Posłaniec – Andrzej Drzewiński

Artemid już od dłuższego czasu myślał tylko o jednym. Celny kopniak żołnierza kanejskiego wstrząsnął wnętrznościami. Zmusił do wyłącznego poświęcenia się bólowi, sadystycznie wzmaganemu przez rwanie przywiązanych do włóczni rąk i nóg. Otworzył oczy. W chaotycznym świetle pochodni nie mógł dojrzeć celu, ku któremu był niesiony, ale na cóż mógł liczyć on, pokonany żołnierz. Jęknął na moment obudzoną wściekłością. Tak się dać podejść, całkowita klęska armii, wszyscy zabici. Gdyby nie martwy koń, który go nakrył zdychającym ciałem…

Cisza świadczyła, że znalazł się na miejscu przeznaczenia. Tamci z kimś rozmawiali, nie rozumiał ich języka. Rozpoznał jednak pijacki bełkot i człowiek cuchnący nie sfermentowanym piwem przystawił mu żagiew nieomal do twarzy. Zaskwierczały przypalone włosy, a ciało wygięło się próbując ujść ogniowi. Szyderczy śmiech i ktoś splunął mu w twarz, lecz chybił. Jeden z tragarzy postawił koniec włóczni na ziemi i ciało Artemida zsunęło się w bolesnym upadku. Skrzypnęły zawiasy i jednym mocnym wyrzutem został ciśnięty do środka. Zamknęli go.

Podłoga cuchnęła zwierzęcymi odchodami i brudem, łańcuch, czy też uprząż, wbijała się w brzuch, jednak brakowało mu sił, aby przewrócić się na plecy. W pierwszej chwili sądził, że jest w lochu czy piwnicy i dopiero po jakimś czasie przyjmujące ciemność oczy dostrzegły stojące przy ścianach koryta. Lecz nie to było najistotniejsze. W kącie, oświetleni smugą księżycowego światła, siedzieli ludzie. Jeden z nich, jak monstrualny pająk sunął ku niemu.

– Kim jesteś? – pytanie to padło w ojczystym języku.

– Centurion Artemid. Ty zaś kim jesteś?

– Żołnierz, nazywają mnie Plebo.

Mówiąc to sprawdził jego więzy, a potem nie wiadomo skąd wyciągniętym ostrzem przeciął sznury. Artemid uniósł się i sycząc z bólu zaczął odrywać wżarte w ciało konopne włókna.

– Ilu nas tu jest?

– Razem z tobą ośmiu.

– Czy są jacyś oficerowie?

Plebo zawahał się.

– Tak… chyba jeden.

– Dlaczego chyba?

– Nie odzywa się do nas.

Artemid zamilkł i całą wolę skupił na próbie powstania. Powykręcane stawy były nieczułe i groziły kontuzją. Kiedy ruszył Plebo, z podziwem zerknął na jego szerokie bary. Chciałby mieć takiego żołnierza u siebie, lecz czy kiedykolwiek będzie miał ku temu okazję?

Już z daleka wyczuł, który z nich jest oficerem. Niski blondyn n złamanym nosie siedział samotnie pod oknem obok zawalonego koryta. Żołnierze nawet nie poruszyli się, kiedy do nich podeszli. Przy tym, który jęczał, został Plebo.

– Centurion Artemid – wypowiedział swoje imię o ton za głośno.

Tamten musiał to zauważyć, gdyż niechętnie zerknął w górę.

– Czy to teraz ważne? Siadaj.

Próbując znaleźć suche miejsce dostrzegł na szyi oficera metalowy łańcuch. Z wrażenia aż zapomniał, jak mu przeszkadza smród pomieszczenia.

– Trybun – wyciągnął palec. – Jesteś trybunem.

Człowiek pod oknem spojrzał na medalion i z niechęcią pokiwał głową.

– Widzisz, zapomniałem wyrzucić – mruknął i chwycił Artemida za połę. -Tak, jestem trybun Lukjusz, ale mam to w dupie.

Zanim słowa dotarły do Artemida, uczuł dłoń na ramieniu. Był to Plebo.

– Potrzebuję koszuli na szarpie, jeden z nas mocno krwawi.

Nieomal odtrącił rękę.

– Jak to… nie zostanę w samej kurcie.

