Zaledwie zamknął oczy znużony całym dniem ciężkiej pracy, gdy nagle poczuł mocne pociągnięcie za ramię. Na wszelki wypadek nie podnosił jeszcze powiek, łudząc się, iż owo wyrywające go ze snu szarpnięcie było jedynie przypadkowe. Tym boleśniej odczuł głos ojca, który nie pozostawił mu już cienia nadziei.
– Wstawaj, Arpo! Już entropia na nas. Musimy wypływać! Nie poruszył się nawet. Słyszał, jak ojciec zdjął z haków wiosła i wyszedł z chaty na brzeg morza, nad którym stała ich lepianka. Zapragnął uciec dokądś od tego wołającego go głosu, od bezkresnego i bezlitosnego oceanu i równie bezlitosnego tana Kawdoru, który zmuszał ich do pracy ponad siły. Zastanawiał się, czy nie pójść w przeszłość, cofnąć się o dni, tygodnie czy lata, by z dala od tego wszystkiego móc odpocząć i żyć jak człowiek. Wiedział wszakże, że to niemożliwe. Prędzej czy później temporalne wojska tana odnalazłyby go i wtrąciły do czasowej ciemnicy, by liczył w samotności kalorie wzrastającej entropii. Poza tym nie wiedział, jak daleko wstecz musi się udać, by być wreszcie wolny. Wiek? Tysiąclecie? Eon? Skąd mógł mieć pewność, że gdzieś tam, w zamierzchłej dali, nie spotka Pana na Czarnej Górze?
Wejście ojca zmąciło mu myśli. Wiedział, że teraz już nieodwołalnie musi wstać, i napawało go to fizycznym wręcz wstrętem.
– Arpo?! – powiedział ojciec z żalem i wyrzutem. – Musimy wypłynąć przed wzejściem Światłości. Wiesz przecież… Poderwał się gwałtownie, nie dając ojcu skończyć. Usłyszał w jego głosie nutę litości, której nie znosił u tego twardego, wielkiego mężczyzny. W takich chwilach stokroć bardziej nienawidził tana Kawdoru i stokroć goręcej pragnął jego śmierci.
Zaczął się szybko ubierać, pragnąc tym pośpiesznym działaniem zrzucić z siebie resztki senności. Ojciec stał w progu chaty. Bez słowa odczekał, aż syn ubierze się, orzeźwi łykiem zimnej przestrzeni i zagryzie kawałkiem wędzonego długonia. Widząc, że Arpo otarł wierzchem dłoni usta, ruszył przed siebie. Jego szerokie plecy opięte białym, mocnym i szorstkim płótnem wskazywały Arpo drogę niczym gwiazda przewodnia.
Arpo znał ścieżkę prowadzącą z ich lepianki nad morze równie dobrze jak własną popękaną i pomarszczoną od pracy i kosmicznej soli dłoń. Mimo to zdawał się na przewodnictwo ojca, przyspieszył więc, gdy jego bielejąca sylwetka zaczynała niknąć w ciemności. Do wzejścia światłości pozostało jeszcze wiele kalorii, ale oni mieli przed sobą długą drogę na łowisko.
Wreszcie dobrnęli do brzegu. Wszechświat leżał pod ich stopami spokojny i płaskie, powolne fale przestrzeni leniwie wpełzały na brzeg bez plusku.
Arpo odetchnął pełną piersią i czekał, aż ojciec wejdzie do łodzi. Czuł na nogach łagodny, chłodny dotyk przestrzeni. Zawsze w takich chwilach pamięć przywodziła mu przed oczy postać brata, Kara, który zginął przez jej tajemnicę. Westchnął głęboko. Nigdy z ojcem nie rozmawiał na ten temat, była to między nimi niepisana umowa, i zawsze rano, w takiej chwili jak ta, Arpo obiecywał sobie, że już dziś na pewno odważy się i porozmawia o Karze, o przestrzeni i o wielu innych rzeczach. Ale później, gdy byli daleko od brzegu wszechświata i następowała ta wartość entropii, kiedy nie było nic do roboty, bo sieci były już zarzucone i pozostawało tylko czekać lub wypatrywać temporalnych huraganów i tornad – wtedy właśnie milczeli. Tak było zawsze, odkąd Karo stracił swój magnetyzm. Arpo podejrzewał, że ojciec również myśli wtedy o jego bracie, lecz żaden z nich nie odważył się przerwać milczenia.
