Był dwunasty kwietnia 1970 roku. Tam gdzie wtedy mieszkałem, po nocnym deszczu pojawiły się pierwsze przebłyski wiosennej zieleni. Wiatr gonił białe chmury, marszczył wodę w kałużach na podjeździe do mojego domu. Zimna i lepka ziemia kleiła mi się do palców, kiedy na klęczkach sadziłem cebulki irysów.
Żwir zaskrzypiał pod ciężarem kół i na podjazd koło starego kasztana ocieniającego trawnik podjechał samochód. Nie rozpoznałem właściciela. Cicho zakląłem, podniosłem się z kolan i ruszyłem w jego stronę. Nigdy nie jest łatwo spławić upartego sprzedawcę. Wtedy otworzyły się drzwiczki i rozpoznałem go oraz domyśliłem się, kim może być ona.
— Doktorze! — Havig podbiegł i mnie uściskał. — Jak się cieszę, że znowu cię widzę!
Ich przybycie nie zdziwiło mnie zbytnio. Od kilku miesięcy spodziewałem się go w każdej chwili, jeżeli tylko żył. Ale dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, jak bardzo się o niego martwiłem.
— Jak się miewa żona? — spytałem.
Radość zamarła na jego twarzy.
— Nie przeżyła. Opowiem ci wszystko… później.
— Tak mi przykro…
— Cóż, dla mnie to było półtora roku temu.
Odwrócił się w stronę smukłego rudzielca zbliżającego się do nas i dopiero wtedy znowu się uśmiechnął.
— Doktorze, Leoncjo, słyszeliście o sobie mnóstwo razy. Teraz wreszcie się poznacie.
Podobnie jak on nie zwracała uwagi na moją brudną rękę. Z początku czułem się nieswojo. Nigdy wcześniej nie spotkałem kogoś z innej epoki. Haviga nie liczyłem. Mimo że wiele mi o niej nie mówił, od razu wyczuwało się jej inność. Ona przecież nie myślała ani nie zachowywała się jak kobieta zrodzona w moich czasach.
Była myśliwym, plemiennym doradcą, szamanką, kochanką i bezwzględną zabójczynią, sam nawet nie wiem ilu ludzi. Teraz nosiła zwyczajną sukienkę, nylonowe pończochy i buty na wysokim obcasie oraz torebkę. Uśmiechała się uszminkowanymi ustami i odezwała się do mnie po angielsku z prawie niezauważalnym obcym akcentem.
— Miło mi, doktorze Anderson. Nie mogłam się doczekać tej chwili.
— Wejdźcie do środka, proszę — bąknąłem trochę za cicho. — Odświeżcie się, a ja w tym czasie zaparzę herbatę.
Leoncja dzielnie próbowała siedzieć spokojnie, ale jej się to nie udało. Kiedy Havig opowiadał, ona wstawała co jakiś czas i podchodziła do okna, wyglądając na spokojną ulicę.
— Uspokój się — powiedział jej wreszcie. — Sprawdzaliśmy przyszłość. Nie było żadnych agentów Orlego Gniazda.
— Nie sposób sprawdzić każdej minuty — odparła.
— Nie, ale… No dobra. Doktorze, za jakiś tydzień zadzwonię do ciebie i spytam, czy miałeś przeze mnie jakieś kłopoty. Odpowiesz, że nie.
— Ale mogą być w trakcie przygotowań — upierała się Leoncja.
— Nie sądzę — stwierdził Havig lekko zrezygnowanym tonem. Najwyraźniej wcześniej już to omawiali. — Spisali nas na straty. Jestem tego pewien.
— Musiałam nabrać złych nawyków w dzieciństwie.
— Gdyby agenci naprawdę nas ścigali, tropiąc doktora, to przecież najpierw uderzyliby w niego. A tego nie zrobili. Ciężko mi to przyznać, doktorze, ale musiałem cię wystawić na wielkie niebezpieczeństwo. Właśnie dlatego unikam mojej matki.
— Nie ma sprawy, Jack. — Usiłowałem się uśmiechnąć. — Przynajmniej się nie nudzę na emeryturze.
— Nic ci się nie stało — stwierdził z naciskiem. — Sprawdzałem.
Przez moment zapadła cisza. Leoncja wstrzymała oddech. Za oknem chmury przepędzał wiatr.
— Chcesz powiedzieć, że się upewniłeś, czy będę żył aż do śmierci?
Przytaknął skinieniem głowy.
— I znasz datę mojego zgonu?
