I wyszedł w jasny ranek.

W teorii dziedziniec powinien być wykorzystywany między innymi do ćwiczeń. Zdarzało się to rzadko. Straż Nocna z zasady unikała przemocy. Kiedy groźby albo przewaga liczebna nie odnosiły skutku, wolała ucieczkę.

W szopie były jakieś pleśniejące tarcze i kilka słomianych manekinów do ćwiczeń szermierki. Vimes wywlókł je wszystkie na bruk. Po chwili zjawił się młodszy funkcjonariusz.

— Mówił pan, że są bezużyteczne, sierżancie.

— Bo są — zgodził się Vimes. — Rozłożyłem je tutaj, żebyś miał na czym lądować. Chodzisz po ulicach, Sam, z bronią, której nie potrafisz używać. To gorsze niż chodzić, wiedząc, jak użyć broni, ale jej nie mieć. Człowiek z bronią, której nie potrafi użyć, naraża się, że ktoś wsadzi mu ją tam, gdzie słońce nie dochodzi.

Zdjął pancerz i hełm. Pas z mieczem rzucił w kąt.

— No, zaatakuj mnie — polecił.

Kątem oka dostrzegł, że kilku ludzi wyszło na dziedziniec i przygląda się z zaciekawieniem.

— Nie mogę tak pana dźgnąć, sierżancie! — jęknął Sam.

— Nie, ale chcę, żebyś spróbował.

Sam się zawahał. Nie byłem jednak całkiem głupi, pomyślał Vimes.

— Pan się uśmiecha, sierżancie — zauważył Sam.

— Tak?

— Stoi pan tylko i się uśmiecha. Wiem, że dostanę lanie, bo nie ma pan miecza i się uśmiecha.

— Martwisz się, chłopcze, że poplamisz krwią swój śliczny mieczyk? No dobrze, odrzuć go. Teraz lepiej? Należałeś do gangu, prawda? Oczywiście. Każdy należał. I nadal żyjesz. Czyli musiałeś się nauczyć walczyć.

— Tak, sierżancie, ale to była, no wie pan, nieczysta walka…

— Nie jesteśmy czystymi ludźmi. Pokaż, co potrafisz najgorszego.

— Nie chcę pana zranić, sierżancie!

— To twój pierwszy błąd…

Sam zrobił obrót i kopnął.

Vimes odstąpił, pochwycił jego stopę i pomógł jej w podróży w górę.

Byłem też szybki, pomyślał, kiedy Sam wylądował na plecach. I całkiem sprytny. Lecz od tego czasu nauczyłem się przebiegłości.

— Widać to było w twoich oczach — zwrócił się do leżącego Sama. — Ale złapałeś podstawową zasadę: nie ma żadnych reguł.

Wyczuł za sobą zmianę. Jej elementem był bardzo cichy chichot. Zerknął na Sama, który patrzył gdzieś za niego.

Cios był wymierzony w tył jego głowy, ale Vimes odsunął się płynnie na bok. Potem odwrócił się, złapał Neda Coatesa za rękę i spojrzał mu prosto w twarz.

— Udany urlop, Ned? — zapytał.

— Tak, sierżancie, dziękuję. Chciałem tylko zobaczyć, czy jest pan dobry.

Uderzył Vimesa łokciem w brzuch i wywinął się. Wśród patrzących rozległ się pomruk, ale Vimes — zgięty wpół i z załzawionymi oczami — uniósł rękę.

— Nie, wszystko w porządku, nie ma sprawy — wysapał. — Każdy może się czegoś nauczyć.

Oparł dłonie na kolanach i rzęził trochę bardziej demonstracyjnie, niż musiał.

Zaimponowało mu, że Ned nie dał się oszukać. Zachowywał dystans i powoli okrążał Vimesa. Trzymał pałkę. Mniej doświadczony zawodnik podszedłby sprawdzić, czy nic się nie stało staremu sierżantowi — i zostałby ukarany.

— Zgadza się, sierżancie — powiedział Ned. — Chciałbym zobaczyć, czego mnie pan nauczy. Sam jest zbyt ufny.

Umysł Vimesa desperacko przeglądał dostępne możliwości.

— No więc, sierżancie — mówił Ned, ciągle się przesuwając — co by pan zrobił, gdyby był pan nieuzbrojony, a ktoś atakował pana z pałką?

Szybko bym się uzbroił, pomyślał Vimes, gdybym sądził, że jest taki dobry jak ty.

Zanurkował i przekoziołkował. Ned to przeoczył. Kiedy Vimes odchylił się w prawo, skupił się na lewej flance, uznając, że pierwszy ruch musi służyć zmyleniu przeciwnika. Zanim się zorientował i odwrócił, Vimes chwycił swoją pochwę i zaczął wstawać, wysuwając miecz.

— Aha, podnosimy stawkę. Niezła lekcja, sierżancie.

Ned także wyjął miecz. Klinga lśniła. Większość mieczy w straży miałaby problemy z cięciem masła.

— Teraz jesteśmy na równym poziomie. Co dalej, sierżancie?

Okrążyli się. Niech to demon, pomyślał Vimes, kto go uczył? Szczerzy zęby i nic dziwnego. To nie jest prawdziwe starcie. Wie, że nie mogę go zranić, nie w ten sposób, przy wszystkich. On może mnie przypadkiem trafić i jakoś się z tego wykręci, ale sierżant powinien bardziej uważać. No i nie możemy już bardziej podnieść stawki.

Chociaż…

Cisnął mieczem w ścianę. Ostrze wbiło się czystym przypadkiem, ale zrobiło to wrażenie na patrzących.

— Muszę dać ci szansę, Ned — powiedział i odsunął się.

Zawsze można się czegoś nauczyć, myślał. Przypomniał sobie Gussiego Dwa Uśmiechy. Młody Sam trafi na niego za jakieś pięć lat i to będzie prawdziwa edukacja. Dwa Uśmiechy walczył w najbrudniejszym stylu, jaki Vimes miał okazję oglądać. Wszystko było bronią, wszędzie były cele. W tej wąskiej dziedzinie Dwa Uśmiechy był prawdziwym geniuszem. Potrafił dostrzec broń w każdym obiekcie — ścianie, ścierce, kawałku owocu…

Nie był nawet mężczyzną potężnym, raczej niskim i żylastym. Ale lubił walczyć z wielkimi przeciwnikami, zgodnie z zasadą, że jest w nich więcej do gryzienia. Chociaż po paru drinkach trudno było stwierdzić, z kim walczy Dwa Uśmiechy. Rzucał się na stojącego obok człowieka, gdyż walka stanowiła substytut kopnięcia w krocze całego wszechświata.

Nazywali go Dwa Uśmiechy, ponieważ oberwał kiedyś w twarz rozbitą butelką; Gussie był wtedy tak zamarynowany w adrenalinie, że uznał to za nieistotny szczegół. Blizna tworzyła na jego twarzy wesoły uśmieszek. Sam wiele się nauczył od Gussiego Dwa Uśmiechy.

— O co tu chodzi? — mruknął tak, by tylko Ned go usłyszał.

— Chcę się przekonać, ile pan wie, sierżancie — odparł Ned, wciąż krążąc wokół niego. — Bo mam wrażenie, że wie pan za dużo.

Zaatakował. Vimes odskoczył, machnął pochwą jak człowiek pozbawiony nadziei, a kiedy Ned odchylił się ze śmiechem, zmienił chwyt na sztywnej skórze.

— Mam na głowie hełm, zgodnie z regulaminem — zauważył Ned. — I pancerz. Nie tak łatwo mnie trafić, sierżancie.

Mimo wrzasków Detrytusa nawet jeden strażnik na siedmiu nie używał miecza właściwie. Ned owszem. Niewiele pozostawiał luk.

No cóż… Pora na przebiegłość.

Vimes odstąpił o krok, zatrzymał się i sprawdził, co się dzieje za Coatesem. Próbował to ukryć, ale nie zdołał powstrzymać krótkiego błysku ulgi w oczach.

Coates za to nie zdołał powstrzymać chwilowego rozproszenia uwagi.

Vimes pchnął — pochwa stała się przedłużeniem ręki. Twarda skóra trafiła Neda pod brodę, odchylając mu głowę do tyłu. Potem pochwa opadła z góry na rękę trzymającą miecz. Wreszcie, jakby po namyśle, Vimes kopnął Neda w goleń — tak mocno, żeby się przewrócił. Zawsze miał alergię na ostrą broń zbyt blisko własnej twarzy.

— Brawo, niezła próba — powiedział i odwrócił się do patrzących. Zza pleców słyszał bulgotanie. — Wszystko może być bronią, byle odpowiednio użyte. Wasze dzwonki to maczugi. Przydaje się wszystko, co uderza przeciwnika tak mocno, że daje wam trochę czasu. Nigdy, ale to nigdy nie próbujcie komuś grozić mieczem, jeśli nie chcecie go użyć, bo tamten sprawdzi wasz blef i nagle nie pozostawi wam wielu możliwości, a wszystkie złe. Nie bójcie się wykorzystywać tego, czego się nauczyliście jako dzieci. Nie dostajemy punktów za czystą grę. A do walki w zwarciu, jako wasz sierżant, kategorycznie zabraniam wam sprawdzać kolekcji kieszonkowych maczug, pałek i kastetów, jakie sprzedaje pani Goodbody przy ulicy Łatwej 8, w cenach i rozmiarach odpowiednich na każdą kieszeń, a gdyby któryś z was zwrócił się do mnie prywatnie, absolutnie nie zademonstruję mu zestawu specjalistycznych uderzeń, odpowiednich dla tych użytecznych, choć wymagających instrumentów. No dobrze, zbierać się. Za dwie minuty chcę was tu widzieć z pałkami. Myślicie, że to tylko głupie maczugi. Przekonam was, że jest inaczej. Ruszać się!

Wrócił do pokonanego Neda, który podniósł się do pozycji siedzącej.

— Nieźle, panie Coates. Wiem, że nie nauczył się pan tego w straży. Czy powinniśmy coś przedyskutować? Może zechce pan zdradzić, gdzie pan był wczorajszej nocy? Może na Morficznej?

— Wolny dzień… — Ned roztarł szczękę.

— Jasne, jasne. Nie moja sprawa. Mam wrażenie, że jakoś się nie zaprzyjaźniliśmy, Ned.

— Zgadza się.

— Myślisz, że jestem jakimś szpiegiem.

— Wiem, że nie jest pan Johnem Keelem.

Twarz Vimesa pozostała całkowicie bez wyrazu — co, jak sobie uświadomił, samo w sobie go zdradzało.

— Dlaczego tak sądzisz? — zapytał.

— Nie muszę się tłumaczyć. I nie jest pan sierżantem straży. A przed chwilą zwyczajnie miał pan szczęście. Tylko tyle mam do powiedzenia.

Ned wstał. Strażnicy wychodzili już na dziedziniec.

Vimes zostawił go i zajął się innymi.

Nikt ich nigdy niczego nie uczył. W większym czy — zwykle — mniejszym stopniu uczyli się od siebie nawzajem. A Vimes wiedział, dokąd prowadzi ta droga. Na tej drodze gliniarze przeszukiwali pijaków, żeby zabrać im drobne, i przekonywali sami siebie, że łapówki to premie. Potem robiło się jeszcze gorzej.

Był zwolennikiem przyjmowania rekrutów z ulicy, tyle że najpierw trzeba ich przeszkolić. Potrzebny jest ktoś taki jak Detrytus, kto ryczy na nich przez sześć tygodni, potrzebne są wykłady o obowiązku, prawach więźnia i „służbie publicznej”. Dopiero potem można ich oddać ulicznym potworom, którzy przekażą młodym te inne umiejętności, na przykład jak można kogoś uderzyć tak, żeby nie było śladów, albo kiedy warto włożyć z przodu do spodni metalowy talerz, zanim się włączysz do bójki w barze.

Przy odrobinie szczęścia i pewnej dozie rozsądku znajdowali sobie jakąś pozycję pomiędzy niedoścignioną perfekcją a Otchłanią, gdzie mogli być prawdziwymi gliniarzami — trochę zmatowiali, bo praca robi to z człowiekiem, ale nie zepsuci.

Ustawił ich dwójkami, kazał atakować i się bronić. To był straszny widok. Wytrzymał pięć minut.

— Dobrze, wystarczy! — zawołał, klaszcząc w dłonie. — Naprawdę doskonale. Kiedy do miasta przyjedzie cyrk, na pewno was polecę. — Wszyscy trochę się przygarbili i spojrzeli na niego z zakłopotaniem. — Nie znacie żadnych manewrów? Trzask Gardłowy, Gorący Pogrzebacz, Żebrogrzechotka? Powiedzmy, że idę na was z wielką, ogromną pałą. Co robicie?

— Uciekamy, sierżancie — odparł Wiglet.

Wszyscy się roześmiali.

— Jak daleko możecie uciekać? Czasami trzeba walczyć. Młodszy kapralu Coates?

Ned Coates nie brał udziału w szkoleniu. Dość wyzywająco opierał się o ścianę i z lekceważeniem obserwował smutne przedstawienie.

— Tak, sierżancie? — Stanął prosto, używając minimum wysiłku.

— Pokażcie Wigletowi, jak się to robi.

Coates wyjął swoją pałkę (Vimes zauważył, że jest robiona specjalnie, trochę dłuższa niż służbowa), zajął miejsce przed Wigletem, ekspresyjnie odwracając się do Vimesa plecami.

— Co mam robić, sierżancie? — zapytał przez ramię.

— Pokażcie mu jakieś porządne ataki. Uderzcie z zaskoczenia.

— Się robi, sierżancie.

Vimes obserwował bezładne zderzenia pałek. Raz, dwa, trzy…i Ned odwrócił się gwałtownie. Pałka świsnęła w powietrzu. Vimes zanurkował pod nią, oburącz chwycił Coatesa za rękę, wykręcił mu ją za plecy i przyciągnął ucho do swoich ust.

— Nie było to aż tak zaskakujące, słonko — szepnął. — A teraz obaj się uśmiechamy, bo chłopcy rechoczą z naszego Neda, prawdziwy zuch z niego, cały czas próbuje ruszyć naszego starego sierżanta. Przecież nie chcemy psuć im zabawy. Puszczę cię, ale jeśli spróbujesz jeszcze raz, będziesz potrzebował obu rąk, żeby podnieść łyżkę, a będziesz potrzebował łyżki, Ned, żywiąc się tylko zupą, bo nie zostaną ci już żadne zęby! — Zwolnił uchwyt. — A tak w ogóle to kto cię tego nauczył?

— Sierżant Keel, sierżancie — burknął Ned.

— Dobrze sobie radzicie, sierżancie Keel!

Vimes obejrzał się i zobaczył, że zbliża się kapitan Swing.

W świetle dnia był niższy i chudszy. Wyglądał jak urzędnik, i to urzędnik dość niekonsekwentnie dbający o wygląd. Włosy miał proste, a szerokie czarne pasma przylegające do centralnej łysiny sugerowały, że albo nie ma lustra, albo jest całkowicie pozbawiony poczucia humoru.

Płaszcz w świetle okazał się trochę staromodny, ale dobrze utrzymany, za to buty z klamrami wytarte i mocno znoszone. Matka Vimesa miałaby wiele do powiedzenia na ten temat. Zawsze powtarzała, że człowiek powinien dbać o buty. Można go ocenić według tego, jak błyszczą.

Swing nosił także operową laskę. Całkiem możliwe, że we własnej opinii nadawała mu wygląd człowieka dystyngowanego, a nie — powiedzmy — człowieka taszczącego niepotrzebny kawał drewna. Z pewnością była w niej ukryta klinga, gdyż laska grzechotała, uderzając o bruk, a uderzała często, gdy Swing pedantycznie wybierał drogę pomiędzy starymi tarczami i resztkami słomy.

— Dbacie o szkolenie swoich ludzi, jak widzę — stwierdził. — Bardzo słusznie. Czy zastałem waszego kapitana?

— Chyba go nie ma. — Vimes puścił Coatesa. — Sir.

— Nie? No to może mu to przekażecie, sierżancie Keel. — Swing uśmiechnął się blado. — Mieliście tu udaną noc… jak mi doniesiono.

— Mieliśmy kilku gości — przyznał Vimes. — Sir.

— A tak. Niewłaściwie ukierunkowany zapał… Nie opłaca się… was nie doceniać, sierżancie. Jesteście człowiekiem zaradnym. Niestety, inne posterunki nie były tak…

— …zaradne?

— Ach… no tak. Obawiam się, sierżancie, że niektórzy z moich cobardziej gorliwych ludzi uważają was zaprzeszkodę… w naszej tak potrzebnej pracy. Ja wręczprzeciwnie… uważam, że jesteście człowiekiem, który z żelazną konsekwencją przestrzega prawa, a chociaż doprowadziłotodo… pewnych tarć, spowodowanych waszym brakiem pełnego zrozumienia dla potrzeb dyktowanych sytuacją, wierzęjednak… że jesteście bliscy mojemu sercu, sierżancie.

Vimes rozważył anatomiczne możliwości.

— To mniej więcej prawda, sir — oświadczył. — Choć nie aspirowałbym tak wysoko.

— Kapitalne. Nie mogę się doczekać… naszej przyszłej współpracy, sierżancie. Wasz nowy kapitan bez wątpienia… poinformuje was o innych sprawach, jak uzna za stosowne. Zegnam.

Swing odwrócił się i swym chwiejnym krokiem ruszył do bramy. Jego ludzie podążyli za nim, prócz jednego, z ręką w gipsie, który wykonał nieprzyzwoity gest.

— Witaj, Henry — rzucił Vimes.

Obejrzał list. Koperta była gruba i miała wyciśniętą dużą pieczęć. Vimes jednak zbyt wiele czasu spędził w towarzystwie złych ludzi i dokładnie wiedział, co się robi z zapieczętowaną kopertą.

Potrafił też słuchać. Nowy kapitan. Czyli… zaczynało się.

Ludzie wpatrywali się w niego.

— Wzywają więcej, hnah, żołnierzy, sierżancie? — spytał Ryjek.

— Tak przypuszczam.

— I dali kopniaka kapitanowi Tildenowi, tak?

— Tak.

— Był dobrym kapitanem! — zaprotestował Ryjek.

— Tak — przyznał Vimes.

Nie, pomyślał. Wcale nie. Był porządnym człowiekiem i starał się jak mógł, ale to wszystko.

— Co teraz zrobimy, sierżancie? — zapytał młodszy funkcjonariusz Vimes.

— Pójdziemy na patrol. Niedaleko. Tylko parę ulic.

— A co to da?

— Więcej, niż gdybyśmy nie poszli, mój chłopcze. Nie składałeś klątwy, kiedy wstępowałeś do straży?

— Jakiej klątwy, sierżancie?

Nie składał, przypomniał sobie Vimes. Podobnie jak wielu z nich. Dostawali mundur, dzwonek i stawali się funkcjonariuszami Straży Nocnej.

Parę lat temu Vimes też by się nie przejmował klątwą. Słowa były staroświeckie, a szyling na sznurku wyglądał na jakiś żart. Ale człowiek potrzebuje czegoś więcej niż pensji, nawet w Straży Nocnej. Potrzebuje czegoś, co mu powie, że to nie jest tylko praca.

— Ryjek, podskocz do biura kapitana i przynieś tu Szylinga, co? — poprosił Vimes. — Trzeba zaprzysiąc tę ekipę. A gdzie jest sierżant Stuk?

— Zwinął się, sierżancie — odparł Wiglet. — Nie wiem, czy to pomoże, ale kiedy wychodził za drzwi, powiedział „do demona z nim”.

Vimes przeliczył obecnych.

Później będzie się mówiło, że cały posterunek zachował gotowość. To nieprawda, oczywiście. Niektórzy się wymknęli, niektórzy w ogóle nie wrócili na służbę. Ale jeśli chodzi o Keela i tych, którzy przekroczyli linię, to prawda.

— Słuchajcie, chłopcy — powiedział. — Sprawa wygląda tak. Wiemy, co się dzieje. Nie mam pojęcia, jak wy, ale mnie się to nie podoba. Kiedy już wojsko jest na ulicach, to tylko kwestia czasu, zanim wszystko się spaprze. Jakiś dzieciak rzuci kamieniem, a w następnej chwili już płoną domy i giną ludzie. Nasze zadanie to utrzymywać porządek. Taką mamy robotę. Nie mamy być bohaterami, mamy po prostu być… normalni. Ale… może się zdarzyć, że ktoś uzna to, co robimy, za niewłaściwe. Dlatego nie chcę wam rozkazywać.

Wyjął miecz i ostrzem wyrysował linię na błocie i kamieniach.

— Jeśli przekroczycie tę linię, to wchodzicie — rzekł. — Jeśli nie, w porządku. Nie na to się godziliście, zresztą cokolwiek się stanie, wątpię, czy czekają nas jakieś medale. Poproszę tylko, żebyście odeszli. I będę życzył szczęścia.

Niemal smutne było to, jak szybko przekroczył linię młodszy funkcjonariusz Vimes. Po nim przeszedł Fred Colon, Waddy i Billy Wiglet. Dalej Kapłon, Chłudniak, Wilg, Nogacz Gaskin, Horacy Nancyball i… chyba Curry… Evans i Pounce…

Dwunastu przekroczyło linię, ostatnich kilku z ociąganiem, spowodowanym walką między przymusem towarzyskim a zdrową troską o własną skórę. Kilku innych — więcej, niż Vimes miał nadzieję — wyparowało gdzieś z tyłu.

Pozostał tylko Ned Coates. Założył ręce na piersi.

— Wszyscy żeście powariowali — stwierdził.

— Przydasz się nam, Ned — zapewnił Vimes.

— Nie chcę umierać. I nie zamierzam. To głupie. Jest was tylko dwunastu. Co możecie zrobić? Całe to gadanie o utrzymywaniu porządku… bzdura, chłopaki. Gliny robią, co im każe dowódca. Zawsze tak jest. A co poradzicie, kiedy zjawi się nowy kapitan, co? I dla kogo to robicie? Dla ludzi? Ludzie zaatakowali inne posterunki, a czy straż ich jakoś krzywdziła? Co takiego zrobiła?

— Nic — odpowiedział mu Vimes.

— No właśnie.

— Chodzi mi o to, że nocna straż nic nie zrobiła i tym wyrządziła im krzywdę.

— No ale co mogli zrobić? Aresztować Windera?

Vimes czuł się, jakby budował most z zapałek nad ziejącą otchłanią. Czuł pod sobą lodowate wichry.

Kiedyś, w przyszłości, aresztował Vetinariego. Owszem, Patrycjusz wyszedł wolny po tym, co uchodziło za proces sądowy, ale Straż Miejska była… będzie dostatecznie ważna, dostatecznie silna i dostatecznie ustosunkowana, by rzeczywiście aresztować władcę miasta. Jak w ogóle osiągnęli ten etap? Jak mógł choćby marzyć, że kiedyś banda strażników zatrzaśnie drzwi celi za szefem?

Może wszystko zaczęło się tutaj. Młodszy funkcjonariusz Vimes obserwował go uważnie.

— Oczywiście, że nie możemy — rzekł. — Ale powinniśmy mieć taką możliwość. Może pewnego dnia ją uzyskamy. Jeśli nie, to prawo nie jest prawem, tylko sposobem zastraszania ludzi.

— Wychodzi na to, że się obudziłeś i wyczułeś smród gówna — oświadczył Coates. — Bo właśnie w nie się pakujesz. Przykro mi, chłopcy, ale zginiecie. Takie są skutki, kiedy ktoś staje przeciwko prawdziwym żołnierzom. Słyszeliście o Siostrach Dolly zeszłej nocy? Trzech zabitych, a nawet się nie starali.

— Daj spokój, Ned, nikt przecież nas nie zaatakuje, jak tylko będziemy patrolować — wymamrotał Colon.

— Patrolować po co? Żeby pilnować porządku? A co zrobicie, kiedy nie zostanie już porządku do pilnowania? Ja w każdym razie nie mam zamiaru patrzeć, jak was zabijają. Wynoszę się.

Odwrócił się i odszedł do budynku. Ty przeklęty durniu, masz rację, myślał Vimes. Naprawdę chciałbym, żebyś nie miał…

— Nadal zostajecie, chłopcy? — zwrócił się do grupy za linią.

— Tak jest, sierżancie! — zapewnił młodszy funkcjonariusz Vimes.

Pozostali ochotnicy wydawali się trochę mniej pewni.

— Zabiją nas? — spytał Wiglet.

— A kto powiedział, że w ogóle dojdzie do walki? — rzucił Vimes, obserwując plecy Coatesa. — Czekajcie chwilę, chcę zamienić słowo z Nedem…

— Przyniosłem Szylinga, sierżancie — oznajmił Ryjek, wychodząc na dziedziniec. — A kapitan chce z panem porozmawiać.

— Powiedz mu, że będę za parę…

— To nowy kapitan — dodał szybko Ryjek. — Już tu jest. Ostry. Wojskowy. Nie z tych cierpliwych, sierżancie.

Kiedyś miałem do tego Marchewę, Detrytusa, Anguę i Cudo, myślał z goryczą Vimes. Mówiłem: zróbcie to, zróbcie tamto, a sam tylko się denerwowałem i pilnowałem tej przeklętej polityki…

— Niech Fred odbierze od ludzi klątwę — polecił. — I przekaż kapitanowi, że będę u niego za chwilę.

Przebiegł przez posterunek do frontowych drzwi. Na ulicy zobaczył sporo ludzi — więcej niż normalnie. Nie był to tłum jako taki, ale słynny ankhmorporski ur-tłum, stan osiągany przed wystąpieniem prawdziwego tłumu. Obejmował całe miasto jak sieć pająka, czekał na jakiś wyzwalający impuls, a wtedy przekazywał pilną wiadomość po ulicach, rósł i gęstniał w miejscu zdarzenia. Opowieść o Masakrze na Siostrach Dolly krążyła wśród ludzi, a w kolejnych powtórzeniach rosły liczby. Vimes wyczuwał napięcie sieci. Czekała tylko, aż jakiś idiota zrobi coś głupiego, a natura jest szczodra, jeśli chodzi o idiotów.

— Coates! — wrzasnął.

Ku jego zdziwieniu Ned zatrzymał się i obejrzał.

— Tak?

— Wiem, że jesteś z rewolucjonistami.

— Tylko pan zgaduje.

— Nie. Miałeś w notesie zapisane hasło. To samo, które Dibbler przekazywał w pasztecikach. Musisz wiedzieć, że zaglądałem do szafek. Pomyśl, czy ty i Dibbler chodzilibyście ciągle na wolności, gdybym szpiegował dla Swinga?

— Jasne. Nie chodzi o nas, nas można sprzątnąć później. Swing chce przywódców.

Vimes cofnął się o krok.

— Rozumiem. Dlaczego nie powiedziałeś chłopakom?