Dzisiaj! – postanowił w duchu Arpo. – Dzisiaj spytam na pewno.
Jak zawsze w takiej chwili poczuł przypływ entuzjazmu i pewności siebie. Zapomniał wtedy, że podobnie decydował się uczynić od niezliczonych już wartości entropii.
– Mamy dziś dobrą pogodę – przerwał ojciec jego, rozmyślania.
Arpo podniósł głowę. Jaśniało, kalorie mijały i dzień był coraz bliżej. Spostrzegł, że ojciec zabiera się do stawiania żagla, więc naparł mocno barkiem na rufę łodzi i zaczął ją spychać na morze. Przestrzeń burzyła się i pieniła wokół jego nóg, gdy drobił w miejscu starając się wymacać stopami najlepszy punkt podparcia. Z daleka słyszał zgrzyt spychanych z piasku łodzi innych rybaków, których, podobnie jak Arpo i jego ojca, dotknęła niełaska tana i w związku z tym musieli wypływać na połów codziennie. Wreszcie i ich łupina, która teraz wydawała się Arpo ciężka jak sam pałac kawdorski, ruszyła z chrzęstem po brzegu, aż podrzucona większą falą spłynęła po niej łagodnie na głębszą przestrzeń i tam zakołysała się niezdarnie. Arpo, który nie zdążył wskoczyć do łodzi i zwisał teraz na rękach kurczowo ściskając deski rufy i steru, ogarnęło przerażenie, gdyż poczuł, jak zimna przestrzeń zalewa go aż po szyję. Był tak przestraszony, iż bał się nawet krzyknąć, by ojciec przyszedł mu z pomocą. Wreszcie podciągnął się i dysząc ciężko z wysiłku i przerażenia zwalił się do środka łodzi.
Ojciec skończył wciągać żagiel i czekał, aż wypełni się podmuchem zdolnym ruszyć ich łajbę z miejsca. Żagiel trzepotał sflaczały i Arpo zgnębiony pomyślał, iż przyjdzie im mozolnie wiosłować, aż do chwili, gdy z drętwiejącego bólu przestaną czuć własne ramiona. Nagle z głośnym trzaskiem płótno napięło się i szarpnęło gwałtownie ich stateczek pchając go niezmordowanie przed siebie z nagłym szumem i gwałtownością tak wielką, że spod dziobu łodzi poszły w górę białe bryzgi spienionej przestrzeni. Arpo osunął się na dno łodzi i z wdzięcznością pomyślał o Czarnej Górze. Była siedzibą Wielkiego Tana, ale to na jej właśnie szczycie rodziły się przed świtem korzystne dla rybaków wiatry. Gdyby nie to, Arpo nienawidziłby jej na równi z samym panem na Kawdorze.
Ojciec usiadł przy sterze i wpatrując się w ciemność, w której Arpo nie dostrzegał nic, prowadził ich łódź pewną dłonią. Obaj wiedzieli, że jak zwykle bezbłędnie trafią tam, gdzie obfitość długoni była największa. Szyprowie innych łodzi utrzymując taki dystans, by żagle ich ginęły chwilami gdzieś tam, na granicy widoczności, udawali, iż płyną w innym kierunku do chwili, gdy ojciec zarzucał sieć. Wtedy ich kutry zbliżały się i również zaczynały połów w dalszym ciągu utrzymując przyzwoitą odległość, lecz już z reguły mniejszą. Tak było zawsze i wszyscy się już do tego zdążyli przyzwyczaić. Jedynie Arpo zdawało się niekiedy, zwłaszcza gdy był w nie najlepszym humorze, że jest to niesprawiedliwe i że są przez resztę społeczności wykorzystywani. Jednak ani on sam, ani ojciec nigdy nie protestowali i udawali jak tamci, że niczego nie dostrzegają. Świt zbliżał się wielkimi krokami, aż wreszcie przestwór metaprzestrzeni rozbłysnął gwałtownym snopem różnokolorowych iskier tam, skąd po kilku wartościach entropii wytoczyła się oślepiająca kula światłości, niczym przeraźliwie pałający, złoty dysk wznoszący się z dna wszechświata. Powierzchnia przestrzeni upodobniła się wtedy do srebrzystej, niezwykle cienkiej folii, po której z mozołem posuwały się czarne i niezgrabne łodzie rybackie. Wreszcie i one stanęły, żagle zostały spuszczone, a rybacy rozpoczęli na kołyszących się pokładach swych łajb modły do Boga Światłości.