– Zostawcie, żołnierzu, centuriona – powiedział Lukjusz i niezdarnie zaczął ściągać ubranie. – Jemu koszula może być jeszcze potrzebna.

Artemid sczerwieniał. Takie poniżenie – pomyślał, lecz nie odezwał się ani słowem, dopóki Plebo był przy nich.

– Trybunie Lukjuszu – mówił z naciskiem. – Nie dość, że gardzicie swoją pozycją, to jeszcze ośmieszacie… Przerwał mu skrzekliwy śmiech. Byłby przysiągł, że tamten jest serdecznie rozbawiony.

– Centurionie – usłyszał. – Jak to się stało, że mając tak walecznych i honorowych oficerów przegraliśmy tę bitwę?

– Jak to się stało? – syknął przez zęby.

Tym razem glina zmieszana z gnijącymi odpadkami nie przeszkodziła mu. Opadł na kolana.

– Stało się tak dlatego, że nasi dowódcy dali się jak dzieci nabrać na przejrzysty manewr Kanejczyków. Dlatego, że pozwolili ich największej broni – konnicy – obejść skrzydła i zamknąć wszystkie centurie w kotle.

Lukjusz przestał się śmiać i z zaciekawieniem śledził twarz Artemida.

– Dlatego, że po godzinie walki, kiedy jeszcze mieliśmy przewagę w ludziach, konsul zamiast zarządzić odwrót, kazał atakować ciężkozbrojnych. Wiadomo było, że nie mamy już włóczni.

Lukjusz podrzucił kilkakrotnie medalion.

– Trochę masz racji, centurionie, ale tylko trochę uniósł dłoń i jeden po drugim rozwierał palce. – Po pierwsze: po bitwie zawsze jest łatwiej krzyczeć, że wszystko z góry było wiadome. Po drugie: zważ, że to nasza konni-_ ca została najpierw podstępem i zdradą odcięta od sił głównych, a potem zatłuczona w tym wąwozie. Po trzecie: konsul Marek zginął w pierwszych minutach, kiedy osobiście starał się przyjść jej z pomocą.

Artemid przechylił głowę, aż dosięgnął ściany chlewu.

– Co innego słyszałem w czasie walki.

Lukjuszowi błysnęły ironicznie oczy.

– W czasie bitwy wiele się słyszy.

Zamilkli. Z gromadki leżących dobiegał bulgotliwy oddech. Wyglądało, jakby jego właściciel się dusił. Któryś z żołnierzy musiał żuć czosnek, gdyż zapach powoli przebijał się nad zwierzęcopochodne smrody. Za oknem chlewu słychać było człapanie strażnika. Odgłos kroków umilkł tak niespodziewanie, że obydwaj z Lukjuszem unieśli głowy. Szmer spływającej za ścianą cieczy wyjaśnił sytuację. Z odrazą przesunęli się na bok.

– Jak ci się zdaje, centurionie, po co nas tu trzymają?

Pytanie było retoryczne i jakby trochę szydercze. Artemid dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz trybuna, zanim odparł.

– Powiedz, jeśli wiesz.

– A ty się nie domyślasz?

– Nie, nie domyślam!

Lukjusz bawił się jego złością.

– Walczyć was uczą, ale o obyczajach wroga nikt nie pomyśli – mówiąc to przebierał palcami ogniwa łańcucha. – Kanejczycy mają zwyczaj darowania wolności jednemu z jeńców. Wybierają go spośród pozostałych przy życiu. Trzeba przyznać, że przy ich sposobie walki niewielki mają wybór. Żeby nie było wątpliwości, to powiem, że resztę jeńców zabijają, a samego posłańca wyprawiają do swoich.

– Po co?

Lukjusz z wyrzutem zerknął na Artemida.

– Wyobraź sobie. Jesteś w stolicy, wojska ruszyły na spotkanie wroga, którego muszą powstrzymać. W mieście niepokój, wszyscy oczekują nowin. A tu przybywa żołnierz, jedyny pozostały przy życiu z całej armii. Opowiada o klęsce i chcąc nie chcąc, o potędze wroga. Zalękniony, pełen strachu, mimo woli gloryfikuje najeźdźców, osłabia morale i wiarę tych, którzy przecież muszą stanąć do ostatecznej walki o kraj. Teraz już rozumiesz?

Artemid z pobladłą twarzą wstaje i pochyla się nad trybunem. Rozdygotane ręce szorują po ścianie.

