Dostaję za to dwa pensy i tyle kopniaków, przed iloma nie zdołam odskoczyć. Czekałem na pana.

— I to ty powiedziałeś Rosie Palm, dokąd poszedłem? Ty byłeś tym mnichem na moście?

— Znowu pan zgadł. Nie miałem pewności, czy zdąży.

— A skąd wiesz, kim jestem?

— Proszę się nie podniecać, panie Vimes — odparł spokojnie Lu-Tze. — Jestem tu, żeby pomóc… waszej łaskawości. A jestem pańskim przyjacielem, ponieważ jestem jedynym człowiekiem na świecie, który prawdopodobnie uwierzy we wszystko, co pan opowiada o różnych, no, burzach z piorunami i upadkach… tego typu sprawach. A przynajmniej — dodał — jedynym zdrowym na umyśle.

Obserwował, jak Vimes siedzi nieruchomo przez pół minuty.

— Dobrze, panie Vimes — pochwalił. — Myślenie. Cenię je u ludzi.

— To magia, prawda? — zapytał w końcu Vimes.

— Coś w tym rodzaju, rzeczywiście — przyznał sprzątacz. — Na przykład przed chwilą cofnęliśmy pana w czasie. Tylko o parę sekund. Żeby nie zrobił pan czegoś, czego później by pan żałował. Ale nie dziwię się, że po tym wszystkim, co pana spotkało, chciałby się pan na kimś wyładować. My z kolei nie chcemy, by stała się panu jakaś krzywda.

— Co? Jeszcze moment i złapałbym cię za gardło!

Sprzątacz uśmiechnął się. To był rozbrajający uśmiech.

— Zapali pan?

Sięgnął pod szatę i wyjął pogniecionego, ręcznie skręconego papierosa.

— Dziękuję, ale mam swoje… — zaczął odruchowo Vimes.

Dłoń znieruchomiała w połowie drogi do kieszeni.

— No tak — rzekł sprzątacz. — Srebrna cygarnica. Prezent ślubny od Sybil, prawda? Szkoda, że zginęła.

— Chcę do domu — powiedział Vimes. Właściwie szepnął. Przez ostatnie dwanaście godzin nie spał, tylko próbował odzyskać przytomność.

Tym razem sprzątacz siedział w milczeniu. W ciszy turkotały walce.

— Jest pan policjantem, panie Vimes — rzekł po chwili. — No więc chciałbym, by pan uwierzył… przynajmniej na chwilę… że ja również jestem swego rodzaju policjantem. Dobrze? Ja i moi koledzy pilnujemy… żeby wydarzenia następowały. Albo nie następowały. Proszę na razie nie zadawać pytań. Wystarczy, że pan kiwnie głową.

Zamiast tego Vimes wzruszył ramionami.

— Dobrze. No więc powiedzmy, że podczas naszego patrolu znaleźliśmy pana, można metaforycznie powiedzieć, leżącego w rynsztoku w sobotnią noc i śpiewającego sprośną piosenkę o taczkach.

— Nie znam żadnej sprośnej piosenki o taczkach!

Sprzątacz westchnął.

— O jeżu? O budyniu? O skrzypcach z jedną struną? To naprawdę nie ma znaczenia. W każdym razie znaleźliśmy pana daleko od miejsca, gdzie powinien pan być, i chcielibyśmy dostarczyć pana do domu, ale to nie takie łatwe, jak mógłby pan przypuszczać.

— Cofnąłem się w czasie, tak? To ta przeklęta Biblioteka! Wszyscy wiedzą, że tamtejsza magia powoduje dziwne zdarzenia!

— No, owszem. Owszem, to główna przyczyna. Ale bliższe prawdy jest stwierdzenie, że został pan, hm… wplątany w poważną sytuację.

— Czy ktoś może odesłać mnie z powrotem? Czy ty możesz odesłać mnie z powrotem?

— No… — Sprzątacz wyglądał na zakłopotanego.

— Jeśli wy nie, to magowie potrafią — oświadczył Vimes. — Wracam i pójdę do nich zaraz rano.

— Pójdzie pan, tak? Chciałbym przy tym być. To nie są magowie, którymi dowodzi porządny stary Ridcully, wie pan… Jeśli będzie pan miał szczęście, tylko pana wyśmieją. Zresztą nawet gdyby chcieli pomóc, zderzą się z tym samym problemem.

— To znaczy jakim?

— Nie da się tego zrobić. Jeszcze nie. — Po raz pierwszy w ciągu tej rozmowy sprzątacz wydawał się zażenowany. — Poważny problem, jaki stoi przede mną, panie Vimes, polega na tym, że muszę powiedzieć panu o kilku sprawach, o jakich nie wolno mi panu mówić w żadnych okolicznościach. Ale jest pan człowiekiem, który nie zazna spokoju, dopóki nie dowie się o wszystkich faktach. Szanuję to. Zatem… jeśli zdradzę panu wszystko, czy zechce mi pan poświęcić, no, dwadzieścia minut? To może uratować panu życie.

— Zgoda — rzekł Vimes. — Ale co…

— Dobiliśmy targu — przerwał mu sprzątacz. — Zakręćcie nimi, chłopcy!

Turkot wielkich walców na moment przyspieszył i Vimes poczuł bardzo delikatny wstrząs, wrażenie, jakby całe jego ciało zawibrowało.

— Dwadzieścia minut — rzekł sprzątacz. — Odpowiem na każde pytanie. A potem, panie Vimes, cofniemy pana o dwadzieścia minut z przyszłości do teraz i przekaże pan sobie to, co pan i ja uznamy, że powinien pan wiedzieć. Prawdę mówiąc, będzie to chyba prawie wszystko. Jest pan człowiekiem, który umie dotrzymywać tajemnicy. Zgoda?

— Tak, ale… — zaczął Vimes.

Wirujące walce zmieniły nieco ton.

Sam Vimes zobaczył siebie stojącego na środku pomieszczenia.

— To ja!

— Zgadza się — przyznał sprzątacz. — A teraz niech go pan posłucha.

— Witaj, Sam — odezwał się drugi Vimes, nie patrząc wprost na niego. — Nie widzę cię, ale zapewnili mnie, że ty możesz mnie widzieć. Pamiętasz zapach bzu? Myślałeś o tych, którzy odeszli. A potem kazałeś Willikinsowi opłukać tę dziewczynę wodą ze szlauchu. I jeszcze, hm… czasami czujesz ból w piersi, co trochę cię niepokoi, ale jeszcze nikomu o tym nie powiedziałeś… To chyba wystarczy. Wiesz, że jestem tobą. No więc są pewne sprawy, o których nie mogę ci powiedzieć. A ja mogłem je poznać, bo jestem… — Przerwał i odwrócił głowę, jakby słuchał instrukcji kogoś poza sceną. — Jestem w zamkniętej pętli. No… można powiedzieć, że jestem dwudziestoma minutami twojego życia, których sobie nie przypominasz. Pamiętasz to…


…wrażenie, jakby całe jego ciało zawibrowało.

Sprzątacz wstał.

— Nie znoszę tego robić — stwierdził. — Ale jesteśmy w świątyni i możemy w dużej części wytłumić paradoksy. Do roboty, panie Vimes. Teraz powiem panu wszystko.

— Mówiłeś, że nie możesz!

Sprzątacz się uśmiechnął.

— Potrzebuje pan pomocy z tymi kajdankami?

— Co, z tymi starymi capstickami model pierwszy? Nie, wystarczy mi gwóźdź i parę minut. Skąd się wziąłem w świątyni?

— Ja pana tu ściągnąłem.

— Jak to? Niosłeś mnie?

— Nie. Szedł pan ze mną. Z zawiązanymi oczami, naturalnie. A kiedy już pan tu dotarł, podałem panu coś do picia…

— Nie pamiętam tego!

— Oczywiście. Taki był cel tego napoju. Niezbyt jest mistyczny, ale spełnia swoje zadanie. Nie chcemy przecież, żeby pan tutaj wracał, prawda? To miejsce utrzymujemy w tajemnicy…

— Grzebaliście w mojej pamięci? — Vimes zaczął wstawać. — To nie jest…

— Proszę się nie martwić. Nie ma powodu. Ten napój… sprawił tylko, że zapomniał pan parę minut.

— Ile tych minut?

— Tylko kilka, nie więcej. I miał w sobie zioła. Zioła są zdrowe. Potem daliśmy panu zasnąć. Proszę się nie martwić, nikt nas nie ściga. Nigdy się nie dowiedzą, że pan zniknął. Widzi pan ten aparat?

Sprzątacz podniósł ażurową skrzynkę leżącą przy jego siedzeniu. Miała pasy, jak plecak, a wewnątrz Vimes dostrzegł walec.

— Nazywa się prokrastynator — wyjaśnił mnich. — Jest zmniejszoną wersją tych tam… Tych, co wyglądają jak babcina wyżymaczka. Nie chcę wchodzić w techniczne szczegóły, ale kiedy wiruje, przemieszcza czas wokół nosiciela. Zrozumiał pan, co właśnie powiedziałem? — Nie!

— No dobrze. To magiczna skrzynka. Teraz lepiej?

— Mów dalej — mruknął Vimes.

— Nosił pan taki, kiedy przeprowadziłem pana tutaj z posterunku straży. A że miał go pan na sobie, był pan, można tak to określić, poza czasem. I kiedy już skończymy tę naszą pogawędkę, odprowadzę pana na posterunek, a stary kapitan niczego nie zauważy. Dopóki jesteśmy w świątyni, w zewnętrznym świecie czas nie płynie. Prokrastynatory o to dbają. Jak już mówiłem, przesuwają czas dookoła. A dokładniej działa to tak, że przesuwają nas w czasie do tyłu z taką samą szybkością, z jaką czas przesuwa nas do przodu. Mamy ich tutaj więcej. Przydają się, żeby zachować świeżą żywność. Co jeszcze mógłbym powiedzieć… Aha, łatwiej się zorientować w tym wszystkim, jeśli myśli pan o ciągu kolejnych wydarzeń. Może mi pan wierzyć.

— To jest jak sen — stwierdził Vimes.

Brzęknęło i jego kajdanki się otworzyły.

— Rzeczywiście, jak sen — zgodził się sprzątacz obojętnie.

— A czy twoja magiczna skrzynka może mnie zabrać do domu? Przemieścić mnie w czasie tam, gdzie powinienem być?

— Ta? Nie. Działa wyłącznie w małej skali…

— Proszę posłuchać, panie Sprzątaczu, dziś walczyłem na dachu z prawdziwym sukinsynem, potem byłem dwa razy pobity i raz pozszywany… no tak, mam nawet szwy. Odnoszę wrażenie, że powinienem ci za coś być wdzięczny, ale niech mnie demony porwą, jeśli wiem za co. Lecz żądam jasnych odpowiedzi. Jestem komendantem straży w tym mieście!