Siedział nieporuszony, jakby mnie nie słyszał.
— Cóż, lepiej mi nie mów. Nie żebym się bał, ale chyba wolę cieszyć się pozostałym mi życiem w staroświecki sposób. Nie zazdroszczę ci. Tracisz przyjaciół dwukrotnie.
Zagwizdał czajnik.
— Czyli nie chcecie biernie czekać? — stwierdziłem kilka godzin później. — I postanowiliście zrobić coś z Orlim Gniazdem?
— Jeżeli damy radę — przyznał Havig cicho.
— Co za pomysł! — Leoncja złapała go za ramię. — Byłam w przyszłości Orlego Gniazda i widziałam. Ich nowa forteca jest większa niż kiedyś i w pełni zrobotyzowana. Widziałam nawet Cala Wallisa wysiadającego z samolotu. Był już stary, ale nikt nie zabił tego drania przez ten czas.
Zacząłem nabijać fajkę. Zjedliśmy i teraz siedzieliśmy wśród moich książek i obrazów. Uznałem, że słońce zaszło już wystarczająco, byśmy mogli sobie nalać wieczornej whiskey.
Z moich gości ulotniła się radość z odwiedzin u dawno niewidzianego przyjaciela. Czy świeżo poznanego przyjaciela w przypadku Leoncji. Obydwoje siedzieli zatroskani i gniewni.
— Nie macie kompletnych informacji na temat rozwoju Orlego Gniazda, zgadza się? — zapytałem.
— Cóż, czytaliśmy tę książkę Wallisa i słuchaliśmy jego opowieści — powiedział Havig. — Raczej nie kłamał. Jego ego by mu na to nie pozwoliło. Przynajmniej nie na ten temat.
— Nie rozumiecie mnie. — Wydmuchnąłem dym. — Chodziło mi o to, czy osobiście sprawdziliście historię rok po roku.
— Nie — odpowiedziała Leoncja. — Z początku nie było takiej potrzeby, a później stało się to zbyt niebezpieczne. — Spojrzała na mnie czujnie. Była bystrą kobietą. — Do czego zmierzasz, doktorze?
— Nie jestem pewien. — Ciężar fajki w dłoni mnie uspokajał. — Wiesz, Jack, dużo myślałem po twojej ostatniej wizycie. To normalne. Mam mnóstwo czasu na myślenie… a wy przyszliście w nadziei, że może będę miał jakiś pomysł, prawda?
Pokiwał głową. Zauważyłem, że zaczął drżeć.
— Nie wpadłem na żadne genialne rozwiązanie waszych problemów — stwierdziłem — a wasze ostatnie opowieści utwierdzają mnie w mojej niewiedzy. Ale wiem jedno. Wallis wierzy, że jego organizacja, zmodyfikowana nieco, ale wciąż opierająca się na podstawach, które on wymyślił, będzie czymś istotnym w świecie po upadku Mauraiów. To, co wy odkryliście w czasie waszej ostatniej wizyty w przyszłości, niezbyt pasuje do obrazu, jaki przedstawia Wallis. Tak więc jest jakaś sprzeczność. A co do tego, co się wydarzyło w międzyczasie… Macie jedynie słowa Wallisa, który przecież jest butny i na dodatek urodził się ponad sto lat temu.
— Co ma do tego data jego urodzin? — zdziwił się Havig.
— Sporo. My żyjemy w trudnych czasach. Dostaliśmy od historii twarde lekcje, których nie doświadczyła generacja Wallisa. On mógł co najwyżej słyszeć o analizie operacyjnej, ale jej nie stosował, bo to go przerasta.
Havig zaczął słuchać uważniej.
— Przykładem dwudziestowiecznego myślenia jest chociażby twój chronolog — tłumaczyłem dalej. — Co się z nim stało?
— Stary egzemplarz został w Konstantynopolu, kiedy mnie złapali. Zakładam, że znalazł go nowy właściciel domu i albo rozbił na kawałki, albo przestraszył się, że to są czary, i wyrzucił do morza. Teraz mam nowe modele.
Przebiegł mnie dreszcz. Zacząłem trochę lepiej rozumieć Leoncję.