– Na bogów, nie można do tego dopuścić. Obydwaj wiemy, jakie nastroje są w stolicy. Niech ten człowiek otworzy sobie lepiej żyły.

Lukjusz zniża głos do szeptu.

– Uspokój się. Tego nikt nie zrobi. Sądzę, że nawet ty. No powiedz, zrobiłbyś to…

Artemid chwieje się i obraca twarz do okna. Chce, ale nie potrafi odpowiedzieć.

– Widzisz. Jeśli my nie umiemy, to jak możemy tego wymagać od żołnierzy.

Przez okienko widać gwiazdy, chyba po raz pierwszy od tygodnia.

– Lukjuszu – szept jest cichy, niedosłyszalny. – Kogo oni wybiorą?

– Nie wiem. Zdaje się, że nie ma żadnej reguły. Wybiera i piętnuje żelazem sam Osteron. Nie bój się, rano będzie wiadomo.

W ciszy znów słychać charkot umierającego. Lecz wydaje się, że Artemid tego nie słyszy. Wstaje i lekko kuśtykając zaczyna przemierzać klepisko między dwoma przeciwległymi ścianami. Rytmiczne mlaskanie najpierw irytuje, a potem, o dziwo, wciąga żołnierzy. Błyszczące oczy zdają się z maniakalnym uporem sunąć za zgarbioną sylwetką centuriona. Nawet umierający żołnierz cichnie, ulegając nastrojowi.


Artemid stał przy ścianie i w zamyśleniu wydłubywał glinę spomiędzy desek. Wreszcie otworzył szerzej oczy i potakując myślom odwrócił się ku tamtym. Wyglądało, że śpią, może jedynie Lukjusz oddychał zbyt szybko.

– Lukjuszu! – potrząsnął go za ramię. – Wiem… już wiem.

Trybun rozwarł powieki. Wzrok miał pogodny, rozumny i gdyby nie ten uśmiech błądzący po wargach…

– Co wiesz, centurionie? – spytał, lecz Artemid nie odpowiedział.

Stanął odwrócony do niego plecami.

– Żołnierze! – krzyknął zapominając o strażach. – Czy wiecie, dlaczego oni nas tu trzymają?

Milczeli, więc odpowiedział sam sobie…

– Słuchajcie! Jutro jeden z nas zostanie wybrany przez tego mordercę Osterona i wypuszczony na wolność, aby mógł zanieść naszym matkom i braciom straszną wieść o klęsce. Nie pytajcie nawet, co Osteron uczyni z pozostałymi; kto walczył wczoraj, ten nie może mieć wątpliwości.

Podszedł, prawie dotykając siedzących postaci.

– Lecz nie to jest ważne. Przed wyruszeniem w drogę Osteron osobiście wypali posłańcowi swój znak. Wiecie już, o co chodzi?

Potoczył wzrokiem.

– Osobiście, on sam to zrobi. Wystarczyłoby chwycić miecz, drąg albo jak kto ma siły, zadusić żmiję. To będzie jedyna szansa, gdyż nikomu nie przyjdzie do głowy, że ten jeden, któremu zostało darowane życie, odważy się na takie szaleństwo. A wtedy?,. – głos wibrował mu w gardle. – Wtedy potęga Kanejczyków padnie jak ślepy i kulawy. Czymże oni są bez wodza? Niczym. On jeden zbudował i umocnił to plugawe państwo. Jego zabić to zabić państwo.

Umilkł, chciwie oczekując odpowiedzi. Lecz słyszał jedynie świst własnego oddechu i cichy śmiech Lukjusza. Tylko oczy żołnierzy świadczyły, że nie uronili ani jednego słowa. Trzasnął pięścią w dłoń i skoczył ku trybunowi.

– Ty… ty… – dławił się. – Czymże jesteś, kto ci dał prawo?

Lukjusz gwałtownym ruchem chwycił go obydwoma dłońmi za włosy i przyciągnął do siebie.

– Uspokój się, szaleńcze – szepnął mu do ucha. – I nie bluźnij.

Artemid daremnie próbował uwolnić się z niespodziewanie silnego chwytu. Wilgotny oddech muskał mu twarz.

