"Przynajmniej się starałem…"
Ken Kesey, Lot nad kukułczym gniazdem
Szesnaście razy uderzył w gong człowiek odziany w ciężkie, skórzane ubranie zdobione rzędami klamer. Miedziana kaskada dźwięków spadła na domy, przetoczyła się pustymi ulicami i uderzyła w wieże z białego marmuru zamykające kontur miasta. Odpowiedziały tym samym. Strzegący świtu budzili teraz mieszkańców okolicznych wiosek leżących wokół muru jak posłuszne psy: śpiące, kiedy pan śpi, gotowe do pracy, kiedy ich pan wstaje.
Było gorąco. Powierzchnia oceanu, jedynie lekko sfałdowana, nie przynosiła ochłody. Patrząc w niebo można było dojrzeć ułożony z chmur wierny duplikat linii brzegowej. Ciepłe powietrze nad lądem roztapiało pierzaste obłoki wyczołgujące się pracowicie zza horyzontu.
Zostawiając ślad pyłku, o okno przebieralni uderzył motyl. W środku z westchnieniem ulgi człowiek zdejmował strój. Zgodnie z nawykiem policzył klamry, jakie miał prawo naszyć każdy nowy właściciel. Było ich czterdzieści sześć. Starannie docisnął ramieniem odstające drzwi drewnianej szafy. Rzeźbiona w popularny motyw gorejącego słońca, liczyła sobie ponad sto lat i czekała na rychły koniec. Sto lat – tyle wynosił czas, po jakim wymieniano umeblowanie w instytucjach państwowych.
Ubrany w zwiewną białą szatę, z dużą spinką na ramieniu, wyszedł na ulicę. Właśnie nadjeżdżał pierwszy powóz linii okólnej. Podniósł rękę i woźnica zwolnił. Gorzej bywało wieczorami, kiedy zmęczone zwierzęta, czując bliską stajnię, nie miały najmniejszej chęci na zmniejszanie tempa. Lecz i do tego można było się przyzwyczaić. Po prostu wskakiwało się do wozu. Człowiek pokazał konduktorowi znaczek, potem wszedł na pięterko. Trzęsło, lecz było za to chłodniej. Myśląc już o śniadaniu i wygodnym łóżku z sapnięciem opadł na ławkę. Obok siedziało trzech młodzieńców zaciekle grających w Telgoton. Ten przepasany żółtą chustą był w najlepszej formie. Trzymał na kolanach duże pudło z planszą, a mimo to tempo, z jakim kręcił korbką, manewrując jednocześnie ryjkiem elektromagnesu, było godne pozazdroszczenia. Dwaj pozostali, mimo że zjednoczyli wysiłki, i tak przegrywali. Z trzaskiem dwie ostatnie kulki zostały wepchnięte do otworu, zabrzęczał dzwonek. Klepnęli go po plecach na znak podziwu, a zaraz potem z dolnego pomostu dobiegł okrzyk konduktora. Słysząc go, chłopak wsunął pudło do schowka pod siedzeniem i omijając drzemiącego człowieka w białym zawoju zbiegł w dół. Przytrzymując torbę wyskoczył na chodnik, zatrzymując się dopiero przy okienku trafiki.
– Zwykły zestaw, poproszę.
Człowieczek pachnący czosnkiem podał mu dwa dzienniki i tygodnik. Przechylając głowę obejrzał numer, potem wrócił do rozwiązywania krzyżówki. Wyglądała na słynną szaradę, jaką ułożył pięćdziesiąt lat temu Bilow Stok, niezapomniany mistrz rozrywek intelektu.
W górze wyła syrena fabryczna. Jakby dopiero teraz Otto zauważył, jak wielu ludzi podąża ku temu samemu celowi. Żółte chusty, mocne spodnie i identyczne skórzane torby przewieszone przez ramię. Twarze poważne, świadome czekającej pracy.
Ulica, którą szli, kończyła się szarym murem spiętym masywną bramą. Było cicho, tak jak zwykle. Dla nich poranek nie był czasem zabawy. Jakże różnili się robotnicy wychodzący z poprzedniej zmiany. Mijając bramę uśmiechali się zadowoleni, pokrzykiwali do siebie. Ci przyzwyczajeni do spania wieczorami zbierali się w większe grupki. Umawiali się na ryby albo wspólne popijanie wina. Otta minął właśnie starszy człowiek w niebieskiej koszuli. Już to wskazywało, że przepracował ponad trzydzieści lat. Szedł w kierunku głównej ulicy. Przy trafice dolatujący z okienka zapach czosnku zaostrzył mu apetyt. Pewnie dlatego wcisnął gazety do torby i ruszył dalej znacznie szybszym krokiem. Mieszkał dwie ulice dalej, w czteropiętrowej kamienicy o falistej elewacji naśladującej roślinny motyw. Powyginana balustrada na klatce schodowej błyszczała wypolerowanym metalem. Idąc czuł lekkie drżenie konstrukcji.
Na ostatnim podeście drzwi z lewej prowadziły do jego mieszkania. Uśmiechnął się wiedząc, że Marta czeka przy nakrytym stole.
– Dzień dobry, kochanie – powiedział całując ją w usta.
Usiadł na podsuniętym krześle i zabrał się do jedzenia. Marta siedziała za nim, z uwagą obserwując ruchy męża. Chrupiące w jego zębach grzanki sprawiały fizyczną przyjemność. Kochała mieć świadomość, że jest niezbędna. Wiedziała dobrze, co znaczy na pozór drobny gest, jakim pogładził jej włosy. Gdy był za bardzo zmęczony, nie robił tego, tylko od razu walił się na łóżko. Nadsłuchując dźwięków, jakie dobiegały z łazienki, sięgnęła palcami pod bluzkę i wyuczonym ruchem rozpięła stanik. Fritz nie lubił zbędnych przeszkód. Trzasnęły drzwi, potem rozległo się plaskanie bosych stóp. Mogłaby do najdrobniejszych gestów odtworzyć teraz jego ruchy. jak zwykle nie wszedł po nią. Od razu poszedł do sypialni. Za chwilę zawoła.
– Marta! – dobiegło zza dębowych drzwi.
Uniosła się z krzesła i dzwonek zaskoczył ją w trakcie zdejmowania sukni. Zakryła na powrót piersi.
– Poczekaj, kochanie! – krzyknęła. – Ktoś dzwoni.
Łańcucha nie zdjęła. Na podeście stał listonosz.
– List do państwa.
Uśmiechnął się życzliwie, wyjmując z przegródki plecaka trójkątnie złożoną kartkę papieru. Kobieta wzięła ją do ręki. Zapisał jej numer. Udawała, że nie rozumie, dlaczego wciąż stoi i patrzy.
– Czy coś jeszcze?
Oblizał wargi, szepnął cicho, wręcz niedosłyszalnie.
– Lubię dojrzałe kobiety.
Zamknęła drzwi bez słowa. Zamki szczęknęły dwukrotnie, zanim zapakował plecak. Wyszedł z bramy. Na jadącym środkiem ulicy beczkowozie siedział okrakiem ubrany na biało człowiek. Czerpakiem na długim kiju nabierał wodę i polewał ulicę. Czasami, widząc ładniejszą dziewczynę, świadomie celował pod jej nogi zadowolony, gdy przy podskoku odsłaniała łydki. Raz dostał za to naganę, gdyż opryskał błotem córkę Radcy. Przez miesiąc nie miał prawa wstępu do centralnych dzielnic.