— Wszystko ruszyło. Dlatego. Zaczyna się. Nie ma już znaczenia, kim pan jest. Ale przez pana chłopcy zginą. Gdyby nie pan, byliby po naszej stronie. Pracowałem nad nimi. Wie pan, że Kapłon zawsze upuszcza miecz na własną stopę, Nancyball się moczy, kiedy coś mu grozi, Vimes jest naiwny… A pan chce ich wstawić w sam środek. Oni zginą! Bez żadnego powodu!

— Czemu im nie powiedziałeś? — powtórzył Vimes.

— Bo może ma pan wysoko postawionych przyjaciół — warknął Ned.

Vimes rozejrzał się po dachach.

— Skończyliśmy? — spytał Ned.

— Oddaj mi swoją odznakę.

— Co?

— Odchodzisz. W porządku. Oddaj odznakę.

Coates drgnął jak uderzony.

— Odwal się.

— W takim razie wyjedź z miasta. Dla własnego dobra.

— To ma być groźba?

— Nie z mojej strony. Ale posłuchaj dobrej rady, chłopcze. Nie pokładaj zaufania w rewolucjach. Zawsze wykonują obrót. Dlatego nazywają się rewolucjami. Ludzie giną i nic się nie zmienia. Zobaczymy się jeszcze.

Odwrócił się i odszedł szybko, żeby Coates nie zobaczył jego twarzy.

Trudno. Teraz jest właściwa pora. Musi to zrobić, bo inaczej pęknie jak pan Salciferous. Chciał to zrobić, ale nie miał odwagi, bo ci mnisi prawdopodobnie mogli człowiekowi mocno zaszkodzić, jeśli wszedł im w drogę. Ale teraz sprawy zaszły za daleko.

Poczucie obowiązku przypomniało mu, że czeka na niego kapitan. Odrzucił jego sugestię. Nie znało wszystkich faktów.

Stanął przed wejściem na posterunek. Zamknął oczy. Gdyby ktoś postanowił go obserwować, zobaczyłby człowieka, który najwyraźniej próbuje zdeptać dwa niedopałki papierosów równocześnie, po jednym pod każdą stopą. Dzięki, Rosie, za te tekturowe podeszwy.

Uśmiechnął się.

Myślał teraz mózgami swoich stóp. A jak zauważył młody Sam, stopy posiadały własną pamięć…

Okrągłe kocie łby, typowe. W tej części miasta nie położono ich solidnie, więc poruszały się trochę pod stopami… Przedtem, dwa razy, zanim dotarł na posterunek, czuł pod nogami większe kamienie tworzące wąskie pasy w miejscach, gdzie zmieniono nawierzchnię ulicy po założeniu ścieków. A wcześniej podobny pas, ale miękkiej kruszonej cegły, tak zbitej przez koła wozów, że właściwie tworzył rowek.

Vimes pamiętał, że kilkadziesiąt kroków wcześniej obrócili go parę razy dookoła, ale przedtem ostatnią nawierzchnią było… błoto. Szedł z zamkniętymi oczami i zderzył się z wozem.

Błoto, myślał, wstając i ignorując spojrzenia przechodniów. To oznacza zaułek. Popatrzmy… O, tam jest.

Zajęło mu to dwadzieścia minut.

Ludzie oglądali się, kiedy szedł ulicami. Kiedy tylko mógł, zamykał oczy, żeby stopy widziały lepiej. Czasami jednak patrzył, co się dzieje wokół, i znów to wyczuwał — wrażenie, że nadchodzi burza, narasta napięcie czekające na pierwszy drobiazg. Ludzie byli niespokojni — stado było niespokojne — i nie całkiem rozumieli powody. Każdy, na kogo popatrzył, odpowiadał mu pustym spojrzeniem.

Vimes szedł dalej. Szorstkie płyty pomiędzy dwoma pasami starych kamieni brukowych, które nazywano trollowymi łbami. W tej części miasta występowały tylko w jednym miejscu: tutaj, gdzie Cynowa przecinała Wiązów. Wcześniej były… tak, wielkie kamienie, jedne z najstarszych w mieście, przez setki, długie setki lat ubijane mocno przez okute żelazem koła — droga biegnąca tuż za murami miasta… tak. Przekroczył Zacele, wciąż na Wiązów, a potem zgubił trop. Metalowa kratka w chodniku pozwoliła znów go odnaleźć. Krata do piwnicy. Do chłodnej piwnicy… A na kratce wytarty herb. Maślany Rynek. Tak! Dalej, stopy!

Mnisi znów go tutaj obrócili, ale… długie cegły, wypalone na twardo w piecu, oraz pasmo całkiem nowoczesnych kamieni brukowych, dobrze oszlifowanych i dopasowanych. Mogły człowieka oszukać, jeśli nie wiedział, że jest na… tak, na Kamieniarskiej Drodze i że mieszkają tu kamieniarze, którzy dbają o nawierzchnię. Teraz znaleźć zaułek, błoto, ale zmieszane ze żwirem, bo kamieniarze wyrzucają tam resztki, były też poprzeczne wzgórki w miejscach, gdzie położono rury. Dobrze. A teraz poszukać płaskich kostek brukowych…

Otworzył oczy.

Tak.

Po lewej stronie, przy Glinianej, stały obok siebie trzy budynki: świątynia wciśnięta między dwa narożne sklepy. To była… po prostu świątynia, trochę cudzoziemska, ale przecież wszystkie są takie. Ta wyglądała na Górną Hublandzką, gdzie wszyscy żyją z jaków czy czegoś w tym rodzaju.

Drzwi świątyni były zamknięte. Vimes bezskutecznie szarpał za uchwyt, a potem tłukł rękojeścią miecza o drewno. Bez efektu. Nie zostawił nawet śladu na deskach.

Za to drzwi do sklepu ze starzyzną, tuż obok, stały otworem. Kiedyś mu ten sklep zastępował krawca i szewca. I podobnie jak lombard, zawsze był czynny.

Vimes wszedł do wnętrza i natychmiast otuliła go zakurzona ciemność.

Była to prawdziwa grota odzieży. Z sufitu zwisały rzędy używanych garniturów. Stare półki uginały się pod stosami koszul, kamizelek i skarpet. Tu i tam w mroku wyrastały pudła, o które Vimes zaczepiał kolanami. Zwały znoszonych butów ześlizgiwały się i przesuwały pod nogami. A zapach… Gdyby ubóstwo miało zapach, byłby właśnie taki. Gdyby upokorzona duma miała zapach, byłby właśnie taki. Zawierał też nutę środka dezynfekującego.

Już kilka stóp od drzwi Vimes się zgubił. Skręcił i przeciskał się kolejnymi alejami duszących tkanin. Zastanawiał się, czy ktoś tu kiedyś umarł i jak udałoby się to odkryć. Odsunął wieszak z wyświeconym, przetartym garniturem…

— Ty chcieć?

Odwrócił się.

Nie zobaczył nikogo. Dopiero po chwili opuścił nieco wzrok i spojrzał w oczy człowieka. Sklepikarz był całkiem łysy, bardzo niski i chudy, a ubrany w jakieś niekształtne ubranie, którego zapewne nawet sklep ze starzyzną nie zdołał wcisnąć klientowi. Kto to jest? Kto… Zaskakujące, ale imię wydawało się całkiem świeżym wspomnieniem.

— Aha, hm, no tak… Pan Sen…

— Szum Śni Sen — powiedział pan Szum. Chwycił garnitur, który Vimes wciąż trzymał w ręku. — Dobre oko, dobre oko, piękny materiał, należeć kapłan, dla pana pięćdziesiąt pensów, żal sprzedać, czasy teraz ciężkie.

Vimes pospiesznie odwiesił garnitur na stojak i wyjął swoją odznakę. Szum spojrzał na nią niechętnie.

— Ja zapłacić już inny glina — oświadczył. — Jeden dolar, jeden miesiąc, żadne kłopoty. Już zapłacić inny glina.

— Zapłacić? — powtórzył Vimes.

— Dwa paskowy glina już ja zapłacić. Jeden dolar, jeden miesiąc, żadne kłopoty!

— Kapral Quirke — mruknął Vimes. — Nie musi pan płacić glinom, panie Szum. Jesteśmy tu, by pana chronić.

Mimo ledwie podstawowej znajomości języka, pan Szum wyrazem twarzy jasno sugerował, że stojący przed nim trzypaskowy i jednokoronowy glina spadł tu z planety idiotów.

— Proszę posłuchać! Nie mam teraz czasu! Gdzie są tylne drzwi? To sprawa straży!

— Ja zapłacić! Ja płacić ochrona! Jeden miesiąc, żadne kłopoty!

Vimes burknął coś i ruszył tunelem między ścianami ubrań.

Jego uwagę zwrócił błysk szkła. Jak krab przecisnął się bokiem wzdłuż ciasnej alejki, aż trafił na kontuar zawalony kolejnymi beznadziejnymi towarami. Ale za nim spostrzegł drzwi za zasłoną z paciorków. Na wpół przebrnął, na wpół przepłynął nad stosami szmat i przedarł się do małego pokoiku za drzwiami.

Pan Szum przecisnął się do starego krawieckiego manekina, tak odrapanego, poobijanego i pogiętego, że wyglądał, jakby ktoś wydobył go z wulkanicznych popiołów starożytnego miasta.

Pociągnął za ramię i manekinowi zapaliły się oczy.

— Tu Numer Trzeci — powiedział do ucha manekina. — Właśnie przeszedł. O rany, ależ jest wściekły…

Tylne drzwi były zamknięte, ale ustąpiły, gdy Vimes naparł na nie całym ciężarem. Zatoczył się na dziedziniec i przyjrzał murowi oddzielającemu brudny placyk od ogrodów świątyni. Podskoczył i drapiąc butami o ścianę, podciągnął się na szczyt. Czuł, jak rozsypuje się pod nim kilka cegieł.

Wylądował na plecach i spojrzał na chudą postać w żółtej szacie, siedzącą na kamiennej ławie.

— Może herbaty, komendancie? — zaproponował sprzątacz.

— Nie chcę żadnej herbaty! — wrzasnął Vimes i wstał.

Sprzątacz wrzucił do stojącej przy nim czarki z herbatą grudkę zjełczałego masła jaka.

— A zatem czego pan chce, panie Vimes z bardzo użytecznymi stopami?

— Nie mogę sobie z tym poradzić! Wiesz, o czym mówię!

— Wie pan, trochę herbaty naprawdę by pana uspokoiło.

— Nie mów mi, żebym się uspokoił! Kiedy zamierzacie odesłać mnie do domu?

Kolejny mnich wynurzył się ze świątyni. Był wyższy, potężniejszy od sprzątacza, miał siwą brodę i twarz dobrotliwego dyrektora banku. Podał Vimesowi kubek.

Vimes wahał się przez moment, po czym wziął kubek i starannie wylał zawartość na ziemię.

— Nie ufam wam — oświadczył.

— Nie wyobrażam sobie, co moglibyśmy dodać do herbaty, żeby smakowała gorzej niż ta, którą tutaj pijecie — rzekł spokojnie sprzątacz. — Niech pan siada, wasza łaskawość. Proszę.

Vimes osunął się na ławę. Wściekłość, która napędzała go do tej pory, nieco ostygła, choć ciągle czuł, jak w nim bulgocze. Odruchowo wyjął i wsadził sobie do ust na wpół wypalone cygaro.

— Sprzątacz twierdził, że znajdzie pan nas w taki czy inny sposób — stwierdził drugi mnich i westchnął. — To tyle, jeśli chodzi o tajemnicę.

— Ale czemu was to martwi? — Vimes zapalił ogryzek cygara. — Możecie pograć czasem i wyjdzie na to, że nic się nie zdarzyło.

— Nie zamierzamy tego robić — zapewnił drugi mnich.

— Zresztą jak mógłbym wam zaszkodzić? Chodzić i opowiadać, że ci zwariowani mnisi, których widuje się na ulicach, potrafią przesuwać czas? Zamknęliby mnie! A w ogóle to kim ty jesteś?

— To jest Qu. — Sprzątacz skinął głową na kolegę. — Kiedy nadejdzie pora, przeniesie pana z powrotem. Ale jeszcze nie teraz.

Vimes westchnął ciężko. Już nie był wściekły, pozostało mu uczucie beznadziejnej pustki. Patrzył tępo na dziwne skałki zajmujące większą część ogrodu. Wydawały się jakoś znajome.

Zamrugał.

— Rozmawiałem dzisiaj z ludźmi, którzy mają umrzeć — powiedział. — Wiecie, jak się po tym czuję?

Mnisi popatrzyli na niego ze zdziwieniem.

— No… tak — powiedział Qu.

— Wiemy — potwierdził sprzątacz. — Każdy, z kim rozmawiamy, umrze. Każdy, z kim pan rozmawia, umrze. Wszyscy umierają.

— Zmieniałem wydarzenia — oświadczył Vimes. I dodał, jakby się usprawiedliwiał: — Niby dlaczego nie? Carcer zmienia. Nie mam pojęcia, jak teraz wszystko się potoczy. Czy nie zmienia się historia, nawet jeśli człowiek rozdepcze mrówkę?

— Dla mrówki z całą pewnością — przyznał Qu.

Sprzątacz machnął ręką.

— Tłumaczyłem przecież, panie Vimes. Historia znajdzie sposób. To tak jak rozbicie statku. Płynie pan do brzegu, ale fale łamią się niezależnie od tego, co pan zrobi. Czyż nie jest napisane: „Wielkie morze nie dba o to, którędy płyną małe rybki”? Ludzie umierają, kiedy nadejdzie ich czas…

— Czas Keela nie nadszedł! To Carcer napadł biedaka!

— Nadszedł jego czas w tej teraźniejszości, komendancie — wyjaśnił Qu. — Ale odegra swoją rolę w tej drugiej. W końcu. Dopłynie pan do brzegu. Musi pan. W przeciwnym razie…

— …nie będzie brzegu — dokończył sprzątacz.

— Nie — rzekł Vimes. — Musi być coś więcej. Ja nie płynę, ja tonę. Wiecie, że to było zabawne? Z początku. Te nocne wyjścia z chłopakami. Wyczuwanie ulic przez podeszwy butów. Ale teraz… co z Sybil? Czy moje wspomnienia są prawdziwe? O ile wiem, ona jest dziewczyną, mieszka z ojcem. Czy w ogóle istnieje gdzieś jako moja żona, która rodzi moje dziecko? Ale tak naprawdę? Czy to tylko moje złudzenia? Możecie to udowodnić? Czy to się dzieje? Czy dopiero się wydarzy? Co jest prawdziwe?

Mnisi milczeli. Sprzątacz zerknął na Qu, który wzruszył ramionami. Sprzątacz spojrzał bardziej wymownie i tym razem Qu zrezygnowany machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: No dobrze, dobrze, choć uważam, że to błąd…

— Ta-ak — mruknął sprzątacz. — Tak, chyba możemy panu pomóc, komendancie. Chce pan wiedzieć, że istnieje jakaś przyszłość. Chce pan trzymać ją w dłoni. Chce pan czuć jej ciężar. Chce pan punktu, według którego mógłby pan nawigować, ku któremu sterować… Tak, w tym możemy pomóc. Ale…

— Tak?

— Ale pan przechodzi z powrotem przez mur i sierżant Keel gra swoją rolę. Trwa do końca. Wydaje rozkazy, które uważa za słuszne, i one będą słuszne. Utrzymuje pozycję. Wykonuje swoją robotę.

— On nie jest jedyny — stwierdził Vimes.

— Tak, komendant Vimes także ma swoją robotę.

— Nie martwcie się. Nie zostawię tutaj Carcera.

— To dobrze. Będziemy w kontakcie.

Vimes odrzucił niedopałek cygara i przyjrzał się murowi.

— Niech będzie — rzekł. — Przypilnuję wszystkiego. Ale kiedy nadejdzie czas…

— Będziemy gotowi — obiecał sprzątacz. — Jeśli tylko pan…

Urwał. Rozległ się delikatny dźwięk, jakby szelest łusek — rodzaj krzemowego pełzania.

— Wielkie nieba! — szepnął Qu.

Vimes spuścił wzrok.

Niedopałek wciąż się żarzył. Lecz wokół niego poruszał się cały Ogród Wewnętrznego Spokoju Miasta. Kamyk przesuwał się po kamyku. Spory, wygładzony przez wodę kamień płynął łagodnie w krąg, wirując przy tym. Vimes uświadomił sobie, że cały ogród wiruje, obraca się wokół cienkiej smużki dymu. Przed nim przesunęła się wypalona zapałka, tocząc się od kamyka do kamyka niby kawałek jedzenia przekazywany od jednej mrówki do drugiej.

— Czy to ma się tak zachowywać? — spytał.

— Teoretycznie tak — przyznał sprzątacz. — Powinien pan już iść. Vimes raz jeszcze spojrzał na ruchomy ogród, wzruszył ramionami i podciągnął się na mur.

Obaj mnisi patrzyli, jak fala małych kamyków delikatnie pchała niedopałek do środka.

— Zadziwiające — uznał Qu. — On teraz stał się częścią wzorca. Nie wiem, jak ci się to udało.

— Nie ja to robię — zapewnił sprzątacz. — Qu, moglibyśmy…

— Żadnego przesuwania czasu — sprzeciwił się Qu. — Już dość szkód z tego wynikło.

— Jak chcesz. W takim razie muszę wysłać zespoły poszukiwawcze. Paserzy, nieuczciwi jubilerzy, lombardy… znajdziemy to. Nasz przyjaciel ma rację. Sama robota to za mało. Potrzebuje czegoś rzeczywistego. A ja wiem, co to takiego.

Raz jeszcze spojrzeli na wirujący, sunący ogród; poczuli, jak prostują się i sięgają do świata palce historii.


Vimes starał się nie biec z powrotem na posterunek, ponieważ zbyt wielu ludzi stało na ulicach w nerwowych grupkach i nawet biegnący mundur mógł się okazać iskrą.

Poza tym nie biega się do oficerów. Był sierżantem. Sierżanci chodzą miarowym krokiem.

Ku jego lekkiemu zdziwieniu strażnicy wciąż byli na dziedzińcu. Ktoś nawet rozwiesił manekiny szermiercze. Ćwiczenia mogły się przydać, gdyby strażnicy stanęli wobec przeciwnika, który jest bezbronny i przywiązany do drąga.

Vimes wspiął się na schody. Drzwi do gabinetu kapitana były otwarte; zauważył, że nowy dowódca przesunął biurko tak, by mógł wyglądać na podest i schody. Niedobry znak… Kapitan nie powinien widzieć, co się dzieje — powinien polegać na swoich sierżantach, że mu to powiedzą.

Ten człowiek jest ostry. Na bogów…

Nowy kapitan uniósł głowę. Niech to demon, pomyślał Vimes. Tym razem to przeklęty Rust! I rzeczywiście, był to szanowny Ronald Rust, dar bogów dla nieprzyjaciela, dowolnego nieprzyjaciela, a także chodząca zachęta do dezercji.

Rodzina Rustów wydała świetnych żołnierzy — jeśli oceniać ich według niezbyt surowych standardów sztuki wojennej w rodzaju: „Odejmij własne straty od strat przeciwnika, a jeśli otrzymasz liczbę dodatnią, było to wspaniałe zwycięstwo”. Jednak u tego Rusta całkowitemu brakowi zdolności wojskowych dorównywała tylko jego wysoka opinia o własnym talencie, który posiadał naprawdę w ilościach ujemnych.

Poprzednio to nie był Rust. Vimes niejasno sobie przypominał innego tępego kapitana. Wiele drobnych zmian… do czego w końcu doprowadzą?

Założę się, że dopiero co został kapitanem, myślał Vimes. Ilu ludzi mógłbym ocalić, gdybym w tej chwili przypadkiem odciął mu głowę… Wystarczy spojrzeć w te błękitne oczęta, na ten głupawy zakręcony wąsik… A z czasem będzie jeszcze gorszy.

— Jesteście Keel? — Głos zabrzmiał jak szczeknięcie.

— Tajest, sir.

— Godzinę temu wydałem rozkaz, żebyście się tu zjawili.

— Tajest, sir. Ale jestem na służbie przez całą noc i ranek, a musiałem dopilnować…

— Oczekuję, że moje polecenia będą wykonywane bez zwłoki, sierżancie.

— Tajest, sir. Ja również, sir. Właśnie dlatego…

— Dyscyplina zaczyna się u szczytu, sierżancie. Ludzie słuchają was. Wy słuchacie mnie. Ja słucham moich przełożonych.

— Miło mi to słyszeć, sir.

— Co się tam dzieje na dziedzińcu?

Vimes postanowił płynąć z wiatrem…

— Podbudowa morale, sir. Budzenie ducha wspólnoty.

…i trafił na rafę. Rust uniósł brew.

— Po co? — zapytał. — Mają robić to, co im się każe, tak jak i wy, sierżancie. Takie grupowe kontakty nie należą do obowiązków, prawda?

— Trochę koleżeństwa pomaga w wykonywaniu zadań, sir. Jak zauważyłem.

— Gapicie się na mnie lekceważąco, Keel?

— Nie, sir. Mam na twarzy wyraz szczerego zwątpienia, sir. Lekceważące gapienie się jest cztery stopnie wyżej, zaraz po „przyglądaniu się w zabawny sposób”, sir. Typowy wojskowy obyczaj i praktyka, sir, pozwalają sierżantom posunąć się aż do wyrazu surowej…

— Co znaczy ta kropka nad paskami, człowieku?

— Oznacza sierżanta sztabowego, sir. Ustanowili specjalną odmianę strażników, sir.

Kapitan mruknął coś pod nosem i spojrzał na leżące przed nim papiery.

— Lord Winder otrzymał niezwykłą prośbę, by awansować was na porucznika, sierżancie. Prośba pochodzi od kapitana Swinga z Sekcji Specjalnej. A jego lordowska mość słucha kapitana Swinga. Aha, i chce jeszcze, żeby przenieść was do Sekcji Specjalnej. Osobiście uważam, że ten człowiek jest szalony.

— Popieram pana w stu procentach, sir.

— Nie chcecie zostać porucznikiem?

— Nie, sir. Za długi na Rysia, za krótki na Ryszarda, jak to mówią, sir. — Vimes skupił wzrok o kilka cali nad głową Rusta.

— Co takiego?

— Że ktoś nie jest ani jednym, ani drugim, sir.

— Och, więc chcielibyście zostać kapitanem, co? — Rust uśmiechnął się złośliwie.

— Nie, sir. Nie chcę być oficerem, sir. Miesza mi się, kiedy widzę na stole więcej niż jeden nóż i widelec, sir.

— Jak dla mnie, sierżancie, to nie wyglądacie jak materiał na oficera.

— Nie, sir. Dziękuję, sir.

Dobry stary Rust. Nie, dobry młody Rust. To samo udające szczerość bezmyślne grubiaństwo, ta sama tępota, ta sama małostkowa złośliwość.

Każdy sierżant, który choć trochę zna się na rzeczy, wie, jak to wykorzystać.

— Ale bym się nie skarżył, jakby mnie tak przenieśli do Specjalnej, sir — odezwał się.

Było w tym trochę hazardu, lecz niewiele. Mógł polegać na charakterze Rusta.

— Pewnie by się wam spodobało, Keel — rzekł Rust. — Na pewno z tym durniem Tildenem robiliście, coście chcieli, i nie podoba wam się kapitan, który trzyma rękę na pulsie, co? Nie, do demona! Zostaniecie tutaj, jasne?

Cudownie, pomyślał Vimes. Czasami przypomina to obserwowanie, jak osa ląduje na pokrzywie: któraś ze stron ucierpi, ale człowieka to nie obchodzi…

— Tajest, sir — odpowiedział, wciąż patrząc prosto przed siebie.

— Goliłeś się dzisiaj, człowieku?

— Zwolniony z golenia, sir — skłamał Vimes. — Polecenie lekarza. Mam szytą twarz, sir. Mógłbym ogolić połowę, sir.

Rust przyjrzał mu się niechętnie, ale Vimes nie uciekał wzrokiem. Rana była jeszcze świeża; nie ośmielał się na razie zaglądać pod opaskę.

— Walnęliście się w gębę własnym dzwonkiem, co? — burknął kapitan.

Vimesa zamrowiły palce.

— Bardzo zabawne, sir — odpowiedział.

— Idźcie i każcie ludziom wracać na posterunek, Keel. Mają wyglądać jak trzeba. Za chwilę zrobię inspekcję. I powiedzcie temu idiocie z płaskim nosem, żeby opróżnił stajnię.

— Sir?

— Niedługo dotrze tu mój koń. Nie chcę tam widzieć tej nędznej chabety.

— Jak to? Oddać Marilyn, sir? — Vimes był wstrząśnięty.

— To rozkaz. Bierzcie się do roboty.

— Ale co mamy z nią zrobić, sir?

— To mnie nie obchodzi. Jesteście sierżantem i dostaliście rozkaz. Chyba są tu jacyś rzeźnicy? Ludzie tutaj muszą przecież coś jeść, prawda?

Vimes zawahał się, po chwili zasalutował.

— Jak pan sobie życzy, sir.

— Wiecie, co widziałem w drodze tutaj, sierżancie?

— Nie mam pojęcia, sir. — Vimes znów patrzył przed siebie.

— Ludzie budują barykady, sierżancie.

— Sir?

— Wiem, że dobrze słyszałeś, człowieku!

— Można było się tego spodziewać, sir. Ludzie są nerwowi. Słyszeli pogłoski o motłochu i żołnierzach bez kontroli. Próbują chronić swoje ulice…

— To otwarte wyzwanie rzucone legalnej władzy! Ludzie nie mogą brać prawa we własne ręce!

— W zasadzie tak. Ale takie wzburzenie zwykle samo wygasa…

— Na bogów, człowieku, jakim cudem zostałeś sierżantem?

Vimes wiedział, że powinien zamknąć tę dyskusję. Rust był durniem. Ale w tej chwili był młodym durniem, a takim łatwiej wybaczyć. Może się okaże, że po wczesnym wykryciu zdoła awansować do idioty?

— Czasami warto… — zaczął.

— Wczoraj w nocy tłum zaatakował wszystkie posterunki straży — oznajmił Rust, nie zwracając na niego uwagi. — Prócz tego. Jak to wyjaśnicie?

Wąs mu się zjeżył. Nieatakowanie posterunku uważał chyba za niezbity dowód, że Vimesowi brak kręgosłupa moralnego.

— To była sytuacja…

— Podobno jakiś człowiek rzucił się na was. Gdzie jest teraz?

— Nie wiem, sir. Opatrzyliśmy go i odesłaliśmy do domu.

— Wypuściliście go?

— Tak, sir. Był…

Ale Rust tradycyjnie przerwał odpowiedź żądaniem odpowiedzi, którą właśnie przerywał.

— Dlaczego?

— Ponieważ w danej chwili, sir, uznałem za rozsądne…

— W nocy zginęło trzech strażników! Wiecie o tym? Bandy krążyły po ulicach! No więc wprowadzono stan wyjątkowy! Dzisiaj okażemy stanowczość! Zbierzecie ludzi! Natychmiast!

