Martowic z ponurą rezygnacją obgryzał kość i co jakiś czas dłubał w zębach. Przed nim za oknem rozpościerała się najstarsza część miasta, pamiętająca jeszcze dziewiętnasty wiek. Jej krańce ginęły na polach, a właściwie ugorach otaczających aglomerację. Zastanowił się, kiedy był tam ostatnio. Rok, dwa, nie… chyba z pięć lat temu. Kiedyś pracownicy służb miasta często wyjeżdżali, aby uprawiać ziemię, pooddychać świeżym powietrzem, ale teraz? Ziemia, którą zaopiekował się w parku miejskim, była żyzna, miejsce na chlew i oborę również się znalazło, a podróżować dla fantazji już od dawna mu się nie chciało. Czuł się za stary.
Z uczuciem, że ktoś, go obserwuje, odwrócił głowę. Nie lubił Stolera, małego gówniarza, który dostał się pod jego opiekę, gdy stary Stoler rozbił się w grawitolocie o maszt dawno nie działającego przekaźnika.
– Czego chcesz?
Mały przestąpił z nogi na nogę.
– Lecą ci, no wie pan.
Z łoskotem uderzyła kość o dno wazy.
– Wiem.
Wstał i zdecydowanym ruchem odsunął chłopaka z drogi.
– Zawołaj moją żonę, może już posprzątać – dodał stojąc w drzwiach windy.
Pogoda od samego rana była wspaniała, więc po wyjściu z budynku wcale się nie zdziwił, że oddycha szczególnie lekko. Od kilkunastu lat klimat zmieniał się na lepsze. Złapał kiedyś audycję satelitarną, gdzie jacyś faceci tłumaczyli sobie, że to naturalny proces oczyszczania się ekosfery. Może. Jak zwał, tak zwał, grunt, że lepiej się żyje. Ruszył ku kolejce. Tor zaczynał się obok dużego parkingu pełnego zakonserwowanych samochodów. Niefrasobliwie, nie chcąc nadrabiać drogi, wskoczył na dach pierwszego z rzędu wozu i ruszył do przodu. Rytmicznie odmierzając kroki przeskakiwał z dachu na dach. Buty wybijały cichy, metaliczny jęk. Wokół, jak okiem sięgnął, ciągnęły się równe linie identycznych, luksusowych i gotowych do jazdy maszyn. Miały tak stać w nieskończoność, gdyż tutaj na Ziemi zabrakło dla nich chętnych.
Wreszcie dachy odsłoniły stojącą za parkingiem kolejkę, niewysoki, krótki segment. Koło lądowiska w hangarze stał ich cały skład. Zatrzasnął drzwi i wcisnął program. Cicho, bez przyspieszeń, kolejka ruszyła po szynach. W tym samym momencie, jak na zamówienie, z góry dobiegł głuchy łoskot. Sina błyskawica przepaliła niebo: statek duży, pozaukładowy – tak jak zapowiadano. Martowic zły, gdyż nie chciał się spóźnić, zerknął ku górze obserwując walec zbliżający się do ukrytego za drzewami lądowiska.
Bernard siedział w fotelu i rozgryzał orzeszki ziemne, kiedy monitor obok salaterki na łupki zalśnił zimnym blaskiem. Lekko zaintrygowany uruchomił wizję i dojrzał twarz komandora Landloffa.
– Pan Kardycz?
Skinął głową, przypominając sobie słuchy o fatalnej pamięci wzrokowej starego.
– To świetnie. Chcę zawiadomić, iż zgadzam się na pańską propozycję.
Skrzywił się ironicznie i w ostatniej chwili zamaskował uśmiech kaszlem.
– Bardzo się cieszę – wykrztusił. – Znaczy… tego… kiedy będę mógł wyjść na powierzchnię?
– Zaraz jak tylko wylądujemy. Został pan przydzielony do drugiej grupy, razem z Edwinem i Leidą.