Arpo również ściągnął z masztu zwój białego płótna i milcząc usiadł obok ojca przy sterze. Postępowali tak zawsze, choć ojciec nigdy się nie modlił, i Arpo też nie odczuwał tej potrzeby. Milczenie wyznaczało właściwie rytm ich życia. Mogli milczeć na rozmaite tematy, na temat Kara, modłów, tajemnicy przestrzeni, tana Kawdoru i ich własnego pochodzenia. I co dziwne: obaj doskonale wiedzieli, kiedy i o czym ten drugi z nich milczy. Jednego tylko nie wiedzieli, tego mianowicie, w jaki sposób milczą na dany temat, jaki sąd o rzeczy stanowi to milczenie, jakie ma ono zabarwienie emocjonalne? Było bezgłośne i męczące, lecz jednocześnie łączyło ich niewidzialnymi więzami wspólnego porozumienia. Inni mogli o wszystkim rozmawiać – oni mogli o tym samym milczeć.
Wreszcie żagle na innych łodziach załopotały srebrną bielą. Łodzie posuwały coraz szybciej, bo wraz z nastaniem dnia sprzyjający im wiatr zaczął się wzmagać, aż z głośnym łopotem wzdętego lugra osiągnęli ten akwen przestrzeni, który choć na pozór niczym nie różnił się od innych, miał im jednak zapewnić obfity połów. Rzucili sieć i, patrząc jak znika pod powierzchnią przestrzeni, liczyli bojki. Nadeszła entropia na odpoczynek: jeszcze tylko ojciec umocował rumpel steru tak, by łódź szła cały czas lewym halsem, a więc w kierunku przeciwnym niż płynący pod nimi prąd podprzestrzenny, który tym samym naganiał im długonie do sieci. Można było odpocząć i siedli obaj na ławkach naprzeciwko siebie, równocześnie sięgnęli po torby z jedzeniem i wykonując te same ruchy z lustrzaną wręcz dokładnością, zaczęli jeść.
Spoglądali przy tym na siebie, mrugając od czasu do czasu, i – jak zwykle – milczeli. Arpo czuł narastające zdenerwowanie i nie wiedział, czemu ma je przypisać.
W końcu pojął, że to myśl o tym, by,wreszcie porozmawiać z ojcem, tak jątrzy go i podnieca. Im bliżej był decyzji otwarcia ust nie po to, by wepchnąć do nich kolejny kawałek wędzonej ryby, lecz by zapytać – tym większe czuł napięcie, tym grubszy mur milczenia oddzielał go od ojca, i zdawało mu się nawet, że każdą ginącą kalorią entropii mur grubieje i tężeje z prędkością światła. Już całe parseki dzieliły go od tego starego krzepkiego mężczyzny, którego dostrzegał jakby podwójnie, gdyż równocześnie widział stanowczą, ogorzałą twarz ojca dosłownie o wyciągnięcie ręki i na drugim końcu powierzchni wszechświata. Zwykle w takich chwilach rezygnował odkładając rzecz do następnego dnia i dla spokoju ducha przyrzekał sobie solennie, że ten kolejny dzień będzie już ostatnim. Przełknął kęs pożywienia i spojrzał badawczo na ojca. Po chwili przyłapał się na tym i zawstydzony spuścił wzrok. Zrozumiał, że ojciec wie doskonale i od dawna, czego on, Arpo, pragnie. Usłyszał długie westchnienie i zaraz potem jego głos, niezwykle cichy i łagodny, jak nigdy dotąd.
– Chciałeś ze mną rozmawiać, Arpo?
Podniósł gwałtownie głowę do góry, by po chwili znów wpatrywać się w deski pokładu.
– Tak – wybąkał nieśmiało.
– Czego się boisz? – spytał ojciec. – Spójrz na mnie! polecił.