Czerpak zaczął drapać o dno; znak, że niedługo będzie musiał zjechać do portu po wodę. Ale najpierw posili się. Starannie odmierzonymi porcjami zrosił jezdnię tak, że akurat starczyło do końca ulicy. Jedną ręką zatrzymał konia, a drugą docisnął denko beczki. Już tylko szerokość chodnika dzieliła go od sklepu Toma. Wkrótce i on sam pojawił się w drzwiach. Był przepasany fartuchem pamiętającym chyba całe stulecia.
– Upał dzisiaj, Tomie – powiedział woziwoda wchodząc do mrocznego wnętrza.
Sklepikarz ubiegł go w drodze do stolika, wprawnym strzepnięciem serwery czyszcząc blat.
– To co zwykle?
Skinął głową i roześmiał się. Pytanie było tak obrzydliwie zbędne,'że zawsze zaśmiewali się do łez, gdy padało. Kielich wina, kromka razowca, ser i świeże pomidory, wszystko to już po chwili znalazło się na stole.
Do sklepu weszła kobieta. Biała perkalowa sukienka i koszyk zdradzały służącą któregoś z domów możnych. Tom położył mu rękę na ramieniu, jakby chciał powiedzieć: poczekaj, obsłużę ją szybko.
Miała nie więcej niż osiemnaście lat. Czytając niepewnie z kartki, dawała dyspozycje. Nie oszczędziła przy tym nawet najwyższych półek, gdzie stały słoiki z miodem i konfiturami rzadko spożywanymi o tej porze roku. Zgodnie ze zwyczajem, jak każdy nowy klient zapłaciła gotówką, odpowiadając śmiechem na dogaduszki. Koszyk był ciężki, więc po wyjściu ze sklepu musiała nieść go oburącz. Na szczęście dom możnego Ronera leżał niedaleko. Poznała na tyle zwyczaje, że wiedziała, iż państwo wstają dopiero teraz, trzy godziny po niej.
Położyła koszyk w kuchni na taborecie i zeszła do piwnicy napompować wody. Wolała zrobić to raz a,dokładnie, aby mieć zapas do samej kolacji. Pływak wskaźnika był w połowie rurki, gdy ktoś przesłonił okienko. Z rękoma na dźwigni odwróciła głowę. Stał tam młody Roner, pan Jan.
– Daj, pomogę ci.
Wypuściła metal robiąc dwa kroki do tyłu. Plecy mężczyzny zaczęły się poruszać rytmicznie w takt przepływającej rurami wody.
Już pierwszego dnia, jak tylko przyjęto ją na służbę, zrozumiała, że chce należeć do niego. Dała mu czerwoną różę, symbol przyzwolenia. Niestety, nie zabrał kwiatu do swojego pokoju ani nawet nie wyrzucił. Wstawił go do wazonu we wspólnej jadalni. Do dzisiaj nie wiedziała, jak ma to rozumieć. Może uznał kwiat za symbol małżeństwa i przestraszył się? Ale przecież wtedy daje się trzy róże.
Chlupot spadającej wody świadczył, że zbiornik jest pełny. Wyprostował się rozciągając mięśnie. Dojrzał wpatrzone w siebie zamglone oczy.
Biedny głuptas, pomyślał i odezwał się dopiero po chwili, gdy wchodził po schodach.
– Na drugi raz zawołaj mnie, to ci pomogę.
W pokoju nałożył kolorową koszulę. Najwyraźniej odczuwał potrzebę nietypowego ubioru. Do aktówki wsunął parę kartek papieru i portfel. Kiedy wychodził na ganek, dobiegł go z kuchni głos podśpiewującej Ingi.
Gdy Józef ściągnął lejce, stali już przed urzędem geografii. Całą elewację cięły rytmicznie pasy balkonów. Jak większość budynków w mieście, tak i ten miał cztery piętra. Obok wejścia stał wózek sprzedawcy prażonej kukurydzy. Miarowymi, precyzyjnie odmierzanymi okrzykami nawoływał ludzi. Chyba dla reklamy wyjadał po ziarenku z pojemnika wyraziście przewracając przy tym oczami.
Jan zatrzymał się w połowie schodów i wytężył słuch. Może mu się zdawało, ale już po chwili wiedział, że się nie myli. Donośny dźwięk dzwonu i trzask podkutych kopyt o bruk przybliżały się zbyt jednoznacznie. Ludzi jakby wymiotło. Uciekali z chodników, wciskali się do bram i sklepów. Sprzedawca kukurydzy był o tyle wygodny, że skulił się za wózkiem, nie fatygując nawet do drzwi urzędu. Jan nie poruszył się. Robił tak od paru miesięcy. Za pierwszym razem ciekaw konsekwencji, chyba trochę się rozczarował. Powóz Radcy przejechał wtedy koło niego i zdążył jedynie dostrzec znudzoną twarz starego człowieka. Zapamiętał dwie szczególnie grube bruzdy ciągnące się po obu stronach ust. Przypominały ślady, jakie zostawia rylec. Dzisiaj nawet tego nie dane mu było dostrzec przez zasłony powozu. Jeźdźcy z gwardii ze znudzonymi minami popędzali rumaki. Jedynie człowiek z dzwonem był zadowolony. Siedział z tyłu powozu i rytmicznie szarpał za sznur. Dziwne, że znajdujący się w środku Radca nie zwariował od hałasu.
Przejechali. Jak pauza zaległa ulicę cisza, ale już wraca normalny ruch. Pierwszy okrzyk sprzedawcy, ktoś zbiega po schodach, matka pcha chodnikiem wózek z dzieckiem; zwykłe odgłosy ulicy. Jan rozgląda się wokół, jednak nikt nie zwraca na niego uwagi. Nawet sprzedawca, który musiał widzieć niezgodne z normą postępowanie. Podszedł do wózka.
– Jedną porcję?
Dla pretekstu kupuje i długo szuka numerka po kieszeniach.
– Czy pan widział, co ja robiłem, kiedy Radca przejeżdżał?
Sprzedawca jest oburzony, że podejrzewa się go o niewiedzę w tak oczywistej sprawie.
– Oczy miałem otwarte, to i widziałem, że pan stał.
– Uważa pan to za normalne?
– Oczywiście.
– Przecież wszyscy ludzie chowają się po bramach lub, tak jak pan, pod wózkiem, aby ich nie zauważono.
– Wszyscy tak, ale pan nie musi.
Jan chwilę pomyślał.
– Dlaczego pan uważa, że ja nie muszę?
– Bo gdyby tak nie było, to pan by się schował.
– Aha – pogładził podbródek. – A ja zapewniam, że postępuję tak z własnej nieprzymuszonej woli. Nie mam do tego żadnego prawa. Po prostu parę miesięcy temu przyszło mi do głowy postąpić inaczej niż wszyscy.
– Oczywiście, to zrozumiałe.
– Co jest zrozumiałe?
– To, że postępuje pan inaczej niż inni.
Pokazał numerek i poszedł do drzwi. Gdy wchodził, sprzedawca znów zaczynał pokrzykiwać.