– Czego ty od nich oczekujesz? Są przyuczeni do walki, a nie do podejmowania zawiłych decyzji. Teraz muszą sami to przemyśleć i sami dojść do tego. Rozkazem ich nie zmusisz.

Puścił jego głowę.

– Na mnie też nie pluj.

Artemid odskoczył.

– Więc rób – wydyszał – rób coś.

Lukjusz bez słowa wyciągnął w górę, ku smudze światła dłoń, a drugą zaczął coś zsuwać z palca. Jeszcze moment i trzymał w ręku pierścień. Zwykły, miedziany. nie wzbudzający pożądania w rabusiach.

– Oczywiście nie wiesz, co to jest?

Pokręcił głową.

– Co widzisz z dołu?

Zbliżył twarz.

– Mały kołeczek.

– Zgadza się. Jeśli go wyciągniesz, najlepiej zębami, u góry wysunie się kolec. Biada temu, kto się nim ukłuje.

Artemid z wrażenia przestał oddychać.

– Wystarczyłoby tym… – wydusił.

– Zgadza się. Osteron. po jednym ukłuciu padnie martwy. Na to nie ma ratunku.

– Skąd to masz?

– Każdy z trybunów posiada coś takiego; na wszelki wypadek – dodał i rzucił przedmiot na dłoń Artemida. Ten omal go nie upuścił.

– Jak to… dajesz mi go?

– Bierz. Tobie bardziej się przyda.

– Ale przecież równie dobrze mogą wybrać ciebie.

Lukjusz skrzywił się i dłuższą chwilę obserwował coraz słabszą smugę światła.

– Czy naprawdę chcesz mnie zmusić do tego, abym powiedział, że mój wybór nie będzie miał dla sprawy żadnego znaczenia?

Opierając się o jego ramiona powstał.

– Śpij i niech bogowie mają cię w opiece.

Artemid został na jego miejscu i z uwagą obserwował niknącą sylwetkę. Nie udało mu się dostrzec twarzy.


Obudził go nienaturalny, piskliwy głos, który wrzeszczał i starał się być groźny. Odchrząknął podły smak w gardle i skoncentrował wzrok na przybyłych. Źródłem hałasu był stojący przed dwoma Kanejczykami tłumacz.

– Wstańcie wreszcie, psubraty! Tu idzie o wasze życie.

Ociągając zebrali się w świetle drzwi. Najwyższy rangą Kanejczyk miał nieduże oczy i obwisły lewy policzek, ślad dawnego cięcia. Tłumacz wyszczekał jego słowa.

– Dostojność pyta się, ilu was jest?

Artemid zerknął na Lukjusza, lecz ten stał sztywny i milczący.

– Siedmiu – odparł ktoś z tyłu. – Jest nas tylko siedmiu.

Artemid nie zmiażdżył Plebo wzrokiem tylko dlatego, iż dostrzegł strach na twarzy tłumacza. Aż dziw, że człowiek może się tak szybko spocić.

– Jak to siedmiu? – rozbiegły mu się oczy. – Ktoś uciekł?

Kanejczycy również okazali zaniepokojenie, lecz umilkli, gdy jeńcy rozstąpili się na boki. Można było teraz dostrzec leżącego człowieka. Głowę miał tak przechyloną ku tyłowi, iż grdyka celowała prosto w powałę, zasłaniając twarz. Okryta rdzawymi szmatami klatka piersiowa była nieruchoma. Kanejczyk, ten z blizną, wzruszył ramionami i uniósł rękę. Stojący za nim kusznicy chwycili leżącego za nogi i wywlekli na zewnątrz. Ponownie zaszczekał tłumacz.

– Jego najwyższa dostojność wódz Osteron postanowił darować jednemu z was, niegodnych, życie.

Artemid spojrzał kącikiem oka na Lukjusza. Trybun miał dumnie uniesioną twarz.

– Aby dać wam wszystkim równe szanse, zostaniecie poddani próbie – ponownie odezwał się tłumacz. – Wojska wielkiej armii kanejskiej zostaną w tej okolicy przez jakiś czas, aby nabrać sił do ostatecznego pokonania waszego władcy. W tym czasie zbudujemy arenę, na której stoczycie między sobą walkę. Kto przeżyje, ten będzie wolny.

Tłumaczowi jarzyły się w podnieceniu oczy i zanim przełożył ostatnie słowa, dodał coś od siebie.

