Stuk zrobił minę człowieka, który w najbliższej przyszłości widzi mniej okazji do osobistego zysku, a wielkie ryzyko ostrych nagan.

— I żeby mieć pewność, że wszyscy dobrze zrozumieli, sam pojadę dziś więźniarką — oświadczył Vimes. — Ale najpierw wezmę tego chłopaka, Vimesa, na krótki spacer i spróbuję trochę nim potrząsnąć.

— Przyda mu się — uznał Stuk. — Nie może się czasem zdecydować. Sprawny w rękach, ale wszystko mu trzeba mówić po dwa razy.

— No to może pokrzyczę. Vimes!

Młodszy funkcjonariusz Vimes z ociąganiem stanął na baczność.

— Pójdziemy się przejść, chłopcze. Pora, żebyś się dowiedział, co jest czym.

Skinął Stukowi, wziął za ramię swoje młodsze ja i wyszedł.

— Co pan o nim myśli, sierżancie? — zapytał Coates.

Zbliżył się, kiedy Stuk spoglądał niechętnie na plecy odchodzących.

— Lubi cię — stwierdził z goryczą sierżant. — O tak… Jesteś grdyką jego oka. Jego starym kumplem. Awansował cię na młodszego kaprala.

— Myśli pan, że długo wytrzyma?

— Daję mu parę tygodni. Widywałem już takich. Ważniacy z małych miasteczek, co to przyjeżdżają tutaj i uważają się za nie wiadomo kogo. Szybko go przytemperujemy. A ty jak myślisz?

— Nie wiem, sierżancie — mruknął Coates. — Jeszcze się nie namyśliłem.

— Ale zna się na robocie, trzeba przyznać — dodał Stuk. — Tylko trochę zarozumiały. Nauczy się. Nauczy. Są sposoby. Pokażemy mu. Ustawimy na właściwym miejscu. Zrozumie, jak się tutaj działa…


Vimes zawsze preferował spacery tylko we własnym towarzystwie. A teraz było ich dwóch, idących tylko we własnym towarzystwie. Budziło to dziwne uczucia oraz wrażenie, że spogląda przez maskę.

— Nie, nie tak — powiedział. — Zawsze muszę ludzi uczyć, jak się chodzi. Kołyszesz stopą, o tak. Zapamiętaj, a będziesz mógł tak chodzić cały dzień. Nie spiesz się. Nie chciałbyś czegoś przeoczyć.

— Tak, sierżancie — odparł młody Sam.

Nazywało się to patrolowaniem. Vimes przepatrolował ulicę Kopalni Melasy i czuł się… wspaniale. Oczywiście, czekały go różne problemy, ale tutaj i teraz miał tylko patrolować, i był z tym szczęśliwy. W dawnej straży nie musieli wypisywać tylu dokumentów; jeśli się zastanowić, to chyba podwoił ilość papierkowej roboty. Ale w tej chwili wykonywał swoje obowiązki, których został nauczony. Miał tylko być sobą.

Młody Sam się nie odzywał. Co dowodziło rozsądku.

— Widzę, że nosisz dzwonek, mój chłopcze — rzekł po chwili Vimes.

— Tak, sierżancie.

— Regulaminowy?

— Tak, sierżancie. Dał mi go sierżant Stuk.

Mogłem się założyć, pomyślał Vimes.

— Kiedy wrócimy, zamień go z innym. Nieważne czyim. Nikt nic nie powie.

— Tak, sierżancie. — Vimes odczekał chwilę. — Ale dlaczego, sierżancie? Dzwonek to dzwonek.

— Nie ten. Ten waży trzy razy tyle co normalny. Dają go żółtodziobom, żeby sprawdzić, jak się zachowają. Skarżyłeś się?

— Nie, sierżancie.

— I bardzo dobrze. Bądź cicho i jak tylko wrócimy, podłóż go jakiemuś innemu draniowi. Tak się zachowują gliny. Dlaczego przyszedłeś do tej pracy?

— Mój kumpel Iffy wstąpił do straży w zeszłym roku. Mówił, że dostaje się darmowe jedzenie i mundur, a można też czasem tu i tam dorobić jakiegoś dolara.

— To pewnie będzie Iffy Scurrick z posterunku na Siostrach Dolly — stwierdził Vimes. — I dorabiałeś te dolary, co?

Przez chwilę szli w milczeniu. Potem odezwał się Sam.

— Czy muszę oddać tego dolara, sierżancie?

— Czy jesteś wart dolara? — spytał Vimes.

— Oddałem go mamie, sierżancie.

— Powiedziałeś, jak go zarobiłeś?

— Nie chciałem go wziąć! Ale kapral Quirke powiedział…

— Warto było go słuchać?

— Nie wiem, sierżancie.

— Nie wiesz? Założę się, że twoja mama nie tak cię wychowywała — oświadczył Vimes.

Nie, zupełnie nie tak, pomyślał. Gdyby się dowiedziała, że to lewy dolar, wygarbowałaby ci skórę, nieważne, czy jesteś strażnikiem.

— Nie, sierżancie. Ale wszyscy tak kombinują, sierżancie. Nie mówię o chłopakach, sierżancie, ale wystarczy rozejrzeć się po mieście. Czynsz idzie w górę, podatki idą w górę, cały czas wymyślają jakieś nowe, a wszystko to jest okrutne, sierżancie, zwyczajnie okrutne. Winder sprzedał nas swoim wspólnikom i nie ma co zaprzeczać, sir.

— Hmm… — mruknął Vimes.

No tak. Hodowla podatków. Bardzo sprytny wynalazek. Dobry stary Winder. Opchnął prawo zbierania podatków tym, którzy oferowali najwięcej. Doskonały pomysł, prawie tak dobry, jak zakazywanie ludziom noszenia broni po zmroku. Dobry, ponieważ a) pozwalał zaoszczędzić na poborcach i całym systemie podatkowym, b) dawał górę pieniędzy z góry. Oraz c) sprawa poboru podatków przechodziła w ręce potężnych, choć dziwnie powściągliwych ludzi, którzy trzymali się w cieniu. Zatrudniali jednak ludzi, którzy nie tylko stawali w świetle, ale całkiem je przesłaniali. I zadziwiające, jakie ci ludzie znajdowali rzeczy, które można opodatkować, w tym Gapienie się na Mnie, Koleś. Co powiedział kiedyś Vetinari? „System podatkowy to po prostu wyrafinowana metoda wymuszania pieniędzy groźbami”. No więc hodowcy podatków nie byli zbyt wyrafinowani w metodach, jakich używali, by zagwarantować zwrot inwestycji.

Pamiętał tamte… te czasy. Miasto nigdy nie wyglądało bardziej nędznie, ale na bogów, wpływało wiele podatków.

Trudno wyjaśnić takiemu dzieciakowi jak Sam, dlaczego wzięcie dolara na lewo miałoby być takie złe.

— Powiedzmy w ten sposób, młodszy funkcjonariuszu — rzekł. — Czy wypuściłbyś mordercę za tysiąc dolarów?

— Nie, sir!

— Ale przecież za tysiąc dolarów mógłbyś ulokować swoją mamę w jakimś wygodnym mieszkaniu w dobrej części miasta.

— Niech pan da spokój, sierżancie. Nie jestem taki.

— Byłeś, kiedy brałeś tego dolara. Cała reszta to tylko targowanie się o cenę.

Szli w posępnym milczeniu. I wreszcie:

— Czy wyrzucą mnie ze straży, sierżancie? — spytał młodszy funkcjonariusz.

— Za jednego dolara? Nie.

— Właściwie to bym wolał, żeby mnie wyrzucili, sierżancie, wielkie dzięki — odparł młody Sam wyzywająco. — W zeszły piątek musieliśmy rozbić jakieś spotkanie niedaleko uniwersytetu. Oni tylko rozmawiali! I musieliśmy przyjmować rozkazy od jakiegoś cywila, a ci z Kablowej byli trochę brutalni i… przecież ci ludzie nie mieli broni ani nic! Nie powie mi pan, że to właściwe, sierżancie. Potem zapakowaliśmy niektórych do powozu, za samo gadanie. Chłopak pani Owlesly, Elson, od tamtej nocy nie wrócił już do domu. Podobno zawlekli go do pałacu, bo powiedział, że jego lordowska mość jest wariatem. A teraz na naszej ulicy dziwnie na mnie patrzą.

Na bogów, pamiętam to, pomyślał Vimes. Myślałem wtedy, że chodzi tylko o ściganie ludzi, którzy rezygnują po przebiegnięciu ulicy i mówią „Czysta sportowa walka, panie władzo”. Wydawało mi się, że już po tygodniu dostanę medal.

— Musisz uważać, co mówisz, mały — ostrzegł.

— No tak, ale nasza mama mówi, że to w porządku, jeśli zwijają podżegaczy i dziwaków, ale nie powinno być tak, że zabierają zwyczajnych ludzi.

Czy to naprawdę ja? — zastanowił się Vimes. Czy naprawdę miałem świadomość polityczną wszy?

— Zresztą on naprawdę jest wariatem. Snapcase to człowiek, którego nam trzeba.

…i instynkt samozachowawczy leminga?

— Mały, udzielę ci pewnej rady. W tym mieście, w tej chwili, jeżeli nie wiesz, z kim gadasz… to nie gadaj.

— Ale Snapcase mówi…

— Słuchaj. Gliniarz nie kłapie paszczą. Nie zdradza się z tym, co wie. Nie mówi, co myśli. Nie. Obserwuje i słucha, uczy się i gra na czas. Jego umysł pracuje jak szalony, ale twarz jest nieruchoma. Dopóki nie będzie gotów. Zrozumiałeś?

— Zrozumiałem, sierżancie.

— No to dobrze. Potrafisz używać tego miecza, który nosisz?

— Tak, odbyłem przeszkolenie.

— Świetnie. Świetnie. Przeszkolenie. Doskonale. Czyli jeśli zaatakuje nas banda worków słomy zawieszonych na belce, mogę na tobie polegać. A do tego czasu zamknij się, nadstawiaj uszu, szeroko otwieraj oczy i ucz się czegoś.

Snapcase to człowiek, który nas uratuje, myślał ponuro. Tak, wierzyłem w to. Wielu wierzyło. Tylko dlatego, że jeździł czasem po ulicach otwartym powozem, zapraszał do siebie ludzi i rozmawiał z nimi, przy czym poziom konwersacji sięgał mniej więcej „Czyli jesteś stolarzem, tak? Cudownie! A czego wymaga taka praca?”. Tylko dlatego, że publicznie oświadczył, iż może podatki są odrobinę za wysokie. Tylko dlatego, że przyjaźnie machał ręką.

— Był pan tu kiedyś, sierżancie? — zapytał Sam, kiedy skręcili za róg.

— Och, każdy odwiedzał Ankh-Morpork, mój chłopcze — odparł jowialnie Vimes.

— Tylko że idealnie robimy trasę patrolu przez Wiązów, a pozwoliłem panu prowadzić.

Szlag… W takie właśnie kłopoty potrafią wpakować człowieka własne stopy. Jakiś mag mówił kiedyś Vimesowi, jak to w okolicach Osi żyją potwory tak wielkie, że nogi mają zbyt oddalone od głowy i muszą mieć w nich dodatkowe mózgi. A glina na patrolu hoduje sobie mózgi w nogach, to pewne.

Ulica Wiązów, w lewo na Zacele, znów w lewo na Szory… To pierwszy patrol, jaki mu wyznaczono; potrafił pokonać tę trasę całkiem bezmyślnie. I zrobił to bezmyślnie.

— Odrobiłem pracę domową — wyjaśnił.

— Poznał pan Neda?

Może i lepiej, że pozwalał stopom robić, co chciały, bo w całym mózgu rozdzwoniły mu się nagle sygnały alarmowe.

— Neda?

— No bo on mówił, jeszcze zanim pan przyjechał, że pamięta pana z Pseudopolis — odparł Sam nieświadomy reakcji Vimesa. — Służył w dziennej straży, zanim do nas przyszedł, bo tu ma lepsze szanse na awans. Wielki gość, mówił.

— Chyba go nie pamiętam — odparł ostrożnie Vimes.

— Nie jest pan taki wielki, sierżancie.

— Wiesz, w tamtych czasach Ned był zapewne niższy — stwierdził Vimes.

A jego myśli krzyczały: Zamknij się, dzieciaku! Ale ten dzieciak był… no cóż, był nim. Rozgrzebywał drobne detale. Wyciągał rzeczy, które nie pasowały. Właściwie to był policjantem. Vimes powinien chyba czuć się dumny ze swego młodszego ja… ale jakoś się nie czuł.

Nie jesteś mną, myślał. Chyba nigdy nie byłem taki młody jak ty. Jeśli masz kiedyś stać się mną, czeka cię mnóstwo pracy. Trzydzieści przeklętych lat wykuwania na kowadle życia, biedaku. Wszystko jeszcze przed tobą…


Gdy wrócili na posterunek, Vimes od niechcenia podszedł do szafy Dowodów i Rzeczy Znalezionych. Miała wielki zamek, który jednak nigdy nie był zamknięty. Szybko znalazł to, czego szukał. Niepopularny glina musi działać z wyprzedzeniem, a zamierzał być niepopularny.

Potem zjadł szybką kolację i popił kubkiem gęstego, ciemnego kakao, które napędzało straż. Kiedy skończył, zabrał Sama do więźniarki.

Zastanawiał się, jak strażnicy to rozegrają, i bez zdziwienia odkrył, że zastosowali starą sztuczkę: z radosną złośliwością wykonywali rozkazy co do litery. Już na pierwszym przystanku młodszy kapral Coates i funkcjonariusz Waddy czekali z czterema ponurymi albo protestującymi, zapewne cierpiącymi na bezsenność aresztantami.

— Czterech, sir! — Coates zasalutował podręcznikowo. — Wszyscy, których zatrzymaliśmy, sir. Wszyscy spisani na tej liście, którą w tej chwili panu przekazuję, sir!

— Dobra robota, młodszy kapralu — odparł Vimes oschle. Wziął papiery, podpisał jedną kopię i oddał Coatesowi. — Na Strzeżenie Wiedźm możecie liczyć na pół dnia wolnego i przekażcie wyrazy szacunku swojej babci. Pomóż mi z nimi, Sam.

— Zwykle mamy tylko czterech, może pięciu na nockę — szepnął Sam, kiedy już odjeżdżali. — Co zrobimy?

— Wykonamy kilka kursów.

— Ale chłopaki sika… chichotali, sir! Śmiali się!

— Godzina strażnicza minęła — odparł Vimes. — Takie jest prawo.

Kapral Colon i funkcjonariusz Wiglet czekali z kolejną trójką niegodziwców. Jednym z nich okazała się panna Palm.

Vimes przekazał Samowi lejce, zeskoczył, otworzył drzwi powozu i rozłożył schodek.

— Przykro mi, że widzę tu panienkę — rzekł.

— Najwyraźniej jakiś nowy sierżant zaczął się rzucać — odparła Rosie Palm głosem jak blok lodu. Dumnie nie skorzystała z podanej ręki i wspięła się do powozu.

Vimes zauważył, że wśród zatrzymanych jest jeszcze jedna kobieta. Niższa od Rosie, spoglądała na niego wyzywająco. W ręku trzymała duży, obszyty pikowaną tkaniną koszyk do robótek. Vimes odruchowo sięgnął po niego, by pomóc jej wsiąść.

— Przykro mi, panienko… — zaczął.

— Nie dotykaj tego!

Wyrwała mu koszyk i zniknęła wewnątrz.

— Przepraszam — powiedział Vimes.

— To panna Battye — wyjaśniła Rosie, siedząca na ławeczce w więźniarce. — Jest szwaczką.

— Myślałem, że…

— Szwaczką, mówię — powtórzyła z naciskiem panna Palm. — Z igłami i nitką. Specjalizuje się w szydełku.

— To jakaś specjalna…

— To rodzaj robótek na drutach — wyjaśniła z mroku panna Battye. — Zabawne, że pan o tym nie wie.

— To znaczy, że ona jest prawdziwą… — domyślił się w końcu Vimes, lecz Rosie zatrzasnęła drzwi powozu.

— Jedźmy już — rzuciła. — Ale kiedy znów się spotkamy, Johnie Keel, zamienimy kilka przykrych słów.

Z mroku w powozie dobiegł krótki chichot, a potem skowyt. Tuż przedtem zabrzmiał jeszcze odgłos wbijanego w czyjąś stopę wysokiego obcasa.

Vimes podpisał brudny papier, wręczony mu przez Freda Colona, i oddał go z nieruchomą, kamienną twarzą, która wzbudziła u kaprala pewien niepokój.

— Gdzie teraz, sierżancie? — zapytał Sam, gdy już ruszyli.

— Na Kablową.

Lękliwy pomruk rozległ się wśród ludzi w klatce za nimi.

— To nie w porządku — mruknął Sam.

— Gramy według reguł — odparł Vimes. — Musicie się jeszcze nauczyć, po co istnieją reguły, młodszy funkcjonariuszu. I nie wgapiajcie się tak we mnie. Gapili się już na mnie zawodowcy, a wy wyglądacie, jakbyście musieli biec do wychodka.

— No tak, jasne, ale wszyscy wiedzą, że oni torturują ludzi — wymamrotał Sam.

— Naprawdę? — spytał Vimes. — Więc dlaczego nikt nic nie zrobi w tej sprawie?

— Bo oni torturują ludzi.

Aha, pomyślał Vimes. Wreszcie zacząłem chwytać podstawy dynamiki społecznej.

Na koźle obok zapanowało posępne milczenie. Powóz turkotał po bruku, Vimes słyszał jednak za sobą ciche szepty. Nieco głośniejszy od tła, zabrzmiał syk Rosie Palm:

— Nic z tego! Mogę się założyć.

Po kilku sekundach męski głos, trochę bełkotliwy z powodu alkoholu i o wiele bardziej bełkodiwy z powodu ściskającej pęcherz grozy, zdołał wykrztusić:

— Ehm, sierżancie… my, tego… o ile wiemy, stawka to pięć tych… dolarów?

— Nie wydaje mi się, drogi panie — odparł Vimes, wpatrzony w wilgotną nawierzchnię ulicy.

Rozległy się gorączkowe szepty, po czym znów się odezwał ten sam głos:

— Mam bardzo ładny złoty pierścień.

— Miło mi to słyszeć — zapewnił Vimes. — Każdy powinien mieć coś ładnego.

Poklepał się po kieszeni, szukając srebrnej cygarnicy, i przez chwilę czuł większy gniew niż rozpacz i większy smutek niż gniew. Istniała przyszłość. Musiała istnieć. Pamiętał ją. Ale istniała tylko jako wspomnienie, delikatniejsza niż odbicie w mydlanej bańce. I może równie łatwo mogła pęknąć.

— No… Mógłbym jeszcze dodać…

— Jeśli jeszcze raz zaproponuje mi pan łapówkę, mój panie — rzekł Vimes, gdy powóz skręcił w Kablową — osobiście spuszczę panu lanie. Został pan ostrzeżony.

— Może jest jakieś inne… — zaczęła Rosie Palm, kiedy w polu widzenia zajaśniały światła posterunku.

— Nie polecimy też na tanią dziurkę — rzucił Vimes i usłyszał zaszokowane syknięcie. — Zamknijcie się teraz wszyscy.

Szarpnął lejce, a kiedy Marilyn się zatrzymała, zeskoczył i wyjął spod siedzenia papiery.

— Mamy siódemkę — zwrócił się do opartego o drzwi strażnika.

— No? — odpowiedział strażnik. — Otwieraj i dawaj ich.

— Jasne. — Vimes przerzucił dokumenty. — Żaden problem. — Podsunął strażnikowi kartkę. — Podpisz tutaj.

Strażnik Niewymownych odskoczył, jakby Vimes podał mu węża.

— Co to znaczy: podpisz? — zapytał. — Dawaj ich.

— Musisz podpisać — odparł Vimes drewnianym głosem. — Takie są przepisy. Więźniowie przekazywani z jednego aresztu do drugiego, wymagany jest podpis. Nie będę ryzykował roboty dla braku podpisu.

— Twoja robota nie jest warta splunięcia — burknął strażnik i chwycił papier.

Popatrzył na niego tępo, a Vimes wręczył mu ołówek.

— Gdybyś potrzebował pomocy przy trudniejszych literach, wystarczy poprosić.

Strażnik burknął niechętnie, nabazgrał coś i wcisnął papier Vimesowi.

— A teraz otwieraj… p-roszę.

— Oczywiście. — Vimes zerknął na podpis. — Teraz jeszcze chciałbym zobaczyć jakiś dowód tożsamości. Będę wdzięczny.

— Co?!

— To nie mój pomysł, rozumiesz. Ale wyobraźmy sobie, że pokażę mojemu kapitanowi tę kartkę papieru, a on mnie zapyta: Vi… Keel, skąd właściwie wiesz, że to naprawdę Henry Chomik? Wtedy, rozumiesz, będę trochę speszony. Może nawet zakłopotany.

— Słuchaj no! Nie podpisujemy tu odbioru więźniów!

— Nie ma podpisu, nie ma więźniów.

— I ty nam nie pozwolisz ich zabrać, tak? — Henry Chomik postąpił kilka kroków naprzód.

— Dotknij tylko tych drzwiczek — ostrzegł Vimes — a ja…

— Odrąbiesz mi rękę, co?

— …aresztuję cię — dokończył Vimes. — Utrudnianie pełnienia służby na początek wystarczy, ale na posterunku wymyślimy pewnie jeszcze kilka zarzutów.

— Aresztujesz mnie? Jestem gliną, tak samo jak ty!

— Znów błąd.

— Z czym mamy kłopot… tutaj? — odezwał się nowy głos.

W świetle pochodni pojawiła się niska, chuda postać. Henry Chomik cofnął się o krok i przyjął pozę wyrażającą pewien szacunek.

— Funkcjonariusz nie chce przekazać osób naruszających godzinę strażniczą, sir — oznajmił.

— To jest ten funkcjonariusz? — zapytał przybysz i dziwnie rozchwianym krokiem pokuśtykał w stronę Vimesa.

— Tajest, sir.

Vimes trafił pod chłodne, badawcze i nie tak otwarcie wrogie spojrzenie bladego człowieka o zmrużonych oczach pokojowego szczura.

— Aha… — Człowiek ten otworzył małą puszkę i wyjął z niej zieloną pastylkę na gardło. — Przypadkiem nie jesteś Keel? Zdarzyło mi się… słyszeć o tobie.

Głos tego człowieka był tak samo niepewny jak jego chód. Przerwy trafiały w niewłaściwe miejsca.

— Szybko zdarza się panu słyszeć o takich rzeczach, sir.

— Zwykle na miejscu byłby teraz salut, sierżancie.

— Nie widzę nic, czemu powinienem salutować, sir — stwierdził Vimes.

— Słuszna uwaga. Słuszna uwaga. Jesteście nowi, oczywiście. Ale widzicie, my tutaj, w Sekcji Specjalnej… często musimy z konieczności chodzić… po cywilnemu.

Na przykład w gumowych fartuchach, o ile sobie przypominam, pomyślał Vimes, ale powiedział tylko:

— Tak jest, sir.

To dobra fraza. Może mieć kilkanaście różnych znaczeń albo zupełnie żadnego. Była tylko znakiem interpunkcyjnym, pauzą.

— Jestem kapitan Swing — przedstawił się niski mężczyzna. — Złapkatiusz Swing. Jeśli sądzicie, że imię jest zabawne, uśmiechnijcie się… i miejmy to za sobą. Teraz możecie zasalutować.

Vimes zasalutował. Kąciki ust Swinga uniosły się na moment.

— Dobrze. To wasza pierwsza noc w więźniarce, sierżancie?

— Sir.

— I dotarliście tak wcześnie. W dodatku z pełnym ładunkiem. Może się przyjrzymy… waszym pasażerom? — Zerknął przez kraty. — Aha. No tak. Dobry wieczór, panno Palm. I współpracowniczka, jak widzę…

— Szydełkuję!

— …oraz osobnicy, którzy wyglądają na wracających z przyjęcia. No tak. — Swing odstąpił. — Co za mali nicponie z tych waszych funkcjonariuszy na patrolach, nie ma co. Rzeczywiście przeczesali ulice. Uwielbiają te swoje… drobne żarty, sierżancie.

Swing oparł dłoń na klamce drzwiczek i rozległ się cichy odgłos, który jednak w ciszy zabrzmiał jak uderzenie gromu. Był to dźwięk miecza przesuwającego się lekko w pochwie.

Swing przez chwilę stał nieruchomo, a potem delikatnie wrzucił pastylkę do ust.

— Aha. Myślę sobie, że ten skromny połów można spokojnie… wypuścić z powrotem, nie sądzicie? Nie chcemy tu wystawiać prawa na… pośmiewisko. Zabierzcie ich, sierżancie.

— Tak jest, sir.

— Ale jeszcze jedną chwilę, sierżancie. Proszę to dla mnie zrobić. To takie moje małe hobby.

— Sir?

Swing sięgnął do kieszeni przydługiego płaszcza i wyjął bardzo duży stalowy cyrkiel. Vimes drgnął, kiedy ramiona cyrkla rozsunęły się i zmierzyły mu szerokość głowy, szerokość nosa i długość brwi. Potem do ucha przyciśnięto mu metalową linijkę.

Robiąc to wszystko, Swing mamrotał coś pod nosem. Wreszcie z trzaskiem zamknął cyrkiel i wsunął go do kieszeni.

— Muszę wam pogratulować, sierżancie, pokonywania swych istotnych naturalnych wad. Wiedzieliście, że macie oko masowego mordercy? Nigdy się nie mylę… w takich sprawach.

— Nie, sir. Nie wiedziałem o tym, sir. Postaram się trzymać je zamknięte, sir — powiedział Vimes.

Swing nawet się nie uśmiechnął.

— Jednakże jestem pewien, że kiedy już się tu zadomowicie, między wami a kapralem… aha, Chomikiem, cieplejsze uczucia rozgorzeją jak pożar.

— Jak pożar. Tak jest, sir.

— Nie będę was… zatrzymywał, sierżancie Keel.

Vimes zasalutował. Swing skinął głową, odwrócił się w miejscu, jakby był zamontowany na osi, i pomaszerował na posterunek. A raczej poskakał chwiejnie. Chodził w tym samym stylu, w jakim mówił — z dziwacznym połączeniem różnych prędkości. Całkiem jakby był napędzany sprężynami; kiedy poruszał ręką, przez pierwsze kilka cali niemal rozmywała się od szybkości, a potem dryfowała wolno aż do spotkania z zamierzonym celem. Zdania wyrzucał przerywanymi strumieniami. Nie miał w sobie żadnego rytmu.

Vimes wspiął się na kozioł, nie zwracając uwagi na zirytowanego kaprala.

— Zawróćcie, młodszy funkcjonariuszu — polecił. — Dobranoc, Henry.

Sam odczekał, aż koła zadudniły po bruku. Dopiero wtedy zwrócił się do Vimesa. Oczy miał szeroko otwarte.