— Człowiek, który cię złapał, a to był Krasicki, czyli jeden z bardziej wykształconych ludzi w tamtej ekipie, nie pomyślał, żeby to zabrać ze sobą do badania — powiedziałem. — Co nieźle chyba puentuje mój punkt widzenia. Przecież każdy podróżnik w czasie ma kłopoty z trafieniem w odpowiednią datę i godzinę. Dla ciebie był to problem do rozwiązania. I znalazłeś rozwiązanie w postaci odpowiedniego urządzenia. Wystarczało tylko znaleźć firmę, która ci je zbuduje. Wallisowi nic takiego nigdy nie przyszło do głowy — oznajmiłem z dumą, wydmuchując dym z fajki. — Ani nikomu z tej jego bandy. Takie podejście do problemów jest im obce.
Znowu zapadła cisza. Goście rozważali moje słowa.
— Sam nie wiem — przyznał Havig. — Jestem najmłodszym podróżnikiem w czasie. W sensie epoki, w której się urodziłem. Czyli przed wojną ostateczną.
— No właśnie, wykorzystaj to. Zrobiłeś już pierwszy krok, badając okres po upadku Federacji Mauraiów. Tobie wydaje się nieprawdopodobne, że ludzie Wallisa nie zrobili tak samo dokładnych badań. Musisz jednak pamiętać, że on pochodzi z czasów, w których nie zajmowano się przyszłością. Wtedy wszyscy wierzyli, że karczowanie lasów i eksploatacja kopalń będą trwały wiecznie. To były czasy Clerka Maxwella (myślę tu przede wszystkim o jego pracach, które później doprowadziły do powstania cybernetyki), Babbage'a, Peirce'a, Ricarda, Clausewitza i wielu innych myślicieli, którzy stworzyli podwaliny dwudziestego wieku. W tamtych czasach zasiane przez nich ziarna jeszcze się nie rozwinęły. Jak prawdopodobnie wielu innych podróżników w czasie Wallis długo nie zabawił w swojej erze i nie zdążył niczego się nauczyć. Chciał przecież zostać supermenem… A ty, Jack, możesz skorzystać z całej tej wiedzy.
Leoncja patrzyła na mnie w zadumie. Moje stwierdzenie musiało ją zaskoczyć. Havig zaczynał rozumieć mój punkt widzenia.
— Co proponujesz? — spytał.
— Nic konkretnego. I ogólnie bardzo dużo. Skoncentruj się bardziej na strategii niż na taktyce. Nie próbujcie sami walczyć z całą organizacją. Stwórzcie lepszą.
— A skąd weźmiemy jej członków?
— Zewsząd. Wallis wysilił trochę wyobraźnię przy rekrutowaniu, ale jego metody były gruboskórne, a wyniki minimalne. Na przykład jestem pewien, że w Jerozolimie tamtego dnia musi być więcej podróżników. Jego agenci zlokalizowali jedynie tych najbardziej oczywistych i wrócili do swoich czasów. Musi być jakiś sposób przyciągnięcia innych.
— Hmm… sam się nad tym zastanawiałem. — Havig podparł podbródek dłońmi. — Choćby chodzić po ulicach i nucić pieśni z mszy po grecku…
— I po łacinie. Nie możesz pozwolić na jakieś zatargi. — Mocniej ścisnąłem fajkę. — Poza tym czy naprawdę musicie trzymać wszystko w tajemnicy? Wiem, że twój „wujek” miał rację, ale wtedy byłeś dzieckiem. Teraz jesteś już dorosły.
Wallis uważa zwykłych ludzi za motłoch. Nawet tak ich nazywa, prawda? I zawsze przydziela ich do drugorzędnych prac. I jedyne, co przez to osiągnął, to oddzielenie ich od siebie murem psychicznym. Zrobiłem delikatne rozeznanie w Holberg College i w Berkeley. Mogę cię skontaktować z naukowcami, którzy są w stanie zaakceptować twoje istnienie i dochować tajemnicy. No i pomogą ci podobnie jak ja.
— Dlaczego? — zdziwiła się Leoncja.
Havig poderwał się z krzesła. Nerwowo chodził po pokoju i sam zaczął jej odpowiadać.
— Żeby otworzyć świat, kochanie. Tacy jak my nie mogą przecież rodzić się tylko pośród białych. To nie miałoby najmniejszego sensu. Są jeszcze Chiny, Japonia, Indie, Afryka, Ameryka z czasów prekolumbijskich. Możemy rekrutować z całej ludzkości. Możemy wybierać najlepszych. Możemy szukać młodych i ich szkolić. Mój Boże! Kto by się przejmował bandą zacofanych maniaków z przyszłości. To my możemy stworzyć przyszłość!