– Wy świnie! Będziecie tańczyć jak osły w cyrku – otarł nos rękawem. – Teraz zostaniecie rozdzieleni, abyście przypadkiem nie doszli do porozumienia psującego widowisko.

Wystawił żółte-łopaty zębów i strzyknął śliną. Oficerowie odsunęli się ustępując miejsca kusznikom. Nie szczędząc kopniaków i wyzwisk wypędzili więźniów na dwór. Lukjusz ani słowem nie odezwał się, kiedy mu ściągano łańcuch. Inni również milczeli.


Przez całe dwa tygodnie, które przyszło mu spędzić w namiocie, nie odezwał się ani słowem. Lecz opłaciło mu się to. Po dniach przemyśleń upewnił się w jednym. Pokona wszystkich, musi to zrobić, a później zabije Osterona. Wiedział dokładnie, jak to zrobi. Gdy ten przyłoży rozżarzone żelazo do ramienia, z pewnością będzie spoglądał mu w twarz oczekując grymasu bólu, a wtedy jeden cios i imperium kanejskie upadnie w proch.

Jeszcze się uśmiechał, gdy gwałtownie odskoczyła zasłona. Przyszli. Mrużąc oczy od dawno nie oglądanego słońca stąpał niepewnie za strażnikiem. Suche powietrze uniosło spod stóp kłęby brunatnego kurzu. Skojarzył sobie, że przez cały okres niewoli była upalna, bezdeszczowa pogoda.

Potknął się i łapiąc równowagę jakby odzyskał słuch. Usłyszał bliski szmer tysięcy ludzi. Zasłaniając oczy można było dojrzeć, iż zbocza wąwozu, ku któremu podążali, obsadzone są morzem głów kanejskich żołnierzy. Zaklął bezsilnie i potknął się po raz wtóry. Wtedy dojrzał innych: Lukjusza, Plebo i tamtych, których imion nie dane mu było poznać. Nie powitali się nawet. Po co?

Ściany wąwozu coraz wyraźniej zamykały pas nieba i coraz pewniejszym stawał się plan Kanejczyków. Szli ku rzędom ceglanych murów pokrywających cały środek wąwozu. Żółta barwa ścian tylko nieznacznie odróżniała się od podłoża, wszystko było-suche, jałowe i monotonne. Ryk kanejskich żołnierzy narastał, spadło kilka kamieni. Lecz gest stojącego na skalnej półce człowieka uciszył tłum i uświadomił Artemidowi władzę Osterona. W dusznej ciszy podeszli do ceglanego labiryntu. Pod pierwszym murem leżała broń: włócznie, tarcze i miecze. Stał przy nich oficer z blizną na policzku.

– Zostaniecie poddani próbie – zaszczekał tłumacz zza jego pleców. – Każdy z was może wybrać dowolny rodzaj i ilość broni. Wejdziecie do labiryntu jednocześnie, każdy przez inne wejście. Macie walczyć…

Tu Kanejczyk uniósł rękę i szyderczym wzrokiem omiótł zbocza.

– Macie walczyć na śmierć i życie, dając przykład naszym żołnierzom. Ktokolwiek będzie próbował opuścić labirynt przed zachodem słońca, zginie. Moi kusznicy już się o to postarają.

Jakby na pokaz stojący dotąd z boku żołnierze z kołczanami na plecach zaczęli ostentacyjnie kręcić korbami. Cięciwy niemile skrzypiały.

– O zachodzie słońca, gdy rozlegnie się głos trąb, ten który ocaleje, będzie mógł wyjść. Ale tylko jeden. Gdy wyjdzie dwóch, obydwaj zginą.

Oficer zakaszlał i spłukał gardło winem z podanego przez tłumacza bukłaka. Następnie skinieniem ręki zachęcił ich do wyboru broni. Gdy odchodzili do wejść, tłum na zboczach ponownie falował gardłowymi okrzykami.


Oparł się plecami o mur i ocierając strużki potu przekręcił głowę. Widoczna część labiryntu była pusta. Mur po drugiej stronie, tak jak i ten, o który się opierał, był o głowę niższy od niego. Mógłby podskoczyć i sprawdzić co jest dalej, lecz bał się. Wystarczyłby jeden sztych prosto w twarz… Nad cegłami, w dalszej perspektywie czerniały na tle skał sylwetki Kanejczyków. Zamknął oczy. To okropne uczucie mieć usta pełne gęstej i gorzkiej śliny. Te sucze pomioty nie dały im nic do picia, a przecież widzieli, jak słońce praży.