Arpo usłuchał i ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że ojciec uśmiecha się.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego Karo musiał umrzeć i dlaczego tan Kawdoru polecił zniszczyć jego magnetyzm, tak by nawet w przeszłości nie pozostał po twoim bracie najmniejszy ślad?
Arpo bez słowa skinął głową.
– Powiem ci – westchnął znowu ojciec. – Miałem zamiar zrobić to już dużo wcześniej, wiele megakalorii temu, lecz myślałem, że nie jest to dla ciebie tak ważne. Ale teraz boję się, by twoja ciekawość nie zaprowadziła cię tam, gdzie dotarł Karo, czyli do nicości. Zauważyłem, że i ty często na długo zatapiasz wzrok w nieprzezroczystej kurtynie przestrzeni, starając się przeniknąć poza jej zasłonę. To jakaś fatalna prawidłowość w naszej rodzinie, jakiś zew, przekleństwo, ale i wspólnota krwi, za które to przywary ja ponoszę odpowiedzialność.
Ojciec umilkł na moment i zdrętwiały Arpo zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, jaka to groźna tajemnica może ciążyć na ich rodzie, skazując na potępienie ludzi i gniew władcy. Nic nie wydumał, więc czekał z napięciem na dalsze słowa objaśnień; te jednak nie następowały. Ojciec jakby zbierał myśli czy porządkował w pamięci fakty.
Z przymkniętymi oczyma przebierał zanurzonymi w chłodnej przestrzeni palcami poddając się łagodnemu kołysaniu fal wszechświata.
Tymczasem Arpo niemal zawisnął wzrokiem na jego ustach i trwał w takim skupieniu, jakby z tych warg miał paść wyrok dotyczący życia lub śmierci. W dali, za postacią ojca, dostrzegał resztę niewielkiej flotylli, która również szła lewym halsem w odległości kilku kabli od ich łodzi.
– Przed wieloma gigakaloriami entropii żył na Kawdorskim Dworze młody mistrz, który byt jedynym uczonym na zamku ówczesnego tana. Reszta jego kolegów została bądź wypędzona z Czarnej Góry, bądź gniła w jej lochach, gdzie czas stoi w miejscu, a światło krąży wkoło, złapane przez złego władcę w sidła grawitacji, jakiej nawet jego ogromna chyżość nie jest w stanie się oprzeć.
W momentach dobrego humoru (naturalnie niezmiernie rzadkich) tan wydobywał swych więźniów i stawiając przed swe oblicze zapytywał, czy zmienili zdanie na najrozmaitsze tematy, jakie jemu wydawały się herezją. Tych, którzy załamali się i odwołali wcześniej głoszone poglądy – skazywał na wygnanie. Resztę niepokornych – ścinał bądź więził nadal, by kiedyś znów wezwać i zapytać, czy trwają w swym uporze? Często tej makabrycznej weryfikacji dokonywał ulubiony gryf władcy, który dziobaniem przypadkowo wybranych osób skazywał je na śmierć. Jak widzisz, Arpo, życie młodego mistrza, który nazywał się Moro, nie było najweselsze. Mając tak srogi przykład przed oczami, jakim były losy innych mędrców, musiał bardzo uważać na to, co robi i czym się zajmuje.
Już sam fakt, iż wybrał naukę, by poświęcić jej swe życie, zamiast na przykład wojskowości, sądownictwu czy wreszcie próżniactwu, stawiał go w bardzo niekorzystnym świetle. Tan nienawidził nauki, a mistrzów bał się, bo podejrzewał, iż znają lub poznają kiedyś nie odkryte na razie tajemnice, co pozwoli im obalić jego potęgę. By zapobiec temu fatalnemu przypadkowi – ścinał ich – również przypadkowo i na wyrywki.
Przed młodym mistrzem, który żył pod bokiem czy też raczej mocarną pięścią tana, stały dwa niezwykle istotne zadania: jak zachować życie, a zachowawszy je – w jaki sposób prowadzić interesujące go badania, by się na śmierć nie narazić?
Czyż trzeba ci mówić, Arpo, że interesowało go właśnie to, co było przez tana i duchowieństwo najsurowiej zakazane – to znaczy badanie wszechświata?
