Rozdział 11

Płynął na pokładzie wielkiego trimaranu. Z wysokości mostka spoglądał na pięknie wypolerowany pokład z doskonale dobranego drewna, na którym luki wejściowe, bomy towarowe, silniki pomocnicze, baterie paneli słonecznych i olinowanie tworzyły doskonale zharmonizowaną całość. Brakowało wymyślnych okuć. Cywilizacja Mauraiów cierpiała na brak metali i rezerwowała je jedynie na najbardziej niezbędne do przetrwania cele. Kabiny były pokryte gontami. Bugenwille i datury ocieniały ich ściany. Na dziobie każdego z kadłubów umieszczono figurę jednego ze Świętej Trójcy, pośrodku stał Tanaora Stwórca w formie abstrakcyjnego symbolu; na sterburcie Lesu Haristi z krzyżem w dłoni; na bakburcie Nan z paszczą rekina, symbolizujący śmierć i ciemną stronę życia.

Budowniczy tego statku nie byli jednak barbarzyńcami. Potrójny kadłub został zaprojektowany z uwzględnieniem zasad hydrodynamiki. Trzy wielkie maszty w kształcie litery A dźwigały żagle, które zaprojektowano według najlepszych wzorców. Każdy z nich posiadał specjalne klapy regulowane komputerowo, sterowane silniczkami napędzanymi biologicznym paliwem. Załogę stanowiło sześciu ludzi, którzy nie wyglądali na przepracowanych. Kapitan Rewi Lohannaso miał tytuł inżyniera z Uniwersytetu Wellantoa z N'Zealann. Władał kilkoma językami, a jego ingliss nie był zlepkiem słów używanych przez prymitywne plemiona Mericanów, ale bogatym i precyzyjnym dialektem nieustępującym angielskiemu używanemu przez Haviga.

Był krępym ciemnoskórym mężczyzną ubranym w sarong. Chodził boso. Mówił powoli, by zrozumieli go pasażerowie, którzy dopiero uczyli się współczesnego języka.

— Kiedy upadła cywilizacja maszyn, staraliśmy się zachować wiedzę. Naszym celem było znalezienie nowych sposobów jej wykorzystania w świecie, który został skażony i pozbawiony surowców. Nie do końca nam się to udało, ale wiele osiągnęliśmy i wierzę, że wiele jest jeszcze przed nami.

Ocean mienił się kolorami. Od błękitu, turkusu, czystej zieleni po krystaliczny połysk. Fale przetaczały się dostojnie, czasami się załamując o burty. Słońce oświetlało żagle i skrzydła unoszącego się nad nimi albatrosa. Stado wielorybów majestatycznie pojawiło się na horyzoncie. Wiatr nie gwizdał w uszach, ponieważ wiał od rufy, ale czuć było zapach soli i chłodniejsze powiewy na rozgrzanej skórze. Na pokładzie młody marynarz zaczął grać na bambusowym flecie smętną melodyjkę, a jakaś dziewczyna zaczęła tańczyć. Widok ich nagich ciał działał jakoś uspokajająco.

— Właśnie dlatego dokonałeś wielkiej rzeczy, bracie Tomaszu — stwierdził Lohannaso. — Będą się radować na twoje przybycie… — Zawahał się na chwilę. — Nie wzywałem przez radio samolotu, żeby szybciej dowieźć do federacji ciebie i twoje towary, bo admiralicja mogłaby się poczuć obrażona. Mówiąc szczerze, sterowce są szybsze, ale mniej bezpieczne niż statki. Mają słabe silniki i ich katalizatory paliwa wodorowego są w stadium doświadczalnym.

( — Sądzę, że ta podróż uświadomiła mi prawdziwą naturę cywilizacji Mauraiów — powiedział Havig, kiedy znów się spotkaliśmy. — Byli… nie będą zacofanymi fanatykami. Wprost przeciwnie. Za maską ich uprzejmości kryła się większa wiara w potrzebę rozwoju, niż obserwujemy w dzisiejszych Stanach Zjednoczonych. Nie będą mieli paliwa do samolotów. Przynajmniej w początkowym stadium rozwoju. Brakować im będzie także helu do sterowców. Trwoniliśmy wszystko, co nam wpadło w ręce).