Odkleił się od muru, gdzie nadaremnie szukał cienia i ocierając dłonią plecy ruszył dalej. Nie potrafił zbyt długo osłaniać się tarczą od słońca, była zbyt ciężka.

Dziwiąc się sobie, drobił teraz flegmatycznie krok za krokiem i jedynie na zakrętach wzmagał czujność. Na razie jednak nie natrafił na nikogo. Labirynt był duży, można w nim było długo szukać śmierci, depcząc bez ustanku ceglany gruz i rozpalony piasek. Przedsionek piekła, przyszło mu na myśl. Miał cichą nadzieję, że uda się możliwie jak najdłużej unikać walki. Niech się wyrżną, myślał, a on wypoczęty tym łatwiej poradzi sobie z ostatnim.' Przecież musi zwyciężyć.

Za najbliższym załomem dojrzał wreszcie przeciwnika, lecz już pierwszy rzut oka wyjaśnił sprawę. Żołnierz miał rozpłatane aż do kręgosłupa gardło. Obok, w kałuży krwi, leżała pęknięta tarcza, którą obsiadły tysiące much; dużych i zielonych. Artemid wzdrygnął się i przeskoczył ciało. Szybkim krokiem uciekał od wirującego, brzęczącego kłębowiska.

Gdy przystanął dla zaczerpnięcia tchu, dopadł go daleki ryk Kanejczyków. Gdzieś niedaleko, za którymś z ceglanych murów, ktoś kogoś mordował. Uniósł twarz i węsząc starał się usłyszeć cokolwiek. Niestety, upał tłumił wszelkie dźwięki. Zrezygnowany wytarł dłonie w kurtę i mocniej ujął włócznię. Wtedy dopiero pojął, że ów zauważony przez niego kształt leżący u końca korytarza jest człowiekiem. Osłonił oczy i przestał mieć wątpliwości, nawet zaczął się domyślać prawdy. Podszedł i trącił postać włócznią w ramię. Osunęła się na bok wytrzeszczając ku słońcu szkliste gałki. Na ustach trupa błąkał się lekko ironiczny uśmiech. Wiedziony instynktem rozwarł zmarłemu palce. Pośrodku dłoni, jak robak, leżał miedziany pierścień. Wokół miejsca ukłucia zasychała kropla krwi, szkarłatnie czerwonej.

– Uciekłeś – wyszeptał. – Po prostu uciekłeś i nic nie zrobiłeś.

Westchnął.

– Szkoda.

Zamknął powieki Lukjuszowi i ruszył dalej dziwiąc się sobie, że tak mu żal tego człowieka.


Stał przy kolejnym zabitym i zastanawiał się, na czym mu teraz najbardziej zależy. Ocaleniu życia, zabiciu Osterona czy położeniu kresu tej mordędze. Jakże małe są wielkie sprawy, kiedy człowiek słania się na nogach ze zmęczenia, upału i strachu. Jakże szybko traci się pamięć o tym dla kogo, po co, w imię czego… Gdyby była możliwość, uciekłby jak najdalej od tego miejsca i jedyną rzeczą, która go powstrzymuje, jest fakt, że nie ma takiej możliwości. Trzeba iść i dopełnić przeznaczenia.

Od dawna zdawał sobie sprawę, że idzie czyimś śladem; krwawym i jednoznacznym. Jeszcze jeden trup i będzie wiedział, kto zbiera to żniwo: Plebo czy inny żołnierz.

Nie zastanawiając się skręca na najbliższych rozstajach w lewo i faktycznie, przypuszczenia spełniają się. Piąty trup nie jest trupem Plebo. Nieznany żołnierz leży na boku i jedynym wyjaśnieniem dziwnej pozycji jest wystające z pleców ostrze włóczni. Krew jeszcze nie zdążyła wyschnąć. Artemid nie przygląda się dłużej. Do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. Przyspieszając kroku pilnie wypatruje rosłej sylwetki tego, którego chciał mieć w swoim oddziale. Głęboko oddychając przez nos zbiera się do walki. W tej chwili jest to z pewnością najważniejsza walka w jego życiu. Nie myśli jednak o tym i gdy za kolejnym murem dostrzega sylwetkę Plebo, decyzję podejmuje błyskawicznie. Najpierw jęczy on, a potem oszczep rozpruwający powietrze. Z oddali dobiega ryk Kanejczyków. Plebo jest jednak wspaniały. Pada na twarz pozwalając ostrzu musnąć kark i już stoi naprzeciwko Artemida. Za nim widać wybity w murze otwór. Artemid unosi tarczę i do bólu ściska rękojeść miecza.

