KSIĘGA TRZECIA

Zgadzam się (…), że fałszywy i potępienia godny jest pogląd, jakoby Jowisz, Saturn i Księżyc miały mieszkańców, a przez „mieszkańców” rozumiem istoty podobne do nas, ludzi w szczególności. (…) Gdyby istniały jakiekolwiek przesłanki, że na Księżycu czy na którejkolwiek planecie mogą istnieć istoty żywe i rośliny, różniące się nie tylko od ziemskich, ale i od naszych najdziwniejszych wyobrażeń, ja ze swej strony nie potwierdzałbym ani nie zaprzeczał, ale pozostawił decyzję mądrzejszym ode mnie.

Galileusz Listy o plamach na Słońcu 1 grudnia 1612 r.

4 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Kontrolowana wrzawa, pomyślał Eberly. Tak to ma wyglądać: kontrolowana wrzawa.

Odkąd został powołany na zastępcę administratora habitatu, Eberly przeniósł swoją centralę wyborczą z apartamentu do pustego magazynu we wiosce Kair. Magazyn był na tyle duży, że pomieścił jego spory personel zajmujący się kampanią i jeszcze większą kolekcję komputerów i sprzętu komunikacyjnego.

Rzadko odwiedzał centralę, wolał trzymać się z daleka od swoich szeregowych żołnierzy. Im rzadziej mnie widzą, uzasadniał, tym bardziej będą cenić te wizyty.

Wieczór przed dniem wyborów był jedną z tych rzadkich okazji. Kiedy Eberly wkroczył przez wielkie podwójne drzwi magazynu, otoczył go od razu tłum ochotników. Uśmiechali się do niego radośnie, zwłaszcza kobiety.

Pozwolił się oprowadzić po prowizorycznych stanowiskach roboczych i uścisnął dłoń każdemu ochotnikowi z osobna. Obnosił swój najlepszy uśmiech. Zapewniał ich, że jutrzejsze wybory będą ich wspólnym, wielkim triumfem. Odwzajemniali uśmiechy i potakiwali mu: „Nie możemy przegrać” i „Jutro o tej samej porze będzie pan zwycięzcą”.

Eberly w końcu się od nich uwolnił i pozwolił, by Morgenthau zaprowadziła go do niewielkiego prywatnego biura, które wydzielono na samym końcu magazynu. Zgodnie z jego życzeniem, ten gabinet oddzielono solidnymi ścianami sięgającymi sufitu, a nie niskimi ściankami działowymi. I ściany były dźwiękoszczelne.

Vyborg siedział za biurkiem, Morgenthau zamknęła za Eberlym drzwi. Kananga siedział przy rzędzie komputerowych konsoli. Obaj wstali.

— Wszystko zgodnie z planem — rzekł Vyborg, gdy Eberly zbliżył się do biurka.

— Nieważne — warknął. — A co z Holly? Znaleźliście ją?

— Jeszcze nie — odparł Kananga.

— Minęły już dwa tygodnie!

— Ten habitat jest bardzo duży, a ja mam ograniczoną liczbę ludzi, których można wysłać na poszukiwania.

— Macie ją złapać.

— Złapiemy. Obstawiłem wszystkie miejsca, w których może szukać żywności. Prędzej czy później ją złapiemy.

— Zabijcie ją — rzekł Vyborg.

Eberly zmarszczył brwi w zamyśleniu. Wszyscy deklarują, że są wierzącymi, ale bez mrugnięcia okiem mówią o morderstwie. I chcą mnie wplątać w swoje zbrodnie. Żeby mieć nade mną jeszcze większą władzę.

— A jeśli ona ujawni się w jakimś publicznym miejscu? — zastanawiała się Morgenthau. — Może okazać się na tyle sprytna, że pojawi się w kafeterii w porze lunchu i będzie chciała oddać się w nasze ręce.

Eberly zadrżał.

— Jeśli zacznie gadać, jesteśmy skończeni.

— Przecież właściwie już ją unieszkodliwiliśmy — zaprotestował Vyborg. — Dopilnowałem, żeby wszyscy się dowiedzieli, że to niebezpieczna wariatka.

Eberly potrząsnął głową.

— Wszystko jedno, o czym się dowiedzieli, jeśli zacznie paplać publicznie, może wpłynąć na wynik wyborów. Może zwiększyć elektorat Urbainowi. A nawet Timoshence.

— Najważniejszy moment jest więc dzisiaj — rzekła Morgenthau. — Jutro o tej samej porze będzie po wyborach.

— Chcę, żeby ją dziś znaleziono.

— Dobrze by było — rzekł Vyborg, prawie szeptem — gdyby znaleziono tylko zwłoki.

Kananga skinął głową.

— Wyślę wszystkich moich ludzi.

— Czy ona ma jakichś sojuszników? — spytał Eberly. — Przyjaciół, do których może zwrócić się o pomoc?

— Dzwoniła do doktor Cardenas — przypomniał Vyborg.

— To było dwa tygodnie temu — rzekła Morgenthau.

— I tylko raz — dodał Kananga. — Za krótko, żeby się dało ją namierzyć.

— Cardenas? — sposób na złapanie Holly nagle przyszedł Eberly’emu do głowy. — Dzwoniła do tej specjalistki od nanotechnologii?

— Tak.

Morgenthau dostrzegła błysk w jego oku.

— Sądzisz, że…

— Zagrożenie nanobotami — rzekł Eberly. Zwrócił się do Vyborga i wydał mu polecenie. — Rozgłoś, że Holly może być skażona niebezpiecznymi nanomaszynami. Oznajmij jednoznacznie, że to zagrożenie dla całego habitatu. Nanozaraza! Wtedy zacznie jej szukać cały habitat. Kananga, będzie jej szukało dziesięć tysięcy ludzi!

Rwandyjczyk roześmiał się z zachwytem. Vyborg skinął głową i skoczył do pulpitu łączności. Kiedy zaczął dyktowanie biuletynu informacyjnego, Eberly zwrócił się do Morgenthau.

— To tyle, jeśli chodzi o naszą uciekinierkę. A jakie są ostatnie sondaże wyborcze?

Sądził, że zacznie przed nim roztaczać świetlane perspektywy, tymczasem Morgenthau spoważniała, a na jej nalanej twarzy pojawił się wyraz niepewności.

— Chyba stworzyliśmy potwora Frankensteina w osobie tego inżyniera, Timoshenki — oznajmiła, odwracając się w stronę konsoli komputera.

Uruchomiła ostatnie prognozy i na pustej ścianie pojawił się wielobarwny wykres.

— Niebieski to nasze głosy — wyjaśniła Morgenthau. — Czerwony to Urbain, a żółty to Timoshenko.

— Wyprzedzamy ich obu — zauważył Eberly.

— Tak, ale istnieje pewien niepokojący trend.

Wykres zmienił się, poszczególne elementy zaczęły się zlewać i rosnąć.

— Jeśli ludzie Timoshenki uznają, że lepiej głosować na Urbaina, możemy przegrać.

— Dlaczego mieliby to robić?

Morgenthau wzruszyła ramionami.

— Nie wiem dlaczego, ale tak się dzieje. W ciągu ostatnich paru dni Urbain przejął około dwudziestu procent głosów wyborców, którzy dotąd jednoznacznie opowiadali się za Timoshenką.

— Według naszych analiz — rzekł Eberly.

— A te są oparte na szeroko zakrojonych sondażach przeprowadzanych przez naszych ochotników — wskazała na drzwi. — Może za bardzo się niepokoję, ale jest możliwe, że Urbain przejmie wystarczającą liczbę głosów Timoshenki, żeby nas pokonać.

Eberly wpatrywał się intensywnie w wykres, jakby mógł zmusić liczby samą siłą woli, żeby się zmieniły. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć; próbował ukryć złość i przerażenie, jakie się w nim kłębiły. Mogę przegrać! I co się ze mną stanie? Odeślą mnie, wpakują mnie do więzienia!

Ledwo słyszał, co Morgenthau do niego mówi.

— Odwołaj wybory. Skoro jesteś zastępcą administratora, a Wilmot został unieszkodliwiony, możesz odwołać wybory i powołać własny rząd.

— Żeby trzy czwarte populacji zbuntowało się przeciwko mnie? — warknął Eberly.

— Jeśli tak się stanie — rzekł Kananga — będziesz miał doskonały pretekst, żeby wprowadzić stan wyjątkowy.

— Wtedy będziemy mieli wszystkich pod kontrolą — zgodziła się Morgenthau. — Przysłano mi z Ziemi dokumentację neurosond. Kiedy wprowadzimy stan wyjątkowy, będziemy mogli aresztować wszystkich wichrzycieli i wszczepiać im neurosondy. A przecież o to chodzi.

Tylko że ludzie będą mnie nienawidzić, pomyślał Eberly. Będą spiskować, knuć dzień i noc, żeby mnie odsunąć od władzy.

— Nie — rzekł bezbarwnym tonem. — Nie potrafię rządzić ludźmi przy użyciu siły. Ani kierować tłumem bezwolnych zombie.

— Nie potrzebowałbyś żadnych neurowszczepów — rzekł Kananga, prostując się na pełną wysokość. — Potrafię ich zmusić, żeby byli posłuszni.

A wówczas będę od ciebie zależny, odpowiedział mu w duchu Eberly. Chcę, żeby ludzie mnie szanowali, żeby szli za mną, bo mnie uwielbiają i szanują. Chce, żeby mnie kochali, jak ci ochotnicy za drzwiami tego gabinetu.

— Nie — powtórzył. — Muszę wygrać te wybory w legalny sposób. Chcę zostać wybrany z woli ludzi. W przeciwnym razie moje rządy napotkają opór i zapanuje wrzenie.

Morgenthau wyglądała na zaniepokojoną.

— A jeśli przegrasz wybory? Co wtedy?

— Nie przegram.

— Skąd ta pewność?

— Dzisiejszy wiec. Zobaczycie, zdobędę ich. Odbiorę Urbainowi byłych zwolenników Timoshenki.

— Jak?

— Zobaczycie.


Mimo strachu, który cały czas ją dręczył, Holly zupełnie dobrze się czuła na wygnaniu. To jak wycieczka, pomyślała. Oczywiście nie pamiętała wycieczek ze swojego pierwszego życia na Ziemi. Doznawała jednak dziwnego uczucia wolności, nie mając żadnych obowiązków i robiąc tylko to, na co miała ochotę. Holly wiedziała, że na powierzchni mieszkalnej habitatu można znaleźć wiele miejsc, gdzie nikogo nie ma. Zbudowano tam dwie dodatkowe wioski w przewidywaniu wzrostu populacji. Kiedy znużyło ją skradanie się po tunelach, ukrywała się w sadach lub na polach i spała, nie niepokojona, na miękkiej, ciepłej ziemi.

O ile mogła to stwierdzić, nikt jej nie obserwował, ani nie śledził. Nie dzwoniła do nikogo, jeśli nie liczyć jednego telefonu do Kris z magazynu kafeterii, a siepacze Kanangi dopadli ten telefon już po kilku minutach. Holly obserwowała ich spod półprzymkniętej klapy na tyłach magazynu. Nie przyszło im do głowy, że ktoś może się ukrywać pod ziemią, w tunelach. A przecież tu są całe tysiące kilometrów, pomyślała. Mogę się ukrywać latami i nigdy mnie nie znajdą.

Myśl, że Kananga zamordował Don Diega, wciąż przejmowała ją chłodem. I to, że Malcolm jest w to jakoś wmieszany. Nie wiedziała, jak i dlaczego, ale wiedziała, że nie może już ufać Malcolmowi. Ani komukolwiek innemu. Cóż, mogę zaufać Kris, pomyślała. Tylko że wtedy ściągnę jej kłopoty na głowę. Zamordowali Don Diega, a Kananga próbował zamordować mnie. Czy spróbują zamordować Kris, gdyby zaczęli podejrzewać, że mi pomaga? Doszła to wniosku, że niewątpliwie tak.

Gdy mijał dzień za dniem, Holly uświadomiła sobie, że w ten sposób niczego nie osiągnie. Dobrze, ukrywanie się w tunelach, żywienie się na polach było zabawne, ale jak długo można to robić? Nie mogę pozwolić, żeby im to uszło na sucho, pomyślała. Poza tym niedługo wybory. Jeśli wybiorą Malcolma administratorem całego habitatu, może być tylko gorzej.

Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby ich przyszpilić, pomyślała. Kanangę, grubą Morgenthau i tego gada Vyborga. Tak, i Malcolma. Sama sobie nie poradzę. Ktoś musi mi pomóc. Tylko kto?

Uderzyła ją nagła myśl. Profesor Wilmot! On tu wszystkim rządzi. A przynajmniej, dopóki nie odbędą się wybory. Kiedy mu powiem, co się stało, będzie wiedział co robić.

O rany, uprzytomniła sobie. Te wybory są jutro! Trzeba dziś w nocy złożyć wizytę profesorowi.

NARADA

Gaeta siedział z Kris Cardenas z jednej strony i Fritzem von Helmholzem z drugiej. Berkowitz siedział z lewej strony Fritza. Przed nimi stała Nadia Wunderly, machając laserowym wskaźnikiem. Powinniśmy włożyć okulary ochronne, pomyślał Gaeta. Jak się zagapi, to wypali komuś oko.

Wunderly prawie kipiała podnieceniem.

— To jest pozycja kuli lodowej w czasie rzeczywistym — rzekła pokazując coś wskaźnikiem na komputerowym obrazie. — Dokładnie na trasie przechwycenia.

Gaeta zobaczył Saturna unoszącego się leniwie na tle czarnej pustki kosmosu, ze wspaniałymi, błyszczącymi pierścieniami. Zielonkawy owal znaczył bieżącą pozycję habitatu, który kierował się w stronę punktu znajdującego się poza pierścieniami. Mała czerwona plamka laserowego wskaźnika spoczywała na plamce światła, która była oddalona od planety jeszcze bardziej niż habitat.

— A oto, co się stanie za cztery dni — oznajmiła Wunderly. Zobaczyli, jak habitat przemieszcza się na orbitę, zgodnie z planem. Kula lodowa przemknęła obok planety i prawie znikła z obrazu, zaraz jednak została ściągnięta z powrotem przez grawitację planety. Kula lodowa przeleciała znów za pierścienie, schowała się za planetą, po czym ponownie przeleciała w jeszcze mniejszej odległości.

— Proszę bardzo — rzekła Wunderly z zapartym tchem.

Kula lodowa uderzyła w szeroki, jasny pierścień B od góry, przeleciała na drugą stronę i okrążyła potężnego Saturna jeszcze raz. Pojawiła się znowu, tym razem leciała znacznie wolniej. Gaeta zobaczył, jak ląduje na pierścieniu B tak lekko, jak kaczka siadająca na stawie.

— I to wszystko — rzekła Wunderly zatrzymując obraz. — Saturn ma nowy księżyc dokładnie pośrodku pierścienia B. Nikt jeszcze dotąd czegoś takiego nie widział.

Berkowitz wypuścił powietrze.

— O rany. Każda sieć będzie chciała to pokazać — wychylił się lekko zza Fritza i zwrócił do Gaety — To fantastyczna dekoracja dla twojego popisu!

Gaeta wyszczerzył się.

— Jaki to będzie miało wpływ na pierścienie? — spytała Cardenas.

Wunderly wzruszyła ramionami.

— Obiekt jest za mały, żeby miało jakiś większy wpływ. Ma tylko osiem kilometrów średnicy, naprawdę jest więc malutki.

— Ale musi jakoś rozepchnąć te cząstki, które już są w pierścieniu, prawda? — upewnił się Fritz.

Skinęła głową.

— Tak, ale to nie będzie miało wielkiego wpływu na dynamikę pierścieni. Żadnych zmian w szczelinie Cassiniego, ani nic takiego. Robiłam symulacje, skutki będą wyłącznie lokalne.

— Więc chcemy tam być, kiedy to się stanie — rzekł Gaeta.

— Nie! — odparły Wunderly i Cardenas jednym głosem.

— To zbyt niebezpieczne — dodała Cardenas.

— Zgadzam się — potwierdziła Wunderly. — Trzeba poczekać dzień albo dwa, aż się wszystko uspokoi.

— Nie ma problemu, poczekamy — zgodził się Berkowitz. — Ale nie dłużej niż dzień albo dwa. Chcemy, żeby uwaga wszystkich była skupiona na pierścieniach.

Gaeta spojrzał na Fritza, który intensywnie wpatrywał się w trójwymiarowy obraz zwieszający się między nimi.

— Jak sądzisz, Fritz?

— Myślę, że to niebezpieczne, ale w granicach naszych możliwości. Skafander powinien to wytrzymać. I będziemy mieli spektakularny materiał.

— Nie sądzę… — zaczęła coś mówić Wunderly.

— A nie przyda ci się — przerwał jej Gaeta — materiał nakręcony ze środka samego pierścienia?

— Wystarczy mi parę ujęć z większej odległości — rzekła. — Nie musisz nadstawiać karku dla nauki.

— A jednak…

— Nie, Manny — rzekła Cardenas stanowczo. — Robisz, co Nadia ci każe. Nikt nie chce, żebyś się przy tym zabił. Jak poczekasz dzień albo dwa, twój numer będzie tak samo efektowny.

Fritz pokiwał głową z ponurą miną.

— One chyba mają rację.

— Naprawdę chcesz czekać? — zwrócił się Gaeta do swojego głównego technika.

— Zniszczenie skafandra nie ma sensu.

Gaeta uśmiechnął się do niego, po czym wzruszył ramionami. Spojrzał Cardenas prosto w oczy, po czym rzekł:

— Dobrze, poczekamy jeszcze dzień.

— Czy to wystarczy, żeby sytuacja na pierścieniu się ustabilizowała? — dopytywała się Cardenas.

— Bezpieczniej byłoby odczekać jeszcze ze dwa dni — odparła Wunderly.

— Z punktu widzenia naszych interesów lepiej byłoby poczekać dzień.

— Następnego dnia — oświadczył Gaeta i dodał w myślach: nie pozwolę, żeby Kris zajmowała się moją pracą. Ona się martwi, a to może mieć wpływ na moje wyniki.

— Dobrze, następnego dnia — zgodziła się niechętnie Cardenas. Wstała z krzesła. — Idę na wiec. Ktoś jeszcze chce zobaczyć sztuczne ognie?

— Mam dużo roboty — rzekła Wunderly.

Gaeta nie ruszał się z miejsca.

— Nadia, jeśli już nie używasz wskaźnika, czy mogłabyś go wyłączyć?

Gaeta wstał i ruszył za Kris dopiero wtedy, gdy to zrobiła.


Gaeta i Cardenas kroczyli ulicą wioski.

— Jesteś pewien, że nie podejmujemy za dużego ryzyka, wykonując ten numer w dzień po przechwyceniu księżyca? — spytała.

Dostrzegł na jej twarzy troskę.

— Kris, nie podejmuję ryzyka, z którym nie mógłbym sobie poradzić.

— I dlatego złamałeś nos.

— Sanie lodowe uderzyły o skałę i złamałem nos o szybkę hełmu — rzekł z uśmiechem. — Na litość boską, mogło mi się to przytrafić we własnej łazience.

— Masz łazienkę na Marsie? Przestał się uśmiechać.

— Przecież wiesz, co mam na myśli.

— Ty też wiesz, co mam na myśli — odparła, poważniejąc.

— Nic mi nie będzie, Kris. Będzie OK. Fritz nie pozwoli mi narażać skafandra.

Umilkła, a Gaeta rozmyślał. Jezu, nie mogę myśleć o niej i o jej lękach, kiedy tam będę. Muszę się skupić na robocie, a nie na tym, że ona się boi. Najprostszy sposób, żeby się zabić, to pozwolić sobie na rozpraszanie się przy pracy.

Szli lekko wznoszącą się w górę ulicą w milczeniu, aż doszli do budynku, gdzie znajdowały się ich mieszkania. Między budynkami po lewej stronie Gaeta dostrzegł tłum, który zaczął się zbierać przy jeziorze, gdzie miał się odbyć wielki wiec przedwyborczy. Eberly chce, żebym tam był, przypomniał sobie.

— Może przed wiecem powinniśmy coś szybko zjeść w kafeterii — zaproponował.

— Mam jakieś przekąski w lodówce. Możesz zjeść, a ja się przebiorę.

Gaeta pokiwał głową i uśmiechnął się. Kobiety muszą się przebierać przy każdej okazji. Potem przypomniał sobie, że ma na sobie tylko zwykłą koszulę i wygodne dżinsy, a ma być na scenie z Eberlym. Mam to gdzieś, pomyślał, jestem kaskaderem, a nie gwiazdą wideo.

Raoul Tavalera siedział na progu budynku, ze zwieszoną nisko głową. Wyglądał jeszcze bardziej posępnie niż zwykle. Widząc nadchodzących Cardenas i Gaetę wstał powoli. Gaeta dostrzegł, że twarz młodego człowieka jest wykrzywiona bólem.

— Raoul — odezwała się Cardenas — co ty tu robisz?

— Zamknęli laboratorium — odparł.

— Co?

— Jakąś godzinę temu. Czterech zbirów z ochrony wpadło z pał kami w łapach i kazali mi wszystko wyłączyć. Potem pomieszczenia pozamykali. Dwóch jest tam dalej, pilnują drzwi.

Cardenas poczuła, jak ogarnia ją wściekłość.

— Zamknęli laboratorium? Dlaczego? Jakim prawem?

Tavalera dotknął swego boku i odpowiedział:

— Pytałem, ale nie odpowiadali. Przyłożyli mi pod żebra i wy walili na korytarz. To wielcy faceci i jest ich czterech.

Cardenas przecisnęła się przez drzwi budynku, wyszarpnęła z kieszeni komunikator i warknęła:

— Profesor Wilmot.

Gaeta i Tavalera poszli za nią, po schodach i do jej salonu. Tavalera wyglądał na załamanego. Gaeta pomyślał, że właściwie mógłby się przebrać w sypialni Kris. Miał u niej mniej więcej tyle samo ubrań, co u siebie.

Cardenas wyświetliła otoczoną szarymi włosami twarz profesora na ścianie.

— Profesorze — rzekła, nawet się nie witając — ktoś z ochrony zamknął moje laboratorium.

Wilmot wyglądał na zaskoczonego.

— Co?

— Chcę wiedzieć, dlaczego tak się stało, i dlaczego nie skonsultowano tego najpierw ze mną.

Wilmot pogładził wąsy. Wyglądał, jakby był zmartwiony albo speszony.

— Hm, proponuję, żeby porozmawiała pani o tym z zastępcą administratora.

— Zastępcą administratora?

— Doktorem Eberlym.

— Odkąd ma on uprawnienia pozwalające na zamykanie mojego laboratorium?

— Proszę jego zapytać. W rzeczywistości nic o tym nie wiem. Kompletnie nic.

— Ale może pan mu wydać polecenie, żeby otworzył moje laboratorium! — krzyczała Cardenas. — Może mu pan powiedzieć, żeby odwołał swoich zbirów.

Poczerwieniał i odparł:

— Naprawdę sądzę, że powinna pani porozmawiać z nim bezpośrednio.

— Ale…

— To jest jego cyrk. Ja z tym nie mam nic wspólnego. Obraz Wilmota znikł. Cardenas patrzyła w przestrzeń z otwartymi ustami.

— Rozłączył się!

— Chyba powinnaś zadzwonić do Eberly’ego.

Gotując się ze złości, Cardenas wydała polecenie połączenia z Eberlym. Zamiast niego pojawiła się twarz Ruth Morgenthau.

— Doktor Eberly przygotowuje wystąpienie na wieczorny wiec — powiedziała uprzejmie. — W czym mogę pomóc?

— Może pani odwołać ochronę, która zajęła moje laboratorium i umożliwić mi powrót do pracy — warknęła Cardenas. — I to teraz. Natychmiast.

— Obawiam się, że to niemożliwe — rzekła całkowicie niezrażona Morgenthau. — Znaleźliśmy się w niebezpiecznej sytuacji. Na wolności przebywa poszukiwana osoba i mamy podstawy, by wierzyć, że może się włamać do pani laboratorium i uwolnić nanoboty, które mogą zagrozić całemu habitatowi.

— Poszukiwana? Ma pani na myśli Holly?