— Twoje odkrycie czekało ładnych kilkaset lat — mówił dalej Lohannaso. — Nic się nie stanie, jeżeli poczeka jeszcze kilka tygodni, zanim dotrzemy do Wellantoa.

( — Skoro postanowiłem zbadać dokładnie kulturę Mauraiów, sprawdzić, w jakim stopniu Wallis kłamał, a co było wynikiem jego uprzedzeń, musiałem jakoś między nich wejść. Najpierw zacząłem więc sprawdzać rozwój początków tej cywilizacji, ale potem należało zająć się szczegółami. Mogłem z łatwością udawać Mericana. Mój angielski również nie wzbudzał podejrzeń, ponieważ z upływem stuleci nasz język podzielił się na setki dialektów. Pozostawało znaleźć odpowiedź na najważniejsze pytanie: dlaczego mieli się zainteresować kolejnym barbarzyńcą. Nie mogłem udawać, że pochodzę z jakiegoś bardziej cywilizowanego rejonu, bo handlowali, z kim się dało… I wreszcie wpadłem na właściwy pomysł. — Havig się uśmiechnął. — Nigdy nie zgadniesz, doktorze! Poprzez swoje kontakty w dwudziestym wieku zakupiłem mnóstwo izotopów, jak na przykład węgiel C14. Ukryłem je w bezpiecznym miejscu, bo przecież ich rozpad musiał się pokrywać z realnym upływem czasu, i przeniosłem się w przyszłość. Tam stałem się bratem Tomaszem z jakiegoś starego centrum w środkowych stanach, który zachował częściową wiedzę o świecie. Następnie odkryłem to składowisko i zdecydowałem, że powinni je otrzymać Mauraiowie… Proste? Ich głównym obszarem badań była biologia, oczywiście, ponieważ Ziemia była w potwornym stanie, a życie jest naturalnym przetwornikiem energii słonecznej. Oni nie mieli reaktorów atomowych, w których mogliby sami wytwarzać potrzebne izotopy. Moje „znalezisko” potraktowali jako dar niebios).

— Myślisz, że pozwolą mi studiować? — zapytał niepewnie Havig. — To byłaby wielka sprawa dla mojego ludu i dla mnie samego. Ale jestem obcym…

Lohannaso objął go ramieniem, jak to było w zwyczaju Mauraiów.

— Nigdy w życiu, przyjacielu. Po pierwsze, jesteśmy handlowcami. Zawsze płacimy za otrzymany towar, a ten akurat jest bezcenny. Po drugie, pragniemy, żeby wszyscy korzystali z naszej wiedzy i cywilizacji. Chcemy, żeby nasi sojusznicy również mieli własnych naukowców i techników.

— Naprawdę chcecie nawrócić całą ludzkość?

— Co za pomysł? Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że pragniemy, żeby każdy stał się kopią nas samych, to nie. W żadnym razie. Nie jestem w parlamencie ani w admiralicji, ale śledzę dyskusje i czytam filozofów. Jednym z problemów starej cywilizacji było to, że zmuszała wszystkich ludzi do stawania się podobnymi do siebie. Nie tylko doprowadziło to do upadku tej cywilizacji. Tam, gdzie się udało ulepić wszystkich na jedną modłę, doszło do jeszcze większej katastrofy. — Lohannaso walnął pięścią w reling. — Człowieku! Potrzebujemy różnorodności. Jak największej i niepohamowanej. — Potem się zaśmiał. — W pewnych granicach oczywiście. Na przykład należy pozbyć się piratów. Ale poza tym… chyba za bardzo mnie poniosło. Już prawie południe. Muszę wziąć namiar i trochę policzyć. Potem wachtę przejmie Terai, a my zjemy razem lunch. Nie będziesz niczego wiedział o prawdziwym życiu, dopóki nie skosztujesz mojego piwa.

( — Spędziłem ponad rok wśród Mauraiów — powiedział mi Havig. — Bardzo pragnęli szerzyć wiarę, więc obdarzyli mnie dokładnie taką wiedzą, której potrzebowałem. Byli mili i weseli. Mieli oczywiście swoją działkę wyrzutków, przegranych i ubóstwa. Patrząc jednak obiektywnie, federacja w tym okresie była wspaniałym miejscem do życia.