Na widok Jana uniósł się z fotela mały grubasek o uśmiechu tak serdecznym, że aż nienaturalnym.
– Miło mi pana widzieć, panie Roner.
Mówiąc to walił silnie w siedzenie fotela i po kłębach kurzu Jan ocenił, że rzadko gości interesantów. Gdy usiadł, mógł obserwować grubaska, jak toczy się od jednej szafy do drugiej, gromadząc na coraz większej.stercie mapy i rysunki. Na koniec rozłożył to wszystko przed nim i z uśmiechem, mającym teraz odcień satysfakcji, oparł się o biurko.
– Kiedy był pan u mnie przed tygodniem, panie Roner, pytał pan, czy wiem coś o terenach położonych na północ od naszego miasta.
– Nawet na północ ody kopalń węgla.
– Tak, nawet od kopalń.
Klepnął dłonią w papiery.
– Ma pan tu wszystkie kopie, jakie tylko istnieją.
Jan niezdecydowanym ruchem sięgnął po mapy, ale najwyraźniej nie wiedział, od czego zacząć. Człowieczek wybawił go z kłopotu wyciągając na wierzch największą planszę. Już pobieżna obserwacja wyróżniała ciągnącą się dołem linię brzegową, gdzie u ujścia błękitnej pręgi rzeki leżała plama miasta. Z daleka przypominała duży kleks o regularnym narysie. Dopiero schyliwszy głowę dawało się zauważyć gęstą aż do nieprawdopodobieństwa siatkę ulic i placów odtworzonych z zadziwiającą precyzją. Wokół zaznaczone były pola uprawne swym kształtem przypominające zieloną kobrę. Jej kaptur okrywał miasto, a ciało wzdłuż życiodajnej rzeki rozciągało się na północ. Dalej błękitny zawijas skręcał ku wschodowi, aby po kilkudziesięciu kilometrach zawrócić na dawny kierunek. W zakolu rzeki leżało wiele czarnych punkcików z wypisanymi drobnym drukiem nazwami osiedli.
– To kopalnie węgla. – Grubasek przyłożył palec do mapy. – A to kopalnie rudy żelaza i innych minerałów.
Wskazywał na leżące dalej w bok punkciki.
– Jeśli chce się pan o nich więcej dowiedzieć, to muszę przynieść legendę.
Jan pokręcił przecząco głową.
– Dziękuję. Chciałbym jedynie, aby jako osoba obeznana wytłumaczył mi pan, co znajduje się na północ od zakola.
– Na północ?
Głos grubaska brzmiał tak, jakby spytano go o wygląd zakurzonego kąta w bibliotece.
– Przecież mówiłem tamtym razem – przechylił się w przód, niemal wchodząc na stół.
– Dalej rzeka biegnie prosto. Po około pięćdziesięciu kilometrach na zachodnim brzegu zostawia za sobą pasmo niewysokich wzgórz, potem mijając szeroką równinę wchodzi w obszar wysokopiennych lasów, których połać ciągnie się do właściwych gór. Tam bieg rzeki staje się szybszy i rozdziela się ona na kilka mniejszych potoków. Okolica jest wybitnie uboga, ziemie jałowe, mało roślinności.
Skończył i zsunął się ze stołu.
– Co jest za górami?
Tym razem zapytano o coś znacznie bardziej bezsensownego niż zakurzony kąt biblioteki, gdyż grubasek wydusił z siebie odpowiedź niespodziewanie wysokim głosem.
– Nie wiadomo.
– Dlaczego?
Wybałuszył oczy.
– To nie ma żadnego znaczenia.
– Ale przecież badano teren na północ od zakola.
Uśmiech świadczył, iż grubasek wraca na zrozumiały dla siebie grunt.
– Organizowano dwie wyprawy. Pierwsza wyruszyła około czterystu lat temu, kiedy wprowadzono stukłosową technikę agrarną. Nie było pewności, czy wyżywi ona nas wszystkich, i na wszelki wypadek postanowiono poszukać ziemi pod ewentualne rozszerzenie upraw. Okazało się, że tereny między wzgórzami a strefą lasów nadają się do tego celu. Stwierdziwszy to, wyprawa powróciła do miasta. Na szczęście dla nas, obawy co do upraw okazały się płonne. Możliwe, że już nigdy nie ruszylibyśmy w górę rzeki, gdyby nie zdarzenie, jakie zaszło trzydzieści lat temu.
Przerwał i podszedł do szafy. Drżącymi rękoma położył przed Janem brunatny przedmiot. Po minucie oględzin przyszło mu stwierdzić, że jest to kawałek drewna, i to tego samego, z jakiego wykonane są meble u niego w domu. Uniósł wzrok.
– Widzę, że odgadł pan. Tak, to drewno krybintowe. Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze przed trzydziestu laty było nieznane. Nie chce się wierzyć, prawda?
Jan przytaknął.
– Dlatego też kiedy rzeką poczęły płynąć krybintowe pnie, wzbudziło to zrozumiałe zainteresowanie. Prawdą jest, że z prądem płyną czasami różne rzeczy, ale jeszcze nie widziano tyle drewna na raz i to takiego gatunku. Mimo długiego pobytu w wodzie, po obróbce było twarde, niełamliwe, o pięknym połysku. Nic więc dziwnego, że zorganizowano nową ekspedycję, aby zbadała sprawę. Przewodził jej pana ojciec, szanowny Roner.
Zdziwienie na twarzy Jana zdradziło niewiedzę.
– Dotarli dalej niż wyprawa rolna. Minęli las i wpłynęli między góry. Tam musieli zostawić łódź i poszli pieszo wzdłuż górskiej rzeki, gdzie leżały pnie krybintu. Po kilkunastu kilometrach rzecz wyjaśniła się. W olbrzymiej kotlinie leżały powalone burzą setki, wręcz tysiące drzew. Wyglądało to na dzieło potężnego huraganu albo trąby powietrznej. Ciężkie pnie były w większości przywalone mułem i osłonięte szeroko rozlanym potokiem, tak że zrezygnowano z pierwotnego zamiaru spuszczenia ich na wodę. Jak pan sądzi, co wtedy uczynił szanowny ojciec?
Jan wzruszył ramionami.
– Ojciec pana znalazł nasiona, a także wyszukał kilka nie uszkodzonych młodych drzewek, które rosnąc na skraju doliny przetrwały kataklizm. One to, przywiezione do miasta, przyjęły się wspaniale i dzisiaj mamy takie meble jak ten. – Postukał w bok szafy.
– To wszystko?
Grubasek rozejrzał się na boki.
– Nie rozumiem.
– Pytam, czy organizowano inne wyprawy.
Zrozumiał.
– Nie, nie było powodu. Tam ziemia jest uboga.
– Ale przecież za górami może być inaczej.
– Wie pan, może być, może nie być. Gdybyśmy odczuwali brak czegoś, to może wyruszono by na poszukiwania, a tak nie ma potrzeby.
Jan podszedł do okna przeżuwając jakąś myśl.