— Chciał pan wyciągnąć na niego miecz, prawda? — zapytał. — Zrobiłby pan to, sierżancie, tak?

— Uważajcie na drogę, młodszy funkcjonariuszu.

— Przecież to był kapitan Swing, osobiście! A kiedy kazał pan temu człowiekowi udowodnić, że jest Henrym Chomikiem, myślałem, że się posi… udławię! Wiedział pan, że nie zechcą podpisać, prawda, sierżancie? Bo jeśli istnieje papier, gdzie jest zapisane, że kogoś dostali, to gdyby ktoś chciał go znaleźć…

— Prowadźcie, młodszy funkcjonariuszu.

Ale chłopak miał rację. Z jakiegoś powodu Niewymowni jednocześnie kochali dokumenty i się ich bali. Bez wątpienia generowali mnóstwo papierów. Wszystko zapisywali. Ale nie lubili występować w dokumentach innych ludzi. To ich niepokoiło.

— Nie mogę uwierzyć, sierżancie, że uszło nam to na sucho!

Bo prawdopodobnie nie uszło, pomyślał Vimes. Ale Swing ma chwilowo inne problemy. Nie przejmuje się wielkim głupim sierżantem.

Odwrócił się i stuknął w pręty.

— Przepraszam za niedogodności, panie i panowie, ale okazuje się, że Niewymowni dziś w nocy nie pracują. Wygląda na to, że będziemy sami musieli was przesłuchać. Nie jesteśmy w tym doświadczeni, więc mam nadzieję, że niczego nie pomylimy. Czy ktoś z was jest ważnym spiskowcem planującym obalenie rządu?

W powozie panowało zaszokowane milczenie.

— Proszę nie utrudniać — ciągnął Vimes. — Nie mamy do dyspozycji całej nocy. Czy ktoś chce obalić siłą lorda Windera?

— No… nie? — odezwał się głos panny Palm.

— Albo szydełkiem?

— Słyszałam to! — zabrzmiał ostro inny żeński głos.

— Nikt? Szkoda. No cóż, jak dla mnie to wystarczy. Czy wam też wystarczy, młodszy funkcjonariuszu?

— Eee… Tak jest, sierżancie.

— W takim razie wysadzimy państwa po drodze, a mój czarujący asystent młodszy funkcjonariusz Vimes pobierze od każdego, no… po pół dolara na koszty transportu. Każdy z państwa dostanie pokwitowanie na tę sumę. Dziękujemy za skorzystanie z usług naszej firmy, mam nadzieję, że zechcą państwo wybrać naszą więźniarkę we wszelkich przyszłych przedsięwzięciach naruszania godziny strażniczej.

Vimes słyszał za plecami pełne zaskoczenia szepty. Nie tak załatwiało się sprawy w tych czasach.

— Sierżancie… — zagadnął go młodszy funkcjonariusz Vimes.

— Tak?

— Czy naprawdę ma pan oko masowego mordercy?

— Tak, w kieszeni drugiej marynarki.

— Ha… — Sam milczał przez chwilę, a kiedy znowu się odezwał, wyraźnie myślał już o czymś innym. — Ehm… sierżancie…

— Tak, mój chłopcze?

— Co to jest tania dziurka?

— Taki pączek z dżemem. Twoja mama nigdy ich nie robi?

— Robi, sierżancie. Sierżancie?

— Słucham, chłopcze.

— Wydaje mi się, że to znaczy również coś innego, sierżancie. — Sam zachichotał. — Coś trochę… niegrzecznego…

— Całe życie to proces nauki, młodszy funkcjonariuszu.

Dziesięć minut później powóz stanął na dziedzińcu i Vimes wiedział już, że nowa plotka zatacza kręgi po mieście. Młody Sam szeptał coś innym strażnikom, kiedy wysadzali zatrzymanych, a nikt nie plotkuje tak jak gliny. Strażnicy nie lubili Niewymownych. Jak wszyscy drobni przestępcy, szczycili się tym, że są takie głębiny, na które na pewno się nie zapadną. Musiało być coś poniżej nich, choćby tylko błotne glisty.


Rosie Palm zaryglowała drzwi mieszkania, oparła się o nie i spojrzała na Sandrę.

— Kim on jest? — spytała Sandra, stawiając na stole koszyk z robótką. Coś wewnątrz brzęknęło. — Jest po naszej stronie?

— Słyszałaś chłopaków! — warknęła Rosie. — Żadnych łapówek! Wiezie nas do tych drani Swinga, a potem nie chce nas oddać! Mogłabym go zabić! Wyciągnęłam go z rynsztoka, załatwiłam, żeby Mossy go połatał, a on teraz zaczyna wielkie głupie gierki!

— Tak, a co to jest tania dziurka? — zapytała Sandra z ciekawością.

Panna Palm urwała. Dosyć lubiła towarzystwo Sandry, a dodatkowy czynsz bardzo się przydawał, ale czasami naprawdę się zastanawiała, czy a) powinna poważnie z Sandrą porozmawiać, czy też b) ktoś tu z niej delikatnie pokpiwa. Podejrzewała to drugie, ponieważ w większości przypadków Sandra dostawała więcej pieniędzy niż ona. To zaczynało być krępujące.

— Rodzaj pączka z dżemem — wyjaśniła. — A teraz lepiej idź i ukryj…

Ktoś zapukał do drzwi za jej plecami. Skinieniem odesłała Sandrę za zasłonę z paciorków, odczekała chwilę, by się opanować, i uchyliła odrobinę.

W korytarzu stał niski staruszek.

Wszystko w nim beznadziejnie opadało ku dołowi. Siwe wąsy wyglądały jak odebrane morsowi albo ogarowi, który właśnie usłyszał bardzo złe wieści. Ręce zwisały apatycznie. Nawet części twarzy zdawały się przegrywać bitwę z grawitacją.

Nerwowo obracał w dłoniach czapkę.

— Tak? — spytała Rosie.

— No, na szyldzie stoi wypisane „szwaczka” — wymamrotał staruszek. — A odkąd, znaczy, moja żona zmarła, wie panienka, jak tak przyszło co do czego, nigdy mi to nie wychodziło samemu…

Rzucił Rosie spojrzenie pełne czystego, bezradnego zakłopotania.

Zerknęła w dół, na worek u jego stóp. Zajrzała — był pełen bardzo czystych, ale bardzo znoszonych skarpet. Każda z nich miała dziury w palcach i na pięcie.

— Sandra! — zawołała Rosie. — Ten pan do ciebie…


Był jeszcze tak bardzo wczesny ranek, że późna noc właściwie się nie skończyła. Biała mgła wisiała nad ulicami i skraplała się niczym maleńkie perły na koszuli Vimesa, który przygotowywał się do złamania prawa.

Jeśli stanąć na dachu wychodka przy posterunku straży i przytrzymać się rynny, jedno z okien na piętrze odskoczy i stanie otworem, kiedy uderzy się w nie dłonią dokładnie we właściwym miejscu.

To była użyteczna informacja. Vimes zastanawiał się, czy przekazać ją młodemu Samowi. Każdy porządny glina powinien wiedzieć, jak można się włamać na własny posterunek.

Tilden już dawno pokuśtykał do domu. Vimes szybko przeczesał jego gabinet. Z satysfakcją stwierdził, że nie znalazł w nim tego, czego nie spodziewał się znaleźć. Na dole kilku co bardziej sumiennych strażników kończyło służbę. Odczekał w mroku, aż drzwi zatrzasnęły się po raz ostatni i przez kilka minut nie słyszał żadnych kroków. Dopiero wtedy zszedł po schodach do szatni.

Otrzymał klucz do własnej służbowej szafki. Mimo to z małej buteleczki naoliwił zawiasy i dopiero wtedy ją otworzył. Niczego tu jeszcze nie wkładał. Ale cóż to? Na podłodze leżał pomięty worek. Vimes podniósł go…

Brawo, chłopcy…

Wewnątrz był srebrny kałamarz kapitana Tildena.

Vimes wyprostował się i przyjrzał szafkom z ich dawno wyrytymi na drzwiczkach inicjałami i niekiedy zadrapaniami od noża. Wyjął z kieszeni małe czarne zawiniątko, które wcześniej zabrał z szafy z dowodami. W szarym świetle poranka błysnęły wytrychy. Vimes nie był geniuszem od haczyków i dźwigienek, ale tanie i starte zamki w drzwiczkach szafek nie stanowiły poważnego wyzwania.

Właściwie była to tylko kwestia wyboru.

A potem odszedł w mgłę.

Z przerażeniem odkrył, że znowu czuje się świetnie. To uczucie było niemal zdradą wobec Sybil, przyszłej straży, a nawet jego łaskawości sir Samuela Vimesa, który musiał myśleć o polityce dalekich krajów i o sile roboczej niezbędnej do wydobycia tej przeklętej łodzi, którą Wydział Rzeczny stale zatapiał. I tak, bardzo chciał wrócić — albo do przodu, albo poprzez czy jak tam jeszcze. Naprawdę chciał. Chciał wrócić do domu tak bardzo, że niemal czuł w ustach smak tęsknoty. Oczywiście. Ale nie mógł, jeszcze nie; na razie był tutaj i jak powiedział doktor Lawn, trzeba zająć się robotą, którą ma się przed sobą. W tej chwili robota polegała na tym, by przetrwać na ulicy w wielkiej grze w durniów. A Vimes wiedział o niej wszystko, o tak… I budziła w nim dreszcz podniecenia. Taka była natura bestii.

Dlatego szedł przed siebie, zatopiony w myślach, kiedy nagle z mrocznego zaułka wyskoczyli na niego jacyś ludzie.

Pierwszy dostał kopniaka w brzuch, ponieważ bestia nie walczy czysto. Vimes odstąpił na bok i chwycił drugiego. Poczuł, że nóż przejechał mu po pancerzu, kiedy opuszczał głowę; mocno szarpnął napastnika na swój hełm.

Mężczyzna złożył się równo na bruku.

Vimes odwrócił się natychmiast do pierwszego z napastników, który stał zgięty wpół i rzęził. Nie upuścił jednak noża, wymachiwał nim przed sobą jak jakimś talizmanem. Ostrze kreśliło w powietrzu nierówne ósemki.

— Rzuć to — poradził Vimes. — Drugi raz nie poproszę.

Potem westchnął i z tylnej kieszeni wyjął pewien przedmiot. Rozszerzał się, był czarny i zrobiony ze skóry wypełnionej ołowianymi kulkami. W nowej straży Vimes zakazał używania tych pałek, ale zdawał sobie sprawę, że niektórzy funkcjonariusze zdobyli takie; jeśli oceniał, że ktoś jest rozsądny, to nie wiedział, że ma coś takiego. Czasami trzeba było szybko zakończyć dyskusję, a istniały gorsze możliwości.

Opuścił pałkę na rękę napastnika, jednakże z pewną dozą ostrożności. Usłyszał skowyt i nóż odbił się od bruku.

— Twojego kumpla zostawimy tutaj, żeby sobie to odespał — oświadczył. — Ale ty, Henry, idziesz ze mną do lekarza. Pójdziesz spokojnie?

Kilka minut później doktor Lawn otworzył tylne drzwi. Vimes przecisnął się obok niego. Na ramionach dźwigał bezwładne ciało.

— Opatruje pan wszystkich, prawda?

— W granicach rozsądku, ale…

— Ten tutaj to Niewymowny — oświadczył Vimes. — Próbował mnie zabić. Potrzebuje lekarstwa.

— A czemu jest nieprzytomny? — spytał lekarz. Miał na sobie długi gumowy fartuch i gumowe buty.

— Nie chciał wziąć lekarstwa.

Lawn westchnął. Ręką, w której trzymał mopa, wskazał Vimesowi wewnętrzne drzwi.

— Niech pan go wniesie od razu do gabinetu. Niestety, w tej chwili sprzątam poczekalnię po panu Salciferousie.

— Czemu? Co zrobił?

— Pękł.

Naturalna ciekawość Vimesa nagle przestała go nękać. Wniósł ciało do wewnętrznego sanktuarium Lawna. Wyglądało inaczej, niż je zapamiętał z poprzedniej wizyty, ale wtedy ledwie był zdolny zauważać szczegóły. Stał tutaj stół, warsztat, a wzdłuż jednej ze ścian ciągnęły się półki zastawione butelkami. Żadne dwie nie były tego samego rozmiaru. W jednej czy dwóch coś pływało.

Na drugiej ścianie wisiały instrumenty.

— Kiedy umrę — odezwał się Lawn, oglądając pacjenta — zamierzam polecić, żeby na moim nagrobku umocować dzwonek. Z wielką rozkoszą nie będę wstawał, kiedy ktoś zadzwoni. Niech pan go tu położy. Wygląda mi to na poważny wstrząs.

— To skutek uderzenia przeze mnie — wyjaśnił uczynnie Vimes.

— I to pan złamał mu rękę?

— Zgadza się.

— Czyściutka robota. Łatwo nastawić i zagipsować. Coś się stało?

Vimes wpatrywał się w instrumenty.

— Używa pan wszystkich? — zapytał.

— Tak. Chociaż niektóre są eksperymentalne. — Lawn zajął się leżącym na stole.

— Nie ścierpiałbym chyba, gdyby użył pan czegoś takiego na mnie. — Vimes podniósł dziwne narzędzie, podobne do związanych sznureczkiem dwóch małych łopatek.

— Sierżancie, to narzędzie w żadnych okolicznościach nie nadaje się do użycia na panu. To instrument… kobiecej natury.

— Dla szwaczek? — domyślił się Vimes, pospiesznie odkładając szczypce.

— To? Nie, obecnie królowe nocy chlubią się, że nigdy czegoś takiego nie potrzebują. Moja praca z nimi jest natury, powiedzmy, prewencyjnej.

— Uczy je pan używać naparstków i tego typu rzeczy?

— Tak. Zadziwiające, jak daleko można pociągnąć metaforę, prawda?

Vimes znowu dotknął łopatek. Budziły niepokój.

— Jest pan żonaty, sierżancie? — zapytał Lawn. — Rosie miała rację?

— Tak. Jednak moja żona przebywa… gdzie indziej. — Znowu chwycił instrument i natychmiast upuścił go z brzękiem.

— No cóż, zawsze warto zdawać sobie sprawę, że poród nie wygląda jak łuskanie grochu.

— Mam wściekle wielką nadzieję, że nie!

— Co prawda muszę zaznaczyć, że akuszerki rzadko się do mnie zwracają. Mówią, że mężczyźni nie powinni grzebać tam, gdzie nie jest ich miejsce. Równie dobrze moglibyśmy nadal żyć w jaskiniach. — Doktor Lawn przyjrzał się pacjentowi. — Jak mawiał filozof Sceptum, twórca mojej profesji: czy ktoś mi za to zapłaci?

Vimes zbadał sakiewkę u pasa nieprzytomnego.

— Sześć dolarów wystarczy? — spytał.

— Dlaczego Niewymowni mieliby pana napadać, sierżancie? Jest pan policjantem.

— Ja tak, ale oni nie. Nie wie pan o nich?

— Opatrywałem czasem ich gości, owszem — przyznał Lawn, a Vimes zauważył jego czujność. W tym mieście nie warto było wiedzieć zbyt wiele. — Osoby z dziwnymi zwichnięciami, oparzeniami od gorącego wosku… takie sprawy.

— No więc miałem wczoraj w nocy drobną dyskusję z kapitanem Swingiem — wyjaśnił Vimes. — Co prawda zachowywał się w tej kwestii uprzejmie jak demony, ale postawię swoje buty, że wiedział o wyprawie na mnie tego gościa i jego kolegi. To jego styl. Pewnie chciał się przekonać, co zrobię.

— Nie on jedyny się panem interesuje — oświadczył Lawn. — Dostałem wiadomość, że Rosie Palm chce się z panem zobaczyć. To znaczy zakładam, że chodziło jej o pana. Użyła określenia „ten niewdzięczny sukinsyn”.

— Chyba jestem jej winien jakieś pieniądze… ale nie mam pojęcia ile.

— Mnie proszę nie pytać. — Lawn wygładził dłonią gips. — Zwykle z góry wyznacza cenę.

— Chodziło mi o znaleźne, czy jak to nazwać!

— Tak, wiem. Ale niestety, nie potrafię pomóc.

Przez chwilę Vimes przyglądał się, jak lekarz pracuje.

— Wie pan coś o pannie Battye? — zapytał.

— Tej szwaczce? Jest tu od niedawna.

— Naprawdę jest szwaczką?

— Dla większej precyzji nazwijmy ją krawcową — rzekł doktor Lawn. — Jak rozumiem, usłyszała, że w wielkim mieście jest dużo pracy dla szwaczek, i przeżyła jedno czy dwa zabawne nieporozumienia, zanim ktoś jej wytłumaczył, o co chodzi. Jedno z nich, w zeszłym tygodniu, wymagało potem ode mnie usunięcia szydełka z ucha pewnego mężczyzny. Teraz po prostu trzyma się razem z pozostałymi dziewczętami.

— Dlaczego? — zdziwił się Vimes.

— Bo zarabia fortunę. Dlatego. Nie przyszło panu do głowy, sierżancie, że czasami ludzie chodzą na przykład do salonu masażu, szukając prawdziwego masażu? W całym mieście mieszkają damy mające na drzwiach dyskretne tabliczki „Naprawa spodni na poczekaniu” czy coś w tym stylu, a niewielka, ale znacząca liczba mężczyzn popełnia ten sam błąd co Sandra. Wielu pracuje w mieście, a żony zostawiają w domu. I czasem, rozumie pan, mężczyznę ogarnia takie… pożądanie. Choćby żądza skarpetki bez dziur albo koszuli mającej więcej niż jeden guzik. Owe damy przekazują Sandrze klientów. Jak się zdaje, w tym mieście naprawdę trudno znaleźć dobrą krawcową. Nie lubią być mylone z… no, ze szwaczkami.

— Zastanawiałem się tylko, dlaczego włóczy się po ulicach po godzinie strażniczej z wielkim koszem narzędzi do szycia.

Lawn wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia. No dobrze, skończyłem z tym dżentelmenem. Lepiej by było, gdyby przez jakiś czas poleżał nieruchomo. — Wskazał rząd butelek za plecami. — A jak długo chciałby pan, żeby leżał nieruchomo?

— Potrafi pan to zrobić?

— O tak. Nie jest to działanie praktykowane w Ankh-Morpork, ale że praktyka medyczna w Ankh-Morpork polegałaby na walnięciu go w głowę drewnianym młotkiem, i tak na tym wygra.

— Nie, chodziło mi o to, że lekarze nie powinni robić ludziom krzywdy, prawda?

— Jedynie w wyniku normalnej niekompetencji. Ale nie przeszkadza mi posłanie go na kolejne dwadzieścia minut do krainy snów. Oczywiście jeśli chce pan przyłożyć mu młotkiem, nie mogę pana powstrzymać. Ostatni gość Swinga, jakiego tu opatrywałem, miał kilka palców sterczących w całkiem niewłaściwych kierunkach. Więc jeśli ma pan chęć dołożyć mu parę razy na szczęście, mogę wskazać kilka czułych punktów…

— Nie, dziękuję. Zawlokę go tylko z powrotem i zostawię.

— To wszystko?

— Nie. Potem… podpiszę mu się na tym gipsie. Wielkimi literami, które się nie zetrą. Niech zobaczy moje nazwisko, jak tylko się obudzi.

— To właśnie nazywam czułym punktem — stwierdził Lawn. — Jest pan ciekawym człowiekiem, sierżancie. Tworzy pan sobie wrogów jak prawdziwy fachowiec.

— Nigdy nie interesowałem się krawiectwem — powiedział Vimes, zarzucając sobie rannego na ramię. — Ale co może nosić krawcowa w koszu z przyborami? Jak pan sądzi?

— Och, nie wiem. Igły, nici, nożyczki, wełnę… i takie podobne.

— Czyli raczej nic bardzo ciężkiego?

— Chyba nie. Czemu pan pyta?

— Bez powodu. — Vimes zanotował wszystko w pamięci. — Coś mi wpadło do głowy. Ale teraz odniosę naszego przyjaciela, póki mogę jeszcze ukryć się we mgle.

— Świetnie. Kiedy pan wróci, zrobię śniadanie. Mam wątróbkę. Cielęcą.


Bestia pamięta. Tym razem Vimes spał mocno.

Zawsze łatwiej mu się spało w dzień. Dwadzieścia pięć lat nocnej służby wyryło nocne bruzdy w jego mózgu. Ciemność była jakoś łatwiejsza. Umiał stać nieruchomo — talent dostępny tylko nielicznym — i wiedział, jak się wtapiać w cienie. Jak pełnić straż i widzieć, nie będąc widzianym.

Pamiętał Złapkatiusza Swinga. Wiele z tego stało się historią. Rewolta wydarzyłaby się ze Swingiem albo bez niego, ale był on, jak się okazało, czubkiem wrzodu.

Wykształcił się w Gildii Skrytobójców i nigdy nie powinno się go przyjmować do straży. Jak na gliniarza miał za dużo rozumu. A w każdym razie za dużo niewłaściwej odmiany rozumu. Ale swoimi teoriami zrobił na Winderze wrażenie, więc wzięli go na sierżanta, a potem natychmiast awansowali na kapitana. Vimes nie miał pojęcia dlaczego, lecz prawdopodobnie inni funkcjonariusze czuli się urażeni, widząc tak znakomitego dżentelmena polerującego krawężniki razem z tępakami. Poza tym miał słabe płuca czy coś w tym rodzaju.

Vimes nie był przeciwnikiem intelektu. Każdy, kto miał dość rozumu, by obsłużyć klamkę, mógł za dawnych dni być prawdziwym postrachem ulic, ale żeby dojść powyżej sierżanta, człowiek potrzebował worka chytrości, przebiegłości i ulicznego sprytu, które w marnym oświetleniu mogły ujść za „inteligencję”.

Swing jednak zaczął od złej strony. Nie rozglądał się, nie obserwował i nie uczył, by w końcu powiedzieć: „Tacy są ludzie. Jak sobie z tym radzić?”. Nie. On usiadł i pomyślał: „Tacy powinni być ludzie. Jak ich zmienić?”. Co jest myślą całkiem dobrą dla kapłana, ale nie dla policjanta, ponieważ cierpliwy, pedantyczny system działania Swinga postawił całą policyjną robotę na głowie.

Na początek pojawiło się Prawo o Broni. Broni użyto w tak wielu przestępstwach, że — jak rozumował Swing — zmniejszenie ilości broni musi zmniejszyć skalę przestępczości.

Vimes zastanawiał się, czy Swing, kiedy coś takiego mu się przyśniło, usiadł w środku nocy na łóżku i sam się wyściskał. Skonfiskować całą broń, a zmniejszy się przestępczość… To miało sens. I pewnie by się nawet udało, gdyby tylko w mieście pracowało więcej gliniarzy — powiedzmy, że trzech na każdego obywatela.

Zadziwiające, ale naprawdę zdano sporo broni. Błąd jednak w tym rozumowaniu, który jakoś całkiem Swingowi umknął, był taki: przestępcy nie przestrzegają prawa. To właściwie zasadnicza kwalifikacja w tym fachu. Nie są też szczególnie zainteresowani, by ulice były bezpieczniejsze dla kogokolwiek prócz nich samych. Nie mogli więc uwierzyć w swoje szczęście. To jakby codziennie wypadało Strzeżenie Wiedźm.

Niektórzy obywatele wyznawali nierozsądny pogląd, że coś tu mocno nie pasuje, jeśli tylko niedobrzy ludzie mają broń. I ci obywatele licznie trafiali do aresztu. Przeciętny glina, który o jeden raz za wiele oberwał kopniaka w worek, przejawia zrozumiałą tendencję do zatrzymywania osób, które nie dźgną go nożem — zwłaszcza jeśli przy tym trochę zadzierają nosa i noszą ubrania, na jakie ów glina nie może sobie pozwolić. Liczba aresztowań poszła ostro w górę, a Swing był z tego bardzo zadowolony.

Trzeba przyznać, że część z tych aresztowań dotyczyła noszenia broni po zmroku, ale całkiem sporo także czynnej napaści na funkcjonariusza straży przez rozgniewanego obywatela. Był to Atak na Urzędnika Miejskiego, zbrodnia haniebna i podła, a jako taka — o wiele ważniejsza od wszystkich kradzieży, które działy się bez przerwy.

Nie chodzi o to, że Ankh-Morpork było miastem bezprawia. Miało bardzo wiele praw. Po prostu nie dawało możliwości, by ich nie łamać. Swing jakoś nie przyswoił idei, że celem systemu jest wyłapywanie przestępców, po czym w jakiś zgrubny i prosty sposób przekształcanie ich w uczciwych obywateli. Zamiast tego system przerabiał uczciwych obywateli na przestępców. A straż, jeśli się chwilę zastanowić, w jeszcze jedną bandę.

I kiedy tygiel zaczynał już wrzeć, Swing wymyślił kraniometrię.

Źli gliniarze zawsze mieli swoje metody wykrywania, czy ktoś jest winien. Za dawnych czasów — ha… to znaczy teraz — metody te obejmowały zgniatacze kciuków, młotki, małe zaostrzone kawałki drewna oraz, oczywiście, typową szufladę biurka, zawsze prawdziwy dar dla policjanta, który się spieszy. Swing tego nie potrzebował. Umiał powiedzieć, czy ktoś jest winien, badając jego brwi.

Mierzył ludzi. Używał cyrkla i metalowej linijki. Spokojnie zapisywał wyniki, dokonywał pewnych obliczeń, takich jak podzielenie długości nosa przez obwód głowy, a potem pomnożenie wyniku przez odstęp między oczami. I dzięki takim liczbom potrafił nieomylnie stwierdzić, że ktoś jest przebiegłym i kłamliwym urodzonym kryminalistą. A kiedy ów ktoś spędził dwadzieścia minut w towarzystwie jego podwładnych i ich nie tak wyrafinowanych narzędzi badawczych, okazywało się — zadziwiające — że Swing miał rację.

Każdy jest czemuś winny. Vimes wiedział o tym. Każdy policjant to wie. Na tym opiera się autorytet — każdy człowiek się obawia, że policjant zobaczy wypisane na jego czole jakieś mroczne sekrety. Nie mógł zobaczyć, oczywiście. Ale też nie powinien wlec ludzi z ulicy do cel i miażdżyć im palców młotkiem, dopóki mu tych sekretów nie zdradzą.

Swing pewnie skończyłby z twarzą w rynsztoku w jakimś zaułku, gdyby Winder nie uznał go za użyteczne narzędzie. Nikt tak jak Swing nie umiał wywąchiwać spisków. Dlatego też skończył jako dowódca Niewymownych, a w porównaniu z większością z nich sierżant Stuk wyglądał jak Dobry Glina Miesiąca. Vimes zawsze się zastanawiał, jak Swing potrafi ich kontrolować, ale może to dlatego, że ci bandyci jakimś zwierzęcym instynktem rozpoznawali umysł, który dotarł do bandytyzmu okrężną drogą i w imię rozumu potrafił wymyślić takie okropności, o jakich szaleństwo może jedynie śnić.