Nie odnosiło się to do reszty świata. Ani do przeszłości. Przenosiłem się w czasie do dwudziestowiecznych Wellington i Honolulu. Zbierałem plany Istambułu i odwiedzałem Xenię. W końcu zacząłem ograniczać te wizyty, zwłaszcza w przyszłości, i wróciłem do Konstantynopola. Xenia miała wtedy osiemnaście lat. Pobraliśmy się).


* * *

Niewiele mi opowiadał o swoim pięcioletnim pożyciu z Xenią. Więcej im nie dano być razem. Cóż, ja także nikomu nie zwierzałem się z tego, co naprawdę było między mną a Kate.

Wspomniał jednak o kilku aspektach praktycznych. Składały się na nie trzy sprawy. Zapewnienie godziwego życia, wtopienie się w środowisko, do którego przywykła, i ukrycie się przed zemstą Orlego Gniazda.

Pierwsza sprawa była najłatwiejsza, chociaż wymagała wielkiego wysiłku. Nie mógł po prostu prowadzić jakiegoś interesu, bo w tamtych czasach wszystkim rządziły gildie, monopole i skomplikowane przepisy. Nie mówiąc już o tym, że mimo braku telefonów, radia i poczty elektronicznej plotki rozchodziły się z szybkością błyskawicy. Kosztowało go naprawdę wiele wysiłku stworzenie sobie odpowiednio wiarygodnej przykrywki. Zaczął się podawać za agenta świeżo utworzonej grupy duńskich kupców, który skupiał się bardziej na obserwowaniu rynku niż na działalności handlowej. W ten sposób nie stwarzał zagrożenia dla istniejących struktur. Pieniądze nie stanowiły problemu, ponieważ zawsze mógł je zdobyć dzięki podróżom w czasie. Musiał mieć jednak jakieś logiczne wytłumaczenie na ich pochodzenie.

Druga sprawa była bardziej złożona. Zastanawiał się nawet nad przeniesieniem gdzieś dalej. Do Rosji czy do Europy Zachodniej. Myślał o Nikai, gdzie panowali władcy bizantyjscy, którzy z czasem mieli odzyskać Konstantynopol. Było tam jednak zbyt niebezpiecznie. Z jednej strony nadciągały hordy Tatarów, z drugiej Święta Inkwizycja. Mimo zubożenia i podboju, miasto, w którym miał obecnie siedzibę, dawało mu takie same możliwości co inne rejony Orientu. Poza tym tutaj Xenia znała środowisko, mogła się spotykać z przyjaciółmi i odwiedzać matkę. Zresztą gdziekolwiek by się przeprowadzili, i tak każde z nich byłoby naznaczone. Ona jako Bizantyjka i chrześcijanka, a on trochę gorzej. Z powodu tego maskowania zmuszeni byli kupić sobie dom w Perze, gdzie mieszkali wszyscy cudzoziemcy. Pera leżała na przeciwnym brzegu Złotego Rogu, ale liczne promy łączyły ją z Konstantynopolem.

Co do trzeciej sprawy, to starał się nie być ani zbytnio aktywny, ani podejrzanie spokojny. Przybrał nowy pseudonim: Jon Andersen. Nauczył Xenię, żeby teraz tak się do niego zwracała nawet prywatnie i nigdy nikomu nie opowiadała o przeszłości. Na szczęście jego katoliccy znajomi się nią nie interesowali. Dziwili się jedynie, dlaczego Ser Jon złamał sobie karierę, poślubiając heretyczkę, i to Greczynkę zamiast wziąć ją sobie na konkubinę.

— Ile prawdy jej powiedziałeś? — zainteresowałem się.

— Ani słowa. — Uniósł brwi. — Bolało mnie, że ją oszukuję. Ale dla jej bezpieczeństwa nie powinna znać prawdy. Zawsze była łatwowierna. I tak miałem trudności z przekonaniem jej do zmiany imienia i nazwiska. Musiałem jej wmówić, że to dla dobra moich interesów z Duńczykami. Zaakceptowała moje tłumaczenia, kiedy się zorientowała, że będąc z nią, o niczym innym nie myślę. Bo to była prawda.

— A jak się wytłumaczyłeś z akcji ratunkowej?