— To znaczy będzie pan…

— Nie. Mówiłeś, że pomaga, kiedy myśli się o ciągu kolejnych wydarzeń. Wczoraj… moje wczoraj… byłem komendantem straży, więc do wszystkich demonów, nadal jestem komendantem straży. I nie obchodzi mnie, co sądzą inni. Nie dysponują wiedzą o wszystkich faktach.

— Tej myśli proszę się trzymać. — Sprzątacz wstał. — No dobrze, komendancie. Chce pan faktów… Przejdźmy się do ogrodu, zgoda?

— Możecie zabrać mnie do domu?

— Jeszcze nie. Jako profesjonalista podejrzewam, że znalazł się pan tutaj z ważnego powodu.

— Powodu? Spadłem przez tę przeklętą kopulę!

— To pomogło, istotnie. Spokojnie, panie Vimes. To było trudne doświadczenie, rozumiem.

Sprzątacz wyprowadził go z sali. Na zewnątrz minęli wielkie biuro wypełnione szumem cichej, ale celowej krzątaniny. Tu i tam, między starymi odrapanymi biurkami, Vimes zauważył następne walce, podobne do widzianych w tamtej komorze.

Niektóre obracały się wolno.

— Nasza sekcja w Ankh-Morpork jest bardzo zapracowana — wyjaśnił sprzątacz. — Musieliśmy wykupić warsztaty po obu stronach. — Z kosza przy jednym z biurek wyjął zwój pergaminu, rzucił okiem na zawartość i z westchnieniem wrzucił z powrotem. — Siedzimy tu przez cały czas. A kiedy mówię „cały czas”, to wiem, o czym mowa.

— Ale co konkretnie robicie? — zapytał Vimes.

— Pilnujemy, by wydarzenia następowały.

— A czy one nie następują i tak?

— Zależy, jakie wydarzenia uznamy za ważne. Jesteśmy mnichami historii, panie Vimes. I dbamy o to, żeby ona się działa.

— Nigdy o was nie słyszałem, a znam to miasto jak własną kieszeń.

— Słusznie. A jak często pan dokładnie ogląda wnętrze swojej kieszeni, panie Vimes? Jesteśmy przy Glinianej Alei, żeby już nie musiał się pan zastanawiać.

— Co? Ci pomyleni mnisi w swoim śmiesznym cudzoziemskim budynku między lombardem a sklepem ze starzyzną? Ci, którzy tańczą na ulicach, walą w bębny i wrzeszczą?

— Brawo, panie Vimes. Zabawne, jak dyskretnie można się przemieszczać, kiedy jest się pomylonym mnichem, który tańczy po ulicach i wali w bęben.

— Kiedy byłem jeszcze dzieciakiem, większość moich ciuchów pochodziła ze sklepu ze starzyzną przy Glinianej Alei — powiedział Vimes. — Wszyscy kupowali ubrania w sklepie ze starzyzną. Prowadził go jakiś cudzoziemiec z zabawnym imieniem.

— Brat Szum Śni Sen. Nie bardzo oświecony agent, ale geniusz, jeśli idzie o wycenę szmat z czwartej ręki.

— Koszule tak wytarte, że widać było przez nie światło dnia, i spodnie błyszczące jak szkło… A pod koniec tygodnia połowa tych rzeczy trafiała do lombardu.

— Zgadza się — przyznał sprzątacz. — Zastawiało się ubrania w lombardzie, ale nigdy nie kupowało się ubrań z lombardu, bo pewne Zasady jednak obowiązują, prawda?

Vimes przytaknął. Kiedy człowiek znalazł się na samym dole drabiny, szczeble tkwiły już bardzo blisko siebie, ale och, jak kobiety na nie uważały… Na swój sposób były dumne jak księżne. Człowiek nie miał wiele, ale miał Zasady. Ubranie mogło być tanie i stare, ale musiało być wyprane. Za drzwiami mogło nie być nic wartego kradzieży, ale próg musiał być wyczyszczony, że dało się z niego jeść obiad, jeśli kogoś było stać na obiad. I nikt nigdy nie kupował ubrań w lombardzie, bo to by znaczyło, że trafił na samo dno. Nie, ubrania kupowało się od pana Sena w sklepie z używaną odzieżą, nie pytając nigdy, skąd je bierze.

— Do mojej pierwszej prawdziwej pracy poszedłem w ubraniu ze sklepu ze starzyzną — powiedział. — Wydaje się, że całe wieki temu.

— Nie — poprawił go sprzątacz. — To było w zeszłym tygodniu.

Cisza rozrastała się jak balon. Jedynym dźwiękiem był pomruk rozstawionych w sali walców. Po chwili sprzątacz dodał:

— Musiało to przyjść panu do głowy.

— Dlaczego? Przez większość czasu byłem bity, nieprzytomny albo próbowałem wrócić do domu! Chcesz powiedzieć, że gdzieś tam jestem?

— O tak. I nocą to właśnie pan zapewnił sukces swojemu patrolowi, mierząc z kuszy do niebezpiecznego złoczyńcy, który atakował pańskiego sierżanta.

Tym razem cisza rozrosła się jeszcze bardziej. Zdawało się, że wypełnia cały wszechświat.

W końcu odezwał się Vimes:

— Nie. To się nie zgadza. Coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Zapamiętałbym. A wiele pamiętam z tych pierwszych tygodni pracy.

— Interesujące, prawda? Ale czyż nie jest napisane: „Wiele się dzieje wydarzeń, o których nie mamy pojęcia”? Panie Vimes, potrzebna panu krótka wizyta w Ogrodzie Wewnętrznego Spokoju Miasta.

To rzeczywiście był ogród, podobny do wielu innych ogrodów spotykanych w takich okolicach jak Gliniana Aleja. Szara gleba w rzeczywistości stanowiła głównie stary pył ceglany, zaschnięte kocie odchody i na wpół przegniłe śmieci. Na drugim końcu ogrodu stała trzyoczkowa wygódka. Jak zwykle takie przybytki w ogrodach, zbudowano ją przy bramie na tylną uliczkę, żeby ludzie wywożący nieczystości nie musieli wchodzić za daleko. Jednak przy tej obracał się nieduży kamienny walec, a bramę zatrzaśnięto na głucho.

Nie docierało tutaj zbyt wiele porządnego światła. Do takich ogrodów nigdy nie dociera. Mają do dyspozycji tylko światło używane, kiedy już skończą z nim bogatsi mieszkańcy wyższych domów. Niektórzy hodują na swoich kawałkach ziemi gołębie, króliki, świnie, niektórzy wbrew wszelkiemu doświadczeniu sadzą jakieś warzywa. Ale chyba tylko magiczna fasola mogłaby w takim ogrodzie sięgnąć do prawdziwego słonecznego światła.

Mimo wszystko ktoś włożył w ten ogród sporo pracy. Większa część pustego terenu została wysypana żwirem różnych rozmiarów, starannie zagrabionym w pętle i linie faliste. Tu i tam, najwyraźniej po głębokich przemyśleniach, umieszczono pojedyncze kamienie.

Vimes wpatrywał się w ten skalny ogród, rozpaczliwie szukając czegoś, co zajęłoby myśli.

Zdawało mu się, że widzi, co zaplanował projektant, tylko że efekt został zmarnowany. Znajdowali się przecież w wielkim mieście. Śmieci trafiały wszędzie. Głównym sposobem pozbywania się ich było przerzucanie za mur. Wcześniej czy później ktoś pewnie je sprzeda, a możliwe, że zje.

Młody mnich starannie grabił żwir. Z szacunkiem pokłonił się sprzątaczowi.

Staruszek usiadł na kamiennej ławie.

— Rzuć to, mały, i przynieś nam po kubku herbaty, co? — powiedział. — Dla mnie zielona z masłem jaka, a pan Vimes chce pomarańczową i wygotowaną w bucie murarza, z dwoma kostkami cukru i wczorajszym mlekiem. Zgadza się?

— Taką lubię — potwierdził słabym głosem Vimes i usiadł także.

Sprzątacz odetchnął głęboko.

— A ja lubię budować ogrody — rzekł. — Życie powinno być ogrodem.

Vimes wpatrywał się tępo w to, co rozpościerało się przed nimi.

— No dobrze — powiedział. — Żwir i kamienie rozumiem, owszem. Szkoda, że tyle tu śmieci. Ale zawsze się jakoś pojawią, prawda…

— Rzeczywiście — zgodził się Lu-Tze. — Są elementem wzorca.

— Jak to? Stare pudełko po papierosach?

— Tak jest. Reprezentuje żywioł powietrza.

— Kocie kupy?

— Przypominają nam, że dysharmonia, podobnie jak koty, przedostaje się wszędzie.

— Głąby z kapusty? Używany sonky[5]?

— Wielce ryzykujemy, zapominając o roli, jaką w powszechnej harmonii gra to, co organiczne. To, co na pozór przypadkowo zjawia się w tym wzorcu, jest elementem wyższej struktury, którą jedynie niejasno pojmujemy. To bardzo poważny fakt i ma znaczenie dla pańskiego przypadku.

— I butelka po piwie?

Po raz pierwszy od ich spotkania mnich zmarszczył czoło.

— Wie pan, jakiś pętak zawsze wrzuci taką przez mur, kiedy wraca z knajpy w piątkową noc. Gdyby to nie było zakazane, poczułby siłę mojej ręki, nie ma co!

— Nie jest elementem wyższej struktury?

— Możliwe. I co z tego? Takie numery działają na moje thungas, naprawdę. — Sprzątacz wyprostował się i oparł dłonie na kolanach. Znów napłynął spokój. — Do rzeczy, panie Vimes. Wie pan, że wszechświat zbudowany jest z bardzo małych elementów?

— Co?

— Musimy stopniowo dojść do sedna, panie Vimes. Jest pan bystrym człowiekiem. Nie mogę wciąż panu powtarzać, że wszystko dzieje się magicznie.

— Naprawdę też tu jestem? W mieście? To znaczy, ten młodszy ja?

— Oczywiście. Dlaczego nie? Co to ja… A tak. Zbudowany z bardzo małych elementów, więc…

— To nie jest dobra pora, żeby służyć w straży! Przypominam sobie! Obowiązuje godzina strażnicza, a to dopiero początek!

— Małych elementów, panie Vimes — przerwał mu ostro sprzątacz. — Musi pan to wiedzieć.

— Och, niech będzie. Jak małych?

— Bardzo, bardzo małych. Tak małych, że przejawiają bardzo dziwaczne zachowania.