– Niby prawda, ale niech pan popatrzy – odwrócił się gwałtownie. Sto lat temu nie znaliśmy krybintu i budowaliśmy meble z gorszych materiałów. Gdyby nie przypadek, tak byłoby do dzisiaj. Podobnie może być z innymi rzeczami, potrzeby posiadania których nie mamy tylko dlatego, że ich nie znamy. Należy szukać nieznanych rzeczy, ponieważ skrywają nasze potencjalne potrzeby, a nie – zadowalać się tymi, które znamy.
Szuka wzrokiem grubaska i napotyka wpatrzone w siebie dwa metalowe nity. Maska twarzy drga w uśmiechu.
– Wy, młodzi, swoim gadaniem zawsze potraficie sprowadzić człowieka na manowce. Człowiek zaczyna się zastanawiać i macie go w saku. A przecież wystarczy na to spojrzeć realnie, ze zdrowym rozsądkiem, i widać, przepraszam za wyrażenie, iż to czyste fantasmagorie.
Śmiał się, a jego brzuch zwinięty w trzy fałdy drgał jak pajac na sznurku. Jan bębniąc palcami po parapecie przywołał go do porządku.
– Przepraszam – powiedział grubasek ocierając łzy.
– Nie szkodzi. Mój ojciec reagował podobnie.
– Oj, tak – załamał ręce. – To był wielki człowiek.
Powietrze zamarzło ciszą. Wydawało się, że szyby pokrywa gruby szron ociekający palcami sopli. Lecz trwało to tylko chwilę i bezruch pękł bezgłośnie.
– Znalazłem w notatkach ojca uwagę, że któraś z wypraw odkryła nad brzegiem rzeki jakieś dziwne budowle.
Grubasek skrzywił się, jakby usłyszał coś niepoważnego.
– To właśnie wyprawa pana ojca znalazła zaraz za lasem leżące na wzgórzu ponad rzeką dziwnie uformowane skupisko kamieni. Pierwotnie uznali je za ruiny warowni, ale w drodze powrotnej, kiedy mieli więcej czasu, zbadali miejsce ponownie. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że jest to dzieło przyrody. Co zresztą było do przewidzenia, gdyż tych okolic nigdy przedtem nie odwiedzali mieszkańcy naszego miasta.
Było to zdanie, na które Jan czekał. Skupił się, aby zachować kamienną twarz.
– Co w takim razie powie mi pan o człowieku nazwiskiem Egon Trust?
Usta grubaska rozszerzyły się w uśmiechu jak nakręcone korbką.
– Więc słyszał pan o tej legendzie.
– Legendzie?
– No, powiedzmy historii. Ciekaw jestem, kto panu o tym powiedział?
– Nikt. Porządkowałem notatki mego ojca i znalazłem zapisek mówiący, że człowiek o tym nazwisku wyruszył przed dwustu laty w górę rzeki, a później wrócił mówiąc, że po drugiej stronie gór znajduje się miasto. Ma ono leżeć pośrodku olbrzymiej równiny, a ludzie tam żyjący podobno nie ustępowali nam w rozwoju.
Stanowczo acz z szacunkiem człowieczek pokręcił głową.
– Niezupełnie. Moim zdaniem jest to legenda, ale jako że w każdej legendzie jest ziarenko prawdy, to i do nich należy się odnosić z rzeczowością. Tak więc pewne zapiski wskazują, iż rzeczywiście dwieście lat temu żył w naszym mieście Egon Trust. Był mniej więcej w pańskim wieku, kiedy jakoby wyruszył w górę rzeki. Na kilka lat słuch o nim zaginął. Później pojawiły się wieści, że ludzie z kopalń wyławiają przynoszone z prądem butelki. W każdej z nich miała znajdować się identyczna informacja podpisana przez Trusta. Głosiła, tak jak pan mówi, że po kilku tygodniach wędrówki przez góry i leżącą za nimi równinę dotarł do obcego miasta. Pisał, iż kultura jest tam podobna do naszej, i że powinniśmy dla obopólnego dobra nawiązać kontakt.
Jan słuchał urzeczony.
– Trust sugerował, iż taki kontakt kiedyś musiał istnieć, ale z niewiadomych powodów został zerwany. Rzekomo świadczyła o tym warownia leżąca za lasem. Naturalnie miał na myśli owo usypisko kamieni. Z listu wynikało, że właśnie tam wrzuca swoje butelki mając nadzieję, że dotrą one do nas. Sam chciał z powrotem przejść góry i wrócić do miasta, aby wciąż świadczyć o naszym istnieniu. Śliczna legenda, prawda?
Skinął głową, zanim zrozumiał treść pytania.
– Widzi pan… – Grubasek oparł się o biurko. – Jeszcze mogę zrozumieć, dlaczego pan chce popłynąć w góry śladami ojca. Ale zupełnie nie rozumiem, po co szukać jakiegokolwiek miasta. Nie rozumiem po co? Dlatego są dwie możliwości. To wszystko jest wymyślone albo ten człowiek był niespełna rozumu, a wtedy jego listy nie mają większego sensu niż bełkot wariata.
Jan odwrócił twarz ku oknu. Teraz już nie potrafił nad nią zapanować.
– Rozumiem, czy mógłbym dostać od pana kopię tej mapy?
– Cieszę się, że uprzedziłem pańską prośbę. Zrobiłem łącznie trzy kopie terenów na północ od miasta.
Miękka jak nadgniły arbuz dłoń grubaska spoczęła na jego karku.
– Już poprzednim razem zauważyłem, że fest pan interesującym młodym człowiekiem i chciałem zadowolić par a jak najpełniej.
Szyba, o którą Jan opierał czoło, pokryła się kropelkami pary. Z bolesnym grymasem twarzy przekręcił głowę.
– Czy mogę dostać kopię?
Dłoń zamarła i zniknęła. Człowieczek zamrugał oczyma.
– Rozumiem… już daję.
Słysząc skrzypnięcie fotela Jan wyszedł na środek pokoju. Grubasek siedzący za biurkiem podał mu zwinięty rulon.
– Ile płacę?
– Ależ skąd?! – oburzył się. – Miałbym od Ronera brać pieniądze za taki drobiazg?
Kiedy przekraczał próg, grubasek krzyknął za nim.
– Do rychłego zobaczenia!
Starał się uśmiechnąć, ale wyszło mu coś takiego, że szybko zamknął drzwi.
Łódź była płaskodenna o łagodnie zakreślonych burtach, rufie i dziobie. Przypominała trochę spodek. Gdy mijali falochron portu i wypływali na szeroko rozlaną rzekę, właściciel odezwał się po raz pierwszy.
– Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że nareszcie ktoś wypróbuje moją łódź.
Jan odpowiedział dopiero po chwili, gdyż z uwagą śledził ruchy steru.
– Przyjemnie mi to słyszeć. Dawno ją pan zbudował?
– Ho, ho…
Stary powiódł ręką wokoło, jakby na oddalających się od siebie z każdą minutą brzegach kryła się odpowiedź.
– Trzydzieści sześć lat temu.
Jan zmrużył oczy.
– Tak sądziłem. Swoją drogą, gdy pytałem na nadbrzeżu o łódź dla jednego człowieka, zdolną przepłynąć kilkaset kilometrów, każdy wzruszał ramionami. Cud, że na pana trafiłem.
Stary pokiwał głową do wtóru.