Życie w przeszłości nie jest łatwe. Nie można nikomu przyłożyć za to, co zrobi dopiero kiedyś, ani za to, o czym świat dowie się później. I nie można ludzi ostrzec. Nie wiadomo, co może zmienić przyszłość, ale jeśli Vimes dobrze wszystko zrozumiał, historia ma tendencję powracania do dawnych kolein. Można zmienić tylko coś na krawędziach, jakieś drobne szczegóły. Nic nie da się zrobić w sprawach wielkich. Bez musi zakwitnąć. Rewolucja musi wybuchnąć.

No… coś w rodzaju rewolucji. Prawdę mówiąc, nie istniało dla niej właściwe określenie. Istniała Ludowa Republika Ulicy Kopalni Melasy (Prawda! Sprawiedliwość! Wolność! Miłość w Przystępnych Cenach! I Jajko na Twardo!), przetrwała całe długie kilka godzin — jak niezwykła świeca, która płonęła zbyt krótko i zgasła jak fajerwerk. Było też oczyszczenie domu cierpienia, było…

Zresztą… Trzeba wykonywać robotę, którą ma się przed sobą, jak zawsze policjanci bez wyobraźni.

Wstał koło pierwszej po południu. Lawn siedział w swoim gabinecie i robił coś, co skutkowało czyimiś głośnymi jękami. Vimes zastukał do drzwi.

Po chwili uchyliły się odrobinę. Lawn miał maskę na twarzy i trzymał w ręku bardzo długie szczypce.

— Tak?

— Wychodzę — poinformował Vimes. — Jakieś kłopoty?

— Niezbyt poważne. Ślizgacz Harris miał w nocy pecha przy kartach, to wszystko. Zagrał asem.

— To jest pechowa karta?

— Jest, o ile Duży Tony wie, że mu jej nie rozdał. Ale zaraz ją usunę. Jeśli ma pan zamiar dzisiaj kogoś uszkodzić, niech pan to zrobi, zanim położę się spać, dobrze? Będę wdzięczny.

Lawn zamknął drzwi.

Vimes skinął w stronę drewnianych desek i wyszedł na ulicę, by rozprostować nogi i znaleźć coś do zjedzenia. To coś czekało na niego na tacy, zawieszonej na szyi pewnego człowieka.

Całkiem młodego człowieka, trzeba przyznać. Miał jednak wyraz twarzy szczura, który się spodziewa, że zaraz za zakrętem czeka na niego ser. I który spodziewał się sera za poprzednim zakrętem, i jeszcze poprzednim… A chociaż świat okazywał się jak dotąd pełen zakrętów, ale całkiem pozbawiony sera, szczur był jednak absolutnie przekonany, że tuż za najbliższym zakrętem ser właśnie na niego czeka.

Vimes patrzył. Ale właściwie czemu się dziwił? Odkąd pamiętał, w tym mieście zawsze był ktoś, kto sprzedawał mocno podejrzane i chemicznie regenerowane produkty wieprzowe. Sprzedawca był znajomy. Tyle że… młodszy.

Rozpromienił się na widok obcej twarzy. Lubił spotykać ludzi, którzy nie kosztowali jeszcze jego pasztecików.

— Witam, sierżancie… Zaraz, co znaczy ta mała korona?

— Sierżant sztabowy — wyjaśnił Vimes. — Taki sierżant ze wszystkimi dodatkami.

— No więc, sierżancie, czy mógłbym pana zainteresować tą wyjątkową kiełbaską w bułce? Gwarantuję, że bez szczurów. Produkt w stu procentach organiczny. Wieprzowina dokładnie ogolona przed mieleniem.

Czemu nie, pomyślał Vimes. Jego żołądek, wątroba, nerki i jelita na całej długości natychmiast dostarczyły mu powodów, ale mimo to sięgnął do kieszeni po drobne.

— Ile płacę, panie… ehm… — Powstrzymał się w ostatniej chwili i demonstracyjnie spojrzał na wypisane z przodu tacy nazwisko. — Panie Dibbler?

— Cztery pensy, sierżancie.

— I pewnie gardło pan sobie podrzyna, co? — zażartował Vimes.

— Słucham? — zdziwił się Dibbler.

— Mówię, że z taką ceną to jakby pan sobie gardło podrzynał.

— Podrzynam sobie…?

— Gardło — podpowiedział z desperacją Vimes.

— Hm… — Dibbler się zastanowił. — Tak. Zgadza się. Tak robię. Szczera prawda, nie ma co. Więc zje pan coś?

— Zauważyłem, że na tacy jest „Przedsiębiorstwa Dibblera, Rok zał.”. Czy nie powinno być napisane, kiedy zostały założone?

— Powinno? — Dibbler zerknął na tacę.

— Jak długo prowadzi pan interes? — spytał Vimes, wybierając pasztecik.

— Pomyślmy… Jaki mamy rok?

— Eee… Chyba Tańczącego Psa.

— W takim razie od wtorku — stwierdził Dibbler. I rozpromienił się. — Ale to dopiero początek, drogi panie. Tylko żeby zebrać fundusze. Za rok czy dwa będę w tym mieście ważnym człowiekiem.

— Wierzę panu. Naprawdę wierzę.

Vimes odszedł powoli, a Dibbler znów popatrzył na swoją tacę.

— Gardło sobie podrzynam, gardło sobie podrzynam… — mruczał cicho. Brzmienie tych słów wyraźnie mu się podobało. Ale po chwili skupił uwagę na zawartości tacy i zbladł. — Sierżancie! — wykrzyknął. — Proszę tego nie jeść!

Kilka kroków dalej Vimes znieruchomiał z pasztecikiem w połowie drogi do ust.

— A co z nim jest nie tak? — zdziwił się. — Och, przepraszam. Chciałem zapytać, co z nim jest jakoś wyjątkowo nie tak?

— Nic! To znaczy… te są lepsze.

Vimes zaryzykował spojrzenie na tacę. Jego zdaniem wszystkie paszteciki były zupełnie takie same. Paszteciki Dibblera często wyglądały apetycznie. Na tym polegał ich jedyny urok.

— Nie dostrzegam żadnej różnicy — oświadczył.

— Ależ jest różnica — zapewnił go Dibbler. Krople potu wystąpiły mu na czoło. — Widzi pan? Na tym, który pan wziął, jest taki rządek świnek z ciasta. A na pozostałych są kiełbaski. Nie chciałbym, żeby pan pomyślał, no wie pan, że biorę pana za świnię czy coś… Więc jeśli go pan odda, chętnie poczęstuję pana, eee, innym, ten nie jest dobry, to znaczy jest, ale tego… ze świnią i w ogóle…

Vimes spojrzał mu prosto w oczy. Dibbler musiał się jeszcze nauczyć tego czystego, niewinnego spojrzenia, jakie pojawiło się po trzydziestu latach handlu czysto organicznymi produktami spożywczymi.

I teraz patrzył ze zgrozą, jak klient nadgryza pasztecik.

Pasztecik zawierał w sobie wszystko, czego Vimes się spodziewał, i nic, co potrafiłby zidentyfikować.

— Mniam — rzekł.

I z niejakim skupieniem, wpatrując się w nieszczęsnego sprzedawcę, zjadł pasztecik do końca.

— Całkiem możliwe, że nikt inny nie robi takich pasztecików, panie Dibbler — oświadczył i oblizał palce na wypadek, gdyby później chciał może uścisnąć komuś dłoń.

— Zjadł pan całego?

— A to źle?

Ulga unosiła się nad Dibblerem jak dym nad świeżym drewnem.

— Co? Nie! Znakomicie! Doskonale! Może jeszcze jednego, na drugą nogę? Za pół ceny?

— Nie, nie. Jeden wystarczy aż nadto. — Vimes się cofnął.

— Nie zostawił pan ani kawałka? — upewnił się Dibbler.

— To chyba dobrze, nie?

— Oczywiście. Pewno. Jasna sprawa.

— Muszę już iść — oświadczył Vimes. — Z przyjemnością znowu pana spotkam, kiedy będę miał mniejszy apetyt.

Odszedł tak daleko, by zniknąć z pola widzenia, po czym kilka razy przypadkowo skręcił w sieci zaułków. Wreszcie stanął w cieniu bramy i wsunął palec do ust, by wydobyć kawałek pasztecika zaskakująco trudny do przeżucia, nawet według pasztecikowych standardów.

Zwykle, kiedy w Słynnych Dibblerowych Pasztecikach trafiało się coś nietypowo twardego czy chrupkiego, sztuczka polegała na tym, żeby albo przełknąć to w całości i mieć nadzieję na szczęśliwe zakończenie, albo wypluć z zamkniętymi oczami. Tym razem jednak Vimes sięgnął między dziąsło a policzek, po czym wydobył złożony kawałek papieru, poplamiony niezidentyfikowanymi sokami.

Rozwinął go. Wypisane ołówkiem litery — rozmazane, ale ciągle czytelne — głosiły: Ul. Morficzna, godz. 9 dziś wieczorem. Hasło: ryba miecz.

Ryba miecz? Każde hasło brzmiało „ryba miecz”! Kiedy tylko ktoś próbował wymyślić słowo, jakiego nikt inny nie odgadnie, zawsze wpadał na rybę miecz. Był to jeden z tych dziwacznych kaprysów ludzkiego umysłu.

Ale to przynajmniej wyjaśniało zdenerwowanie Dibblera. Spisek. Kolejny nieszczęsny spisek w mieście rojącym się od spisków. Czy w ogóle powinien coś wiedzieć o spiskach? Zresztą o tym akurat wiedział. Ulica Morficzna. Słynny Spisek z Morficznej. Ha.

Wcisnął zatłuszczony świstek do kieszeni i zawahał się.

Ktoś zachowywał się bardzo cicho. Nałożona na hałasy dalekiej ulicy tkwiła jakby mielizna dźwięku, wypełniona powolnym oddechem. Vimesowi włosy na karku zaczęły się jeżyć.

Ostrożnie wyjął z tylnej kieszeni pałkę.

Jakie miał możliwości? Był gliną, a ktoś się do niego podkradał. Jeśli nie był gliną, to źle robił (ponieważ Vimes był gliną). Jeśli także był gliną, to należał do oddziału Swinga, a to także źle (ponieważ Vimes był lepszym gliną niż oni, podobnie zresztą jak obiekty spływające rynsztokiem). A zatem szybkie zanurzenie tego kogoś w sadzawce ciemności nie miało żadnych widocznych wad.

Z drugiej strony złodzieje, skrytobójcy i ludzie Swinga niewątpliwie często podkradali się do innych i zapewne całkiem dobrze opanowali tę umiejętność. Tymczasem osoba, która śledziła Vimesa, trzymała się tak blisko muru, że niemal słychać było szuranie. To znaczy, że prawdopodobnie była kimś całkiem zwyczajnym, komu ciążyła jakaś myśl. Nie miał ochoty z błahych powodów dodawać do tego ciężaru kilku uncji ołowianych kulek (ponieważ nie był tego rodzaju gliną).

Zdecydował się na wejście do zaułka i powiedzenie:

— Tak?

Chłopiec popatrzył na niego. To musiał być chłopiec. Natura nie byłaby aż tak okrutna, by coś takiego zrobić dziewczynce. Żaden pojedynczy jego rys nie był bardziej niż znośnie brzydki, ale kombinacja stanowiła więcej niż tylko sumę części. Dochodził jeszcze zapach. Nie to, że jakoś paskudny, ale po prostu nie całkiem ludzki. Było w nim coś dzikiego.

— Ehm… — odezwał się. — Słuchaj no, szefie. Powiesz mi, gdzie idziesz, a ja przestanę za tobą łazić. Stoi? To wyjdzie tylko pensa, szefie; cena specjalna. Niektórzy płacą o wiele więcej, żebym za nimi nie łaził.

Vimes nadal patrzył. Stworzenie nosiło za wielką wieczorową marynarkę, błyszczącą od brudu i zielonkawą od wieku, oraz cylinder, na który musiał kiedyś nadepnąć koń. Ale fragmenty widoczne między nimi wydawały się niestety znajome.

— Och, nie… — jęknął. — Nie, nie, nie…

— Dobrze się czujesz, szefie?

— Nie, nie, nie… Na bogów, to musiało się zdarzyć, no tak…

— Mam iść i sprowadzić Mossy’ego, szefie?

Vimes oskarżycielsko wyciągnął palec.

— Jesteś Nobby Nobbs, tak?

Urwis się cofnął.

— Możliwe. A co? To jakaś zbrodnia?

Odwrócił się i rzucił do ucieczki, ale dłoń Vimesa opadła mu ciężko na ramię.

— Niektórzy tak sądzą. Jesteś Nobby Nobbs, syn Maisie Nobbs i Sconnera Nobbsa?

— Zapewne, zapewne! Ale nic nie zrobiłem, szefie!

Vimes schylił się i spojrzał w oczy wyglądające na świat spod maski brudu.

— A co powiesz na rwanie słomianek, sypanie dzwonków, ściąganie witek, świstanie kurków i wianie draki?

Nobby ze szczerym zdziwieniem zmarszczył brwi.

— Co to jest ściąganie witek? — zapytał.

Vimes rzucił mu podobne spojrzenie. Uliczna gwara mocno się zmieniła przez trzydzieści lat.

— To kradzież drobnostek… niewielkich przedmiotów. A nie?

— Nie, nie, szefie. To wychwianie fantów. — Nobby odprężył się. — Ale nieźle sobie radzisz jak na nowego. Co to jest olej aniołów?

Pamięć odsłoniła kartę.

— Łapówka — odparł Vimes.

— A ściemniak? — Nobby wyszczerzył zęby.

— Łatwe. Może być żebrak, a może przystojny mężczyzna.

— Dobra. Ale założę się, szefie, że byś nie umiał zapchlić szkapy.

I znowu z zakurzonych zakątków wysunęły się wspomnienia. To akurat trzymało się mocno.

— Coś takiego… I ty to wiesz? Przykre u kogoś tak młodego. To jest wtedy, kiedy sprzedajesz zajeżdżonego konia, ale chcesz, żeby trochę brykał przed kupującymi, więc bierzesz trochę świeżego, surowego, ostrego imbiru, podnosisz mu ogon i wciskasz ten imbir…

— Ożeż… — To Nobby’emu zaimponowało. — Wszyscy mówią, że szybko się uczysz, szefie. Szczera prawda. Jakbyś się tu urodził.

— Dlaczego za mną chodzisz, Nobby Nobbsie? — spytał Vimes. Urwis wyciągnął brudną dłoń. Pewne elementy języka ulicy nigdy się nie zmieniają.

Vimes rzucił mu sześciopensówkę. Błyszczała na dłoni Nobby’ego niczym brylant w uchu kominiarza.

— Jest wśród nich dama — oświadczył chłopak z uśmiechem. Dłoń pozostała wyciągnięta.

— To, co ci dałem przed chwilą, to było sześć pensów, do demona — warknął Vimes.

— Tak, ale muszę myśleć o…

Vimes chwycił Nobby’ego za klapy brudnej marynarki i uniósł w powietrze. Pewnym wstrząsem okazało się odkrycie, że chłopak prawie nic nie waży.

Uliczny urwis, pomyślał. Żyje na obrzeżu — jak na brzegu morza: kolczasty, lepki i lekko cuchnący gnijącymi wodorostami. Są ich tu setki, wyrywających z marginesów środki do życia, a o ile pamiętam, Nobby był jednym z najsprytniejszych. I tak godnych zaufania jak czekoladowy młotek. Ale to nie szkodzi. Są sposoby, jak sobie z takimi radzić.

— Ile by kosztowało, żebyś pracował dla mnie? — zapytał. — Przez cały czas?

— Muszę pamiętać o swoich klientach… — zaczął chłopak.

— Owszem, ale to ja trzymam cię w górze jedną ręką. Prawda? Nobby rozważył swoje położenie, z za dużymi butami dyndającymi o stopę nad ziemią.

— Cały czas?

— Tak.

— Eee… Za coś takiego musiałbym codziennie oglądać jego lordowską mość.

— Dolara? Próbuj dalej.

— No to… pół dolara?

— Nie ma szans. Dolara tygodniowo plus dodatkowo nie zmienię twojego życia w pasmo nieszczęść, a zapewniam cię, mój Nobby, że potrafię to zrobić na tak wiele drobnych sposobów…

Wciąż wisząc, Nobby próbował jakoś się w tym zorientować.

— Czyli… byłbym takim jak gdyby gliną, tak? — zapytał, uśmiechając się chytrze.

— Tak jakby.

— Pierwszy Podejrzany mówi, że dobrze jest być gliną, bo można zwijać towar i nikt człowieka nie wykryje.

— Ma rację — przyznał Vimes.

— I jeszcze mówi, że jak ktoś cię wkurzy, możesz mu przywalić i wrzucić na Tanty — ciągnął Nobby. — Jak urosnę, chciałbym zostać gliną.

— Kto to jest Pierwszy Podejrzany?

— Tak nasza mama nazywa Sconnera, naszego tatę. Ehm… Forsa z góry, tak? — dodał z nadzieją.

— A jak myślisz?

— Aha. No tak. Czyli nie.

— Brawo. Ale coś ci powiem… — Vimes opuścił Nobby’ego na ziemię. Lekki jak piórko, pomyślał. — Chodź ze mną, mały.

Ankh-Morpork było pełne mężczyzn żyjących na kwaterach. Każdy, kto miał wolny pokój, wynajmował go. A oprócz cerowania i łatania — co czyniło pannę Battye jedną z najlepiej zarabiających szwaczek w mieście — potrzebowali jeszcze czegoś, czego tradycyjnie dostarczały kobiety. Potrzebowali karmienia.

Nie brakowało więc szybkich jadłodajni. Do jednej z nich zmierzał teraz Vimes. Podawano tam proste jedzenie dla prostych ludzi. Nie miały menu. Człowiek brał, co przed nim postawili, zjadał szybko i był zadowolony, że to dostał. Czy smakowało? A kto by się tym przejmował! Dania miały nazwy typu gulasz, gotowane węgorze, potrawka na sucharach, mokre nelli, opadek, billy z melasą… — solidne potrawy, które trzymały się żeber i po których trudno było wstać z krzesła. Zwykle zawierały sporo rzepy, nawet jeśli nie powinny.

Wlokąc za sobą Nobby’ego, Vimes przecisnął się do kontuaru. Na desce wypisano kredą „Ile Potrafisz Zjeść w Dziesięć Minut — 10 p”.

Tęga kobieta z obnażonymi ramionami stała za ladą przy kociołku, gdzie w szarej mazi pływały nierozpoznawalne składniki. Przyjrzała mu się badawczo i zerknęła na jego rękaw.

— Co mogę dla pana zrobić, sierżancie? — spytała. — A co się stało z sierżantem Stukiem?

— Często tu bywa, prawda? — odgadł Vimes.

— Na obiad i na kolację.

Jej mina mówiła wszystko: bierze dokładki i nigdy nie płaci.

Vimes podniósł Nobby’ego.

— Widzi go pani?

— To małpka? — zdziwiła się kobieta.

— Ha, ha, ha, bardzo śmieszne — stęknął Nobby, gdy Vimes znów go postawił.

— Będzie tu przychodził raz dziennie na jeden solidny posiłek. Tyle, ile potrafi zjeść za dziesięć pensów.

— Tak? A kto zapłaci, jeśli wolno spytać?

— Ja. — Vimes położył na ladzie pół dolara. — To za pięć dni z góry. Co dziś pani poleca? Gulasz? Od tego wyrosną mu włosy na piersi, kiedy już będzie miał pierś. Proszę mu podać pełną miskę. Może pani stracić na tym interesie.

Pchnął Nobby’ego na ławę, postawił przed nim miskę z czymś tłustym, a sam usiadł naprzeciwko.

— Powiedziałeś, że dama — rzekł. — Nie próbuj mnie wykiwać, Nobby.

— Muszę się tym dzielić, sierżancie? — Nobby sięgnął po drewnianą łyżkę.

— Wszystko dla ciebie. Pilnuj, żeby nie zostawić ani odrobiny. Później może czeka cię próba — odparł Vimes. — Kobieta, mówiłeś.

— Lady Meserole, sierżancie — oświadczył niewyraźnie Nobby z ustami pełnymi jarzyn i sosu. — Elegancka dama. Wszyscy nazywają ją madame. Parę miesięcy temu przyjechała z Genoi.

— A kiedy cię wynajęła?

— Dziś rano, sierżancie.

— Co? Po prostu zatrzymała cię na ulicy?

— Ehm… Mam z nią taką ogólną umowę, sierżancie.

Vimes spojrzał groźnie. To było lepsze niż słowa. Nobby zaczął wiercić się niespokojnie.

— Bo chodzi o to, sierżancie, że ona… no, przyłapała mnie w zeszłym miesiącu, jak obrabiałem jej torebkę. Niech to piekło, sierżancie, ma cios jak kopnięcie muła! Kiedy już wróciłem do siebie, zaczęliśmy gadać i ona powiedziała, że taki bystry chłopak jak ja może się przydać jako takie niby ucho na ulicy.

Vimes nadal patrzył groźnie, ale zrobiło to na nim wrażenie. Młody Nobby był utalentowanym kieszonkowcem. Każdy, kto przyłapał go na gorącym uczynku, musiał być naprawdę szybki. Podkręcił więc srogość spojrzenia.

— No dobra, sierżancie… Powiedziała, że odda mnie Dziennej Straży, jeśli się nie zgodzę — ustąpił Nobby. — A jeśli jakiś wysoko urodzony złoży skargę, to człowiek od razu trafia na Tanty.

To smutna rzeczywistość. Znowu prywatne prawa.

— Nie chcę siedzieć na Tantach, sierżancie. Tam jest Sconner.

A Sconner łamał ci ręce, przypomniał sobie Vimes.

— No więc czemu ta elegancka dama się mną interesuje, Nobby? — zapytał na głos.

— Proszę nie pytać. Opowiedziałem jej, sierżancie, o tej więźniarce, o Niewymownych i całej reszcie. Stwierdziła, że brzmi to fascynująco. A Rosie Palm płaci mi nędznego pensa dziennie, żeby mieć pana na oku. Aha, i jeszcze kapral Snubbs z Kablowej daje pół pensa, żeby pana obserwować, ale co to dzisiaj jest pół pensa, więc dość rzadko pana dla niego obserwuję. No i młodszy kapral Coates. Od niego też dostaję pensa.

— Czemu?

— Nie wiem. Poprosił mnie dzisiaj rano. Taka pensowa robótka. — Nobby czknął potężnie. — Lepsze przy wyjściu niż przy wejściu, co, sierżancie? A dla pana, sierżancie, kogo mam pilnować?

— Mnie — oświadczył Vimes. — Jeśli zdołasz mnie umieścić w swoim napiętym planie zajęć.

— Chce pan, żebym za panem chodził?

— Nie. Masz mi tylko powtarzać, co ludzie o mnie mówią. Uważać, kto jeszcze mnie śledzi. Tak jakby pilnować mi pleców.

— Jasne!

— Dobrze. I jeszcze jedno, Nobby.

— Tak, sierżancie? — Nobby nadal pracował łyżką.

— Oddaj mój notes, moją chusteczkę i cztery pensy, które zwinąłeś mi z kieszeni.

Nobby, pryskając gulaszem, otworzył usta, by zaprotestować, ale zauważył błysk w oku Vimesa. Bez słowa wyjmował kolejne przedmioty z licznych i strasznych kieszeni.

— No i dobrze. — Vimes wstał. — Z pewnością nie muszę ci tłumaczyć, Nobby, co się stanie, jeśli znów spróbujesz ze mną tej starej sztuczki? Prawda, Nobby?

— Nie, sierżancie — zapewnił Nobby ze spuszczoną głową.

— Chcesz jeszcze dolewkę? Nie krępuj się. Ja muszę wracać do pracy.

— Może pan na mnie polegać, sierżancie!

To zabawne, uznał Vimes, kiedy wracał na posterunek, ale zapewne naprawdę mogę na nim polegać. Nobby ukradnie wszystko i oszuka każdego, ale nie jest złym chłopakiem. Można mu powierzyć własne życie, lecz tylko głupek powierzyłby mu dolara.

Od ulicznego handlarza kupił cienkie panatelle Pantweeda. Noszenie ich w zwykłym tekturowym pudełku wcale nie wydawało się właściwe.

Kiedy wszedł na posterunek, w głównej sali panował gwar. Strażnicy stali w małych grupkach. Sierżant Stuk zauważył Vimesa i podszedł.

— Nieprzyjemna sprawa, sir — powiedział z najlżejszą tylko sugestią uśmieszku. — W nocy mieliśmy włamanie.

— Naprawdę? — spytał Vimes. — Co ukradli?

— Nie mówiłem, że coś ukradli, sir — zauważył niewinnie sierżant.

— No nie, nie mówiliście — zgodził się Vimes. — To tylko ja pospiesznie wyciągnąłem coś, co nazywamy wnioskiem. Czy zatem cokolwiek ukradli, czy włamali się, żeby zostawić pudełko czekoladek i grzecznościowy koszyk owoców?

— Ukradli srebrny kałamarz kapitana — wyjaśnił Stuk, nieczuły na sarkazm. — I to była robota kogoś stąd, jeśli chce pan poznać moją opinię. Drzwi na górę były wyważone, ale zewnętrzne nie. To musiał zrobić strażnik!

Vimesa zaskoczyła okazana fachowość w dziedzinie analizy śladów.

— Coś podobnego? Strażnik i kradzież?

— Tak, straszna historia — odparł z przejęciem Stuk. — Zwłaszcza że wczoraj pokazał nam pan właściwą drogę, żeby być uczciwym i w ogóle. — Spojrzał ponad ramieniem Vimesa i krzyknął: — Baczność! Oficer obecny!

Tilden schodził po schodach. Zapadła cisza i słychać było tylko jego niepewne kroki.

— Jakieś wieści, sierżancie? — zapytał.

— Jak dotąd nic, sir — odpowiedział Stuk. — Mówiłem właśnie sierżantowi Keelowi, jaka straszna rzecz się wydarzyła.

— Wiecie, był grawerowany — wyznał żałośnie Tilden. — Wszyscy w regimencie złożyli się po tyle, na ile było ich stać. To naprawdę… smutne.

— Tylko prawdziwy sukinsyn mógłby ukraść coś takiego. Prawda, sierżancie? — rzucił Stuk.

— Zgadzam się całkowicie — odparł Vimes. — Widzę, że dobrze zorganizowaliście poszukiwania. Sprawdzaliście wszędzie?

— Wszędzie oprócz osobistych szafek. To nie jest coś, co robimy bez wahania, takie przetrząsanie czyichś szafek. Ale teraz wszyscy jesteśmy już obecni i jest kapitan Tilden, który dopilnuje, żeby wszystko odbyło się jak należy. Więc choć to nieprzyjemne, muszę pana prosić, kapitanie, o zgodę na przetrząśnięcie.

— Tak, tak, jeśli trzeba… — Tilden westchnął. — Po prawdzie to niehonorowo, wiecie.