Vimes westchnął.

— A ja teraz mam spytać: jakież to zachowania? Tak?

— Cieszę się, że zadał pan to pytanie. Przede wszystkim mogą znajdować się w wielu miejscach równocześnie. Proszę myśleć, panie Vimes.

Vimes próbował się skupić na czymś, co było prawdopodobnie odrzuconym opakowaniem po rybie z frytkami, zanurzonym w Nieskończoności. Dziwne, ale przy tak wielu strasznych myślach tłoczących się w jego głowie z ulgą przyjął możliwość, by zepchnąć je na bok i rozważyć słowa mnicha. Mózg czasem tak się zachowywał. Vimes pamiętał, jak kiedyś oberwał nożem i wykrwawiłby się na śmierć, gdyby sierżant Angua w porę go nie znalazła, a kiedy tak leżał, odkrył, że z wielkim skupieniem obserwuje deseń na dywanie. Zmysły mówiły sobie: zostało nam jeszcze parę minut, więc rejestrujmy wszystko w najdrobniejszych szczegółach…

— To niemożliwe — oświadczył. — Jeśli ta ława jest zbudowana z masy malutkich elementów, które mogą być w wielu miejscach równocześnie, jak to się dzieje, że nadal tu stoi?

— Dać mu małe cygaro! — zawołał uradowany sprzątacz. — To bardzo istotny problem, panie Vimes. A rozwiązanie, według słów opata, jest takie, że ława naprawdę znajduje się w wielu miejscach równocześnie. Aha, oto nasze herbaty. A żeby mogła znaleźć się w wielu miejscach równocześnie, multiwersum złożone jest z ogromnej liczby alternatywnych wszechświatów. Gazyliona gazylionów. Największej liczby, jaką w ogóle można pomyśleć. Kiedykolwiek. Po to, żeby mogło przyjąć wszystkie kwanty. Czy mówię za szybko?

— Ach, to — mruknął Vimes. — O tym wiem. To wtedy, kiedy człowiek podejmie decyzję w tym wszechświecie, a całkiem inną decyzję w drugim. Na jakimś eleganckim przyjęciu słyszałem, jak magowie o tym rozmawiają… Oni… kłócili się o Chwalebny Dwudziesty Piąty Maja.

— I co mówili?

— No, te stare teorie… Że wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby rebelianci należycie pilnowali bram i mostów, że nie można przełamać oblężenia frontalnym atakiem… Ale tłumaczyli, że w pewnym sensie wszystko się gdzieś wydarza…

— Uwierzył im pan?

— Brzmi to jak kompletne thungas. Ale niekiedy człowiek się zastanawia, co by się stało, gdyby postąpił inaczej…

— Jak wtedy, kiedy zabił pan swoją żonę?

Sprzątaczowi zaimponował brak reakcji Vimesa.

— To jest próba, zgadza się?

— Szybko się pan uczy, panie Vimes.

— Ale możesz mi wierzyć, że w jakimś innym wszechświecie przyłożyłem ci solidnie.

I znowu sprzątacz rzucił mu ten swój irytujący uśmieszek, sugerujący, że wcale mu nie wierzy.

— Nie zabił pan swojej żony — zapewnił. — Nigdzie. To znaczy nigdzie, niezależnie od wielkości multiwersum, Sam Vimes, jakim jest obecnie, nie zamordował lady Sybil. Ale teoria stwierdza jasno, że jeśli cokolwiek może się zdarzyć bez naruszania praw fizyki, to musi się zdarzyć. A jednak nie… Mimo to teoria wielości wszechświatów sprawdza się. Bez niej nikt nie mógłby podjąć żadnej decyzji.

— No więc?

— No więc to, co ludzie robią, ma znaczenie! Ludzie wynajdują inne prawa. To, co robią, jest ważne! Opat był tym bardzo podniecony. O mało co nie udławił się sucharkiem. Wynika z tego, że multiwersum nie jest nieskończone i ludzkie wybory są o wiele bardziej istotne, niż się wydaje. Swoim postępowaniem ludzie mogą zmienić wszechświat. — Sprzątacz obrzucił Vimesa uważnym spojrzeniem. — Panie Vimes, myśli pan sobie: cofnąłem się w czasie i niech to demon, pewnie skończę tu jako ten sierżant, który uczy mnie wszystkiego, co umiem. Prawda?

— Zastanawiałem się. Straż w tych czasach dawała robotę każdemu wyrzutkowi z rynsztoka. To z powodu tej godziny strażniczej i szpiegowania. Pamiętam Keela. Rzeczywiście, miał bliznę i opaskę na oku, ale jestem piekielnie pewny, że nie był mną.

— Zgadza się. Wszechświat nie działa w taki sposób. Pan istotnie znalazł się pod skrzydłami niejakiego Johna Keela, strażnika z Pseudopolis, który przeniósł się do Ankh-Morpork, bo tutaj miał dostać lepszą pensję. Był prawdziwy. Nie był panem. Ale pamięta pan, czy wspominał, że w chwilę po tym, jak wysiadł z dyliżansu, napadło go dwóch ludzi?

— Do demona… Faktycznie. Jacyś rabusie. Stąd miał tę mo… stąd miał bliznę. Dobre, tradycyjne ankhmorporskie powitanie. Ale to był twardy gość. Rozprawił się z oboma bez większych kłopotów.

— Tym razem było ich trzech — oznajmił sprzątacz.

— No, z trójką gorsza sprawa, naturalnie, ale…

— Jest pan policjantem. Sam pan odgadnie, kim był ten trzeci, panie Vimes.

Vimes nie musiał się nawet zastanawiać. Odpowiedź wypłynęła z głębi najczarniejszych podejrzeń.

— Carcer?

— Szybko się zadomowił, to fakt.

— Ten drań siedział w sąsiedniej celi! Powiedział mi nawet, że zdobył jakieś pieniądze!

— I obaj tu utknęliście, panie Vimes. To już nie jest pańska przeszłość. Nie tak dokładnie. To jest… jakaś przeszłość. A przed nami czeka przyszłość. To może być pańska przyszłość. Ale nie musi. Chce pan teraz wrócić do domu, zostawić tutaj Carcera i zabitego prawdziwego Johna Keela? Tylko że jeśli zdoła pan to zrobić, nie będzie już żadnego domu. Ponieważ wtedy młody Sam Vimes nie odbierze przyspieszonego kursu podstaw służby policyjnej od przyzwoitego człowieka. Będzie pobierał nauki od takich ludzi jak sierżant Stuk, kapral Quirke i młodszy kapral Colon. A może przecież być jeszcze gorzej. O wiele gorzej.

Vimes zamknął oczy. Pamiętał, jaki był wtedy naiwny. A Fred… no cóż, Fred Colon nie był taki zły, pod trochę sztuczną bojaźliwością i brakiem wyobraźni… Za to Quirke był na swój sposób wrednym sukinsynem. Co do Stuka, no tak, Stuk był nauczycielem Freda, a uczeń nawet się nie umywał do mistrza. Czego Sam Vimes nauczył się od Keela? Żeby być czujnym, myśleć samodzielnie, zachować w umyśle trochę miejsca wolnego od Stuków i Quirke’ów tego świata, i nie wahać się przed brudną walką, jeśli jest konieczna, by jutro także móc walczyć.

Często miał wrażenie, że dawno już byłby trupem, gdyby nie…

Spojrzał ostro na mnicha.

— Nie mogę powiedzieć, panie Vimes — stwierdził Lu-Tze. — Z powodu kwantów nic nie jest pewne.

— Ale przecież wiem, że moja przyszłość się wydarzyła, bo w niej byłem!

— Nie, przyjacielu. Mamy tu do czynienia z interferencją kwantową. To coś dla ciebie znaczy? Nie… No więc może ujmę to w taki sposób: jest jedna przeszłość i jedna przyszłość. Ale dwie teraźniejszości. Jedna, w której pojawiłeś się ty i twój zły przyjaciel, i druga, w której się nie pojawiliście. Potrafimy przez kilka dni utrzymać te dwie teraźniejszości biegnące równolegle. Wymaga to mnóstwa czasu roboczego, ale jest możliwe. Potem znowu złączą się w jedno. Jaka nastąpi przyszłość, zależy od ciebie. Wolelibyśmy taką, w której Vimes jest dobrym gliną. Nie tę drugą.

— Przecież ta przyszłość już nastąpiła! Mówię, że ją pamiętam! Byłem w niej wczoraj!

— Niezły argument. Ale nic nie znaczy — stwierdził mnich. — Może mi pan wierzyć. Owszem, zdarzyła się panu, lecz nawet jeśli tak, to może jednak nie, z powodu kwantów. W tej chwili nie ma w przyszłości otworu o kształcie komendanta Vimesa, w który pan się wpasuje. Przyszłość jest oficjalnie nieoznaczona. Ale może przestać być, jeśli załatwi pan wszystko jak należy. Jest pan to sobie winien, komendancie. W tej chwili gdzieś tam Sam Vimes uczy się, jak być bardzo niedobrym gliną. A uczy się szybko.

Mnich wstał.

— Pozwolę panu się nad tym zastanowić — rzekł.

Vimes skinął głową, wpatrzony w żwirowy ogród.

Sprzątacz wycofał się dyskretnie i wrócił do świątyni. Przeszedł na drugą stronę biura. Zdjął z szyi klucz o niezwykłym kształcie i wsunął go do zamka niskich drzwi. Otworzyły się. Przed nim rozbłysło jaskrawe światło słońca. Ruszył naprzód; jego sandały opuściły zimną kamienną podłogę i stąpały po dobrze udeptanej ziemi w jasny, upalny dzień.

Tak daleko w przeszłości rzeka płynęła innym korytem, a dzisiejsi mieszkańcy Ankh-Morpork zdziwiliby się, widząc, jaka piękna była siedemset tysięcy lat temu. Hipopotamy wygrzewały się na piaszczystej mieliźnie wśród nurtu; według Qu, stawały się ostatnio natrętne. Nocami ustawiał wokół obozowiska niewielkie ogrodzenie temporalne, tak że każdy hipopotam, który chciałby pomyszkować między namiotami, z bólem głowy znajdował się nagle z powrotem w rzece.

Sam Qu, w szerokim słomkowym kapeluszu od słońca, nadzorował swoich asystentów w ogrodzonym gałęziami terenie. Lu-Tze westchnął, zbliżając się do niego.

Nastąpią eksplozje. Wiedział o tym.