– Jasne. Teraz robi się albo statki rybackie, albo duże barki pływające do kopalń. Statki są żaglowe i nie obsłuży ich jeden człowiek, szczególnie na rzece. Z barkami wiąże się problem paliwa, gdyż kotły sporo go zżerają.
– Ale przecież pan nie używa kotła.
– Racja, lecz jest to łódź eksperymentalna. Zastosowałem nowy silnik poruszany pewną cieczą pochodzącą z destylacji węgla, nazywam ją gazoliną. Widział pan, jak go obsługiwać?
Skinął głową patrząc, jak stary z czułością klepie ster.
– Po wlaniu porcji gazoliny do silnika zapala go się korbą i ustawia przekładnię na najniższy bieg. Przekładnia jest połączona z bardzo ciężkim kręgiem metalowym, który w wyniku pracy silnika zaczyna się obracać wokół własnej osi. Przekładnia automatycznie zmienia położenia, tak że po godzinie koło zamachowe wiruje z prędkością wielu tysięcy obrotów na minutę.
Głos starego zdradził, jak bliskie jest mu jego dzieło.
– Dziesięć lat szukałem odpowiednich stopów na łożyska, odlałem setki kół zamachowych, zanim trafiłem na idealne. Dzięki temu śruba poruszająca statek może wykorzystywać energię zmagazynowaną w kole przez cztery godziny, a to wystarcza do przepłynięcia prawie sześćdziesięciu kilometrów.
– Ależ parametry barek są o wiele niższe?!
– Niby tak. Ale ten okręcik jest mały i nawet nie był wypróbowany na dłuższym odcinku. Tutaj konieczna jest pewność, że większy model nie zawiedzie. Pytano już mnie o to. Odpowiedziałem, że trzeba prób.
Uniósł rękę i wyliczył na palcach.
– Należy zbudować chociaż półprzemysłową linię do otrzymywania gazoliny, gdyż technologię, którą się posługuję, sam uważam za chałupniczą. Trzeba też skonstruować parę większych jednostek. Niestety, to ich zniechęciło. W orzeczeniu, jakie dostałem od Komisji Rozwoju, była uwaga, że barki parowe są wystarczająco dobre, a mój pomysł nie gwarantuje uzyskania lepszych wyników.
Zgarbił się. Przed nimi leżał ocean. Para mew ze skrzeczeniem zbliżyła się do łodzi, ale nie czując zapachu ryb, zawiedziona poleciała gdzie indziej szukać szczęścia. Stary mocniej ścisnął ster.
– Niech pan uważa, zaczynają się fale.
– Będzie kołysać? – spytał Jan chwytając się poręczy.
Stary pokręcił głową.
– Bynajmniej. Dzięki kołu zamachowemu łódź jest praktycznie niewywracalna, ale za to bardzo twardo chodzi na fali.
Rzeczywiście. Dziób brutalnie wszedł w niewielki wał wody, prawie nie unosząc się ku górze. Łódź zadrżała. Następna fala i ponownie żołądek skoczył Janowi do gardła.
– Jest bardzo solidna – uspokajająco powiedział stary. – Niech pan się nie martwi. Poza tym na rzece nie będzie fal.
Jan na wszelki wypadek zamknął drzwi kabiny i zdążył się uchwycić poręczy przed następnym podrygiem.
– Wszystko w porządku – zawołał. – Pozwoli pan, że za parę minut spróbuję posterować. Muszę się przecież nauczyć.
Stary uśmiechnął się pod nosem i jeszcze bardziej zwiększył prędkość.
Za oknem potrząsały gałęziami stare dęby. Świeżo wykrochmalone prześcieradło było trochę zbyt szorstkie, na szczęście mógł spać bez kołdry. Skrzypnęły drzwi.
– Pewnie Inga, pomyślał.
Matka trzymała w ręku lampę naftową. Żółte światło rozświetlało twarz od wewnątrz. Podciągnął nogi, aby mogła usiąść.
– Jutro odpływasz. Pamiętam, jak trzydzieści lat temu twój ojciec wyruszał na wyprawę.
Mówiła cichym, drewnianym głosem sześćdziesięcioletniej kobiety. – Odpływał o tej samej porze roku co ty. Miał pięciu przyjaciół. Wszyscy znali historię Egona Trusta i przez parę lat dojrzewała w nich decyzja. Pnie, które pewnego dnia spłynęły rzeką, przyspieszyły wyprawę. Lecz ich było sześciu, a ty płyniesz sam.
Umilkła. Cień poręczy łóżka przecinał ją wzdłuż torsu i szyi sprawiając wrażenie, że siwa głowa wyrasta z niczego, tak samo jak dłoń, którą poprawiała włosy.
– W urzędzie geografii mówiono mi co innego.
Zawieszone w próżni usta uśmiechnęły się do tych słów.
– Oni nie mają o niczym pojęcia. To ich przerasta. Sądzili, że twój ojciec wyruszył tylko i wyłącznie po nasiona krybintu. Lecz on wiedział, po co płynie. Dusiła go nasza samowystarczalność i hermetyczność. Chciał się upewnić. Dopiero po powrocie uwierzył, że płynął tylko po krybint.
– Dlaczego teraz mi o tym mówisz?
– Wcześniej byś nie zrozumiał.
Schyliła się, aby podkręcić płomień lampy.
– Ludzie z naszego miasta są tchórzami. Boją się nowości. Twój ojciec twierdził, że to kwestia przyzwyczajenia. Pomyśl. Na wyprawę po drewno krybintowe mogli popłynąć tylko tacy jak on i jego przyjaciele. Nikt inny by się nie odważył. Ja do dzisiaj sądzę, że pnie dlatego przypłynęły, iż oni byli gotowi do działania. Jeśliby tak się nie stało, to z pewnością znaleźliby inny powód.
Milczeli.
– Mamo! Co się stało ojcu tam, w górze rzeki?
Zaśmiała się jakoś tak żałośnie.
– Nie wiem. Ojciec nic nie mówił. Opowiadał tylko o tym, jak znaleźli drzewa.
Kiwnął głową, jakby takiej odpowiedzi oczekiwał.
– Powiedz, co ojciec mówił o naszym mieście, o naszym życiu, jak on je widział?
Żachnęła się.
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Sama w to nie wierzę, jestem za słaba.
– Przecież mówiłaś?!
– Mówiłam to, co pamiętam. Nic więcej. Ja tego nie czuję, ja mam tylko w pamięci.
Znów musiała podkręcić knot.
– Chciałabym, abyś spróbował być takim jak on. Zapamiętaj! Można żyć inaczej niż my, ale sama nie wiem, jak to możliwe.
Krąg światła lampy uniósł się w górę.
– Śpij dobrze – powiedziała i cicho zamknęła drzwi za sobą.
Jeszcze parę razy skrzypnęły deski podłogi, lecz i to umilkło. Obrócił się na brzuch chowając twarz w pościeli. Po raz pierwszy poczuł zniechęcenie i strach przed tym, co go czeka. Strach czysty, nieukierunkowany, a przez to jeszcze bardziej bezlitosny.