— W takim razie uważam, sir, dla pokazania, że działamy uczciwie, najpierw powinniśmy przeszukać szafki sierżantów, czyli nasze. W ten sposób nikt nam nie zarzuci, że nie traktujemy sprawy poważnie.

— Dajcie spokój, sierżancie. — Tilden uśmiechnął się lekko. — Nie sądzę, żeby ktoś was podejrzewał.

— Nie, sir. Sprawiedliwość musi być. Damy dobry przykład, co, sierżancie Keel?

Vimes wzruszył ramionami. Stuk wyszczerzył zęby, wyciągnął pęk kluczy i skinął na młodszego kaprala Coatesa.

— Czyń honory, Ned — polecił rozpromieniony. — Ja pierwszy, naturalnie.

Drzwiczki stanęły otworem. Zawartość szafki Stuka stanowiła zwykły brudny bałagan, typowy dla wszystkich szafek we wszystkich szatniach. Z całą pewnością nie było tu srebrnego kałamarza. Gdyby był, po jednym dniu by poczerniał.

— Dziękuję. A teraz sierżant Keel, Ned.

Stuk wpatrywał się w Vimesa z przyjaznym uśmiechem, gdy policjant grzebał kluczem w zamku. Vimes odpowiadał mu spojrzeniem tak pozbawionym wyrazu, jak czysta tablica. Drzwiczki zaskrzypiały i otworzyły się.

— Och, jej… Co my tu mamy? — rzucił Stuk, nie zadając sobie nawet trudu, by popatrzeć.

— To worek, sierżancie — zameldował Coates. — A w środku jest coś ciężkiego.

— Coś takiego… — Stuk wciąż wpatrywał się w Vimesa. — Otwórz go, mój chłopcze. Delikatnie. Nie chcemy przecież niczego uszkodzić, prawda?

Zaszeleścił jutowy materiał.

— Eee… To połówka cegły, sierżancie — oznajmił Coates.

— Co?

— Pół cegły, sir.

— Zbieram na dom — wyjaśnił Vimes.

Jeden czy dwóch ludzi zachichotało cicho, ale ci bystrzejsi nagle wyglądali na zaniepokojonych.

Wiedzą, pomyślał Vimes. No cóż, chłopcy, witajcie w ruletce Vimesa. Zakręciliście kołem, a teraz musicie zgadywać, gdzie potoczy się kulka.

— Jesteś pewny? — Stuk zajrzał do otwartej szafki.

— Zwykły worek, sierżancie — zapewnił Ned. — A w środku połówka cegły.

— Jest tam ruchomy panel albo co? — dopytywał się zdesperowany Stuk.

— Jak to, sierżancie? W worku?

— No, to nasze szafki mamy załatwione. — Vimes zatarł ręce. — Kto następny, sierżancie Stuk?

Kulka się toczy, któż odgadnie, gdzie stanie, w którą dziurkę wpadnie…

— Wie pan, osobiście uważam, że kapitan ma rację. Nie wydaje mi się, żeby ktoś z naszych ludzi mógł… — zaczął Stuk i urwał.

Spojrzeniem Vimesa można by wbijać nity.

— Sądzę, sierżancie, że skoro już zaczęliśmy, należy dokończyć — stwierdził Tilden. — Tego wymaga uczciwość.

Vimes podszedł do Coatesa i wyciągnął rękę.

— Klucze — powiedział.

Coates rzucił mu niechętne spojrzenie.

— Klucze, młodszy kapralu — powtórzył Vimes.

Wziął je z dłoni Coatesa i stanął przed rzędem szafek.

— No dobrze — rzucił. — Zacznijmy od dobrze znanego arcyzbrodniarza, młodszego funkcjonariusza Vimesa…

Otwierały się jedne drzwiczki po drugich. Szafki, być może interesujące dla kogoś studiującego zapach niepranych ubrań oraz drobnych organizmów wyrastających na zapomnianych skarpetach, nie ujawniły jednak ani jednego srebrnego kałamarza.

Odkryto za to „Miłosne przygody Molly Klaper” w szafce kaprala Colona. Vimes patrzył na prymitywne ryciny jak na dawno zapomnianych przyjaciół. Pamiętał tę książkę; krążyła po posterunku przez lata. Jako młody człowiek wiele się nauczył z tych ilustracji, choć wiele z tego, czego się nauczył, okazało się później błędne.

Na szczęście kapitan Tilden niczego nie zauważył. Vimes wcisnął wybrudzoną książkę na półkę i zwrócił się do Colona, którego uszy płonęły czerwienią.

— Studiujesz teorię, Fred? Bardzo słusznie. Nauka wiedzie do perfekcji.

W końcu stanął przed szafką Coatesa. Strażnik wpatrywał się w niego jak jastrząb.

Podrapane drzwiczki skrzypnęły. Wszyscy z ciekawością wyciągnęli szyje. W szafce był plik starych notesów, jakieś cywilne ubranie i nieduży worek czegoś, co — wysypane na podłogę — okazało się brudnymi ciuchami do prania.

— Zaskoczony? — zapytał młodszy kapral.

Nawet w połowie nie tak jak ty, pomyślał Vimes.

Mrugnął do Coatesa i odwrócił się.

— Czy mogę zamienić z panem słówko w pańskim gabinecie, kapitanie?

— Tak, sierżancie, chyba tak. — Tilden rozejrzał się po sali. — O bogowie…

Vimes dał dowódcy chwilę, by wspiął się na schody, po czym ruszył za nim i taktownie zamknął za sobą drzwi gabinetu.

— Słucham, sierżancie? — Tilden osunął się na fotel.

— Czy szukał pan wszędzie, sir?

— Oczywiście, człowieku!

— Chodzi mi o to, sir, że może schował pan go do szuflady? A może do sejfu?

— Na pewno nie! Czasami zamykam go do sejfu w weekendy, ale… jestem pewien, że wczoraj tego nie zrobiłem.

Vimes dostrzegł subtelną niepewność. Wiedział, że źle postępuje. Tilden miał już prawie siedemdziesiąt lat, a w tym wieku człowiek uczy się traktować swoją pamięć jak tylko przybliżony przewodnik po wydarzeniach.

— Przekonałem się, sir, że kiedy człowiek zapracowany ma bardzo wiele pilnych spraw, czasami robi coś, co potem wypada mu z pamięci.

Wiem, że ja tak mam, dodał w myślach. Mogę położyć klucze od domu w pustym pokoju i nie znaleźć ich trzydzieści sekund później.

— Ostatnio wszyscy pracujemy w wielkim napięciu — dodał.

Wiedział, że Tilden często popołudniami zasypia i śpi, dopóki Ryjek nie zakaszle bardzo głośno pod drzwiami, zanim poda mu kakao.

— Tak, to prawda. — Tilden spojrzał na niego zdesperowany. — Cała ta sprawa z godziną strażniczą… Bardzo nerwowa. Własnej głowy bym w końcu zapomniał, gdyby nie była mocno przytwierdzona, co?

Obejrzał się na zielony sejf.

— Mamy go dopiero od kilku miesięcy — wymruczał. — Przypuszczam, że… Odwróćcie się, sierżancie, dobrze? Lepiej od razu sprawdzę.

Vimes posłusznie stanął plecami do niego. Usłyszał stukanie, potem zgrzyt, a potem głośny oddech.

Tilden trzymał w dłoni srebrny kałamarz.

— Chyba zrobiłem z siebie głupka, sierżancie — powiedział.

Nie, to ja zrobiłem z ciebie głupka, pomyślał Vimes. Gorąco tego żałuję. Zamierzałem podrzucić kałamarz do szafki Coatesa, ale nie mogłem…

…nie po tym, co w niej znalazłem.

— Mam pomysł, sir. Możemy powiedzieć, że to była taka próba…

— Z zasady nie kłamię, Keel — oświadczył kapitan. — Ale jestem wdzięczny za tę sugestię. Zresztą zdaję sobie sprawę, że nie jestem już taki młody jak kiedyś. Może już czas przejść na emeryturę. — Westchnął. — Muszę powiedzieć, że rozważam to już od pewnego czasu.

— Och, proszę tak nie mówić, sir — odparł Vimes bardziej jowialnie, niż naprawdę się czuł. — Nie wyobrażam sobie pana na emeryturze.

— Tak, przypuszczam, że czas zamknąć sprawy — mruczał Tilden, wracając za biurko. — Wiecie, sierżancie, że niektórzy z naszych ludzi uważają pana za szpiega?

— Czyjego? — zdziwił się Vimes. Najwyraźniej Ryjek roznosił nie tylko kakao.

— Lorda Windera, jak sądzę.

— No cóż, wszyscy dla niego pracujemy, sir. Ale tylko panu składam meldunki, jeśli to może coś wyjaśnić.

Tilden ze smutkiem potrząsnął głową.

— Szpieg czy nie, Keel, powiem wam szczerze, że niektóre z rozkazów, jakie ostatnio dostajemy, nie są… nie są dobrze przemyślane, moim zdaniem, co?

Obrzucił Vimesa wyzywającym wzrokiem, jakby prowokował go, by tutaj i natychmiast wyjął rozgrzane do czerwoności zgniatacze kciuków.

Vimes widział, jak wiele kosztowało tego starszego człowieka przyznanie, że porwania, tortury oraz intrygi zmierzające do kryminalizacji uczciwych obywateli nie są na ogół akceptowalną polityką rządu. Tilden nie był przyzwyczajony do takiego myślenia. Wyruszał pod sztandarem Ankh-Morpork, by walczyć z serojadami z Quirmu albo z Rysiem Klatchysiem czy innym nieprzyjacielem, wskazanym mu przez wyższych rangą, i nigdy się nie zastanawiał nad słusznością Sprawy, bo takie myśli mogą utrudniać żołnierzowi działanie.

Tilden dorastał, wiedząc, że ci na górze mają rację. Właśnie dlatego są na górze. Brakowało mu mentalnego słownictwa, by myśleć jak zdrajca — ponieważ tylko zdrajcy myślą inaczej.

— Jestem tu za krótko, by wyrażać opinie, sir — oznajmił Vimes. — Nie wiem, jak tutaj załatwiacie swoje sprawy.

— Nie tak jak dawniej — mruknął Tilden.

— Skoro pan tak twierdzi, sir…

— Ryjek mówił, że zadziwiająco dobrze się pan orientuje w okolicy, sierżancie. Jak na kogoś nowego w mieście.

To zdanie miało na końcu haczyk, ale Tilden nie był doświadczonym wędkarzem.

— Jeden patrol niczym się właściwie nie różni od drugiego — wyjaśnił Vimes. — I oczywiście bywałem tutaj już wcześniej.

— Oczywiście, oczywiście — zapewnił pospiesznie Tilden. — No cóż… dziękuję, sierżancie. Gdybyście zechcieli, ehm… wyjaśnić ludziom, co zaszło, byłbym wdzięczny…

— Tak jest, sir. Naturalnie.

Vimes ostrożnie zamknął za sobą drzwi i zbiegł na dół, przeskakując po dwa stopnie. Strażnicy prawie się nie ruszyli. Zaklaskał, jak nauczyciel w szkole.

— Szybko, patrole czekają! Ruszać się! Ale nie wy, sierżancie Stuk! Proszę na podwórze na słowo!

Nie sprawdzał, czy Stuk za nim idzie. Wyszedł, oparł się o mur i czekał.

Gdyby był o dziesięć lat młodszy, z pewnością… Poprawka: gdyby był o dziesięć lat młodszy i trzeźwy, za pomocą kilku szybkich i dobrze wymierzonych ciosów nauczyłby Stuka, kto jest szefem. Takie zapewne panowały zwyczaje obecnie. Bójki między strażnikami nie były niczym niezwykłym, gdy Vimes służył jako zwykły funkcjonariusz. Ale sierżant Keel tak nie postępuje…

Stuk wyszedł na podwórze przepełniony obłąkaną, przerażoną brawurą.

Kiedy Vimes podniósł rękę, wyraźnie drgnął.

— Cygaro? — zaproponował Vimes.

— Eee…

— Nie piję — wyjaśnił Vimes. — Ale nic nie przebije dobrego cygara.

— Ja… tego… nie palę — wymamrotał Stuk. — Wie pan, co do tego kałamarza…

— A wiecie, sierżancie, że on go schował w tym swoim sejfie? — Vimes uśmiechnął się.

— Naprawdę?

— A potem całkiem zapomniał. Każdemu się to zdarza, Winsborough. Myśli zaczynają błądzić i człowiek nie jest już pewien, co zrobił. — Przyjazny uśmiech nie schodził mu z twarzy. Działał równie skutecznie jak grad uderzeń. W dodatku Vimes użył właściwego imienia Stuka. Sierżant nigdy go publicznie nie używał z obawy przed paniką, jaką mogłoby wywołać. — Pomyślałem tylko, że uspokoję cię w tej kwestii.

Sierżant Winsborough Stuk przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Nie był pewien, czy udało mu się z czymś ujść, czy też wpadł głębiej w coś innego.

— Powiedz mi coś więcej o młodszym kapralu Coatesie — poprosił Vimes.

Twarz Stuka na moment wykrzywiła agonia kalkulacji. Potem jednak przyjął typową strategię: jeśli sądzisz, że ścigają cię wilki, zepchnij kogoś z sań.

— O Nedzie, sir? Ciężko pracuje, oczywiście, wykonuje swoje zadania… ale trochę za chytry, tak między nami.

— To znaczy? I nie musisz zwracać się do mnie „sir”, Winsborough, kiedy jesteśmy sami.

— Uważa, że nie gorszy sługa od pana, obaj rozumiemy, o co mi chodzi. Sądzi, że dorównuje każdemu. Trochę sprawia kłopotów pod tym względem.

— Domorosły adwokat?

— Coś w tym rodzaju, tak.

— Rebelianckie sympatie?

Stuk niewinnie wzniósł oczy.

— Możliwe, sir. Ale oczywiście nie chciałbym, żeby chłopak miał kłopoty.

Uważasz, że szpieguję dla Niewymownych, pomyślał Vimes. I rzucasz mi Coatesa. A jeszcze wczoraj radziłeś go awansować. Ty mała glisto.

— Czyli warto mieć go na oku? — zapytał.

— Tajest, sir.

— Interesujące — mruknął Vimes.

To słowo zawsze jest niepokojące dla niepewnych. Z pewnością zaniepokoiło Stuka, a Vimes pomyślał: Na bogów, może Vetinari tak właśnie się czuje… Przez cały czas.

— Niektórzy z nas… zaglądają po służbie pod Pęknięty Bęben — powiedział Stuk. — Jest otwarty na okrągło. Nie wiem, czy…

— Nie piję — przypomniał Vimes.

— A tak. Mówił pan.

— A teraz lepiej zabiorę młodego Sama na patrol. Miło było z tobą pogawędzić, Winsborough.

Przeszedł obok, pilnując, żeby się nie obejrzeć. Sam wciąż czekał w głównej sali, ale został porwany podmuchem, gdy Vimes go mijał.

— No więc pytam: co to za kiecka siedzi u starego Folly’ego?

Prefekci unieśli głowy. Na podwyższonej platformie na końcu gwarnej sali doktor Follet, szef skrytobójców i z urzędu dyrektor szkoły gildii, toczył ożywioną rozmowę z… damą. Jaskrawy fiolet jej sukni tworzył plamę koloru w obszernej hali, gdzie dominowała czerń, a elegancka biel jego włosów lśniła w mroku jak latarnia.

Była to przecież Gildia Skrytobójców. Tutaj się nosi czerń. Noc jest czarna i oni także. No i czerń jest taka stylowa, a wszyscy się zgadzali, że skrytobójca bez stylu jest tylko wysoko opłacanym i aroganckim zbirem.

Wszyscy prefekci mieli już po osiemnaście lat, a zatem wolno im było odwiedzać te części miasta, o których młodsi chłopcy nie powinni nawet wiedzieć. Ich pryszcze nie strzelały już na widok kobiety. Nauczyli się już, że świat jest ostrygą, którą można otworzyć złotem, jeśli nie wystarcza sztylet.

— Prawdopodobnie ktoś z rodziców — uznał jeden z nich.

— Ciekawe, kto jest tym szczęściarzem.

— Wiem, kim ona jest — oświadczył „Ludo” Ludorum, głowa Domu Żmii. — Słyszałem, jak wykładowcy o niej mówią. To madame Roberta Maserole. Kupiła stary dom przy Łatwej. Podobno zarobiła stosy forsy w Genoi i chce się tutaj osiedlić. Pewnie szuka możliwości inwestycji.

— Madame? — powtórzył inny, nazwiskiem Downey. — Tytuł grzecznościowy czy funkcja zawodowa?

— W Genoi? Może być jednym i drugim — odparł ktoś i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

— Folly częstuje ją szampanem — zauważył Downey. — Są przy trzeciej butelce. O czym oni tyle gadają?

— O polityce — stwierdził Ludo. — Wszyscy wiedzą że Winder nie zachowa się przyzwoicie, więc sprawa spada na nas. A Folly jest zły, bo straciliśmy tam już trzech chłopaków. Winder jest całkiem sprytny. Gdzie spojrzeć, stoją gwardziści i żołnierze.

— Winder to pętak — uznał Downey.

— Tak, Downey. Wszystkich nazywasz pętakami — odparł spokojnie Ludo.

— I mam rację.

Downey znów usiadł przodem do stołu i jakiś ruch — a raczej brak ruchu — zwrócił jego uwagę. W pobliżu dalszego końca młody skrytobójca czytał książkę, ułożoną przed talerzem na podstawce. Był pochłonięty lekturą, a pusty widelec znieruchomiał w połowie drogi do ust.

Downey mrugnął do kolegów, z tacy przed sobą wybrał jabłko, zamachnął się dyskretnie i wypuścił je ze złośliwą celnością.

Widelec poruszył się niczym język węża i nabił jabłko w powietrzu.

Czytający odwrócił kartkę. Potem, nie odrywając wzroku od książki, delikatnie przysunął widelec i nadgryzł owoc.

Wszyscy pozostali spojrzeli na Downeya. Dały się słyszeć jeden czy dwa chichoty. Młody człowiek zmarszczył czoło. Ponieważ atak się nie powiódł, zmuszony był odwołać się do zjadliwej drwiny, która sprawiała mu jednak poważne trudności.

— Naprawdę jesteś pętakiem, Zaczepiaczu Psów — oznajmił.

— Tak, Downey — odpowiedział spokojnie czytający, wciąż skupiony na lekturze.

— Kiedy masz zamiar zdać jakiś porządny egzamin, Zaczepiaczu Psów?

— Trudno powiedzieć, Downey.

— Nigdy nikogo nie zabiłeś, co, Zaczepiaczu Psów?

— Prawdopodobnie nie, Downey.

Czytający przewrócił następną kartkę. Cichy szelest rozzłościł Downeya jeszcze bardziej.

— A co takiego czytasz? — warknął. — Robertson, pokaż mi, co czyta Zaczepiacz Psów, dobrze? No już, podaj mi to!

Chłopiec siedzący obok tego, który obecnie znany był jako Zaczepiacz Psów, porwał książkę z podstawki i rzucił wzdłuż stołu. Czytający westchnął i wyprostował się. Downey przerzucił kartki.

— No i patrzcie, chłopaki — powiedział. — Zaczepiacz Psów czyta książkę z obrazkami. — Uniósł ją otwartą do góry. — Sam ją pokolorowałeś? Farbkami czy kredkami, Zaczepiaczu Psów?

Były czytający wpatrywał się w sufit.

— Nie, Downey. Została ręcznie pokolorowana przez pannę Emelię Jane, siostrę lorda Winstanleigha Greville-Pipe, autora, według jego osobistych instrukcji. Zauważ, że jest to napisane na stronie tytułowej.

— A tu mamy śliczny obrazek tygrysa — brnął dalej Downey. — Dlaczego to wszystko oglądasz, Zaczepiaczu Psów?

— Ponieważ lord Winstanleigh miał pewne interesujące teorie na temat sztuki ukrywania się, Downey.

— Co? Czarno-pomarańczowy tygrys między zielonymi drzewami? — Downey z irytacją przewracał kartki. — Ruda małpa w zielonej dżungli? Czarno-biała zebra w żółtych trawach? Co to jest, podręcznik, jak tego nie robić?

Znowu rozległy się chichoty, jednakże nieco wymuszone. Downey miał przyjaciół, ponieważ był ważny i bogaty, ale czasem człowiek krępował się przebywać w jego towarzystwie.

— Prawdę mówiąc, lord Winstanleigh zaprezentował też pewne ciekawe uwagi o zagrożeniach intuicyjnego…

— Czy ta książka należy do gildii, Zaczepiaczu Psów? — przerwał mu Downey.

— Nie, Downey. Została wydana prywatnie jakiś czas temu, a mnie udało się odnaleźć egzemplarz w…

Downey machnął ręką. Książka pofrunęła, strasząc siedzących przy stole młodszych chłopców, i wylądowała w głębi kominka. Jedzący przy głównych stołach obejrzeli się, a potem bez zainteresowania wrócili do posiłku. Płomienie zaczęły lizać kartki. Przez jedną chwilę tygrys płonął łuną.

— To była rzadka książka, co? — Downey uśmiechnął się złośliwie.

— Myślę, że teraz można ją nazwać nieistniejącą — odparł Zaczepiacz Psów. — To był jedyny zachowany egzemplarz. Nawet grawerowane płyty drukarskie zostały przetopione.

— Czy ty się czasem denerwujesz, Zaczepiaczu Psów?

— Ależ tak, Downey — zapewnił były czytający. Odsunął krzesło i wstał. — A teraz myślę, że pójdę wcześniej spać. — Skinął głową siedzącym przy stole. — Dobranoc, Downey, panowie…

— Pętak z ciebie, Vetinari.

— Skoro tak twierdzisz, Downey.


Vimesowi łatwiej się myślało, kiedy jego stopy były w ruchu. Ta prosta aktywność uspokajała go i porządkowała myśli.

Poza pilnowaniem godziny strażniczej i trzymaniem warty przy bramach nocna straż nie miała wiele roboty. Po części dlatego, że była niekompetentna, a po części, ponieważ nikt od niej niczego więcej nie wymagał. Patrolowali ulice powoli, żeby każdemu niebezpiecznemu osobnikowi dać czas na odejście spacerkiem albo wtopienie się w mrok, a także dzwonili dzwonkami, by obwieścić pogrążonemu we śnie światu — a w każdym razie światu, który spał do tej chwili — że wbrew pozorom wszystko jest w porządku. Zatrzymywali też co spokojniejszych pijaków oraz łagodniejsze gatunki zbłąkanych zwierząt.

Uważają, że szpieguję dla Windera, myślał Vimes. Szpiegować strażników z posterunku przy Kopalni Melasy? To jakby szpiegować ciasto.

Vimes stanowczo odmówił noszenia dzwonka. Młody Sam zdobył sobie lżejszy, ale z szacunku dla stanowczo wyrażonych życzeń Vimesa owinął serce ściereczką.

— Czy powóz dzisiaj wyjeżdża, sir? — spytał, kiedy zmierzch pociemniał do nocy.

— Tak. Pojadą nim Colon i Waddy.

— I będą zabierać ludzi na Kablową?

— Nie. Kazałem im doprowadzić wszystkich na posterunek straży. Ryjek pobierze od nich po pół dolara kary i zapisze nazwiska i adresy. Może zorganizujemy loterię.

— Będziemy mieli kłopoty, sierżancie.

— Godzina strażnicza ma tylko nastraszyć ludzi. Nie ma wielkiego znaczenia.

— Nasza mama mówi, że niedługo zaczną się prawdziwe kłopoty — oświadczył Sam. — Słyszała w sklepie rybnym. Wszyscy mówią, że Snapcase zamieszka w pałacu. On słucha ludzi.

— Tak, akurat — mruknął Vimes.

A ja słucham piorunów, pomyślał. Ale nic w związku z tym nie robię.

— Nasza mama mówi, że kiedy Snapcase zostanie Patrycjuszem, każdy w mieście będzie miał prawo głosu — ciągnął Sam.

— Nie mów tak głośno, mały — upomniał go Vimes.

— Nadejdzie dzień, gdy rozgniewane masy powstaną i zrzucą agawy. Tak mówi handlarz ryb.

Gdybym szpiegował dla Swinga, ten handlarz miałby wyprute flaki, pomyślał Vimes. Ale z naszej mamy jest prawdziwa rewolucjonistka.

Zastanowił się, czy to możliwe, by udzielić temu idiocie kilku lekcji z podstaw polityki. Zawsze przecież o tym marzył: „Dlaczego wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz?”. Ale kiedy człowiek się starzeje, odkrywa, że on teraz nie jest nim wtedy. Wtedy był dupkiem. Był tym, kim być trzeba, by wyruszyć kamienistą drogą zmierzającą do stania się sobą teraz, a jednym ze szczególnie nierównych odcinków tej drogi jest bycie dupkiem.

Wolałby nie wiedzieć teraz tego, czego nie wiedział wtedy. To by gwarantowało spokojniejsze sny.

— Co robi twój ojciec? — zapytał, jakby nie miał pojęcia.

— Już od dawna nie żyje, sierżancie — odparł Sam. — Odkąd byłem mały. Nasza mama mówi, że powóz go przejechał, kiedy przechodził przez ulicę.

I kłamać też umiała po mistrzowsku…

— Przykro mi to słyszeć.

— Ehm… Nasza mama mówi, że byłoby jej miło, gdyby kiedyś wpadł pan na herbatę, bo jest pan przecież całkiem sam w obcym mieście, sierżancie.

— Udzielić ci jeszcze jednej wskazówki, chłopcze? — zapytał Vimes.

— Proszę, sierżancie. Dużo się od pana uczę.

— Młodsi funkcjonariusze nie zapraszają sierżantów na herbatę. Nie pytaj dlaczego. Po prostu nie.

— Nie zna pan naszej mamy, sierżancie.

Vimes odkaszlnął.

— Mamy są wszystkie takie same, młodszy funkcjonariuszu. Nie lubią, kiedy mężczyźni radzą sobie samodzielnie, bo coś takiego mogłoby się przyjąć.

Poza tym wiem, że od dziesięciu lat leży na Pomniejszych Bóstwach. Wolałbym raczej położyć dłoń płasko na stole i dać Swingowi młotek, niż przejść dzisiaj ulicą Kogudziobną.

— W każdym razie — dodał Sam — powiedziała, że zrobi dla pana cierpiący pudding, sierżancie. Świetny cierpiący pudding robi nasza mama.

Najlepszy, myślał Vimes, wpatrując się niezbyt daleko przed siebie. O bogowie… Absolutnie najlepszy. Nikt jeszcze nie zrobił go lepiej.

— To byłoby… bardzo uprzejme z jej strony — wymamrotał.

— Sierżancie — odezwał się po chwili Sam. — Dlaczego patrolujemy Morficzną? To nie jest nasza trasa.

— Zamieniłem się. Powinienem obejrzeć jak największą część miasta.

— Na Morficznej niewiele jest do oglądania, sierżancie.

Vimes spojrzał w cienie.

— No, nie wiem — rzekł. — Zadziwiające, ile możesz zobaczyć, kiedy się skupisz.