— Jest niezrównoważona psychicznie. Mamy powody, by przypuszczać, że zamordowała człowieka. Wiemy, że zaatakowała pułkownika Kanangę.

— Holly? Holly kogoś zaatakowała? Ona nigdy dotąd nie zachowywała się w taki sposób. Co się u licha dzieje?

Twarz Morgenthau przybrała smutny wyraz.

— Najwyraźniej panna Lane przestała brać z jakiegoś powodu swoje leki. Jest stanowczo niezrównoważona. Mogę pani przesłać jej dossier, jeśli potrzebuje pani jakiś informacji na temat jej stanu.

— Tak, poproszę — warknęła Cardenas.

— Wyślę.

— Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z moim laboratorium.

Morgenthau westchnęła jak nauczycielka, która próbuje coś wytłumaczyć opóźnionemu uczniowi.

— Wiem, że pani się z nią przyjaźniła, doktor Cardenas. Nie możemy ryzykować, że dostanie się do pani laboratorium i uwolni nanoboty. To byłoby…

— W moim laboratorium nie ma żadnych niebezpiecznych nanobotów! — wybuchła Cardenas. — A gdyby nawet były, wystarczy poddać je działaniu ultrafioletu, żeby je dezaktywować!

— Wiem, że pani zdaniem tak to wygląda — rzekła cierpliwie Morgenthau. — Ale dla nas nanomaszyny są poważnym zagrożeniem, które może kosztować życie wszystkich obecnych w tym habitacie. I jest oczywiste, że należy z nimi postępować wyjątkowo ostrożnie.

W Cardenas wszystko się gotowało.

— Ale czy pani nie rozumie, że…

— Przykro mi — odparła Morgenthau. — To już postanowione. Laboratorium zostanie zamknięte, dopóki Holly Lane nie znajdzie się w areszcie.

3 DNI, 6 GODZIN 117 MINUT DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Gaeta widział, że Cardenas szaleje z wściekłości. Nawet Tavalera, który zwykle sprawiał wrażenie osobnika biernego i ponurego, patrzył uważnie w miejsce, gdzie przed chwilą drgał holoobraz Morgenthau.

— Holly nie jest stuknięta — mruknął Tavalera.

— Też tak sądzę — rzekła Cardenas.

— Ale Morgenthau tak myśli — przypomniał Gaeta. — Oraz Eberly i cała reszta ważniaków.

Cardenas potrząsnęła ze złością głową.

— A Wilmot nie kiwnie palcem.

— To poważna sprawa, Kris — rzekł Gaeta. — Mówią, że Holly mogła kogoś zabić.

— Kogo? — spytał Tavalera.

Idąc w stronę kuchni, Cardenas odparła:

— Jedyną osobą, która zmarła w habitacie był Diego Romero. Utonął.

— I oni twierdzą, że zrobiła to Holly? — spytał Tavalera.

Cardenas nie odpowiedziała. Szukała czegoś za kuchenną ladą i zaczęła wyciągać opakowania z lodówki.

Gaeta zobaczył, że na komputerze miga światełko odebranej wiadomości.

— Coś przyszło, Kris.

— Odbierz, dobrze?

To było dossier Holly. Cała trójka przeczytała je uważnie, wyświetlając je na ścianie salonu.

— To zaburzenia dwubiegunowe, maniakalno-depresyjne.

— Ale to wcale nie oznacza, że będzie chciała użyć przemocy — rzekła Cardenas.

Tavalera skrzywił się.

— Ja też w to nie wierzę. To do niej niepodobne. Cardenas przyjrzała mu się uważnie.

— Ja też nie wierzę.

— Czy ktoś mógł sfałszować jej dossier? — spytał Gaeta. — Żeby ją wrobić?

— Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć — rzekła Cardenas. Wydała systemowi polecenie znalezienia dossier Holly w archiwach Nowej Moralności w Atlancie.

— To może zająć co najmniej godzinę — rzekł Gaeta.

— Zjedzmy coś tymczasem, dobrze? — zaproponowała Cardenas.

— Idziemy na wiec? — spytał Gaeta.

— Nie wcześniej, jak dostaniemy dossier Holly — odparła Cardenas.


Holly czekała na wieczorne wiadomości spożywając kolację złożoną ze świeżych owoców zebranych w sadzie i paczki ciastek z podziemnego magazynu, w którym przechowywano delikatesy zabrane z Ziemi.

Siedziała po turecku na podłodze tunelu serwisowego, który biegł pod sadem. Miała zamiar wyjść potem na górę i spać wśród drzew niedaleko przegrody, bezpiecznie ukryta wśród kwitnących tam obficie krzewów. Don Diego byłby zachwycony tym miejscem, pomyślała, jest tu odrobina dzikości w starannie zaplanowanym systemie habitatu.

Na ekranie telefonu wiszącego na ścianie naprzeciwko niej leciał jakiś film edukacyjny z Ziemi, coś o dinozaurach i przywleczonych przez kometę drobnoustrojach, które je wytępiły. Holly uznała, że bierne korzystanie z telefonu jest bezpieczne; nikt nie mógłby tego wyśledzić. Namierzyć można było jedynie rozmowę.

Pogryzała ciasteczka, aż program się skończył. Złożony z trzech tonów sygnał oznajmił wiadomości.

Oglądając je Holly miała wrażenie, że oczy robią jej się wielkie jak spodki. Spiker ogłosił, że jest nie tylko poszukiwanym zbiegiem, ale niebezpieczną chorą psychicznie osobą, poszukiwaną w związku z utonięciem Don Diega. Osobą, która może rozprzestrzenić w habitacie zarazę.

— Wy skurwiele! — krzyknęła Holly, zrywając się na równe nogi.

W wiadomościach pokazano zarejestrowany wcześniej materiał: wywiad z Malcolmem Eberlym, którego przedstawiono jako zastępcę administratora habitatu. Całkiem zgrabnie udając smutek, Eberly mówił:

— Tak, panna Lane pracowała w dziale zasobów ludzkich, którym zarządzałem. Wówczas wydawała się osobą całkowicie zdrową, cóż, najwyraźniej, kiedy odstawi leki, zaczyna się zachowywać… agresywnie.

— Masz pieprzoną rację, że jestem agresywna! — warknęła Holly. — Poczekaj, jak dostanę w swoje ręce twoją kłamliwą gębę!


Ubrana w błękitną bluzę i spodnie Cardenas wróciła do salonu, gdzie rozmawiali Gaeta i Tavalera.

— Czy dossier z Atlanty już dotarło? — dopytywała się Cardenas.

Gaeta potrząsnął głową.

— Twoja wiadomość prawdopodobnie dopiero dociera do Ziemi. Jesteśmy daleko od domu, Kris.

Tavalera poderwał się.

— Ten wiec zaczyna się za pół godziny.

— Usiądź, Raoul — rzekła Cardenas. — Musimy najpierw zobaczyć dossier Holly.

— Nie zobaczymy…

— Kandydaci nie zaczną wygłaszać przemówień końcowych jeszcze przez co najmniej godzinę — zauważył Gaeta. — Nie zobaczymy tylko początku: maszerujących orkiestr i całego tego gówna.

Tavalera usiadł z powrotem na sofie i odparł:

— Martwię się o Holly. Te gnoje z ochrony bywają nieprzyjemne.

— Gdzie ona może być? — zastanawiała się głośno Cardenas, podchodząc do sofy i siadając obok Tavalery.

Gaeta, siedzący w fotelu po drugiej stronie niskiego stolika, poderwał się.

— Chyba wiem, gdzie.

— Gdzie?

— W tunelach. Ona lubiła zwiedzać podziemne tunele.

— Tunele?

— Tam muszą być setki kilometrów tuneli. Albo więcej. Nigdy jej tam nie znajdą. A ona zna na pamięć każdy centymetr habitatu.

— Więc jak możemy ją znaleźć?

— Poszukam jej — oświadczył Tavalera, znów wstając.

Gaeta wyciągnął rękę i złapał go za nadgarstek.

— Raoul, tam jest zbyt dużo tuneli do przeszukania. Nigdy jej nie znajdziesz. Zwłaszcza dlatego, że ona nie chce, aby ktoś ją znalazł.

Tavalera uwolnił się z uścisku.

— To lepsze niż siedzieć tu i nic nie robić.

— Jeśli ją znajdziesz — wtrąciła Cardenas — przyprowadź ją do nas. Zaopiekujemy się nią, dopóki wszystko się nie wyjaśni.

— Jasne. W porządku.

Nie mając nic lepszego do roboty po odejściu Tavalery, Cardenas i Gaeta oglądali wiadomości, w których pokazano tłum zbierający się w miejscu nad jeziorem. Mównica stała pusta, ale wśród tłumu przechadzały się orkiestry grające marszowe melodie i podgrzewające atmosferę. Zauważyli, że na trawie jest mnóstwo pustych krzeseł.

— Nie będzie problemu z miejscami — mruknęła Cardenas.

Gaeta wstał z fotela i usiadł na sofie obok Cardenas. Oglądali relację, siedząc tak blisko, że prawie się dotykali. Wbrew wszystkiemu, Cardenas rozmyślała, że za tydzień albo dwa Gaeta spakuje się i odleci z habitatu. Jego szybki statek może jest już w drodze, pomyślała. Czy powinnam z nim odlecieć? I czy on by tego chciał?

Rozległ się brzęczyk telefonu. Cardenas wyświetliła wiadomość. Było to dossier Susan Lane, z archiwum centrali Nowej Moralności w Atlancie.

— Przysłali nam nie tę Lane co trzeba — rzekł Gaeta. Potem jednak pojawiło się zdjęcie, co do którego nie było wątpliwości: to była Holly.

— Musiała zmienić imię — mruknęła Cardenas.

— Czy to jest symptom braku zrównoważenia?

Przeczytali dossier, każde słowo, każdą liczbę.

— Żadnych informacji o schorzeniach umysłowych albo psychicznych — rzekł Gaeta.

— Ani o lekach.

— Te skurwiele sfałszowały jej dossier. Chcą ją wrobić. Cardenas przeniosła plik na swojego palmtopa i zerwała się z miejsca.

— Chodźmy na wiec i pokażmy to Eberly’emu.

— Doskonale — rzekł Gaeta.

Kiedy jednak otworzył drzwi, zobaczył na korytarzu czterech rosłych ochroniarzy z czarnymi pałkami przyczepionymi do pasków.

— Pułkownik Kananga chce z wami rozmawiać — rzekła jedna z kobiet, która najwyraźniej przewodziła grupie. — Po wiecu. Macie tu zostać, dopóki nie będzie chciał z wami rozmawiać.

Cardenas bez słów zamknęła drzwi i podeszła do sofy.

— Musieli wiedzieć, co się stało — rzekł Gaeta.

— Założyli podsłuch — rzekła Cardenas opadając z powrotem na sofę. — Musieli słyszeć każde nasze słowo. I wiedzą o dossier Holly z Atlanty.

Czując, jak ogarnia go bezradność, Gaeta odparł:

— W takim razie wiedzą też, że Tavalera szuka Holly w tunelach.

OSTATNI WIEC WYBORCZY

Dookoła nich tłoczyło się tylu ludzi, że trudno było rozmawiać. Eberly i Morgenthau maszerowali obok siebie ścieżką, prowadzącą do miejsca przy jeziorze, w którym odbywał się wiec. Vyborg szedł tuż za nimi, Kananga i dwóch jego największych ludzi wyprzedzało ich, torując im drogę przez tłum. Ludzie stali przy ścieżce, pokrzykiwali i uśmiechali się, chcąc wymienić z Eberlym uścisk dłoni, dotknąć go, zobaczyć jego uśmiech.

Eberly chciał wymieniać uściski dłoni, rozdawać uśmiechy, pławić się w blasku uwielbienia. Tymczasem jednak ignorował ich, pogrążony w rozmowie z Morgenthau.

— Ukrywa się w tunelach? — usiłował przekrzyczeć bezsensowny pomruk tłumu.

Morgenthau skinęła głową, ciężko dysząc, choć napór tłumu sprawiał, że wlekli się w ślimaczym tempie.

— Asystent Cardenas poszedł jej szukać w tunelach — krzyknęła mu do ucha.

— Mam nadzieję, że będzie miał więcej szczęścia niż osiłki Kanangi.

— Co?