— Powiedziałem, że gorąco się modliłem do swego świętego, który odpowiedział na moje modlitwy w piorunujący sposób. Jej pamięć o tych zdarzeniach była na szczęście zamglona przerażeniem i nie chciała wierzyć w nic innego. — Skrzywił się ze smutkiem i dodał: — Bolało mnie również, kiedy patrzyłem, jak zapala świeczki i modli się o dziecko, którego przecież nie mogła mieć.

— Mhm. À propos religii. Przeszła na katolicyzm czy ty nawróciłeś się na jej wiarę?

— Nie. Nie prosiłem jej o nic. Nikt nie był bardziej szczery niż ona. Dla mnie to by była zwykła sprawa, ale musiałem dbać o reputację w oczach Włochów, Normanów i Franków. Inaczej nie moglibyśmy mieszkać obok nich. Znalazłem miejscowego księdza, który odprawił ceremonię według obrządku wschodniego. Potem za drobną łapówkę uzyskałem dyspensę od katolickiego biskupa. Xeni było wszystko jedno. Miała swoje zasady, ale była tolerancyjna. I nie wierzyła, że spalę się w piekle, skoro już raz mój święty odpowiedział na moje wezwanie. Poza tym była nieprzytomnie szczęśliwa. — Uśmiechnął się z rozmarzeniem. — Ja również. Na początku, ale i później.


* * *

Ich dom był skromny, lecz powoli udało jej się go urządzić i udekorować ze smakiem, który odziedziczyła po ojcu. Z dachu można było oglądać kipiącą życiem Perę i statki płynące przez Złoty Róg. W oddali wznosiły się mury, wieże i kopuły Konstantynopola, który z tej odległości wydawał się nietknięty. Po przeciwnej stronie widoczne były tereny wiejskie, gdzie uwielbiała jeździć na pikniki.

Mieli trójkę służących. Niewiele — w dobie obfitości siły roboczej i niskich płac. Havig zadowolił się własnym lokajem, który był łobuzerskim Kapadocjańczykiem ożenionym z ich kucharką. Xenia rozpieszczała ich dzieci. Pokojówki ciągle się zmieniały, zajmując mnóstwo uwagi młodej żonie. Często zapominamy, że współczesne urządzenia uwalniają nas nie tylko od fizycznej pracy. Xenia sama zajmowała się ogrodem, dopóki patio i niewielki placyk za domem nie zamieniły się kwiatowe cudeńko. W wolnych chwilach szyła, do czego miała niesłychany talent, i czytała książki przynoszone przez męża. Sporo czasu poświęcała też przesądom i zabobonom.

— W Bizancjum znalazłbyś wszystkie możliwe przesądy — stwierdził Havig. — Co tylko ci przyjdzie do głowy, oni już na pewno to znali. Magia, przepowiadanie przyszłości, ochrona przed czarami, przed duchami, przed chorobą, znaki wróżebne, medycyna magiczna, napary miłosne… Pasją Xeni była astrologia. Cóż, nikomu to nie szkodziło. Wychodziliśmy często nocą obserwować gwiazdy. Ona miała wiele rozsądku przy interpretacji horoskopów. Łatwiej było to robić bez latarni i smogu. A nocą wyglądała jeszcze piękniej niż za dnia. Boże, jak musiałem walczyć ze sobą, żeby nie sprowadzić jej jakiegoś teleskopu. Niestety, zbyt bym ryzykował.

— Dokonałeś i tak niesamowitej rzeczy. Udało ci się zniwelować przepaść intelektualną między wami — stwierdziłem.

— To nic nadzwyczajnego, doktorze — stwierdził z rozmarzeniem. — Była młodsza o jakieś piętnaście lat, jeżeli dobrze policzyłem. Nie miała pojęcia o wielu sprawach, które były dla mnie oczywiste, ale to działało w obie strony, pamiętaj o tym. Ona znała wszystkie niuanse największej metropolii w historii ludzkości. Znała ludzi, zwyczaje, tradycje, budowle, sztukę, książki, pieśni. Czytała grecką klasykę, o której wiemy tylko z przekazów, bo została zniszczona w różnych wojnach. Wieczorami recytowała mi Ajschylosa, Sofoklesa, Safo i Arystofanesa, aż zapadła ciemna noc. Kiedy już wiedziałem, czego szukać, często kupowałem jej te tytuły „na bazarze”, cofając się w odpowiednią przeszłość.

Zamilkł na chwilę, a ja spokojnie czekałem.