Słyszał o tym małżeństwie; spokojni, sumienni badacze.
– Wspaniale, zgłoszę się do wyjścia.
Landloff uśmiechnął się zdawkowo i wyłączył kanał. Grunt to mieć dobre rekomendacje – pomyślał Bernard i zachichotał głośno.
Z jękiem obrócił się fotel Ingi.
– Masz szczęście, draniu – powiedziała oblizując wargi.
Porozumiewawczo wyszczerzył zęby.
– A co? Sama też byś chciała pójść do miasta? Uniosła oczy ku górze.
– Czy ja coś mówię? Nikt nie lubi mieć dyżuru w czasie postoju.
Wychylił się poza oparcie i pogładził jej policzek.
– Nie martw się, coś ci przyniosę.
Spoważniała.
– Lepiej nie. Zauważą i będą mieli pretensję. Zacmokał, łamiąc dłonie teatralnym gestem.
– Ach… rzeczywiście, co ja nieszczęsny uczynić chciałem. Za byle drobiazg mogą mnie wsadzić do reaktora albo wyrzucić w próżnię.
Śmiali się tak głośno, że zwrócili uwagę Coldera, zazwyczaj drzemiącego w czasie lotu.
– Cicho, gówniarze, to jest lądowanie, a nie cyrk. Kiedyś… Umilkł przypomniawszy sobie, jakie miny wywołują jego wspomnienia.
Porozumiewawczo mrugnęli do siebie i rozparli się w fotelach. U góry nad ich głowami migały na ekranie strzępiaste chmury planety przodków.
Na lądowisku powitał ich rosły mężczyzna o opalonym karku. Nie wiadomo, czy był ryzykantem, czy też brakowało mu wyobraźni, w każdym razie czekał na nich w wagoniku zaparkowanym nie dalej niż dziesięć metrów od miejsca, gdzie osiadły łapy statku. Wystarczyłby tylko drobny błąd w manewrze lądowania…
– Martowic – powiedział, nie fatygując się nawet, by wyjść z kolejki. – Jestem opiekunem miasta.
Za nim przez wysokie drzewa przezierała oddalona zabudowa. Była nietypowa. Architektura dwudziestego pierwszego wieku nie zdążyła tutaj odcisnąć piętna nieskazitelnej monumentalności.
– Czy macie zezwolenie na pobyt?
Landloff już z nawyku przyjmujący rolę przywódcy skinął głową i podał opieczętowany wyświetlacz.
– Mamy pozwolenie od Komisji na dwadzieścia powieleń dowolnych obiektów.
Jak gdyby nie zważając na słowa, Martowic z uwagą oglądał wydruki i w chwilę po tym, jak umilkł zdezorientowany Landloff, skinął głową.
– Zgadza się – zlustrował ich wzrokiem. – Zdaje się, że pozwolenie mówi o dziesięciu osobach.
Ktoś z tyłu sapnął, trzasnęło przekleństwo. Ten nie ogolony typ pamiętał o przepisach lepiej, niż by chcieli.
– Tak – mruknął Landloff: – Reszta zostanie w strefie lądowiska.
Martowic silnym pchnięciem otworzył drzwiczki wagonika.
– Proszę wchodzić. Pojedziemy po odpisy indywidualne, aby czujniki wiedziały, kogo można wpuścić do strefy miejskiej.
Wsiedli, starając się usilnie skryć przed pozostałą piątką swoją radość. Jeszcze do nich machali, jeszcze śmiali się przez szyby, ale świszczące na owiewkach powietrze rozdzielało ich coraz bardziej i wkrótce stojący ludzie, a potem i statek skurczył się w perspektywie lądowiska. W ciągu następnych godzin Bernard odniósł wrażenie, że oschłość Martowica i zdawkowe odpowiedzi są świadomą pozą wynikającą z niechęci do wszystkiego, co przeszkadza. Zaorany park, budynki inwentarskie, wszystko to świadczyło, że wrósł on już w tę ziemię głęboko i uważa się za jej gospodarza. Oni zaś, swoją obecnością, sprowadzają go do roli zwykłego pracownika komunalnego.