Płynął drugi dzień. Właściciel łodzi dał mu trzy beczki gazoliny, prawie całą ilość, jaką wydestylował w ostatnich latach. Żywności zakupił na kilka miesięcy. Wszystko w puszkach, takich jakie mają w kopalniach, łatwe do przechowywania i niepsujące się. Razem z nim płynęło pięć osób. Byli to górnicy z położonej najbardziej na północ kopalni. Chorowali w mieście i spóźnili się na odpływającą parę dni wcześniej barkę. W zarządzie portu proszono, aby ich zabrał. Najciekawsze było to, iż za cel wyprawy wszyscy uznawali testowanie łodzi. Jan nie zaprzeczał, gdyż sam nie wiedział, co ma powiedzieć.
Chyba po obiedzie górnicy nie wytrzymali i spytali o to samo. Siedzieli wtedy pod pokładem, przycumowani grubą liną do drzew na brzegu. Patrzył na te pięć twarzy i czuł się im winny choć parę słów wytłumaczenia. Odpowiedział więc, że chce dopłynąć jak najdalej rzeką, a potem pójść w góry. Powiedział, że jest ciekaw, co znajduje się po drugiej stronie. Byli zaskoczeni, ale nie zareagowali. Zabrali rzeczy i wyszli na pokład, tylko jeden z nich zadał pytanie, na które nawet nie oczekiwał odpowiedzi.
– Czy zauważył pan, że takich rzeczy u nas się nie robi?
Miał rację. Miasto narzuciło ludziom swoje prawa. Żyj, jak ci dobrze, i nie szukaj nowości. Nowość może zburzyć to, co dotąd stworzyłeś. Tęsknoty? Człowiek nie jest stworzony, by tęsknić, to bezcelowe. Człowiek musi się cieszyć, że żyje w tak doskonałym świecie i powinien wiedzieć, że każde naruszenie istniejącego stanu rzeczy jest oczywistą głupotą.
Pełen dziwnych myśli wyszedł na pokład. Górnicy siedzieli na dziobie i grali na gitarach. Nie prosząc nikogo o pomoc, przesunął ciężką beczkę z gazoliną i począł wlewać paliwo.
Dlaczego tak się stało? Co spowodowało, że zamiast pójść drogą dynamicznego rozwoju wpadli w pułapkę marazmu? Dlaczego w umysłach już od najmłodszych lat koduje się dogmat zaskorupiałej powtarzalności i lęku przed zmianą? Przecież nikt tym nie kieruje.
Poczuł, jak na nogawki chlapie zimna ciecz. Zbiornik silnika był pełny. Dygoczącymi rękoma założył korbę i zakręcił. Silnik zaterkotał, pyknął niebieskimi spalinami. Jan oparł się o poręcz i łapiąc powietrze patrzył, jak przekładnia powoli lecz systematycznie rozkręca koło zamachowe.
Górnicy wysiedli przed południem. Zbita z grubych pali przystań, gdzie ich zostawił, była ostatnim materialnym śladem miasta. Sądził, że opuszczą go bez słowa, lecz mylił się. Zapomniał, że w mieście nauczono ich kanonów dobrego wychowania. Każdy podał rękę i życzył powodzenia w wypróbowaniu łodzi. Nie zdziwiło go to. Zażarty dogmatyk zawsze znajdzie wytłumaczenie, które nie zburzy jego światopoglądu. Właściwie to on zachował się jak gbur. Bez słowa ściągnął cumy i popłynął pod prąd.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem osiągnął pasmo wzgórz. Schodziły łagodnymi grzbietami, podczołgując się pod sam nurt rzeki. Oblężone roślinnością kępy drzew śpiewały zgrajami ptaków, a trawy terkotały bezlikiem świerszczy. Teraz zaś, kiedy leżał na osłoniętym nocą pokładzie, z nadbrzeżnych łąk dochodziło go kumkanie żab, krótkie i metaliczne. Nie chciał zapalać światła. Bał się, że ściągnie setki obrzydliwych, małych stworzonek, które jak na rozkaz zlecą się do lampy i podlegając nakazowi instynktu będą tłukły włochatymi ciałami o szkło. Wychylił głowę za burtę, gdzie po smolistej wodzie pełzały zmarszczki wiatru. Był sam. Jak plama na jasnym tle wyróżniał się z kręgu mieszkańców miasta. Odszczepieniec. Brzemię odpowiedzialności ciążyło u karku. Tak, odpowiedzialności, nie pomylił się. W chwili kiedy zdecydował się postępować tak odmiennie, wziął na siebie wielką odpowiedzialność. Naruszył tabu i od tego, co go czeka, będzie zależał los miasta. Nieważne jest, czy w razie powodzenia zdoła przekonać innych. Ważna jest próba.
Dopiero po tej myśli zauważył księżyc wstający zza wzgórza. Jego żółty nadgryziony okrąg przypominał spleśniały ser. Zawstydził się tego porównania i podkładając ręce pod głowę zatopił wzrok w ciemnej plamie pobliskiego drzewa. Bał się. Bał się wyjątkowości. Jak w natchnieniu widział siebie oddalonego od wszystkich kilometrami przestrzeni. Jakże bezpiecznie byłoby na powrót zatopić się w tłumie ludzkich sylwetek, dobrze znanych, wykonujących swojskie, oczywiste czynności. Postępując jak wszyscy, człowiek jest bezpieczny. Gdyby miało mu się coś stać, z innymi byłoby podobnie. Ilość, tłum chroni go samą masą. Zrozumiał tę myśl, przejrzał jej przewrotność i siadłszy z nogami zwieszonymi nad wodą rozpłakał się. Szlochał w otwarte dłonie i już sam nie wiedział, co ma począć. Zza nocy dolatywał go urojony pomruk śpiącego miasta.
Chwyt dłoni, zastanowienie, gdzie postawić nogę, i już jest parę metrów wyżej. Wystawiając twarz do wiatru spojrzał w dół. W cieniu drzew widać było niewielką plamę jasnych desek pokładowych. Na lewo wznosiły się szczyty skalistych gór. Lekko pokryte szronem odległości nabrały konkretnych kształtów. Na razie nie chciał myśleć o drodze, która go tam czeka. To wzgórze było niczym forpoczta. Wyłaniało się masywną skałą, widoczne już od paru godzin drogi. Las tu się kończył.
Wrócił wzrokiem ku wstążce rzeki. To tutaj dwieście lat temu Egon Trust wrzucał do wody butelki mając żałosną nadzieję, że zbudzi i przyciągnie za sobą ludzi z miasta. Potem wrócił do tamtego obcego grodu i zżółkł ze starości czekając nadaremnie, gdyż nikogo nie zdołał poruszyć, ani swoich, ani obcych.
Nadzieja matką głupich, pomyślał Jan ruszając dalej. Już nie miał wątpliwości. To były ruiny. Wyraźnie odróżniał biegnący granią mur zakończony po obu stronach zwalonymi i skruszonymi przez czas wieżami. Duże kamienie, jeszcze zlepione zaprawą, poniewierały się u ich podnóża.