Jednocześnie zaczynają zataczać kręgi wokół siebie. Jak uwiązani trzymają wciąż tę samą odległość. To nieprawdopodobne, ale zza tarczy Plebo widać tylko oczy. Nic więcej, ani kawałka ciała. Artemid ostrożnie przestawia stopy. Pamięta o swoich długich nogach i wysoko umieszczonym środku ciężkości. Dlatego też ma zgięte kolana i ów posuwisty krok. Przekleństwo! Wszędzie jest twarde podłoże, żadnych kamieni, lecz on się potyka. Odzyskuje równowagę, lecz za późno. Z trzaskiem wbija się w tarczę oszczep Plebo. Długi, ciężki, o wiele cięższy od jego oszczepu, zaczyna mu ściągać tarczę w dół. Końcówka drzewca wibruje w powietrzu naśladując drżenie mięśni. Widzi, że tamten zacieśnia krąg wokół swojej ofiary. Jeszcze czeka, ale wie, że prędzej czy później omdlałe ramię Artemida da mu miejsce do ciosu. Centurion krzyczy i celując wbitym oszczepem w głowę tamtego szarżuje. Piasek chłoszcze łydki, łoskot zderzenia. Mur wylatuje na oczach Artemida w niebo, a on sam wali się na spaloną ziemię. Krew płynie z rozbitej twarzy, lecz nie zważa na to. Przewraca się na plecy. Olbrzymi żołnierz już niczym nie przypominający Plebo unosi miecz. Jego koniec celuje w słońce. Ostatnia szansa, przemyka Artemidowi, jestem ostatnią szansą. Nadludzkim wysiłkiem ciska w tamtego mieczem. Wydaje się niemożliwe obronić przed tym ciosem, lecz Plebo z łatwością odbija żelazo i tnie. Artemid zamiera w połowie oddechu. Jego wygięte ciało niczym przyszpilone drga nad piaskiem. Purpura ścieka wzdłuż rękawów aż do dłoni. Unosi je wbrew wszelkim prawom ku żołnierzowi, lecz mocny kopniak odrzuca je z powrotem. Z pięści wysuwa się niewielki miedziany pierścień i toczy do martwego boku. Gdzieś za murami odzywają się trąby. Plebo kładzie stopę na torsie i z chrzęstem wyciąga miecz. Trąby grzmią niecierpliwie.


Osteron był szczupłym człowiekiem o rysach twarzy bardziej przypominających filozofa niż wojownika. Lecz na tym kończyło się podobieństwo. Wyblakłe, groźne oczy, gwałtowne ruchy i głos tak nie pasujący do sylwetki. Tłum szalał na sam jego dźwięk.

Stali teraz przed głównym namiotem wodza. Na podium, między paleniskami z rozżarzonym węglem, leżał osadzony na drewnianej rączce sygnet Osterona. Z tysięcy żołnierzy każdy chciał go dojrzeć, stąd też słychać było przekleństwa i wrzaski. Mieli również jeszcze jeden powód do zniecierpliwienia. Do obozu przyszły beczki z piwem, które miały być otwarte po ceremonii oswobodzenia. Na razie-musieli czekać, ale w zasadzie nie narzekali. Tego rodzaju widowiska zawsze należały do udanych.

Ryk wstrząsnął ich gardzielami. Na podium wszedł Osteron odziany w purpurową szatę z naszytym czarnym orłem na piersiach. Trzask tysięcy uderzających o tarcze pięści był ogłuszający. Wódz był zadowolony. Nie uciszał żołnierzy, chciał właśnie tego. W nie milknącym hałasie między czwórką kuszników wszedł za nim na podium żołnierz pokonanej armii. Był obnażony do pasa.

– Widzisz naszą potęgę! – zaskowyczał ten sam tłumacz. – Idź do swoich władców i opowiedz, co ujrzałeś. Niech odstąpią od oporu.