Oczywiście nie było to takie proste. Poświęcili dziesięć lat swojego osobistego życia na przygotowania. Nie zaniedbali też swych prywatnych spraw. Kiedy spotkałem ich następnym razem (po tym jego telefonie) w marcu, zachowywali się jak wszystkie szczęśliwe małżeństwa z długoletnim stażem. Mimo że dla nich była to szczególnie wyczerpująca i niebezpieczna dekada.
Co więcej, był to czas, który zmuszał ich oboje do dokładnego przemyślenia każdego kroku i do subtelnego realizmu. Zadanie stojące przed Havigiem zajęłoby mu całe życie i wciąż jeszcze byłoby nie skończone, gdyby nie posłuchał mojej rady. Za moim pośrednictwem spotkał się ze wskazanymi przeze mnie przedstawicielami uczelni i think tanków[15]. Kiedy udało mu się ich przekonać do swojego pomysłu, oni kontaktowali go z następnymi ekspertami. Stworzył w ten sposób wyjątkowo potężny zespół doradców (wielu z nich zrezygnowało później ze swoich dotychczasowych zajęć i zmieniło pracę lub przeszło w stan spoczynku — ku zdumieniu swoich współpracowników). Czasami docierały do mnie informacje o postępach ich prac. Wymyślili metody nawiązywania kontaktów z podróżnikami w czasie ze wszystkich krajów. Szczegóły zajęłyby osobną książkę, więc je pominę. Większość z tych metod okazała się nieskuteczna. Niektóre jednak zadziałały.
Na przykład wysyłano ludzi do zbadania w sposób dyskretny plotek na temat osób, których inność mogła nosić typowe znamiona dla podróżników mieszkających w danej okolicy. Szukano szamanów, wioskowych czarownic, lokalnych mnichów, którzy mieli opinię szczególnie skutecznych cudotwórców.
Chłopów, którym zawsze udawało się siać i zbierać plony w czasie dobrej pogody. Kupców, którzy mieli niesamowite szczęście w czasach, kiedy sztormy i piraci doprowadzały innych do ruiny. Żołnierzy, którzy mieli opinię nadzwyczaj biegłych szpiegów lub zwiadowców. Niekiedy okazywało się, że taka osoba jest prawdziwym podróżnikiem w czasie… Opracowano również sposoby badania wędrownych wróżbitów…
Pierwszych rekrutów starano się od razu kształcić w sposobach wyszukiwania następnych rekrutów. Dzięki temu nie marnowali swojej energii na próbach zostania władcami czasu. Zaowocowało to efektem kuli śnieżnej. W procesie dalszego szkolenia również stosowano metody wybiegające poza percepcję dziewiętnastowiecznego Amerykanina, dla którego dwudziesty wiek był dekadencki, a wszystkie wcześniejsze kultury godne pogardy. Istnieją nowoczesne metody nauczania języków obcych. Istnieją stare jak świat sposoby rozwijania ciała i zmysłów, które Zachód zwykle lekceważył. W wyniku wojen, rewolucji, inwazji i okupacji nauczyliśmy się również, w jaki sposób formować, dyscyplinować, ochraniać i skłaniać do współpracy zespoły ludzi.
Nade wszystko wpajano nowo przyjętym koncepcję pracy zespołowej. Nie w wersji totalitarnej, której Havig nienawidził, czy korporacyjnej, którą pogardzał. Starał się stworzyć oświecony pragmatyzm, który automatycznie odrzucał samokreujących się arystokratów grupowych, zmuszał do słuchania głosów innych i do brania tych opinii pod uwagę. Przede wszystkim zaś do utrzymywania nieskrępowanego i pełnego obiegu informacji między kierownictwem a grupą.
Nasza epoka skończy się zgliszczami, ale pozostawi po sobie dar, za który później ci, co przeżyją, będą nam wdzięczni.
Samo znalezienie podróżników w czasie było zaledwie początkiem. Trzeba było tych ludzi jakoś zorganizować. W jaki sposób? Dlaczego mieliby opuszczać swoje domy, godzić się na ograniczenia i ryzykować życie? Co mogłoby ich zatrzymać w takiej grupie w chwilach zwątpienia, zmęczenia, strachu czy zwykłej tęsknoty za ukochanymi?
Nadzieja na znalezienie wspólnoty w grupie podobnych do siebie przyciągała część z nich. Havig mógł to wykorzystać podobnie jak Wallis. Ale to było trochę mało. Wallis ofiarował wiele dodatkowych atrakcji. Jego ludzie mieli cały świat u swoich stóp i praktycznie żadnych ograniczeń w spełnianiu zachcianek. Bardziej inteligentnym oferował władzę, wielkość i szansę na stanie się częścią przeznaczenia (lub obowiązek, jeżeli udało się to komuś tak przedstawić).