Vimes zasalutował, odwrócił się, wyszedł i ruszył wolno po schodach. Za nic w świecie by teraz nie pobiegł.

Stanowczość. Jasne. Bandy na ulicach. No więc to pewne jak demony, że nic nie robiliśmy, kiedy to były gangi przestępców. A kiedy ma się szaleńców i idiotów po obu stronach, a wszystko zawisło w chwiejnej równowadze… Tak, łatwo wtedy znaleźć kłopoty, zwłaszcza że tak wielu ludzi ich szuka.

Jedną z najtrudniejszych lekcji w życiu Sama było odkrycie, że ludzie w dowództwie wcale nie dowodzą. Odkrycie, że rządy na ogół nie są obsadzane przez tych, którzy się orientują, a plany to coś, co ludzie tworzą, zamiast myśleć.

Większa część strażników zebrała się przy schodach. Ryjek dobrze sobie radził z komunikacją wewnętrzną, zwłaszcza tą niepokojącą.

— Ogarnijcie się, chłopcy — polecił Vimes. — Kapitan zejdzie za parę minut. Najwyraźniej przyszedł czas na demonstrację siły.

— Jakiej siły? — zapytał Billy Wiglet.

— Widzisz, Billy, plan jest taki, że straszni rewolucjoniści tylko na nas spojrzą i natychmiast pochowają się w swoich dziurach.

Vimes natychmiast pożałował, że to powiedział. Billy nie nauczył się ironii.

— To znaczy, że mamy przewietrzyć mundury — przetłumaczył.

— Zrobią z nas szarlotkę — stwierdził Fred Colon.

— Nie, jeśli będziemy trzymać się razem — oświadczył młody Sam.

— Słusznie — zgodził się Vimes. — Jesteśmy przecież uzbrojeni po zęby i wychodzimy na patrol między cywilów, którzy zgodnie z prawem nie mają żadnej broni. Jeśli będziemy uważać, nie powinniśmy oberwać za mocno.

Kolejne złe posunięcie. Ponurego sarkazmu powinno się uczyć w szkołach, pomyślał. Poza tym uzbrojeni ludzie też mogą wpaść w kłopoty, jeśli nieuzbrojeni cywile będą dostatecznie rozwścieczeni, zwłaszcza jeśli na ulicach są brukowce.

Usłyszał, jak dalekie zegary wybijają trzecią. Dziś w nocy ulice eksplodują.

Według podręczników historii przyczyną był jeden strzał, mniej więcej o zachodzie słońca. Jeden z pieszych regimentów miał się zebrać na Polu Kwoki i Kurczaków i tam czekać na rozkazy. Pojawią się tam również ludzie, którzy będą się im przyglądać. Wojsko zawsze ściągało publiczność: naiwne dzieciaki, nieunikniony w Ankh-Morpork dryfujący tłum uliczny oraz oczywiście damy, których afekty w bardzo dużym stopniu podlegały negocjacjom.

Tych ludzi nie powinno tam być, mówiono potem.

Ale gdzie powinni być? Jako jedyna w przybliżeniu zielona przestrzeń w tej części miasta, Pole Kwoki i Kurczaków było licznie uczęszczane. Ludzie grali tu w różne gry i oczywiście zawsze można było oceniać postępy zwłok na szubienicy. A w regimencie służyli normalni żołnierze, zwykli piechurzy, synowie i mężowie mieszkańców; chcieli tu odpocząć i trochę się napić.

No właśnie — potem mówiono, że żołnierze byli pijani. I że nie powinno ich tam być. Tak, to główna przyczyna, uznał Vimes. Nikogo nie powinno tam być.

Ale byli. I kiedy kapitan dostał strzałę w brzuch i jęczał na ziemi, kilku kuszników wystrzeliło w stronę, skąd nadleciała. Tak twierdziły podręczniki historii. Strzelali w okna budynku, skąd przyglądali się ludzie. Może ta pierwsza strzała pochodziła od jednego z nich.

Niektóre strzały nie doleciały do celu, inne tak. Byli też ludzie, którzy odpowiedzieli.

Potem nastąpią straszne wydarzenia. Będzie już za późno, by do nich nie dopuścić. Napięcie rozładuje się jak wielka sprężyna, kosząca całe miasto.

Byli też spiskowcy, nie ma co do tego wątpliwości. Niektórzy z nich to zwyczajni ludzie, którzy mieli już dosyć. Niektórzy to młodzi ludzie bez pieniędzy, protestujący przeciw temu, że światem rządzą bogaci starcy. Niektórzy włączyli się, bo chcieli zdobyć dziewczyny. A niektórzy byli idiotami, obłąkanymi jak Swing, z tak samo sztywną i nierealną wizją świata; stali po stronie tego, co nazywali ludem. Vimes całe życie spędził na ulicach, spotkał ludzi przyzwoitych i głupców, i takich, którzy potrafili ukraść pensa ślepemu żebrakowi, ludzi, którzy za brudnymi szybami w oknach małych domków codziennie dokonywali niewielkich cudów albo popełniali zbrodnie… Nigdy jednak nie spotkał ludu.

Ludzi po stronie ludu i tak zawsze w końcu czekało rozczarowanie. Odkrywali, że lud na ogół nie przejawia wdzięczności, nie docenia, nie jest postępowy ani posłuszny. Lud okazywał się zwykle małostkowy, konserwatywny, niezbyt mądry, a nawet nieufny wobec mądrości. I tak dzieci rewolucji stawały przed prastarym problemem: nie chodzi o to, że rząd jest niewłaściwy, bo to oczywiste, ale że ma się do czynienia z niewłaściwym ludem.

Gdy tylko ktoś widział w ludziach obiekty, które można mierzyć, okazywało się, że nie dorastają. To, co niedługo przetoczy się po ulicach, nie będzie rewolucją ani buntem. To będą przerażeni, spanikowani ludzie. Tak się dzieje, kiedy zawodzi maszyneria życia miasta, kiedy tryby przestają się kręcić i lamią się wszystkie drobne reguły. Wtedy istoty ludzkie są gorsze od owiec. Owce po prostu biegną; nie starają się kąsać owiec biegnących obok.

O zachodzie słońca każdy mundur stanie się celem. Nie będzie już miało znaczenia, jakie poglądy ma strażnik. Stanie się jeszcze jednym człowiekiem w pancerzu…

— Co? — zapytał, wracając do teraźniejszości.

— Dobrze się pan czuje, sierżancie? — upewnił się Fred Colon.

— Hm? — mruknął Vimes.

Realny świat powrócił.

— Gdzieś pan odleciał — wyjaśnił Fred. — Patrzył pan w pustkę. Powinien pan jednak wyspać się wczoraj w nocy, sierżancie.

— W grobie będzie dość czasu na sen. — Vimes spojrzał na szeregi strażników.

— Jasne, też o tym słyszałem, sierżancie, ale tam nikt pana nie obudzi kubkiem herbaty. Ustawiłem wszystkich, sierżancie.

Fred Colon się postarał, a Vimes umiał to docenić. Inni też zadbali o siebie. Nigdy jeszcze nie widział, żeby wyglądali tak… oficjalnie. Zwykle każdy miał tylko hełm i półpancerz. Poza tym wyposażenie było opcjonalne i dość zróżnicowane. Ale przynajmniej dzisiaj ubrali się starannie.

Tylko wzrost mieli niedobrany. Nikt nie mógł łatwo przyjrzeć się szeregowi, w którym na jednym końcu stał Wiglet, a na drugim Nancyball. Wiglet był tak niski, że kiedyś zarzucono mu wpatrywanie w pępek sierżanta, jako że nikomu nie zdołałby spojrzeć w oczy. Za to Nancyball zawsze pierwszy wiedział, kiedy pada deszcz. Trzeba było stanąć w sporej odległości, żeby bez bólu oczu mieć obu w polu widzenia.

— Nieźle, chłopcy — rzucił tylko i usłyszał, jak Rust zbiega po schodach.

Chyba po raz pierwszy miał okazję zobaczyć swoich podkomendnych. Zniósł to dość dobrze. Westchnął tylko. Potem zwrócił się do Vimesa.

— Potrzebuję czegoś, na czym mógłbym stanąć.

Vimes spojrzał na niego tępo.

— Sir?

— Chcę przemówić do ludzi, zainspirować ich i wzmocnić determinację. Muszą zrozumieć polityczne tło obecnego kryzysu.

— Och, wszyscy wiemy, że lord Winder to wariat — wtrącił uprzejmie Wiglet.

Na czole Rusta osiadł niemal szron.

Vimes się wyprostował.

— Oddziaaał! Roo-zejść się! — krzyknął. Strażnicy odbiegli, a on pochylił się do Rusta. — Mogę słówko, sir?

— Czy ten człowiek naprawdę powiedział…? — zaczął Rust.

— Tak, sir. To prości ludzie, sir. — Vimes myślał szybko. — Lepiej nie naruszać ich poglądów, sir, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.

Rust dołączył tę opinię do zbioru możliwych rozwiązań. Ta sugestia dawała jakieś wyjście, a w dodatku pasowała do jego zdania na temat straży jako takiej. Oznaczała, że to nie funkcjonariusz zachował się bezczelnie, ale że Rust miał do czynienia z prostaczkiem.

— Znają swoje obowiązki, sir — dodał Vimes dla wzmocnienia argumentu.

— Ich obowiązkiem, sierżancie, jest robić to, co im się każe.

— Dokładnie tak, sir.

Rust przygładził wąs.

— Jest coś w tym, co mówicie, sierżancie. Ufacie im?

— Szczerze mówiąc, sir, tak.

— Mhm… Za dziesięć minut zrobimy obchód sąsiednich ulic. Pora na jakąś akcję. Meldunki są niepokojące. Musimy utrzymać pozycję, sierżancie.

I on w to wierzy, pomyślał Vimes. Naprawdę wierzy.


Strażnicy wymaszerowali w blask popołudniowego słońca, ale nie zrobili tego dobrze. Nie byli przyzwyczajeni do marszu. Ich typową metodą poruszania się był spacer, niezaliczany do uznanych manewrów wojskowych, albo też rozpaczliwa ucieczka — zaliczana.

Na dodatek w oddziale działały prądy konwekcyjne rozsądnego tchórzostwa. Wyraźna boczna składowa w ruchu każdego ze strażników spychała go do środka formacji. Ich tarcze, lekkie, wiklinowe, mogły odbijać kamienie, ale nie miały szans z niczym posiadającym ostrze. Posuwali się więc naprzód w formie wydłużającej się z wolna, stłoczonej grupki.

Rust tego nie zauważał. Miał talent niedostrzegania tego, czego nie chciał dostrzegać, i niesłyszenia tego, czego nie chciał słyszeć. Nie mógł jednak zignorować barykady.

Ankh-Morpork nie było tak naprawdę miastem — nie wtedy, kiedy już przyszło co do czego. Takie miejsca jak Siostry Dolly, Nastroszone Wzgórze czy Siedmiu Śpiących istniały kiedyś jako osobne wioski, zanim pochłonęła je rosnąca zabudowa miejska. Na pewnym poziomie nadal zachowywały odrębność. Co do reszty… cóż, kiedy już człowiek opuścił główne ulice, wszystko działo się w bliskich sąsiedztwach. Ludzie nie wędrowali daleko. Kiedy rosło napięcie, człowiek polegał na swoich kumplach i rodzinie. Cokolwiek miało się ruszyć, pilnował, żeby nie ruszyło jego ulicą. To nie była rewolucja, raczej odwrotnie. To była obrona własnych domostw.

Ludzie wznosili barykadę przy alei Fiszbinowej. Nie była szczególnie udana, jako że składała się głównie z przewróconych ulicznych straganów, niedużego wozu i sporej liczby domowych mebli. Ale stanowiła Symbol.

Rust zjeżył groźnie wąs.

— Tuż pod naszym nosem — warknął. — Absolutne wyzwanie dla ustanowionej władzy, sierżancie. Czyńcie swoją powinność!

— A na czym ona w tej chwili polega, sir? — spytał Vimes.

— Aresztować prowodyrów! A wasi ludzie rozbiorą tę barykadę!

Vimes westchnął.

— Oczywiście, sir. Proszę się cofnąć, a ja ich poszukam. Podszedł do chałupniczego stosu rupieci, świadomy oczu obserwujących go z przodu i z tyłu. Uniósł dłonie do ust.

— Dobrze już, dobrze! Co się tutaj dzieje?! — zawołał.

Usłyszał szepty. I był przygotowany na to, co nastąpiło. Kiedy nad meblami przeleciał kamień, chwycił go oburącz.

— To było grzeczne pytanie! — powiedział. — Po co się denerwować?

Kolejne szepty. Bardzo wyraźnie usłyszał „…to ten sierżant z wczorajszej nocy…” i jakąś prowadzoną półgłosem dyskusję. Po chwili ktoś zakrzyknął:

— Śmierć faszystowskim ciemiężycielom!

Tym razem dyskusja wydawała się bardziej gorączkowa.

— No dobra — usłyszał po chwili, a potem: — Śmierć faszystowskim ciemiężycielom, z wyłączeniem tu obecnych! Teraz wszyscy zadowoleni?

Znał ten głos.

— Pan Reginald Shoe, tak?

— Żałuję, że mam tylko jedno życie, by poświęcić je dla alei Fiszbinowej! — rozległo się gdzieś zza komody.

Gdybyś tylko wiedział, pomyślał Vimes.

— Nie sądzę, żeby to było konieczne — powiedział głośno. — No proszę, panie i panowie… Czy tak należy się zachowywać? Nie możecie brać… prawa… we własne… ręce…

Umilkł. Czasami mózg potrzebuje dłuższej chwili, by nadążyć za ustami.

Vimes odwrócił się i spojrzał na swój oddział, który nie potrzebował żadnych instrukcji, by trzymać się z tyłu. I spojrzał na barykadę.

Gdzie tak naprawdę jest prawo? Gdzie jest w tej chwili?

Co on właściwie robi?

Wykonuje obowiązek, ma się rozumieć. Robotę, którą ma przed sobą. Zawsze tak robił. A prawo zawsze było… gdzieś tam, ale niedaleko. Zawsze był niemal pewien, gdzie jest, i stanowczo miało coś wspólnego z odznaką.

Odznaka jest ważna. Tak. Ma kształt tarczy, dla ochrony. Myślał o tym podczas długich nocy. Chroniła go przed bestią, ponieważ bestia czaiła się w mrokach jego umysłu.

Gołymi rękami zabijał wilkołaki. Był wtedy obłąkany ze zgrozy, ale bestia dawała mu siłę…

Kto wie, jakie zło czai się w ludzkich sercach?

Gliniarz wie. Po dziesięciu latach człowiekowi może się wydawać, że widział już wszystko, ale cienie zawsze szykowały coś nowego. Widział, jak blisko bestii żyją ludzie. I pojmował, że tacy jak Carcer wcale nie są obłąkani. Są wręcz niewyobrażalnie zdrowi na umyśle. Po prostu nie mają tarczy. Patrzą na świat i uświadamiają sobie, że reguły nie muszą się do nich stosować. Nie, jeśli tego nie chcą. Nie dają się ogłupić różnym historyjkom. Podają bestii rękę.

Jednak on, Sam Vimes, trzymał się odznaki, z wyjątkiem tego okresu, kiedy nawet ona nie wystarczała, więc zamiast niej trzymał się butelki…

Teraz właśnie miał uczucie, że trzyma się butelki. Cały świat wirował. Gdzie było prawo? Przed nim wznosiła się barykada. Kogo osłaniała i przed kim? Miastem rządził szaleniec i jego ponurzy towarzysze, więc gdzie było prawo?

Gliniarze lubili powtarzać, że ludzie nie powinni brać prawa we własne ręce. Myśleli, że wiedzą, co to znaczy. Ale myśleli o normalnych czasach, o ludziach, którzy maczugą kończą kłótnię z sąsiadem, bo jego pies o jeden raz za wiele nabrudził im pod drzwiami. Lecz w takich czasach jak obecne do kogo należy prawo? Jeśli nie powinno się znaleźć w rękach ludzi, to gdzie? W rękach tych, którzy wiedzą lepiej? Wtedy dostaje się w ręce Windera i jego popleczników, a to chyba niedobrze.

Co teraz powinno się stać? Owszem, miał odznakę, ale nie była jego, nie tak naprawdę… I miał rozkazy, ale to były złe rozkazy… Miał też wrogów, choć z niewłaściwych powodów… I może nie miał już przyszłości. Przestała istnieć. Nie było niczego rzeczywistego, żadnego trwałego punktu, na którym mógłby się oprzeć, jedynie Sam Vimes w miejscu, gdzie nie miał prawa być…

Odnosił wrażenie, że próbując poświęcić jak najwięcej energii na rozplątanie wirujących myśli, jego ciało ściągało tę energię z reszty Vimesa. W oczach mu pociemniało, zmiękły kolana…

Nie pozostało nic prócz zdezorientowanej rozpaczy.

I licznych eksplozji.


Havelock Vetinari zapukał grzecznie w okienko małej budki w głównej bramie Gildii Skrytobójców. Dyżurny portier uniósł klapkę.

— Wpisuję wyjście, panie Maroon — oznajmił skrytobójca.

— Oczywiście, paniczu. — Maroon podsunął mu wielką księgę. — A dokąd się dzisiaj wybieramy, paniczu?

— Ogólny rekonesans, panie Maroon. Zwyczajnie chcę się rozejrzeć.

— Ach, wczoraj wieczorem mówiłem właśnie pani Maroon, że panicz znakomicie się rozgląda.

— Patrzymy i uczymy się, panie Maroon, patrzymy i uczymy się. — Vetinari wpisał do księgi swoje nazwisko, po czym odłożył pióro na stojak. — A jak tam synek?

— Dziękuję, że panicz zapytał. O wiele lepiej — odparł portier.

— Miło słyszeć, panie Maroon. O, widzę, że czcigodny John Krwawnik wyszedł ze zleceniem… Do pałacu?

— Ależ paniczu… — Maroon uśmiechnął się szeroko i pogroził palcem. — Wie panicz, że nie mógłbym powiedzieć, choćbym nawet wiedział.

— Oczywiście.

Vetinari zerknął na tylną ścianę, gdzie w starym mosiężnym stojaku tkwiło kilka kopert. Nad stojakiem wypisano słowo „Aktywni”.

— Spokojnego wieczoru, panie Maroon.

— Wzajemnie, paniczu. Owocnego… rozglądania się.

Patrzył, jak młody człowiek znika na ulicy. Potem przeszedł na malutkie zaplecze budki i nastawił czajnik.

Dosyć lubił młodego Vetinariego, który był spokojnym, pilnym oraz — trzeba to zaznaczyć — przy odpowiednich okazjach także szczodrym młodym człowiekiem. Ale jednak trochę dziwacznym. Maroon obserwował go kiedyś we foyer. Vetinari stał nieruchomo. Nie próbował się przy tym kryć ani maskować. Po mniej więcej półgodzinie Maroon podszedł do niego i zapytał:

— Czy mogę w czymś pomóc, paniczu?

Na co Vetinari odpowiedział:

— Dziękuję, ale nie, panie Maroon. Po prostu uczę się stać nieruchomo.

Na co nie dało się wygłosić żadnego sensownego komentarza. A młody człowiek zapewne odszedł po chwili, gdyż Maroon nie pamiętał, by tego dnia widział go znowu.

Usłyszał skrzypienie z portierni i wyjrzał przez drzwi. Nikogo tam nie było.

Kiedy parzył herbatę, zza drzwi dobiegł jakiś szelest, więc poszedł sprawdzić. Portiernia była całkiem pusta. Zadziwiająco pusta, pomyślał już później. Całkiem jakby była o wiele bardziej pusta, niż gdyby, no… gdyby nikogo w niej nie było.

Wrócił na swój fotel na zapleczu i usiadł wygodnie.

Na mosiężnym stojaku koperta podpisana „Krwawnik, J.” zsunęła się odrobinę.


Eksplozje były liczne. Fajerwerki skakały po całej ulicy. Brzęczały tamburyny, róg rozbrzmiewał nieznanym w naturze dźwiękiem, a zza zakrętu wytańczyła kolumna wirujących w piruetach mnichów. Wszyscy śpiewali ile sił w płucach.

Vimes, który osunął się na kolana, widział dziesiątki ruchliwych stóp w sandałach i powiewające przybrudzone szaty. Rust krzyczał coś do tancerzy, którzy uśmiechali się i machali w powietrzu rękami.

W kurzu wylądowało coś prostokątnego i srebrzystego.

Mnisi odeszli. Odtańczyli w jakiś zaułek, krzycząc, kręcąc się i waląc w gongi…

— Przeklęci poganie! — warknął Rust i podszedł bliżej. — Uderzyli was, sierżancie?

Vimes wyciągnął rękę i chwycił srebrny prostokąt.

Kamień brzęknął o napierśnik Rusta. Gdy kapitan podniósł tubę, kapusta trafiła go w kolano.

Vimes patrzył na przedmiot, który trzymał w dłoni. Była to cygarnica, wąska, lekko wygięta…

Otworzył ją niezgrabnie i przeczytał:


Ukochanemu Samowi zawsze kochająca Sybil

Świat się poruszył. Ale Vimes nie był już jak dryfujący statek. Teraz wyczuwał szarpnięcie kotwicy ustawiającej go dziobem do nadchodzącej fali.

Zza barykady nadlatywał grad pocisków. Rzucanie różnych rzeczy było starą ankhmorporską tradycją, a Rust miał w sobie coś takiego, co czyniło go naturalnym celem. Z całą godnością, jaką zdołał przywołać, podniósł do ust tubę. Udało mu się dotrzeć aż do:

— Niniejszym ostrzegam…

Potem kamień wytrącił mu tubę z ręki.

— Jak chcecie — mruknął i sztywnym krokiem wrócił do oddziału. — Sierżancie Keel, wydajcie rozkaz ostrzału. Jedna salwa nad szczytem barykady.

— Nie — odparł Vimes i wstał.

— Mogę tylko przyjąć, że zostaliście ogłuszeni, sierżancie — stwierdził Rust. — Strażnicy, przygotować się do wykonania rozkazu.

— Pierwszego, który wystrzeli, osobiście załatwię mieczem — ostrzegł Vimes.

Nie krzyczał. To było proste, pewne stwierdzenie, co niesie przyszłość.

Rust nie zmienił wyrazu twarzy. Zmierzył Vimesa wzrokiem.

— Czy to bunt, sierżancie? — zapytał.

— Nie. Nie jestem żołnierzem. Nie mogę się zbuntować.

— Obowiązuje stan wyjątkowy, sierżancie — warknął Rust. — Oficjalnie!

— Naprawdę? — zdziwił się Vimes. Nadleciała kolejna fala kamieni i warzyw. — Tarcze w górę, chłopcy.

Rust zwrócił się do Freda Colona.

— Kapralu, aresztujcie tego człowieka.

Colon przełknął ślinę.

— Ja?

— Wy, kapralu. Natychmiast.

Różowa twarz Colona pokryła się bladymi plamami, gdy odpłynęła z niej krew.

— Ale on… — zaczął.

— Nie? A zatem muszę sam, jak się zdaje.

Kapitan dobył miecza.

W tej samej chwili Vimes usłyszał szczęk odsuwanego bezpiecznika kuszy. Jęknął w duchu. Nie pamiętał tej sytuacji.

— Proszę, żeby odłożył pan miecz, sir — zabrzmiał głos młodszego funkcjonariusza Vimesa.

— Nie strzelisz do mnie, głupi dzieciaku — powiedział spokojnie kapitan. — To by było morderstwo.

— Nie tam, gdzie celuję, sir.

Niech to szlag, myślał Vimes. Może chłopak naprawdę jest głupi. Bo Rust na pewno nie jest tchórzem. Idiotyczny upór uważa za odwagę. Nie cofnie się nawet przed tuzinem zbrojnych.

— Chyba widzę, na czym polega kłopot, kapitanie — odezwał się pogodnym tonem. — Spocznij, młodszy funkcjonariuszu. Nastąpiło drobne nieporozumienie, sir, ale to wszystko wyjaśni…

Ten cios miał zapamiętać na długo. Słodki. Podręcznikowy. Rust zwalił się jak kłoda.

W blasku wszystkich swych płonących mostów Vimes wsunął dłoń z powrotem do tylnej kieszeni. Dzięki ci, pani Goodbody, i pani asortymentowi poręcznych wyrównywaczy szans.

Zwrócił się do strażników, którzy tworzyli obraz bezgłośnej zgrozy.

— Niech zostanie w raporcie, że zrobił to sierżant sztabowy John Keel — powiedział. — Vimes, co ci mówiłem o wymachiwaniu bronią, kiedy nie masz zamiaru jej użyć?

— Pan go załatwił, sierżancie! — pisnął Sam, wpatrzony w uśpionego kapitana.

Vimes potrząsnął dłonią, by przywrócić jej nieco życia.

— Niech zostanie w raporcie, że przejąłem dowództwo po nagłym ataku szaleństwa kapitana — oznajmił. — Waddy, Wiglet… Zaciągnijcie go na posterunek i zamknijcie w celi.

— Ale co my mamy robić, sierżancie? — jęknął Colon.

Ach…

Utrzymywać porządek. O to chodzi. Ludzie często nie rozumieją, na czym to polega. Człowiek dociera na miejsce jakiejś śmiertelnie groźnej sytuacji, na przykład widzi dwóch sąsiadów tłukących się na ulicy o to, do którego należy oddzielający ich posesje żywopłot. Obaj aż kipią od urażonej pewności swoich racji, ich żony albo toczą na boku osobną bójkę, albo siedzą w kuchni i gawędzą przy herbatce, a wszyscy czekają, aż strażnik wszystko rozstrzygnie.

I nie mogą zrozumieć, że to nie jego robota. Rozstrzygnięcie tej sprawy to zadanie dla dobrego mierniczego i może dwóch prawników. Zadanie strażnika to pohamować impuls, by stuknąć o siebie ich pustymi głowami, zignorować urażone przemowy pełne chwiejnych usprawiedliwień, skłonić obu, żeby przestali wrzeszczeć, i sprowadzić ich z ulicy. Kiedy to osiągnął, zrobił swoje. Nie był jakimś chodzącym po ziemi bogiem, który rozdziela precyzyjnie wyregulowaną naturalną sprawiedliwość. Strażnik ma tylko przywrócić porządek.

Oczywiście, jeśli jego krótkie i ostre słowa nie wystarczą, a wkrótce potem pani Smith przelezie przez sporny żywopłot i zadźga panią Jones nożycami ogrodniczymi, ma wtedy inne zadanie: rozwiązanie głośnej sprawy Morderstwa Wskutek Dyskusji o Żywopłocie. Ale do tego przynajmniej był przygotowany.

Ludzie oczekują od strażników bardzo wielu rzeczy, jednak wcześniej czy później wszystkie sprowadzają się do jednego życzenia: spraw, żeby to się nie działo.