Nie o to chodzi, że nie lubił Qu, klasztornego mistrza urządzeń. Człowiek ten był mechanicznym odpowiednikiem opata. Opat brał tysiącletnie idee i przepuszczał przez umysł na nowe sposoby, aż w rezultacie multiwersum otwierało się przed nim niby kwiat. Qu z drugiej strony korzystał ze starożytnej technologii prokrastynatorów, które potrafią przechowywać i odzyskiwać czas, i wykorzystywał ją do praktycznych, codziennych zastosowań, takich jak — owszem — odstrzeliwanie ludziom głów. Czegoś takiego Lu-Tze starał się unikać. Ludzkie głowy mają wiele ciekawszych zastosowań.

Gdy Lu-Tze się zbliżył, zobaczył rząd radosnych, roztańczonych mnichów sunących krętą linią po bambusowej makiecie ulicy. Puszczali sztuczne ognie i uderzali w gongi. Kiedy skręcali za róg, ostatni w rzędzie odwrócił się i w wyciągnięte ręce słomianego manekina lekko rzucił niewielki bębenek.

Powietrze zamigotało i postać zniknęła z krótkim grzmotem.

— Miło zobaczyć coś, co nie odstrzeliwuje nikomu głowy — zauważył Lu-Tze, opierając się o pnącze ogrodzenia.

— O… witaj, sprzątaczu — odparł Qu. — Tak. Zastanawiam się, co się nie udało. Widzisz, ciało powinno przesunąć się o mikrosekundę naprzód, zostawiając głowę na miejscu. — Sięgnął po megafon. — Dziękuję wszystkim! Zająć miejsca do następnego przejścia! Soto, przejmij kierowanie.

Odwrócił się do Lu-Tze.

— I co?

— Zastanawia się.

— Wielkie nieba, Lu-Tze! To całkowicie nieautoryzowana akcja! Powinniśmy przycinać takie dzikie pętle historii, a nie wydatkować ogromne ilości czasu, by je podtrzymać!

— Ale ta jest ważna. Jesteśmy to winni temu człowiekowi. To nie jego wina, że mieliśmy poważne wstrząsy temporalne akurat wtedy, kiedy spadał przez kopułę.

— Dwie linie czasowe biegnące równolegle! — jęknął Qu. — To niedopuszczalne, sam wiesz. Muszę wykorzystywać całkowicie nieprzetestowane techniki.

— Owszem, ale tylko przez kilka dni.

— A co z Vimesem? Czy jest dość silny? Nie ma żadnego przeszkolenia.

— On odruchowo wraca do bycia gliną. A glina to glina, gdziekolwiek się znajdzie.

— Naprawdę nie wiem, dlaczego w ogóle cię słucham, Lu-Tze. Naprawdę. — Qu spojrzał na teren testów i szybko chwycił megafon. — Nie trzymaj tego w tę stronę! Mówię, nie trzymaj…

Zagrzmiało. Lu-Tze nawet się nie obejrzał.

Qu znowu podniósł megafon do ust.

— Trudno, niech ktoś pójdzie i ściągnie tu brata Kai. Proszę. Zacznijcie szukać, no… może ze dwa wieki temu. — I dodał, zwracając się do Lu-Tze: — Nawet nie używasz tych użytecznych konstrukcji, które, hm… konstruuję.

— Nie muszę — odparł sprzątacz. — Mam mózg. Zresztą używam przecież temporalnej toalety, prawda?

— Wygódka, która przerzuca odchody dziesięć milionów lat w przeszłość, to jednak nie był dobry pomysł, sprzątaczu. Żałuję, że pozwoliłem ci się przekonać.

— Dzięki temu oszczędzamy cztery pensy tygodniowo na chłopakach od wiader Harry’ego Króla, a to nie do pogardzenia. Czyż nie jest bowiem napisane: „Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka”? Poza tym wszystko i tak ląduje w wulkanie. Absolutnie higienicznie.

Znów coś eksplodowało. Qu odwrócił się i podniósł megafon.

— Nie uderzajcie w tamburyn więcej niż dwa razy! — huknął. — To ma być pac-pac-rzut-unik! I uważajcie, proszę!

Wrócił do sprzątacza.

— Jeszcze najwyżej cztery dni, Lu-Tze — oznajmił. — Przykro mi, ale potem nie ukryję już tego w papierach. I zdziwię się, jeśli twój człowiek zdoła to wytrzymać. Wcześniej czy później wpłynie to na jego umysł, choćbyś uważał go za nie wiadomo jak twardego. Znalazł się w niewłaściwym czasie.

— Ale przecież dużo się uczymy — upierał się Lu-Tze. — Wskutek całkowicie logicznego łańcucha zdarzeń Vimes trafił do przeszłości, wyglądając całkiem jak Keel. Opaska na oku i blizna! Czy to Przyczynowość Narracyjna, Imperatyw Historyczny czy zwykły niesamowity przypadek? Czy wracamy do starej teorii o samokorygującej się historii? Czy przypadki nie istnieją, jak twierdzi opat? Czy każdy przypadek to element planu wyższego poziomu? Bardzo chciałbym się tego dowiedzieć.

— Cztery dni — powtórzył Qu. — Trochę dłużej, a cały ten mały eksperyment wyjdzie na jaw i opat bardzo się na nas pogniewa.

— Jak sobie życzysz, Qu — zgodził się sprzątacz pokornie.

Pogniewa się, jeśli będzie musiał to wykryć, myślał, wracając do drzwi stojących w powietrzu. Wyraził się bardzo precyzyjnie. Opat mnichów historii (Ludzi w Szafranie, Nie Ma Takiego Klasztoru… mieli wiele imion) nie mógł pozwalać na coś takiego i dlatego wyraźnie zakazał Lu-Tze podobnych działań. Dodał również: „Ale gdyby jednak, spodziewam się, że wygra Imperatyw Historyczny”.


Sprzątacz wrócił do ogrodu i znalazł Vimesa wpatrzonego w pustą puszkę uniwersalnej jedyności po fasoli.

— I co, komendancie? — zapytał.

— Czy naprawdę jesteście takimi… policjantami czasu?

— No, w pewnym sensie.

— Czyli… pilnujecie, żeby wydarzyło się to, co dobre?

— Nie, nie to, co dobre. To, co właściwe — wyjaśnił sprzątacz. — Ale prawdę mówiąc, ostatnio pracujemy głównie nad tym, żeby wydarzyło się cokolwiek. Kiedyś uważaliśmy, że czas jest jak rzeka: można powiosłować z prądem, pod prąd i wrócić w to samo miejsce. Potem odkryliśmy, że zachowuje się jak morze, więc można także płynąć na boki. Potem okazało się, że jest jak kula wody, można się przemieszczać także w górę i w dół. Obecnie uważamy, że jest jak… no, jak bardzo wiele zwiniętych przestrzeni. Są też przeskoki czasowe, ześlizgi czasowe, ludzie przy nim majstrują, zyskując go albo marnując… No i są kwanty, oczywiście. — Mnich westchnął. — Zawsze te przeklęte kwanty. No i jak się zbierze jedno z drugim, to uważamy, że całkiem dobrze sobie radzimy, jeśli wczoraj wydarza się przed jutrem. Pan, panie Vimes, został pochwycony w pewne… zdarzenie. Nie możemy tego naprawić. My nie możemy. Pan może.

Vimes wyprostował się.

— Nie mam wyboru, prawda? — zapytał. — Jak zwykł mawiać mój dawny sierżant… zajmij się robotą, którą masz przed sobą. — Zawahał się. — I to mam być ja, tak? To ja nauczyłem mnie wszystkiego, co wiem…

— Nie. Tłumaczyłem.

— Nie zrozumiałem tego. Ale może wcale nie muszę.

Sprzątacz usiadł.

— Dobrze. A teraz, panie Vimes, wrócimy razem, podam panu trochę danych na temat sierżanta i omówimy, o czym z tego wszystkiego powinien się pan dowiedzieć. Potem ustawimy małą pętlę, żeby mógł pan sobie to przekazać. Tylko żadnych adresów!

— A co się stanie ze mną? — zainteresował się Vimes. — Tym mną, który siedzi tu teraz? Ten… no, ten inny ja sobie pójdzie, a ja, ten ja, sam rozumiesz… Co się stanie?

Sprzątacz przyjrzał mu się w zamyśleniu.

— Wie pan — rzekł — bardzo trudno jest mówić o kwantach, używając języka, który powstał, żeby jedna małpa mogła przekazać innym małpom, gdzie są dojrzałe owoce. Potem? No więc będzie pan. Tyle z pana, ile jest teraz, więc kto mógłby powiedzieć, że to nie pan? To spotkanie stanie się… tak jakby pętlą w czasie. W pewnym sensie nigdy się nie skończy. W innym będzie…

— Jak sen — dokończył ze znużeniem Vimes.

Sprzątacz się rozpromienił.

— Bardzo dobrze! Nie jest to prawda, ale bardzo, bardzo dobre kłamstwo!

— Wiesz, mogłeś zwyczajnie powiedzieć mi wszystko — stwierdził Vimes.

— Nie. Nie potrafiłbym powiedzieć wszystkiego, a pan, panie Vimes, nie jest w nastroju do takich gier. Natomiast w ten sposób ktoś, komu pan ufa, to znaczy pan, przekaże panu tyle prawdy, ile powinien pan poznać. Potem zajmiemy się na chwilę tym, co młodzi akolici nazywają „krojeniem i klejeniem”, i pan Vimes wróci na ulicę Kopalni Melasy trochę mądrzejszy.

— A jak chcecie dostarczyć go… mnie z powrotem na posterunek? I nawet nie myśl o tym, że znów mi podasz jakiś napój.

— Nie. Zawiążemy panu oczy, zakręcimy w miejscu, wybierzemy trasę dookoła i zaprowadzimy tam pana. Obiecuję.

— Jeszcze jakieś rady? — spytał Vimes ponuro.

— Niech pan będzie sobą. Rozejrzy się. Nadejdzie czas, kiedy spojrzy pan za siebie i zobaczy, że wszystko to ma sens.

— Doprawdy?

— Nie okłamałbym pana. To będzie moment perfekcji. Proszę mi wierzyć.

— Ale… — Vimes się zawahał.

— Tak?

— Musisz wiedzieć, że jeśli mam zostać sierżantem Keelem, pojawia się jeszcze jeden drobny problem. Przypomniałem sobie, jaki to dzień. I wiem, co się wydarzy.

— Tak — zgodził się sprzątacz. — Ja też wiem. Porozmawiamy o tym?


Kapitan Tilden zamrugał.

— Co się tutaj stało? — zapytał.

— Gdzie? — zdziwił się Vimes, walcząc z mdłościami.

Powracający czas pozostawił w nim okropne uczucie, że w rzeczywistości jest dwoma różnymi ludźmi, z których żaden nie czuje się dobrze.

— Rozmyłeś się, człowieku!