— Nieważne — rzekł głośniej. — Nieważne.

— Trzymamy pod strażą Cardenas i tego kaskadera. Mają oryginalne dossier Holly.

Eberly przeraził się.

— Jakim cudem je dostali?

— Z Atlanty. Nowa Moralność ma akta wszystkich obecnych na pokładzie habitatu.

Eberly wyłamywał palce z wściekłości.

— Trzeba było spreparować także i te akta.

— Za późno.

— To wszystko wymyka się spod kontroli. Nie możemy wiecznie trzymać Gaety i Cardenas pod strażą. Wykorzystuję jego kaskaderski popis w kampanii.

— Vyborg myślał, że najlepiej będzie, jak się ich uciszy do jutra, do wyborów.

Eberly obejrzał się przez ramię. Vyborg. Wszystko przez tę małą gnidę. Kiedy już przejmę władzę, pozbędę się go. Po chwili przyszła jednak kolejna myśl: ten gad za dużo o mnie wie. Można go uciszyć, ale tylko na wieczność.

Zbliżyła się do nich głośna orkiestra dęta, otoczyła ich małą grupę i prowadziła ich na mównicę. Muzycy byli amatorami, ale nadrabiali brak talentu entuzjazmem. Grali tak głośno, że Eberly nie mógł nawet skupić myśli.

Urbain i Timoshenko siedzieli już na podwyższeniu, zauważył to, gdy podszedł bliżej. Tłum entuzjastycznie wiwatował, atmosferę podgrzano już do granic szaleństwa. Wilmota nie było nigdzie widać. Dobrze. Niech siedzi w domu, zgodnie z moim poleceniem. Ci ludzie mają postrzegać mnie jako ich lidera, mnie i nikogo innego.

Wszedł po schodach i usiadł między Timoshenką a Urbainem. Kilka małych grup muzycznych stanęło w jednym miejscu tworząc większą orkiestrę i grało nierówno „Chwalmy teraz mężów sławnych”. Eberly zastanawiał się, jakie są poglądy kobiet z habitatu na taki seksizm. Uznał, że kapela gra tak kiepsko, iż nie ma to znaczenia.

Ogłuszająca muzyka nagle się urwała i zapadła wypełniona oczekiwaniem cisza. Eberly oszacował, że na łące, naprzeciwko niego, stoi jakieś trzy tysiące osób. Był to największy tłum, jaki udało się zebrać podczas kampanii, ale Eberly czuł się rozczarowany i zniechęcony. Siedemdziesiąt procent populacji habitatu wybory nie obchodzą nawet na tyle, by przyjść na wiec i festyn! Siedemdziesiąt procent! Wolą siedzieć w domach i nic nie robić, a potem będą się skarżyć, że rząd robi coś, co im się nie podoba. Głupcy, zasłużyli na to.

Ludzie zaczęli siadać na przygotowanych dla nich krzesłach. Eberly zauważył, że pustych krzeseł jest mnóstwo. Zanim publiczność zaczęła się niecierpliwić, wstał powoli i podszedł do mównicy.

— Jestem nieco zakłopotany — rzekł, gdy już wpiął sobie miniaturowy mikrofon do klapy. — Profesor Wilmot nie może być dziś z nami i poprosił mnie, żebym poprowadził to spotkanie w jego zastępstwie.

— Nie ma się co kłopotać! — z tłumu dobiegł kobiecy okrzyk.

Eberly uśmiechnął się w jej kierunku i mówił dalej.

— Jak pewnie już wiecie, dziś wieczorem nie będziemy was zanudzać długimi przemówieniami. Każdy kandydat wygłosi krótkie, pięciominutowe przemówienie, stanowiące podsumowanie jego stanowiska w najważniejszych sprawach. Po tych wystąpieniach będziecie mogli zadawać kandydatom pytania.

Zawahał się na sekundę, po czym mówił dalej.

— Kolejność przemówień wybieraliśmy w drodze losowania, i ja wylosowałem pierwsze miejsce. Ponieważ jednak sprawowanie obowiązków gospodarza i równoczesne wygłaszanie pierwszego przemówienia jest zbyt kłopotliwe, pozwoliłem sobie zmienić kolejność i będę przemawiał jako ostatni.

Publiczność milczała. Eberly zwrócił się w kierunku Urbaina, po czym znów spojrzał na zgromadzonych.

— Naszym pierwszym mówcą będzie zatem doktor Edouard Urbain, szef działu naukowego. Doktor Urbain odniósł wiele sukcesów…


Holly obserwowała wiadomości z wiecu w tunelu. Profesora Wilmota tam nie ma, zauważyła. Ciekawe czemu.

Uświadomiła sobie, że to doskonała okazja, żeby dostać się do Wilmota, przy niewielkiej szansie na to, że przeszkodzi jej Kananga albo ktoś inny. Holly zerwała się. Chyba wszyscy są na wiecu, pomyślała nie odrywając oczu od ekranu. Założę się, że Wilmot jest w swoim mieszkaniu. Mogłabym się tam wśliznąć i powiedzieć mu, co się dzieje.

Wyłączyła ekran ścienny i ruszyła stanowczym krokiem w kierunku Aten i mieszkania Wilmota.

Po kilku minutach skręciła jednak w tunel, którym poruszały się roboty konserwacyjne, przemieszczając się z jednego głównego tunelu do drugiego. Nie ma sensu maszerować prosto do wioski, powiedziała sobie. Trzeba iść okrężną drogą, patrząc, czy nie ma gdzieś węszących ochroniarzy.

I dlatego nie spotkała szukającego jej Raoula Tavalery, który szedł tunelem konserwacyjnym od Aten.


Urbain i Timoshenko wygłosili pięciominutowe mowy, w których wypunktowali najważniejsze rzeczy, jakie głosili podczas kampanii. Urbain podkreślał, że celem misji habitatu są badania naukowe i taki jest sens jego istnienia, a dzięki temu, że jest dyrektorem naukowym, eksploracja Saturna i Tytana będzie wielkim sukcesem. Timoshenko podkradł Eberly’emu argument o tym, że naukowcy nie powinni być elitą, której usługuje cała reszta mieszkańców. Eberly pomyślał, że publiczność nagrodziła Timoshenkę dłuższymi oklaskami niż Urbaina.

Kiedy inżynier usiadł, Eberly wstał i podszedł wolno do mównicy. Czy Morgenthau ma rację? Czy zwolennicy Timoshenki przerzucają się na Urbaina? Czy inżynierowie przechodzą na stronę naukowców?

To bez znaczenia, uznał Eberly chwytając mocno skraj mównicy. Teraz trzeba ich podzielić. Nadszedł czas, żeby odebrać im tę większość głosów.

— Nadszedł czas — zwrócił się do publiczności — bym przedstawił ostatniego mówcę. Znalazłem się więc w niezręcznej sytuacji: muszę przedstawić sam siebie.

Przez tłum przetoczyła się fala śmiechu.

— Mogę więc powiedzieć, i nie obawiam się, że ktoś zaprzeczy, że oto człowiek, którego nie trzeba przedstawiać: ja!

Roześmiali się. Vyborg i parę innych osób zaczęło klaskać, większość zebranych przyłączyła się. Eberly stał na mównicy i napawał się ich uwagą, bez znaczenia, czy prawdziwą, czy wymuszoną, nie miało to dla niego znaczenia, dopóki ludzie zachowywali się tak, jak on chciał.

Kiedy już się uciszyli, Eberly rzekł:

— Ten habitat jest czymś więcej niż piaskownicą dla naukowców. To coś więcej niż ekspedycja naukowa. To nasz dom, wasz i mój. A mimo to oni chcą wam mówić, jak powinniście żyć, i że powinniście im służyć. Uznają za coś oczywistego, że utrzymamy ścisłą kontrolę populacji, choć ten habitat może pomieścić i wykarmić populację dziesięć razy większą od obecnej.

— Tylko co zrobić, żebyśmy sobie mogli pozwolić na rozwój populacji? Nasza ekologia i gospodarka są ustalone, zamrożone. Nie ma w nich miejsca na rozwój, na dzieci, ale tylko w ich planach na naszą przyszłość.

— Ja mam inny plan. Wiem, że możemy żyć, rozwijać się i być szczęśliwi. Wiem, że wszyscy z nas i każdy z osobna mogą być bogaci!

Eberly zauważył, że tłum się ożywił. Uniósł ramię, by wskazać jakiś punkt, gdzieś daleko, i rzekł:

— Dookoła Saturna krąży największy skarb w Układzie Słonecznym: tysiące miliardów ton wody. Woda! Ile Selene i inne księżycowe miasta zapłaciłyby za nieprzebrane zasoby wody? Ile zapłaciliby poszukiwacze w Pasie Asteroid? Woda jest najcenniejszym bogactwem w Układzie Słonecznym, cenniejszym niż złoto, niż brylanty i perły! A my mamy dostęp do takich zasobów wody, że każdy z nas może być bogatszy od Krezusa!

— Nie! — wrzasnęła Nadia Wunderly, podrywając się na równe nogi, gdzieś pośrodku tłumu. — Nie możecie! Nie wolno wam!

3 DNI, 3 GODZINY 111 MINUT DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Eberly dostrzegł krępą, pulchną kobietę o krótkich rudych włosach, która przepychała się przez tłum.

— Nie możecie eksploatować pierścieni Saturna! — krzyknęła, gdy tłum rozstępował się, by zrobić jej miejsce. — Zniszczycie je! Zniszczycie pierścienie!

Eberly uniósł rękę prosząc o ciszę i oznajmił suchym głosem:

— Wydaje się, że doszliśmy do fazy pytań i odpowiedzi w dzisiejszym wiecu.

Nadia przedarła się na czoło tłumu, podeszła do sceny i zawahała się. Stała zakłopotana, niepewna. Rozglądała się dookoła, zaczerwieniona.

Eberly uśmiechnął się.

— Jeśli inni kandydaci nie mają nic przeciwko, chciałbym zaprosić tę młodą damę na mównicę, by zaprezentowała swoje poglądy.

Publiczność zaczęła klaskać: aplauz był skromny, ale był. Eberly spojrzał na Urbaina i Timoshenkę, którzy siedzieli za nim. Urbain miał niepewną minę, wyglądał na zmieszanego. Timoshenko siedział z założonymi na piersi rękami, a wyraz jego ciemnej twarzy sugerował coś między znudzeniem a obrzydzeniem.

— Proszę podejść — skinął na nią Eberly. — Proszę podejść i za prezentować swoją opinię, żeby wszyscy panią słyszeli.

Wunderly postała jeszcze kilka sekund, po czym zacisnęła usta z determinacją, wspięła się po stopniach i podeszła do mównicy.

Eberly przypiął jej do kołnierza bluzy zapasowy mikrofon. Zaczęła mówić żarliwym tonem.

— Nie możecie wydobywać…

Eberly uciszył ją uniesieniem palca.

— Chwileczkę. Proszę się przedstawić i powiedzieć, kogo pani reprezentuje.

Przełknęła ślinę, po czym rozejrzała się i rzekła:

— Doktor Nadia Wunderly, grupa planetologiczna.

— Naukowiec — tak właśnie myślałem, powiedział sobie w duchu Eberly. Teraz mam szansę pokazać wyborcom, jak egocentryczni są naukowcy, przekonani o słuszności swojego postępowania, nie dbający ani trochę o resztę ludzi.

— To prawda, jestem naukowcem planetologiem. Nie możecie eksploatować pierścieni. Zniszczycie je. Wiem, że wyglądają na duże, ale gdyby zebrać wszystkie kawałki lodu, powstałaby kula lodu o średnicy nie większej niż sto kilometrów.

— Czy chciałby pan dołączyć do tej dyskusji, doktorze Urbain? — zwrócił się do Urbaina Eberly.

Naukowiec z Quebecu wstał z krzesła i podszedł do mównicy. Timoshenko siedział niewzruszony, z ramionami założonymi na piersi, nadal skrzywiony.

— Pierścienie są delikatne — oświadczyła z przekonaniem Nadia.

— Jeśli zaczniecie pobierać z nich tony wody, mogą się rozpaść.

— Doktorze Urbain, czy to prawda?