Wciągnął Sama do bramy.

— Mów szeptem, mały — polecił. — A teraz popatrz na ten dom naprzeciwko. Widzisz to wejście w głębokim cieniu?

— Tak, sierżancie — szepnął Sam.

— A czemu ten cień jest taki głęboki? Jak myślisz?

— Nie wiem, sierżancie.

— Bo stoi w nim ktoś ubrany na czarno. No więc teraz przejdziemy sobie kawałek dalej, a na rogu skręcimy z powrotem. Wracamy na posterunek jak grzeczni chłopcy, bo kakao nam stygnie. Rozumiesz?

— Jasne, sierżancie.

Dotarli do rogu, skręcili, a Vimes przeszedł jeszcze ulicą tak daleko, by odgłos ich kroków ucichł w sposób naturalny.

— Dobrze, to wystarczy — uznał.

Trzeba Samowi przyznać, że umiał stać nieruchomo. Trzeba będzie jeszcze go nauczyć, jak się rozogniskować, żeby w pochmurny dzień niemal rozpływać się w tle. Czy Keel go tego uczył? W pewnym wieku rzeczywiście nie można już ufać pamięci… Miejskie zegary wybiły trzy kwadranse.

— Od której jest godzina strażnicza? — szepnął Vimes.

— Od dziewiątej, sierżancie.

— To już chyba niedługo…

— Nie, dopiero minęła za kwadrans dziewiąta.

— No dobrze. Parę minut mi zajmie, zanim tam wrócę. Masz przekraść się za mną i czekać za rogiem. Kiedy się zacznie, wbiegniesz i zaczniesz dzwonić tym swoim dzwonkiem.

— Kiedy co się zacznie, sierżancie?

Ale Vimes już sunął bezszelestnie ulicą. Zanotował w pamięci, żeby wsunąć Ryjkowi dolara. Buty były jak rękawiczki na stopy.

Na skrzyżowaniu skwierczały pochodnie, pozbawiając zdolności widzenia w ciemności każdego, kto spojrzał w tym kierunku. Vimes przeszedł ostrożnie wzdłuż ciemnej strefy półcieni, przesunął się bokiem wzdłuż budynków po drugiej stronie, aż zrównał się z wnęką drzwi. Wtedy skoczył naprzód.

— Wpadłeś, koleś! — krzyknął głośno.

— ! — odpowiedział mu mrok.

— Co za wulgarny język, mój panie! Nie chciałbym, żeby młodszy funkcjonariusz słyszał takie słowa!

Za sobą usłyszał, że nadbiega młodszy funkcjonariusz Vimes, jak szalony wymachuje dzwonkiem i wrzeszczy:

— Godzina dziewiąta i wszystko wcale nie jest w porządku! Były też inne odgłosy — te, których Vimes nasłuchiwał: trzaśnięcie drzwi, oddalające się pospieszne kroki…

— Durniu! — zawołał człowiek w czerni. — Co ty wyprawiasz, do demona?

Pchnął Vimesa, który jednak chwycił go jeszcze mocniej.

— A to, mój panie, jest bezpośrednia napaść na funkcjonariusza straży — oświadczył.

— Ja też jestem funkcjonariuszem straży, durny krawężniku! Z Kablowej!

— A gdzie twój mundur?

— Nie nosimy mundurów!

— Gdzie twoja odznaka?

— I nie nosimy odznak!

— Trudno zrozumieć, drogi panie, czemu zatem nie miałbym pana uznać za zwykłego złodzieja. Obserwował pan ten dom, o tam. — Vimes był zachwycony swoją rolą wielkiego, tępego, ale przerażająco niewzruszonego gliny. — Widzieliśmy pana!

— Tam się miało odbyć spotkanie niebezpiecznych anarchistów!

— A cóż to za religia, mój panie? — Vimes sięgnął do pasa tego człowieka w czerni. — No, no, co my tu mamy? Bardzo paskudny sztylet. Widzicie, młodszy funkcjonariuszu Vimes? Broń, bez żadnych wątpliwości! A to wbrew prawu. Noszona po zmroku, co jest jeszcze bardziej wbrew prawu! I w dodatku to ukryta broń!

— Co to znaczy: ukryta?! Jest w swojej pochwie!

— W czarnej pochwie, więc ukryta — oświadczył Vimes. Wsunął rękę do kieszeni czarnego płaszcza. — Och… co to takiego? Mała rolka aksamitu, a w niej, jak się wydaje, pełny zestaw wytrychów? To Chodzenie z Ekwipunkiem do Włamań, jasna sprawa.

— Nie są moje i dobrze o tym wiesz! — warknął osobnik w czerni.

— Jest pan pewien?

— Tak. Bo moje trzymam w wewnętrznej kieszeni, ty tępaku!

— To Używanie Języka, mogące Naruszyć Spokój — oświadczył Vimes.

— Co? Wy idioci, wszystkich spłoszyliście! Niby czyj spokój naruszam?

— Mój na przykład. A bardzo bym tego nie chciał, drogi panie.

— Ty jesteś tym głupim sierżantem, o którym nam mówili, tak? Za tępy, żeby zrozumieć, o co chodzi? No to teraz się dowiesz…

Osobnik wyrwał się z chwytu Vimesa. W mroku zabrzmiały dwa metaliczne zgrzyty… Noże naręczne, pomyślał Vimes. Nawet skrytobójcy uważają, że to broń idioty.

Cofnął się o kilka kroków, a osobnik w czerni przetańczył ku niemu, przesuwając groźnie obie klingi.

— Czy na to też masz jakąś głupawą odpowiedź, dupku?

Ku swemu przerażeniu Vimes zobaczył za napastnikiem Sama, bardzo powoli wznoszącego dzwonek.

— Nie bij go! — krzyknął, a kiedy osobnik w czerni odwrócił głowę, kopnął mocno.

— Jeśli masz zamiar walczyć, walcz — powiedział, kiedy przeciwnik złożył się wpół i runął na bruk. — Jeśli masz zamiar gadać, gadaj. Nie próbuj walczyć i gadać równocześnie. A w tej chwili sugeruję, żebyś zrezygnował z jednego i drugiego.

— Mogłem go szybko załatwić, sierżancie — poskarżył się Sam, gdy Vimes wyjął swoje kajdanki i przyklęknął. — Mogłem go zdmuchnąć jak świeczkę.

— Urazy głowy bywają śmiertelne, młodszy funkcjonariuszu. A jesteśmy służbą zaufania publicznego.

— Ale pan go kopnął w intymne części, sierżancie!

Bo nie chcę, żebyś ty był celem, pomyślał Vimes, zatrzaskując kajdanki. A to znaczy, że nie walisz żadnego z nich w głowę. Stoisz w cieniu jako tępy pomocnik. W ten sposób przeżyjesz. A może przeżyję i ja.

— Nie musisz walczyć tak, jak ten drugi chce, żebyś walczył — powiedział, zarzucając sobie napastnika na ramię. — Pomóż mi z tym… I w górę. Dobrze. Trzymam go. Prowadź.

— Z powrotem na posterunek? — zdumiał się Sam. — Chce pan aresztować Niewymownego?

— Tak. Mam tylko nadzieję, że po drodze spotkamy któregoś z naszych chłopaków. Niech to będzie dla ciebie lekcja, mały. Nie ma żadnych zasad. Nie wtedy, kiedy ktoś wyciąga noże. Załatwiasz go. Jeśli to możliwe, bez hałasu, jeśli to możliwe, nie robiąc mu zbyt wielkiej krzywdy. Ale załatwiasz go. Idzie na ciebie z nożem, walisz go pałką po ręku. Idzie z gołymi rękami, używasz kolana, buta albo hełmu. Twoja praca to utrzymywanie porządku. I zaprowadzasz porządek najszybciej, jak tylko potrafisz.

— Tak jest, sir. Ale będziemy mieli kłopoty, sir.

— Zwykłe aresztowanie. Nawet gliny muszą przestrzegać prawa, jakiekolwiek by było…

— Tak, sierżancie, ale chodziło mi o to, że będziemy mieli kłopoty już teraz, sierżancie.

Przy końcu ulicy czekała na nich grupka niewyraźnych postaci. Wyglądali na ludzi mających jakiś cel; było coś takiego w ich postawie, w sposobie stania na drodze… Oczywiście rzadkie błyski światła na ostrzach broni też były pewną sugestią. Trzaskały klapki otwieranych ślepych latarni.

Oczywiście, tamten przecież nie przyszedł tu sam, skarcił się w myślach Vimes. Miał tylko obserwować, dopóki wszyscy nie wejdą do środka. Potem by się wymknął i wezwał grupę uderzeniową. Musi ich tu być kilkunastu… Spiorą nas na szarlotkę[7]!

— Co zrobimy, sierżancie?

— Dzwoń tym swoim dzwonkiem.

— Ale już nas zauważyli!

— Rusz tym przeklętym dzwonkiem, co? Idź spokojnie! I nie przestawaj dzwonić!

Niewymowni rozstawili się w linię, a idący ku nim Vimes zauważył, że kilka sylwetek przesuwa mu się za plecy. Tak chcą to załatwić… Jak te opryszki w alei Scoone’a: rozmawiali miło i przyjaźnie, choć ich oczy mówiły: Hej, wiesz, że nasi kumple są za tobą, a my wiemy, że wiesz, i zabawnie jest patrzeć, jak próbujesz udawać, że to tylko grzeczna rozmowa, kiedy zdajesz sobie sprawę, że lada moment zarobisz w nerki. Odczuwamy twój ból. I podoba się nam…

Stanął. Musiał, inaczej wpadłby na kogoś. Dookoła otwierały się drzwi i okna — dźwięki dzwonka budziły całą okolicę.

— Dobry wieczór — powiedział.

— Dobry wieczór, wasza łaskawość — odezwał się głos z historii. — Miło jest spotkać starego przyjaciela, co?

Vimes jęknął w duchu. Najgorsze, co mogło się zdarzyć, właśnie się zdarzyło.

— Carcer?

— Dla ciebie: sierżant Carcer. Zabawne, jak życie się czasem układa, co? Okazało się, że jestem doskonałym materiałem na glinę, haha. Dali mi nowe ciuchy, miecz i dwadzieścia pięć dolarów miesięcznie, tak od razu. Chłopaki, to jest ten typ, o którym wam opowiadałem.

— A czemu nazywacie go waszą łaskawością, sierżancie? — spytała któraś z ciemnych sylwetek.

Wzrok Carcera nie opuszczał twarzy Vimesa.

— To taki żart. Tam, skąd przybyliśmy, wszyscy nazywali go Diukiem. — Wsunął dłoń do kieszeni i wyjął coś połyskującego jak mosiądz. — Taki przydomek, co… Diuk? Niech ten dzieciak przestanie tłuc tym piekielnym dzwonkiem, co?

— Dajcie już spokój, młodszy funkcjonariuszu — mruknął Vimes.

Zresztą hałas odniósł już skutek. Mała scenka miała teraz milczącą publiczność. Co nie znaczy, że ta publiczność stanowiła dla Carcera jakąkolwiek różnicę. Z przyjemnością zatłukłby człowieka na śmierć pośrodku zatłoczonego placu, a potem rozejrzał się i zapytał: „Kto? Ja?”. Ale jego ludzie byli trochę nerwowi, jak karaluchy, niepewne, kiedy zapali się światło.

— Nie martw się, Diuk — mówił Carcer, wsuwając na palce mosiężny kastet. — Opowiedziałem chłopakom o tobie i o mnie. Jak to się znamy już od bardzo dawna i w ogóle, haha.

— Tak? — mruknął Vimes. Nie była to mistrzowska riposta, ale Carcer wyraźnie miał ochotę na gadanie. — A jak ci się udało zostać sierżantem, Carcer?

— Usłyszałem, że szukają policjantów ze świeżymi pomysłami. Ten miły kapitan Swing porozmawiał ze mną i stwierdził, że nie ma żadnych wątpliwości: jestem uczciwym człowiekiem, który miał w życiu pecha. Zmierzył mnie dokładnie tymi swoimi cyrklami, linijkami i geometrią, a potem stwierdził, że to udowodnione: nie jestem typem przestępcy. Wszystko to wina środowiska, powiedział.

— Znaczy, te wszystkie trupy, które za sobą zostawiasz?

— Niezły żart, Diuk. Haha.

— I miałeś świeże pomysły, tak?

— No, w każdym razie jeden mu się spodobał. — Carcer zmrużył oczy. — Okazało się, że nie znał sztuczki z piwem imbirowym.

Sztuczka z piwem imbirowym. No tak, to było właściwie ukoronowanie wszystkiego. Oprawcy przez wieki nie odkryli sztuczki z piwem imbirowym, a Carcer podał ją na tacy takiemu patentowemu psychopacie jak kapitan Swing.

— Sztuczka z piwem imbirowym — powtórzył Vimes. — No brawo, Carcer. Właśnie kogoś takiego jak ty Swing szukał. Absolutnego sukinsyna.

Carcer wyszczerzył zęby, jakby otrzymał drobne wyróżnienie.

— Tak. Już im mówiłem, jak mnie prześladujesz za to, że ukradłem bochenek chleba.

— Daj spokój, Carcer. To do ciebie nie pasuje. Nigdy w życiu nie zwinąłeś bochenka chleba. Twój styl to raczej zamordować piekarza i ukraść piekarnię.

— Niezły z niego błazen, co? — Carcer mrugnął do swoich ludzi i skinął głową w stronę Vimesa.

A potem jednym płynnym ruchem odwrócił się w miejscu i wyprowadził cios w żołądek stojącego obok Niewymownego.

— I nie mów do mnie „sierżancie” — syknął. — Jestem panem sierżantem, zrozumiano?

Leżący stęknął.

— Przyjmuję, że to znaczy „tak”, haha. — Carcer wsunął kastet do kieszeni. — A teraz… Diuk, sytuacja jest taka… Trzymasz na ramieniu jednego z moich ludzi, więc może oddasz go nam i nie będziemy już do tego wracać?

— Co się tu dzieje, sierżancie?

Głos zabrzmiał z tyłu. Vimes obejrzał się — nadchodzili Wiglet i Scutts. Wyglądali jak ludzie, którzy przed chwilą biegli, ale teraz starali się iść nonszalancko, rozkołysanym krokiem. Krok ten stał się jednak mniej nonszalancki i wyraźnie mniej rozkołysany, kiedy ujrzeli oddział Niewymownych.


Gorączkowy dźwięk dzwonka. Zawsze z niego korzystali. Wszyscy gliniarze, którzy go usłyszeli, biegli w tamtą stronę, ponieważ Funkcjonariusz był w Niebezpieczeństwie.

Oczywiście nie znaczy to, że pomagali mu w walce z tym niebezpieczeństwem, zwłaszcza jeśli stosunek sił nie był właściwy. To w końcu dawna straż. Ale przynajmniej mogli go wyłowić z rzeki albo odciąć i dopilnować, żeby miał odpowiedni pogrzeb.


W głębi ulicy zabrzmiał turkot i zza rogu wyjechała rozklekotana więźniarka. Fred Colon trzymał lejce, a funkcjonariusz Waddy siedział za nim. Vimes słyszał krzyki.

— Co się dzieje, Billy?

— To Keel z Vimesem — odpowiedział Wiglet. — Pospieszcie się!

Vimes starał się unikać wzroku Carcera, starał się zachowywać, jakby nic się nie stało, udawać, że świat nie pękł nagle, wpuszczając przez szczelinę lodowate wichry nieskończoności. Ale Carcer był bystry.

Zerknął na Vimesa, a potem przyjrzał się Samowi.

— Z Vimesem? — powtórzył. — Nazywasz się Sam Vimes, mój chłopcze?

— Nic nie powiem — odpowiedział z godnością młodszy funkcjonariusz Vimes.

— No, no, no, no, no… — rzucił zachwycony Carcer. — To dopiero miłe spotkanie, co? Człowiek naprawdę ma o czym myśleć, trudno zaprzeczyć, haha.

Więźniarka zahamowała ze zgrzytem. Carcer spojrzał na bladą, okrągłą twarz kaprala Colona.

— Zajmijcie się swoją pracą, kapralu — rzucił. — Odjedźcie stąd, ale już.

Colon przełknął ślinę. Vimes widział, jak podskakuje mu grdyka, próbująca się schować.

— Eeee… Słyszeliśmy dzwonienie — wykrztusił.

— Drobny wybuch entuzjazmu — wyjaśnił Carcer. — Szkoda fatygi. Wszyscy tu jesteśmy strażnikami, prawda? Naprawdę nie chcę robić problemów. Nastąpiło drobne nieporozumienie, nic więcej. Ten oto sierżant Keel miał właśnie oddać nam naszego kolegę. Prawda, sierżancie? I bez pretensji, co? Przypadkiem wpakowaliście się w naszą drobną operację. Lepiej o tym więcej nie wspominać. Oddajcie go nam i po sprawie.

Wszyscy popatrzyli na Vimesa.

Rozsądek nakazywał oddać im aresztanta. Wiedział o tym. Potem Carcer — prawdopodobnie — sobie pójdzie, a nie chciał przecież, żeby zbliżał się do młodego Sama, jeśli tylko można coś na to poradzić.

Lecz Carcer wróci. Tacy jak on zawsze wracają, zwłaszcza kiedy im się wydaje, że odkryli jakiś słaby punkt.

Jednak nie to było najgorsze. Najgorsze, że Vimes wprowadził zmiany.

Miał miejsce Spisek z Morficznej. Niewymowni rzeczywiście rozbili zebranie. Kilka osób zginęło, ale niektórzy uciekli, po czym nastąpiło kilka dni strasznego zamieszania, które skończyło się, kiedy…

Tylko że młody Sam Vimes tamtej nocy nie był nawet w pobliżu Morficznej. Keel uczył go polerować klamki po drugiej stronie Mroków.

Ale chciałeś być sprytny, Diuk. Chciałeś wetknąć kij w szprychy, przyłożyć komuś po łbie, prawda?

A teraz wmieszał się w to Carcer, ty zaś wypadłeś z podręczników historii i wędrujesz bez mapy…

Carcer wciąż uśmiechał się przyjaźnie. Tu i teraz Vimes — bardziej niż czegokolwiek na świecie — chciałby zobaczyć, jak znika ten uśmiech.

— Chętnie bym się dogadał… sierżancie — powiedział. — Naprawdę. Ale go aresztowałem, więc teraz muszę go zabrać na posterunek i załatwić papierkową robotę. Może potrafi nam pomóc w śledztwie w kilku nierozwiązanych sprawach.

— Takich jak…? — spytał Carcer.

— Nie wiem. Zależy, co tam mamy. Zamkniemy go w celi, damy kubek herbaty, pogawędzimy o tym i owym… Wiesz, jak to jest. Człowiek staje się rozmowny po herbacie. Albo napoju z bąbelkami, naturalnie, wedle gustu.

Wśród członków Straży Nocnej zabrzmiały ciche śmieszki, choć Vimes miał nadzieję, że żaden nie ma pojęcia, co znaczy ostatnie zdanie.

Uśmiech Carcera rozpłynął się bez śladu.

— Mówię, że to jeden z moich ludzi, w oficjalnej misji, i jestem sierżantem — powiedział.

— A ja jestem sierżantem sztabowym i ja mówię, że przekażemy go wam na posterunku, sierżancie Carcer. Oficjalnie.

Carcer skinął głową na młodszego funkcjonariusza, tak dyskretnie, że tylko Vimes to zauważył. I zniżył głos.

— Ale nagle to ja mam wszystkie asy, Diuk — mruknął.

— Tylko że nagle ja już nie gram w karty, Carcer. Owszem, możemy od razu urządzić sobie tutaj bójkę i powiem szczerze, nie wiem, jak by się skończyła. Ale jestem wściekle pewien, że jutro nie byłbyś już sierżantem. A jeśli uważasz, że masz wszystkie asy, to stać cię na podniesienie stawki.

Carcer przyglądał mu się przez chwilę. Potem mrugnął i obejrzał się.

— Mówiłem wam, jaki z niego numer, co? — zwrócił się do kolegów. Porozumiewawczo szturchnął Vimesa pod żebro. — Zawsze próbuje… No dobrze, sierżancie… sztabowy, załatwimy to po twojemu. Trzeba dać wam, mundurowym, coś do roboty, haha, co? Za godzinę czy dwie przyślę po niego paru chłopców.

Zgadza się. Chcesz mi dać czas, żebym się spocił, żebym myślał, czy zniknę nagle, kiedy poderżniesz chłopakowi gardło, myślał Vimes. Kłopot polega na tym, że naprawdę się pocę.

Wyprostował się i machnął na więźniarkę.

— Ja i moi chłopcy wszyscy zabierzemy go na posterunek — oznajmił. — Pora na przerwę na kakao, rozumiecie. Pomóż mi z nim, Waddy. Fred, masz tam jakichś pasażerów?

— Jeden pijak, sierżancie. Rzygał na całą ulicę.

— Dobrze. Wrzucimy więźnia do tylu, a my złapiemy się z zewnątrz. — Skinął Carcerowi. — Na pewno wkrótce się spotkamy, sierżancie.

— Jasne. — Na twarzy Carcera znów pojawił się złośliwy uśmieszek. — Tylko uważaj na siebie, co?

Vimes wskoczył na stopień, gdy powóz przeturkotał obok. Nie obejrzał się nawet. Jedno trzeba Carcerowi przyznać — nie strzeli człowiekowi w plecy, jeśli uzna, że ma rozsądną szansę poderżnięcia mu gardła w niedalekiej przyszłości.

Po chwili dopiero odezwał się funkcjonariusz Wiglet wiszący obok na burcie rozkołysanego powozu.

— Co się tam działo, sierżancie? Zna pan tego typa?

— Tak. Zabił dwóch gliniarzy. Jednego, który próbował go aresztować, a drugiego, kiedy był już po służbie i jadł zapiekankę. Zabijał też innych ludzi.

— Przecież jest policjantem!

— Swing dał mu robotę, Wiglet.

Nagle turkot kół wydał się o wiele głośniejszy. Wszyscy strażnicy nasłuchiwali pilnie.

— Długo jesteście w straży, funkcjonariuszu? — zapytał Vimes.

— Dwa lata, sierżancie — odparł Wiglet. — Wcześniej nosiłem owoce na targu, ale pochorowałem się na krzyż i na płuca od tych zimnych poranków.

— Nigdy nie słyszałem o zabitych policjantach — wtrącił młodszy funkcjonariusz Vimes.

— To nie było tutaj, mały. To było bardzo daleko stąd.

— Był pan tam?

— Byli strażnicy, których znam.

I znowu nastrój na powozie uległ zmianie. Strażnicy nie wydali żadnego słyszalnego dźwięku, ale nad pojazdem zawisło słowo „A-haa”.

— Czyli przyjechał pan, żeby go wyśledzić? — domyślił się Wiglet.

— Coś w tym rodzaju.

— Ale słyszeliśmy, że jest pan z Pseudopolis, sierżancie — wtrącił Sam.

— Bywałem w wielu miejscach.

— Rany…

— Zabił gliniarza, który jadł zapiekankę? — upewnił się z kozła Fred Colon.

— Tak.

— Drań! A jaka to była zapiekanka?

— Świadkowie nie mówili — skłamał Vimes.

To było dawne Ankh-Morpork. Krasnoludy stanowiły w tej chwili śladową mniejszość i wolały nie podnosić głów. No, właściwie raczej trzymały je niżej niż zwykle. I z pewnością nie działały tu całonocne bary z zapiekankami ze szczurów.

Wigleta wyraźnie dręczyła jakaś myśl.

— Oni przyjdą po tego typa, którego pan zamknął — powiedział.

— Chcecie wolne na resztę nocy, funkcjonariuszu? — zapytał Vimes.

Reszta oddziału zaśmiała się nerwowo. Biedaczyska z was, pomyślał Vimes. Wstąpiliście do straży, bo pensja była przyzwoita i nie trzeba nosić nic ciężkiego, aż tu nagle pojawiają się trudności…

— O co pan oskarży naszego aresztanta, sierżancie? — zainteresował się Sam.

— Próba ataku na strażnika. Widziałeś te noże.

— Ale za to pan go kopnął.

— Słusznie, zapomniałem. No to dołożymy mu jeszcze stawianie oporu podczas zatrzymania.

Znowu śmiechy. My, którzy sądzimy, że wkrótce zginiemy, potrafimy się śmiać ze wszystkiego.


Co za banda… Znam was dobrze, panowie. Szukaliście spokojnego życia i emerytury, nie lubicie się spieszyć, bo przecież niebezpieczeństwo może nadal czekać, kiedy dotrzecie na miejsce, a najgorsze, czego się dotąd spodziewaliście, to jakiś hałaśliwy pijak albo wyjątkowo uparta krowa. Większość z was nie jest nawet gliniarzami, nie w głębi duszy. W morzu przygody żerujecie w przydennym mule.

A teraz mamy wojnę… i wy stoicie pośrodku. Po żadnej ze stron. Jesteście małą, głupią bandą mundurowych. Jesteście poniżej pogardy. Ale uwierzcie mi, chłopcy — wzniesiecie się.


Przez minutę czy dwie na ulicy Morficznej panował spokój. Nic się nie poruszało, nic się nie działo.

Potem zza rogu wyjechała kareta, wyjątkowo elegancka i zaprzężona w dwa konie. Oświetlały ją pochodnie, a kiedy podskakiwała na nierównym bruku, zygzakujące płomienie pozostawiały jakby krótkotrwałe smugi w powietrzu i sprawiały wrażenie zamglonych.

O ile w ogóle coś ujawniały, to sugestię, że kareta ma barwę fioletu. I że osiada dość ciężko na kołach.

Zatrzymała się przy następnych drzwiach za tymi, gdzie Vimes dokonał aresztowania. Vimes, który uważał, że sporo wie o byciu cieniem, byłby zdumiony, widząc, że dwie ciemne sylwetki wychodzą z ciemnej wnęki i stają w świetle pochodni.

Drzwi karety się otworzyły.

— Niezwykłe wieści, droga pani — oznajmił jeden z cieni.

— Bardzo dziwne wieści, kochaniutka — dodał drugi.

Oba cienie wspięły się do powozu, który szybko odjechał.


Vimesowi zaimponowało sprawne działanie strażników na posterunku. Przecież nie wydawał im żadnych rozkazów.

Gdy tylko powóz wtoczył się na dziedziniec, Wiglet ze Scuttsem zeskoczyli i zamknęli bramę. Wewnątrz Colon i Waddy zatrzasnęli okiennice. Waddy poszedł do zbrojowni i wrócił z naręczem kusz. Wszystko to działo się szybko i — jak na tych ludzi — sprawnie.

Vimes szturchnął swoje młodsze ja.

— Zrób kakao, mały — poprosił. — Nie chcę stracić przedstawienia. Usiadł przy biurku i oparł nogi o blat. Tymczasem Colon zamknął drzwi, a Waddy założył sztabę.

