Spokojnie. Nikomu nie wmawiam, że ta historia jest prawdziwa. Po pierwsze dlatego, że taka maniera literacka odeszła w niebyt razem z Teodorem Rooseveltem. Po drugie, i tak byście w to nie uwierzyli. I po trzecie, wszystkie opowieści podpisane moim nazwiskiem powinny się obronić lub polec jako czysta rozrywka. Jestem pisarzem, a nie prorokiem. Po czwarte, jest to wyłącznie moje dzieło. Kiedy w stosie notatek, karteczek, fotografii i próbnych tekstów pojawiały się luki lub niejasności, zaczynałem snuć własne pomysły. Nazwiska, miejsca i wydarzenia dostosowywałem do swoich potrzeb, stosując własne techniki narracyjne.
Sam nie wierzę w ani jedno słowo, które napisałem. Możemy się oczywiście spotkać i przewertować stare gazety, annały, czasopisma i tak dalej. Byłby to wielki i kosztowny wysiłek, którego wynik — nawet gdyby był pozytywny, to i tak niewiele by udowodnił. Mamy co innego do roboty, a niektóre odkrycia mogą nam tylko zaszkodzić.
Ta opowieść ma na celu jedynie nakreślić postać doktora Roberta Andersona. Jemu to bowiem zawdzięczam tę książkę. Wiele zdań w niej zawartych pochodzi z jego ust. Moim celem było uchwycenie i zachowanie jego stylu i ducha — jako wyrazu pamięci.
Zawdzięczałem mu o wiele więcej. Na kolejnych stronach odnajdziecie pewne elementy z moich wcześniejszych książek. To on podsunął mi pomysły napisania ich i opowiedział o opisanych w nich osobach. Robił to w czasie naszych długich rozmów przy kominku i kieliszku sherry, przy muzyce Mozarta. Pozmieniałem wiele szczegółów, żeby te historie uczynić swoimi, a także dlatego, by lepiej się je czytało. Ale ich duch pozostał jego. Zawsze żartował, że jeżeli je kiedykolwiek sprzedam, powinienem zaprosić Karen na wykwintną kolację w San Francisco i wypić wiadro wódki za jego zdrowie.
Rozmawialiśmy również o mnóstwie innych spraw, które wciąż pamiętam, jakby to się działo wczoraj. Miał bardzo przewrotne poczucie humoru. Nawet fakt, że zostawił mnie z wielkim pudłem dokumentów, które sam zebrał, należy traktować jako swoisty, choć subtelny żart.
Chociaż wiele z tych dokumentów jest wyjątkowo ponurych.
Zaraz, czy na pewno? Kilka razy miałem okazję obserwować doktora Roberta Andersona otoczonego przez swoich wnuków. Widziałem jego radość z ich towarzystwa i niekiedy ból. W czasie naszej ostatniej rozmowy dyskutowaliśmy o przyszłości.
— O Boże! Ta młodzież! Ta biedna młodzież! Poul, twoje i moje pokolenia miały cholernie proste życie. Wystarczyło po prostu być białym i nieźle się trzymać. Teraz historia wraca w normalne koleiny i zaczyna się dżungla. — Opróżnił szklankę i dolał sobie o wiele więcej niż zwykle. — Przeżyją tylko najtwardsi farciarze. Reszta będzie musiała się zadowolić tym szczęściem, które im pozostanie. Takimi sprawami powinien się zajmować lekarz, prawda? — I zmienił temat.
Pod koniec swego życia Robert Anderson był wciąż wysoki i mocno zbudowany. Nieco przygarbiony, ale w niezłej kondycji fizycznej. Uważał, że zawdzięcza to jeździe na rowerze i pieszym wycieczkom. Twarz miał dość gładką, niebieskie oczy skrywał pod mocnymi okularami, a siwe włosy i białe stroje nosił podobnie zmiętoszone. Mówił powoli, podkreślając słowa machaniem fajki, którą palił regularnie dwa razy dziennie. Był grzeczny, ale niezależny jak jego kot.
— Na moim etapie życia — mawiał — to, co ongiś określano mianem dziwactw czy uporu, teraz określa się mianem uroczej ekscentryczności. Staram się korzystać z tego dogłębnie. — Wyszczerzył się w uśmiechu. — Na ciebie też przyjdzie kolej. Pamiętaj o tym.
Pozornie miał spokojne życie. Urodził się w Filadelfii w 1895 roku, jako daleki krewny mego ojca. Mimo że nasza rodzina pochodziła ze Skandynawii, to jedna jej gałąź żyła w Stanach od czasów wojny secesyjnej. Nie mieliśmy o sobie zielonego pojęcia aż do chwili, kiedy któryś z „amerykańskich Andersonów”, maniak genealogii, zamieszkał nieopodal naszego domu i nas odwiedził. Potem zaprosił nas do siebie, i tak to się zaczęło.
Jego ojciec był dziennikarzem, od 1910 roku wydawał gazetkę w małym miasteczku na środkowym zachodzie (mającym prawie dziesięć tysięcy mieszkańców). Nazwałem je Senlac. Swój dom określał jako nominalnie anglikański, choć w zasadzie demokratyczny. Kiedy Ameryka przystąpiła do pierwszej wojny światowej, on właśnie kończył szkołę pielęgniarstwa i został wcielony do wojska. Nigdy jednak nie pojechał do Europy. Po demobilizacji skończył medycynę i zrobił specjalizację z interny. Mam wrażenie, że w wojsku nieco przytył. Wreszcie wrócił do Senlac, założył praktykę i poślubił dawną narzeczoną.
Uważam, że był pracoholikiem. Praca lekarzy rodzinnych w tamtych czasach nie była monotonna. Dopiero później postęp techniczny sprowadził ich do roli recepcjonistek. Jego małżeństwo było również szczęśliwe. Z czworga dzieci trzech chłopców dorosło i wciąż ma się dobrze.
W 1955 roku przeszedł na emeryturę i zaczął z żoną podróżować po świecie. Spotkałem go wkrótce potem. Żona odumarła go w 1958 roku, a on sprzedał ich dom i kupił małą chatkę w naszym sąsiedztwie. Mniej podróżował, bo jak twierdził, przestało to być takie zabawne. Nie stracił jednak chęci do życia.
Opowiedział mi o ludziach, których nazwałem (ja, nie on) Maurai. Brzmiało to jak opowieść, którą sam wymyślił, ale nie potrafił opisać. Po jakichś dziesięciu latach naszej znajomości zaczął się nagle niepokoić o mnie bez żadnej wyraźnej przyczyny. Ja z kolei się martwiłem, że czas staje się dla niego nieubłagany. Potem mu przeszło i znowu był sobą. Z pewnością wiedział, co robi, kiedy zapisywał w testamencie klauzulę, że wolno mi zrobić ze spadkiem po nim, co mi się żywnie podoba.
Pod koniec ubiegłego roku Robert Anderson zmarł nagle we śnie. Brakuje nam go.