Spraw, żeby to się nie działo…

— Co? — zapytał.

Nagle usłyszał głos, który w rzeczywistości już od dłuższego czasu rozbrzmiewał na samej granicy świadomości.

— Pytałem, czy on oszalał, sierżancie.

Ale kiedy spadasz z urwiska, za późno już, by się zastanawiać, czy była może lepsza droga na szczyt.

— Kazał strzelać do ludzi, którzy do was nie strzelali — warknął Vimes i ruszył naprzód. — To chyba oznacza szaleństwo, nie sądzicie?

— Ale rzucają kamieniami, sierżancie — zauważył Colon.

— To co? Stańcie poza zasięgiem. Zmęczą się szybciej od nas.

Rzeczywiście, grad pocisków zza barykady ustał; nawet w chwilach kryzysu obywatele Ankh-Morpork potrafili wszystko zostawić dla dobrego ulicznego spektaklu. Vimes ruszył w ich stronę; po drodze schylił się i podniósł pogiętą tubę Rusta.

Podchodząc, przebiegał wzrokiem po twarzach widocznych zza nóg krzeseł i różnych rupieci. Wiedział, że gdzieś są Niewymowni i popychają sprawy do przodu. Jeśli miał szczęście, to nie przejmowali się aleją Fiszbinową.

Obrońcy zaczęli coś między sobą mruczeć. Większość z nich miała miny, które Vimes rozpoznał, gdyż takiej właśnie nie chciał pokazywać. Był to wyraz twarzy ludzi, którym wyrwano nagle spod nóg ich świat i teraz usiłują stepować na ruchomych piaskach.

Odrzucił na bok głupią, dętą tubę. Złożył dłonie przy ustach.

— Niektórzy z was mnie znają! — zawołał. — Jestem sierżant Keel, obecnie dowódca posterunku straży przy Kopalni Melasy! I rozkazuję wam rozebrać tę barykadę…

Rozległy się gwizdy, wyleciał jeden czy dwa niecelnie rzucone pociski. Vimes czekał nieruchomo, aż gwar ucichnie. Potem znów uniósł dłonie.

— Powtarzam, nakazuję wam rozebrać tę barykadę! — Nabrał tchu i mówił dalej: — I odbudować ją po drugiej stronie, przy rogu Kablowej! I wystawić jeszcze jedną, u wylotu Stromej! Tylko porządnie zbudowaną! Przecież nie wystarczy rzucać wszystko na kupę, na miłość bogów! Barykada to coś, co się konstruuje! Kto tu dowodzi?

Za przewróconymi meblami rozległy się skonsternowane szepty.

— Ty?! — zawołał jakiś głos.

Zabrzmiał nerwowy śmiech.

— Bardzo zabawne! Wyśmiejcie się, póki można! Na razie nikt się nami nie interesuje! To spokojna część miasta! Ale kiedy sytuacja zrobi się paskudna, na karki spadnie wam kawaleria! Z szablami! Jak długo się utrzymacie? Ale jeśli odetniecie ten koniec Kopalni Melasy i koniec Stromej, zostaną im tylko ciasne zaułki, a oni tego nie lubią! Oczywiście sami decydujecie! Chcielibyśmy was chronić, ale ja i moi ludzie będziemy za barykadami tam…

Odwrócił się na pięcie i wrócił do czekających strażników.

— Dobra, chłopcy — rzucił. — Słyszeliście. Pounce i Gaskin, weźmiecie naszą więźniarkę aż do mostu i tam ją przewrócicie. Waddy, Nancyball i ty, Fred… idźcie i ściągnijcie parę wózków. Jesteście tutejsi, więc nie wmówicie mi, że nigdy tego nie robiliście. Kilkoma trzeba zablokować tamte ulice, a pozostałymi wjechać w zaułki, aż się zaklinują. Znacie ten teren. Zastawcie wszystkie tylne alejki.

Colon roztarł nos.

— Możemy to załatwić od strony rzeki, sierżancie, ale od Mroków są same zaułki! Nie zablokujemy wszystkich!

— Nimi bym się nie martwił — uspokoił go Vimes. — Kawaleria nie może tamtędy przejechać. Wiecie, jak nazywają konia na Mrokach?

— Pewno, sierżancie. — Colon wyszczerzył zęby. — Obiad.

— Właśnie. Reszta niech wyciągnie z posterunku wszystkie stoły i ławy…

Uświadomił sobie, że żaden z jego ludzi się nie ruszył. Dostrzegł pewien… problem.

— Co jest?

Billy Wiglet zdjął hełm i otarł czoło.

— Ehm… Jak daleko to się posunie, sierżancie?

— Aż do końca, Billy.

— Ale złożyliśmy klątwę, sierżancie, a teraz nie wykonujemy rozkazów i pomagamy buntownikom. Jakoś nie wydaje się to właściwe, sierżancie — dokończył żałośnie Wiglet.

— Złożyliście klątwę, że będziecie przestrzegać prawa i bez trwogi ani korzyści chronić obywateli — przypomniał Vimes. — I osłaniać niewinnych. Tylko tyle w niej umieścili. Może uznali, że to jest najważniejsze. Nic tam nie ma o rozkazach, nawet moich. Jesteś przedstawicielem prawa, a nie żołnierzem rządu.

Jeden czy dwóch ludzi popatrzyło tęsknie na drugi koniec ulicy, pusty i zachęcający.

— Ale nie będę zatrzymywał nikogo, kto zechce odejść — zapewnił Vimes.

Przestali tam patrzeć.

— Cześć, panie Keel — usłyszał zza pleców.

— Tak, Nobby? — spytał, nie oglądając się.

— Zaraz… Jak pan wykrył, że to ja, sierżancie?

— To mój niezwykły talent. — Wbrew rozsądkowi Vimes odwrócił się, by spojrzeć na urwisa. — Co się dzieje?

— Ostre rozruchy na placu Sator, sierżancie. Mówią, że ludzie wdarli się na posterunek przy Siostrach Dolly i wyrzucili porucznika przez okno. Wszędzie dookoła plądrują, podobno, a Straż Dzienna goni ludzi, tylko że większość się teraz chowa, bo…

— Tak, rozumiem. — Vimes westchnął.

Carcer miał rację. Gliniarze zawsze byli w mniejszości, więc bycie gliną skutkowało tylko wtedy, kiedy ludzie pozwalali na ten skutek. Jeśli przemyśleli to sobie i zrozumieli, że mają do czynienia z jeszcze jednym typowym idiotą noszącym metalową odznakę wartą pensa, glina mógł skończyć jako plama na bruku.

Słychać już było krzyki, choć bardzo daleko.

Obejrzał się na niepewnych strażników.

— Z drugiej strony, panowie — rzekł — jeśli chcecie nas opuścić, to dokąd zamierzacie pójść?

Ta sama myśl wyraźnie przyszła do głowy Colonowi i pozostałym.

— Zorganizujemy wozy — zapewnił kapral, odchodząc.

— A ja chcę pensa — przypomniał Nobby i wyciągnął brudną dłoń.

Ku jego zdumieniu dostał dolara.

— Tylko informuj mnie, co się dzieje, dobrze? — powiedział Vimes.

Strażnicy wyciągali już z posterunku stoły i ławy, a po paru minutach zjawił się Waddy z wózkiem pełnym pustych beczek. Barykadowanie tych ulic było łatwe. Problem stanowiło ciągłe pilnowanie, by były przejezdne.

Strażnicy wzięli się do pracy. To było coś, co rozumieli. Co robili jeszcze jako dzieci. Może myśleli teraz: tym razem nosimy mundury, więc musimy stać po słusznej stronie.

Vimes, z wysiłkiem próbujący wklinować ławę w rosnący mur, zdał sobie nagle sprawę, że stoją za nim jacyś ludzie. Nie przerywał jednak pracy, dopóki ktoś delikatnie nie odchrząknął. Wtedy się odwrócił.

— Tak? Mogę w czymś pomóc?

Stała tam niewielka grupa, a dla Vimesa stało się jasne, że ludzi tych zebrało razem wspólne przerażenie, gdyż — sądząc z wyglądu — nie mieliby ze sobą nic wspólnego, gdyby tylko mogli tego uniknąć.

Rzecznik, a przynajmniej mężczyzna na czele, wyglądał niemal dokładnie jak człowiek, którego wyobrażał sobie Vimes, myśląc o Morderstwie Wskutek Dyskusji o Żywopłocie.

— Ehm… panie oficerze…

— Słucham pana.

— Co, ehm… co pan właściwie robi?

— Dbam o ład i porządek, sir. W tym miejscu, ściśle mówiąc.

— Mówił pan, że są, ehm… zamieszki i że nadchodzą żołnierze…

— Bardzo prawdopodobne, sir.

— Nie musisz go prosić, panie Rutherford, chronienie nas to jego obowiązek — wtrąciła ostro kobieta, która stała obok z miną właścicielki.

Vimes zmienił zdanie o tym mężczyźnie. Tak, miał to ukradkowe spojrzenie bojaźliwego domowego truciciela, człowieka, który byłby wstrząśnięty samą myślą o rozwodzie, ale codziennie planuje żonobójstwo. I można zrozumieć dlaczego.

Uśmiechnął się uprzejmie do kobiety. Trzymała niebieski wazon.

— Jak mógłbym pomóc?

— Co pan zamierza robić w sprawie tego, że we własnych łóżkach możemy zostać wymordowani? — zapytała groźnie.

— Nie ma jeszcze czwartej, proszę pani, ale jeśli da pani znać, kiedy zamierza pani się położyć…

Vimesowi zaimponowało, jak kobieta wyprostowała się z godnością… Nawet Sybil, w pełnym trybie diuszesy, mająca w żyłach krew dwudziestu pokoleń aroganckich przodków, nie mogłaby jej dorównać.

— Panie Rutherford, jak masz zamiar się zachować wobec tego człowieka?

Pan Rutherford spojrzał na Vimesa. Vimes zdawał sobie sprawę, że jest paskudnie nieogolony, rozczochrany, brudny i pewnie zaczyna śmierdzieć. Postanowił nie dokładać biedakowi ciężarów.

— Czy pan i pańska dama zechcieliby pomóc przy naszej barykadzie? — zaproponował.

— O tak, bardzo dziękuję… — zaczął pan Rutherford, ale znowu nie dano mu szansy.

— Niektóre z tych mebli wyglądają na bardzo brudne — zauważyła pani Rutherfordowa. — A to… Czy to nie beczki od piwa?

— Owszem, proszę pani, ale puste — uspokoił ją Vimes.

— Jest pan pewien? Nie będę się kryla za alkoholem! Nigdy nie aprobowałam alkoholu, podobnie zresztą pan Rutherford.

— Mogę panią zapewnić, droga pani, że dowolna beczka piwa, pozostająca przez dowolny odcinek czasu w towarzystwie moich ludzi, będzie pusta — oświadczył Vimes. — Co do tego może pani być absolutnie spokojna.

— A czy pańscy ludzie są trzeźwi i prowadzą higieniczny tryb życia?

— Kiedy tylko nie pojawia się inna alternatywa.

Okazało się to akceptowalne. Pani Rutherfordowa przypominała pod tym względem Rusta. Słuchała tonu głosu, nie słów.

— Myślę sobie, kochanie, że może rozsądnie byłoby jak najszybciej… — zaczął znowu pan Rutherford.

— Nie pójdziemy bez ojca! — oświadczyła jego żona.

— Żaden problem, proszę pani — stwierdził Vimes. — Gdzie on jest?

— Na naszej barykadzie, oczywiście! Która jest, jeśli wolno zauważyć, ogólnie lepszą barykadą.

— Doskonale, proszę pani. Gdyby zechciał tu podejść, zaraz…

— Ehm, nie całkiem pan zrozumiał — wymamrotał pan Rutherford. — On jest, ehm, na barykadzie…

Vimes przyjrzał się drugiej barykadzie, a potem przyjrzał się dokładniej. Niedaleko szczytu stosu mebli dało się rozróżnić miękki fotel. Dalsza obserwacja sugerowała, że jest on zajęty przez śpiącą postać w kraciastych kapciach.

— Jest bardzo przywiązany do tego fotela — westchnął pan Rutherford.

— To ma być spadek — przypomniała kobieta. — Zechce pan uprzejmie posłać swoich ludzi, żeby zebrali nasze meble, dobrze? I proszę z nimi uważać. Niech je ułożą gdzieś z tyłu, gdzie nie będą ostrzeliwane.

Vimes skinął na Sama i kilku innych. Tymczasem pani Rutherfordowa przeszła ostrożnie między rupieciami i skierowała się na posterunek.

— Czy zapowiada się walka? — spytał lękliwie pan Rutherford.

— To możliwe, sir.

— Obawiam się, że nie mam doświadczenia w takich sprawach.

— Proszę się nie przejmować.

Vimes popchnął go za barykadę, po czym zmierzył wzrokiem resztę niewielkiej grupki. Czuł na sobie przenikliwy wzrok; prześledził promienie do ich źródła — młodego człowieka z długimi, kędzierzawymi włosami, w koszuli z koronkami i czarnych spodniach.

— To podstęp, tak? — upewnił się młody człowiek. — Znajdziemy się w waszej mocy i nikt więcej nas nie zobaczy, co?

— Więc nie wchodź, Reg — odparł Vimes. Odwrócił się do barykady z alei Fiszbinowej i zwinął dłonie w trąbkę. — Jeśli ktoś jeszcze chce się do nas przyłączyć, to niech się pospieszy! — zawołał.

— Skąd pan wie, że tak mam na imię? — zdziwił się Reg Shoe.

Vimes spojrzał w wielkie, wyłupiaste oczy. Jedyna różnica między Regiem obecnym a Regiem, którego zostawił w przyszłości, polegała na tym, że funkcjonariusz Shoe był bardziej szary i mocno pozszywany. Zombistość przyszła mu bez trudu. Urodził się wręcz, by być martwy. Tak mocno wierzył w różne rzeczy, że jakaś wewnętrzna sprężyna utrzymywała go w ruchu. Był z niego niezły glina. Ale raczej słaby rewolucjonista. Ludzie tak skrupulatnie gorliwi jak Reg przyprawiali prawdziwych rewolucjonistów o ból głowy. To z powodu tego, jak patrzyli.

— Nazywasz się Reg Shoe — powiedział. — Mieszkasz przy alei Fiszbinowej.

— Aha, macie tajne akta na mój temat, co? — zapytał Reg z przerażającą radością.

— Nie, właściwie nie. A teraz, gdybyś zechciał…

— Założę się, że moje akta u was mają milę długości.

— Nie aż milę, Reg, nie. Posłuchaj, my…

— Żądam, żeby mi je pokazano!

Vimes westchnął.

— Panie Shoe, nie mamy pańskich akt. Nie mamy niczyich akt, zrozumiano? Połowa z nas nie potrafi czytać bez używania palca. Reg, nie jesteśmy tobą zainteresowani.

Trochę niepokojące oczy Rega Shoe przez chwilę wpatrywały się nieruchomo w twarz Vimesa. Potem jego mózg odrzucił informację, gdyż była sprzeczna z fantazją, jaka się w nim rozgrywała.

— No więc nic wam nie przyjdzie z tego, że będziecie mnie torturować. Niczego nie zdradzę na temat swoich towarzyszy z innych komórek organizacji — oświadczył Reg.

— Rozumiem. W takim razie nie będziemy. A teraz…

— Tak właśnie działamy, rozumie pan? Nikt z kadry nic nie wie o pozostałych!

— Doprawdy? A czy wiedzą o tobie? — spytał Vimes.

Twarz Rega zachmurzyła się na moment.

— Słucham?

— No wiesz, mówiłeś, że nic o nich nie wiesz — tłumaczył Vimes. — Więc… Czy oni wiedzą o tobie?

Miał ochotę dodać: Jesteś komórką jednoosobową, Reg. Prawdziwi rewolucjoniści to milczący ludzie o twarzach pokerzystów; prawdopodobnie nie obchodzi ich, czy istniejesz. Masz odpowiednią koszulę, fryzurę i szarfę, znasz pewnie wszystkie pieśni, ale nie jesteś miejskim partyzantem. Jesteś miejskim marzycielem. Przewracasz pojemniki na śmieci i piszesz po murach w imieniu ludu, który natarłby ci uszu, gdyby odkrył, co robisz. Ale wierzysz.

— Ach… czyli jesteś tajnym agentem — powiedział, by dać biedakowi szansę zachowania twarzy.

Reg się rozpromienił.

— Zgadza się! Ludzie są morzem, po którym pływa rewolucjonista!

— Jak ryby miecze? — spróbował Vimes.

— Słucham?

A ty jesteś flądrą, myślał Vimes. Ned jest rewolucjonistą. Potrafi walczyć i potrafi myśleć, nawet jeśli błądzi. Ale ty, Reg, naprawdę powinieneś siedzieć w domu…

— Widzę, że niebezpieczny z ciebie osobnik — powiedział. — Lepiej trzymać cię tam, gdzie możemy mieć na ciebie oko. Tak, to prawda! Przecież możesz podkopywać morale przeciwnika od wewnątrz!

Reg z wyraźną ulgą zasalutował zaciśniętą pięścią i w rewolucyjnym tempie przeniósł stół na nową barykadę. Nerwowe dyskusje dobiegały zza tej starej, prowizorycznej, ogołacanej już z mebli pani Rutherfordowej. Przerwał je stukot kopyt z dalszego końca ulicy Kopalni Melasy oraz nagły wzrost zdecydowania ze strony pozostałych jeszcze obrońców.

Wybiegli. Strumień ludzi popłynął ku nowej, oficjalnej barykadzie. Młodszy funkcjonariusz Vimes zamykał tyły, obciążony krzesłem z jadalni.

— Uważaj na nie! — krzyknęła jakaś kobieta gdzieś za nim. — Jest z kompletu!

Vimes położył dłoń na ramieniu młodego człowieka.

— Oddaj mi swoją kuszę, dobrze?

Jeźdźcy podjechali bliżej.

Vimes niespecjalnie lubił jeźdźców. Coś reagowało urazą, gdy zwracał się do niego ktoś tkwiący osiem stóp nad ziemią. Nie podobało mu się wrażenie, że spoglądają na niego nozdrza. Nie lubił, gdy ktoś traktował go z góry.

Zanim dotarli do barykady, przecisnął się przed nią i stanął na środku ulicy.

Zwolnili. Prawdopodobnie z powodu sposobu, w jaki się nie poruszał i trzymał kuszę — w nonszalanckim stylu kogoś, kto potrafi jej użyć, ale postanowił z tego zrezygnować. Na razie.

— Hej, ty! — odezwał się żołnierz.

— Tak? — spytał Vimes.

— Ty tu dowodzisz?

— Tak. Mogę w czymś pomóc?

— Gdzie są twoi ludzie?

Vimes wskazał kciukiem rosnącą barykadę. Na samym czubku pochrapywał spokojnie ojciec pani Rutherfordowej.

— Ale to przecież barykada — stwierdził żołnierz.

— Brawo.

— Jakiś człowiek macha tam flagą!

Vimes obejrzał się. Zaskakujące, ale był to Reg. Ktoś z ludzi przyniósł i zatknął nad barykadą starą flagę z gabinetu Tildena, a Reg należał do takich typów, który machałby każdą znalezioną chorągwią.

— To pewnie z entuzjazmu — wyjaśnił Vimes. — Nie przejmujcie się. Nic nam nie grozi.

— Przecież to barykada, człowieku! Rebeliancka barykada! — wtrącił drugi żołnierz.

O rany, pomyślał Vimes. Mają błyszczące, tak bardzo błyszczące pancerze. I cudownie świeże, różowe buźki…

— Nie tak całkiem. Prawdę mówiąc, to…

— Czyś ty zgłupiał, chłopie? Nie wiesz, że z rozkazu Patrycjusza wszystkie barykady mają zostać zburzone?

Trzeci jeździec, który dotąd bez słowa przyglądał się Vimesowi, pchnął konia trochę bliżej.

— Co to za plamkę macie na ramieniu, strażniku? — zapytał.

— Znaczy, że jestem sierżantem sztabowym. A pan?

— Nie musi ci tego mówić — wtrącił pierwszy żołnierz.

— Naprawdę? — burknął Vimes. Ten człowiek zaczynał mu działać na nerwy. — No więc ty jesteś zwykłym żołnierzem, a ja sierżantem, do demona, i jeśli jeszcze raz ośmielisz się tak do mnie odezwać, ściągnę cię z tego konia i przyłożę w ucho! Zrozumiano?

Nawet koń cofnął się o krok. Żołnierz otworzył usta, by odpowiedzieć, ale trzeci jeździec uniósł dłoń w białej rękawiczce.

Niech to, pomyślał Vimes, przyglądając się rękawowi czerwonej kurtki. Ten typ jest kapitanem. A co więcej, inteligentnym, na oko sądząc. Nie odezwał się, dopóki nie ocenił sytuacji. Czasami się tacy trafiają. Potrafią być niebezpiecznie domyślni.

— Zauważyłem, sierżancie sztabowy — powiedział oficer, starannie i na pozór bez sarkazmu wymieniając rangę — że flaga nad barykadą jest flagą Ankh-Morpork.

— Pochodzi z naszego posterunku — wyjaśnił Vimes. I dodał: — Sir.

— Wiecie, że Patrycjusz uznał budowę barykad za akt buntu?

— Tak jest, sir.

— I…? — pytał cierpliwie kapitan.

— A cóż innego miał powiedzieć…

Po twarzy kapitana przemknęła najlżejsza sugestia uśmiechu.

— Nie możemy pozwolić na bezprawie, sierżancie sztabowy. Gdybyśmy wszyscy naruszali prawo, gdzie byśmy się znaleźli?

— Za tą barykadą jest więcej strażników na osobę niż gdziekolwiek w mieście, sir. Można uznać, że to najbardziej praworządne miejsce w okolicy.

Zza barykady dobiegły podniesione głosy.

… wasze hełmy do nas należą i cala reszta odzieży,

nasi są wszyscy generałowie, przegra, kto na nas udeeerzy…

Morporkia, Morporkia, Morpooroorooorooooorrroorrr…

— Rebelianckie pieśni, sir — stwierdził żołnierz numer jeden.

Kapitan westchnął.

— Gdybyś słuchał, Hepplewhite, mógłbyś zauważyć, że to bardzo fałszywie śpiewany hymn państwowy.

— Nie możemy pozwolić buntownikom na takie śpiewy, sir!

Vimes dostrzegł minę kapitana. Wiele mówiła na temat idiotów.

— Wznoszenie flagi i śpiewanie hymnu, Hepplewhite, choć nieco podejrzane, nie są same w sobie aktem zdrady. A my jesteśmy pilnie potrzebni gdzie indziej. — Kapitan zasalutował Vimesowi, który odpowiedział tym samym. — Zostawiamy was zatem, sierżancie sztabowy. Życzę interesującego dnia. Prawdę mówiąc, wiem, że taki będzie.

— Ale to barykada, sir! — upierał się żołnierz, zerkając ponuro na Vimesa.

— To przecież tylko stos mebli, człowieku! Ludzie robili pewnie wiosenne porządki. Nigdy nie zostaniesz oficerem, jeśli nie będziesz spostrzegawczy. Za mną, jeśli można.

Raz jeszcze skinąwszy Vimesowi, kapitan odjechał kłusem ze swoimi ludźmi.

Vimes oparł się o barykadę, odłożył kuszę na ziemię i wyjął cygarnicę. Pogrzebał w kieszeni, wyłowił pomięte kartonowe pudełko wąskich cygar i delikatnie przełożył je do srebrnego pojemnika.

Hm… Po lewej miał Kablową; przed nim, aż do Łatwej, ciągnęła się ulica Kopalni Melasy.

Gdyby ustawić barykady do Łatwej, za nimi znalazłaby się spora część Dolnej Krawężnej, którą łatwiej byłoby bronić.

Zrobimy to. W końcu przecież to zrobiliśmy.

Oczywiście, to by znaczyło, że siedziba Niewymownych znajdzie się tutaj razem z nami. To jakby rozbić namiot nad gniazdem żmij.

Poradzimy sobie. Poradziliśmy sobie.

Do barykady zbliżyło się dwoje staruszków popychających wózek z rozmaitym dobytkiem. Popatrzyli na Vimesa z niemą prośbą. Skinął głową, a oni przecisnęli się na drugą stronę.

Teraz trzeba tylko…

— Sierżancie…

Fred Colon wychylił się nad stosem mebli. Wydawał się bardziej zdyszany niż zwykle.

— Słucham, Fred.

— Dużo ludzi idzie tu przez most Pons. Mówią, że wszędzie coś się dzieje. Mamy ich wpuścić?

— Jacyś żołnierze?

— Chyba nie, sierżancie. Głównie starsi i dzieciaki. I moja babcia.

— Godna zaufania?

— Nie wtedy, kiedy wypije parę kufelków.

— No to ich wpuść.

— Ehm… — powiedział Colon.

— O co chodzi, Fred?

— Niektórzy z nich to strażnicy. Paru chłopaków z Przyćmionej i sporo z Królewskiej Drogi. Znam większość, a tych, co ich nie znam, znają ci, których znam, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi.

— Ilu?

— Koło dwudziestki. Jeden z nich to Dai Dickins, sierżant z Przyćmionej. Mówi, że im powiedzieli, że będą musieli strzelać do ludzi, no to większość od razu zdezerterowała.

— Przestań, Fred — rzucił Vimes. — My nie dezerterujemy. Jesteśmy cywilami. A teraz niech młody Vimes, ty, Waddy, może jeszcze sześciu innych, zjawi się tu za dwie minuty, w pełnym oporządzeniu. Jasne? I przekaż Wigletowi, żeby zorganizował grupy do przesuwania barykad, kiedy powiem.

— Przesuwania, sierżancie? Myślałem, że barykady stoją w miejscu…

Vimes zignorował jego wątpliwości.

— A Ryjek ma dwie minuty na znalezienie mi flaszki brandy. Dużej.

— Czy znowu bierzemy prawo we własne ręce, sierżancie? — zapytał Colon.

Vimes spoglądał na wylot ulicy Kablowej. Cygarnica obciążała mu kieszeń.

— Tak, Fred — odparł. — Tylko że tym razem ściśniemy.


Dwaj wartownicy w siedzibie Niewymownych przyglądali się z zaciekawieniem, jak niewielki oddział strażników nadszedł ulicą i zatrzymał się przed nimi.

— No popatrz, cała armia — odezwał się jeden z nich. — Czego tu chcecie?

— Niczego, sir — odparł kapral Colon.

— No to możecie spadać.

— Nie możemy, sir. Mamy rozkaz.

Wartownicy podeszli bliżej. Fred Colon pocił się, a oni lubili takie widoki. Mieli nudną robotę, gdy tymczasem większość Niewymownych krążyła po mieście, wykonując ciekawsze zadania.

Nie usłyszeli cichych kroków za sobą.

— Jaki rozkaz? Co macie robić, kapralu? — zapytał jeden, patrząc z góry na Colona.