– Ilu ludzi tutaj mieszka? – spytał Landloff, kiedy siedzieli na tarasie dawno nieczynnej kawiarni i popijali cierpkie wino z tutejszych winogron.
Ze sposobu, w jaki Martowic uniósł głowę, można było wnioskować, że czekał na to pytanie.
– No… prawie dwadzieścia osób – chrząknął. – Mieszkają ze mną, nie powiem, całkiem dobrze nam się żyje.
Bernard siedzący za komandorem spojrzał z niedowierzaniem.
Mój Boże, dwadzieścia osób mieszka w tym kilkumilionowym kiedyś mieście. Kto by mógł sądzić, że migracja nabierze takich rozmiarów.
– Radzicie sobie sami, prawda? – Komandor pokiwał głową. – My w koloniach nie byliśmy w stanie prowadzić takich jak to gospodarstw.
Martowic uśmiechnął się jak człowiek dobrze poinformowany.
– To prawda, myśmy też mieli kłopoty, gdy mieszkało tu więcej ludzi. Ale chyba z dziesięć lat temu zmarli ostatni mieszkańcy, ci najstarsi, którzy za żadne skarby nie chcieli przenieść się do kolonii.
– Dziesięć lat… to nie tak dawno. Martowic pokręcił głową.
– Zapewniam, że dziesięć lat to szmat czasu. Może nie czujecie tego, ale tu na Ziemi żyje się innym rytmem.
– Innym? – podchwycił Bernard.
Człowiek łypnął na niego okiem.
– Żeby pan wiedział! Przestaliśmy się spieszyć, gonić, walczyć z każdym o wszystko, szarpać wciąż do przodu, byle lepiej, dalej, doskonalej.
Tym razem odezwał się ktoś siedzący w głębi werandy.
– Ale przecież trzeba się rozwijać, iść naprzód, jak pan mówi. Za to zaś płaci się zwykle frycowe.
– Trzeba? – Martowic żachnął się. – Wcale nie… zresztą każdy robi, co uważa za słuszne. Za kilkanaście lat będziemy mogli się przekonać.
Skończył, wstał i ciężko dudniąc butami o drewnianą podłogę zszedł na chodnik.
Kiedy jakiś czas później szli ulicą, lekko rozochoceni winem, jedna z dziewczyn cicho jęknęła. W górze, na dachu dziesięciopiętrowego wieżowca, z nogami spuszczonymi w dół, siedział człowiek.
– Martowic, co on robi? – szepnęła Leida.
– Słońce – mruknął Bernard.
Odwrócili się nie rozumiejąc. Wzruszył ramionami i uniósł rękę. Dopiero teraz spostrzegli, że za drzewami parku, tam gdzie leżało lądowisko, zachodzi słońce; wielkie, czerwone i pulsujące.
Już ponad dziesięć minut stali pośrodku dużego placu, gdzie między nieckami wyschniętych fontann tkwił ustawiony przed wiekami obelisk. Płachta mapy rozłożona na dachu Uniwera szeleściła pod palcami. Z tyłu zaczynała się szeroka ława schodów zwieńczonych masywną bryłą budynku.
– To jest muzeum, zgadza się z planem – mówił Edwin celując palcem w zachodnie skrzydło. – Pójdziemy tam z Leidą. Ty zbadaj sektory południowe.
Bernard skinął głową i już maszerując wzdłuż obramowania basenu usłyszał okrzyk.
– Zbieramy się tutaj za trzy godziny!
Pomachał ręką i wkroczył na jedną z ulic promieniście odchodzących od placu. Diabelnie żałośnie wyglądała ta pustynia murów. Beznadziejne kształty zamknięte perspektywą nieba zbędnie urozmaicone szeregami witryn, bram, wykuszy.