Poza tym byli tacy, którzy szukali wiedzy lub po prostu chcieli być obecni w chwili największego triumfu ludzkości albo najzwyczajniej w świecie lubili przygody. Takim ludziom Havig mógł zaproponować coś lepszego.
To wszystko jednak nie wystarczało do zmotywowania ludzi do wojny z Orlim Gniazdem. Dla przeciętnego podróżnika w czasie taka organizacja była czymś monstrualnym. Ale przecież większość rządów i instytucji też jest na swój sposób monstrualna. Dlaczego Wódz miałby być kimś gorszym?
— Wymyślanie sposobów indoktrynacji… — Havig westchnął ciężko. — Wredna robota, prawda? Sugeruje nieustanną propagandę i zastraszanie. Szczerze mówiąc, staramy się po prostu wyjaśniać. Próbujemy przedstawiać same fakty, by nasi rekruci sami zrozumieli, że Orle Gniazdo nie jest zdolne ze swej istoty do pozostawienia ich w spokoju. To wcale niełatwe. Znasz może sposób na przekonanie samuraja z okresu Kamakury, że chęć rządzenia światem stanowi dla niego bezpośrednie zagrożenie? Wpadłem tu tylko po to, żeby przyjrzeć się najnowszym pomysłom naszych antropologów i specjalistów od semantyki. A musimy też stawić czoło innym wyzwaniom: prymitywnej lojalności do przywódców i kolegów, zamiłowaniu do bójek… albo chęci zostania bogaczem w legalny sposób. Niektórzy mają jeszcze bardziej wymyślne marzenia…
Zazdrościłem mu wyzwania, z którym się mierzył. Wyobraźcie sobie, że trzeba najpierw odnaleźć, a potem zamienić w jeden zespół: nauczyciela konfucjanizmu, łowcę kangurów świetnie rzucającego bumerangiem, afrykańskiego kowala, meksykańskiego pastucha, Eskimoskę i ucznia z Polski… Największym osiągnięciem był sam fakt, że udało się ich wszystkich zgromadzić. Tacy ludzie nie potrzebowali szczególnej indoktrynacji na temat Orlego Gniazda. Z reguły sami dochodzili do wniosku, że Havig jest ich jedyną szansą.
Wstępne szkolenie przechodzili w różnych epokach i w rozwiniętych miejscach. Potem na najróżniejsze i zwykle szalone sposoby sprawdzano, czy można im zaufać. Przypadki wątpliwe — nie było ich tak wiele — odprowadzano do ich rodzinnych epok i tam zostawiano z pewną sumą pieniędzy. Na tym etapie nie przekazywano zbyt wielu informacji o Wallisie, żeby nie ułatwiać kontaktu. Zresztą z reguły ludzie ci żyli tysiące kilometrów od Ameryki.
Pozostali — większość — trafiali do głównej bazy, gdzie pracowali przy jej tworzeniu i umacnianiu, a także przechodzili dalsze szkolenie. Geograficznie było to niedaleko siedziby Orlego Gniazda, ale czasowo mieściło się w połowie plejstocenu. Stanowiło to problem sam w sobie. Podróż tak daleko w przeszłość była wyjątkowo długa, wymagała specjalnego wyposażenia i stacji pośrednich dla odpoczynku. Stacje musiały zostać wyznaczone na trasie, a wyposażenie musiało tam zostać dostarczone w częściach, przez co ich budowa trwała bardzo długo. Ze względów bezpieczeństwa było to warte zachodu. Sama baza wznosiła się na szczycie porośniętego lasem wzgórza, u którego stóp płynęła potężna rzeka. Leoncja twierdziła, że jej wody lśniły w słońcu jak brąz.
Obie płci były reprezentowane mniej więcej po połowie. Tak więc społeczność się rozwijała. Nie było dzieci z wyjątkiem najmłodszych rekrutów znalezionych w trakcie poszukiwań, ale udało się stworzyć społeczność mającą tożsamość, prawa, zwyczaje i ceremonie, opowieści i tajemnice. I to wszystko w ciągu niewielu lat. To był prawdziwy triumf Haviga. Wódz stworzył armię. Człowiek, który przysiągł go obalić, stworzył plemię.
Dowiedziałem się tego wszystkiego, kiedy Havig i Leoncja odwiedzili mnie w marcu. Byli wtedy w ferworze pracy. Dopiero w Halloween poznałem drugą część tej historii.