Tak się teraz dzieje, myślał, ale przedtem działo się inaczej. Tym razem spiskowcy z Morficznej zwiali. Nie wpadli w zasadzkę w czasie spotkania. Nie było starcia. Na widok tylu glin musieli się śmiertelnie przerazić. Zresztą nie byli specjalnie groźni — zwykli krzykacze, obiboki i gapie, ludzie, którzy stoją w tłumie za tym biednym durniem, co to jest ich przedstawicielem, krzyczą: „Tak, dobrze mówi!”, a potem pryskają w boczne uliczki, kiedy tylko stróże prawa zaczynają się zachowywać bardziej stanowczo. Ale niektórzy zginęli w tej zasadzce, niektórzy walczyli, a potem jak zwykle jedno zdarzenie prowadziło do następnego… A tym razem żadnej zasadzki nie było, bo jakiś sierżant narobił hałasu…

Dwie różne teraźniejszości. Jedna przeszłość. I jedna przyszłość.

Nie wiem, co stanie się potem.

Jednak mogę się domyślić.

— Brawo, chłopcy — powiedział, wstając. — Wy skończcie blokować nas wewnątrz, a ja pójdę i powiem staremu, co się dzieje.

Wspinając się na schody, słyszał za plecami zdziwione pomruki. Kapitan Tilden siedział przy biurku, wpatrzony w ścianę. Vimes zakaszlał głośno i zasalutował.

— Mieliśmy drobne… — zaczął.

I wtedy Tilden zwrócił ku niemu swą poszarzałą twarz. Wyglądał, jakby zobaczył ducha, i jakby to było w lustrze.

— Też o tym słyszeliście?

— Sir?

— Zamieszki na Siostrach Dolly — wyjaśnił Tilden. — Ledwie parę godzin temu.

Jestem za blisko, pomyślał Vimes, gdy dotarł do niego sens tych słów. Wszystkie te zdarzenia były tylko nazwami, zdawało się, że następowały prawie równocześnie. Siostry Dolly, tak… Zebrał się tam spory tłum napaleńców…

— Porucznik ze Straży Dziennej wezwał wojsko — ciągnął Tilden. — Do czego miał odpowiednie uprawnienia. Oczywiście.

— Który regiment? — zapytał Vimes dla zachowania pozorów. Nazwa była przecież w podręcznikach historii.

— Średnich Dragonów lorda Venturiego, sierżancie. Ten, w którym kiedyś służyłem.

Zgadza się, pomyślał Vimes. A kawaleria jest doskonale wyszkolona do kontroli cywilnego tłumu.

— I tego, no… było kilka… ehm, przypadkowych ofiar…

Vimesowi zrobiło się żal starego żołnierza. W rzeczywistości nigdy nie udowodniono, że wydano komuś rozkaz szarżowania na tłum, ale czy to ma znaczenie? Konie napierają, ludzie nie mogą się cofnąć z powodu ścisku za nimi… Dziecku aż nazbyt łatwo jest puścić dłoń opiekuna…

— Ale należy uczciwie zaznaczyć, że obrzucono oficerów różnymi obiektami, a jeden żołnierz został poważnie ranny.

Czyli wszystko w porządku, pomyślał Vimes.

— Jakie to były obiekty, sir?

— Owoce, jak rozumiem. Choć między nimi mogły się też znaleźć kamienie. — Vimes zauważył, że Tildenowi drży dłoń. — O ile mi wiadomo, rozruchy wybuchły z powodu cen chleba.

Nie. Protest dotyczył cen chleba, poprawił wewnętrzny głos Vimesa. Rozruchy to coś, co wybucha, kiedy ogarnięci paniką ludzie zostają ściśnięci między idiotami na koniach a innymi idiotami, którzy wrzeszczą „Tak, dobrze mówi!” i usiłują przecisnąć się do przodu, natomiast wszystkim tym rządzi dureń, któremu doradza maniak z metalową linijką.

— W pałacu panuje opinia — dodał wolno Tilden — że elementy rewolucyjne mogą zaatakować posterunki straży.

— Naprawdę, sir? Dlaczego?

— Bo tak się zwykle zachowują.

— Chcę poinformować, sir, że nasi ludzie właśnie zamykają okiennice i…

— Róbcie, co uznacie za konieczne, sierżancie. — Tilden machnął dłonią, w której trzymał nabazgrany list. — Nakazano nam dbać o przestrzeganie przepisów godziny strażniczej. To jest podkreślone.

Vimes milczał przez moment, nim się odezwał. Zdusił pierwszą nasuwającą się odpowiedź i rzucił jedynie:

— Bardzo dobrze, sir.

Po czym wyszedł.

Tilden nie był złym człowiekiem; musiały nim bardzo wstrząsnąć ostatnie wieści, inaczej nie wydałby tak głupiego i niebezpiecznego rozkazu. „Róbcie, co uznacie za konieczne”… Taki rozkaz przekazany komuś skłonnemu do paniki na widok grupy ludzi wymachujących pięściami daje w efekcie masakrę na Siostrach Dolly.

Zszedł po schodach. Oddział stał wokół z nerwowymi minami.

— Więzień w celi? — zapytał Vimes.

Kapral Colon przytaknął.

— Tajest, sierżancie. Ryjek mówił, że na Siostrach Dolly…

— Wiem. A teraz to, co uważam za konieczne. Zdejmiecie okiennice i sztabę, zostawicie drzwi otwarte i zapalicie wszystkie lampy. Dlaczego nie pali się ta niebieska nad wejściem?

— Nie wiem, sierżancie. Ale co będzie…

— Zapalcie ją, kapralu. A potem razem z Waddym staniecie na straży na zewnątrz, tak żeby było was widać. Jesteście przyjaźnie nastawionymi chłopakami z tej okolicy. Zabierzcie dzwonki, ale… i chcę, żeby to było całkiem jasne… żadnych mieczy. Zrozumiano?

— Bez mieczy?! — wybuchnął Colon. — A jeśli zza rogu wybiegnie wściekle wielki tłum, a ja będę nieuzbrojony?

Vimes zrobił dwa szybkie kroki i stanął z nim nos w nos.

— A jeśli będziesz miał miecz, to co zrobisz przeciwko wściekle wielkiemu tłumowi? Co powinni zobaczyć według ciebie? Bo ja chcę, żeby widzieli Grubego Colona, porządny chłopak, niezbyt bystry, znałem jego ojca, a ten obok to Waddy, pije w moim pubie… Jeśli zobaczą po prostu dwóch ludzi w mundurach i z mieczami, będziecie mieli kłopoty, a gdybyście dobyli tych mieczy, będziecie mieli prawdziwe kłopoty, a jeśli zupełnym przypadkiem, kapralu, dobędziecie dziś miecza i przeżyjecie, to pożałujecie, gdyż wtedy sobie z wami pogadam, jasne? I wtedy zrozumiecie, co znaczą kłopoty, bo wszystko, co się działo wcześniej, będzie się wydawało jakimś dniem na plaży! Zrozumiano?

Oczy Freda Colona wyszły z orbit. Tylko tak można to było określić.

— I niech mój łagodny, słodki głos wam nie sugeruje, że nie wydaję wam rozkazów — dodał Vimes i odwrócił się. — Vimes!

— Tak jest, sierżancie! — odpowiedział młody Sam.

— Mamy tu gdzieś piłę?

Wystąpił Ryjek.

— Mam skrzynkę z narzędziami, sierżancie.

— Gwoździe też?

— Tajest!

— Dobrze. Wyrwij drzwiczki z mojej szafki, wbij w nie dużo gwoździ na wylot, a potem połóż na podeście na piętrze, czubkami w górę. Ja wezmę piłę, bo idę do wychodka.

W ciszy, która zapadła, kapral Colon najwyraźniej uznał, że należy jakoś to skomentować. Odchrząknął.

— Jeśli ma pan kłopoty w takich sprawach, sierżancie — powiedział — pani Colon zna cudowne lekarstwo, które…

— To długo nie potrwa — przerwał mu Vimes.

W rzeczywistości potrwało cztery minuty.

— Załatwione — rzekł. Z szatni dobiegało stukanie młotka. — Pozwólcie ze mną, młodszy funkcjonariuszu. Pora na lekcję z techniki przesłuchań. Aha… i weźcie skrzynkę z narzędziami.

— Fredowi i Waddy’emu nie podoba się, że muszą stać na zewnątrz — poinformował Sam. — Pytają, co będzie, jeśli pojawi się banda Niewymownych.

— Nie muszą się martwić. Nasi przyjaciele z Kablowej nie należą do takich, co wchodzą od frontu.

Pchnął drzwi do aresztu. Więzień wstał i chwycił pręty kraty.

— No dobra. Przyszli po mnie, więc już mnie wypuśćcie — powiedział. — Pospieszcie się, to powiem o was dobre słowo.

— Nikt po ciebie nie przyszedł, mój drogi — oświadczył Vimes. Zamknął za sobą główne drzwi, a potem otworzył celę. — Pewnie mają dużo roboty — dodał. — Wybuchły jakieś zamieszki na Siostrach Dolly. Kilku zabitych. Może trochę potrwać, zanim ktoś tu po ciebie przyjdzie.

Więzień spojrzał z ukosa na skrzynkę narzędzi w ręku młodszego funkcjonariusza. Trwało to mgnienie oka, ale Vimes zauważył moment niepewności.

— Już łapię — oznajmił więzień. — Dobry glina i zły glina, tak?

— Jeśli chcesz. Ale brakuje nam trochę ludzi. Więc jeśli poczęstuję cię papierosem, będziesz uprzejmy sam siebie kopnąć w zęby?

— To taka gra, prawda? Wiecie przecież, że jestem z Sekcji Specjalnej. A ty jesteś nowy w mieście i chcesz na nas zrobić wrażenie. No więc ci się udało. Dużo śmiechu, haha. Zresztą ja tylko stałem na czujce.

— Owszem, ale to przecież nie tak działa — odparł Vimes. — Teraz, kiedy cię mamy, możemy zdecydować, czemu jesteś winny. Wiesz, jak się to załatwia. Masz ochotę na piwo imbirowe?

Twarz więźnia znieruchomiała.

— Bo widzisz… — rzucił Vimes. — Po dzisiejszych rozruchach ostrzegli nas, że mamy się liczyć z atakami rewolucjonistów na posterunki straży. Otóż osobiście raczej się ich nie spodziewam. Spodziewam się za to, że przyjdzie sporo zwykłych ludzi, rozumiesz, bo przecież słyszeli, co się działo. Ale… i jeśli chcesz, możesz mnie nazywać panem Podejrzliwym… mam przeczucie, że wydarzy się coś o wiele gorszego. Rozumiesz, najwyraźniej mamy bardzo uważać na przestrzeganie przepisów o godzinie strażniczej. To znaczy, jak sądzę, że kiedy ludzie przyjdą się poskarżyć, że żołnierze zaatakowali bezbronnych obywateli, co moim zdaniem należy uznać za napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia, powinniśmy ich aresztować. Uważam, że to dość…

Na górze wybuchło zamieszanie. Vimes gestem polecił młodemu Samowi pójść sprawdzić.

— Teraz, kiedy mój naiwny asystent wyszedł — dodał cicho — powiem jeszcze, że jeśli któryś z moich ludzi dzisiaj w nocy ucierpi, dopilnuję, żebyś do końca życia wył na widok butelki.

— Nic wam nie zrobiłem! Nawet mnie nie znasz!

— No i co z tego? Jak powiedziałem, załatwimy to w waszym stylu.

Sam wrócił pospiesznie.

— Ktoś wpadł do wychodka! — oznajmił. — Wspinał się na dach, który był podpiłowany i się załamał!

— To pewnie jeden z tych elementów rewolucyjnych — stwierdził Vimes, obserwując twarz więźnia. — Ostrzegali nas przed nimi.

— Mówi, że jest z Kablowej, sierżancie!

— Też bym mówił coś takiego, gdybym był elementem rewolucyjnym. No dobra, pójdziemy go sobie obejrzeć.

Na górze drzwi frontowe wciąż były otwarte. Na zewnątrz stało kilku ludzi, ledwie widocznych w kręgu światła lampy. Wewnątrz był za to sierżant Stuk, bardzo niezadowolony.

— Kto powiedział, że mamy tak wszystko otwierać? — pytał. — Na ulicach sytuacja wygląda paskudnie! Bardzo niebezpiecznie…

— Ja powiedziałem, że będzie otwarte — przerwał mu Vimes, wchodząc do środka. — To jakiś problem, sierżancie?

— No więc… sierżancie, po drodze słyszałem, że na Przyćmionej rzucają kamieniami w posterunek. — Stuk oklapł nieco. — Na ulicach są ludzie. Tłumy! Nie chcę nawet myśleć, co się dzieje poza centrum.

— I co?

— Jesteśmy policjantami! Powinniśmy się przygotować!

— Jak? Zaryglować drzwi i słuchać, jak kamienie stukają o dach? — zapytał Vimes. — A może wyjść stąd i wszystkich aresztować? Są ochotnicy? Nie? Coś wam powiem, sierżancie. Jeśli macie chęć na policyjną robotę, idźcie aresztować tego człowieka w wychodku. Pod zarzutem włamania…

Na górze rozległ się wrzask.

Vimes uniósł głowę.

— I tak sobie myślę, że jeśli pójdziecie na podest przy strychu, znajdziecie człowieka, który zeskoczył przez świetlik prosto na przypadkiem tam zapomniane nabijane gwoździami drzwiczki — dodał. Przyjrzał się zdumionej minie Stuka. — To chłopcy z Kablowej, sierżancie. Pomyśleli, że wejdą przez dach i wystraszą tępych mundurowych. Wsadźcie ich obu do cel.

— Aresztuje pan Niewymownych?

— Bez munduru. Bez odznaki. Uzbrojeni. Może zadbamy tu jednak o prawo, co? — rzucił Vimes. — Ryjek, gdzie to kakao?

— Pakujemy się w kłopoty! — krzyknął Stuk.

Vimes kazał mu czekać, aż zapali cygaro.

— I tak jesteśmy w kłopotach, Winsborough — powiedział, gasząc zapałkę. — Możemy tylko wybierać, które nam bardziej pasują. Dzięki, Ryjek.

Wziął od dozorcy kubek i skinął na Sama.

— Przejdźmy się na ulicę — zaproponował.

W pokoju zapadła nagła cisza. Zakłócały ją tylko bolesne jęki z góry i wrzaski z wychodka.

— Czemu tak stoicie dookoła, panowie? — zapytał. — Chcecie podzwonić swoimi dzwonkami? Ktoś ma ochotę krzyknąć, że wszystko jest w porządku?

I z tymi słowami, wiszącymi w powietrzu niczym wielki różowy obłok, Vimes wyszedł.

Ludzie kręcili się niedaleko — niewielkie grupki, trzy — lub czteroosobowe. Rozmawiali między sobą, od czasu do czasu oglądali się na posterunek.

Vimes usiadł na stopniach i wypił łyk kakao.

Równie dobrze mógłby spuścić spodnie. Grupki rozproszyły się, połączyły i zmieniły w publiczność. Jeszcze żaden człowiek pijący napój bezalkoholowy nie był ośrodkiem tak skupionej uwagi.

Miał rację. Zamknięte drzwi zachęcają do brawury. Człowiek pijący z kubka pod latarnią, najwyraźniej rozkoszujący się nocnym chłodem, to zachęta do przerwy.

— Wie pan, łamiemy godzinę strażniczą — oznajmił młody człowiek, błyskawicznie wysuwając się naprzód, a potem cofając z powrotem.

— Czy tak wolno? — spytał Vimes.

— To nas pan zaaresztuje?

— Nie ja — odparł z uśmiechem Vimes. — Mam teraz przerwę.

— Ach, tak… — Młody człowiek wskazał Colona i Waddy’ego. — Oni też?

— Teraz już tak. Kakao czeka, chłopcy. Ruszajcie. Ale nie musicie tak biegać, dla wszystkich wystarczy. I wracajcie tutaj, kiedy już dostaniecie swoje…

Kiedy ucichł szybki tupot butów, Vimes odwrócił się i uśmiechnął znowu.

— No a kiedy kończy pan przerwę? — zapytał młody człowiek.

Vimes przyjrzał mu się ze specjalną uwagą. Postawa go zdradzała. Był gotów walczyć, chociaż nie był typem wojownika. Gdyby znajdowali się w barze, barman zbierałby już z półek co droższe butelki, ponieważ amatorzy mają skłonność do rozbijania szkła. A tak… teraz zrozumiał, dlaczego przyszło mu do głowy porównanie z barem: z kieszeni młodego człowieka sterczała butelka. Wypił coś na odwagę.

— Och, myślę, że koło czwartku. — Vimes wciąż zerkał na butelkę.

Gdzieś w rosnącym tłumie rozległy się śmiechy.

— Czemu czwartku? — zdziwił się pijany.

— Bo w czwartek mam wolne.

Znowu śmiechy — tym razem więcej. Niewiele trzeba, by je wywołać, kiedy rośnie napięcie.

— Żądam, żebyście mnie aresztowali! — wykrzyknął pijany. — No już, próbujcie!

— Nie jesteś dość pijany — uznał Vimes. — Na twoim miejscu wróciłbym do domu i się przespał.

Palce pijaka zacisnęły się na szyjce butelki.

No to się zaczyna, pomyślał Vimes. Na oko sądząc, ma jedną szansę na pięć.

Na szczęście tłum nie był jeszcze zbyt liczny. W takich chwilach lepiej, żeby ludzie nie napierali z tyłu i nie dopytywali się, co się dzieje. A zapalone latarnie posterunku dobrze oświetlały zapaleńca.

— Przyjacielu, posłuchaj mojej rady i nawet o tym nie myśl — powiedział Vimes.

Znów wypił łyk kakao. Było już tylko letnie, ale razem z cygarem oznaczało, że ma zajęte obie ręce. To ważne. Nie trzyma broni. Nikt potem nie będzie mógł powiedzieć, że trzymał broń.

— Nie jestem waszym przyjacielem! — warknął młody człowiek i rozbił butelkę o mur przy schodach.

Szkło zadźwięczało na kamieniach. Vimes obserwował, jak wyraz twarzy tego człowieka zmienia się od napędzanej alkoholem wściekłości w ostre cierpienie… Patrzył, jak otwierają się usta…

Młody człowiek się zachwiał. Krew pociekła mu spomiędzy palców, a spomiędzy zębów wyrwał się niski, zwierzęcy odgłos.

Tak wyglądała scena w świetle: Vimes siedzi na stopniu, z zajętymi rękami, a kilka kroków od niego krwawiący młody człowiek. Żadnej walki, nikt nikogo nie dotknął… Wiedział, jak działa plotka, i chciał, by ten obraz utrwalił się w pamięci gapiów. Na końcu cygara był nawet słupek popiołu.

Po kilku sekundach wstał z bardzo zatroskaną miną.

— Niech ktoś mi pomoże, co?! — zawołał.

Zrzucił pancerz i ściągnął kolczugę. Złapał rękaw koszuli i urwał długi pas materiału.

Kilku innych, rozkazującym tonem wyrwanych z otępienia, przytrzymało zakrwawionego młodego człowieka. Jeden z nich sięgnął do zranionej dłoni.

— Zostaw — rzucił Vimes, zawiązując pas tkaniny na bezwładnym przegubie. — Ma całą rękę w tłuczonym szkle. Ułóżcie go jak najdelikatniej, ale niczego nie dotykajcie, dopóki nie założę mu opaski uciskowej. Sam, biegnij do stajni i przynieś dla tego chłopca derkę Marilyn. Ktoś tu zna doktora Lawna?

Jeden z oszołomionych gapiów przyznał, że zna, więc został po niego wysłany.

Vimes czuł na sobie spojrzenia tłumu. Zza drzwi wyglądali także strażnicy.

— Widziałem kiedyś coś takiego — powiedział głośno. A w myśli dodał „za dziesięć lat”. — Pobili się w barze. Jeden złapał butelkę, nie umiał jej rozbić i skończył z odłamkami szkła w ręku, a drugi wtedy schylił się i ścisnął… — Tłum satysfakcjonująco stęknął. — Ktoś zna tego dzieciaka? — zapytał. — No przecież ktoś musi…

Jakiś człowiek z tłumu przyznał, że to może być Joss Gappy, uczeń szewski z warsztatu przy Nowej Szewskiej.

— No to miejmy nadzieję, że uda się uratować mu rękę — powiedział Vimes. — Przydałaby mi się nowa para butów.

To wcale nie było śmieszne, ale wzbudziło kolejny z tych śmiechów, jakie wybuchają z czystego wystraszonego zdenerwowania. A potem tłum się rozstąpił, żeby przepuścić Lawna.

— Aha — powiedział lekarz, klękając przy Gappym. — Wie pan, naprawdę nie rozumiem, po co mi łóżko. Początkujący mistrz butelki?

— Tak.

— Wygląda na to, że zrobiliście, co trzeba. Potrzebuję stołu i światła. Czy pańscy ludzie mogą go przenieść na posterunek?

Vimes miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale trudno, jakoś trzeba sobie poradzić…

Wskazał palcem kilku przypadkowych ludzi.

— Ty, ty, ty i ty, i pani też — rzekł. — Pomóżcie Fredowi i Waddy’emu zabrać tego chłopaka do środka, dobrze? Zostańcie z nim, a my zostawimy drzwi otwarte, zgoda? Wy wszyscy tutaj będziecie wiedzieli, co się dzieje. Nie mamy żadnych tajemnic. Wszyscy zrozumieli?

— No tak, ale pan jest gliną… — odezwał się ktoś.

Vimes skoczył do przodu i za koszulę wyciągnął z grupy młodego człowieka.

— Tak, jestem gliną — przyznał. — A widzisz tego dzieciaka, o tam? On też jest gliną. Nazywa się Sam Vimes. Mieszka ze swoją mamą na Kogudziobnej. A ten to Fred Colon, właśnie się ożenił, wynajmuje mieszkanie przy Starej Szewskiej. Eksponat C to Waddy, wszyscy tu znają Waddy’ego. Billy Wiglet, o tamten, urodził się na tej ulicy. Czy spytałem cię o nazwisko?

— N-nie — wymamrotał pytany.

— A wiesz dlaczego? Bo nie obchodzi mnie, kim jesteś. — Vimes puścił chłopaka i rozejrzał się. — Słuchajcie mnie wszyscy. Nazywam się John Keel! Nikt nie zostanie zabrany na ten posterunek, jeśli nie będę wiedział, z jakiego powodu! Wszyscy jesteście świadkami! Ci z was, których wskazałem, wejdziecie do środka, by się przekonać, że gramy uczciwie. Czy pozostali chcą tu czekać, żeby sprawdzić, co się stanie z Gappym? Doskonale, przyślę Ryjka, żeby przyniósł wam kakao. Albo możecie wracać do domów. Noc jest chłodna i powinniście leżeć w łóżkach. Ja na pewno chciałbym już spać w swoim. I tak, wiemy o Siostrach Dolly i wcale się nam to nie podoba, tak samo jak wam. I słyszeliśmy o Przyćmionej, i to też się nam nie podoba. To wszystko, co mam dziś do powiedzenia. A teraz… jeśli ktoś jeszcze chciałby dołożyć strażnikowi, może teraz wystąpić. Nie mam na sobie munduru. Załatwimy to od razu, tutaj, uczciwie, przy wszystkich. Są chętni?

Coś musnęło jego ramię i stuknęło o stopnie posterunku. Potem na dachu domu po drugiej stronie ulicy zgrzytnęły zsuwające się dachówki i jakiś człowiek runął z góry w krąg światła. Ludzie w tłumie syknęli, jeden czy dwóch krzyknęło głośno.

— Wygląda na to, że znalazł pan sobie ochotnika — zauważył ktoś.

Znów zabrzmiały te straszne, nerwowe chichoty.

Ludzie odsunęli się, by przepuścić Vimesa do nowo przybyłego.

Ten człowiek nie żył. Jeśli nawet nie był trupem, kiedy spadał z dachu, to stał się nim po uderzeniu o ziemię, ponieważ żadna szyja nie może normalnie tak wyglądać. Razem z nim spadła kusza.

Vimes przypomniał sobie podmuch przy ramieniu i wrócił do wejścia na posterunek. Nie musiał długo szukać bełtu, który połamał się na kilka kawałków.

— Ktoś zna tego człowieka?

Reakcja tłumu — nawet tych jego członków, którzy nie zdołali dobrze się przyjrzeć martwemu strzelcowi — sugerowała całkowitą ignorancję.

Vimes przeszukał kieszenie zabitego. Wszystkie były puste, co stanowiło wystarczający dowód tożsamości.

— Wygląda na to, że czeka nas długa noc — stwierdził i dał znak Colonowi, żeby to ciało także wniósł do środka. — Muszę wracać do pracy, panie i panowie. Jeśli ktoś ma ochotę zostać, a prawdę mówiąc, byłbym wdzięczny, gdybyście zostali, przyślę tu paru chłopców, żeby rozpalili ognisko. Bardzo dziękuję za cierpliwość.

Podniósł z ziemi swoją kolczugę i pancerz, po czym wszedł do budynku.

— Co robią? — zapytał Sama, nie oglądając się za siebie.

— Niektórzy odchodzą, ale większość stoi i czeka, sierżancie — odparł Sam. — Sierżancie, jeden z nich do pana strzelił!

— Naprawdę? A kto powiedział, że ten na dachu był jednym z nich? To droga kusza. Na dodatek nie miał niczego w kieszeniach. Nic. Nawet brudnej chusteczki.

— Bardzo dziwne, sierżancie — przyznał lojalnie Sam.

— Zwłaszcza że spodziewałem się małej karteczki z napisem w rodzaju „Zapewniam, że jestem członkiem kadry rewolucjonistów, możecie mi wierzyć”. — Vimes uważnie przyglądał się zwłokom.

— Tak, to by potwierdziło, że jest rewolucjonistą. Na pewno — zgodził się Sam.

Vimes westchnął i przez chwilę wpatrywał się w mur.

— Ktoś zauważył coś ciekawego w tej kuszy? — zapytał wreszcie.

— To nowy bolsover A7 — stwierdził Fred Colon. — Niezła kusza, sierżancie. Chociaż nie jest bronią skrytobójców.

— Rzeczywiście. — Vimes przekręcił głowę trupa tak, żeby zobaczyli czubek małej metalowej strzałki za jego uchem. — Ale to już tak. Fred, znasz tu wszystkich. Gdzie o tej porze mogę dostać piwo imbirowe?

— Piwo imbirowe, sierżancie?

— Tak, Fred.

— Ale po co… — zaczął Colon.

— Nie pytaj, Fred. Zdobądź mi sześć butelek, dobrze?

Vimes wrócił do biurka, na którym — otoczony zafascynowaną publicznością — doktor Lawn pracował nad rannym Gappym. — Jak idzie? — zapytał Vimes, przeciskając się do przodu.

— Wolniej, niżby poszło, gdyby ludzie nie zasłaniali mi światła. — Lawn ostrożnie przesunął pincetę nad kubek stojący przy dłoni Gappy’ego i wrzucił tam zakrwawiony odprysk szkła. — W piątkowe noce widywałem gorsze rzeczy. Nie straci czucia w palcach, jeśli o to panu chodzi. Tyle że przez jakiś czas nie będzie robił butów. No, gotowe.