Mimo zmęczenia doszedł do największej wyrwy w murze już bez odpoczynku. Rozejrzał się po okolicy, las, rzeka, a dalej góry chropowate i tajemnicze. Potem przyjrzał się murom, płytom wewnętrznego dziedzińca i schodom prowadzącym do centralnej wieży. Nie sposób uwierzyć, że ktokolwiek uznał to miejsce za dzieło przyrody. Tu przecież każdy kamień, płyta, stary wykusz i zdruzgotane ściany tchną ciepłem ludzkiej ręki. Jakże piękne musiały być komnaty, zanim się zawaliły i pokryły pierzem zielska. Stukając butami podszedł do wieży. Zajrzał w głąb. Była cała, tylko w szczelinach gwizdał wiatr. Ostrożnie, przyzwyczajając oczy do mroku, szedł w górę. Wijące się schody wynosiły go metr za metrem ku szczytowi warowni, najważniejszemu miejscu, jakie mógł odwiedzić. Oto i ono. Niewielki pokoik przykryty ocalałą kopułą, z czterema oknami skierowanymi ku czterem stronom świata. Podszedł ku południowemu, wytężył wzrok i aż krzyknął. Na mgnienie oka wydało mu się, że widzi i ogarnia wzrokiem cały las, leżącą za nim równinę, wzgórza, kopalnie i błękitną smugę oceanu z czarnym bąblem miasta połyskującym przyzywająco. Przetarł oczy już tylko zieleń drzew biegła po horyzont, nic więcej… Dreszcz niepokoju przebiegł po plecach. Miał wrażenie, że popełnił świętokradztwo płynąc tak daleko. Nieomal widział cień wiszący nad tym miejscem i górami, tak jakby olbrzymi stwór zagradzał drogę promieniom słońca, milczący i cierpliwy. Jak tylko wypłynął z lasu, poczuł jego obecność. Do bólu wytężał słuch oczekując, że lada moment coś zaskrzeczy, wbije mu pazury w kark i grubym, stalowym dziobem rozłupie czaszkę aż do mózgu.
Z rękoma na karku siedział na kamiennym stole cicho jęcząc.
Po co u licha? W imię czego ma się zadręczać i narażać życie. Przecież im wszystkim jest to obojętne. W najlepszym wypadku podzieli los Trusta, starego zgorzkniałego człowieka. Co mu przyjdzie z tego, że się upewni, iż po drugiej stronie gór jest miasto? Nic, po prostu nic. Tylko będzie się gryzł tym, że wie. A tak może wsiąść na łódź, zawrócić z prądem i zanurzyć się w słodki spokój nieświadomości. Będzie mógł sobie zawsze odpowiedzieć, że Trust się mylił, a świat zaczyna się kończy na mieście.
Uniósł ciało z kamienia i z całym spokojem spojrzał na jego powierzchnię. Przeczucie nie zawiodło. Kamień upstrzony był liniami i seriami znaczków. Momentalnie przypomniał sobie mapę widzianą w urzędzie geografii. Wodząc palcami po gdzieniegdzie zatartych konturach, rozpoznawał brzeg oceanu, miasto, jego miasto, rzekę, las i samą warownię oznaczoną grubym krzyżem mówiącym jakby: to tutaj. Wyryta sylwetka miasta różniła się trochę od tej, jaką zapamiętał z kopii, lecz wątpliwości nie mógł mieć żadnych. L… na Boga! Mapa przedstawiała również obszar po drugiej stronie gór. Była tam równina pocięta drogami i rzekami. Było tam miasto, duże, nie mniejsze niż jego miasto. Dalej, na samych krawędziach kamiennej mapy umieścił ktoś dwa inne miasta i jakieś litery. Nie rozumiał tych słów, chociaż z czymś mu się kojarzyły. Już wiedział! Przypominały jego język, ale jakiś udziwniony, wykoślawiony. A może… Może to jego język jest tragiczną karykaturą mowy, w której wykonano napisy; ukląkł na podłodze. Wiedział, już miał pewność. Chowając głowę w ramiona dyszał nad kamieniem tak, jak to kiedyś czynił jego ojciec, Trust, a może inni. Zrozumiał, że kiedyś ludzie nie zamykali się w hermetycznych enklawach. Żyli razem, porozumiewali się, tworzyli olbrzymią społeczność. Tylko pewnego razu coś im się popsuło w głowach i zapragnęli odrębności. Stworzyli sztuczne zapory, tym straszniejsze, że nie kamienne, tylko myślowe. Może nie wszyscy tego chcieli, może tylko część. Ale to wystarczyło. Reszta była za słaba, nauczyła się słuchać nowych treści, a później sama je przenosiła w głąb pokoleń. Świat rozpadł się na drobne klateczki z zamkniętymi w nich szczurami. Pręty już dawno przegniły, lecz szczury biegają wciąż wzdłuż dawnych ścian nie wierząc, nie widząc, że są wolne. Szczur. Wstał gładząc powierzchnię stołu i wyszedł z komnaty. Tłukąc ramionami o ściany wybiegł na zewnątrz. Potem trzymając się wzrokiem płyt dziedzińca dotarł do wyrwy w murze.
Dopiero kiedy przepłynął rzekę i leżąc na pokładzie obserwował schnącą skórę; zaczął powoli dochodzić do siebie.
Zdawał sobie sprawę, iż jest to ostatni etap, jaki pokonuje łodzią. Szybki nurt i coraz płytsze dno uniemożliwiały dalsze wykorzystanie rzeki, a raczej jednego z jej dopływów. Miejsce, do którego dotarł jego ojciec, poznał po na wpół przegniłych pniach, które zalegały brzeg leżącej kilkanaście kilometrów niżej odnogi. On popłynął dalej, najdalej ze wszystkich. Ślimaczym tempem posuwał się teraz pod prąd i widząc kończącą się energię koła zamachowego zaczął wypatrywać miejsca na brzegu. Modlił się, aby nie uszkodzić śruby. Omszałe kamienie i niskie krzewy wyglądały odstręczająco w cieniu wysokich ścian wąwozu. Strugi piany strzykały na burty łodzi, jakby chciały ją opluć. Wreszcie dojrzał odpowiedni punkt. Nurt zmienił tu kiedyś bieg i zostawił po sobie nieduże, pokryte płytką wodą zakole. Nie chcąc utracić sterowni wszedł z rozpędu w gęste błoto. Zagrzechotały mniejsze kamienie, lecz łódź z wyłączonym silnikiem spokojnie zaryła w mule brzegu. Wskoczył w czarną maź i dwoma cumami przywiązał dziób i rufę do najgrubszych drzew, jakie mógł wybrać. Teraz miał pewność, że łodzi nic się nie stanie. Koło zamachowe spełniało rolę wyśmienitego balastu. Wyjął z magazynu żywność, napełnił wodą manierki i wszystko to umieścił w plecaku. Na wierzch położył dwa grube koce. Robił to niemal automatycznie, na przekór sobie i dopiero myśl, że przecież może wejść na wierzchołek góry, wyjrzeć na drugą stronę i – jeśli naprawdę zobaczy obce miasto – zawrócić do domu po posiłki, ta myśl sprawiła, że odetchnął z ulgą. W ręcz zdziwił się, że wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Wystarczy że sprawdzi, co jest po drugiej stronie. I tak już sporo zrobił. Przypłynął aż do gór, odkrył warownię. A co do Egona Trusta, to wcale nie był pewien, czy ten człowiek dokonał więcej. Zarzucił plecak i poszedł w górę. Tylko raz się obejrzał i wtedy przyszło mu na myśl, że chce już wracać. Przyspieszył kroku.