— Może mam już tego trochę dosyć. — Vimes wziął się w garść, obaj. — Proszę posłuchać, kapitanie. Jestem John Keel. Potrafię tego dowieść, jasne? Niech mnie pan o coś zapyta. Ma pan moje dokumenty, prawda? Ukradli mi je.

Tilden wahał się przez chwilę. Był człowiekiem o umyśle tak ociężałym, że miał sporą bezwładność; jego myśli z trudem zmieniały kierunek.

— No dobrze. Kto jest komendantem straży w Pseudopolis? — zapytał.

— Szeryf Macklewheet — odparł Vimes.

— Aha! Błąd! Padłeś już na pierwszej przeszkodzie, co? W rzeczywistości, ty głupcze, szeryf Pearlie…

— Hnah, jeśli pan pozwoli, sir… — wtrącił nerwowo Ryjek.

— Tak? O co chodzi?

— Hnah, bo to naprawdę Macklewheet, sir. Pearlie zginął w zeszłym tygodniu. Słyszałem o tym, hnah, w karczmie.

— Po pijanemu wpadł do rzeki — wyjaśnił uprzejmie Vimes.

— Tak właśnie słyszałem, hnah, sir.

Tilden był wyraźnie wściekły.

— Mogłeś się tego dowiedzieć, co? — oświadczył. — To niczego nie dowodzi.

— Więc proszę spytać o coś innego. Proszę spytać, co Macklewheet o mnie mówił. — Vimes miał nadzieję, że dobrze zapamięta odpowiedzi.

— No?

— Powiedział, że jestem najlepszym funkcjonariuszem pod jego komendą i żałuje, że odchodzę. Powiedział, że mam dobry charakter. Powiedział, że chciałby móc mi płacić miesięcznie te dwadzieścia pięć dolarów, które mam dostawać tutaj…

— Nigdy ci nie proponowałem…

— Nie. Zaproponował mi pan dwadzieścia, ale teraz, kiedy widziałem, jaki tu panuje bałagan, nie wezmę ich. — Vimes był zadowolony: Tilden nie nauczył się nawet, jak kontrolować przebieg rozmowy. — Jeśli płaci pan Stukowi dwadzieścia dolarów, jest panu winien dziewiętnaście reszty. Ten człowiek nie potrafiłby równocześnie mówić i żuć gumy. I proszę spojrzeć na to!

Rzucił na biurko swoje kajdany. Jak magnes ściągnęły ku sobie wzrok Ryjka i Tildena.

Niech tam, pomyślał Vimes, wstał i wyjął z rąk Ryjka kuszę. Wszystko to w jednym ruchu. Jeśli człowiek zachowuje się pewnie, zyskuje dodatkową sekundę czy dwie. Pewność siebie jest najważniejsza.

Wystrzelił bełt w podłogę i oddał kuszę.

— Dzieciak potrafiłby otworzyć te kajdanki, a obecny tu Ryjek wprawdzie doskonale dba o czystość aresztu, ale jest całkiem bezużyteczny jako strażnik. Trzeba tu trochę wszystkim potrząsnąć.

Oparł kostki palców o blat biurka, a twarz zbliżył na kilka cali do drżących wąsów.

— Dwadzieścia pięć dolarów albo natychmiast wyjdę przez te drzwi.

Było to prawdopodobnie zdanie, jakiego nigdy, ale to nigdy nie wymówił żaden więzień na świecie.

— Dwadzieścia pięć dolarów — wymruczał Tilden jak zahipnotyzowany.

— I otrzymam stopień sierżanta sztabowego. Nie sierżanta. Nie mam zamiaru słuchać rozkazów kogoś takiego jak Stuk.

— Sierżant sztabowy — powtórzył zamyślony Tilden.

Vimes zauważył w jego głosie nutę aprobaty. Tytuł brzmiał dobrze, wojskowo i nadal występował w regulaminach. Właściwie była to historyczna, przedpolicyjna funkcja z czasów, kiedy sądy zatrudniały potężnego mężczyznę z wielkim kijem, który doprowadzał złoczyńców przed cały sztab prawników. Vimes zawsze podziwiał prostotę tego rozwiązania.

— No cóż, ehm, szeryf Macklewheet, ehm, rzeczywiście wystawił wam znakomitą opinię — przyznał kapitan, przerzucając papiery na biurku. — Wręcz wspaniałą. Mamy tu pewne trudności, odkąd straciliśmy sierżanta Wi…

— A wypłatę za pierwszy miesiąc dostanę z góry, jeśli można. Potrzebuję ubrania, solidnego posiłku i miejsca na nocleg…

Tilden odchrząknął.

— Wielu nieżonatych strażników mieszka w barakach na Taniosze…

— Ale nie ja — przerwał mu Vimes. — Zatrzymam się u doktora Lawna przy Migodiwej.

Przecież Rosie Palm wspominała, że lekarz ma wolny pokój…

— Ten dziwaczny doktorek, hnah? — zdziwił się Ryjek.

— Tak. Dbam o to, w jakim towarzystwie się obracam. Poza tym to zaraz za rogiem.

Vimes zdjął dłonie z biurka, odstąpił i zasalutował z niemal parodystyczną sprężystością… Tilden zawsze kochał takie gesty.

— Stawię się na służbę o trzeciej jut… dziś po południu, sir. Dziękuję, sir.

Tilden siedział jak zaczarowany.

— Jeszcze dwadzieścia pięć dolarów, sir, o ile dobrze pamiętam — dodał Vimes, nie opuszczając ręki.

Kapitan wstał i podszedł do starego zielonego sejfu w kącie. Starannie zasłaniał obroty tarczy, ale był to zbędny wysiłek. Sejf nadal stał w tym gabinecie, kiedy Vimes został kapitanem, a do tego czasu wszyscy już wiedzieli, że kombinacja zamka to 4-4-7-8 i nikt nie ma pojęcia, jak ją zmienić. Warto tam było trzymać tylko herbatę, cukier oraz papiery, jeśli komuś szczególnie zależało, żeby Nobby je przeczytał.

Tilden wrócił z niedużym skórzanym mieszkiem i wolno odliczył pieniądze. Tak dał się zagadać, że nawet nie poprosił o pokwitowanie.

Vimes wziął wypłatę, znowu zasalutował i wyciągnął drugą rękę.

— Odznaka, sir — przypomniał.

— Co? A tak, oczywiście…

Całkiem wyprowadzony z równowagi kapitan pogrzebał w górnej szufladzie biurka i wyciągnął zmętniałą miedzianą tarczę. Gdyby był spostrzegawczy, zauważyłby, jak chciwie się w nią Vimes wpatruje.

Nowy sierżant sztabowy ostrożnie wziął odznakę i znowu zasalutował.

— Klątwa, sir — powiedział.

— Och, jeszcze ona… Chyba gdzieś miałem ją zapisaną…

Vimes nabrał tchu. To chyba nie był najlepszy pomysł, ale nic nie mogłoby go teraz powstrzymać.

— Ja przecinek nawias kwadratowy imię rekruta zamknąć nawias przecinek uroczyście przysięgam na nawias kwadratowy bóstwo do wyboru rekruta zamknąć nawias przestrzegać Praw i Przepisów Porządkowych Miasta Ankh-Morpork przecinek nie zawieść publicznego zaufania i chronić poddanych Jego łamane przez Jej nawias niepotrzebne skreślić zamknąć nawias Wysokości nawias imię panującego Monarchy zamknąć nawias bez trwogi przecinek korzyści ani dbałości o własne bezpieczeństwo średnik ścigać złoczyńców i osłaniać niewinnych przecinek a w razie konieczności własne życie złożyć dla wspomnianej Sprawy, tak mi dopomóż nawias wyżej wymienione bóstwo zamknąć nawias kropka Bogowie chrońcie Króla łamane przez Królową nawias niepotrzebne skreślić zamknąć nawias kropka.

— Słowo daję, doskonale — przyznał Tilden. — Przybyliście tu dobrze przygotowani, sierżancie.

— A teraz Królewski Szyling, sir — nie ustępował Vimes szybujący na skrzydłach brawury.

— Co?

— Muszę dostać Królewski Szyling, sir.

— Ehm… Czy mamy…

— Jest, hnah, w dolnej szufladzie, sir — podpowiedział Ryjek. — Na sznurku.

— A rzeczywiście. — Tilden się rozpromienił. — Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz go używaliśmy, co?

— Doprawdy? — mruknął Vimes.

Po krótkich poszukiwaniach Tilden wyjął monetę. Był to prawdziwy stary szyling, wart teraz może z pół dolara za samo zawarte w nim srebro. Zatem, ponieważ gliniarze są tylko gliniarzami, rzucano pieniądz na dłoń rekruta i zabierano szybko, zanim ktoś go ukradł.

Vimes składał już raz klątwę. Zastanawiał się, czy złożenie jej po raz drugi kasuje rezultat. Ale trzeba było to zrobić, i trzeba było szylinga przynajmniej dotknąć. Poczuł ciężar w dłoni i doznał skromnej, wstydliwej rozkoszy, zaciskając na nim palce, nim kapitan zdążył wyciągnąć mu go z ręki. Wtedy, po tej demonstracji, rozłożył dłoń.

Raz jeszcze zasalutował i klepnął Ryjka po ramieniu.

— Za zgodą kapitana, chciałbym pogadać z wami na zewnątrz.

Po czym wyszedł.

Ryjek popatrzył na Tildena, który wciąż siedział jak zahipnotyzowany; szyling zwisał mu z ręki.

— Porządny gość — wykrztusił kapitan w końcu. — Bardzo porządny. Ma kręgosłup.

— Hnah, to ja może pójdę i sprawdzę, czego chce, sir — rzucił Ryjek i wysunął się za drzwi.

Przy końcu korytarza ktoś chwycił go w mroku i przyciągnął bliżej.

— Warto się z tobą zaprzyjaźnić, Ryjek — syknął Vimes. — Znam się na tym.

— Tajest, sir! — odparł Ryjek, stojąc prawie na palcach.

— Zawsze masz ucho przy ziemi, co?

— Tajest!

— W każdej norze jest ktoś taki, kto wie o wszystkim, co się dzieje, i potrafi zdobyć praktycznie wszystko. I myślę, że ty jesteś tym człowiekiem, Ryjek.

— Hnah, tajest, sir!

— Więc słuchaj uważnie — ciągnął Vimes. — Buty rozmiar osiem, hełm rozmiar siedem i ćwierć, porządna skórzana peleryna. Buty powinny być solidne, ale używane.

— Używane?

— Tak. Podeszwy prawie całkiem starte.

— Podeszwy prawie całkiem starte, hnah, jasne — potwierdził Ryjek.