Moro maskował się jak mógł. Był dostarczycielem peanów na cześć władcy na wszelkie pałacowe uroczystości, gdyż oprócz innych sztuk posiadał także zdolność posługiwania się mową wiązaną; starał się wyrobić w sobie zamiłowanie do hulanek, polowań i rozpusty; udawał, że jest bezlitosny dla słabszych, bywał przekupny i pochlebczy – a wszystko to czynił w myśl zasady, że cel uświęca środki. Osiągnął jedynie to, że nikt go nie cierpiał, nawet jego przygodni kompani, którzy brzydzili się nim, gdyż podświadomie czuli fałsz jego postępowania. Ludzie światli zaś unikali jego towarzystwa widząc, iż plugawi się on tak bardzo wśród różnorakich mętów w tym jeno celu, by zachować swe nędzne życie. Był więc sam i byłby z tego zadowolony, gdyby nie to, iż bolało go niezrozumienie ludzi, na których opinii mu zależało. Ale to był haracz, jaki trzeba było zapłacić za możliwość poświęcenia się wiedzy!
Wreszcie dopiął tego, iż pomimo ścisłego zakazu mógł zajmować się badaniem przestrzeni, zbałamuciwszy tana, że prowadzi doświadczenia nad nową, niezwykłą bronią, której potędze nic się nie oprze!
Ojciec umilkł na chwilę. Z odrzuconą w tył głową zdawał się czekać na coś, na jakieś objawienie, które miało nastąpić tylko w jego wyobraźni.
– Ojcze, czy to także będzie o Karze? – odważył się przerwać ciszę syn.
– Tak, Arpo. Właśnie do tego zmierzam.
Arpo spojrzał w górę. Dzień już stał w pełni i Światłość przemierzyła prawie pół drogi po firmamencie metaprzestrzeni.
Jeszcze trochę entropii – pomyślał – i trzeba będzie wracać. Przedtem jednak czekało ich mozolne wyciąganie sieci i sortowanie ryb, aż do chwili, gdy po przełomie dnia wiatr zmieni kierunek, by zapędzić ich łodzie na powrót do brzegu wszechświata.
– On nie stworzył tej broni, ojcze? – zapytał Arpo, chcąc w ten sposób przyśpieszyć bieg opowieści.
– Nie, oczywiście, że nie. To nie było jego celem. Nawet gdyby tak było, to czyż mógłby ją oddać w ręce bezlitosnego i krwawego władcy? Moro zbudował na brzegu przestrzeni niezwykłą konstrukcję, która z wyglądu była tak skomplikowana, iż tylko on sam wiedział, że nie służyła niczemu innemu, tylko wprowadzeniu w błąd tana i duchownych. Nie rozumiejąc nic z udzielanych im przez młodego mistrza wyjaśnień wstydzili się do tego przyznać, więc tylko kiwali w milczeniu głowami i zaświadczali przed satrapą, iż wszystko jest w porządku. Na rozkaz samego tana kapłani poświęcili nawet niezwykłą maszynę, której jedynym dostrzegalnym działaniem było warkliwe i syczące istnienie.
A Moro przechytrzywszy w ten sposób owych mecenasów, których pokonał ich własną głupotą i obłudą, zamykał się we wnętrzu szumiącego kolosa i prowadził tam interesujące go badania. Od czasu do czasu urządzał dla władcy i dostojników widowiskowe pokazy działania cudownej, niezwykłej broni. Wtedy brzeg morza stawał się areną niezwykłych, barwnych wybuchów, kolorowe mgły snuły się nad powierzchnią przestrzeni, a czarne pociski przebijając granicę wszechświata znikały w jego głębinach, by stać się potokiem meteorów. Bluzgająca dymem i ogniem maszyna syczała niczym mokry fajerwerk i wyrzucała snopy złotych i liliowych iskier, w których blasku ukontentowany tan odjeżdżał do swego zamku. Trwało to przez wiele wartości entropii i Moro zbliżał się już do końca swojej Teorii Względności Przestrzeni, gdy na rozkaz Inkwizycji został aresztowany i stawiony przed władcę. Wielki Archipolita oskarżał go o oszukiwanie najwyższego majestatu i prowadzenie zakazanych badań. Za zbrodnie owe miał zapłacić głową.