Urbain zachmurzył się na sekundę, po czym zaczął szarpać swoją bródkę i odparł:

— Tak, oczywiście, jeśli będziemy stale pobierać lód z pierścieni, w pewnym momencie może dojść do ich destabilizacji. To oczywiste.

— Ile ton lodu możemy pobrać z pierścieni nie doprowadzając do ich destabilizacji?

Urbain spojrzał na Wunderly, po czym wzruszył ramionami.

— Tego nie wiemy.

— Mogę to obliczyć — zaproponowała Wunderly.

— Ile ton wody jest w pierścieniach? — dopytywał się Eberly.

Zanim Urbain odpowiedział, Wunderly rzekła:

— Trochę ponad pięć ton razy dziesięć do siedemnastej potęgi.

— Pięć razy… — twarz Eberly’ego przybrała zamyślony wygląd. — To chyba bardzo dużo.

— To piątka z siedemnastoma zerami — wyjaśnił Urbain.

Pięćset tysięcy milionów milionów ton — dodała Wunder.

Eberly udał zdumienie.

— I pani martwi się o to, że podbierzemy paręset ton wody rocznie?

Wśród publiczności rozległy się śmiechy.

— Ale my nie wiemy, jaki to będzie miało wpływ na dynamikę pierścieni — rzekła Wunderly, prawie błagalnym tonem.

— Wspomniał pan o paruset tonach rocznie, ale ta liczba będzie rosnąć — dodał z naciskiem Urbain.

— Tak, ale mamy tam do dyspozycji pięćset tysięcy milionów milionów ton — oświadczył Eberly.

Urbain zmarszczył nos.

— Kanada była kiedyś w całości pokryta drzewami. I co się z nimi stało? Oceany na Ziemi były kiedyś pełne ryb. Teraz wymiera nawet plankton. Kiedyś w dżunglach Afryki żyły wielkie małpy. Dziś jedyne szympansy i goryle można zobaczyć w zoo.

Eberly zwrócił się do publiczności, najbardziej zdecydowanym i kategorycznym tonem:

— Widzicie, że nie można dopuścić naukowców do władzy w habitacie! Martwią się bardziej o małpy niż o ludzi. Chcą zabronić nam korzystania z pięciuset tysięcy milionów milionów ton wody, choć mały ułamek tej liczby zapewniłby nam dostatek.

— Ale nie wiemy nic o dynamice pierścieni! — wybuchła Wunderly. — W pewnym momencie może dojść do zaburzenia ich dynamiki tak bardzo, że spadną na planetę!

— I co się stanie z żywymi organizmami, które żyją pod chmurami? — dodał Urbain. — To byłaby niewyobrażalna katastrofa ekologiczna! Morderstwo na skalę planetarną!

Eberly potrząsnął głową.

— Z powodu pobrania setek ton z pięciuset milionów milionów?

— Tak — warknął Urbain. — I ja do tego nie dopuszczę. Między narodowy Urząd Astronautyczny też nie.

— I oni mają nas powstrzymać? — warknął Eberly. — Jesteśmy niezależną jednostką. Nie musimy słuchać poleceń MUA ani jakiejkolwiek instytucji z Ziemi.

Następnie zwrócił się znów do publiczności.

— Mój rząd będzie niezależny od wszelkich ziemskich ograniczeń. Tak jak Selene. Jak społeczności górnicze w Pasie Asteroid. Będziemy swoimi własnymi panami! Obiecuję!

Publiczność zawyła z zachwytu. Urbain potrząsnął głową z konsternacją. W oczach Wunderly pojawiły się łzy.

MIESZKANIE PROFESORA WILMOTA

Zamiast oddawać się cowieczornej rozrywce, Wilmot oglądał relację z wiecu. Ten Eberly to zwykły podżegacz i tyle, pomyślał. Eksploatacja pierścieni i bogactwo dla wszystkich. Co za wspaniały pomysł. Z ekologicznego punktu widzenia nierozważny, ale zyski krótkoterminowe szybko rozwieją długofalowe obawy.

Pewnie, naukowcy są nieszczęśliwi. Ale co mogą zrobić? Eberly pewnie wygra wybory. Ludzie Timoshenki zagłosują portfelem i oddadzą głos na Eberly’ego. Podejrzewam, że wielu naukowców też.

Rozsiadł się wygodnie w swoim wyściełanym fotelu i patrzył, jak tłum wdziera się na mównicę i niesie Eberly’ego na ramionach, zostawiając samotnych Urbaina, Timoshenkę i tę żałosną rudą kobietkę, którzy stoją tam jak porzucone dzieci.


Holly wiedziała, że z tunelu konserwacyjnego dochodzącego do budynku, w którym mieszkał profesor Wilmot, nie ma wyjścia. Ukrywając się nauczyła się, jak się przedostać w nocy do budynków biurowych, żeby skorzystać z łazienki. Podbierała nawet ubrania z głównego magazynu i nie wykryto jej. Teraz jednak musiała zaryzykować przemykanie ulicami Aten, gdzie wszędzie były umieszczone kamery ochrony.

Jak to zrobić, żeby mnie nie zauważono, rozmyślała idąc tunelem. Przydałoby się jakieś przebranie.

Albo coś, co odwraca uwagę, pomyślała. Zatrzymała się, usiadła na podłodze i zaczęła intensywnie myśleć.


Tavalera przemierzał kilometry głównego tunelu konserwacyjnego biegnącego od Aten w stronę sadów i farm, aż do przegrody. Ani śladu Holly.

Minął małego przysadzistego robota sprzątającego, wirującego tam i z powrotem po małym kawałku podłogi, z buczącym jak ze złości odkurzaczem.

Tavalera zatrzymał się i obserwował niskiego, sześciennego robota. Pracując w dziale konserwacji Tavalera dowiedział się, że tunele były patrolowane przez roboty, zaprogramowane tak, żeby usuwały każdy ślad kurzu i wycieku, jaki znalazły, albo wzywały na pomoc ludzi, jeśli natrafiły na coś, co przekraczało ich możliwości. W tym miejscu był na pewno jakiś brud. Tavalera nie dostrzegł pyłu ani plamy oleju. Może okruszki? Może Holly tu jadła?

Spojrzał w jedną i drugą stronę. Robot, zadowolony z wykonanej pracy, potoczył się w stronę przegrody, manewrując tak, by nie wjechać w Tavalerę, gdyż jego czujniki były zaprogramowane na unikanie wszystkiego, co stało mu na drodze.

— Holly! — krzyknął Tavalera, mając nadzieję, że jest na tyle blisko, żeby go usłyszeć. Odpowiedziało mu echo własnego głosu odbijające się od ścian tunelu.


Siedząc obok siebie Cardenas i Gaeta oglądali wiec w więzieniu, jakim stało się jej mieszkanie.

— Eksploatować pierścienie? — jęknęła Cardenas. — Nadia chyba dostanie zawału.

— Nie wiem — mruknął niechętnie Gaeta. — Może on ma rację. Dziesięć do siedemnastej potęgi to sporo.

— Ale mimo to… — zaczęła Cardenas…

— Wiesz, jaka jest aktualna cena tony wody?

— Wiem, że jest cenniejsza od złota — odparła Cardenas — ale tylko dlatego, że cena złota spadła, odkąd skalne szczury zaczęły eksploatować asteroidy.

— Eksploatacja pierścieni — Gaeta podrapał się po szczęce. — To może być realny pomysł.

— A co zrobimy z Holly? — zapytała ostro Cardenas.

— Wiele i tak nie możemy zrobić, prawda? — odparł. — Jesteśmy tu uwięzieni.

— Na razie.

— No i?

— Mamy telefon.

— Do kogo chcesz dzwonić?

— Kto może nam pomóc? I pomóc Holly?

Quen sabe?

— A profesor Wilmot?

— Na wiecu go nie było — przypomniał Gaeta.

— Więc pewnie jest w domu.

Cardenas wydała telefonowi polecenie połączenia się z profesorem. Nie pojawił się żaden obraz, ale uprzejmy głos profesora wyrecytował:

— Nie mogę w tej chwili rozmawiać, proszę zostawić wiadomość.

Zanim Gaeta zdołał coś powiedzieć, Cardenas rzekła:

— Profesorze, tu Kris Cardenas. Dzwonię w sprawie Holly Lane. Pozwoliłam sobie sprowadzić jej dossier z archiwum na Ziemi i nie zgadza się ono z dossier, które rozpowszechnia Eberly. Nie ma w nim śladu chorób psychicznych. Coś tu zdecydowanie nie pasuje i chciałam z panem o tym porozmawiać, możliwie najszybciej.

Światełko telefonu zgasło.

— Zakładamy więc, że Eberly nas stąd wypuści — rzekł Gaeta.

— Przecież nie może nas trzymać pod kluczem w nieskończoność — odparła stanowczo Kris.

— Cóż, teraz ma nas pod kluczem.

— Co możemy z tym zrobić? — zastanawiała się głośno.

Gaeta wyciągnął do niej ręce.

— Wiesz, jak to mawiają? Wsunęła się w jego ramiona.

— Nie, a jak mawiają?

— Kiedy ktoś daje ci cytrynę, zrób lemoniadę — wyszczerzył się.

Pomyślała o urządzeniach podsłuchowych, które ludzie Eberly’ego musieli umieścić w apartamencie.

— Pewnie nas teraz obserwują.

— To zróbmy im małe przedstawienie — uśmiechnął się złośliwie.

Potrząsnęła głową.

— Nie. Ale możemy zostać pod kocem. Czujników na podczerwień pewnie tu nie wpakowali.


Holly weszła do budynku administracji i przemykała pustymi korytarzami. W jej boksie nie było okna, więc poszła do gabinetu Morgenthau i wyjrzała na ulicę. Pusto. Wszyscy są na wiecu albo siedzą w domach i oglądają relację. A przynajmniej taką miała nadzieję.

Tylko że zbiry z ochrony oglądały wszystko za pomocą kamer. Gorzej, wiedziała, że zaprogramowano komputery, by wykrywały wszystkie anomalie, które wyłapią kamery. Założę się, że mój opis znalazł się na liście anomalii. Ludzi można jakoś omamić albo nawet przekupić, niektórzy są też leniwi; z cholernymi komputerami tego nie da się zrobić.

Muszę więc wymyślić coś, żeby odwrócić ich uwagę. Komputerów nie oszukam, ale przynajmniej ochrona czymś się zajmie.

Coś, co odwraca uwagę.

Holly zamknęła oczy i wyobraziła sobie schemat systemów zabezpieczających habitatu, który zapamiętała. Przez kilka minut siedziała przy biurku Morgenthau, intensywnie myśląc. W końcu uśmiechnęła się. Uruchomiła komputer na biurku Ruth, wprowadziła kod dostępu do systemu przeciwpożarowego i zaczęła wprowadzać odpowiednie instrukcje. Zaraz system zrobi coś, co odciągnie ich uwagę…

Tavalera szedł, powłócząc nogami, tunelem, którym przyszedł. A przynajmniej mu się wydawało, że to ten sam tunel. Skręcił parę razy w okolicach przegrody, gdzie łączyły się różne tunele.

Ani śladu Holly. Może te zbiry z ochrony ją dorwały. Czuł, jak narasta w nim złość — złość, frustracja i strach, mieszające się i podgryzające go gdzieś w środku. I ostry ból w boku, w miejscu, gdzie oberwał pałką.

Co za dranie, pomyślał. Holly nigdy nie zrobiła nikomu krzywdy. Dlaczego oni na nią polują? Gdzie ona jest? Czy jest bezpieczna? Czyją dopadli? Gdzie ona może być?

Zatrzymał się i rozejrzał po słabo oświetlonym tunelu. Po suficie i po ścianach biegły rury i kable elektryczne.

— Jezu — mruknął. — Gdzie ja jestem?


Monitorowanie obrazów z kamer ochrony było łatwe. Gee Archer siedział tyłem do podwójnego rzędu ekranów i stukał rysikiem o zęby, planując następny ruch.

— Śpisz? — spytała Yoko Chiyoda, uśmiechając się szelmowsko.

— Myślę — odparł Archer.

— Nie widać różnicy.