— Pancerz ma być bez rdzy, ale parę wgnieceń nie zaszkodzi. Dobry miecz, Ryjek, a wierz mi, umiem poznać dobry miecz, kiedy wezmę go do ręki. Co do reszty, to wiem, Ryjek, że ktoś taki jak ty potrafi zorganizować najlepszy sprzęt. I dostarczyć do mieszkania doktora Lawna na Migotliwej dzisiaj przed dziesiątą rano. Dostaniesz coś za fatygę.

— A co takiego, sir? — Uścisk dłoni Vimesa zaczynał być niewygodny.

— Moją dozgonną przyjaźń. A w tej okolicy będzie to niezwykle cenna moneta, zapewniam.

— Się zrobi, sierżancie — obiecał Ryjek. — A chce pan też dzwonek?

— Dzwonek?

— Żeby nim dzwonić i krzyczeć „wszystko w porządku”, sierżancie.

Vimes się zastanowił. Dzwonek. Każdy glina dostawał dzwonek, tak było zapisane w regulaminie, ale on zakazał ich używania poza oficjalnymi ceremoniami.

— Nie, nie potrzebuję dzwonka, Ryjek. Sądzisz, że wszystko jest w porządku?

Ryjek przełknął ślinę.

— Różnie można o tym mówić, sierżancie — wykrztusił.

— Rozsądny z ciebie człowiek. Zobaczymy się później.

Na niebie jaśniał już świt, gdy Vimes wyszedł w końcu na ulicę. Miasto wciąż jednak pokrywała szachownica cieni.

W kieszeni czuł uspokajający ciężar odznaki. A w głowie ogromną, wspaniałą wolność, jaką dawała klątwa. Kolejni władcy nie zorientowali się, jak chytrze jest sformułowana.

Szedł w miarę równym krokiem w stronę ulicy Migotliwej. Dwaj strażnicy próbowali go zatrzymać, ale pokazał im odznakę. Co ważniejsze, miał teraz… miał głos, który do niego powrócił. Była noc, a on szedł po ulicach, posiadał te ulice na własność… i to dało się usłyszeć w sposobie mówienia. Odeszli szybko. Nie był pewien, czy mu uwierzyli, ale przynajmniej udawali, że wierzą. Głos zdradził im, że może być takim problemem, za których rozwiązywanie zbyt mało im płacą.

W pewnym momencie musiał zejść na bok, kiedy bardzo chudy koń przeciągnął po bruku wielki, znajomy czterokołowy powóz. Zza metalowych pasów, pokrywających wóz prawie w całości, spoglądały wystraszone twarze. Po chwili zniknęły w mroku.

Godzina strażnicza zbierała swój nocny plon.

To nie był dobry czas. Wszyscy wiedzieli, że lord Winder jest obłąkany. A potem jakiś równie szalony dzieciak próbował go załatwić i pewnie by mu się udało, gdyby Winder nie poruszył się w niewłaściwym momencie. Jego lordowska mość oberwał strzałą w ramię i mówili — „oni” mówili, ci bezimienni ludzie, których każdy spotyka w oberży — że rana go zatruła i uczyniła jeszcze gorszym. Zaczął podejrzewać wszystkich, w każdym kącie widział skrytobójcę. Plotka głosiła, że co noc budził się zlany potem, gdyż przedostawali się nawet do jego snów.

Na jawie też widział wszędzie spiski i szpiegostwo, więc posyłał swoich ludzi, by je wykarczowali. Jednak przy karczowaniu spisków i szpiegostwa okazuje się zwykle, że nawet jeśli z początku żadnych realnych spisków nie było, wkrótce wręcz się roi od spiskowców i szpiegów.

Dobrze przynajmniej, że nocna straż nie musiała się zajmować karczowaniem. Oni tylko zatrzymywali pionki. Długim ramieniem lordowskiej paranoi stał się specjalny urząd na ulicy Kablowej.

Sekcja Specjalna — tak brzmiała ich oficjalna nazwa, ale o ile Vimes pamiętał, określano ich jako Niewymownych. To oni podsłuchiwali w każdym mrocznym kącie, oni podglądali przez każde okno. Takie przynajmniej sprawiali wrażenie. Z pewnością jednak to właśnie oni walili w drzwi w środku nocy.

Vimes zatrzymał się w ciemności. Krople deszczu ściekały mu po brodzie, tanie ciuchy całkiem przemokły, w butach chlupotało i był bardzo daleko od domu. A jednak, w jakiś zdradziecki sposób, to właśnie był jego dom. Większość swego życia spędził na nocnych patrolach. Chodzenie po mokrych ulicach śpiącego miasta — to był jego żywioł.

Natura nocy uległa zmianie, ale natura bestii pozostała taka sama.

Sięgnął do wystrzępionej kieszeni i dotknął odznaki.

W mroku, gdzie latarnie były nieliczne i stojące daleko od siebie, zastukał do drzwi. W jednym z okien na parterze paliło się światło — Lawn zapewne jeszcze nie spał.

Po chwili w drzwiach odsunęła się malutka klapka.

— Ach… To pan.

Chwila ciszy, a potem zgrzytnęły odsuwane rygle.

Doktor Lawn w ręku trzymał bardzo długą strzykawkę, która z nieodpartą siłą przyciągała wzrok Vimesa. Kropla czegoś fioletowego spłynęła z igły i rozprysnęła się na podłodze.

— I co by pan zrobił? Zastrzyknął mnie na śmierć?

— Tym? — Lawn sprawiał wrażenie, jakby nie pamiętał, co trzyma w dłoni. — Och… Staram się rozwiązać drobny problem. Pacjenci zjawiają się o każdej porze.

— Nie wątpię. Ehm… Rosie mówiła, że ma pan wolny pokój. Mogę zapłacić — dodał Vimes szybko. — Mam pracę. Pięć dolarów miesięcznie? Nie będę go długo zajmował.

— Po schodach i na lewo. Porozmawiamy o tym rano.

— Nie jestem szalonym zbrodniarzem — zapewnił Vimes.

Zastanawiał się, czemu o tym mówi i kogo właściwie stara się uspokoić.

— Nie szkodzi, szybko się pan dostosuje — odparł Lawn.

Zza drzwi gabinetu dobiegł cichy jęk.

— Pościel nie jest przewietrzona, ale wątpię, żeby to panu przeszkadzało — poinformował doktor. — A teraz pan wybaczy…

Nie była przewietrzona i Vimesowi to nie przeszkadzało. Nie pamiętał nawet, jak się położył.

Obudził się raz, przerażony, i usłyszał turkot wielkiego czarnego wozu na ulicy. Po chwili dźwięk płynnie wtopił się w koszmar.


O dziesiątej rano Vimes znalazł przy łóżku tacę z kubkiem zimnej herbaty, a na podłodze koło drzwi zobaczył stos ubrań i półpancerz. Przeglądał je, popijając herbatę.

Dobrze ocenił Ryjka. Ten człowiek przetrwał, bo orientował się, z której strony wieje wiatr. A w tej chwili wiatr wiał do Vimesa. Ryjek dostarczył nawet czyste skarpety i gatki, choć nie zostały wymienione w zapotrzebowaniu. Bardzo zapobiegliwy gest. Pewnie nikt za nie nie zapłacił. Zostały „uzyskane” — to przecież dawna Straż Nocna.

Ale na szczęście ten sapiący szperacz wyszukał coś jeszcze. Nad trzema paskami sierżanta błyszczała mała złota korona. Vimes instynktownie nie lubił koron, ale tę cenił wysoko.

Zszedł na dół, dopinając po drodze pas, i zderzył się z wychodzącym z gabinetu Lawnem, który wycierał ściereczką ręce. Lekarz uśmiechnął się z roztargnieniem i dopiero wtedy zauważył mundur. Uśmiech nie tyle zbladł, ile raczej spłynął z jego twarzy.

— Zaszokowany? — spytał Vimes.

— Zdziwiony — odparł doktor. — Rosie pewnie nie będzie. Ale wie pan, nie robię niczego nielegalnego.

— Więc nie ma się pan czego obawiać.

— Doprawdy? To tylko dowodzi, że przybył pan z daleka — stwierdził Lawn. — Chce pan jakieś śniadanie? Mam nerki. — Tym razem uśmiech spłynął z twarzy Vimesa. — Baranie — dodał lekarz.

W malutkiej kuchni zdjął pokrywę z wysokiego kamiennego garnka i wyjął z niego blaszaną bańkę. Spływała z niej para.

— Lód — wyjaśnił. — Dostaję go z przeciwka. Jedzenie dłużej jest świeże.

Vimes zmarszczył czoło.

— Z przeciwka? To znaczy z kostnicy?

— Bez obaw, nie był używany. — Lawn postawił rondel na piecu. — Pan Garnish parę razy w tygodniu podrzuca mi głowę lodu z wdzięczności za wyleczenie go z przypadłości analogicznej części ciała.

— Ale pracuje pan głównie dla dam o… powiedzmy, negocjowalnym afekcie?

Lawn spojrzał na niego badawczo, by sprawdzić, czy nie żartuje, ale twarz Vimesa nawet nie drgnęła.

— Nie tylko dla nich — wyjaśnił. — Mam też innych pacjentów.

— Ludzi, którzy wchodzą tylnymi drzwiami. — Vimes rozejrzał się po kuchni. — Ludzi, którzy z tych czy innych powodów nie chcą odwiedzać… bardziej znanych lekarzy?

— Albo ich nie stać. Ludzi, którzy pojawiają się bez żadnych dokumentów. A o coś konkretnie panu chodzi… John?

— Nie, nie, tylko pytałem. — Vimes przeklął się w myślach, że w ogóle zaczął tę rozmowę. — Byłem ciekawy, gdzie się pan kształcił.

— Dlaczego?

— Tacy ludzie, którzy wchodzą tylnymi drzwiami, to zwykle tacy, którzy oczekują wyników. Tak sądzę.

— Ha… Cóż, uczyłem się w Klatchu. Mają tam dość nowatorskie podejście do medycyny. Uważają na przykład, że dobrym pomysłem jest zadbanie, by pacjent poczuł się lepiej. — Lawn odwrócił nerki widelcem. — Prawdę mówiąc, sierżancie, jestem całkiem podobny do pana. Robimy to, co zrobić trzeba, działamy w… no, w niepopularnych regionach i podejrzewam, że obaj wytyczamy gdzieś granicę. Nie jestem rzeźnikiem. Rosie twierdzi, że pan też nie. Ale wykonuje pan robotę, jaką ma pan przed sobą, bo inaczej ludzie giną.

— Zapamiętam to — obiecał Vimes.

— A kiedy się dobrze zastanowić — dodał Lawn — są na świecie gorsze zajęcia niż mierzenie kobietom pulsu.