Osteron podniósł rączkę i włożył metal między węgle. Plebo nie przyglądał się dłużej jego powolnym ruchom. Wodził wzrokiem po szeregach kanejskich żołnierzy, gdzieniegdzie tylko przedzielonych szarymi plamami namiotów. Nad postaciami dygotało, nieomal dysząc, rozgrzane powietrze.

Tłum ponownie zaryczał, znak że Osteron wyjął sygnet. Uniósł go w górę, tak samo jak w górę uniosły się kusze otaczających podium żołnierzy, a potem mocno przycisnął rozpalone żelazo do ramienia Plebo. Zaskwierczał tłuszcz i strużka bladego dymu uniosła się ku górze. Osteron nieomalże z uznaniem obserwował twarz, której jedynie źrenice minimalnie się zwęziły. Na jasnej skórze wyraźnie odcinał się wypalony znak, wokół którego czerwieniała i puchła skóra. Plebo z pustką w oczach spoglądał na to. Jedynie uważny obserwator mógłby zauważyć kurczowo zaciśnięte mięśnie szczęk. Osteron rozejrzał się po zamilkłych żołnierzach i powiedział parę słów. Ich intonacja była tak jednoznaczna, że tłumacz był tu zbędny. Żołnierze zanieśli się śmiechem. Osteron, zadowolony, zawtórował im gromko, lecz chrzęst łamanych kości zdusił jego radość. Szybki jak błyskawica cios Plebo wbił mu nałokietnik w twarz. Posoka trysnęła na orła i zaskwierczała w pobliskim palenisku. Osteron chciał krzyczeć, lecz wbita w podniebienie szczęka i zgnieciona krtań pozwalały jedynie na głuche jęki. Szczęknęły cięciwy i Plebo z brzeszczotem wbitym w czoło zwalił się z podium. Kusznicy odskoczyli robiąc miejsce jego ciału. Pozostały na estradzie człowiek dusił się własną krwią. Słaniając się, zrzucił węgle i jak pajac podrygiwał wśród płonących okruchów.

Nagle jak duchy zjawili się dwaj oficerowie i nie pozwolili upaść konającemu. Chwycili go pod ramiona i biegiem podążyli ku namiotowi. Tłum szalał. Szeregi rozsypywały się w mgnieniu oka. Na ziemię spadały porzucone tarcze i miecze. Dyscyplina, porządek, rozpadały się z każdą sekundą, grożąc przemianą żołnierzy w rozdygotany motłoch.

– Stójcie, głupcy! – krzyknął ktoś ku temu rosnącemu chaosowi.

Wydawało się, że głos ten przejdzie bez echa, lecz stało się inaczej. Żołnierze zwrócili twarze ku podium. Oficer z blizną na policzku ścisnął szatę na piersi.

– Czyż przestaliście wierzyć w wodza! Czyż jesteście jak psy, w które starczy rzucić kamieniem, a te tchórzliwie uciekają z podkulonym ogonem? Uspokójcie się. Wódz nasz, Osteron, żyje!

Pomruk niedowierzania, ale i nadziei przetoczył się nad głowami stojących.

– Nie wierzycie, to patrzcie. Patrzcie, co może nieśmiertelny.

Tłum powiódł wzrokiem ku wejściu do namiotu wodza. Zasłona była nieruchoma. Tłum spojrzał ponownie na oficera, lecz jego pewny i zdecydowany wygląd zmusił do ponownego obrócenia głów. Zasłona umknęła w bok i ukazał się Osteron. Tłum wstrzymał oddech, a potem zawył. Waliły pięści, huczały miecze.

– Bogowie! – Osteron stał już na podium. – Bogowie mnie uratowali!

Wódz krzyczał i nikt nie zwrócił uwagi, że z tyłu namiotu między wozami transportowymi przenoszono zawinięte w płótno czyjeś ciało. Niosący je oficerowie mieli zaciśnięte usta i jeden, ten sam wyraz twarzy. Gdy składali zwłoki na ostatnim wozie i zaprzęgali konie, mogli dosłyszeć głos swego nieśmiertelnego wodza.

– Teraz widzicie, że zwyciężymy, gdyż bogowie są z nami. Widzicie!

Nie słuchali tego dłużej i zacięli konie.

Загрузка...