Za nim rozległo się westchnienie i cichy stuk.

— Odwracać uwagę? — wyjąkał Colon.

Wartownik odwrócił się i spotkał z sunącym w przeciwną stronę Negocjatorem nr 5 od pani Goodbody.

Kiedy osuwał się na ziemię, Vimes skrzywił się i roztarł kostki dłoni.

— Ważna lekcja, chłopcy — powiedział. — Co byście zrobili, zawsze boli. Wy dwaj, wciągnijcie ich do cienia, niech sobie pośpią. Vimes i Nancyball, pójdziecie ze mną.

Kluczem do zwycięstwa, jak zawsze, było wyglądanie, jakby człowiek miał pełne prawo — nie, nawet obowiązek — by przebywać tu, gdzie przebywa. Pomagało też, kiedy każdą linią swego ciała sugerował, że nikt inny nie ma żadnego prawa do robienia czegokolwiek, nigdzie, w ogóle. Dla doświadczonego gliny nie jest to trudne.

Vimes pierwszy wszedł do budynku. Wewnątrz czekało dwóch wartowników, ciężko uzbrojonych i ustawionych za kamienną barierą — w idealnym miejscu, by schwytać w pułapkę nierozsądnych intruzów. Kiedy zobaczyli Vimesa, oparli dłonie na rękojeściach mieczy.

— Co się tam dzieje? — zapytał jeden.

— Ludzie się robią niespokojni — odparł Vimes. — Podobno za rzeką wygląda strasznie. Dlatego przyszliśmy po więźniów z waszego aresztu.

— Tak? A z czyjego polecenia?

Vimes podniósł kuszę.

— Pana Burleigha i pana Wręcemocnego — odpowiedział z uśmiechem.

Obaj wartownicy wymienili niepewne spojrzenia.

— A co to za jedni, do demona?

Na moment zapadła cisza. Potem Vimes wymamrotał samym kącikiem ust:

— Młodszy funkcjonariuszu Vimes?

— Tak, sir?

— Kto produkuje te kusze?

— Bracia Hines, sir. To model trzeci.

— A nie Burleigh i Wręcemocny?

— Nigdy o nich nie słyszałem, sir.

Niech to szlag… Pięć lat za wcześnie, pomyślał Vimes. A to była taka dobra odpowiedź.

— Może ujmę to inaczej — rzekł. — Zacznijcie sprawiać kłopoty, a strzelę wam w głowę.

To już nie było takim dobrym hasłem, ale sugerowało pośpiech, na dodatek wyrażało treść tak prosto, że nawet Niewymowny powinien zrozumieć.

— Masz tylko jeden bełt — zauważył któryś z wartowników.

Coś szczęknęło obok Vimesa — Sam również odbezpieczył kuszę.

— Teraz już dwa. A że chłopak dopiero się szkoli, może was trafić dużo niżej. Rzućcie miecze na podłogę! Wyjdźcie za drzwi! Uciekajcie stąd! Natychmiast! I nie wracajcie!

Po chwili wahania — krótkiej chwili — obaj wartownicy rzucili się do ucieczki.

— Fred będzie nam pilnował pleców — stwierdził Vimes. — Idziemy.

Wszystkie posterunki straży wyglądały mniej więcej podobnie. Kamienne stopnie prowadziły w dół, do cel. Vimes zbiegł po nich, pchnął ciężkie drzwi…

I znieruchomiał.

Areszt nigdy nie pachniał dobrze, nawet w najlepszych chwilach. W najlepszych chwilach, nawet przy Kopalni Melasy, higiena składała się z jednego wiadra na celę i tyle ścierania podłóg, na ile Ryjek miał ochotę. Ale nawet w najgorszych momentach cele pod posterunkiem przy Kopalni Melasy nigdy nie cuchnęły krwią.

Bestia się poruszyła.

W tym pomieszczeniu stało duże drewniane krzesło. W tym pomieszczeniu, obok krzesła, postawiono stojak. Krzesło było przykręcone do podłogi. Miało szerokie skórzane pasy. Na stojaku obok wisiały maczugi i młotki. W tym pomieszczeniu było to całe umeblowanie.

Podłoga była ciemna i lepka. Wzdłuż niej, aż do ścieku, biegł rowek odpływowy.

Małe okienko na poziomie ulicy zabito deskami — w tym miejscu światło nie było oczekiwane. Ściany, a nawet sufit wyłożono grubo workami słomy. Takie same worki przybito do drzwi. Był to bardzo solidny areszt. Nawet dźwięki nie powinny stąd uciekać.

Dwie pochodnie nie rozpraszały ciemności — sprawiały tylko, że była brudna.

Za plecami Vimes usłyszał, że Nancyball wymiotuje.

Jakby w niezwykłym śnie, Vimes przeszedł kilka kroków, schylił się i podniósł z podłogi coś, co bielało w blasku pochodni. Ząb.

Wyprostował się.

Po jednej stronie piwnicy zauważył zamknięte drewniane drzwi, po drugiej — szerszy tunel, niemal na pewno prowadzący do cel. Zdjął ze ściany pochodnię, wręczył ją Samowi i wskazał korytarz…

Usłyszał zbliżające się do drzwi kroki i brzęk kluczy; szczelina pod nimi pojaśniała.

Bestia napięła mięśnie…

Vimes zdjął ze stojaka największą maczugę i szybko ustawił się pod ścianą obok drzwi. Ktoś nadchodził, ktoś, kto wiedział o tym pomieszczeniu, ktoś, kto nazywał siebie policjantem.

Zaciskając mocno obie dłonie, Vimes wzniósł maczugę…

Spojrzał przez cuchnący loch i zobaczył, jak Sam mu się przygląda, młody Sam z jasną, błyszczącą odznaką i twarzą pełną… obcości.

Vimes opuścił maczugę, delikatnie oparł ją o ścianę i wyjął z kieszeni skórzaną pałkę.

Spętana, nierozumiejąca bestia została na powrót wciągnięta w mrok…

Jakiś człowiek przeszedł przez drzwi, pogwizdując pod nosem. Zrobił kilka kroków, zobaczył młodego Sama, otworzył usta i zapadł w głęboki sen. Był potężnie zbudowany i ciężko uderzył kamienną podłogę. Na głowie miał skórzany kaptur i był obnażony do pasa, przy którym wisiał wielki pierścień z kluczami.

Vimes skoczył do korytarza za drzwiami, minął zakręt, wpadł do małego, jasno oświetlonego pokoiku i chwycił człowieka, który tam siedział. Ten był niższy i chudszy. Stłumił krzyk, gdy Vimes poderwał go z krzesła.

— A co tatuś cały dzień robi w pracy, co?! — ryknął Vimes.

Człowieczek zyskał nagle zdolność jasnowidzenia. Jedno spojrzenie w oczy Vimesa powiedziało mu, jak krótka może być jego przyszłość.

— Jestem tylko urzędnikiem! Pisarzem! Zapisuję wszystko! — protestował.

Dla rozpaczliwej demonstracji podniósł pióro.

Vimes zerknął na biurko. Zobaczył cyrkle i inne przyrządy geometryczne — symbole obłąkanej precyzji Swinga. Były też księgi i teczki z papierami. Z boku leżała dwułokciowa stalowa linijka. Chwycił ją wolną ręką i uderzył o blat. Ciężka stal wydała satysfakcjonujący dźwięk.

— I…? — zapytał, zbliżając twarz do twarzy wyrywającego się człowieczka.

— I mierzę ludzi! Wszystko jest w notesie kapitana! Tylko mierzę ludzi! Nie robię nic złego! Nie jestem złym człowiekiem!

I znowu linijka uderzyła o blat. Tym razem jednak Vimes skręcił ją w dłoni i stalowa krawędź wbiła się w drewno.

— Może cię przyciąć do właściwych rozmiarów, co?

Człowieczek przewrócił oczami.

— Proszę…

— Jest stąd inne wyjście? — Vimes znów uderzył linijką. Błysk oczu mu wystarczył. Zauważył drzwi w ścianie, niemal niewidoczne wśród drewnianych paneli.

— Dobrze. Dokąd prowadzą?

— Eee…

Vimes znalazł się nos w nos z człowiekiem, który — w policyjnym slangu — pomagał mu w śledztwie.

— Jesteś tu całkiem sam — powiedział. — Nie masz żadnych przyjaciół. Siedziałeś tu i robiłeś notatki dla oprawcy, krwawego oprawcy! A ja widzę tu biurko i to biurko ma szufladę, więc jeśli chcesz jeszcze kiedyś w życiu znowu trzymać pióro, powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć…

— Do składu! — wykrztusił człowieczek. — Sąsiedni budynek!

— Tak jest, sir. Bardzo dziękuję, sir. Bardzo nam pan pomógł. — Vimes upuścił osłabłe ciało na podłogę. — A teraz, sir, przykuję pana na chwilę do biurka, żeby pana chronić, sir.

— Przed… przed kim?

— Przede mną. Bo pana zabiję, jeśli spróbuje pan uciekać, sir.

Vimes wrócił do głównego pomieszczenia. Oprawca nadal był nieprzytomny, więc z wysiłkiem usadził go na krześle, ściągnął kaptur i poznał twarz. Twarz, choć nie osobę. Była to taka twarz, jakie często widuje się w Ankh-Morpork: duża, poharatana, należąca do kogoś, kto nigdy się nie nauczył, że nikczemnością jest bicie człowieka, który już stracił przytomność. Zastanowił się, czy ten typ naprawdę lubił tłuc ludzi na śmierć. Tacy jak on rzadko się nad tym zastanawiają. To po prostu praca.

Zresztą nie zamierzał go pytać. Przypiął go wszystkimi pasami, nawet tym, który biegł przez czoło; zaciągał go właśnie, kiedy typ odzyskał przytomność. Otworzył usta, a Vimes wcisnął w nie kaptur.

Potem zabrał klucze i zamknął główne drzwi. To powinno zagwarantować chwilę odosobnienia.

Kiedy ruszył do cel, spotkał wracającego młodego Sama. Twarz chłopaka była biała w półmroku.

— Znalazłeś kogoś? — zapytał Vimes.

— Och, sierżancie…

— Tak?

— Bo, sierżancie… sierżancie… — Po policzkach młodszego funkcjonariusza spływały łzy.

Vimes wyciągnął rękę i przytrzymał siebie za ramię. Sam sprawiał wrażenie, jakby w jego ciele nie pozostała ani jedna kość. Dygotał cały.

— W tej ostatniej celi była kobieta, i ona… sierżancie…

— Staraj się głęboko oddychać — poradził Vimes. — Chociaż to powietrze nie nadaje się do oddychania.

— A na samym końcu jest pokój, sierżancie… sierżancie… Nancyball znowu zemdlał, sierżancie…

— Ale ty nie. — Vimes delikatnie klepnął go w plecy.

— Tam…

— Ratujmy, kogo się da, chłopcze.

— Ale to my jeździliśmy tu więźniarką, sierżancie!

— Co? — zdziwił się Vimes i dopiero wtedy do niego dotarło. No tak… — Nikogo im nie przekazaliśmy. Zapomniałeś?

— Przecież jeździliśmy już wcześniej, sierżancie! Wszyscy jeździli! Oddawaliśmy im ludzi i wracaliśmy na posterunek, żeby się napić kakao!

— No… Mieliście takie rozkazy — przypomniał Vimes, choć to niewiele mogło pomóc.

— Nie wiedzieliśmy!

Nie całkiem tak, pomyślał Vimes. Nie pytaliśmy. Zamknęliśmy przed tym nasze umysły. Ludzie wchodzili tu frontowymi drzwiami, a niektórzy z tych biedaków wychodzili tylnymi, nie zawsze w jednym kawałku.

Nie dorastali.

My też nie.

Chłopak wydał z siebie niski, zduszony skowyt — zauważył przypiętego do krzesła oprawcę. Wyrwał się Vimesowi, podbiegł do stojaka i złapał maczugę.

Vimes był przygotowany. Chwycił chłopaka, obrócił go i wytrącił broń z ręki, zanim doszło do mordu.

— Nie! To nie jest sposób! Powstrzymaj ją! Pohamuj! Nie marnuj jej! Odeślij z powrotem! Przyjdzie, kiedy ją wezwiesz!

— Pan wie, że on to wszystko robił! — krzyczał Sam, próbując go kopnąć. — Mówił pan, że powinniśmy wziąć prawo we własne ręce!

Aha, pomyślał Vimes. Akurat odpowiednia pora na długą debatę o teorii i praktyce sprawiedliwości. Trudno, wystarczy wersja skrócona.

— Nie rozwalasz czaszki człowiekowi, który jest przywiązany do krzesła!

— On tak robił!

— Ale ty nie! Ty nie jesteś nim!

— Ale oni…

— Baczność, młodszy funkcjonariuszu! — krzyknął Vimes, a pokryty słomą strop wchłonął i stłumił jego głos.

Sam zamrugał zaczerwienionymi oczami.

— Dobrze, sierżancie, ale…

— Cały dzień będziesz chodził taki zasmarkany? Zapomnij o nim! Wyprowadźmy stąd żywych, co?

— Trudno poznać u… — zaczął Sam, wycierając nos.

— Do roboty! Za mną!

Wiedział, co zobaczy w celach pod mrocznymi łukami tuneli, lecz wcale nie było od tego łatwiej. Niektórzy mogli chodzić albo podskakiwać. Jeden czy dwóch właśnie zostało pobitych, choć nie aż tak, by nie słyszeli, co się dzieje poza zasięgiem wzroku — żeby mogli o tym myśleć. Kulili się, kiedy Vimes otwierał drzwi, i skamleli, gdy ich dotykał. Nic dziwnego, że Swing dostawał zeznania.

Niektórzy byli martwi. Inni… cóż, jeśli nie umarli, jeśli tylko ukryli się w jakimś zakamarku własnej głowy, było pewne jak demony, że nie mieli już do czego wracać. Krzesło łamało ich znowu i znowu. Żaden człowiek nie potrafił im już pomóc.

Na wszelki wypadek, bez żadnego poczucia winy, Vimes wyjął nóż i… udzielił takiej pomocy, jaka była możliwa. Żaden z nich nie drgnął, nie westchnął nawet…

Wyprostował się. Czarne i czerwone burzowe chmury wirowały mu w głowie.

Człowiek mógł niemal zrozumieć tego zbira, prymitywnego jak pięść, który dostawał niezłe pieniądze za robienie czegoś, co mu nie przeszkadzało. Ale Swing miał mózg…

Kto naprawdę wie, jakie zło kryje się w ludzkich sercach?

JA…

Kto wie, do czego są zdolni ludzie zdrowi na umyśle?

OBAWIAM SIĘ, ŻE TEŻ JA.

Vimes spojrzał na drzwi do ostatniego pomieszczenia. Nie, nie miał zamiaru znowu tam wchodzić. Nic dziwnego, że tutaj cuchnęło.

NIE SŁYSZYSZ MNIE, CO? HM… SĄDZIŁEM, ŻE MOŻE JEDNAK, powiedział Śmierć i czekał.

Vimes pomógł młodemu Samowi ocucić Nancyballa. Potem na wpół wynieśli, na wpół wyprowadzili więźniów korytarzem prowadzącym do magazynu. Ułożyli ich, wrócili i wywlekli urzędnika, który nazywał się Trebilcock. Vimes wskazał mu korzyści, jakie niesie zostanie świadkiem koronnym. Nie były to wielkie korzyści, chyba że w porównaniu z ogromnymi stratami, jakie szybko by nastąpiły, gdyby odmówił.

Kiedy Vimes znów wyszedł na powietrze, Colon z oddziałem wciąż czekali. Cała akcja zajęła jakieś dwadzieścia minut.

Kapral zasalutował, a potem zmarszczył nos.

— Tak, śmierdzimy — przyznał Vimes.

Rozpiął pas, zdjął półpancerz i ściągnął kolczugę. Brud tamtego więzienia dostał się wszędzie.

— No dobra — rzekł, kiedy nie miał już uczucia, że stoi w ścieku. — Niech paru ludzi zajmie stanowiska przy wejściu w tamtym magazynie, paru z pałkami od tyłu, a reszta tutaj. Tak jak ustaliliśmy, jasne? Najpierw walić, potem aresztować.

— Tak jest, sir.

Colon skinął głową, strażnicy się rozbiegli.

— A teraz daj mi tę brandy — dodał Vimes.

Odwinął z szyi chustę, zmoczył w alkoholu i obwiązał wokół butelki. Usłyszał gniewny pomruk swoich ludzi — właśnie zobaczyli, jak Sam i Nancyball wyprowadzają kilku więźniów.

— Byli też inni, w gorszym stanie — powiedział Vimes. — Możecie mi wierzyć. Fred, środkowe okno na górze.

— Robi się, sierżancie — mruknął Fred Colon, odrywając wzrok od idących rannych.

Podniósł kuszę i celnie usunął dwie szyby z poprzeczką ramy.

Vimes znalazł srebrną cygarnicę, wyjął cygaro, zapalił i przystawił zapałkę do namoczonej w brandy tkaniny. Odczekał, aż się zajmie, i cisnął butelkę przez wybite okno.

Usłyszeli brzęk, stłumiony huk wybuchającego alkoholu i coraz głośniejszy szum płomieni.

— Niezły rzut, sierżancie — pochwalił Fred. — Ehm… Nie wiem, czy to właściwy moment, sierżancie, ale przy okazji wzięliśmy jeszcze jedną butelkę brandy.

— Naprawdę, Fred? I co myślisz?

Fred Colon raz jeszcze spojrzał na więźniów.

— Myślę, żeby z niej skorzystać.

Poleciała przez jedno z okien na parterze. Pod okapem dachu zaczynał już kłębić się dym.

— Nie widzieliśmy, żeby ktoś tu wchodził albo wychodził, oprócz tych wartowników — stwierdził Fred. — Nie wydaje się, żeby wielu ich tam zostało.

— Najważniejsze to zniszczyć gniazdo — odparł Vimes. Frontowe drzwi uchyliły się lekko, a przeciąg mocniej rozdmuchał płomienie. Ktoś sprawdzał…

— Będą czekać do ostatniej chwili, Fred — ostrzegł Vimes. — A potem wybiegną gotowi do walki.

— Dobrze, sierżancie. Robi się ciemno — rzekł posępnie Fred.

Wyjął pałkę.

Vimes przeszedł na tyły budynku, skinął czekającym tu strażnikom, a potem zamknął drzwi kluczem odebranym oprawcy. Zresztą to były wąskie drzwi. Ktokolwiek został wewnątrz, spróbuje się wydostać przez szerokie, od frontu. Tam szybciej rozwiną szyk i trudniej będzie zastawić na nich pułapkę.

Sprawdził w magazynie. Ale to wyjście też było mało prawdopodobne, z tych samych powodów. Zresztą zamknął przecież drzwi do piwnicy, prawda?

Młody Sam wyszczerzył zęby.

— To dlatego zostawił pan przywiązanego kata?

Niech to! To mu nie przyszło do głowy! Był taki wściekły na urzędnika, że całkiem zapomniał o tym bandycie na krześle.

Zawahał się. Śmierć w płomieniach jest straszna. Sięgnął po nóż i przypomniał sobie, że został w pochwie przy pasie. Dym płynął już zza drzwi do magazynu.

— Daj mi swój nóż, Sam — polecił. — Pójdę i… sprawdzę, co z nim.

Młodszy funkcjonariusz z wyraźnym ociąganiem podał mu nóż.

— Co pan chce zrobić, sierżancie?

— Zajmijcie się swoją robotą, młodszy funkcjonariuszu, a ja się zajmę swoją…

Vimes wśliznął się do korytarza. Przetnę jeden pas, myślał. Nie tak łatwo je rozpiąć. Wtedy… no cóż, wtedy będzie miał szansę, nawet w tym dymie. To więcej, niż dostawali inni.

Przemknął przez biuro do izby tortur.

Jedna pochodnia wciąż się paliła, ale płomień był już tylko nimbem jasności w żółtej mgle. Uwięziony kat usiłował rozhuśtać ciężkie krzesło, jednak było mocno przykręcone do podłogi.

Krzesło zbudowano dość przemyślnie. Trudno było dosięgnąć zapięć pasów. Nawet jeśli więzień uwolnił jedną rękę, a ta ręka nie poczuła jeszcze profesjonalizmu oprawcy, musiałby się nieźle namęczyć, żeby szybko się poderwać.

Vimes już miał przeciąć pas, gdy usłyszał zgrzyt klucza w zamku.

Szybko cofnął się w głębszy cień.

Drzwi się otworzyły; z zewnątrz dobiegły dalekie krzyki i trzask płonącego drewna. Sądząc po odgłosach, Niewymowni spróbowali wyrwać się na ulicę.

Złapkatiusz Swing wszedł ostrożnie i zamknął za sobą drzwi na klucz. Zatrzymał się, gdy zauważył postać na krześle; przyjrzał się jej uważnie. Podszedł do drzwi gabinetu i zajrzał do środka. Zajrzał do cel, jednak przez ten czas Vimes przesunął się bezgłośnie wzdłuż ściany.

Usłyszał westchnienie Złapkatiusza, potem znajomy zgrzyt wysuwanej stali i cichy, organiczny dźwięk, po nim zaś kaszlnięcie.

Sięgnął po miecz… ale miecz również zostawił na ulicy.

Tutaj, na dole, rozbrzmiewająca mu w głowie piosenka odezwała się głośniej, wraz z brzękiem metalu w tle, zawsze będącym jej elementem… jak one się wznoszą, się wznoszą, się wznoszą…

Potrząsnął głową, jakby próbował usunąć to wspomnienie. Musiał się przecież skoncentrować.

Wbiegł do pomieszczenia i skoczył.

Wydawało mu się, że bardzo długo wisi w powietrzu. Był tam oprawca z krwią na piersi. Był Swing, właśnie wsuwający klingę z powrotem do laski. I był Vimes, nad ziemią, uzbrojony jedynie w nóż.

Wyjdę jakoś z tego, pomyślał. Wiem, bo to pamiętam. Pamiętam, jak Keel wyszedł na ulicę i powiedział, że już po wszystkim.

Ale to był prawdziwy Keel. A teraz jestem ja. To nie musi się potoczyć tak samo.

Swing odsunął się zadziwiająco szybko, jeszcze raz wyciągnął klingę. Vimes uderzył o worki słomy na ścianie i zachował dość przytomności umysłu, by natychmiast przetoczyć się na bok. Ostrze uderzyło przy nim, rozrzucając słomę na podłodze.

Sądził, że Swing okaże się marnym szermierzem. Ta śmieszna laska to sugerowała. Ale był szermierzem ulicznym — żadnej finezji, żadnych chytrych sztuczek, jedynie pewien talent szybkiego poruszania klingą i wsuwania jej tam, gdzie człowiek miał nadzieję, że się nie wsunie.

Ogień zatrzeszczał w rogu sufitu. Ściekający alkohol albo sam żar przecisnął się przez grube deski podłogi. Kilka worków wypuściło kłęby gęstego białego dymu, którego chmura unosiła się nad walczącymi.

Vimes okrążył krzesło, czujnie obserwując Swinga.

— Sądzę, że robicie poważny błąd — odezwał się Swing.

Vimes skoncentrował się na unikaniu jego miecza.

— Trudne czasy wymagają trudnych metod. Każdy przywódca to wie…

Vimes odskoczył i krążył dalej, z nożem w pogotowiu.

— Historia potrzebuje swoich rzeźników, tak samo jak pasterzy, sierżancie.

Swing pchnął, ale Vimes obserwował jego oczy i zdążył się uchylić.

Swing się nie usprawiedliwiał. Nie rozumiał, co takiego zrobił, co wymagałoby usprawiedliwień. Ale widział twarz Vimesa — była pozbawiona wszelkich emocji.

— Musicie zrozumieć, że w czasach zagrożenia państwa nie można zbytnio się przejmować tak zwanymi prawami…

Vimes skoczył w bok i przez wypełniony dymem korytarz wbiegł do gabinetu. Swing ścigał go swym chwiejnym krokiem. Sięgnął ostrzem. Vimes ze zranioną nogą padł na biurko pisarza, upuścił nóż.

Swing obszedł go, szukając najlepszego punktu do pchnięcia. Cofnął klingę.

Vimes uniósł stalową linijkę. Uderzeniem na płask wytrąciło kapitanowi broń.

Wstał jak we śnie, spoglądając wzdłuż łuku uderzenia…

Odeślij bestię w ciemność, póki nie będzie potrzebna…

Odwrócił linijkę, gdy zaczął cięcie powrotne; zaszeptała w powietrzu, krawędzią naprzód; rzadki dym zwijał się za nią i kłębił. Czubek przejechał Swingowi po szyi.

Z korytarza buchnął biały dym. Zapadał się sufit krwawej komory. Vimes jednak został jeszcze i z tym samym obojętnym, skupionym wyrazem twarzy przyglądał się Swingowi. Kapitan uniósł dłonie do krtani, a krew tryskała mu spomiędzy palców. Zakołysał się, próbując złapać oddech… Upadł na wznak.

Vimes rzucił linijkę na ciało i pokuśtykał do wyjścia.

Na ulicy huczał grom przesuwanych barykad.


Swing otworzył oczy. Świat wokół był szary, tylko stojąca przed nim postać czarna.

Próbował, jak zawsze, dowiedzieć się czegoś o nowej osobie, starannie badając rysy jej twarzy.

— Hm… pańskie oczy są… eee… pański nos… podbródek…

Zrezygnował.

TAK, przyznał Śmierć. JESTEM DOŚĆ TRUDNYM PRZYPADKIEM. TĘDY, PANIE SWING.


Lord Winder jest imponująco paranoidalny, uznał Vetinari. Postawił nawet gwardzistę na szczycie gorzelni whisky, wznoszącej się nad gruntami pałacu. A nawet dwóch gwardzistów.

Jeden z nich był wyraźnie widoczny dla kogoś, kto wysuwał głowę zza parapetu, za to drugi przyczaił się w cieniu, obok komina.

Zmarły, szacowny John Krwawnik, zauważył tylko pierwszego.

Vetinari patrzył obojętnie, jak odciągają młodego człowieka. Kiedy ktoś jest skrytobójcą, śmierć w czasie wykonywania pracy jest zwykłym ryzykiem zawodowym, choć istotnie ostatnim ryzykiem. Nie można się skarżyć. A to oznacza, że teraz pozostał tylko jeden gwardzista — drugi zabierał na dół Krwawnika, który okazał się godny swego nazwiska.

Krwawnik ubrany był w czerń. Skrytobójcy zawsze się tak ubierali. Czerń miała klasę, a poza tym tak nakazywały reguły. Ale byłaby sensownym kolorem wyłącznie w ciemnej piwnicy o północy. Gdzie indziej Vetinari preferował ciemną zieleń albo ciemne odcienie szarości. Przy odpowiedniej barwie ubrania i odpowiedniej postawie człowiek znikał. Oczy patrzących pomagały mu zniknąć. Wymazywały go z pola widzenia, wplatały w tło.