Ojciec znów urwał swoją opowieść i zapatrzył się w metaprzestrzenne niebo. Światłość stała w zenicie. – Trzeba wybrać sieć! – powiedział niespodziewanie i powstał szybko z ławki. Arpo opuścił żagiel i obaj zaczęli ciągnąć szorstkie i mokre liny wyłaniające się spod powierzchni przestrzeni. Z początku szło łatwo i kolejne bojki stukając o burtę wpadały do wnętrza łodzi, a potem wysiłek stawał się coraz większy i rósł opór naprężając ich mięśnie do granic wytrzymałości. Trzeszczały ich ramiona i barki.
Połów wydawał się obfity. Wreszcie we wspólnym gargantuicznym wysiłku, co im czerwoną chmurę stawił przed oczy, wyciągnęli całą sieć wraz z jej połyskliwą zawartością na pokład i stali chwilę w mokrym szeleście ryb, oddychając ciężko. Arpo, który był bardziej zmęczony niż ojciec, opadł nawet na drgającą, srebrną masę i leżał tak jakiś czas bez ruchu, podczas gdy stary zdejmował wieka z_ beczek. Potem nie odzywając się do siebie zaczęli sortować ryby według wielkości, wyrzucając drobiazg za burtę.
Światłość przetoczyła się już na drugą stronę nieba, gdy skończyli pracę. Trwałaby krócej, gdyby nie to, iż ojciec nie wrzucał ryb z rozmachem do beczek, lecz je tam starannie i niemal czule układał. Arpo nie wiedział, czemu ojciec tak postępuje, lecz widząc to od samego zarania wspólnych połowów nie dziwił się już temu. Dawniej był dumny, że sam potrafi załadować pięć beczek, podczas gdy ojciec tylko trzy, ale potem zaczął się i w tym niezrozumiałym postępowaniu starego rybaka dopatrywać jakiejś tajemnicy.
Zmierzch nadchodził i w metaprzestrzeni rósł zamęt i niepokój. Wszechświat się burzył, a coraz większe i gwałtowniejsze fale przestrzeni kołysały ich łódź. Był to nieomylny znak, że zbliża się wiatr wschodni, który miał ich na powrót zagnać do domu. Atakujące ich fale, awangarda wiatru, rosły coraz bardziej, aż wreszcie i on sam nadleciał szarpiąc z łopotem żagiel. Maszt zatrzeszczał złowieszczo, wygiął się i wreszcie gdy myśleli już, że pęknie, wyprostował się dumnie. Kuter ruszył gwałtownie. Wracali do brzegu w odwrotnym szyku: teraz Arpo i jego ojciec byli na końcu flotylli.
Stary rybak usiadł przy sterze i zadumał się nad czymś, a Arpo wpółleżąc na pokładzie opierał głowę o jego kolana. Łódź kołysała mocno, a wszechświat bulgotał pod nią i szumiał coraz groźniej. Nie trwożyli się tym. Tak było każdego dnia. Fale, które ich teraz popychały do brzegu, zwiększając jeszcze chyżość niewielkiego stateczku, powstawały daleko, tam gdzie rodziły się wiatry, gdzie jeszcze żaden rybak nie wypłynął. Jak zawsze, zanim dopłyną do brzegu, powierzchnia przestrzeni uspokoi się, wygładzi i będzie leniwie łasić się do piaszczystej plaży.
– Ojcze, co się stało z Moro?
Rybak nie odpowiedział od razu. Wpatrzony w posępniejącą ciemność przed dziobem łodzi zdawał się głuchy i pochłonięty własnymi myślami.
Wreszcie rzekł:
– A jak sądzisz, Arpo? Co się z nim stało?
– On zginął, prawda, ojcze?
Stary skinął głową.