Po śniadaniu sierżant sztabowy John Keel wyszedł na światło pierwszego dnia reszty swojego życia.

Przez chwilę stał nieruchomo, po czym zakręcił obiema stopami jednocześnie, jak człowiek, który próbuje zdeptać dwa niedopałki naraz. Na jego twarzy z wolna wykwitł szeroki uśmiech. Ryjek znalazł mu odpowiedni rodzaj butów. Ostatnio… to znaczy kiedyś w przyszłości Willikins i Sybil wspólnie spiskowali, by nie pozwolić mu na noszenie starych, dobrze wytartych butów; wykradali je nocą i posyłali do szewca, by naprawił podeszwy. A tak dobrze było znowu poczuć suchymi stopami ulice… Po wielu latach patroli naprawdę je rozpoznawał. Były różne rodzaje bruku: kocie łby, trollowe łby, bochny, brukowce długie i krótkie, okrąglaki, morporskie szóstaki, osiemdziesiąt siedem odmian kostki brukowej, czternaście odmian kamiennych płyt oraz dwanaście typów kamieni nigdy nieprzeznaczonych do brukowania, ale używanych w tym celu mimo wszystko; miały swoje specyficzne wzorce zużycia, były też kamyki i żwir, i różne sposoby napraw, poza tym trzynaście rodzajów klap do piwnic i dwadzieścia rodzajów pokryw ściekowych…

Podskoczył lekko, jakby sprawdzał twardość podłoża.

— Wiązów — stwierdził. Podskoczył znowu. — Skrzyżowanie z Migotliwą. Tak.

Wrócił.

Niedługi spacer doprowadził go do Kopalni Melasy, a kiedy skręcił w stronę posterunku, jego uwagę zwróciła plama koloru.

Niedaleko, ponad ogrodowym murem… W mieście rosło wiele krzewów bzu. To roślina odporna i trudna do usunięcia. Pączki kwiatów nabrzmiały już wyraźnie.

Stał i patrzył jak na dawne pole bitwy.

podnoszą swe rączki, swe rączki, swe rączki…

Jak to było? Myśl o ciągach kolejnych wydarzeń. Nie zakładaj, że wiesz, co się wydarzy, bo wcale nie musi. Bądź sobą.

A ponieważ był sobą, dokonał kilku drobnych zakupów w małych sklepikach wśród ciasnych zaułków. I poszedł do pracy.

Komenda Straży Nocnej przy ulicy Kopalni Melasy koło południa była właściwie pusta, ale Vimes wiedział, że znajdzie tam przynajmniej Ryjka. Był Uporczywym Bywalcem, tak jak Nobby i Colon, Marchewa, a jeśli się zastanowić, to również Vimes. Bycie na służbie to dla nich regularny stan istnienia. Kręcili się wokół posterunku, nawet gdy mieli wolne, ponieważ tam działo się ich życie. Bycie gliną to nie jest coś, co zostawia się na wieszaku po powrocie do domu.

Ale obiecuję, że teraz będę mądrzejszy, myślał Vimes. Kiedy wrócę, wszystko się zmieni.

Okrążył budynek i wszedł do środka drzwiami od stajni. Nie były nawet zamknięte. Zarobiliście tu grubą krechę, chłopcy.

Wóz z żelazną kratą stał pusty na bruku.

Za nim było to, co teraz nazywali stajnią. W rzeczywistości stajnia zajmowała tylko najniższy poziom czegoś, co byłoby częścią historii ankhmorporskiego przemysłu, gdyby ktoś kiedyś tak o tym pomyślał. Ludzie jednak myśleli o tym jak czymś zbyt ciężkim, by to wywieźć. Kiedyś było fragmentem maszyny wyciągowej kopalni melasy, opuszczonej już wiele lat temu. Wciąż pozostała jedna z oryginalnych kadzi wydobywczych, przyklejona do podłogi ostatnim ładunkiem gęstej, lepkiej, nierafinowanej melasy, która — gdy już zastygła — stawała się twardsza od cementu i wodoodporna jak smoła. Vimes pamiętał, jak dzieckiem będąc, żebrał u górników o odpryski melasy; jedna jej bryłka, sącząca słodycz prehistorycznej trzciny cukrowej, mogła przez tydzień utrzymać chłopcu radośnie zamknięte usta[6].

W stajni, pod uszczelnianym melasą dachem, koń żuł trochę marnego siana. Vimes wiedział, że to koń, gdyż miał wszystkie niezbędne elementy: cztery kopyta, ogon, łeb z grzywą, jasnobrązową sierść. Z innego punktu widzenia było to pół tony kości utrzymywanych razem końskim włosiem.

Vimes poklepał zwierzę delikatnie, gdyż jako człowiek o naturze pieszego, nigdy nie czuł się dobrze w towarzystwie koni. Odczepił z gwoździa brudny notatnik i przerzucił stronice. Znów się rozejrzał po podwórzu. I rozejrzał się raz jeszcze. Tilden nigdy tego nie robił. Vimes popatrzył na chlewik w rogu, gdzie Stuk trzymał swoją świnię, potem na wybieg dla kur, na gołębnik i krzywo zbite klatki królików. Dokonał kilku obliczeń.

Stary posterunek straży!! Wszystko stało na miejscu, jak w dniu, gdy przyszedł tu po raz pierwszy. Kiedyś były to dwa osobne budynki, z których jeden mieścił biura kopalni melasy. Wszystko w mieście kiedyś było czymś innym. W rezultacie powstał prawdziwy labirynt zablokowanych drzwi, starych okien i ciasnych pokoików.

Vimes chodził dookoła jak gość w muzeum. Tutaj wisiał na kiju stary hełm do ćwiczeń strzeleckich! A tu stał fotel z połamanymi sprężynami, na którym sierżant Stuk siadywał w słoneczne popołudnia!

Wewnątrz unosił się zapach: wosk do podłóg, stary pot, pasta do polerowania zbroi, nieprane ubrania, atrament, nuta smażonej ryby oraz wszechobecny tutaj śladowy aromat melasy.

Straż Nocna. Wrócił.

Kiedy pierwsi funkcjonariusze Straży Nocnej przybyli na posterunek, zobaczyli człowieka całkiem rozluźnionego, który siedział oparty na krześle i z nogami na biurku. Człowiek ów miał dystynkcje sierżanta i budził skojarzenie z niezatrzaśniętą pułapką. W dodatku w ogóle nie zwracał uwagi na przybyłych, a zwłaszcza na pewnego chudego młodszego funkcjonariusza, tak nowego, że próbował nadać trochę połysku swojemu półpancerzowi.

Rozeszli się do swoich biurek, rozmawiając przyciszonymi głosami.

Vimes znał ich dobrze. Znaleźli się w Straży Nocnej, ponieważ byli zbyt niechlujni, brzydcy, niekompetentni, niezgrabni albo tępi, by trafić do Dziennej. Byli uczciwi, w szczególnym policyjnym sensie tego słowa. To znaczy, że nie kradli rzeczy zbyt ciężkich, by je unieść. A mieli morale wilgotnego piernika.

Wczoraj zastanawiał się, czy nie wygłosić na powitanie jakiejś zachęcającej przemowy, ale zrezygnował. Byli może i fatalnymi, ale jednak glinami, a gliny nie reagują dobrze na podejście typu Szczęśliwej Rodziny: „Cześć, chłopcy, mówcie mi Chris, moje drzwi zawsze stoją otworem, na pewno będzie się nam dobrze pracować, zaprzyjaźnimy się i będziemy jak jedna wielka szczęśliwa rodzina”. Zbyt wiele widzieli rodzin, by uwierzyć w te brednie.

Ktoś odchrząknął z wyraźną niechęcią. Vimes uniósł głowę i spojrzał w twarz sierżanta „Stukacza” Stuka. Przez ułamek sekundy musiał powstrzymywać odruch salutowania, ale zaraz przypomniał sobie, jaki był Stuk.

— Tak? — zapytał.

— Pan siedzi przy moim biurku, sierżancie.

Vimes westchnął i wskazał małą koronę na rękawie.

— Widzicie to, sierżancie? Jest to, jak kiedyś mówiono, oznaka władzy.

Małe, szczurze oczka Stuka zogniskowały się na koronie. Potem przesunęły się ku twarzy Vimesa i otworzyły szeroko, zaszokowane.

— Niech to szlag — szepnął Stuk.

— Raczej: „Niech to szlag, sir” — poprawił go Vimes. — Ale wystarczy „sierżancie”. W większości przypadków. A to wasza ekipa, tak? Na bogów… No dobrze, zaczniemy.

Zdjął nogi z biurka i wstał.

— Przeglądałem rachunki za karmę dla Marilyn — oznajmił. — Ciekawa lektura, chłopcy. Według moich przybliżonych wyliczeń koń, który tak dużo zjada, powinien być mniej więcej kulisty. Tymczasem jest tak chudy, że gdybym miał dwie pałeczki i jakieś nuty, mógłbym wam na nim zagrać.

Odłożył papiery.

— Niech wam się nie wydaje, że nie wiem, gdzie trafia pasza. I domyślam się, kto trzyma tu kury, króliki i gołębie. I świnię — dodał. — A kapitan na pewno wierzy, że tuczą się resztkami.

— Tak, ale… — zaczął ktoś.

Vimes uderzył dłonią o blat.

— Wy tutaj głodzicie nawet konia! — rzekł. — Od tej chwili koniec z tym! I z wieloma innymi rzeczami. Wiem, jak to działa, jasne? Darmowe piwo i pączek to element bycia gliną. Kto wie, może jest w tym mieście parę garkuchni tak szczęśliwych, kiedy widzą gliniarza, że dobrowolnie dają mu darmowe żarcie. Ale podkradanie paszy Marilyn ma się skończyć natychmiast! I jeszcze coś. Stoi tutaj, że więźniarka miała wczoraj ośmiu pasażerów. O dwóch wiem, bo jednym z nich musiałem być ja, a drugiego spotkałem w celi. Ale dziś rano areszt jest pusty. Gdzie się podziało sześciu? Sierżancie Stuk? Sierżant nerwowo oblizał wargi.

— Odstawiłem ich na Kablową na przesłuchanie, oczywiście — wyjaśnił. — Zgodnie z instrukcją.

— Dostaliście pokwitowanie?

— Co?

— Wasi ludzie złapali sześć osób, które za długo przebywały na ulicach, i przekazali ich Niewymownym — powiedział Vimes ze spokojem, który zwiastuje burzę. — Czy tamci podpisali, że przejmują więźniów? Czy znacie chociaż ich nazwiska?

— Mamy rozkaz tylko ich przekazać. — Stuk próbował stawiać opór. — Przekazać i zostawić.