Oczywiście gdyby przyłapano go na noszeniu takich ubrań, zostałby usunięty z gildii. Uważał jednak, że to o wiele lepsze, niż zostać usunięty z krainy chodzących i oddychających. Wolał raczej życie niż życie z klasą.

Oddalony o trzy kroki gwardzista zapalił papierosa, zupełnie się nie troszcząc o zdrowie innych.

Cóż za geniuszem był lord Winstanleigh Greville-Pipe. Jakim obserwatorem… Havelock byłby szczęśliwy, gdyby mógł się z nim spotkać, a przynajmniej odwiedzić jego miejsce spoczynku. Grób jednak znajdował się prawdopodobnie w jakimś tygrysie, którego — ku swemu radosnemu zaskoczeniu — lord nie zauważył, dopóki nie było już za późno.

Vetinari uhonorował go prywatnie. Odnalazł i stopił grawerowane płyty „Pewnych obserwacji na temat sztuki niewidzialności”.

Wytropił również cztery istniejące jeszcze egzemplarze, ale nie potrafił ich spalić. Zamiast tego kazał oprawić cienkie tomiki razem, w okładkach trzeciego tomu „Anegdot o słynnych księgowych”. Uznał, że lord Winstanleigh Greville-Pipe doceniłby takie rozwiązanie.

Vetinari leżał wygodnie na ołowianym dachu, cierpliwy jak kot, i przyglądał się pałacowym gruntom w dole.


Vimes leżał twarzą w dół na stole na posterunku i krzywił się od czasu do czasu.

— Proszę się nie ruszać — upomniał go doktor Lawn. — Już prawie skończyłem. Pewnie by mnie pan wyśmiał, gdybym powiedział, żeby pan się tak nie przejmował.

— Ha. Ha. Au!

— To tylko powierzchowna rana, ale powinien pan trochę odpocząć.

— Ha. Ha.

— Ma pan przed sobą pracowitą noc. Ja też, jak przypuszczam.

— Powinniśmy sobie poradzić, jeśli dociągniemy barykady aż do Łatwej — oświadczył Vimes i zdał sobie sprawę ze znaczącego milczenia. — Dociągnęliśmy je do Łatwej, prawda? — zapytał.

— Z tego, co ostatnio słyszałem, tak — odparł doktor.

— Z tego, co pan ostatnio słyszał?

— No więc formalnie to nie. To wszystko… rozrasta się, John. Ostatnio słyszałem: „Po co się zatrzymywać na Łatwej?”.

— Bogowie…

— Tak, też sobie tak pomyślałem.

Vimes podciągnął spodnie, zapiął pas i kulejąc, wyszedł na ulicę. A także w sam środek dyskusji.

Rosie Palm, Sandra, Reg Shoe i pół tuzina innych siedziało wokół stołu na środku ulicy. Vimesa dobiegał żałosny głos:

— Nie można walczyć o miłość w przystępnych cenach!

— Można, jeśli chcecie, żeby dziewczęta i ja się do was przyłączyły — oświadczyła Rosie. — „Powszechna” czy „wolna” to nie są słowa, jakie chciałybyśmy widzieć w tym kontekście.

— Och, niech będzie. — Reg zanotował coś na kartce. — Ale wszyscy się zgadzamy na Prawdę, Sprawiedliwość i Wolność, tak?

— I lepszą kanalizację. — Był to głos pani Rutherfordowej. — I jeszcze żeby coś zrobić ze szczurami.

— Wydaje mi się, że powinniśmy myśleć o sprawach bardziej ogólnych, towarzyszko pani Rutherford — upomniał ją Reg.

— Nie jestem towarzyszką, podobnie jak pan Rutherford — oświadczyła pani Rutherfordowa. — Nigdy nie wtrącamy się w cudze sprawy, prawda, Sidney?

— Mam pytanie — wtrącił ktoś z grupy patrzących. — Nazywam się Harry Zwinka i mam warsztat szewski przy Nowej Szewskiej…

Reg skorzystał z okazji, by skończyć rozmowę z panią Rutherfordową. Rewolucjoniści nie powinni już pierwszego dnia spotykać takich osób jak pani Rutherfordowa.

— Słucham, towarzyszu Zwinka.

— I niczego nie żujemy w borach — ciągnęła pani Rutherfordowa, by wyjaśnić wszystko do końca.

— Chodzi pewnie o burżujów — domyślił się Reg. — Nasz manifest wspomina o burżuazji. Nie o żuciu.

— Burżuazja, burżuazja… — Pani Rutherfordowa testowała nowe słowo. — Brzmi nieźle. No a co takiego oni robią?

— Bo tu jest napisane, w artykule siódmym na tej liście… — ciągnął pan Zwinka.

— …Ludowej Deklaracji Wspaniałego Dwudziestego Czwartego Maja — uzupełnił Reg.

— Tak, tak, oczywiście… No więc tu stoi, że przejmiemy środki produkcji, tak jakby, no to chciałbym się dowiedzieć, jak to działa dla mojego warsztatu? No bo przecież i tak w nim jestem, prawda? Tam nikt już się więcej nie zmieści poza mną, moim chłopakiem Garbutem i może jednym klientem…

Vimes uśmiechnął się w półmroku. Reg wyraźnie nie dostrzegał takich zagrożeń.

— Tak, ale po rewolucji wszystko będzie wspólną własnością ludu… no… To znaczy, że będzie należeć do was, towarzyszu Zwinka, ale także do wszystkich pozostałych. Rozumiecie?

Towarzysz Zwinka chyba jednak nie rozumiał.

— Ale to ja będę robił buty?

— Oczywiście. Tylko że wszystko będzie należało do ludu.

— No to… kto będzie za te buty płacił?

— Każdy za swoje buty zapłaci uczciwą cenę, a wy nie będziecie winni wykorzystywania trudu prostego robotnika — podsumował krótko Reg. — Czy teraz moglibyśmy…

— To znaczy krów? — upewnił się Zwinka.

— Co?

— No bo to są tylko krowy, no i chłopcy z garbarni, i stoją cały dzień na pastwisku, nie chłopcy z garbarni, naturalnie, ale…

— Posłuchajcie, towarzyszu — rzekł Reg. — Wszystko będzie należało do ludu i każdemu będzie z tym lepiej. Rozumiecie?

Szewc zmarszczył czoło. Nie był pewien, czy jest elementem ludu.

— Myślałem, że my tylko nie chcemy na naszej ulicy żołnierzy ani walk i w ogóle — powiedział.

Reg był wyraźnie zagubiony. Wykonał odwrót na bezpieczne tereny.

— W każdym razie wszyscy się zgadzamy na Prawdę, Wolność i Sprawiedliwość, tak?

Odpowiedział mu chór potakiwań. Wszyscy chcieli Wolności, Sprawiedliwości i Prawdy. Nic nie kosztowały.

Zapłonęła zapałka. Wszyscy obejrzeli się na Vimesa, który zapalił cygaro.

— Chcielibyście Wolności, Prawdy i Sprawiedliwości, towarzyszu sierżancie? — rzucił zachęcająco Reg.

— Chciałbym jajko na twardo — odparł Vimes i zgasił zapałkę.

Zabrzmiały niepewne śmiechy, ale Reg był chyba urażony.

— W obecnej sytuacji, sierżancie, powinniśmy sobie stawiać wyższe cele…

— No tak, możemy. — Vimes zszedł po stopniach. Spojrzał na kartki papieru przed Regiem. Ten człowiek się przejmował. Naprawdę się przejmował. I był poważny. Bez wątpienia. — Ale… widzisz, Reg, jutro znowu wzejdzie słońce i jestem prawie pewny, że cokolwiek się stanie, nie znajdziemy Wolności, nie pojawi się wiele Sprawiedliwości, a już na pewno nie odszukamy Prawdy. Jest za to możliwe, że dostaniemy jajko na twardo. O co tu chodzi, Reg?

— O Ludową Republikę Ulicy Kopalni Melasy — odparł Reg z dumą. — Tworzymy rząd.

— Świetnie — westchnął Vimes. — Następny. Akurat tego nam trzeba. A czy ktoś z was ma pojęcie, gdzie się podziały moje nieszczęsne barykady?

— Witam, panie Keel — usłyszał lepki głos.

Spojrzał w dół. Obok, wciąż w swoim o wiele za dużym płaszczu, ale teraz również w hełmie o wiele na niego za wielkim, stał Nobby Nobbs.

— Jak się tu dostałeś, Nobby?

— Mama mówi, że jestem podstępny, sierżancie.

Zgnieciony w harmonijkę rękaw wzniósł się w okolice głowy Nobby’ego i Vimes pojął, że kryje się w tym salut.

— Ma rację. No więc gdzie…

— Jestem teraz funkcjonariuszem, sierżancie — oznajmił Nobby. — Pan Colon tak powiedział. Dał mi zapasowy hełm, a ja wycinam sobie odznakę z tego, no… co to jest, takie niby woskowe, jak świeca, ale nie da się zjeść?

— Mydło, Nobby. Zapamiętaj to słowo.

— Jasne, sierżancie. No więc wytnę sobie…

— Gdzie się podziały barykady, Nobby?

— To będzie kosztowało…

— Jestem twoim sierżantem, Nobby. Nie wiąże nas już umowa finansowa. Powiedz, gdzie są te barykady!

— Um… Chyba już niedaleko Krótkiej, sierżancie. Wszystko porobiło się trochę… metafizyczne, sierżancie.


Major Clive Mountjoy-Standfast wpatrywał się niechętnie w rozłożoną mapę. Próbował znaleźć jakąś pociechę. Dziś wieczorem został najstarszym rangą oficerem na służbie. Dowódcy pojechali do pałacu na jakiś bankiet czy przyjęcie. A on miał wszystkim kierować.

Nawet Vimes przyznawał, że stacjonujące w mieście regimenty miały kilku oficerów niebędących durniami. Owszem, ich odsetek spadał na wyższych poziomach hierarchii. Jednak, przypadkiem czy świadomie, każda armia potrzebuje na kluczowych, choć niedających chwały stanowiskach ludzi potrafiących myśleć, układać listy, planować zaopatrzenie i ładować tabory oraz — ogólnie — mieć okres skupienia uwagi dłuższy, niż ma kaczka. To oni organizują wszystko, dzięki czemu wyżsi dowódcy mogą się skupić na wyższych celach.

Major rzeczywiście nie był durniem, choć na takiego wyglądał. Był też idealistą i myślał o swoich żołnierzach „porządne chłopaki”, mimo pojawiających się czasem dowodów przeczących tej teorii. Ogólnie jakoś sobie radził z tą niewielką inteligencją, jaką miał do dyspozycji. W dzieciństwie czytał książki o wielkich kampaniach, odwiedzał muzea i z patriotyczną dumą oglądał obrazy przedstawiające sławne szarże kawalerii, bronione do końca placówki czy wspaniałe zwycięstwa. Pewnym szokiem było — kiedy zaczął już sam w nich uczestniczyć — odkrycie, że z niejasnych powodów malarze zawsze pomijali wnętrzności. Może im nie wychodziły.

Major nienawidził mapy — była to bowiem mapa miasta. Na wszystkich bogów, miasto to nie miejsce dla kawalerii! Oczywiście, że jego ludzie ponieśli straty. Trzy z nich to zabici. Nawet kawaleryjski hełm nie na wiele się przydaje przeciwko balistycznym brukowcom. A na Siostrach Dolly żołnierz został ściągnięty z konia i — brutalnie mówiąc — zatłuczony na śmierć. Co było straszne, tragiczne i niestety nieuniknione, kiedy już ci idioci postanowili użyć kawalerii w mieście mającym tyle zaułków co Ankh-Morpork.

Major oczywiście nie myślał o swoich przełożonych jak o idiotach, gdyż wynikałoby z tego, że idiotą jest też każdy, kto ich słucha. Użył terminu „nierozsądni”, a i tak nie czuł się przy tym zbyt pewnie.

Co do pozostałych strat… Trzech ludzi straciło przytomność, kiedy wjechali na wiszące szyldy sklepów, ścigając… no, jakichś ludzi, bo przecież kto wśród dymu i w ciemności zdołałby rozpoznać prawdziwego przeciwnika? Ci durnie najwyraźniej uznali, że każdy, kto ucieka, jest przeciwnikiem. A i tak byli durniami, którym sprzyjało szczęście, w przeciwieństwie do tych, którzy wjeżdżali końmi w wąskie uliczki, a te skręcały ostro w różne strony, robiły się coraz węższe i węższe, i nagle uświadamiali sobie, że wokół panuje cisza, a koniem nie da się już zawrócić… Cóż, ci ludzie odkrywali, jak szybko może biec człowiek w kawaleryjskich butach.

Przerzucił raporty. Złamania kości, sińce, jeden żołnierz ucierpiał od „przyjaznego pchnięcia” szablą kolegi…

Spojrzał ponad prowizorycznym stołem na kapitana Toma Wrangle’a z lekkiej piechoty lorda Selachii. Kapitan uniósł wzrok znad papierów i uśmiechnął się blado. Chodzili razem do szkoły i major wiedział, że Wrangle jest inteligentniejszy od niego.

— Jak to u ciebie wygląda, Tom? — zapytał.

— Straciliśmy prawie osiemdziesięciu ludzi — odparł kapitan.

— Co? To straszne!

— O ile mogę się zorientować, sześćdziesięciu z nich to dezerterzy. To się zdarza w takich sytuacjach. Niektórzy pewnie wybrali się do domów, żeby odwiedzić swoje stare matki.

— Ach, dezerterzy… My też kilku mieliśmy. W kawalerii! Jak nazwałbyś człowieka, który zostawia swojego wierzchowca?

— Piechurem? Co do reszty, widzę, że tylko sześciu czy siedmiu ucierpiało wskutek niewątpliwych działań nieprzyjaciela. Na przykład trzech oberwało nożami w zaułkach.

— Dla mnie to wyraźne działanie nieprzyjaciela…

— Owszem, Clive. Ale ty urodziłeś się w Quirmie.

— Bo moja matka była z wizytą u ciotki, a powóz się spóźnił! — Major poczerwieniał. — Ale gdybyś rozrąbał mnie na kawałki, znalazłbyś wyryte w moim sercu Ankh-Morpork!

— Naprawdę? Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. W każdym razie morderstwo w ciemnym zaułku to zwykły element życia w wielkim mieście.

— Przecież byli uzbrojeni! Miecze, hełmy…

— Cenny łup, Clive.

— Myślałem, że Straż Miejska zajmuje się bandytami…

Tom spojrzał na niego ponad dokumentami.

— Sugerujesz, żebyśmy poprosili policję o ochronę? Zresztą już jej nie ma. Niektórzy strażnicy są z nami, choć nie wiem, na co mogą się przydać, a reszta albo została rozbita, albo uciekła…

— Kolejni dezerterzy?

— Prawdę mówiąc, Clive, wszyscy znikają stąd w takim tempie, że jutro będziemy się czuli bardzo samotni.

Zamilkli, gdyż kapral przyniósł kolejne raporty. Przejrzeli je smętnie.

— No, przynajmniej trochę się uspokoiło — stwierdził major.

— Kolacja — wyjaśnił kapitan.

Major uniósł ręce.

— To nie jest wojna! Człowiek rzuca kamieniem, przechodzi za róg i znowu staje się wzorowym obywatelem! Nie ma reguł!

Kapitan pokiwał głową. Ich szkolenie nie obejmowało takich sytuacji. Studiowali mapy kampanii, a na nich szerokie, rozległe równiny i tylko z rzadka jakieś wzniesienie, które trzeba było opanować. Miasta służyły do oblegania albo obrony. Nie do tego, żeby prowadzić w nich walki. Nie dało się nic zobaczyć, nie dało się przegrupować ani manewrować, a żołnierze cały czas stawali przeciwko ludziom, którzy znali te okolice jak własną kuchnię. No i absolutnie nikt by nie chciał walczyć z przeciwnikiem, który nie nosi mundurów.

— Gdzie jest twój lord? — zapytał kapitan.

— Poszedł na bal, tak samo jak twój.

— A jakie zostawił ci rozkazy, jeśli wolno spytać?

— Powiedział, żebym robił to, co uznam za konieczne dla osiągnięcia założonych celów.

— Dostałeś to na piśmie?

— Nie.

— Szkoda. Ja też nie.

Spojrzeli po sobie nawzajem. Potem odezwał się Wrangle:

— No więc… w tej chwili nie ma żadnych niepokojów. Jako takich. Ojciec mi opowiadał, że wszystko to działo się też za jego czasów. Twierdził, że trzeba tylko trzymać wszystko pod pokrywą. W końcu istnieje ograniczona liczba brukowców.

— Już prawie dziesiąta — stwierdził major. — Ludzie chyba niedługo pójdą spać.

Ich twarze promieniowały rozpaczliwą nadzieją, że wszystko się uspokoiło. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby się znaleźć w sytuacji, kiedy powinien zrobić to, co uważa za najlepsze.

— No cóż, Clive, jeśli tylko nie… — zaczął kapitan.

Przed namiotem wybuchło jakieś zamieszanie, a po chwili wszedł jakiś człowiek. Był pokrwawiony, poczerniały od dymu, twarz miał poprzecinaną różowymi liniami w miejscach, gdzie strużki potu zmyły straszliwy brud. Na plecy zarzucił kuszę, nosił też bandolier z nożami.

I był szalony. Major rozpoznał: oczy zbyt rozjarzone, uśmiech zbyt stężały…

— Uff, gotowe — rzekł przybysz i zdjął z prawej dłoni duży mosiężny kastet. — Przepraszam za waszego wartownika, panowie, ale nie chciał mnie wpuścić, chociaż podałem mu hasło. Wy tu dowodzicie?

— Kim pan jest, do demona? — Major wstał.

Na przybyszu nie zrobiło to wrażenia.

— Carcer — przedstawił się. — Sierżant Carcer.

— Sierżant? W takim razie możecie…

— Z Kablowej — dodał Carcer.

Major się zawahał. Obaj oficerowie wiedzieli o Niewymownych, choć gdyby ich zapytać, pewnie nie potrafiliby wyartykułować, co właściwie wiedzą. Niewymowni działali w tajemnicy, za sceną. Byli o wiele ważniejsi od zwykłych strażników. Odpowiadali bezpośrednio przed Patrycjuszem; mieli duże wpływy. Nie warto było się im narażać. Nie należało ich irytować. Nieważne, że ten człowiek jest tylko sierżantem — jest Niewymownym.

Co gorsze, major zdawał sobie sprawę z tego, że ta kreatura widzi, co on myśli, i bawi go ten widok.

— Tak — powiedział Carcer. — Zgadza się. I macie szczęście, że tutaj jestem, żołnierzyku.

Żołnierzyku, pomyślał major. W dodatku słyszeli to ludzie, którzy zapamiętają. Żołnierzyk…

— A to jakim sposobem? — spytał.

— Kiedy wy i wasi błyszczący żołnierze zadzieracie nosa i ścigacie po ulicach praczki… — Carcer przysunął sobie jedyne wolne krzesło w namiocie i usiadł — …prawdziwe kłopoty dzieją się przy ulicy Kopalni Melasy.

— O czym ty mówisz, człowieku? Nie mamy żadnych meldunków o zamieszkach w tamtej okolicy!

— Owszem, zgadza się. I nie wydaje się wam to dziwne?

Major znowu się zawahał. Jakieś niewyraźne wspomnienie wypłynęło z głębi umysłu… Kapitan mruknął coś i podsunął mu kartkę papieru. Major spojrzał na nią i przypomniał sobie.

— Jeden z moich oficerów był tam dziś po południu i zameldował, że wszystko jest pod kontrolą.

— Doprawdy? A pod czyją kontrolą? — spytał Carcer. Oparł się wygodnie i położył nogi na stół.

Major popatrzył na nie, ale buty nie zdradzały żadnego znaku zakłopotania.

— Proszę zdjąć nogi z blatu — polecił lodowato.

Carcer zmrużył oczy.

— A kto mnie zmusi? Pan i jaka armia?

— Tak się składa, że moja…

Major spojrzał Carcerowi w oczy i pożałował tego. Obłęd. Widywał już takie oczy na polu bitwy.

Z demonstracyjną ostrożnością Carcer zdjął nogi z blatu. Potem wyjął chusteczkę, brudną od nieodgadnionych cieczy, chuchnął teatralnie na drewno i przetarł je starannie.

— Bardzo proszę o łaskawe wybaczenie — powiedział. — Jednakże, kiedy wy, dżentelmeni, dbaliście o porządek i czystość na waszym stole, tak, jak to mówią, haha, toczy samo serce miasta. Czy ktoś wam już doniósł, że posterunek przy Kablowej został spalony do gołej ziemi? Co, jak sądzimy, kosztowało życie kapitana Swinga i przynajmniej jednego z naszych… pracowników technicznych.

— Na bogów, Swing… — mruknął kapitan Wrangle.

— Tak właśnie powiedziałem. Wszystkie męty, które wasi chłopcy przepędzili z Sióstr Dolly i pozostałych siedlisk, trafiły właśnie tam.

Major rzucił okiem na raport.

— Ale nasz patrol stwierdził, że teren wydaje się spokojny, liczne patrole straży, ludzie wywiesili flagę i śpiewają hymn państwowy.

— Sam pan widzi. Czy śpiewał pan kiedyś hymn na ulicy, majorze?

— No nie…

— Kogo jego lordowska mość tam posłał? — zapytał Wrangle.

Major Mountjoy-Standfast przerzucił papiery. Twarz mu pociemniała.

— Rusta — powiedział.

— Wielkie nieba… To prawdziwy cios.

— Przypuszczam, że ten człowiek jest już martwy — oświadczył Carcer, a major starał się ukryć lekką poprawę nastroju. — Osoba, która tam teraz dowodzi, przedstawia się jako sierżant Keel. Ale to oszust. Prawdziwy Keel leży w kostnicy.

— Skąd to wszystko wiecie? — zainteresował się major.

— My w Sekcji Specjalnej mamy swoje sposoby odkrywania pewnych faktów.

— Słyszałem… — mruknął kapitan.

— Stan wyjątkowy, panowie, oznacza, że armia udziela pomocy władzom cywilnym — przypomniał Carcer. — A w tej chwili to właśnie ja. Oczywiście możecie posłać paru kurierów na bal, ale nie wydaje mi się, żeby popchnęło to waszą karierę. Proszę zatem, by wasi ludzie pomogli nam przy niewielkim… chirurgicznym cięciu.

Major popatrzył na niego. Obrzydzenie, jakie czuł dla Carcera, nie miało granic. Ale był majorem od niedawna, a kiedy człowiek właśnie dostał awans, ma nadzieję, że zachowa rangę przynajmniej tak długo, by insygnia zdążyły nabrać patyny.

Zmusił się do uśmiechu.

— Wy i wasi ludzie, sierżancie, macie za sobą ciężki dzień — powiedział. — Może przejdziecie do namiotu mesy, a ja skonsultuję się z innymi oficerami?

Carcer poderwał się gwałtownie — major aż drgnął — pochylił się i oparł pięści na blacie.

— Tak zrób, młodziaku — powiedział z uśmiechem jak ostrze zardzewiałej piły.

Potem odwrócił się i wyszedł w noc.

Po chwili odezwał się Wrangle:

— Niestety, jego nazwisko jest na liście funkcjonariuszy, którą przysłał nam wczoraj Swing. No i… formalnie ma rację co do prawa.

— Chcesz powiedzieć, że muszę słuchać jego poleceń?

— Nie. Ale jest upoważniony, by żądać od ciebie pomocy.

— A czy ja jestem upoważniony do odmowy?

— O tak, naturalnie. Ale…

— …będę musiał jego lordowskiej mości tłumaczyć dlaczego?

— Otóż to.

— Ale ten człowiek to wredny drań. Znasz takich przecież. To ci, którzy się zaciągają dla rabunku. Ci, których w końcu trzeba powiesić jako przykład dla pozostałych.

— Ehm…

— Co jeszcze?

— Wiesz, on w jednym ma rację. Przejrzałem raporty i to rzeczywiście dziwne. W okolicach Kopalni Melasy naprawdę panował spokój.

— To chyba dobrze, nie?

— To niewiarygodne, Clive, jeśli się dobrze zastanowić. Mam tu napisane, że nawet ich posterunek nie był atakowany. Aha… i ten twój kapitan Burns pisze, że spotkał Keela. Twierdzi, że jeśli Keel jest sierżantem straży, to on, Burns, jest wujaszkiem małpiatki. Uważa, że ten człowiek jest przyzwyczajony do dowodzenia. Prawdę mówiąc, mam wrażenie, że Burnsowi się spodobał.

— Na bogów, Tom, potrzebna mi pomoc! — burknął major.

— W takim razie wyślij tam natychmiast konnych… taki nieoficjalny patrol. Przeprowadzą porządne rozpoznanie. Możesz sobie pozwolić na pół godziny zwłoki.

— Słusznie! Racja! Dobry pomysł! — Major odetchnął z ulgą. — Zajmij się tym, dobrze?

Po eksplozji rozkazów usiadł i znów spojrzał na mapę. Przynajmniej niektóre sprawy miały sens. Wszystkie barykady skierowane były frontem do środka miasta — ludzie barykadowali się przed pałacem i centrum. Nikt nie będzie się zbytnio przejmował światem zewnętrznym. Gdyby ktoś w tych okolicznościach zechciał opanować oddaloną dzielnicę, najlepiej byłoby przejść przez bramę w miejskich murach. Bramy nie będą pewnie strzeżone należycie.

— Tom…

— Słucham, Clive.

— Czy śpiewałeś kiedyś hymn państwowy?

— Och, wiele razy.

— Ale nie tak oficjalnie.

— Znaczy, żeby pokazać, że jestem patriotą? Na bogów, nie! To byłoby… dziwaczne — uznał kapitan.

— A jak jest z flagą?

— No oczywiście, codziennie jej salutuję.

— Ale nie wymachujesz nią ani nic? — upewnił się major.

— Chyba parę razy machałem taką papierową, kiedy jeszcze byłem mały. W urodziny Patrycjusza czy coś takiego. Staliśmy na ulicy, on przejeżdżał, a my krzyczeliśmy „Hurra!”.

— A potem już nigdy?

— Nie, Clive. — Kapitan był trochę zakłopotany. — Bardzo bym się zaniepokoił, gdybym zobaczył człowieka, który wymachuje flagą i śpiewa hymn. To coś, co robią cudzoziemcy.

— Naprawdę? Czemu?

— My nie musimy pokazywać, że jesteśmy patriotami. Rozumiesz, to przecież Ankh-Morpork. Nie warto robić zamieszania, by się przekonać, że jesteśmy najlepsi. My to wiemy.