Była potężną kobietą, z szeroką klatką piersiową i solidnie zbudowanymi kończynami, umięśnionymi po wielu latach trenowania sztuk walki. Archer był szczupły, prawie delikatnie zbudowany, o blond włosach zaczesanych do tyłu i oczach barwy orzecha. Na stołowym ekranie między nimi widać było mapę rozmieszczenia sił rosyjskiej i japońskiej floty pod Cuszimą w maju 1905. Na złość Archerowi Chiyoda grała Rosjanami i na razie spuszczała mu niezłe manto.

— Daj mi minutkę — mruknął.

— Przecież już…

Potem kilka rzeczy wydarzyło się naraz. Spryskiwacze na suficie wyrzuciły fontannę wody, opryskując ich. Z głośników rozległ się komunikat:

— POŻAR! NATYCHMIAST OPUŚCIĆ BUDYNEK.

Archer zerwał się na równe nogi, uderzając się boleśnie w goleń o stół do gry. Chiyoda zakaszlała, spryskana lodowato zimną wodą, mrugając, oślepiona. Chwyciła Archera za rękę i wlokła go, utykającego, w stronę drzwi.

Nie widzieli, że na monitorze za nimi pojawiła się samotna kobieta, maszerująca szybkim krokiem ulicą Aten, od budynku administracji w stronę kompleksu budynków mieszkalnych na wzgórzu. Syntetyczny głos komputera oznajmił:

— Dziewięćdziesięciotrzyprocentowe prawdopodobieństwo, że osoba na ekranie to uciekinierka Holly Lane. Należy natychmiast powiadomić centralę ochrony i podjąć kroki zmierzające do jej ujęcia. Jest poszukiwana w celu przesłuchania…

Ani Archer, ani Chiyoda nie słyszeli tego, co mówi komputer. Byli już w połowie drogi do wyjścia, zmoknięci, pędząc na oślep, by uciec przed pożarem, istniejącym tylko w obwodach komputera.


Komputery są takie sprytne, pomyślała Holly, a zarazem tak głupie. Człowiek sprawdziłby najpierw, czy w budynku rzeczywiście wybuchł pożar. A komputerowi wystarczy wydać szereg poleceń i zaczyna zachowywać się, jakby rzeczywiście się paliło na dobre.

Uśmiechnęła się, pokonała parę stopni prowadzących do budynku i wystukała kod. Drzwi otworzyły się na oścież i weszła do środka, poza zasięgiem kamer, i pobiegła schodami na górę, gdzie znajdował się apartament Wilmota.

Niemal wpadła w ręce dwóch ochroniarzy stojących na korytarzu pod drzwiami Wilmota.

— Nie wolno odwiedzać profesora Wilmota — rzekł pierwszy. — Ale…

— Hej! — warknął drugi; poznał ją. — Ty jesteś Holly Lane, nie? Holly rzuciła się do ucieczki, ale jeden z ochroniarzy złapał ją za rękę. Szarpnęła się, ale drugi w połowie ruchu chwycił ją za ramię.

— Uspokój się. Nie zrobimy ci krzywdy.

Holly zrozumiała, że to nie ma sensu. Przestała się szarpać i tylko obrzuciła ich gniewnym spojrzeniem.

Pierwszy z ochroniarzy przywalił pięścią w drzwi Wilmota tak mocno, że niemal wyrwał je z futryny, a drugi krzyczał podekscytowany do komunikatora.

— Mamy ją! Mamy Holly Lane. Tę uciekinierkę. Jest w mieszkaniu Wilmota.

Odpowiedział ktoś brzęczącym głosem.

— Doskonale. Przytrzymajcie ją tam do naszego przybycia.

Wilmot otworzył drzwi. Miał na sobie puszysty błękitny szlafrok, którym się ciasno owinął, zawiązując go w pasie. Dostrzegł Holly trzymaną przez ochroniarzy i otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

— Przyprowadziliśmy panu gościa, profesorze — powiedział ochroniarz i wepchnął Holly do salonu, obok zdumionego gospodarza, po czym zamknął drzwi.

— Chyba nie powinienem być zdziwiony pani widokiem — rzekł Wilmot stając przy drzwiach. — To niesamowite, że udało się pani tak długo ukrywać.

— Ale nie wystarczająco długo — rzekła Holly z żalem.

— Cóż… proszę usiąść. Trzeba sobie zapewnić minimum wygody. Mogę panią czymś poczęstować? Może trochę sherry?

— Nie, dziękuję.

Holly przysiadła na brzegu jednego z dwóch identycznych foteli. Spojrzała na zamknięte drzwi. Wiedziała, że stąd nie ma drogi ucieczki. Wilmot opadł na drugi z bolesnym westchnieniem.

— Co panią do mnie sprowadza?

— Chciałam się zwrócić o pomoc — rzekła. — Pułkownik Kananga zamordował Don Diega i teraz mnie ściga.

— Diego Romero? Myślałem, że jego śmierć to wypadek.

— To było morderstwo — odparła Holly. — Kananga to zrobił. Próbował potem zabić mnie, kiedy dowiedziałam się o zabójstwie.

— I Eberly jest w to zamieszany, tak?

— Wie pan o tym? — spytała zdziwiona.

— Sfałszował pani dossier — rzekł z obrzydzeniem — Dopisał tam informacje sugerujące, że ma pani problemy psychiczne.

Holly usiłowała walczyć z gniewem i żalem, który ją ogarniał.

— Tak, Malcolm chroni Kanangę.

— Kris Cardenas przysłała mi niedawno pani dossier z archiwum z Ziemi. Eberly strasznie nałgał.

— Pomoże mi pan?

Wilmot potrząsnął głową.

— Obawiam się, że teraz nie jestem w stanie pomóc nawet sobie. Trzyma mnie pod kluczem.

— Pod kluczem? Pana? Jak to możliwe? To znaczy, jest pan…

— To długa i smutna historia.

— Cóż, teraz ma pod kluczem i mnie.

— Tak. Obawiam się, że tak.

3 DNI 145 MINUT DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Kananga odprawił ostatnich wielbicieli z apartamentu Eberly’ego, który rzucił mu niezadowolone spojrzenie. Pławił się w swoim triumfie, cieszył uwielbieniem publiczności. Być niesionym na ramionach tłumu! Nic podobnego dotąd mu się nie zdarzyło.

A teraz, gdy zbliżała się północ, Kananga z nadgorliwością odprawił ostatnią młodą kobietę o oczach błyszczących z zachwytu i zamknął drzwi. Morgenthau siedziała na sofie, przeżuwając przygotowane zakąski. Vyborg oglądał trójwymiarową relację w sieci, gdzie już pokazywano powtórkę z minidebaty Eberly’ego z rudowłosą kobietą.

— Masz ich — rzekł Vyborg. — Wszyscy chcą być bogaci. A przynajmniej większość.

— To było fantastyczne posunięcie — zgodziła się Morgenthau.

— Wyłącz to — warknął Kananga, opierając się o drzwi. — Znaleźliśmy ją.

Przez samouwielbienie Eberly’ego przebiła się fala strachu.

— Znaleźliście Holly?

Kananga uśmiechnął się złośliwie.

— Tak. Próbowała przemknąć się do mieszkania Wilmota. Pewnie chciała prosić go o pomoc.

— Gdzie jest teraz?

— Dalej u profesorka. Moi ludzie obstawili apartament. Kazałem im też odciąć Wilmotowi telefon.

— Co macie zamiar z nią zrobić? — spytała Morgenthau.

Euforia Eberly’ego znikła jak woda spuszczona do kanalizacji.

Morgenthau zwróciła się do Kanangi, nie do niego. — Trzeba ją usunąć. Na zawsze.

— Trudna sprawa — rzekł Vyborg. — Jeśli jest u Wilmota, nie możesz tam wejść i tak po prostu skręcić jej karku.

— Zawsze można ją zabić podczas próby ucieczki.

— Jakiej ucieczki?

Kananga zastanowił się przez moment.

— Może wymknie się naszym ludziom i popędzi do śluzy. Włoży skafander i będzie próbowała uciec na zewnątrz, żeby się ukryć. Ale skafander będzie uszkodzony albo nie będzie go umiała właściwie zamknąć.

Morgenthau pokiwała głową.

Rozkładając ręce, jakby mówił o fakcie dokonanym, Kananga oświadczył:

— Biedna dziewczyna. Spanikowała i zabiła się. Vyborg zarechotał.

— W końcu zawsze była niezrównoważona.

Cała trójka zwróciła się do Eberly’ego. To wymyka mi się spod kontroli, pomyślał. Wplątali mnie już w morderstwo. A teraz chcą, żebym tkwił w tym głębiej. Będzie to nade mną wisiało na zawsze.

I nawet pojutrze, kiedy zostanę już szefem rządu, będą mieli nade mną władzę. A ja będę figurantem, marionetką tańczącą jak mi zagrają. To oni będą rządzić, nie ja.

Kananga otworzył drzwi. Eberly dostrzegł, że korytarz na zewnątrz jest pusty. Było późno. Wszyscy wielbiciele rozeszli się do domów.

— Pójdziemy po nią? — zaproponował Kananga.

— Ja pójdę — zaproponował Eberly, usiłując mówić stanowczo, by nikt nie zauważył, jak się naprawdę czuje. — Sam.

— Sam? — oczy Kanangi zwęziły się.

— Sam. Będzie wyglądało bardziej wiarygodnie, jeśli ucieknie mnie, niż gdyby zwiała dwóm twoim zbirom, prawda?

Zanim Kananga zdołał odpowiedzieć, Vyborg rzekł:

— On ma rację. Musimy postarać się, żeby ta historia brzmiała możliwie wiarygodnie.

Morgenthau uważnie zmierzyła Eberly’ego wzrokiem. — Ta dziewczyna stanowi poważne zagrożenie. Czy nam się to podoba czy nie, musimy ją wyeliminować. To mniejsze zło.

— Rozumiem — rzekł Eberly.

— Dobrze — odparła Morgenthau.

Kananga nie wyglądał na przekonanego. Najwyraźniej chciał załatwić sprawę sam. Eberly wyprostował się na całą wysokość i podszedł do drzwi. Musiał spojrzeć Kanandze w oczy. Rwandyjczyk próbował odwzajemnić spojrzenie bez mrugnięcia okiem, ale po kilku sekundach odsunął się od drzwi. Eberly przeszedł koło niego i wyszedł na korytarz. Nie odważył się obejrzeć, szedł wprost do drzwi wyjściowych.

Kananga stał w drzwiach apartamentu i obserwował go.

— Jak sądzisz, poradzi sobie?

Morgenthau zwlokła się z sofy.

— Daj mu parę minut. Potem możesz pójść do budynku Wilmota i zabrać strażników spod drzwi apartamentu. Poczekaj na niego i dziewczynę na zewnątrz. Jak Eberly ją wyprowadzi, ty i ochrona możecie ją przejąć.

— W ten sposób on nie będzie w to zamieszany — zgodził się Vyborg.

Morgenthau rzuciła mu pełne potępienia spojrzenie.

— On już jest w to zamieszany. My też. Chciałam się tylko upewnić, że dziewczyna zostanie załatwiona we właściwy sposób.


Holly wyszła z łazienki Wilmota i usiadła na sofie. Cyfrowy zegar pokazywał, że jest już po północy.

— Mój telefon nie działa — mruknął profesor. — Oni naprawdę chcą nas uciszyć.

— Co teraz będzie?

Wilmot westchnął, prawie parskając.

— Wszystko w rękach bogów. A raczej Eberly’ego i jego szajki.

— Szkoda, że nie można skontaktować się z Kris Cardenas.

— Doktor Cardenas mieszka w tym budynku, prawda?

— Tak.

Wilmot spojrzał na drzwi.

— Tam jest dwóch ochroniarzy. Nie sądzę, żeby udało nam się przedostać.

— Pewnie nie.

Holly uznała, że sofa jest bardzo wygodna. Poddała się jej wygodnej miękkości.

— Jest późno — rzekł profesor. — Idę spać. Może się pani położyć na sofie.

Holly skinęła głową. Wilmot wstał i poszedł wolnym krokiem do sypialni.

Zawahał się przy drzwiach.

— Wie pani, gdzie jest łazienka. Gdyby pani czegoś potrzebowała, proszę zastukać.

— Dziękuję — odparła Holly, tłumiąc ziewnięcie.

Wilmot wszedł do sypialni i zamknął drzwi. Holly wyciągnęła się na sofie i na przekór wszystkiemu zapadła w sen bez marzeń sennych, jak tylko zamknęła oczy.