— Życie codzienne było wspaniałe — stwierdził wreszcie.

— Kiedy kończyłeś przyjmować w gabinecie, to interesowałeś się sprawami Kate, prawda? Poza tym — odwrócił wzrok — chodziło o nas. Wciąż byliśmy zakochani. Ona miała zwyczaj śpiewać podczas prac domowych. Kiedy wracałem i prowadziłem konia do stajni, słyszałem jej głosik, który stawał się nagle jeszcze bardziej radosny.

W zasadzie obydwoje nie lubili się udzielać towarzysko. W celu podtrzymania swojej przykrywki musiał od czasu do czasu urządzać przyjęcia dla zachodnich kupców albo na nie chodzić. Nie przeszkadzało mu to. Kupcy byli porządnymi ludźmi jak na tamte czasy i potrafili ciekawie opowiadać. Xenia jednak czuła się przy nich obco. Na szczęście nikt od niej nie oczekiwał zachowania typowego dla dwudziestowiecznej pani domu.

Kiedy odwiedzali ich jej starzy przyjaciele, wtedy dopiero błyszczała. Było to możliwe, ponieważ Jon Andersen, jako reprezentant odległego kraju, musiał zbierać informacje, skąd się dało, nie tylko z Wenecji czy z Genui. Sam zresztą lubił tych gości. Uczonych, kupców, artystów, rzemieślników, kapłana Xeni, emerytowanego kapitana statku, dyplomatów i kupców z Rusi, Żydów różnego pochodzenia, a czasami Turków czy Arabów.

Musiał wyjeżdżać. Lubił odmianę, którą niosły ze sobą podróże, ale nienawidził tracić cennych chwil z Xenią. Jego nieobecności były niezbędne w podtrzymaniu pozorów. W tamtych czasach biura organizowano z reguły we własnych domach, ale interesy Jona Andersena wymagały od niego częstych podróży nie tylko do miasta, ale również krótkich wypraw lądowych lub morskich do innych krajów.

— Podróży nie mogłem unikać. Poza tym od czasu do czasu każdy, choćby nie wiem jak szczęśliwy, potrzebuje chwili samotności. Głównie jednak podróżowałem w przyszłość. Nie miałem pojęcia, dalej nie wiem, po co. Czułem jednak jakiś przymus odkrycia prawdy. Najpierw więc wracałem do Istambułu, gdzie miałem fałszywe dokumenty i spory rachunek bankowy. Stamtąd leciałem w okolice, które mnie interesowały, i przenosiłem się w przyszłość. Wciąż badałem Federację Mauraiów i ich cywilizację. Jej wzrost, schyłek, upadek i to, co nastąpiło później.


* * *

Nad wyspą szybko zapadał zmrok. Poniżej zwieńczających ją wzgórz ziemia była pogrążona w ciemnościach rozświetlanych latarniami migoczącymi przed domami rybaków. Tylko morze wciąż jeszcze połyskiwało srebrzyście. Jasna plama na tle królewskiego błękitu widocznego jeszcze na zachodzie, gdzie leżała Azja, ukazywała konary stuletnich sosen ukształtowanych przez wiejące tu wiatry w fantastyczne bonsai, przez które prześwitywała Wenus. Na werandzie domu Carela Keajimu unosił się mdławy dym kadzidła. Na gałęzi siedział ptak i wyśpiewywał swoje trele, które ludzie czasami próbowali naśladować. Ten ptak nie musiał siedzieć w klatce, bo miał dla siebie cały las.

— Chyba doszedłem do kresu — mruknął stary człowiek. — Umieranie boli. Nasi przodkowie byli mądrzy, zrównując w mitach Nana i Lesu. Wieczność byłaby nie do zniesienia.

Śmierć otwiera nowe możliwości dla ludzi, ale także dla człowieka. — Zamilkł na chwilę, rozkoszując się obecnością przyjaciela. — To, co mi powiedziałeś, sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy nie odcisnęliśmy naszego piętna zbyt głęboko.

( — Śledziłem jego losy od początku do końca — powiedział mi Havig. — Zaczynał jako błyskotliwy filozof w administracji państwowej. Skończył jako stary polityk, który wycofał się z życia publicznego i poświęcił filozofii. Wtedy postanowiłem, że może się on stać drugim po tobie śmiertelnikiem, któremu odważę się zaufać.