– Zginął, ale nie tak, jak sądzisz. Nie został ścięty ani uwięziony. Fizycznie żyje nadal, ale dusza w nim umarła. Gdy rzucono go związanego i pobitego przed tronem tana, sądził, że przyszła na niego ostatnia wartość entropii. Tak się jednak nie stało. Duchowni z Wielkim Inkwizytorem na czele zażądali, by im powiedział, co wie. Uczynił tak, łudząc się, że ich przekona. "Żyjemy w pięciowymiarowym kosmosie" – powiedział Moro. – "Umiemy poruszać się wzdłuż czterech jego wektorów. Tylko piąty wymiar, entropia, jest nam nieposłuszny, gdyż starzejemy się nawet wtedy, gdy posuwamy się przeciwnie do osi czasu. Z moich dociekań wynika, że nasz kosmos, nasz świat, nie jest jedynym, raczej jednym z nieskończonej ilości wszechświatów, które w dodatku znajdują się w tym samym miejscu przenikając się wzajemnie. Jak to możliwe? Wyobraźmy sobie punkt materialny – to jest najmniejszy z możliwych wymiarów, nazwałem go wymiarem zerowym, a jego potencjalnych mieszkańców – zerowcami. Z takich punktów można złożyć linię – i mamy wszechświat liniowy, jednowymiarowy z liniowcami wewnątrz, a gdy im ciasno, dodajmy drugi wymiar, niech to będzie szerokość i mamy dwuwymiarowców – powierzchniowców. By i tym nie było ciasno – zaczną się wspinać w górę i mamy już bryłowców. Dodajmy czas – są czasowcy, potem entropie i jesteśmy my. A wszystko to w jednym i tym samym miejscu, w obrębie jednego wszechświata wszechświatów. A co jest ponad nami? Na pewno dalsze wymiary piętrzą się tam niczym schody wysokie i nieskończone".
Tak mówił Moro, młody mistrz, i tan zadrżał, gdyż z całej przemowy zrozumiał to jedno, iż po jego komnacie mogą w tej chwili przechadzać się niewidoczni i niedosiężni sześciowymiarowcy. I z tego strachu wielkiego kazał ściąć uczonego.
Sprzeciwił się temu, o dziwo, sam Archipolita dowodząc, jakoby ścięcie człowieka otaczanego do tej pory łaskami i zaufaniem mogło wywrzeć złe wrażenie. Skłonił władcę, by skazał Moro na zesłanie i uczynił go rybakiem. W tym postępku objawiła się cała nienawiść mściwego starucha, gdyż chcąc wziąć odwet na bystrym młodziku, który go przez tyle entropii za nos wodził, i rozumiał w lot, iż będzie to dlań największa kara. Bo czymże się teraz jawiły przed jego oczyma te długonie, te dziwnokształtne ryby, które łowimy? Niczym innym, tylko pojazdami kosmicznymi czasowców, poruszających się po swoim wszechświecie, który dla nas jest morzem!
Ojciec zamilkł, a Arpo z wrażenia nie mógł nic powiedzieć. Wreszcie się przemógł i zapytał:
– Czy ty znasz Moro? Czy żyje na naszym brzegu?
– Tak. I ty go również znasz, bo to ja jestem mistrzem Moro.
Arpo zerwał się na równe nogi i niemal natychmiast usiadł z powi'otem.
– Ty?
– Tak. Temu właśnie zawdzięczasz, że musisz codziennie wypływać we wszechświat, bo ani nienawiść, ani strach tana Kawdoru nie minęły.
– A Karo? Co się z nim stało?
Rybak westchnął głęboko.
Śmierć Kara to moja wina.
– Co ty mówisz, ojcze? To niemożliwe.
– To pewne. Nie dość dobrze strzegłem swoich zapisków, które udało mi się schować przed zachłanną inkwizycją, a które znalazł mój syn i przeczytał. Zrozumiał i domyślił się, kim jestem. W swym młodzieńczym entuzjazmie nie mógł mi wybaczyć, iż dla zachowania życia wyrzekłem się prawdy. Nie, nie gardził mną, ale i nie szanował. Nie mógł mieszkać pod jednym dachem ze mną i odszedł, by głosić prawdę. On zginął za mnie, rozumiesz? I to jest najstraszniejsze, że poświęcił swoje młode życie, gdy mnie żal moich starych lat! Chciał uratować za mnie mój honor. Gdy zginął z rąk siepaczy kawdorskiego władcy, moja dusza umarła po raz drugi.
Zapadło milczenie, powierzchnia przestrzeni uspokajała się.
– Czy i ty gardzisz mną, Arpo? Za to, że jestem tchórzem?
Arpo nie odezwał się, tylko oparł swoją rękę na dłoni ojca trzymającej ster.
W dali przed nimi widać było światła osady.