Leży pod ulewą gwiazd owinięty dwoma kocami i długo nie może zasnąć. Gdzieś po drugiej stronie gór nieme błyskawice ślizgają się po niebie zapalając na krzakach i głazach srebrzyste iskierki. Powietrze jest czyste, niewyczuwalne. Takich chwil nie można opowiedzieć, trzeba je po prostu przeżyć. Ma wrażenie, że jest mu dane oglądać coś nieskończenie czystego,. nie skażonego spojrzeniami milionów oczu. W tych górach tak długo nie było nikogo.
Idzie wyprężonym ku słońcu żebrem skalnym trzymając się skały stopami i dłońmi. Wyryty palcem olbrzyma żleb po prawej stronie pokryty jest rumowiskiem pokruszonych głazów. Z drugiej strony wzrok napotyka szerokie pola kamieni. Przychodzi mu na myśl, że pod nimi musi spoczywać na całą szerokość zbocza olbrzymia kamienna tablica z wypisanym sensem życia. Z jakąż chęcią zepchnąłby wszystkie głazy w dół i z odkrytą głową przeczytałby te jedyne, niepowtarzalne słowa. Na razie zgrzyta zębami, śmieje się, sapie, ale jak mrówka wyszukując drogę, pnie się ku górze. Tam zaś z niewiarygodną prędkością wiatr gna chmury za wierzchołek.
Zostawia plecak. Nie chce, nie ma sił nieść go dalej; on – wynaturzony produkt miasta. To klęska, to porażka, ale jakby nieświadom tego pnie się dalej. Za nim, w dole, słońce oblewa ziemię złotem; ten obraz wydaje się tak odległy. Żeby zrozumieć ludzi, żeby zrozumieć świat, trzeba od niego odejść, tylko decydując się na to, należy chociażby w zarysie oczekiwać odpowiedzi. Nie wolno dać się zaskoczyć, bo wtedy… Wtedy wszystko pójdzie na marne.
Jeszcze nie może uwierzyć, co to znaczy. Dlaczego idzie się łatwiej i dlaczego za tym wzniesieniem nie wyłania się dalsza partia drogi. Ugięte nogi z ulgą przyjmują płaski teren wieńczący szczyt. Zataczając się, pijany szczęściem, opiera ręce o głaz. Nareszcie koniec mordęgi, koniec cierpień, koniec wszystkiego. Tuli policzek do chropowatego kamienia, niemal liże jego powierzchnię. Szczyt góry. Patrzy dalej przed siebie. Tam można już tylko iść w dół. Widzi olbrzymią, zalaną słońcem równinę, rzeki i cienkie pasemka dróg. Na horyzoncie leży ciemna plama chmury, a może… Dopiero wtedy zauważa, że nie jest sam. Po drugiej stronie wierzchołka stoi człowiek. Ubrany w dziwny ciemny kombinezon, patrzy nad ramieniem Jana. Patrzy na leżący w dole las. Dopiero wtedy ich spojrzenia krzyżują się. Mają obydwaj zamglone szare oczy, zmęczone twarze i kurczowo ściskające próżnię dłonie. Instynktem Jan odgaduje, że w dole czeka na tamtego ukryta nad obcą rzeką łódź, którą przybył ze swojego miasta. Stwierdza to, i nic więcej nie przychodzi mu go głowy. W górze krzyczy samotny, przeraźliwie samotny orzeł. Jak w olśnieniu Jan rozumie, co musi, co powinien zrobić.
Jak na komendę odwracają się obaj i wracają swoimi drogami. Noga za nogą schodzą w dół do swoich łodzi, swoich rzek i swoich miast. Ptak wisi jakiś czas nad pustym wierzchołkiem, aby z wrzaskiem rozpaczy zanurkować w nadpływającej z pustki mgle. Jego krzyk daremnie obija się o ściany kamiennego więzienia.
Droga powrotna minęła spokojnie, bez żadnych zakłóceń. Łódź spisywała się dobrze i sądził, że opinia, jaką jej wystawi, zmieni decyzję Komisji Rozwoju. Trzydzieści Sześć lat to wystarczająco duży okres czekania dla tak pożytecznego wynalazku. Nie był technikiem, lecz miał wrażenie, że barki zaopatrzone w nowy silnik szybko zdystansują klasyczne parowce. Może należało zrobić parę ulepszeń. Na przykład, zaradzić konieczności stopowania przy rozkręcaniu koła. W sumie był to drobiazg. Niemniej myślenie o takich drobiazgach skracało podróż.
Raz tylko wytrąciło go coś z równowagi. Gdy wpływał do lasu, wpadło mu w oko wzgórze, na którym przedtem dopatrywał się ruin. Bzdura! Musiał być chyba niespełna rozumu, aby w tych skałach rozpoznać dzieło rąk ludzkich, kamienie jak kamienie, nic ponadto. Gdyby się rozejrzał po okolicy, z pewnością znalazłby jeszcze parę takich "warowni".
Następne dni minęły jak z bicza strzelił. Płynąc z prądem minął równinę, ostatnie pasmo wzgórz i wpłynął na szerokie zakole rzeki. Jeszcze dzień i dojrzał zbitą z omszałych pali przystań kopalni. Z zadowoleniem spostrzegł, że czeka tam na niego mały komitet powitalny. Musieli już wcześniej dostrzec go na rzece. W końcu nie od parady mieli obok przystani kilkunastometrową wieżę obserwacyjną. Z miejsca zasypali go pytaniami. Podróż wywołała duże zainteresowanie w mieście. Podobno robiono zakłady, czy nowy silnik podoła wymaganiom i czy młody Roner zniesie trudy podróży. Jan uroczyście zapewnił wszystkich, że łódź zdała egzamin, a on osobiście postara się przeforsować budowę pierwszych statków. To oświadczenie przywitano gromkimi brawami. Młody chłopiec na brzegu, w typowej czapeczce telegrafisty, spytał, czy ma wysłać wiadomość do miasta. Jan naturalnie zgodził się. Chłopak przecisnął się przez tłum i pędem ruszył ku domowi z telegrafem. Tam, obgryzając zaciekle obsadkę pióra, ułożył treść depeszy. Szybko wystukał ją kluczem i poczekał na potwierdzenie. Potem wyszedł na dwór. Nie chciało mu się wracać na brzeg. Dlatego przeciął drogę i trawą zszedł nad kanał łączący rzekę z kopalnią. Woda była tu mętna i zajeżdżała zjełczałym tłuszczem. Mimo to zawsze znajdowali się chętni do połowu ryb. Chociażby teraz pływał tam łódką starszy mężczyzna i łapał duże sztuki starym sposobem. Co jakiś czas, opierając podbierak o dno, wycierał rękawem czoło i pociągał z owiniętej szmatami butelki. Dzięki nim herbata miała dobry smak i ciągle była chłodna. Potem zanurzył siatkę w wodzie przeczesując toń. Zawsze o tej porze łowił bliżej głównego nurtu, lecz dzisiaj panował tam za duży hałas. Ale i tutaj ryby brały, o właśnie! Srebrzyste ciało zatrzepotało w sieci. Głupia ryba. Gdyby zebrała siły i skoczyła w górę, z łatwością wpadłaby do wody. Gwałtownym ruchem strząsnął zdobycz na dno łódki, a potem zanurzył podbierak ponownie. Ryby brały jak nigdy.