Głęboko wciągnął powietrze czując zapach niedalekiej rzeki. O ile pamiętał, zaraz po wyjściu na plac powinien dojrzeć dwa dwudziestowieczne wieżowce zakryte teraz pobliskimi ścianami. Pamięć go nie zawiodła. Wśród betonowego placu tkwiły dwa kolosy świadczące, jak potężna może być ludzka inwencja.
Szurając nogami podszedł do pierwszego z gmachów. Napis nad wejściem był wyryty na wielkiej pozłacanej płycie. Zadarł głowę. Stał u stóp gigantycznej kolumny, na zupełnie pustym placu, i czuł tętniącą w sobie moc.
Unoszony nocnym wiatrem zapach drzew i skopanej ziemi dochodził nawet tu, na czwarte piętro. Ptaki skończyły śpiewać zaraz po zachodzie słońca, ci, z którymi dzielił kwaterę, położyli się spać wkrótce potem. Jedynie Landloff siedział dłużej. Odblask z jego pokoju kładł się na stojące za oknami drzewo. Teraz było ciemne. Bernard dostosowując się nie zapalał górnego światła. Wyświetlacz w jego dłoniach od dłuższej chwili pokazywał ten sam obraz. Była to kopia dokumentu zostawionego przez przodka Bernarda, Kamila Kardycza. Papier ten wisiał dotąd w domu na Kasjosie i nie wzbudzał w nikim większego zainteresowania. Był traktowany jako pamiątka, nawet oryginalna, ale nic ponadto. Zresztą, kto wierzy starym odręcznym dokumentom? Dopiero on, pierwszy z rodziny, miał udać się na Ziemię z ekipą kopiującą stare zabytki kultury ziemskiej. W pierwszej chwili nie skojarzył wyprawy z listem i gdyby nie trzęsienie ziemi, które zniszczyło wodociągi, uszkodziło płytę kosmodromu i zrzuciło dokument na podłogę, może sprawa dalej tonęłaby w zapomnieniu. A tak? W momencie kiedy wyciągał papiery spośród potłuczonego szkła, a może później, kiedy z zaciekawieniem czytał archaiczne pismo, naszła go olbrzymia ochota, by odkryć, co kryje się pod słowami:
"… Nie mogłem tego zabrać ze sobą. Teraz jestem za stary, lecz chcę, aby ten zbiór nie poszedł w zapomnienie. Uważam, że stanowi on część wspaniałego dorobku ludzkości i do niej należeć powinien. Moja służebna rola wypełniała się w zbieraniu, szukaniu i kompletowaniu…" Bernard nie zaprzeczał, że potrzebuje pieniędzy. Głośno nie przyznałby się do tego, lecz był świadom, że na kupno nowego domu w koloniach trzeba dziesięciu lat pracy na. statku. Uniósł głowę, aby dać odpoczynek oczom. Ciekawe, co to może być: "…nie wyjawię, czym jest mój zbiór. Chcę, aby dla tego, kto wyruszy na Ziemię, było to zagadką. Uważam, że będzie mile zaskoczony…" Kamienie szlachetne albo złote bądź platynowe ozdoby najbardziej by mu odpowiadały. Obrazy dawnych mistrzów, wiernie odtwarzające realia epoki, również byłyby wspaniałe. Ostatnio szczególnie wysoko ceniono dziewiętnastowieczny realizm. Naturalnie oryginały, a nie masowo powielane kopie.
Wcisnął palcem klawisz i znowu ujrzał pamiątkowe zdjęcie. Był to wieżowiec, ten sam, który odnalazł przed południem.