Patrzący zamruczeli z aprobatą. Vimes zmierzył wzrokiem gapiów i strażników. Tu i tam toczyły się stłumione rozmowy; ponad ogólnym gwarem usłyszał takie frazy jak „nieprzyjemna sprawa” czy „mówią, że…”.

Całkiem dobrze rozegrał swoje karty. Większość chłopaków mieszkała o ulicę czy dwie stąd. Co innego atakować bezimiennego drania w mundurze, a co innego rzucać kamieniami w starego Freda Colona, starego Waddy’ego czy starego Billy’ego Wigleta, których człowiek znał, odkąd miał dwa lata, i z którymi grywał po rynsztokach w wyścigi zdechłych szczurów.

Lawn odłożył pincetę i rozmasował palcami grzbiet nosa.

— To tyle — oznajmił ze zmęczeniem. — Parę szwów i będzie po wszystkim.

— Chciałbym, żeby obejrzał pan też paru innych — rzekł Vimes.

— A wie pan, jakoś mnie to nie zaskakuje.

— Jeden ma podziurawione stopy, jeden wpadł przez dach wychodka i skręcił sobie nogę, a jeden jest martwy.

— Nie sądzę, żebym mógł jakoś pomóc temu ostatniemu. A skąd pan wie, że jest martwy? I zdaję sobie sprawę, że mogę żałować tego pytania.

— Ma złamany kark po upadku z dachu, a myślę, że spadł z dachu, bo miał w mózgu stalowy bełt z kuszy.

— Aha. Rzeczywiście, brzmi to jak objawy zgonu, jeśli chce pan poznać moją opinię medyczną. Pan to zrobił?

— Nie!

— Cóż, jest pan człowiekiem zapracowanym, sierżancie. Nie może pan być wszędzie.

Lekarz uśmiechnął się szeroko, widząc, jak Vimes czerwienieje. Podszedł do ciała.

— Tak, faktycznie życie jest tu wyraźnie nieobecne — stwierdził. — I…?

— Chcę, żeby pan to napisał, jeśli można. Na papierze. Z oficjalnie brzmiącymi słowami, takimi jak „kontuzja” czy „przemieszczenia”. Chcę, żeby pan to napisał i jeszcze dodał, o której godzinie pan odkrył, że on nie żyje. Później, jeśli to panu nie przeszkadza, dwóch chłopców weźmie pana na dół, żeby obejrzał pan pozostałych, a kiedy pan ich już opatrzy, za co dziękuję, zechce pan podpisać inny dokument, mówiący, że pan to zrobił i że ja pana wezwałem. Wszystko w dwóch kopiach poproszę.

— Dobrze. Ośmielę się zapytać: po co?

— Nie chcę, żeby potem ktoś mnie o to oskarżał.

— Ale czemu ktoś miałby pana oskarżać? Powiedział pan przecież, że ten tutaj spadł z dachu.

— To są podejrzliwe czasy, doktorze. Aha, jest już Fred. Udało ci się?

Kapral Colon wniósł skrzynkę. Stęknął i postawił ją na podłodze.

— Pani Arbiter nie lubi, kiedy ktoś się do niej dobija w środku nocy — oświadczył. — Musiałem dać jej dolara!

Vimes nie ośmielił się spojrzeć na twarz Lawna.

— Naprawdę? — zapytał możliwie niewinnym tonem. — I dostałeś to piwo?

— Sześć flaszek jej najlepszego towaru — potwierdził Colon. — Przy okazji, zapłaciłem trzy pensy kaucji za butelki. I… ehm… — Przestąpił z nogi na nogę. — Ehm… Słyszałem, że podłożyli ogień pod posterunek na Siostrach Dolly, sierżancie. Na Nastroszonym Wzgórzu też to fatalnie wygląda. I w posterunku na Flaku wybili wszystkie okna, a przy Najmniejszej Bramie paru chłopaków wyszło, żeby powstrzymać dzieciaki od rzucania kamieniami, i jeden z nich wyciągnął miecz, sierżancie…

— I…?

— Chyba przeżyje, sierżancie.

Doktor Lawn rozejrzał się po sali, gdzie wciąż dyskutowali ludzie. Ryjek krążył z tacą kubków kakao. Na ulicy kilku strażników stało wraz z resztą tłumu wokół zaimprowizowanego ogniska.

— Muszę przyznać, że mi pan zaimponował — rzekł. — Wygląda na to, że jesteście jedynym posterunkiem straży, który dzisiejszej nocy nie jest oblegany. Nie chcę wiedzieć, jak pan tego dokonał.

— Szczęście miało w tym swój udział — odparł Vimes. — I mam w areszcie trzech ludzi, którzy nie nosili przy sobie żadnego dowodu tożsamości, oraz tego anonimowego skrytobójcę, który został skrytobójczo zamordowany.

— Niezła zagadka — przyznał Lawn. — Na szczęście ja mam do czynienia tylko z prostymi tajemnicami, na przykład co oznacza jakaś wysypka.

— Zamierzam rozwiązać swoje raczej szybko — zapewnił Vimes.

Skrytobójca przesuwał się cicho z dachu na dach, aż znalazł się daleko od zamieszania wokół posterunku.

Jego ruchy można by opisać jako kocie, tyle że nie zatrzymywał się co chwilę, by spryskać teren uryną.

W końcu dotarł do jednej z wielu kryjówek górnego świata — kilka kominowych gąszczy tworzyło tu osłoniętą przestrzeń, całkiem niewidoczną z dołu i z większości okolicznych dachów. Jednak nie wszedł tam od razu — przez jakiś czas krążył dookoła, przechodząc w całkowitej ciszy od jednego punktu obserwacyjnego do następnego.

Przypadkowego obserwatora, który znałby sposoby działania Gildii Skrytobójców w Ankh-Morpork, zaskoczyłoby, jak bardzo niewidzialny jest ten adept. Kiedy się poruszał, widać było ruch, kiedy stawał, znikał zupełnie. Obserwator podejrzewałby użycie magii i w pewnym sensie miałby rację. Dziewięćdziesiąt procent każdej magii polega zwyczajnie na tym, że ktoś zna dodatkowe fakty.

Tajemnicza postać uznała chyba, że wszystko jest w porządku, i wskoczyła do zamkniętej przestrzeni. Wyjęła torbę z jej miejsca spoczynku między dwoma kominami. Ciche szelesty i trochę cięższy oddech sugerowały zmianę ubrania.

Po minucie czy dwóch skrytobójca wyłonił się i teraz był już jakoś widzialny. Trudny do zauważenia, owszem — jeden cień pośród wielu innych — ale jednak był tam w sposób, w jaki nie było go poprzednio, gdy zdawał się tak samo widoczny jak wiatr.

Zeskoczył lekko na dach przybudówki, a stąd na ziemię, gdzie wtopił się w cień. Nastąpiła kolejna transformacja.

Ta dokonała się łatwo. Groźna mała kusza została rozłożona i wsunięta w kieszenie aksamitnego futerału zabezpieczającego przed brzęczeniem. Miękkie skórzane obuwie zastąpiły cięższe buty, ukryte do tej chwili w mroku. Skrytobójca zsunął czarny kaptur.

Przeszedł swobodnie za róg i tam zaczekał kilka minut.

Nadjechała kareta. Szybko, bo płomienie falowały za jej pochodniami. Zwolniła na moment; drzwiczki otworzyły się i zamknęły.

Skrytobójca usiadł wygodnie na ławeczce. Kareta znów przyspieszyła.

Wewnątrz paliła się bardzo słaba lampa. Jej blask ukazywał siedzącą swobodnie naprzeciw kobiecą postać. Gdy kareta mijała uliczną lampę, pojawiała się sugestia liliowego jedwabiu.

— Przeoczyłeś kawałek. — Kobieta wyjęła liliową chusteczkę i przysunęła ją do twarzy skrytobójcy. — Pośliń.

Posłuchał z ociąganiem. Wytarła mu policzek, a potem przysunęła chusteczkę do światła.

— Ciemnozielony — stwierdziła. — Bardzo dziwne. Jak rozumiem, Havelock, dostałeś zero punktów na egzaminie ze skradania się.

— Mogę spytać, jak to odkryłaś, madame?

— Och, słyszy się to i owo — odparła lekceważąco. — Wystarczy, że zabrzęczy się pieniędzmi przy czyimś uchu.

— No cóż, to prawda — przyznał skrytobójca.

— Dlaczego tak się stało?

— Egzaminator uznał, że użyłem podstępu, madame.

— A użyłeś?

— Oczywiście. Sądziłem, że właśnie o to chodzi.

— Mówił też, że nigdy nie uczęszczałeś na jego lekcje.

— Ależ uczęszczałem. Bardzo skrupulatnie.

— Twierdzi, że nigdy cię nie widział.

Havelock się uśmiechnął.

— Chcesz przez to powiedzieć, madame…?

Wybuchnęła śmiechem.

— Napijesz się szampana?

Zabrzmiał chrzęst butelki przesuwającej się w wiaderku z lodem.

— Dziękuję, madame, ale nie.

— Jak sobie życzysz. Ja tak. A teraz… melduj.

— Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co zobaczyłem. Myślałem, że to zbir. I jest zbirem. Widać, jak mięśnie za niego myślą. Tylko że on w każdej kolejnej chwili uchyla ich decyzje. Myślę, że widziałem dzieło geniusza. Ale…

— Co?

— On jest zaledwie sierżantem, madame.

— Nie lekceważ go z tego powodu. Dla odpowiedniego człowieka to bardzo wygodna ranga. Optymalne zrównoważenie władzy i odpowiedzialności. Podobno umie rozpoznawać ulicę przez podeszwy butów, które w tym właśnie celu nosi bardzo cienkie.

— Hm… To prawda, że istnieje wiele różnych nawierzchni, ale…

— Zawsze jesteś taki poważny w tych sprawach, Havelock. Całkiem niepodobny do swego zmarłego ojca. Myśl… mitologicznie. On umie rozpoznać ulicę. Słyszy jej głos, mierzy jej temperaturę, czyta jej myśli, ulica przemawia do niego przez podeszwy butów. Policjanci są tak samo przesądni jak zwykli ludzie. Wszystkie inne posterunki były dziś w nocy zaatakowane. Pewnie, ci od Swinga prowokowali ludzi do tego, jednak najwięcej szkód wyrządziła głupota i złośliwość. Ale nie na Kopalni Melasy. Nie. Keel otworzył drzwi i wpuścił ulicę do środka. Chciałabym wiedzieć o nim coś więcej. Mówiono mi, że w Pseudopolis uważany był za powolnego, rozważnego, rozsądnego. Wydaje się, że tutaj rozkwitł.

— Inhumowałem człowieka, który usiłował przyciąć jego pączek.

— Doprawdy? To nie wygląda na Swinga. Ile ci jestem winna?

Havelock wzruszył ramionami.

— Niech będzie dolar — rzekł.

— To bardzo tanio.

— Nie był więcej wart. Ale powinienem cię ostrzec, pani. Już wkrótce zechcesz może, bym załatwił sprawę Keela.

— Z pewnością ktoś taki jak on nie stanie po stronie Windera i Swinga.

— On sam w sobie jest stroną. Stanowi komplikację. Możesz uznać, pani, że lepiej będzie, by… zaprzestał komplikowania.

Turkot karety podkreślał tylko ciszę, jaką wywołała ta uwaga. Powóz jechał teraz przez bardziej zamożną część miasta, gdzie było więcej świateł, a godzina strażnicza — przeznaczona dla ludzi biedniejszych — mniej ściśle przestrzegana. Madame gładziła kota, który leżał jej na kolanach.

— Nie. Przyda się do czegoś — stwierdziła. — Wszyscy opowiadają mi o Keelu. W świecie, w którym każdy porusza się po łukach, on sunie w linii prostej. A ruch po prostej w świecie krzywych jest niezwykle skuteczny.

Pogłaskała kota. Zamiauczał cicho. Był żółty i miał na pyszczku wyraz zadziwiającej satysfakcji, choć co pewien czas z niechęcią drapał obróżkę.

— Zmieńmy temat — rzekła madame. — O co chodziło z tą książką? Nie chciałam zbytnio zwracać na was uwagi.

— Och, to niezwykle rzadkie dzieło. Udało mi się zdobyć egzemplarz. O naturze maskowania.

— Ten głupi i prymitywny chłopak ją spalił.

— Owszem. To był uśmiech szczęścia. Bałem się, że może próbować ją przeczytać. — Havelock się uśmiechnął. — Chociaż ktoś musiałby mu pomóc przy dłuższych słowach.

— Była wartościowa?

— Bezcenna. Zwłaszcza teraz, kiedy jest zniszczona.

— Ach… Zawierała cenne informacje. Być może dotyczące koloru ciemnej zieleni. Opowiesz mi?

— Mógłbym opowiedzieć. — Havelock znów się uśmiechnął. — Ale wtedy musiałbym znaleźć kogoś, kto mi zapłaci za twoją śmierć, pani.

— W takim razie nie mów. Ale uważam, że Zaczepiacz Psów to nieładne przezwisko.

— Kiedy ktoś nazywa się Vetinari, jest zadowolony, że to tylko Zaczepiacz Psów. Czy możesz, pani, wysadzić mnie kawałek przed gildią? Wejdę przez dach. Muszę się zająć tygrysem, zanim pójdę… wiesz, pani.

— Tygrys. Jakież to podniecające. — Znów pogłaskała kota. — Znalazłeś już drogę do wnętrza?

Vetinari wzruszył ramionami.

— Drogę znam od lat, madame. Ale teraz on rozstawił w pałacu połowę regimentu. Czterech, pięciu gwardzistów przy każdych drzwiach, nieregularne patrole i punkty obserwacyjne. Nie przedostanę się przez nich. Ale wprowadź mnie tylko do środka, pani, a ludzie nie stanowią problemu.

Kot drapnął łapą obrożę.

— Czy to możliwe, że ma alergię na diamenty? — zastanowiła się madame. Podniosła zwierzaka. — Kiciuś jeśt uciulony na diamenciki?

Havelock westchnął, ale tylko w myślach, ponieważ szanował swoją ciotkę. Chciałby tylko, by w kwestii kotów okazywała więcej rozsądku. Instynktownie wyczuwał, że jeśli — dyskutując o intrygach i planach — ktoś pieści kota, powinien być to kot o długiej białej sierści. Na pewno nie podstarzały dachowiec dręczony nieregularnymi atakami wzdęć.

— A co z sierżantem? — zapytał, możliwie grzecznie przesuwając się na ławce.

Dama w liliowej sukni delikatnie odłożyła kota na siedzenie. Rozszedł się niepokojący zapach.

— Sądzę, że powinnam możliwie szybko spotkać się z panem Keelem — oświadczyła. — Może da się go okiełznać. Przyjęcie jest jutro wieczorem. Ehm… Czy zechciałbyś otworzyć okno?


Trochę później tej samej nocy Downey wracał chwiejnym krokiem do swojej sypialni po wieczorze spędzonym wesoło w Pokoju Prefektów. I nagle zauważył, że zgasła pochodnia.

Wydobył sztylet z szybkością zaskakującą dla kogoś, kto widziałby tylko jego zaczerwienioną twarz i niepewny krok. Rozejrzał się po korytarzu. Wszędzie sięgały szare cienie, ale nic ponadto. No cóż, czasami w końcu pochodnie gasną tak same z siebie…

Zrobił krok naprzód.

Kiedy następnego ranka obudził się we własnym łóżku, ból głowy przypisał marnej brandy. A jakiś pętak pomalował mu twarz w pomarańczowe i czarne pasy.


Znów zaczął padać deszcz. Vimes lubił deszcz. Kiedy padało, liczba ulicznych przestępstw gwałtownie spadała. Ludzie siedzieli pod dachem. Kilka najlepszych nocy w jego karierze było deszczowych — stał w mroku przy ścianie jakiegoś budynku, z głową pochyloną tak, że mało co było widać pomiędzy hełmem a kołnierzem; stał i słuchał szumu srebrzystych kropli deszczu.

Kiedyś stał tak cichy, zamknięty w sobie, tak nieobecny, że uciekający złodziej, który wymknął się ścigającym, oparł się o niego, by chwilę odetchnąć. A kiedy Vimes objął go ramionami i szepnął do ucha „Mam cię”, najwyraźniej zrobił w spodnie to, czego jakieś czterdzieści lat wcześniej ukochana matka cierpliwie uczyła go nie robić.

Ludzie poszli już do domu. Pozszywany Gappy został odprowadzony na Nową Szewską, gdzie Fred Colon — którego rumiana, okrągła twarz promieniowała szczerością — grzecznie wytłumaczył jego rodzicom, co zaszło. Lawn, być może, zdołał w końcu skorzystać ze swojego łóżka.

A deszcz bulgotał w rynnach, chlustał z rzygaczy, spływał rynsztokami i tłumił wszelkie dźwięki.

Przydatna rzecz, taki deszcz.

Vimes sięgnął po butelkę najlepszego piwa imbirowego pani Arbiter. Pamiętał je. Było wściekle mocno gazowane, a zatem bardzo popularne. Młody chłopiec — przy odpowiedniej zachęcie i ćwiczeniach — mógł po pewnym czasie odegrać beknięciami całą pierwszą zwrotkę hymnu narodowego, i to po jednym pociągnięciu. To istotny atrybut towarzyski, kiedy ma się osiem lat.

Vimes wybrał do tej roboty Colona i Waddy’ego. Nie chciał w nią wplątywać młodego Sama. Nie chodzi o to, że planował coś nielegalnego, tyle że miało to taki sam wygląd i zapach jak coś nielegalnego. Vimes wolał się nie tłumaczyć.

Areszt był stary, o wiele starszy niż stojący nad nim budynek. Żelazne klatki dodano niedawno i nie zajmowały całej przestrzeni. Za przejściem w murze znajdowały się kolejne piwnice, zawierające niewiele ponad szczury i śmieci, ale — co ważne — niewidoczne z klatek.

Vimes kazał przenieść tam zabitego strzelca. Nic w tym złego. Był środek nocy, paskudna pogoda, nie warto budzić ludzi w kostnicy, kiedy pod ręką jest wygodna i chłodna piwnica.

Przez wizjer w drzwiach obserwował, jak ciało wędruje przed celami. Wywołało pewne poruszenie, zwłaszcza u pierwszego z zatrzymanych. Dwaj pozostali wyglądali na ludzi, którzy wiele zła oglądali w imię zarabiania pieniędzy; nie robiło im specjalnej różnicy, czy byli wynajęci do kradzieży, czy do zabicia gliny; nauczyli się nie reagować przesadnie na śmierć, która nie jest ich własną.

Za to pierwszy wyraźnie się denerwował. Szczurek — tak nazwał go Vimes — był najlepiej ubrany z całej trójki, cały na czarno, miał kosztowny sztylet, a na palcu srebrny pierścień z trupią czaszką. Dwaj pozostali ubierali się nijako, a ich broń była praktyczna, nic specjalnego, tyle że wyraźnie często używana.

Żaden prawdziwy skrytobójca nie nosiłby do pracy biżuterii. Jest niebezpieczna i błyszczy. Ale Szczurek chciał być kimś ważnym. Prawdopodobnie przed wyjściem z domu sprawdzał w lustrze, czy ma odpowiedni styl. Należał do takich małych dupków, którzy podniecają się pokazywaniem swojego sztyletu kobietom w barach.

Krótko mówiąc, Szczurek miał wielkie marzenia. Szczurek miał wyobraźnię.

I bardzo dobrze.

Strażnicy wrócili i chwycili przygotowane przez Vimesa pakunki.

— Pamiętajcie: załatwiamy to szybko — uprzedził. — Są niespokojni, są zmęczeni, nikt po nich nie przyszedł i musieli widzieć swojego całkiem martwego kolegę. Nie chcemy, żeby dwaj pierwsi mieli czas do namysłu. Zrozumiano?

Kiwnęli głowami.

— A tego małego zostawimy na sam koniec. Niech ma mnóstwo czasu…


Szczurek rozważał swoje perspektywy. Niestety, nie trwało to długo.

Zdążył się już pokłócić z dwójką pozostałych. Ależ był z nich zespół ratowniczy… Nawet nie ubierali się odpowiednio. Lecz mundurowi też nie zachowywali się właściwie. Wszyscy wiedzą, że oni się zawsze wycofują. Nie powinni stawiać oporu. Nie powinni okazywać śladów inteligencji. Przecież…

Główne drzwi do aresztu otworzyły się z trzaskiem.

— Pora na piwo imbirowe! — ktoś krzyknął.

Strażnik przebiegł przed celami ze skrzynką pełną butelek. Zniknął w dalszych pomieszczeniach.

W areszcie było dość ciemno. Szczurek skulił się pod ścianą i patrzył, jak dwóch strażników otwiera celę, stawia skutego lokatora na nogi, wyciąga go na zewnątrz, a potem prowadzi za róg.

Głosy miały słabe echo.

— Przytrzymaj go. Uważaj na nogi.

— Gotowe! Dawaj butelkę! Trzeba nią mocno potrząsnąć, inaczej nic z tego nie będzie!

— No dobra, przyjacielu. Masz ochotę coś nam powiedzieć? Nazwisko? Nie? Wiesz, to jest tak, że w tej chwili niespecjalnie nas obchodzi, czy będziesz gadał, czy nie…

Rozległo się głośne puknięcie, syk, a potem… wrzask, eksplozja cierpienia.

Kiedy ucichł, rozdygotany Szczurek usłyszał, jak ktoś mówi:

— Szybko, bierzmy następnego, zanim kapitan nas przyłapie!

Skulił się jeszcze bardziej, gdy dwaj strażnicy wpadli do sąsiedniej celi, wywlekli szarpiącego się więźnia i poprowadzili w ciemność.

— No dobra. Masz jedną szansę. Będziesz mówił? Tak? Nie? Za późno!

I znowu puknięcie, i znowu syk, i znowu wrzask. Tym razem był głośniejszy i trwał dłużej, a kończył się cichym bulgotem.

Szczurek kucnął przy ścianie, gryząc palce.

Za rogiem, w świetle pojedynczej latarni, Colon szturchnął Vimesa, zmarszczył nos i wskazał w dół.

Między wszystkimi celami biegł rowek ściekowy, prymitywne rozwiązanie służące higienie. Teraz ciekł nim powoli wąski strumyk — Szczurek się denerwował.

Mam cię, pomyślał Vimes. Ale dobra wyobraźnia potrzebuje więcej czasu. Pochylił się, a dwóch pozostałych zbliżyło się wyczekująco.

— No jak — odezwał się cichym szeptem. — Mieliście już urlop, chłopcy?

Po kilku minutach rozmowy na bardzo obojętne tematy Vimes wstał, podszedł do ostatniej celi, otworzył drzwi i chwycił Szczurka, który usiłował wcisnąć się w kąt.

— Nie! Błagam! Powiem wszystko, co chcecie! — zawołał.

— Tak? — burknął Vimes. — Jaka jest prędkość orbitalna księżyca?

— Co?

— Ach, wolałbyś coś łatwiejszego? — Vimes wyciągnął go z celi. — Fred! Waddy! Ten chce gadać! Dajcie notes!

Zajęło to pół godziny. Fred Colon nie pisał szybko. Wreszcie bolesne odgłosy jego trudów zakończyło pchnięcie ostatniej kropki.

— Dobrze, mój panie — rzekł Vimes. — A teraz napisz na końcu: „Ja, Gerald Przynajmny, zamieszkały obecnie w Pogańskim Stowarzyszeniu Młodych Mężczyzn, składam to oświadczenie z własnej woli i bez żadnego przymusu”. I podpisz. Bo jak nie… rozumiesz?

— Tak, sir.

Inicjały GP były wyryte na sztylecie. Vimes wierzył im. W swojej karierze spotkał już wielu Przynajmnych. Wszyscy mieli skłonność do puszczania farby na samą myśl o puszczaniu farby. A kiedy już zaczynali, mówili wszystko. Zresztą każdy, kto widział sztuczkę z piwem imbirowym przeprowadzoną na kimś innym, przyznałby się do wszystkiego.

— I załatwione — stwierdził z uśmiechem i wstał. — Dziękujemy za współpracę. Podrzucić cię na Kablową?

Wyraz twarzy Szczurka, choć nie jego usta, mówił: „Znaczy jak?”.

— Musimy odwieźć obu twoich kolegów. — Vimes odrobinę podniósł głos. — Todzy’ego i Muffera. Trupa zawieziemy do kostnicy. Trzeba przygotować trochę papierów. — Skinął na Colona. — Jeden egzemplarz twojego bardzo pomocnego zeznania. Jedno świadectwo zgonu od lekarza dla tego tajemniczego typa, a możesz być spokojny, że postaramy się złapać jego zabójcę. Kwit od Mossy’ego na maść, którą posmarował stopy Muffera. Aha… oraz rachunek za sześć flaszek piwa imbirowego.

Wziął Szczurka za ramię i przeprowadził do sąsiedniej piwnicy, gdzie siedzieli zakneblowani, związani i czerwoni z wściekłości Todzy i Muffer. Na stole obok stała skrzynka z sześcioma flaszkami piwa imbirowego. Korki były solidnie umocowane drutem.

Szczurek wytrzeszczył oczy na Vimesa, który wsunął palec do ust, wydął policzki i wyciągnął palec z głośnym puknięciem.

Waddy zasyczał przez zęby.

Fred Colon otworzył usta, ale Vimes szybko zasłonił mu je dłonią.

— Nie, lepiej nie — powiedział. — Zabawna historia, Geraldzie, ale ten oto Fred często wrzeszczy głośno bez żadnego powodu.

— Oszukaliście mnie! — jęknął Szczurek.

Vimes poklepał go po ramieniu.

— Oszukaliśmy? W jaki sposób?

— Udawaliście, że robicie sztuczkę z piwem imbirowym!

— Sztuczka z piwem imbirowym? — Vimes zmarszczył czoło. — A co to takiego?

— Wiecie! Znieśliście tutaj te flaszki!

— Nie pijemy alkoholu na służbie, Geraldzie — oświadczył surowo Vimes. — Ale co jest złego w paru łykach piwa imbirowego? Nie umiemy z nim robić żadnych sztuczek, Geraldzie. A może ty znasz jakieś? Widziałeś ostatnio jakieś dobre sztuczki, Geraldzie? Opowiedz!

Szczurkowi przyszło wreszcie do głowy, że powinien przestać mówić. Stało się to o jakieś pół godziny za późno. Wyraz widocznych części twarzy Todzy’ego i Muffera sugerował, że obaj bardzo chcieliby zamienić z nim kilka słów na osobności.

— Żądam aresztu zapobiegawczego — wyrzucił.

— Akurat kiedy chcę cię wypuścić, Geraldzie? Mówiłeś w swoim oświadczeniu… jak to szło, Fred? Coś o wykonywaniu rozkazów? Cala ta historia o mieszaniu się z tłumem, rzucaniu różnymi rzeczami w strażników i żołnierzy… nie chciałeś tego robić, wiem. Wcale ci się nie podobało, że na Kablowej bije się ludzi i mówi im, do czego mają się przyznać. Wyraźnie nie należysz do takich typów. Jesteś drobną płotką, rozumiem. Uznajmy, że jesteśmy kwita. Co ty na to?