Teoria, która zrodziła się w umysłach Wigleta, Waddy’ego, a nawet — owszem — w niezbyt doświadczonym umyśle Freda Colona, była rzeczywiście kusząca. O ile Vimes zdołał zrozumieć, rozumowanie przebiegało tak:

1. Przypuśćmy, że teren za barykadami jest większy niż przed barykadami, tak?

2. Znaczy, ma w sobie więcej ludzi i większy kawałek miasta, jeśli pan rozumie, o co mi chodzi.

3. Wtedy, proszę poprawić, gdybym się mylił, sierżancie, ale to by znaczyło, w pewnym sensie, że jesteśmy teraz przed barykadami, prawda?

4. No i wychodzi na to, że wcale się nie buntujemy, tak? No bo nas jest więcej, a większość nie może się zbuntować, to chyba logiczne, nie?

5. Czyli to my jesteśmy ci dobrzy. Jasne, byliśmy tymi dobrymi przez cały czas, ale teraz to będzie tak oficjalnie, prawda? Jakby no, matematycznie.

6. No więc pomyśleliśmy, że dociągniemy do Łatwej, a później przeskoczymy na Przyćmioną i na drugą stronę rzeki…

7. Będą z tego jakieś kłopoty, sierżancie?

8. Dziwnie pan na mnie patrzy, sierżancie…

9. Przepraszamy, sierżancie.

Vimes się zastanawiał. Coraz bardziej niespokojny Fred Colon stał przed nim z grupą innych barykadierów za plecami. Wyglądali jak przyłapani na zakazanej zabawie Pukania do Drzwi i Ucieczki. Wszyscy przyglądali mu się czujnie na wypadek wybuchu.

Teoria miała w sobie jakąś pokrętną logikę. O ile człowiek postanowił nie uwzględniać takich czynników jak „prawdziwe życie” czy „zdrowy rozsądek”.

Pracowali ciężko. Bogowie świadkami, że łatwo jest zablokować ulicę w mieście. Wystarczy zbić deskami kilka wozów i załadować je wysoko meblami i różnymi rupieciami. Jeśli pchać bardzo mocno, można było nawet taką barykadę przesuwać naprzód. To załatwiało główne ulice.

Co do reszty, nie było to takie trudne. I tak wszędzie stało sporo niewielkich barykad. Chłopcy tylko je połączyli. I nikt nawet nie zauważył, jak Ludowa Republika Ulicy Kopalni Melasy zaczęła obejmować czwartą część miasta.

Vimes kilka razy głęboko odetchnął.

— Fred… — rzucił.

— Tak, sierżancie?

— Czy kazałem wam to robić?

— Nie, sierżancie.

— Za wiele jest uliczek. Za wielu ludzi, Fred.

Twarz Colona pojaśniała.

— No tak, ale też więcej strażników, sierżancie. Wielu chłopaków tutaj dotarło. Dobrych chłopaków. A sierżant Dickins zna się na takich sprawach. Pamięta, jak to się działo poprzednim razem, sierżancie, więc wezwał wszystkich zdrowych mężczyzn, którzy potrafią używać broni, żeby się zebrali, sierżancie. Jest ich masa, sierżancie! Mamy całą armię, sierżancie!

W taki sposób świat rozsypuje się w gruzy, myślał Vimes. Byłem wtedy młody i głupi, nie patrzyłem na to w taki sposób. Myślałem, że Keel prowadzi rewolucję. Ciekawe, czy on też tak myślał.

Ale ja chciałem tylko, żeby parę ulic było bezpiecznych. Chciałem utrzymać garstkę porządnych, niemądrych ludzi z daleka od otępiałych tłumów, bezmyślnych rebeliantów i zidiociałych żołnierzy. I naprawdę, naprawdę miałem nadzieję, że mi się uda.

Może mnisi mieli rację. Zmiana historii to jak stawianie tamy. Rzeka znajdzie drogę wokół niej.

Zobaczył w grupie rozpromienionego Sama. Kult bohatera, pomyślał. Coś takiego może uczynić człowieka ślepym.

— Były jakieś kłopoty? — zapytał Colona.

— Chyba nikt jeszcze nie wpadł na to, co tutaj robimy, sierżancie. Wszystko się dzieje na Siostrach Dolly i po tamtej stronie. Szarże kawalerii i co tam jeszcze… Zaraz, idą następni.

Strażnik na szczycie barykady dał sygnał. Vimes usłyszał jakiś ruch po drugiej stronie.

— Na oko to ludzie, którzy uciekają z Sióstr Dolly — uznał Colon. — Co mamy zrobić, sierżancie?

Trzymać ich na zewnątrz, pomyślał Vimes. Nie wiemy, kim są. Nie możemy wszystkich tu wpuszczać. Niektórzy na pewno sprawią kłopoty.

Problem polega na tym, że wiem, co się tam dzieje. Miasto przypomina kawałek piekła i nigdzie nie jest naprawdę bezpiecznie.

I wiem, jaką decyzję podejmę, bo patrzę, jak ją podejmuję.

Nie mogę uwierzyć. Stoję tam teraz — dzieciak, ciągle jeszcze gładki, różowy i pełen ideałów, który patrzy na mnie, jakbym był nie wiadomo jakim bohaterem. I nie ośmielę się nim nie być. Podejmę głupią decyzję, bo chcę dobrze wypaść przed samym sobą. I ciekawe, jak to wytłumaczyć komuś, kto nie wypił paru drinków.

— No dobrze, przepuśćcie ich — polecił. — Ale żadnej broni. Przekaż rozkaz.

— Zabrać ludziom broń? — Colon nie dowierzał.

— Zastanów się, Fred. Nie chcemy tu przecież Niewymownych, prawda? Ani żołnierzy w przebraniu. Ktoś musi poręczyć za każdego, komu pozwolimy nosić broń. Wolałbym nie zarobić mieczem z przodu i z tyłu równocześnie. I jeszcze jedno, Fred… Nie wiem, czy mam do tego prawo i pewnie długo się to nie utrzyma, ale jeśli o mnie chodzi, awansujesz na sierżanta. Każdy, kto chciałby podyskutować o tym dodatkowym pasku, może podyskutować ze mną.

Pierś Freda Colona, już teraz nabierająca tłuszczu, wypięła się mocno.

— Tak jest, sierżancie! Eee… Czy to znaczy, że nadal słucham pana rozkazów? Jasne. Jasne. Jasne. Nadal słucham pana rozkazów. Jasne.

— Nie przesuwaj już więcej barykad. Zablokuj zaułki. Utrzymaj tę linię. Vimes, pójdziesz ze mną. Potrzebny mi goniec.

— Ja nieźle ganiam, sierżancie — zgłosił się stojący gdzieś z tyłu Nobby.

— W takim razie chciałbym, Nobby, żebyś pobiegł na zewnątrz i sprawdził, co się teraz dzieje.

Sierżant Dickins okazał się młodszy, niż Vimes go zapamiętał, choć i tak niewiele już mu brakowało do emerytury. Zachował jednak sumiasty sierżancki wąs, wypomadowany na sztywno i ewidentnie farbowany, oraz właściwą sierżancką sylwetkę, utrzymywaną nieujawnianymi metodami gorseciarskimi. Wiele lat przesłużył w wojsku, jak przypominał sobie Vimes, choć przybył do Ankh-Morpork z Llamedos. Strażnicy odkryli to, ponieważ wyznawał jakąś religię druidyczną o doktrynie tak surowej, że nie używali nawet megalitów. I był absolutnie przeciwny przeklinaniu. To poważny kłopot dla sierżanta. W każdym razie byłby poważny, gdyby sierżanci nie mieli takiego talentu do improwizacji.

Obecnie przebywał na Radosnym Mydle — przedłużeniu Kablowej. I miał tam całą armię.

Nie wyglądała na armię. Żadne dwie sztuki broni nie były takie same, a większość nie była nawet w ścisłym sensie bronią. Vimes zadrżał, gdy cofnął się pamięcią — a raczej skoczył pamięcią naprzód — do różnych rodzinnych awantur, do których wzywano go przez lata. Kiedy ktoś go atakował bronią w ścisłym sensie, przynajmniej wiedział, czego może się spodziewać. To broń w nieścisłym sensie sprawiała, że młodzi rekruci robili w portki ze strachu. Były tu tasaki do mięsa przywiązane do drągów. Były długie zaostrzone pręty i rzeźnickie haki.

Cóż, w tej okolicy żyli drobni kupcy, tragarze, rzeźnicy i robotnicy portowi. Wskutek tego przed Vimesem stali teraz w nierównych szeregach ludzie, którzy każdego dnia, spokojnie i legalnie, pracowali ostrzami i kolcami, przy jakich zwykły miecz wyglądał niczym szpilka do dziewczęcego kapelusza.

Była też klasyczna broń. Ludzie wracali z wojen ze swoimi mieczami albo halabardami. Broń? Na bogów, panie władzo, ależ skąd! To pamiątka. Miecz służył pewnie do grzebania w kominku, halabarda pełniła służbę jako wspornik jednego końca sznura do prania, a ich właściwe zastosowanie zostało zapomniane…

…aż do teraz.

Vimes patrzył na całą tę stal. Aby wygrać bitwę, ci ludzie musieliby tylko stać w miejscu. Gdyby wrogowie atakowali ich z dostateczną siłą, w końcu wyszliby po drugiej stronie w formie mielonego mięsa.

— Niektórzy to emerytowani strażnicy, sah — poinformował szeptem Dickins. — Sporo w tym czy innym okresie służyło w regimentach. Jest paru młodych, którzy chętnie zobaczyliby trochę akcji, wie pan, jak to jest. Co pan myśli?

— Na pewno bardzo bym nie chciał z nimi walczyć — odparł Vimes.

Co najmniej czwarta część tych ludzi miała siwe włosy, a kilku używało broni, by się podeprzeć.

— Właściwie to nie chciałbym być odpowiedzialny za wydanie im rozkazu. Jeśli powiem „w tył zwrot”, posypią się kończyny.

— Są bardzo zdecydowani, sah.

— Przyznaję. Ale nie chcę tu wojny.

— Och, nie zajdzie tak daleko, sah — uspokoił go Dickins. — W swoim czasie widziałem już kilka barykad. To się zwykle kończy pokojowo. Ktoś nowy przejmuje rządy, ludzie się nudzą, każdy wraca do domu. I tyle.

— Ale Winder to wariat — przypomniał Vimes.

— Niech pan mi pokaże jednego, który nie był, sah — odparł Dickins.

Mówi mi „sir”, pomyślał Vimes. A w każdym razie „sah”. A jest starszy ode mnie. Zresztą co tam, mogę przecież zrobić to jak należy.

— Sierżancie — powiedział. — Wybierzecie dwudziestu swoich najlepszych ludzi, którzy byli już w bitwie. Ludzi, którym ufacie. Mają stanąć przy Bramie Rzeźnej i być czujni.

Dickins się zdziwił.

— Ale ona jest zamknięta sztabą, sah. W dodatku to całkiem za nami. Myślałem, że…

— Do bramy, sierżancie — upierał się Vimes. — Mają pilnować, żeby nikt się nie zakradł i nie zdjął sztaby. Wzmocnicie też posterunki na mostach. Rozłożycie kolczatki, potykacze… Gdyby ktoś próbował dostać się do nas przez most, chcę, żeby było mu naprawdę trudno. Zrozumiano?

— Wie pan o czymś, sah? — zapytał Dickins, przechylając głowę na bok.

— Powiedzmy tyle, że staram się myśleć jak nieprzyjaciel — odparł Vimes.

Zbliżył się o krok i zniżył głos.

— Znasz trochę historię, Dai. Nikt, kto ma choć uncję rozsądku, nie atakuje barykady od frontu. Trzeba poszukać słabych punktów.

— Przecież są tam jeszcze inne bramy, sah — zauważył z powątpiewaniem Dickins.

— Tak, ale jeśli wybiorą Rzeźną, trafią na Wiązów i mają przed sobą długi, przyjemny galop prosto w miejsce, gdzie się ich nie spodziewamy.

— Ale… pan się ich spodziewa, sah.

Vimes rzucił mu tępe spojrzenie, które sierżanci tak sprawnie potrafią rozszyfrować.

— Załatwione, sah! — zawołał radośnie Dickins.

— Chcę jednak, żeby waszych ludzi widziało się na barykadach — dodał Vimes. — I kilka patroli, które będą mogły się przemieszczać w razie jakichś problemów. Sierżancie, wiecie, jak się do tego zabrać.

— Oczywiście, sah. — Dickins zasalutował sprężyście i wyszczerzył zęby.

Odwrócił się do zebranych obywateli.

— No dobra, zgrajo! — huknął. — Wiem, że niektórzy służyli w regimentach! Ilu zna „Wszystkie małe aniołki”?

W górę uniosło się kilka pamiątek, z kategorii tych groźniejszych.

— Bardzo dobrze! Mamy już chór! No więc to jest piosenka żołnierska, jasne? Wy nie wyglądacie jak żołnierze, ale na bogów, dopilnuję, żebyście śpiewali jak oni! Złapiecie słowa po drodze! W prawo zwrot! Naprzód marsz! „Wszystkie małe aniołki się wznoszą, się wznoszą! Wszystkie małe aniołki się wznoszą wnet!”. Śpiewać, matczyne syny!

Maszerujący podchwytywali piosenkę od tych, którzy już ją znali.

— „A jak one się wznoszą, się wznoszą, się wznoszą? Jak one się wznoszą, się wznoszą wnet?”.

— „One się wznoszą głowami, głowami, głowami…” — śpiewał Dickins, skręcając za róg.

Vimes słuchał, jak refren cichnie w dali.

— Ładnie — stwierdził młody Sam.

— To stara wojskowa piosenka — wyjaśnił Vimes, bo przypomniał sobie, że chłopak słyszy ją po raz pierwszy.

— Naprawdę, sierżancie? Przecież jest o aniołkach.

Zgadza się, pomyślał Vimes. I zdziwiłbyś się, jakie części ciała podnoszą te aniołki w następnych zwrotkach. Prawdziwa żołnierska piosenka, sentymentalna, ale z nieprzyzwoitymi kawałkami.

— Jeśli dobrze pamiętam, śpiewali ją po bitwach — powiedział. — Widziałem, jak starzy ludzie płakali przy tym — dodał.

— Czemu? Brzmi dość wesoło.

Przypominali sobie, z kim jej już nie śpiewają, pomyślał Vimes. Jeszcze to zrozumiesz.


Po pewnym czasie wróciły patrole. Major Mountjoy-Standfast miał dość rozsądku, by nie żądać pisemnych raportów. Za długo to trwało i pisownia nie była idealna. Żołnierze kolejno opowiadali, co widzieli. Czasami kapitan Wrangle, który wytyczał coś na mapie, gwizdał cicho.

— Wielki teren, sir. Naprawdę! Mają tam za barykadami prawie ćwierć miasta!

Major potarł czoło i zwrócił się do kawalerzysty Gabitassa, ostatniego, który wrócił i zadał sobie wiele trudu, by zdobyć najwięcej informacji.

— Wszystkie tworzą taką jakby linię, sir. No więc podjechałem do jednej na Bohaterów, bez hełmu i niby po służbie, i zapytałem, co się tam dzieje. Jakiś człowiek krzyknął z góry, że wszystko dobrze, bardzo dziękują, i że skończyli na razie wszystkie barykady. Spytałem, co z prawem i porządkiem, a oni na to, że mają pod dostatkiem i dziękują.

— Nikt do was nie strzelał?

— Nie, sir. Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o naszej okolicy. Ludzie rzucali we mnie kamieniami, a jakaś starsza pani wylała na mnie z okna noc… naczynie. Ehm… Jest coś jeszcze, sir. No…

— Mówże, człowieku!

— Ja, tego… Chyba poznałem paru ludzi. Na barykadach. Oni, no… To byli nasi ludzie, sir…


Vimes zamknął oczy w nadziei, że może świat zmieni się na lepsze. Ale kiedy je otworzył, świat nadal mu przesłaniała różowa twarz dopiero-co-sierżanta Colona.

— Fred — powiedział. — Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałeś kluczowe założenie. Żołnierze to są ci drudzy, Fred. I zostają na zewnątrz, poza barykadą. Jeśli znajdą się po tej stronie, Fred, to realnie rzecz biorąc, nie mamy już żadnej barykady. Rozumiesz?

— Tak, sir. Ale…

— Chcesz się na jakiś czas zaciągnąć, Fred. Sam się wtedy przekonasz, że w wojsku naprawdę bardzo pilnują, żeby każdy wiedział, kto jest po naszej stronie, a kto nie, Fred.

— No tak, sir, ale oni…

— Pomyśl… Jak długo się znamy?

— Dwa albo trzy dni, sir.

— Eee… rzeczywiście. No tak. Jasne. Wydaje się, że o wiele dłużej. No więc dlaczego, Fred, przychodzę tutaj i odkrywam, że wpuściłeś chyba cały pluton? Mam nadzieję, że nie próbowałeś znowu myśleć metafizycznie, co?

— To się zaczęło od brata Billy’ego Wigleta, sir — tłumaczył nerwowo Colon. — A z nim przyszło paru jego kolegów. Wszyscy z tej okolicy. I jest też chłopak, z którym Nancyball się wychowywał, i taki jeden, który jest synem sąsiada Waddy’ego i Waddy chodził z nim na piwo, no i…

— Ilu, Fred? — przerwał ze znużeniem Vimes.

— Sześćdziesięciu, sir. Może teraz już o kilku więcej.

— I nie przyszło ci do głowy, że mogą być elementem jakiegoś sprytnego planu?

— Nie, sierżancie, wcale. Bo jakoś nie widzę, żeby Wally Wiglet należał do sprytnego planu, sierżancie, a to dlatego, że nie jest on wielkim myślicielem, sir. Przyjęli go do regimentu dopiero wtedy, kiedy ktoś wymalował L i P na jego butach. Bo wie pan, my ich znamy, sierżancie. Większość chłopaków zaciągnęła się na trochę, żeby wyrwać się z domu i może pokazać tym zagranicznym ofermom, kto tu rządzi. I nie spodziewali się, że w ich własnym mieście staruszki będą na nich pluły, sierżancie. To może naprawdę człowieka złamać. No i rzucanie w niego brukowcami też, naturalnie.

Vimes się poddał. To wszystko była prawda.

— Dobrze — zgodził się. — Tylko że jeśli tak dalej pójdzie, wszyscy będą po naszej stronie barykady, Fred.

Ale istnieją przecież gorsze rozwiązania, pomyślał.

Na ulicach zapłonęły ogniska. Wyniesiono trochę garnków. Jednak większość ludzi zajmowała się tradycyjną ankhmorporską rozrywką, to znaczy kręceniem się po ulicach, żeby zobaczyć, co jeszcze może się stać.

— Co jeszcze może się stać, sierżancie? — zapytał Sam.

— Myślę, że zaatakują w dwóch miejscach — odparł Vimes. — Kawaleria wyjedzie za miasto i spróbuje wrócić przez Bramę Rzeźną, bo to się wydaje najłatwiejsze. A piechota i… i reszta straży, która nie przeszła na naszą stronę, pewnie pod osłoną ciemności przekradnie się przez Bezprawny Most.

— Jest pan pewien, sir?

— Całkowicie — zapewnił Vimes.

W końcu przecież to już się zdarzyło… czy jakoś tak…

Rozmasował grzbiet nosa. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spał, naprawdę spał, a nie drzemał albo był nieprzytomny. Zdawał sobie sprawę, że jego myślenie zaczyna się trochę rozmywać na brzegach. Ale wiedział, jak przełamano barykady przy Kopalni Melasy. Podręczniki historii opisywały to jednym zdaniem, lecz je zapamiętał. Oblężenia, których nie pokonała zdrada, padały zawsze z powodu jakiejś małej furtki na tyłach. To był fakt historyczny.

— Mamy jeszcze godzinę czy dwie — powiedział. — Nie jesteśmy aż tak ważni. W okolicy panuje spokój. Dopiero kiedy zaczną się zastanawiać dlaczego, wtedy śmieci się rozsypią.

— Wielu ludzi się tutaj przedostaje, sierżancie. Niektórzy z naszych mówią, że z daleka słyszeli krzyki. Ludzie ciągle przychodzą. Tam są kradzieże i wszystko inne…

— Młodszy funkcjonariuszu…

— Tak, sierżancie?

— Pamiętacie, kiedy chcieliście przyłożyć maczugą temu draniowi od tortur, a ja was powstrzymałem?

— Tak, sierżancie.

— Właśnie dlatego, mój chłopcze. Kiedy my się załamiemy, wszystko się załamie.

— No tak, sierżancie, ale pan też czasem wali kogoś w głowę.

— Interesująca uwaga, młodszy funkcjonariuszu. Logiczna i przemyślana, wygłoszona czystym tonem, piekielnie bliskim bezczelności. Ale jest wielka różnica…

— A jaka, sierżancie?

— Sam to odkryjesz — odparł Vimes.

I pomyślał: odpowiedź brzmi „Bo ja to robię”. Przyznaję, nie jest najlepsza, bo tacy jak Carcer też jej używają, lecz tak naprawdę do tego wszystko się sprowadza. Oczywiście, walenie w głowę powstrzymuje mnie również przed zakłuciem ich nożem, a szczerze mówiąc — i ich przed zakłuciem mnie. To też dość istotne.

Doszli do wielkiego ogniska na środku ulicy. Na ogniu bulgotał kocioł, a ludzie z miskami stali w kolejce.

— Nieźle pachnie — zwrócił się Vimes do osobnika, który wielką chochlą mieszał powoli w kotle. — Ach, to ty… panie Dibbler.

— Nazywa się Gulasz Zwycięstwa, sierżancie — poinformował Dibbler. — Dwa pensy za miskę albo gardło sobie poderżnę, co?

— Prawie dobrze — uznał Vimes i przyjrzał się tajemniczym (a co gorsza, niekiedy przerażająco znajomym) kawałkom pływającym w mętnej cieczy. — Co w tym jest?

— To gulasz — wyjaśnił Dibbler. — Tak zawiesisty, że włosy rosną po nim na piersi.

— Owszem, widzę właśnie, że niektóre kawałki mięsa już teraz są porośnięte szczeciną.

— Zgadza się. To pokazuje, jak świetnie działa!

— Wygląda… bardzo ładnie — stwierdził Sam słabym głosem.

— Musi pan wybaczyć młodszemu funkcjonariuszowi, panie Dibbler — oświadczył Vimes. — W domu nie nauczyli go jeść gulaszu, który do niego mruga.

Usiadł z miską i oparł się plecami o mur. Popatrzył na barykady. Ludzie dobrze się przy nich napracowali, choć prawdę mówiąc, niewiele więcej mieli do roboty. Tutejsza, w poprzek ulicy Bohaterów, miała czternaście stóp wysokości i nawet prymitywny parapet. Wyglądała bardzo profesjonalnie.

Oparł się wygodniej i przymknął oczy.

Usłyszał obok niepewne siorbanie — to młody Sam kosztował gulaszu. I po chwili:

— W końcu dojdzie tutaj do walki, prawda?

— Tak — potwierdził Vimes, nie otwierając oczu.

— Prawdziwej walki?

— Tak.

— Ale czy najpierw nie będzie jakichś rozmów?

— Nie. — Vimes próbował ułożyć się wygodniej. — Może będą rozmawiać potem.

— Przecież powinno być na odwrót!

— Zgadza się, chłopcze, ale to sprawdzona i skuteczna metoda.

Nie było następnych komentarzy. Vimes powoli osunął się w sen.

Major Mountjoy-Standfast wiedział, co się stanie, jeśli wyśle gońca do pałacu. „Co mam teraz robić, sir?” nie było wiadomością, jaką jego lordowska mość chciałby usłyszeć. Takiego pytania major nie powinien zadawać, zwłaszcza że otrzymał całkiem jasne rozkazy. Barykady należy zburzyć, buntowników odeprzeć. Mocną ręką wyrwać te chwasty. Jako dziecko próbował czasem mocną ręką wyrywać chwasty; niekiedy trafiał na pokrzywy i miał potem dłoń wielkości małego prosiaka.

Za barykadą byli dezerterzy. Dezerterzy! Jak mogło do tego dojść?

Barykada była ogromna, obsadzona uzbrojonymi ludźmi, kryli się za nią dezerterzy, a on miał rozkazy. Wszystko było jasne.

Gdyby tylko oni… no, gdyby się buntowali. Jeszcze raz posłał na zwiad kawalerzystę Gabitassa i dostał raport, że panuje tam spokój. Najwyraźniej za barykadami toczyło się normalne miejskie życie, a to więcej, niż można było powiedzieć o chaosie po drugiej stronie. Gdyby choć strzelili do Gabitassa albo czymś w niego rzucili, byłoby łatwiej. Lecz zachowywali się, no… porządnie. Naprawdę, wrogowie państwa nie powinni się tak zachowywać!

Jeden wróg państwa stał teraz przed majorem. Gabitass nie wrócił z pustymi rękami.

— Złapałem to, jak się za mną skradało — wyjaśnił. I zwrócił się do jeńca: — Byliśmy za barykadą, co, mały?

— To umie mówić? — zdziwił się major, obserwując stworka.

— Naprawdę nie musi się pan tak zachowywać — oświadczył Nobby Nobbs.

— To taki uliczny urwis, sir — poinformował kawalerzysta.

Major z uwagą przyjrzał się wszystkiemu, co mógł zobaczyć z jeńca — to znaczy za wielki hełm i nos.

— Poszukajcie czegoś, żeby to wyżej postawić, kapitanie — polecił i czekał.

Żołnierze znaleźli stołek, ale trzeba przyznać, że nie poprawiło to sytuacji. Tyle że sprowokowało następne pytanie.

— To ma odznakę straży, żołnierzu. Może to jakaś maskotka?

— Wyrzeźbiłem ją sobie z mydła — wyjaśnił Nobby. — Żebym mógł być gliną.

— Dlaczego? — zapytał major.

Było w tej istocie coś takiego, co mimo napiętej sytuacji zmuszało do pełnych grozy, ale i fascynacji badań.

— Myślę, że jak urosnę, jednak pójdę do wojska — ciągnął Nobby, uśmiechając się szeroko do majora. — To chyba lepszy wybór.

— Obawiam się, że jesteś trochę za niski — odparł major pospiesznie.

— Nie wiem, czemu to ma przeszkadzać, w końcu nieprzyjaciel sięga aż do ziemi. Zresztą ludzie i tak już leżą, kiedy się im ściąga buty. Stary Sconner mówi, że pieniądze są w zębach i kolczykach, ale ja uważam, że każdy żołnierz musi mieć parę butów, nie? Zębów ostatnio dużo się trafia zepsutych, a ci, co robią sztuczne szczęki, zawsze chcą dostać porządny komplet…

— Chcesz powiedzieć, że zamierzasz wstąpić do wojska, żeby szabrować na polach bitew? — Major był zaszokowany.

— Raz, kiedy stary Sconner był trzeźwy przez dwa dni z rzędu, zrobił mi takich małych żołnierzyków — opowiadał Nobby. — Mieli takie małe butki, które dało się…

— Zamknij się — rzucił major.

— …zdejmować, i takie malutkie, maluteńkie ząbki, które można…

— Zamkniesz się wreszcie? Czy w ogóle nie dbasz o honor? Chwałę? Miłość do swojego miasta?