Myśląc intensywnie, Eberly szedł wolno ścieżką, która prowadziła do budynku, gdzie mieszkał Wilmot.

Za parę godzin zacznie się głosowanie, pomyślał. Za jakieś dwanaście godzin będę szefem nowego rządu. Mam wszystkich w garści.

Tylko co mi z tego przyjdzie, skoro Kananga i jego ludzie mogą mnie szantażować morderstwami? Będą mieli nade mną kontrolę! Będę musiał tańczyć, jak mi zagrają! Będę marionetką, a prawdziwa władza będzie należała do nich.

Niemal się rozpłakał. Walczyłem, planowałem i pracowałem przez tyle miesięcy, a teraz, kiedy nagroda jest w zasięgu ręki, mogą mi ją odebrać. Zawsze tak było: za każdym razem, gdy udaje mi się dotrzeć w bezpieczne miejsce, osiągnąć sukces i jestem szczęśliwy, ktoś staje mi na drodze, ktoś, kto łapie mnie za kark i przygniata z powrotem do ziemi.

Co mogę zrobić? Co robić? To oni umieścili mnie na tym stanowisku i nie pozwolą mi się wywinąć.

Zbliżając się do frontu budynku, w którym mieszkał Wilmot, dostrzegł jednego z ochroniarzy Kanangi stojącego przy drzwiach i czekającego na niego.

Oczywiście, pomyślał Eberly. Kananga już z nim porozmawiał, uprzedził, że przyjdę. Kananga i pozostali pewnie idą gdzieś za mną.

I wtedy uderzyła go pewna myśl. Zatrzymał się kilkanaście metrów przed odzianym na czarno ochroniarzem. Objawienie było tak silne, tak wspaniałe i doskonałe, że maluczki pewnie padłby na kolana i podziękował dowolnemu bogu, w którego wierzy. Eberly nie wierzył jednak w żadnego boga. Po prostu uśmiechnął się od ucha do ucha. Kolana jeszcze trochę mu się trzęsły, ale podszedł do ochroniarza, który otworzył mu drzwi do budynku. Bez słowa, nawet nie skinąwszy głową, Eberly przeszedł obok niego i ruszył po schodach prowadzących do apartamentu Wilmota.


Pukanie do drzwi obudziło Holly. Usiadła błyskawicznie, całkowicie przytomna.

— Holly, to ja — zza drzwi rozległ się stłumiony głos. — Malcolm.

Wstała z sofy i podeszła do drzwi. Otworzyła je i zobaczyła Eberly’ego. I tylko jednego strażnika na korytarzu.

— Możesz już iść — zwrócił się do strażnika Eberly. — Ja się wszystkim zajmę.

Strażnik dotknął prawą ręką czoła, salutując nieporadnie, po czym ruszył w kierunku schodów.

— Holly, przykro mi, że do tego doszło — rzekł Eberly wchodząc do salonu i rozglądając się. — Gdzie profesor Wilmot?

Wilmot wkroczył do salonu, mając na sobie ten sam puszysty szlafrok. Poza tym wyglądał normalnie, całkowicie obudzony. Nawet fryzurę miał staranną. Na jego twarzy malowało się jednak coś, czego Holly nigdy dotąd u niego nie widziała: nieufność, lęk, prawie strach.

— Czy mogę usiąść? — spytał uprzejmie Eberly.

— Jak sądzę, może pan robić, co tylko pan zechce — rzekł z niechęcią Wilmot.

Eberly jednak nie usiadł. Wyjął jakieś podłużne czarne pudełko z kieszeni bluzy i zaczął chodzić dookoła pokoju, przesuwając nim na boki i z góry na dół, od sufitu do podłogi, i z powrotem.

— Co robisz? — spytała Holly.

— Likwiduję podsłuch — wyjaśnił Eberly. — Upewniam się, że naszej rozmowy nikt nie podsłucha.

Wilmot zjeżył się.

— Założyliście mi podsłuch już dawno temu, prawda?

— To Vyborg — skłamał gładko Eberly. — Nie ja.

— Jasne.

— Chcę wszystko wyjaśnić, zanim dojdzie do czegoś nieprzyjemnego — rzekł Eberly, gdy wreszcie usiadł na bliższym z dwóch foteli.

— Ja też — rzekła Holly.

Wilmot opadł wolno na fotel naprzeciwko Eberly’ego. Holly podeszła do sofy. Usiadła z podwiniętymi nogami, czując się prawie jak mała myszka, która próbuje udawać jak najmniejszą, niewidzialną.

— Grozi ci niebezpieczeństwo, Holly. Kananga chce cię zabić.

— I co ma pan zamiar z tym zrobić? — zapytał Wilmot.

— Potrzebuję pańskiej pomocy — odparł Eberly.

— Mojej pomocy? Czego właściwie pan ode mnie oczekuje?

— Za jakieś osiemnaście godzin zostanę wybrany szefem nowego rządu — rzekł Eberly. — Do tego czasu pan jest nadal administratorem tej społeczności.

— W areszcie domowym, pod groźbą skandalu — mruknął Wilmot. — Jaką mam władzę?

— Gdyby pan kazał tym ochroniarzom odejść, wykonaliby polecenie.

— Naprawdę? Eberly pokiwał głową.

— Tak, pod warunkiem, że potwierdzę to polecenie.

— Rozumiem.

Holly patrzyła to na Eberly’ego, to na Wilmota. Skandal? Areszt domowy? O co w tym wszystkim chodzi?

— Kananga zabił Don Diega, prawda? — zwróciła się do Eberly’ego.

— Tak.

— I chce zabić mnie.

— Zgadza się.

— Jak masz zamiar go powstrzymać?

— Aresztując go — odparł Eberly bez wahania. Jednak na jego twarzy widać było strach i niepewność.

— A jeśli on nie pozwoli się aresztować? — zapytał Wilmot. — W końcu jest szefem ochrony.

— Dlatego właśnie przyszedłem do pana. Nadal ma pan władzę i autorytet moralny, dzięki którym może pan wydawać polecenia ochronie.

— Autorytet moralny — mruknął Wilmot.

— Musimy też aresztować Morgenthau i Vyborga. Są zamieszani w zbrodnię Kanangi.

— Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Jeśli Kananga będzie stawiał opór, gwarantuję panu, że większość ochrony stanie po jego stronie, nie po mojej.

— Przecież ochrona to zaledwie ze trzy tuziny osób — wtrąciła Holly.

— I tak tuzin na każde z nas — zauważył Wilmot.

— Tak — odparła Holly. — Ale w tym habitacie jest dziesięć tysięcy innych ludzi.

DZIEŃ WYBORÓW

Kananga spojrzał na zegarek, po czym znów zerknął na budynek. Czekał na ulicy z szóstką swoich najlepszych ludzi już prawie godzinę.

— Ona się chyba nie pojawi, proszę pana — rzekła szefowa grupy. — Powinniśmy wejść i ją zabrać.

— Nie — warknął Kananga. — Czekać.

Wyciągnął komunikator z kieszeni bluzy i zadzwonił do Eberly’ego.

— Co się dzieje? — spytał, gdy na miniaturowym ekranie pojawiła się jego twarz.

— Panna Lane zostanie na razie w mieszkaniu profesora Wilmota — rzekł spokojnie Eberly.

— Co? To niemożliwe.

— Zostanie tu do zakończenia wyborów. Nie chcemy, żeby coś zakłóciło ich przebieg.

— Nie rozumiem…

— Podjąłem decyzję — warknął Eberly. — Możecie rozstawić straże. Ona nigdzie nie pójdzie.

Obraz znikł. Rozzłoszczony Kananga patrzył na pusty ekran.

— Co robimy? — dopytywała się szefowa grupy.

Kananga obrzucił ją wściekłym spojrzeniem.

— Macie tu zostać. Jeśli będzie próbowała wyjść z budynku, aresztujcie ją.

— A pan?

— Idę się przespać — odparł i ruszył w stronę własnej kwatery.


Kris Cardenas obudził dzwonek telefonu. Usiadła i krzyknęła półprzytomna:

— Obraz tylko rozmówcy.

Spojrzała na Gaetę śpiącego przy niej spokojnie i pomyślała, że facet kiedyś prześpi koniec świata. Przy łóżku pojawiła się twarz Holly.

— Kris, jesteś tam?

— Holly! — krzyknęła Cardenas. — Gdzie jesteś? Co z tobą?

— Jestem w mieszkaniu profesora Wilmota, nad wami. Możesz tu zaraz przyjść?

Cardenas zauważyła, że jest kilka minut po siódmej.

— Holly, przy moich drzwiach stoją zbiry z ochrony. Nie można…

— W porządku. Pozwolą wam przyjść. Profesor Wilmot już z nimi rozmawiał.


Oswaldo Yanez obudził się radosny i wypoczęty. Usłyszał, jak żona w kuchni przygotowuje śniadanie. Wziął prysznic i umył zęby, po czym ubrał się pogwizdując.

Na kuchennym stole czekało śniadanie, parujące i apetyczne. Pocałował żonę w czoło i oznajmił:

— Zanim zjem, muszę spełnić swój obywatelski obowiązek. Usiadł naprzeciwko Esteli i wydał polecenie komputerowi.

— Na kogo będziesz głosować? — zapytała. Uśmiechnął się.

— Głosowanie jest tajne, moja droga.

— Ja głosowałam na Eberly’ego. Jest rozsądniejszy od pozostałych.

Yanez aż otworzył usta ze zdumienia.

— Już głosowałaś?

— Oczywiście. Jak tylko wstałam.

Yanez poczuł, że opuszcza go cały entuzjazm. Chciał zagłosować jako pierwszy. To nie fair, że żona zrobiła to przed nim. Westchnął. Przynajmniej głosowała na właściwego kandydata.


— Naprawdę wszystko w porządku? — spytała Cardenas wkraczając do mieszkania Wilmota. Gaeta szedł tuż za nią, ze zdumioną miną.

— Nic mi nie jest — odparła Holly. Zwróciła się do Eberly’ego i Wilmota:

— Nie muszę nikogo przedstawiać, prawda?

— Oczywiście, że nie.

Gaeta spojrzał wojowniczo na Eberly’ego.

— Co to za pomysł ze zbieraniem się tutaj? O co chodzi?

— Próbujemy ocalić pannę Lane — wyjaśnił Eberly.

— Tak — dodał Wilmot. — Chcemy uniknąć stosowania przemocy, ale musimy podjąć pewne kroki.

Holly wyjaśniła im plan i powiedziała, jakie miałyby być zadania każdego z nich.

Zrozumiawszy, Cardenas zamrugała niedowierzająco.

— Oddział pościgowy? — spytała z niedowierzaniem. Gaeta roześmiał się nerwowo.

— Matko święta, jak w starych westernach!

— To się nie uda — rzekła Cardenas. — Ci ludzie są zbyt niezależni, żeby chciało im się w tym brać udział tylko dlatego, że ich o to poprosimy. Będą chcieli wiedzieć, po co to robią. Oni nie chcą nikomu służyć.

— Sam się nad tym zastanawiałem — mruknął Wilmot. Eberly uśmiechnął się.

— Zgodzą się. Po prostu trzeba ich jakoś przekonać.


Po kilku godzinach snu Kananga wpadł do apartamentu Eberly’ego.

— Co ty wyprawiasz? Przecież ustaliliśmy, że tę całą Lane należy aresztować.

Niewyspany Eberly, który siedział przy biurku i obserwował liczby — wyniki porannych głosów — odparł:

— Siedziałem tu całą noc, zastanawiając się nad twoim problemem.

— Moim? To także twój problem. Chcę, żeby ją natychmiast do mnie przyprowadzono.

— Nie martw się — odparł Eberly beznamiętnym tonem. — Przyprowadzą ją.

— Gdzie ona jest? Dlaczego jeszcze nie u mnie? Próbując opanować nerwowość, Eberly odparł:

— Jest w apartamencie Wilmota i nigdzie się nie wybiera.

— Co się dzieje? Co ty chcesz zrobić? — Kananga zawisnął nad Eberlym jak niebezpieczna chmura burzowa.

— Poczekam, aż będę miał wyniki wyborów — odparł Eberly, postukując palcem w szybko zmieniające się liczby. — A kiedy zostanę oficjalnie szefem tego habitatu, zacznę korzystać z moich uprawnień.