Sam wiesz, że nie jestem mędrcem. Potrafię podróżować w czasie i zbierać informacje, ale czy umiem je zinterpretować poprawnie? Czy w ogóle je rozumiem? Skąd mam wiedzieć, co powinno się zrobić, a co można zrobić? Pędziłem przez setki lat różnych epok, ale Carelo Keajimu żył, pracował i głęboko wszystko przemyślał w ciągu dziewięćdziesięciu lat życia. Potrzebowałem jego pomocy).

— Czyli uważasz, że któryś element waszej kultury zbyt silnie oddziałuje na następne pokolenie? — zapytał Havig.

— Z tego, co mi opowiedziałeś, tak to właśnie wygląda. — Jego gospodarz pogrążył się w zadumie. Na szczęście niezbyt długiej. — Czy nie odniosłeś wrażenia jakiejś dziwnej dychotomii… w tej twojej przyszłości… pomiędzy dwiema koncepcjami, które nasza filozofia starała się utrzymać w równowadze?

Nauka, racjonalność, planowanie i kontrola. Mit o uwolnionej psyche, człowiek jako integralna część ekosystemu, który staje się nadrzędny nad zwykłą ludzką wiedzą i mądrością.

— Z twojej opowieści wynika, że obecny zachwyt nad maszynami stanowi chwilowe szaleństwo. Zwykłą reakcję na przeszłość. Choć niepozbawioną podstaw. My, Mauraiowie, staliśmy się zbyt apodyktyczni. Gorzej. Zaczęliśmy uważać się za nieomylnych. Zamieniliśmy ideały, które ongiś były słuszne, w monopolistycznego idola. Tym samym pozwoliliśmy, żeby wszystko, co dawniej było dobre, legło w gruzach. W imię zachowania kulturalnej różnorodności pozwalaliśmy, żeby całe narody zastygały w swoim rozwoju na różnych etapach cywilizacyjnych. Od po prostu osobliwych po niebezpieczne anachronizmy. W imię ratowania równowagi ekologicznej zabranialiśmy badań, które mogły nas doprowadzić do gwiazd. Dlatego nie powinniśmy się dziwić, że Ruwenzoryanie zaczęli otwarcie budować elektronie termojądrowe. Podobnie jak nie powinniśmy się dziwić, że nie potrafimy ich powstrzymać, skoro nasz własny naród zaczyna okazywać niezadowolenie. Ponownie zamyślił się, szukając słów.

— Z twojego raportu, Jack, wynika, że to jest tylko spazm historii. Później większość ludzkości odrzuci podejście naukowe, nawet samą naukę i zachowa jedynie jej elementy konieczne do podtrzymania cywilizacji. Ludzie zamkną się jeszcze bardziej w sobie, staną się mistykami, myślicielami, zaczną szukać oświecenia u mędrców, którzy z kolei będą szukać natchnienia w głębi swoich dusz. Dobrze cię zrozumiałem?

— Nie wiem — stwierdził Havig. — Odnoszę takie wrażenie, ale to tylko wrażenie. Mam problemy ze zrozumieniem ich języka. Kilku dialektów nie potrafię odszyfrować w ogóle. Nigdy nie miałem dość czasu, żeby któregoś nauczyć się biegle. Wiele lat zajęło mi zrozumienie waszej federacji. Tamci ludzie w przyszłości są jeszcze trudniejsi do zrozumienia.

— I paradoksy wydają się głębsze dzięki kontrastom, które widziałeś — pokiwał głową Keajimu. — Dziwne spirale wydzielające tajemniczą energię pośród zwykłych pól uprawnych. Bezgłośnie poruszające się po niebie ogromne statki, które wyglądają, jakby je zbudowano z pól siłowych, a nie z metali. No i… te symbole na postumentach pomników i w książkach, które uruchamiają się od ruchu dłoni… to przerasta twoje rozumienie… Mam rację?

— Właśnie — przyznał Havig. — Carelo, co mam teraz zrobić?

— Sądzę, że jesteś na etapie, w którym powinieneś się zastanowić nad tym, czego się musisz nauczyć.

— Carelo, jestem tylko człowiekiem. Próbuję poznać historię tysiąca lat. Nie jestem w stanie! Mam dziwne przeczucie, że ludzie z Orlego Gniazda mogli przyczynić się do powstania tych dziwnych maszyn… A jeżeli mam rację?