— Nie wiem. A dużo można na nich zarobić? — spytał Nobby.

— Są bezcenne!

— No to w takim razie wolę się trzymać butów, jeśli to panu nie przeszkadza. Jak się zna odpowiedni sklep, można je pchnąć po dziesięć pensów za parę…

— Popatrz na tego oto kawalerzystę Gabitassa! — Major porządnie się już zirytował. — Dwadzieścia lat służby! Wzorowy żołnierz! On by się nie schylił, żeby zdejmować buty zabitym wrogom. Prawda, żołnierzu?

— Nie, sir! To dla frajerów! — odparł kawalerzysta Gabitass[8].

— Eee… tak. Słusznie! — stwierdził major. — Wiele mógłbyś się nauczyć od takich ludzi jak kawalerzysta Gabitass, młody człowieku. Z tego, co tu usłyszałem, wnioskuję, że czas spędzony wśród buntowników napełnił ci głowę bardzo niepoprawnymi wyobrażeniami.

— Nie jestem buntownikiem! — wrzasnął Nobby. — I niech pan mnie nie nazywa buntownikiem! Nie jestem buntownikiem, jestem chłopakiem z Ankh-Morpork, właśnie, i jestem z tego dumny! Ha, pan się pomylił! Nigdy nie byłem buntownikiem i to okrutne tak mówić! Jestem porządnym chłopcem i tyle!

Wielkie łzy pociekły mu po policzkach, zmywając brud i odsłaniając pod nim głębsze warstwy brudu.

Major nie miał doświadczenia w takich sprawach. Zdawało się, że każdy dostępny na twarzy chłopca otwór cielesny tryska cieczą. Szukał pomocy u Gabitassa.

— Jesteście żonaci, kawalerzysto? Co powinniśmy z nim zrobić?

— Mogę mu przyłożyć w ucho, sir — zaproponował Gabitass.

— To bardzo nieczułe zachowanie, kawalerzysto! Zaraz, mam tu gdzieś chusteczkę…

— Aha… Mam swoją wycieraczkę, dzięki, łaski nie potrzebuję.

Nobby pociągnął nosem i wyjął z kieszeni chustkę. Właściwie to wyjął ich kilka tuzinów, wśród nich jedną z haftowanymi inicjałami C.M.-S. Były splątane razem jak u iluzjonisty, a wlokły za sobą kilka sakiewek i z sześć łyżek.

Nobby wytarł twarz pierwszą i wcisnął całą kolekcję z powrotem do kieszeni. I uświadomił sobie, że wszyscy na niego patrzą.

— No co? — zapytał wyzywająco.

— Opowiedz nam o tym Keelu — polecił major.

— Nie wiem o niczym — odpowiedział odruchowo Nobby.

— Aha, to znaczy, że wiesz o czymś — ucieszył się major. Należał do osób, które lubią tego rodzaju drobne tryumfy.

Nobby spojrzał tępo. Kapitan pochylił się do starszego oficera.

— Tylko według zasad logiki formalnej, sir — szepnął starszemu oficerowi. — Zgodnie z zasadami gramatyki stosowanej, to tylko zaakcen…

— Gadaj zaraz o Keelu! — krzyknął major.

— Wie pan co, majorze? Może lepiej zostawić takie sprawy fachowcom? — odezwał się ktoś.

Major uniósł wzrok. Do namiotu wszedł Carcer ze swoimi ludźmi. Znów się uśmiechał.

— Złapaliście sobie jeńca, jak widzę — stwierdził. Podszedł bliżej i przyjrzał się Nobby’emu. — To na pewno jakiś prowodyr, nie ma co. Zaczął gadać? Jakoś mi się nie wydaje. Żeby wydobyć z takich chłopaczków najlepsze sekrety, potrzebne jest specjalne przeszkolenie, haha.

Wsunął dłoń do kieszeni. Kiedy ją wyjął, kostki palców otaczał mosiądz.

— No więc, mój mały… — zaczął. Żołnierze przyglądali mu się ze zgrozą. — Wiesz, kim jestem, prawda? Jestem z Sekcji Specjalnej. I widzę was teraz dwóch. Pierwszy to wesoły chłopak, który ma zamiar pomóc prawowitym władzom w ich sprawach, a drugi to pyskujący łobuz, który próbuje być sprytny. Jeden z tych chłopców ma przyszłość przed sobą i wszystkie zęby. A teraz pewien zabawny fakt na mój temat: mam takie swoje przyzwyczajenie, że nigdy nie zadaję pytania po raz drugi. No więc… nie jesteś przestępcą, prawda?

Nobby wielkimi, przerażonymi oczami wpatrywał się w kastet. Pokręcił głową.

— Robisz to, co musisz, żeby przeżyć, tak?

Nobby przytaknął.

— I właściwie myślę, że byłeś całkiem porządnym chłopcem, dopóki nie spotkałeś tych rebeliantów. Śpiewałeś hymny i takie tam…

Nobby kiwnął głową.

— Ten człowiek, który przedstawia się jako sierżant Keel, jest prowodyrem buntu, tak?

Nastąpił moment wahania, a potem Nobby podniósł rękę.

— Eee… Każdy robi to, co on powie. To jest to samo? — zapytał.

— Tak. Ma charyzmę?

Nobby wciąż patrzył na kastet.

— Eee, no… nie wiem. Nie słyszałem, żeby dużo kaszlał.

— A o czym rozmawiają ludzie za barykadami, mój mały?

— No… o Wolności i Prawdzie, i Sprawiedliwości, i innych — odparł Nobby.

— Aha! Buntownicze gadanie! — Carcer się wyprostował.

— Tak? — zdziwił się major.

— Może mi pan wierzyć, majorze. Jeśli spotka pan grupę ludzi używających takich słów, to planują coś niedobrego. — Carcer zerknął na Nobby’ego. — Tak się zastanawiam, czy nie mam w kieszeni jakiejś nagrody dla grzecznego chłopca… O, jest… czyjeś ucho. Jeszcze ciepłe. Trzymaj, mały!

— Ojej… Dzięki!

— A teraz uciekaj daleko stąd, bo ci flaki wypruję.

Nobby wybiegł.

Carcer stanął nad rozpostartą na stole mapą.

— Och, planujecie wycieczkę. To miłe. Nie chcemy przecież rozzłościć buntowników, prawda? Czemu pan nie atakuje, majorze, do wszystkich demonów?

— Przecież oni nie…

— Traci pan żołnierzy, którzy do nich przechodzą! Opanowali już czwartą część miasta! A pan chce się zakradać od tyłu. Przez most, jak widzę, a potem ulicą Wiązów. Dyskretnie, znaczy. Jakby się pan wystraszył! — Carcer walnął pięścią w stół.

Major aż podskoczył.

— Nie boję się nikogo! — skłamał.

— Pan teraz uosabia miasto! — oświadczył Carcer. Kropelka piany pojawiła się w kąciku jego ust. — Oni się skradają. Pan nie. Pan jedzie do nich otwarcie i posyła ich do piekła, oto co pan robi! Oni wykradają panu ulice! Pan je odbiera! Oni postawili się poza prawem! Pan niesie prawo do nich!

Odstąpił. Maniakalna wściekłość zniknęła tak szybko, jak się pojawiła.

— Taka jest moja rada — powiedział. — Oczywiście panowie sami najlepiej się znają na swojej pracy. Ja i ci z moich chłopców, którzy pozostali, idziemy walczyć. Jestem pewien, że ich lordowskie moście będą zadowoleni ze wszystkiego, co panów zdaniem dało się zrobić.

Wyszedł. Niewymowni ruszyli za nim.

— Ehm… Dobrze się czujesz, Clive? — zaniepokoił się kapitan.

Widział jedynie białka oczu majora.

— Co za okropny człowiek — stwierdził cicho major.

— No… Tak, oczywiście. Z drugiej strony…

— Tak, tak, wiem. Nie mamy wyboru. Otrzymaliśmy rozkazy. Ten… ten śmierdziel ma rację. Jeśli rankiem ta przeklęta barykada nadal będzie tam stała, to koniec z moją karierą. Twoją również. Pokaz siły, twarda walka, nie brać jeńców… tyle mówią rozkazy. Durne rozkazy.

Westchnął.

— Przypuszczam, że moglibyśmy odmówić… — zastanowił się kapitan.

— Oszalałeś? I co potem? Nie bądź głupi, Tom. Zbierz ludzi, każ zaprzęgać woły…Jeśli już trzeba, zróbmy z tego niezłe przedstawienie. I miejmy to za sobą.


Ktoś nim potrząsnął. Vimes otworzył oczy i spojrzał na własną twarz, młodszą, mniej pooraną zmarszczkami i bardziej przestraszoną. — Co?

— Sprowadzili machiny oblężnicze, sierżancie! Nadchodzą ulicą, sierżancie!

— Co? To kretyństwo! Tam jest najwyższa barykada! Paru ludzi może jej bronić!

Poderwał się na nogi. To musi być manewr odciągający! Ale głupi manewr! Akurat tutaj Waddy z kolegami ustawili w poprzek dwa ciężkie wozy, które stały się jądrem solidnego muru z drewna i rupieci. Pozostało tylko wąskie, niskie przejście, żeby ludzie mogli się przedostać. Wkraczali do Republiki Ulicy Kopalni Melasy z głowami na wysokości odpowiedniej dla delikatnego stuknięcia, gdyby okazali się żołnierzami. W tej chwili cisnęli się tamtędy jak szczury.

Vimes wspiął się na barykadę i wyjrzał na zewnątrz. Z przeciwnego końca ulicy, otoczona płonącymi pochodniami, zbliżała się wielka ściana metalu. Tyle tylko dało się zobaczyć w mieście bez świateł. Ale wiedział, co to takiego.

Nazywano ją Grubą Martą i była zamocowana na ciężkim wozie. Widywał już takie machiny. Za wozem idą pewnie dwa woły, które je pchają. Ściany nie są z litego metalu, stanowią jedynie zewnętrzną powłokę, by obrońcy nie mogli podpalić drewnianych desek pod spodem. A wszystko służy tylko jako osłona dla ludzi, którzy — w tym przytulnym schronie — trzymają wielkie i ciężkie haki na długich łańcuchach…

Zaczepią je o barykadę, odwrócą woły w zaprzęgu, może dodadzą jeszcze czwórkę zwierząt, a wtedy wszystko, co zostało zbudowane z drewna, się rozpadnie.

Pomiędzy wozem a barykadą, próbując uciec przed zgnieceniem, kłębiła się masa przerażonych ludzi.

— Ma pan jakieś rozkazy, sierżancie? — zapytał Colon. Podciągnął się obok Vimesa. Spojrzał na ulicę. — O rany…

— Tak. W takich chwilach przydaje się w straży parę trolli — stwierdził Vimes. — Myślę, że Detr…

— Trolli? Ha, nie pracowałbym z żadnym trollem — oświadczył Colon. — Za tępe są, żeby słuchać rozkazów.

Pewnego dnia się przekonasz, pomyślał Vimes.

— No dobra — powiedział. — Każdy, kto nie ma albo nie powinien mieć broni, niech się wycofa jak najdalej. Wyślij Dickinsowi wiadomość, że potrzebujemy tu wszystkich, których może przysłać, ale… Czekaj!

Co się zdarzyło poprzednio? Były liczne akcje przeciwko barykadom, lecz miały tylko odwrócić uwagę, kiedy kawaleria zachodziła ich od zewnątrz. Czegoś takiego jednak nie pamiętał.

Popatrzył na zbliżającą się machinę. Pod krawędzią kołyszącej się ściany, po drugiej stronie, była zwykle wąska półka dla kuszników, którzy mieli stamtąd strzelać do każdego, kto próbowałby przeszkadzać oddziałowi burzącemu. I teraz, w zdradzieckim, migotliwym blasku pochodni Vimes dostrzegał tam twarz Carcera. Nawet z tej odległości było w jej wyrazie coś przeraźliwie znajomego.

Swing nie żył. A kiedy w ogólnym zamieszaniu wszyscy biegali bez celu, człowiek stanowczy mógł dostać się na szczyt dzięki samemu tupetowi. Mnie się przecież udało, pomyślał Vimes.

Zszedł z barykady i zmierzył wzrokiem swoich ludzi.

— Potrzebny mi ochotnik, nie, nie ty, Sam. Wiglet, ty się nadasz. Twój ojciec jest stolarzem, tak? No więc za rogiem jest warsztat stolarski. Biegnij tam i przynieś mi parę młotków, drewniane kliny albo długie gwoździe… coś kolczastego. Biegiem, biegiem, już!

Wiglet pognał wzdłuż ulicy.

— Teraz… chwileczkę… potrzeba mi świeżego imbiru, tak jakoś za dwa pensy. Nancyball, pobiegnij za róg do aptekarza, dobrze?

— Na co się przyda, sierżancie? — zdziwił się Sam.

— Żeby poimbirować to i owo.

Vimes zdjął hełm i pancerz. Skinął na szczelinę, przez którą płynął strumień uciekinierów.

— Fred, musimy wyjść tędy. Dasz radę zrobić nam przejście?

— Postaram się, sierżancie. — Colon wyprostował ramiona.

— Zatrzymamy to draństwo. Nie mogą go przesuwać za szybko, a przy tym hałasie i zamieszaniu nikt niczego nie zauważy… Szybki jesteś, Billy…

— Złapałem wszystko, co było, sierżancie — wysapał Wiglet, który podbiegł, niosąc nieduży worek. — Wiem, co pan chce zrobić, sierżancie. Kiedy byłem dzieckiem, robiliśmy takie numery dla zabawy…

— Ja też — przyznał Vimes. — O, jest już mój imbir. Ach, znakomity. Aż łzy stają w oczach. W porządku, Billy? Gotowi, Fred.

Niezbędny okazał się cały ciężar Colona, z popychającym od tyłu Vimesem, by przez wystraszony tłum dostać się do świata poza barykadą. W ciemności Vimes przecisnął się między ludźmi do bocznej ściany machiny oblężniczej. Była jak sunący wzdłuż ulicy wielki, powolny taran; z powodu tłumu poruszała się szarpnięciami w tempie wolniejszym od spacerowego. Vimes wyobrażał sobie, że Carcera pewnie bawi taka przejażdżka.

Skrył się pod wozem, niezauważony przez nikogo. Chwycił młotek i klin z worka Wigleta.

— Załatw lewe tylne koło, Billy, i uciekaj.

— Ale sierżancie…

— To rozkaz. Wydostań się stąd, wróć i jak najszybciej ściągnij ludzi z ulicy. Już!

Vimes przeczołgał się do jednego z przednich kół i czekał w gotowości, trzymając klin między kołem a osią. Gdy wóz zatrzymał się na moment, wcisnął klin w szczelinę i dobił młotkiem. Zdążył uderzyć jeszcze raz, nim wóz zaskrzypiał, sugerując, że woły znowu pchnęły. Wyczołgał się z powrotem i odebrał worek od Billy’ego. Niski strażnik obejrzał się jeszcze i z ociąganiem wypełzł między las nóg.

Vimes zdążył wbić trzeci klin, nim gdzieś z tyłu rozległy się głośne krzyki — sygnał, że brak postępów został zauważony. Koła zakołysały się i zablokowały jeszcze mocniej. Teraz raczej spadną, niż kliny dadzą się wyjąć.

Jednak woły to bardzo silne zwierzęta. Dostateczna ich liczba nie miałaby żadnych kłopotów z pociągnięciem wozu razem z barykadą. Ale miłe, naprawdę miłe jest to, że ludzie traktują barykadę jak coś, na co trzeba się dostać, nie coś, zza czego się wychodzi…

Vimes przemykał się w hałaśliwej, chaotycznej ciemności. Byli tu żołnierze, strażnicy i uciekinierzy, a wszyscy przeklinali i krzyczeli na siebie. W migotliwych cieniach Vimes stanowił jedynie kolejną sylwetkę w tłumie. Z pewną miną przecisnął się dookoła, do wytężających siły wotów i poganiacza szturchającego zwierzęta kijem. Humor poprawił mu fakt, iż człowiek ów wygląda na takiego, który zalicza sześć trafień z dziesięciu przy pytaniu, „Jak się nazywasz?”.

Nawet się nie zatrzymał. Najważniejsze, to nie dać temu drugiemu szansy na powiedzenie „Ale…”, nie wspominając nawet o „A niby za kogo się pan uważasz, do demona?”. Odsunął poganiacza i przyjrzał się ponuro mokrym od potu zwierzakom.

— No tak… Widzę już, na czym polega problem — stwierdził tonem człowieka, który o wołach wie wszystko. — Dostały glagicy. Ale zaraz coś na to poradzimy. Przytrzymaj mu ogon… Szybciej, człowieku!

Poganiacz wołów zareagował na rozkazujący ton. Vimes chwycił grudkę imbiru. No to jazda, pomyślał. Przynajmniej jest tam ciepło w taką chłodną noc.

— W porządku, teraz ten drugi… już. Gotowe. Teraz pójdę z drugiej strony, żeby… no, po prostu pójdę… — wymamrotał Vimes i odbiegł w mrok.

Przecisnął się przez tłum i zanurkował w mały otwór.

— Już dobrze, sierżancie. Wypatrzyłem, że pan wraca, przez krzesła z jadalni pani Rutherfordowej — powiedział Fred Colon i postawił go na nogi. — Zatrzymał ją pan, nie ma co! Naprawdę… ugh…

— Tak jest, nie podawaj mi ręki, dopóki się nie umyję. — Vimes ruszył do pompy.

Nadstawiał ucha, czy zza barykady nie dobiegną jakieś niezwykle odgłosy. Przez kilka sekund nie było żadnych. A potem usłyszał.

Po jego wizycie u wołów przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Tyle że — bardzo powoli — zwierzęta zaczęły zezować, a potem — również powoli — ślepia zaszły im krwią. Wiele trzeba czasu, by coś zaczęło się dziać w głowie wołu, ale kiedy już zacznie, dzieje się potężnie.

Muczenie zabrzmiało z początku cicho, lecz stopniowo nabierało mocy. Był to niski głos, który przetaczał się po pradawnej tundrze i niósł ówczesnym ludziom wiadomość, że oto nadchodzi kolacja albo śmierć, a w obu wypadkach bardzo wkurzona. Był to głos wielkiej bestii, jednak wciąż jeszcze za małej, by pomieścić wszelkie emocje, jakie wzbierają w jej wnętrzu. A teraz brzmiał w duecie.

Vimes, który wciągnął się na szczyt barykady, zobaczył uciekających ludzi. Potem cała Gruba Marta zadygotała. Nie robiło to wielkiego wrażenia, jeśli człowiek nie wiedział, że właśnie szarpnęło się na bok kilka ton drewna. Rozległy się trzaski, dwa zablokowane koła Grubej Marty odpadły, a całość runęła w chmurze płomieni, odłamków, dymu i kurzu.

Vimes liczył pod nosem. Doszedł do dwóch, gdy koło wytoczyło się z dymu i pomknęło ulicą. To dzieje się zawsze.

Ale zamieszanie jeszcze się nie skończyło. Woły, zaplątane w resztki dyszli i uprzęży, stały się rozwścieczoną i złączoną bestią, która tylko sześć nóg z ośmiu może postawić na ziemi. Dość nierówno, lecz z zadziwiającą prędkością popędziły w kierunku przeciwnym do barykady.

Inne woły, czekające na wielkie ciągnięcie, patrzyły, jak koledzy się zbliżają. Już wcześniej były niespokojne po upadku machiny, a teraz owiał je smród przerażenia i wściekłości; spróbowały się oddalić i wbiegły na czekających za nimi łuczników, którzy z kolei usiłowali wbiec na kawalerię. Konie nie miały skłonności do uprzejmego traktowania uzbrojonych ludzi, a znalazły się także w stanie pewnego zaniepokojenia. Wyładowały się więc, kopiąc wściekle każdego, kto się zbliżył.

Z barykady trudno było ocenić, co działo się potem. Jednak odgłosy brzmiały bardzo interesująco i dość długo.

Sierżant Colon zamknął usta.

— Niech to wszystkie demony, sierżancie — rzekł z podziwem.

W oddali brzęknęło rozbijane szkło.

— Oni tu wrócą — stwierdził Vimes.

— Tak, ale nie wszyscy — odparł Wiglet. — Dobra robota, sierżancie.

Vimes spojrzał w tył. Sam wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami, jak typowa ofiara ataku kultu bohatera.

— Miałem szczęście, chłopcze — powiedział. — Ale zawsze warto pamiętać o drobnych szczegółach i nie bać się zabrudzić sobie rąk.

— Teraz możemy wygrać, sierżancie — szepnął Sam.

— Nie, nie możemy. Ale możemy odsunąć przegraną, aż nie będzie już taka bolesna. — Vimes zwrócił się do pozostałych. — No dobra, chłopcy, wracamy do pracy. Mieliśmy trochę zabawy, lecz ranek jeszcze daleko.

Wieści się rozeszły, zanim jeszcze zsunął się z barykady na ziemię. Tłum klaskał, a ci z bronią dumnie wypinali piersi. Pokazaliśmy im, co? Nie lubią smaku zimnej stali, ci… no… ci inni mieszkańcy Ankh-Morpork! Pokażemy im jeszcze, co?

A cała akcja wymagała tylko paru klinów, trochę surowego imbiru i wiele szczęścia. Drugi raz coś takiego się nie uda.

Może nie musi… Pamiętał, co wtedy słyszał o zamachu. Wszystko było niezwykle tajemnicze. Winder został zabity w sali pełnej ludzi, a jednak nikt niczego nie widział. Sugerowano użycie magii, czemu gwałtownie zaprzeczyli magowie. Niektórzy historycy uważali, że zamach się udał, ponieważ pilnujących pałacu żołnierzy odesłano do szturmowania barykad, ale to nie odpowiadało na podstawowe pytanie. Dla kogoś, kto potrafi zasztyletować człowieka w jasno oświetlonej sali pełnej ludzi, paru gwardzistów w ciemności nie byłoby chyba żadną przeszkodą.

Oczywiście, gdy Snapcase został już Patrycjuszem, i tak nikt nie starał się specjalnie wyjaśnić faktów. Ludzie wypowiadali opinie w rodzaju „możliwe, że nigdy nie poznamy prawdy”, co w osobistym słowniku Vimesa oznaczało: „Znam prawdę, albo myślę, że ją znam, i mam wściekłą nadzieję, że nie wyjdzie na jaw, bo wszystko jest już dobrze poukładane”.

A może nie przegramy?

Keel nie rozbił Grubej Marty. W tamtej teraźniejszości nie została użyta. Żołnierze nie byli tak głupi, żeby tego próbować. Takie zabawki są skuteczne przy niewielkich barykadach obsadzonych przez cywilów, ale mogą budzić tylko śmiech, kiedy wystawia się je przeciwko solidnym umocnieniom bronionym przez zawodowców. Teraz został z niej wrak, więc atakujący muszą szybko stworzyć jakiś nowy plan. A czas płynie…

Może nie przegramy?

Muszą tylko się utrzymać. Ludzie na szczycie mają krótką pamięć. Winder tajemniczo umarł, niech żyje lord Snapcase! I nagle wszyscy buntownicy stają się bohaterskimi bojownikami o wolność. A na cmentarzu zostaje siedem pustych grobów…

Czy wtedy zdoła powrócić? Przypuśćmy, że madame miała rację i zaproponują mu stanowisko dowódcy, nie żeby go przekupić, ale dlatego że zasłużył? To by zmieniło historię!

Wyjął cygarnicę i spojrzał na inskrypcję.

Zastanówmy się, pomyślał. Gdybym nigdy nie spotkał Sybil, to byśmy się nie pobrali, ona nie kupiłaby mi cygarnicy, więc teraz bym na nią nie patrzył…

Wpatrywał się pilnie w ozdobne wygrawerowane litery, niemal pragnąc, by zniknęły… Nie zniknęły.

A ten stary mnich mówił, że cokolwiek się zdarzy, już pozostaje. Vimes wyobraził sobie Sybil, Marchewę, Detrytusa i całą resztę, zastygłych w chwili, po której już nigdy nie przyjdzie następna.

Chciał wrócić do domu. Chciał tak bardzo, że drżał na samą myśl o tym. Ale jeśli ceną za to ma być sprzedanie tych dobrych ludzi nocy, jeśli ceną jest wypełnienie tych grobów, jeśli ceną jest rezygnacja z walki, z użycia każdej znanej sztuczki… to jest za wysoka.

Nie podejmował decyzji; wiedział o tym. Wszystko działo się o wiele niżej od obszarów mózgu, gdzie podejmowane są decyzje. To było coś wbudowanego. Nie istniał żaden wszechświat, nigdzie, w którym Sam Vimes by ustąpił, ponieważ wtedy nie byłby już Samem Vimesem.

Napis wciąż trwał na srebrze, choć teraz trochę rozmazany, ponieważ łzy wzbierały Vimesowi w oczach. To były łzy gniewu, przede wszystkim na samego siebie. Nic już nie mógł zrobić. Nie kupował biletu i nie chciał tu przychodzić, ale teraz pędził ze wszystkimi i nie mógł wysiąść aż do końca.

Co jeszcze mówił ten stary mnich? Historia znajdzie sposób? No cóż, powinna więc wpaść na naprawdę dobry pomysł, gdyż teraz musi się zmierzyć z Samem Vimesem.

Uniósł głowę i zobaczył, że przygląda mu się młody Sam.

— Nic panu nie jest, sierżancie?

— Nie, wszystko dobrze.

— Tylko że siedzi pan tu od dwudziestu minut i patrzy na swoje cygara.

Vimes odchrząknął, schował cygarnicę i wziął się w garść.

— Oczekiwanie to połowa przyjemności — powiedział.

Noc płynęła wolno. Dotarły wieści z barykad przy mostach i bramach. Były jakieś ataki, ale raczej w celu wypróbowania siły woli obrońców niż dokonania poważnego wyłomu. Przybywało coraz więcej dezerterów.

Jednym z powodów wysokiego poziomu dezercji było to, że ludzie o praktycznych umysłach szybko rozpracowali subtelne zasady ekonomii. W Republice Ulicy Kopalni Melasy brakowało okazałych i ważnych gmachów — tych, które tradycyjni rewolucjoniści powinni zdobywać. Nie miała urzędów państwowych ani banków, a świątyń zaledwie kilka. Była praktycznie całkiem pozbawiona istotnych budynków miasta.

Obejmowała tylko całkiem nieważne regiony, na przykład cały dystrykt rzeźniczy, rynek maślany i serowy. Byli tu handlarze tytoniem, wytwórcy świec, większość składów owoców i warzyw oraz magazyny ziarna i mąki. To oznaczało, że republikanie skazani byli na głód rzeczy ważnych, takich jak rząd, usługi bankowe i zbawienie duszy. Byli za to samowystarczalni w zakresie rzeczy banalnych i codziennych, takich jak żywność i napoje.

Загрузка...