Mocno zapierając się rękoma zaczął podciągać ciało. Już dawno przemyślał, jak dostanie się do tego pokoju. Wyraźnie było napisane, że w wieżowcu wybuchł pożar i obie klatki schodowe wraz z windami są nie do użytku. Sprawdził to, faktycznie. W ostatnim etapie kolonizacji nie było dla kogo naprawiać budynku. Później poddano go tylko zakonserwowaniu.,,
Uchwycił gzyms pierwszego piętra i zaciskając zęby przerzucił ciało. Miał do pokonania dokładnie pięćdziesiąt kondygnacji. Okno, do którego dążył, było pierwsze z lewej na tej ścianie. Zdjął z pleców drabinkę, przymocował uchwyty i wysuwając ku górze sprawdził jej wysokość. Pasowała. Wskoczył na szczebel. Prawdę mówiąc odczuwał emocję, ale był świadom, że tylko alpinistyczna metoda daje szanse na sforsowanie ściany. Nie było sposobu na niezauważalne wprowadzenie do miasta grawitolotu albo chociaż helikoptera. Dobrze, że w ogóle udało mu się wymigać od towarzystwa Edwina i Leidy. Na szczęście uwierzyli, że udaje się na poszukiwanie innych okazów. Jak na razie w samym muzeum znaleźli dziesięć eksponatów wartych skopiowania.
Trzydzieści pięć – pomyślał i układając sprzęt usiadł, by zaczerpnąć tchu. Szyby za nim były barwione i tylko z trudem mógł dojrzeć kontury sprzętów. Były identyczne z tymi, jakie widział w pokojach, do których uprzednio zaglądał. Biurowce tamtych lat wykazywały rozsądną funkcjonalność, wykluczającą wszelkie zbędne urządzenia i osobiste upodobania. Odwrócił twarz ku miastu. Nie było wiatru i w zakrzepłym powietrzu równymi liniami rysowały się dachy domów, kratka ulic i zielone plamy skwerów. W ciszy wyraźnie słyszał własny oddech i skrzypienie sprzączek od torby. Z obojętnością spojrzał pomiędzy wycelowane w pustkę nogi. Przyszło mu na myśl, że kiedyś ludzie bardziej się bali, bardziej ulegali własnej wyobraźni.
Spojrzał wzdłuż nitki rzeki i ze zdziwieniem spostrzegł, iż odbija się w niej niebo. Ciekawe, co znajdzie u góry w sejfie? Nie musi to być rzecz droga, ale niechaj chociaż będzie oryginalna. Niech ma przynajmniej o czym opowiadać. Ciekawy człowiek musiał być z Kamila Kardycza, on sam nie poświęciłby życia na zbieranie czegokolwiek. A może będzie to kolekcja nalepek z butelek bądź naklejek z zapałek. Podobno ludzie zbierali kiedyś takie brednie. Nie… miał nadzieję, że nic takiego mu nie zagraża. A może znaczki? Takie z głębią i nagranymi dedykacjami, ostatnio szalenie modne.
Pomachał ręką do odległych dachów i uniósł drabinę. Zaczepy schwytały następny gzyms. Szarpnął dla pewności i nie tracąc czasu postawił nogę na szczeblu.
Spokojnie, z namaszczeniem kładzie dłoń na belce i wciąga drabinę. Nawet nie sprawdzając podsuwa się do okna i przylepia na szybie zgniecioną uprzednio w palcach kostkę. Odchodzi w bok i nie dostrzega blasku roztapiającego szkło. Wsuwa głowę do środka i pomrukuje radośnie poznając znajomy z opisu pokój. Po parapecie wskakuje na trzeszczący pod stopami dywan. Ten dźwięk będzie mu towarzyszył przez cały czas; bądź co bądź wszystkie przedmioty są tu zakonserwowane. Głęboko nabiera powietrza i precyzyjnie odmierzonymi krokami idzie ku ścianie. Mija biurko, na którym leżą papiery i dawno wygasła fajka. Zwalnia uświadamiając Sobie, że Kamil Kardycz opuścił ten pokój nie przeczuwając, że pożar, choroba, a potem odlot do kolonii uniemożliwią mu powrót. Odwraca wzrok. Na półkach stoją rzędy zakurzonych książek. Zgrabnym ruchem ciągnie ku sobie środkowy szereg, który odsuwając się odkrywa stalowy prostokąt sejfu. Zapamiętane cyfry, jedna, druga, trzecia, obrót pokrętła i szarpnięcie. Zanurza drżące dłonie w półmroku schowka. Są, owinięte w papier ramy, na nich płótna.