Vimes zapamiętał to sobie na przyszłość.

— No cóż… Ja tam nie trafiłem, gdyż nastąpiło między nami drobne… nieporozumienie — powiedział. — Jak widzicie, było to większe nieporozumienie, niż wam się wydawało, Stuk, ponieważ nie siedzę teraz w Tantach i nie liczę karaluchów. Nic z tego. — Zbliżył się o kilka kroków. — Stoję teraz przed wami, Stuk. Czy to właśnie robię?

— Tak jest, sierżancie — odparł Stuk, pobladły ze strachu i wściekłości.

— Tak jest, sierżancie — powtórzył Vimes. — Ale w areszcie siedział ze mną inny człowiek i teraz też go nie ma. Chcę tylko wiedzieć, ile i komu? Nie chcę żadnych anielsko niewinnych spojrzeń. Nie chcę żadnych „Nie wiem, o czym pan mówi, sir”. Ile? I komu?

Na obliczach przed nim osiadł obłok zaczerwienionej, niechętnej solidarności. Ale nikt nie musiał nic mówić. Vimes pamiętał. Kapral Quirke zawsze miał dodatkowe dochody z łapówek, przypominał trochę Nobby’ego Nobbsa, ale bez jego sympatycznej niekompetencji. Był jak skuteczny Nobby Nobbs, a do tego można jeszcze dorzucić dręczenie słabszych, lizusostwo i radość z drobnych świństw.

Vimes przesunął wzrokiem na Quirke’a.

— Wiem, że byliście nocą na wozie, kapralu — stwierdził. — Wy i młodszy funkcjonariusz, ehm… Vimes. Tak mam tu zapisane.

Nie warto robić kłopotów przyzwoitym ludziom — mówił Quirke.

A on zapytał:

A skąd mamy wiedzieć, że są przyzwoici, kapralu?

No, patrzymy, na ile ich stać.

To znaczy, że wypuszczamy ich, jeśli są bogaci?

Tak już toczy się świat, mój mały, tak się toczy. I nie ma powodu, żebyśmy nie mieli z tego swojej działki, nie? Widziałeś jego sakiewkę? Pięć dolarów powinno wystarczyć. Cztery dla mnie, a jeden dla ciebie, bo dopiero się uczysz. To prawie trzydniowa pensja, twoja mamusia się ucieszy, a kto na tym traci?

Ale przypuśćmy, że on zwinął komuś te pieniądze, kapralu…

A przypuśćmy, że księżyc jest zrobiony z sera. Chciałbyś plasterek?


— Myślę, że to było pięć dolarów, kapralu — oświadczył Vimes.

Zauważył, że gadzie oczka kaprala zerkają w stronę młodszego funkcjonariusza.

— Nie. Ten gość w areszcie wygadał — skłamał Vimes. — Powiedział, że byłem idiotą, że się nie wykupiłem. Czyli, panie Quirke, jest tak. W Straży Dziennej płaczą o dobrych ludzi, ale jeśli nie stanie pan za blisko światła, jakoś pan przejdzie. I niech pan do nich biegnie, ale już!

— Wszyscy to robią! — wybuchł Quirke. — To tylko takie premie!

— Wszyscy? — zapytał Vimes. — Ktoś jeszcze bierze tu łapówki?

Przesuwał wzrokiem od twarzy do twarzy, co sprawiało, że większa część grupy natychmiast zaczęła grać role Zespołu Synchronicznej Obserwacji Podłogi i Sufitu. Tylko trzech ludzi patrzyło mu w oczy. Był wśród nich młodszy kapral Colon, który zapewne trochę powoli kojarzył. Był pewien młodszy funkcjonariusz, którego oblicze stało się maską grozy. I był ciemnowłosy funkcjonariusz o okrągłej twarzy, który wydawał się trochę zamyślony, jakby próbował sobie coś przypomnieć, ale mimo to spoglądał pewnym, spokojnym wzrokiem prawdziwego kłamcy.

— Najwyraźniej nie — ocenił Vimes.

Quirke podniósł rękę i drżącym palcem wskazał młodego Sama Vimesa.

— On też wziął! Podzieliliśmy się! — zawołał. — Niech pan go zapyta!

Vimes wyczuł, jak szok wstrząsnął całym oddziałem. Quirke właśnie popełnił samobójstwo. Owszem, można wspólnie stawiać się oficerom, ale kiedy sprawa się sypie, nie wolno Pakować Kogoś w Bagno. Śmieją się z samej myśli o honorze strażnika, a jednak, w jakimś pokrętnym i ponurym sensie, on istnieje. Nie Pakuje się Swoich Kumpli w Bagno. A już zwłaszcza nie robi się tego zielonemu nowicjuszowi, który nie ma o niczym pojęcia.

Vimes po raz pierwszy zwrócił się do młodego człowieka, którego dotąd unikał.

Bogowie, czy naprawdę byłem kiedyś taki chudy? — myślał. Czy miałem taką wystającą grdykę? Czy rzeczywiście próbowałem polerować rdzę?

Oczy młodego człowieka skryły się niemal pod czaszką, ukazując jedynie białka.

— Młodszy funkcjonariusz Vimes? — zapytał cicho.

— Tajest, sir — wychrypiał Sam.

— Spocznijcie, funkcjonariuszu. Czy rzeczywiście wzięliście część łapówki?

— Tajest, sir. Dolara, sir!

— Nakłoniony przez kaprala Quirke’a?

— Ee… sir?

— Czy wam to zaproponował? — przetłumaczył Vimes.

Obserwował własną agonię. Nie Pakuje się Kogoś w Bagno.

— No dobrze — powiedział w końcu. — Porozmawiamy później. Jeszcze tu jesteś, Quirke? Jeśli chcesz się poskarżyć kapitanowi, proszę bardzo. Ale jeśli w ciągu dziesięciu minut nie usuniesz z szafki swoich rzeczy, niech mnie demony, obciążę cię czynszem!

Quirke rozejrzał się, szukając niemoralnego wsparcia, ale nie znalazł. Posunął się za daleko. Straż umiała rozpoznać burzę bagienną, która zawisła nad głowami, i nie miała ochoty narażać się dla kogoś takiego jak Quirke.

— Tak zrobię — zagroził. — Poskarżę się kapitanowi. Zobaczycie! Zobaczycie! Mam za sobą cztery lata dobrej służby, mam…

— Nie, to były cztery lata unikania wykrycia — odparł Vimes. — Wynoś się.

Kiedy kroki Quirke’a ucichły, Vimes zwrócił się do pozostałych.

— Dobry wieczór, chłopcy, nazywam się John Keel — powiedział. — I do demona, lepiej, żebyśmy się dogadali. A teraz wypucować się, inspekcja kapitana za dwie minuty, rozejść się. Sierżancie Stuk, jedno słowo, jeśli można.

Ludzie rozbiegli się szybko. Stuk podszedł bliżej, próbując nie całkiem skutecznie ukryć zdenerwowanie. W końcu jego bezpośrednim przełożonym okazał się człowiek, którego poprzedniej nocy kopnął w worek. I zdążył już trochę pomyśleć.

— Chciałem tylko wyjaśnić, sir, w sprawie zeszłej nocy… — zaczął.

— Zeszła noc jest nieistotna.

— Nie?

— Czy zarekomendujecie Freda Colona na kaprala? Będę wdzięczny za waszą opinię.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Sprawia wrażenie solidnego.

— Sprawia? To znaczy tak, jest solidny. Bardzo dokładny. — Ulga unosiła się nad Stukiem niczym para. — Nie działa pochopnie. Chce wstąpić do któregoś z regimentów.

— W takim razie wypróbujemy go, póki jeszcze jest z nami. A to znaczy, że potrzebny będzie nowy młodszy kapral. Kim był ten młodziak obok Colona?

— Coates, sir. Ned Coates. Bystry chłopak, czasami mu się wydaje, że jest najmądrzejszy, ale przecież wszyscy tacy byliśmy, prawda?

Vimes skinął głową. Wyraz jego twarzy absolutnie nie zdradzał faktu, że jego zdaniem istnieją stworzenia czepiające się dolnych gałęzi, które są mądrzejsze od sierżanta Stuka.

— W takim razie dobrze mu zrobi, jeśli posmakuje odpowiedzialności — uznał.

Stuk przytaknął, gdyż w tej chwili zgodziłby się na absolutnie wszystko. A mowa jego ciała głosiła wyraźnie: jesteśmy przecież sierżantami, nie? Rozmawiamy o sierżanckich sprawach, jak to sierżanci. Nie przejmujemy się tym, że ktoś oberwał kopniaka w worek, nie? To nie my, bo my jesteśmy sierżantami.

Szeroko otworzył oczy i zasalutował, kiedy do pokoju wszedł Tilden. Strażnicy także zaczęli salutować, choć bez entuzjazmu. Kapitan odpowiedział sztywno i zerknął nerwowo na Vimesa.

— Ach, to wy, sierżancie — powiedział. — Instalujecie się?

— Tak jest, sir. Żadnych problemów.

— Bardzo dobrze. Tak trzymać.

Gdy kapitan zniknął na skrzypiących schodach, Vimes ponownie zwrócił się do Stuka.

— Sierżancie, nie przekazujemy aresztowanych bez pokwitowania, zrozumiano? Nigdy! Co się z nimi dzieje później? Wiecie?

— Są przesłuchiwani — odparł Stuk. — Zawozimy ich tam na przesłuchanie.

— A na jakie pytania mają odpowiadać? Ile czasu zajmuje dwóm ludziom wykopanie połowy studni?

— Co? — Stuk zmarszczył czoło.

— Od tej chwili albo ktoś z Kablowej podpisuje odbiór aresztantów, albo przywozimy ich z powrotem tutaj — oznajmił Vimes. — To przecież elementarne reguły, sierżancie. Przekazujecie ich, dostajecie dokument. Czy nie tak się to załatwia w Tantach?

— No tak, oczywiście, ale… Znaczy, na Kablowej… Nie wie pan, co się tam dzieje, to rozumiem, ale z Niewymownymi na Kablowej lepiej nie…

— Słuchajcie, przecież nie każę wam wywalić drzwi z krzykiem „Odłóżcie natychmiast te zgniatacze palców!”. Tłumaczę tylko, że musimy pilnować, co się dzieje z więźniami. Kiedy kogoś aresztujecie, Ryjek podpisuje odbiór, tak? Kiedy delikwent wychodzi, Ryjek albo strażnik dyżurny wypisują go z aresztu. To najprostsze zasady dozoru! Więc jeśli przekazujecie aresztanta na Kablową, ktoś stamtąd musi podpisać odbiór. Jasne? Nie może być tak, że więzień po prostu znika.

Загрузка...