— Proszę! Opowiem wam wszystko, co wiem! — pisnął Szczurek.

— To znaczy, że nie opowiedziałeś?! — ryknął Vimes. Odwrócił się i chwycił butelkę.

— Tak! Nie! To znaczy, jeśli posiedzę w spokoju, na pewno sobie jeszcze coś przypomnę!

Przez chwilę Vimes patrzył mu w oczy, a potem upuścił butelkę do skrzynki.

— No dobrze — ustąpił. — To będzie dolar dziennie, posiłki ekstra.

— Tak jest, sir!

Szczurek pobiegł z powrotem do celi i zamknął za sobą drzwi. Vimes zwrócił się do Freda i Waddy’ego.

— Idźcie obudzić Marilyn — polecił. — Odwieziemy pozostałych trzech.


Deszcz padał bezustannie, a Kablową przesłaniała lekka mgiełka. Powóz nadjechał znikąd. Fred popędził Marilyn do czegoś zbliżonego do galopu, a kiedy skręciła za róg, usiłowała nie dać się dogonić ciężkiemu, turkoczącemu powozowi z tyłu.

Kiedy mijali posterunek, otworzyły się drzwiczki z tyłu i na mokry bruk wypadły dwa ciała.

Wybiegli strażnicy. Jeden czy dwóch strzeliło za oddalającym się powozem, ale bełty brzęknęły tylko niegroźnie o żelazne pasy.

Inni dość ostrożnie podeszli do związanych ciał. Słyszeli przerywane przekleństwami stękania. Do jednego z leżących przypięto jakieś papiery.

Przeczytali notkę. Nie śmiali się.


Vimes zdjął uprząż ze starej kobyły, wytarł ją i sprawdził paszę. Pojemniki były chyba pełniejsze niż poprzednio. Może zadziałały wyrzuty sumienia.

Wyszedł ze stajni. Posterunek jarzył się światłami. Teraz, kiedy pogasły uliczne lampy, był niczym latarnia morska. Za murem dziedzińca otaczała go prawdziwa noc, stara noc z mackami mgły i pełzającymi cieniami. Vimes odprężył się i okrył nią jak płaszczem.

Ciemność przy bramie była zbyt głęboka…

Znów sięgnął po cygarnicę, zaklął i wyjął cygaro zza rękawa koszuli. Złożył dłonie, kiedy je zapalał, ale oczy zamknął mocno, by zachować zdolność widzenia w ciemności.

Uniósł głowę i wydmuchał pierścień dymu.

Tak. Wszystkim się wydaje, że w nocy nie widać czerni. Mylą się.

Podszedł, by zamknąć bramę, a potem jednym płynnym ruchem dobył miecza.

Sadie podniosła głowę, odsłaniając blady owal twarzy pod czepkiem.

— Dzień dobry, drogi panie — powiedziała.

— Dzień dobry, Sadie — odpowiedział ze znużeniem Vimes. — Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

— Madame chce się z panem spotkać, drogi panie.

— Jeśli mówisz o Rosie, to byłem trochę zajęty…

Dotsie trafiła go torebką w tył głowy.

— Madame nie lubi czekać, kochaniutki.

Tak brzmiały ostatnie słowa, jakie usłyszał, nim noc objęła go całkowicie.


Ciotki były fachowcami. Pewnie nawet Mossy Lawn nie potrafiłby tak precyzyjnie człowieka wyłączyć.

Vimes budził się powoli. Siedział w fotelu. Był to niezwykle wygodny fotel.

Zobaczył Sandrę — Prawdziwą Szwaczkę. Przyglądała mu się badawczo.

— Chyba nic mu nie jest — stwierdziła.

Usiadła w drugim fotelu i wymierzyła w Vimesa z kuszy.

— A wiesz… — powiedział Vimes… To naprawdę był bardzo wygodny fotel, przypominał mu o miękkości, która w ostatnich kilku dniach zniknęła z jego życia. — Jeśli ktoś chce ze mną porozmawiać, wystarczy mu poprosić, do demona!

— Sadie mówiła, że będzie pan nieprzytomny przez dziesięć minut, ale wtedy zaczął pan chrapać, więc pomyślałyśmy, że pozwolimy panu trochę pospać — oświadczyła Rosie Palm, pojawiając się w polu widzenia. Miała na sobie czerwoną wieczorową suknię z odsłoniętym ramieniem, imponująco wielką perukę i mnóstwo biżuterii. — Wiele pieniędzy kosztuje, żeby wyglądać tak tanio, sierżancie — dodała, widząc jego minę. — Nie mogę tu zostać długo, muszę chodzić i rozmawiać z ludźmi. A teraz, czy…

— Snapcase obiecał wam, moje panie, że dostaniecie zgodę na powołanie własnej gildii, prawda? — przerwał jej Vimes. Udawał tylko, że wie, ale miał już dosyć budzenia się w dziwnych miejscach. — Tak myślałem. I wy mu uwierzyłyście? To się nie stanie. Kiedy zostanie Patrycjuszem, przestanie zwracać na was uwagę.

W końcu na nic już nie będzie zwracał uwagi. Obłąkany lord Snapcase. Następny Winder, tyle że miał elegantsze kamizelki i więcej podbródków. Takie samo kumoterstwo, ta sama zachłanność, ta sama głupia arogancja — kolejna pijawka w długim szeregu pijawek, po których Vetinari wydawał się powiewem świeżego powietrza. Ha… Vetinari. Tak, on też się gdzieś tutaj kręci, nie ma wątpliwości, uczy się tej swojej miny, która nigdy, ale to nigdy nie sugeruje, co tak naprawdę myśli… Dopiero on da wam tę wymarzoną gildię. I gdzieś tutaj jest. Wiem.

— Nie spodziewajcie się niczego od Snapcase’a — powiedział głośno. — Pamiętajcie, byli ludzie, którzy uważali, że Winder to przyszłość.

Pewną przyjemność sprawił mu wyraz twarzy Rosie Palm.

— Daj mu drinka, Sandro — poleciła w końcu. — Jeśli się ruszy, strzel mu w oko. Dam znać madame.

— Chcesz mi wmówić, że ona z tego strzeli?

— Sandra ma bardzo użyteczny rys wojowniczości. Wczoraj pewien dżentelmen… zachował się niegrzecznie. Sandra wpadła i… byłby pan zdziwiony, co zrobiła grzybkiem.

Vimes zerknął na kuszę. Dziewczyna miała bardzo pewną rękę.

— Chyba nie całkiem rozu… — zaczął.

— To taki drewniany przyrząd, który ułatwia cerowanie skarpet — wyjaśniła Sandra. — Uderzyłam go za uchem.

Przez moment Vimes patrzył na nią tępo.

— Dobrze. Dobrze — powiedział w końcu. — Siedzę bardzo spokojnie, słowo daję.

— Rozsądnie — pochwaliła Rosie.

Odwróciła się energicznie, aż zamiotła suknią podłogę. Podeszła do dużych, rzeźbionych podwójnych drzwi, a kiedy je otworzyła, rozległ się gwar. Toczyła się jakaś rozmowa, pachniały cygara i alkohol, dobiegły słowa: „…by zmienić dominujące poglądy…”, a potem drzwi zamknęły się cicho.

Vimes nie ruszał się z miejsca. Zdążył przywiązać się do tego fotela, poza tym zdarzenia sugerowały, że niedługo znowu ktoś zechce go uderzyć.

Nie wypuszczając kuszy, Sandra postawiła przy nim bardzo dużą szklankę whisky.

— A wiesz — powiedział — w przyszłości ludzie będą się zastanawiać, jak w mieście szmuglowano całą tę broń.

— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.

— A to dlatego, że chłopcy ze straży nigdy nie zaczepiają szwaczek, niezależnie od godzin strażniczych. — Vimes patrzył na whisky. — Ani eleganckich powozów — dodał. — Strażnik, który by spróbował, może się wpakować w poważne kłopoty.

Czuł zapach alkoholu. To była dobra whisky z gór, nie miejscowy kwas.

— Nie powiedział pan nikomu o koszyku — stwierdziła Sandra. — Ani nie przekazał nas pan Niewymownym. Jest pan jednym z nas?

— Wątpię.

— Przecież nawet pan nie wie, kim jesteśmy.

— Mimo to wątpię.

Usłyszał, że ktoś otworzył i zamknął drzwi. Zaszeleściła długa suknia.

— Sierżant Keel? Tyle już o panu słyszałam! Zostaw nas, Sandro, proszę. Jestem pewna, że dama nie musi się obawiać dzielnego sierżanta.

Madame była tylko trochę niższa od Vimesa. Może pochodzić z Genoi, pomyślał, albo spędziła tam długi czas. Ślad pozostał w akcencie. Brązowe oczy, brązowe włosy… ale włosy kobiety mogą zmieniać kolor z dnia na dzień… I purpurowa suknia, wyglądająca na bardzo kosztowną. Oraz wyraz twarzy, który mówił wyraźnie, że właścicielka twarzy dobrze wie, co ma się zdarzyć, i pilnuje spraw jedynie dla pewności…

— Niech pan nie przeoczy elegancko pomalowanych paznokci — rzekła. — Ale jeśli próbuje pan odgadnąć moją wagę, proszę nie liczyć na pomoc. Może mnie pan nazywać madame.

Usiadła naprzeciwko, złożyła dłonie i spojrzała na Vimesa ponad nimi.

— Dla kogo pan pracuje? — spytała.

— Jestem funkcjonariuszem Straży Miejskiej — odparł Vimes. — Sprowadzonym tutaj przemocą… madame. Machnęła ręką.

— Może pan odejść, kiedy tylko pan zechce.

— To wygodny fotel — oświadczył Vimes. Nie pozwoli się teraz odesłać. — Naprawdę jest pani z Genoi?

— Naprawdę jest pan z Pseudopolis? — Madame uśmiechnęła się do niego. — Przekonałam się, że opłaca się nie pochodzić nigdy z jakichś bliskich okolic. To ułatwia życie. Ale istotnie, długo mieszkałam w Genoi. Mam tam… interesy. — Znów się uśmiechnęła. — Teraz z pewnością myśli pan „dawna szwaczka”, prawda?

— Szczerze mówiąc, myślałem raczej o krawiectwie na miarę — odparł Vimes, a ona wybuchnęła śmiechem. — Ale przede wszystkim — dodał — pomyślałem: rewolucjonistka.

— Proszę mówić dalej, sierżancie. — Wstała. — Pozwoli pan, że napiję się szampana? Zaproponowałabym panu, ale rozumiem, że pan nie pije.

Vimes zerknął na czubatą szklaneczkę whisky.

— Sprawdzałyśmy tylko. — Madame wyjęła dużą butlę z wielkiego jak kadź wiaderka lodu. — Nie jest pan sierżantem. Rosie miała rację. Był pan oficerem. I to nie takim zwykłym oficerem. Jest pan bardzo opanowany, sierżancie Keel. Siedzi pan tutaj, w wielkim domu, w buduarze damy, z kobietą o niełatwej cnocie. — Nalała z butli do czegoś, co wyglądało jak niebieski kubek z wymalowanym pluszowym misiem. — A nie wygląda pan na zmieszanego. Skąd pan naprawdę tu przybył? Nawiasem mówiąc, może pan palić.

— Z bardzo daleka.

— Überwald?

— Nie.

— Mam… interesy w Überwaldzie — oświadczyła madame. — Niestety, sytuacja tam staje się dość niestabilna.

— Dobrze. Rozumiem — stwierdził Vimes. — Chciałaby pani mieć takie znacząca pauza interesy także w Ankh-Morpork. Jeśli się ustabilizuje.

— Brawo. Powiedzmy tyle, że moim zdaniem to miasto ma wspaniałą przyszłość i chciałabym w niej mieć swój udział. Jak również dodajmy, że jest pan człowiekiem niezwykle przenikliwym.

— Nie. Jestem człowiekiem całkiem prostym. Tyle że wiem, jak to wszystko działa. Podążam za tropem pieniędzy. Winder to wariat, co nie jest dobre dla interesów. Jego kumple to bandyci, co też nie jest dobre dla interesów. Nowy Patrycjusz będzie potrzebował nowych przyjaciół, ludzi dalekowzrocznych, którzy pragną mieć swój udział we wspaniałej przyszłości. Dobrej dla interesów. Tak to funkcjonuje. Spotkania w prywatnych pokojach. Odrobina dyplomacji, jakieś wzajemne przysługi, tu obietnica, tam zrozumienie. Tak zaczynają się prawdziwe rewolucje. Wszystkie te walki na ulicach to tylko piana. — Vimes skinął w stronę drzwi. — Goście na późnej kolacji? To był głos doktora Folletta. Bystry gość, jak o nim mówili… mówią. Wybierze właściwą stronę. Jeśli ma pani za sobą wielkie gildie, to Winder jest już trupem. Ale Snapcase niewiele wam pomoże.

— Wiele osób pokłada w nim spore nadzieje.

— A jak pani sądzi?

— Uważam, że jest samolubnym intrygantem i głupcem. Ale w tej chwili nie ma nikogo lepszego. A gdzie pan wchodzi w ten układ, sierżancie?

— Ja? Trzymam się na zewnątrz. Nie ma pani niczego, na czym by mi zależało.

— Nie chce pan niczego?

— Chcę wielu rzeczy, madame. Ale pani nie może mi ich dać.

— A chciałby pan znowu dowodzić?

To pytanie uderzyło w niego jak młot. To przecież historia! Nie mogła wiedzieć! Skąd miałaby wiedzieć?

— Ach… — Madame obserwowała jego twarz. — Rosemary mówiła, że złodzieje zdjęli z pana bardzo kosztowny pancerz. Odpowiedni dla generała, jak słyszałam.

Otworzyła następną butelkę. I to fachowo, zauważył Vimes mimo zdumienia. Bez tych amatorskich zabaw ze strzelającymi korkami i rozlanymi bąbelkami.

— Czy nie byłoby to dziwne, gdyby było prawdziwe? — zastanawiała się madame. — Człowiek staczający bójki na ulicach, z manierami i pancerzem dowódcy…

Vimes patrzył prosto przed siebie.

— I kogo to obchodzi, skąd się tu wziął? — rzuciła madame w powietrze. — Moglibyśmy przyjąć pogląd, że wreszcie pojawił się człowiek, który rzeczywiście może objąć Straż Miejską.

Pierwsza myśl, która jak szampan zaszumiała Vimesowi w głowie, brzmiała: Na wszystkie demony, mógłbym to zrobić! Wykopać Swinga, awansować paru porządnych sierżantów…

Druga myśl mówiła: W tym mieście? Pod Snapcase’em? Teraz? Bylibyśmy tylko jeszcze jednym gangiem.

A trzecia myśl podpowiadała: To szaleństwo! To nie może się zdarzyć. To się nigdy nie zdarzyło. Chcesz wrócić do domu, do Sybil.

Myśli numer jeden i dwa ustąpiły miejsca trochę zawstydzone, mrucząc: Tak, racja… no pewnie, Sybil… jasna sprawa… przepraszamy… Aż całkiem zamilkły.

— Zawsze miałam talent do zauważania obiecujących ludzi — ciągnęła madame, gdy Vimes wciąż wpatrywał się w pustkę.

Czwarta myśl uniosła się w mroku niczym jakiś paskudny stwór z głębin.

Nie pamiętałeś o Sybil przed myślą numer trzy, szepnęła.

Zamrugał.

— Wie pan, czego potrzeba miastu… — zaczęła madame.

— Chcę wrócić do domu — powiedział Vimes. — Mam zamiar wykonać tę robotę, którą mam przed sobą, a potem wracam do domu.

— Są tacy, którzy powiedzą, że jeśli nie jest pan z nami, to jest pan przeciw nam.

— Z wami? W jakiej sprawie? Jakiejkolwiek? Nie! Ale nie jestem też z Winderem. Nie powinienem być z nikim. I nie biorę łapówek. Nawet jeśli Sandra zacznie mi grozić muchomorem!

— O ile pamiętam, to był grzybek. Ojej… — Dama rzuciła mu uśmiech. — Jest pan nieprzekupny?

No nie, znów się zaczyna, pomyślał Vimes. Dlaczego musiałem czekać aż do małżeństwa, żeby stać się dziwnie atrakcyjny dla kobiet mających władzę? Dlaczego nie spotkało mnie to, kiedy miałem szesnaście lat? Wtedy mógłbym skorzystać…

Próbował spojrzeć ponuro, ale chyba tylko pogorszył sytuację.

— Spotkałam kilku nieprzekupnych mężczyzn — stwierdziła madame Maserole. — Zwykle giną okropną śmiercią. Widzi pan, świat dąży do równowagi. Człowiek skorumpowany w dobrym świecie, dobry człowiek w skorumpowanym świecie… równanie wygląda tak samo. Świat nie traktuje dobrze tych, którzy nie stają po żadnej ze stron.

— Lubię środek — oświadczył Vimes.

— To daje panu dwóch wrogów. Jestem zdumiona, że stać pana na tylu z pensji sierżanta. Proszę pomyśleć, z czego pan rezygnuje.

— Myślę. I nie będę pomagał ludziom ginąć tylko po to, żeby jednego durnia zastąpić innym.

— W takim razie drzwi są za panem, sierżancie. Bardzo żałuję, że nie udało się nam…

— …ubić interesu?

— Chciałam powiedzieć: osiągnąć obustronnie korzystnego porozumienia. Jesteśmy niedaleko od pańskiego posterunku. Życzę panu… szczęścia.

Skinęła w stronę drzwi.

— Co za szkoda — powiedziała i westchnęła.


Vimes wyszedł w deszczową noc, przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę, po czym wykonał kilka eksperymentalnych kroków.

Róg Łatwej i Kopalni Melasy. Połączenie płaskich kamieni i starych cegieł. Tak…

Poszedł do domu.


Madame jeszcze przez chwilę wpatrywała się w zamknięte drzwi. Potem odwróciła się, kiedy zamigotały płomyki świec.

— Naprawdę jesteś dobry — powiedziała. — Jak długo już tu stoisz?

Havelock Vetinari wynurzył się z cienia w kącie. Nie miał na sobie oficjalnej czerni skrytobójców, ale luźny strój w… właściwie w żadnym normalnym kolorze, tylko w nieokreślonych odcieniach szarości.

— Jestem tu dostatecznie długo — oznajmił i rozsiadł się w fotelu, który opuścił Vimes.

— Nawet Ciotki cię nie zauważyły?

— Ludzie patrzą, ale nie widzą. Sztuka polega na tym, żeby pomóc im nic nie widzieć. Ale myślę, że gdybym nie stanął z tyłu, Keel by mnie zauważył. On się wpatruje w cienie. Interesujące.

— Jest bardzo gniewnym człowiekiem.

— A ty rozgniewałaś go jeszcze bardziej, pani.

— Sądzę, że uzyskasz swoje działania odciągające — rzekła madame.

— Ja też tak sądzę, pani.

Madame schyliła się i poklepała go po kolanie.

— Widzisz? Twoja cioteczka myśli o wszystkim… — Wyprostowała się. — Lepiej pójdę zająć czymś gości. Jestem bardzo zajmującą osobą. Jutro wieczorem lord Winder nie będzie miał wielu przyjaciół. — Wychyliła swój kubek szampana. — Doktor Follett to czarujący mężczyzna, nie sądzisz? Nie wiesz, czy to jego własne włosy?

— Nie szukałem okazji, by sprawdzić — odparł Havelock. — Czy on próbuje cię upić?

— Tak — przyznała madame. — Nie można go nie podziwiać.

— Podobno umie grać na lutni.

— Fascynujące.

Madame ułożyła usta w szczery uśmiech radości i otworzyła podwójne drzwi po drugiej stronie pokoju.

— Och, doktorze — powiedziała, wchodząc w obłok dymu. — Może jeszcze odrobinkę szampana?


Vimes spał w kącie, na stojąco. To stara sztuczka, znana nocnym strażnikom i koniom. Nie był to prawdziwy sen, człowiek by umarł, gdyby próbował tak przetrwać więcej niż kilka nocy, jednak dawało się w ten sposób trochę odpocząć.

Niektórzy z jego ludzi już się tego nauczyli. Inni korzystali ze stołów i ław. Nikt jakoś nie zdradzał chęci, by iść do domu, nawet kiedy coś w rodzaju świtu rozjaśniło deszcz, a Ryjek wszedł z garnkiem straszliwej owsianki.

Vimes otworzył oczy.

— Kubek herbaty, sierżancie? — zaproponował Ryjek. — Parzona od godziny, dwie łyżeczki cukru.

— Życie mi ratujesz, Ryjek — westchnął Vimes.

— A na dworze czeka jakiś dzieciak i mówi, że musi z panem, hnah, specjalnie porozmawiać — ciągnął Ryjek. — Mam mu przyłożyć po łbie?

— Jak on pachnie? — zapytał Vimes, sącząc gorącą, żrącą herbatę.

— Jak podłoga klatki pawiana, sierżancie.

— Aha, Nobby Nobbs. Wyjdę i pogadam z nim. Wynieś mu miskę owsianki, dobrze?

Ryjkowi ten pomysł wyraźnie się nie spodobał.

— Jeśli przyjmie pan, hnah, moją radę, sierżancie, to nie warto zachęcać takich dzieciaków jak…

— Widzisz te paski, Ryjek? I dobrze. Dużą miskę.

Vimes wyszedł z herbatą na mokry dziedziniec, gdzie pod ścianą czekał Nobby.

Pojawiły się sugestie, że zapowiada się słoneczny dzień. Po nocnym deszczu to i owo powinno rozkwitnąć. Na przykład bzy…

— Co się dzieje, Nobby?

Nobby odczekał chwilę, by sprawdzić, czy nie pojawi się moneta.

— Wszędzie paskudnie, sierżancie — oznajmił, chwilowo zrezygnowany, ale nie tracąc nadziei. — Jakiś strażnik zginął na Haka Lobbingu. Mówią, że oberwał kamieniem. Komuś obcięli ucho w tych walkach na Nastroszonym Wzgórzu. Szarża kawalerii, sierżancie. Wszędzie jakieś starcia. Wszystkie posterunki straży były mocno atakowane…

Vimes ponuro słuchał tej wyliczanki. Zwykłe krwawe rozgrywki… Po obu stronach gniewni, wystraszeni ludzie, ściśnięci razem… Sytuacja może się tylko pogorszyć. Nastroszone Wzgórze i Siostry Dolly już teraz przypominały strefy frontowe.

wszystkie małe aniołki się wznoszą wnet…

— Działo się coś przy Kablowej? — zapytał.

— Tylko parę osób — odparł Nobby. — Trochę krzyków i biegania, nic więcej.

— No tak… — mruknął Vimes.

Nawet tłum nie jest taki głupi. Wciąż składa się głównie z dzieciaków, zapaleńców i pijaków. Będzie gorzej. Trzeba być naprawdę obłąkanym, żeby zaatakować Niewymownych.

— Wszędzie źle się dzieje — stwierdził Nobby. — Tylko nie tutaj, oczywiście. My tutaj jesteśmy od tego daleko.

Nie, pomyślał Vimes. W końcu wszystko skoncentruje się na nas.

Z posterunku wyszedł Ryjek, niosąc wielką miskę owsianki z wetkniętą do niej łyżką. Vimes wskazał Nobby’ego i miska została z najwyższą ostrożnością przekazana chłopcu.

— Sierżancie? — odezwał się Ryjek, obserwując pilnie łyżkę, którą Nobby jadł, a raczej pochłaniał owsiankę.

— Tak, Ryjek?

— Czy mamy jakieś rozkazy?

— Nie wiem. Jest kapitan?

— O to właśnie chodzi, sierżancie. W nocy dotarł tu goniec z kopertą dla kapitana, więc zabrałem ją na górę, a kapitan tam czekał. Pomyślałem sobie, że to zabawne, hnah, normalnie się nie zjawia tak wcześnie…

— Szybciej, proszę — ponaglił go Vimes, gdyż Ryjek znów zaczął się wpatrywać w oscylującą łyżkę.

— No więc kiedy później zaniosłem mu kakao, siedział tam, hnah, i wpatrywał się w nic. Ale powiedział mi: „Dziękuję, Ryjek”, hnah, kiedy podałem mu kakao. Zawsze był bardzo uprzejmy pod tym, hnah, względem. Ale jak tam zajrzałem przed chwilą, to już go nie było.

— Jest starym człowiekiem, Ryjek. Nie możesz wymagać, żeby siedział tu całą…

— Jego kałamarza też nie było, sierżancie. A nigdy wcześniej nie zabierał go do domu.

Vimes zauważył, że Ryjek ma oczy bardziej zaczerwienione niż zwykle. Westchnął.

— Zauważyłeś tę kopertę?

— Nie, sierżancie.

Ryjek znów zerknął na łyżkę w dłoni Nobby’ego. Była tania, jak zauważył Vimes, z jakiegoś marnego metalu.

— W takim razie pilnujemy ładu, Ryjek.

— Niewiele go zostało, sierżancie.

— Zobaczymy, ile da się znaleźć. Chodźmy.

Ryjek się ociągał.

— Chciałbym mieć oko na tę łyżkę, sierżancie. Zostało nam tylko pięć, a takie dzieciaki zwiną nawet…

— Może sobie wziąć tę nieszczęsną łyżkę! — przerwał mu Vimes. — W tej chwili łyżki nie są ważne!

Nobby przełknął resztkę gorącej zupy, wsadził sobie łyżkę do kieszeni, pokazał Ryjkowi biały od owsianki język, rzucił miskę na ziemię i wziął nogi za pas.

Vimes wrócił na posterunek, chwycił chochlę i zadzwonił nią o pusty kociołek. Uniosły się głowy.

— No dobrze, synkowie! Oto, co zrobimy! Wszyscy żonaci dostają godzinę wolnego, żeby skoczyć do domów i uspokoić żony! Reszta ma niepłatne nadgodziny! Kogoś to dziwi?

Wiglet uniósł rękę.

— Wszyscy mamy rodziny, sierżancie.

— I najlepsze, co możemy dla nich zrobić, to pilnować przestrzegania prawa w tej okolicy — odparł Vimes. — Nie wiemy, co się dzieje na innych posterunkach, tyle że podobno nie jest dobrze. Więc nasz posterunek zostaje czynny, jasne? Dniem i nocą! Słucham, młodszy funkcjonariuszu?

— Nasza mama będzie się martwić, sierżancie — powiedział młody Sam.

Vimes zawahał się, ale tylko przez moment.

— Ryjek wyskoczy i przekaże jej wiadomość. To samo dotyczy pozostałych — dodał. — Niedługo ruszamy na patrol. Tak, wiem, że jesteśmy nocną strażą. Co z tego? W tej chwili sytuacja rysuje się w bardzo ciemnych barwach. Młodszy funkcjonariuszu, pozwólcie ze mną na dziedziniec.

Загрузка...