— Uspokój się. — Keajimu dotknął delikatnie jego ramienia. — Jeden człowiek nigdy nie może wiele zrobić. Wystarczy, żeby to, co robi, było słuszne.

— Ale co jest słuszne? Czy ta przyszłość jest wynikiem tyranii? Może jakaś grupka przejęła technologię, która zdominowała te wyniosłe, choć bierne umysły pogodzone z faktem, że Ziemia jest wyjałowiona? Co można zrobić, jeżeli okaże się to prawdą?

— Jestem politykiem, choć na emeryturze — stwierdził Keajimu smutnym głosem, który zwykle wyrywał Haviga z depresji. — Obawiam się, że zapomniałeś o bardziej przyziemnych możliwościach. Zwykły despotyzm jest do przeżycia, bo zawsze kiedyś się kończy. Zapominasz, że my, Mauraiowie, mogliśmy pozostawić po swoich badaniach nad biologią o wiele gorszą spuściznę.

— Co? — Havig rzeczywiście się obudził z odrętwienia.

— Zaostrzony metal może służyć do rozgarniania żaru albo do zadawania ran — oznajmił Keajimu. — Materiały wybuchowe mogą oczyścić drogę ze spiętrzonych skał albo z niewygodnych ludzi. Narkotyki… cóż, to jest zagadnienie, które zaprząta umysły naszego rządu na supertajnych naradach. Opracowano narkotyki, które działają nie tylko stymulująco, czy halucynogennie. Pod ich wpływem człowiek zaczyna wierzyć we wszystko, co mu się wmówi. Zupełnie jak we śnie, kiedy umysł tworzy złudzenie kolorów, dźwięków, szczęścia czy strachu, przeszłości lub przyszłości… Zastanawiamy się, do jakiego stopnia możemy stosować ten preparat w celu uspokojenia naszych najgorszych rebeliantów. I prawie się cieszę z wiadomości, że hegemonia federacji upadnie, zanim ten problem stanie się powszechnie znany. Oznacza to, że sytuacja w przyszłości nie powstała z naszej winy. — Keajimu pochylił się do Haviga. — Ale ty, mój biedny podróżniku w czasie, musisz wybiegać myślami o wiele dalej niż marne sto lat do przodu. Dzisiaj wieczorem zapomnij o tym. Obserwuj gwiazdy, wąchaj kadzidło, wsłuchaj się w śpiew ptaków, poczuj zapach bryzy. Stań się jednością z Ziemią.


* * *

Siedziałem samotnie za biurkiem w swoim domku w Senlac. Był listopad 1969 roku, noc wyjątkowo pogodna i nadzwyczaj mroźna. Na szybach utworzyły się lodowe kwiaty. Z adaptera rozbrzmiewała symfonia Mozarta. Czytałem wiersze Yeatsa. W zasięgu ręki stała szklaneczka whiskey i czasami przypominało mi się pod wpływem tych wierszy coś miłego. Ogólnie było to miłe zajęcie dla starego człowieka.

Nagle ktoś zapukał do drzwi. Mruknąłem do siebie mało cenzuralne słowo i wstałem, żeby otworzyć. Po drodze układałem sobie jakąś ważną wymówkę, żeby pozbyć się intruza. Na dodatek pod nogami zaczął mi się plątać kot i o mało się nie przewróciłem. Trzymałem tego przeklętego kota jedynie dlatego, że był ulubieńcem Kate. Kiedy umarła, był jeszcze młody, a teraz jego żywot dobiegał już końca…

Otworzyłem drzwi i zaraz owiał mnie mróz. Przed domem stał mężczyzna trzęsący się z zimna, ponieważ był w stroju zupełnie nieodpowiednim na tę porę roku. Średniego wzrostu, szczupły, jasnowłosy, o kanciastych rysach. Trudno było kreślić jego wiek, chociaż twarz miał pobrużdżoną zmarszczkami. Mimo że pięć lat tego człowieka nie widziałem, nie mogłem go nie rozpoznać.

— Jack! — krzyknąłem i poczułem niepokój.

Wszedł do środka, zamknął drzwi i oznajmił cicho, bez emocji:

— Doktorze, musisz mi pomóc. Moja żona umiera.

Загрузка...