A więc jednak obrazy. Podchodzi do oświetlonego przez słońce biurka i zdejmuje bibułę. Z jękiem zawodu siada. Zrywa następne osłony i wszędzie to samo. Obrazy, ale o ironio, jakie! Grube, niechlujne pociągnięcia pędzlem, nienaturalne kolory, idiotyczna tematyka. Jak zdradzony i oszukany opuszcza ręce. Kwiaty, chyba słoneczniki, malowane bez żadnych zasad perspektywy, zabazgrany rysunek, prymityw godny dziecka czy szaleńca. Pod nim inna chałtura: droga z paskudnie powyginanymi drzewami o jadowitych kolorach, pole uprawne, para butów na rozmazanym gliniastym tle. Wie, że jeśli się rozpłacze, to poniesie ostateczną klęskę. Bez słowa, starając się zapomnieć o nadziejach, podchodzi do okna i przesuwa na zewnątrz. Oślepia go światło. Staje i zaczyna powoli rozumieć sens tego, co przed chwilą dojrzał. Macając na ślepo dłonią, opiera się o chłodną ramę okna.
Martowic stał nieruchomo, dopóki jasne oko statku nie utonęło w zasłoniętych ulewnym deszczem chmurach. Potem wsunął się do wagonika i zamknął drzwi. Krople żarłocznie rzuciły się na szyby. Zapiął pas i spojrzał wokół. W sączącym się zmierzchu był właściwie nikim, szarą sylwetką wtopioną w wagonik kolejki. Jednym z tych, którzy zostali.
Zabłysło światło, zakręciła się turbina, przechodząc w coraz wyższe rejestry, gdy wagonik ruszał i nabierał prędkości. Bardziej wyczuł niż dojrzał mijające go kępy drzew, ale później już wyraźnie zajaśniały przed nim światła domu. Niepewne, tłuczone deszczem, ale bez wątpienia ufne i pełne otuchy.
Zatrzymał się na zwykłym miejscu i wykorzystując krótką przerwę w ulewie pobiegł po dachach samochodów ryzykując złamaniem nogi. Mokre buty rozrzucały kałuże wody, beton chrobotał. Wreszcie trawnik i z falą kolejnej nawałnicy dopadł drzwi. Jak pies strząsnął wodę w przedpokoju i dopiero gdy wycierał twarz, zauważył stojącą na schodach Belię.
– Tato, jeden z kolonistów zostawił to dla ciebie. Spojrzał za jej palcem. Na stoliczku pod lustrem leżała zawinięta w papier prostokątna paczka.
– Który?
– Taki blondyn, nie wiem, jak się nazywał. Odczytała w oczach ojca następne pytanie.
– Nie, nie wiem, co tam jest, ale mówił, że powinieneś to mieć.
Martowic zdejmuje ostrożnie paczkę, jakby przeczuwał zawartość, i siada na stopniach.
– Był tu przed samym odlotem… – dodaje dziewczyna cicho, ale milknie widząc zmianę na twarzy mężczyzny. Nie śmie, nie potrafi podejść i upewnić się, co kryje odwinięty papier. Unosząc skraj sukni obraca się i idzie do góry. Mężczyzna nawet tego nie zauważa. Z niecodziennym napięciem na twarzy przygląda się ułożonym w wazonie słonecznikom. Jeszcze nigdy nie widział tak prawdziwych kwiatów.