Kananga skrzywił się podejrzliwie.

Mając nadzieję, że przekonał Rwandyjczyka przynajmniej częściowo, Eberly wstał od biurka.

— A teraz wybacz, ale muszę się przespać.

— Teraz? Kiedy trwa głosowanie?

— Nic już nie mogę zrobić, żeby to zmienić. Wszystko w rękach bogów.

Na przekór sobie, Kananga uśmiechnął się.

— Lepiej nie mów tak przy Morgenthau, bo będzie się żalić, że mówisz jak poganin.

Eberly zmusił się, by odwzajemnić ten uśmiech.

— Muszę się przespać. Nie mogę się pokazać z podpuchniętymi oczami jako świeżo wybrany administrator.

1 DZIEŃ 17 GODZIN DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Edouard Urbain obserwował ostatnie minuty wyborów w ciszy swojego apartamentu, z dziwną mieszaniną rozczarowania i ulgi. Eberly wygrał, bez cienia wątpliwości, to było wiadome już wczesnym popołudniem. Urbain czekał jednak, aż głosowanie się zakończy o 17:00, i dopiero wtedy zaakceptował fakt, że nie zostanie dyrektorem habitatu.

Niemal się uśmiechnął. Teraz mogę wrócić do prawdziwej pracy, pomyślał sobie w duchu. Żadne polityczne wygłupy nie będą już przeszkadzać mi w pracy.

Czuł jednak, że jest bliski łez. Znów mnie odrzucono. Przez całe życie nie udało mi się wejść na szczyt. Przez całe życie mi powtarzano, że nie jestem dość dobry, żeby zostać numerem jeden. Nawet Jean-Marie w końcu obróciła się przeciwko mnie.

Ale to jeszcze nie wszystko, pomyślał. Teraz będę musiał zmagać się z tym stukniętym kaskaderem, który chce zejść na powierzchnię Tytana, a Eberly go popiera, pewnie. Będę musiał prosić MUA, żeby oficjalnie poinformował Eberly’ego o braku zgody. Na Ziemi będę się musiał wszystkim tłumaczyć, dlaczego nie udało mi się powstrzymać zwykłego poszukiwacza przygód przed skażeniem nowego, dziewiczego świata.

Łzy napłynęły mu do oczu. Wydał telefonowi polecenie skontaktowania się z Eberlym. Muszę mu pogratulować i przyznać się do porażki, pomyślał Urbain. Kolejna porażka. A będą pewnie następne.


Ilya Timoshenko nie miał problemu ze sformułowaniem swojej wiadomości o porażce. Siedział w bistrze otoczony gronem zwolenników — przeważnie inżynierów i techników. Wziął swój komunikator i zadzwonił do Eberly’ego.

— Wygrał pan i bardzo się cieszę — rzekł do zadowolonego oblicza Malcolma. — A teraz wpakujmy tę puszkę na orbitę planety.

Eberly zaśmiał się.

— Tak, zdecydowanie tak. Liczymy, że pan i pozostali technicy wprowadzą nas jutro na orbitę.


Kiedy zwolennicy Eberly’ego świętowali zwycięstwo na zaimprowizowanym pikniku przy jeziorze, Holly nadal tkwiła w apartamencie Wilmota, korzystając z komputera do przeszukiwania archiwów osobowych habitatu. Zajęło jej to kilka godzin, ale wreszcie miała listę pięćdziesięciu mężczyzn i kobiet, którzy — jej zdaniem — mogli posłużyć do stworzenia oddziału pościgowego.

W końcu wysłała listę Eberly’emu do jego biura i zastanawiała się, czy to był dobry pomysł. Czy ludzie, których wybrała, rzeczywiście zgodzą się wziąć udział? Trudno było w dossier znaleźć takie atrybuty, jak lojalność i odpowiedzialność. Większość ludzi na pokładzie habitatu była dość daleka od obrazu „sztywniaków”. Nie byli to, jak mawiała Pancho, nieudacznicy, ale zdecydowanie zaliczali się do wolnomyślicieli, aktywistów, niechętnych do akceptowania narzuconej im dyscypliny.

Mam nadzieję, że się uda, pomyślała Holly. Uświadomiła sobie, że od tego zależy jej życie.

Przyjęcie, na którym świętowano zwycięstwo, wymknęło się spod kontroli. Kilku zwolenników Eberly’ego przyniosło dzbanki domowego piwa i goście zaczęli się zachowywać coraz bardziej hałaśliwie i zaczepnie, śmiejąc się praktycznie ze wszystkiego, wylewając sobie piwo na głowy, chlapiąc się w jeziorze w ubraniu, rechocząc się i zataczając jak studenci.

W normalnych warunkach Eberly pławiłby się w uwielbieniu swoich zwolenników. Nie pił i nikt nie ośmieliłby się zaproponować mu piwa ani nic podobnego, ale i tak Eberly normalnie cieszyłby się każdą sekundą trwającego całe godziny pikniku. Tylko że teraz wiedział, co się stanie, kiedy impreza się zakończy.

Mimo uśmiechu, na twarzy, gdzieś w głowie coś mu podpowiadało, że będzie miał do czynienia z Kanangą, a to nie będzie przyjemne. Ba, będzie nawet niebezpieczne.

Morgenthau wyglądała na raczej zadowoloną, choć musiała patrzeć na błazeństwa zataczającego się, hałaśliwego tłumu. Eberly zauważył, że nawet wężowaty Vyborg plotkuje radośnie z parą dziewcząt o błyszczących oczach, które go otoczyły. Władza uderza niektórym do głowy; innym idzie prosto w lędźwie.

Morgenthau przedarła się przez tłum otaczających Eberly’ego pochlebców z plastikowym kubkiem w pulchnej ręce. Eberly był pewien, że to coś bezalkoholowego. Pewnie lemoniada. Tłum odsuwał się na boki. Ciekawe, czy oni w ten sposób okazują szacunek, czy może wiedzą, że ona obserwuje tę zabawę z absolutnym obrzydzeniem?

Kiedy już inni oddalili się i mogli rozmawiać bez świadków, zwróciła się do Eberly’ego:

— Cieszysz się ze zwycięstwa?

Pokiwał ponuro głową. Przez cały piknik był na tyle ostrożny, że nie pił nic poza mrożoną herbatą.

— Teraz zaczyna się prawdziwa praca — rzekła cicho. — Musimy sobie podporządkować tych ludzi.

Eberly znów skinął głową, tym razem mniej entuzjastycznie. Wiedział, co miała na myśli: że będą kontrolować także jego. Pod jej kontrolą. Odwaliłem robotę, a teraz ona myśli, że będzie rządzić.

Zastanawiał się, czy Wilmot i Holly okażą się na tyle silni, żeby mu pomóc.

Następnego ranka pięćdziesięciu zdumionych ludzi tłoczyło się w największej sali konferencyjnej w budynku administracyjnym. Holly, eskortowana przez Gaetę i Cardenas, opuściła mieszkanie Wilmota, żeby do nich dołączyć, choć najpierw poszła do ich apartamentu, by wziąć prysznic i zmienić ubranie. Widzieli, że ochroniarze Kanangi śledzą ich w pewnej odległości, trzymając się z tyłu, ale śledząc każdy ich ruch i rozmawiając przez komunikatory, pewnie wysłuchując instrukcji Kanangi. Holly przypomniała sobie filmy, w których hieny atakowały stado gazeli, czekając, aż te słabsze zostaną w tyle i będą się mogły na nie rzucić.

Eberly spotkał się z nimi przed budynkiem i razem minęli biura działu zarządzania zasobami ludzkimi, gdzie powinna być Morgenthau, i poszli do sali konferencyjnej.

W sali nie było tyle krzeseł, żeby wszyscy mogli usiąść, więc wybrana przez Holly pięćdziesiątka stała. W pomieszczeniu było duszno i gorąco, a obecni nie wyglądali na zadowolonych.

— Co się dzieje? — spytał jeden z mężczyzn, gdy Eberly pojawił się w drzwiach.

— Tak, po co nas tu ściągnęliście?

— Nie przegapimy momentu wejścia na orbitę, prawda? To nastąpi za parę godzin.

Eberly wykonał uspokajający gest, przecisnął się przez tłum i podszedł do stołu. Holly, z Gaetą i Cardenas u boku, czekała przy drzwiach.

— Hej, czy to nie jest ta uciekinierka? — spytał ktoś, wskazując na Holly.

— Ochrona jej szuka.

— Pewnie oddała się w ich ręce.

Holly milczała, ale bała się, że rozpoznano w niej zbiega, przestępcę, którego należy oddać w ręce władz.

— Co ona tu robi?

— Może Eberly ją tu sprowadził, żeby się poddała.

— To co my tu robimy? Czego on od nas chce?

W końcu wszyscy zwrócili się w stronę Eberly’ego, który stał przy pustym krześle u szczytu stołu, trzymając się oparcia, czekając, aż obecni się uciszą.

W końcu odezwał się.

— Zaprosiłem was tu, gdyż potrzebuję waszej pomocy — wskazał na Holly i powiedział: — Panna Lane została niesłusznie oskarżona. To pułkownik Kananga powinien zostać aresztowany.

— Kananga?

— Ale on jest szefem ochrony!

— Dlatego właśnie jesteście mi potrzebni — wyjaśnił Eberly. — Żeby utworzyć komitet, oddział pościgowy. Chcemy iść do Kanangi i aresztować go.

— My?

— Ja?

— Aresztować szefa ochrony?

— To jakiś żart, prawda?

— A reszta ochrony? Myślicie, że te osiłki będą stać i patrzeć, jak aresztujecie ich szefa?

— Pięćdziesiąt osób powinno wystarczyć, żeby zniechęcić ochronę do interwencji. W końcu nie są uzbrojeni, mają tylko pałki.

— Słyszałem, że wszyscy są szkoleni w sztukach walki.

— Czemu miałbym się w to mieszać? Pan jest teraz głównym administratorem, niech pan to załatwi.

— Jako główny administrator powołuję was…

— Do diabła z tym! Nie zamierzam dać się obić dlatego, że nie potrafi się pan dogadać z szefem ochrony. Znajdźcie sobie kogoś innego od brudnej roboty!

— A tak w ogóle — zauważyła jedna z kobiet — to jeszcze nie jest pan głównym administratorem. Przynajmniej nie oficjalnie. Profesor Wilmot musi pana zaprzysiąc.

— Ale jesteście mi potrzebni, żeby aresztować Kanangę — prosił Eberly. — To wasz obywatelski obowiązek!

— Pieprzyć obowiązek! Chciał pan być szefem, to niech pan sobie radzi. Mnie proszę z tego wypisać.

— Radź pan sobie sam — zagrzmiał jakiś człowiek o czerwonej twarzy i wojowniczej minie. — Nie lecieliśmy taki kawał drogi na Saturna, żeby pomagać komuś w zostaniu dyktatorem.

— Ale…

Odwrócili się i zaczęli wychodzić obok stojącej przy drzwiach Holly, mrucząc i narzekając.

— Poczekajcie — prosił bezsilnie Eberly.

Prawie nikt z nich się nie zawahał. Wychodzili pospiesznie, opuszczali salę konferencyjną, większość z nich wychodząc unikała wzroku Holly.

Eberly stał u szczytu stołu, patrząc, jak wychodzą. Pojął, że Morgenthau kazała założyć podsłuch we wszystkich biurach, więc Kananga dowie się o jego porażce jeszcze zanim ostatni z nich opuści tę salę.

WEJŚCIE NA ORBITĘ SATURNA

Mając za nic politykę, nie dbając o ludzkie ambicje i sprawy, obojętny na nadzieje i strachy dziesięciu tysięcy ludzi, Goddard leciał w stronę otoczonej pierścieniami planety, schwytany w studnię grawitacyjną Saturna, pędząc w kierunku wyliczonej wcześniej orbity, tuż powyżej systemu pierścieni.

Pół miliona kilometrów od niego nieregularny kawałek pokrytej lodem skały o rozmiarach równych połowie rozmiarów habitatu także pędził w kierunku orbity, która miała sprowadzić go dokładnie w środek najszerszego, najjaśniejszego, pierścienia Saturna.

W schludnie, wygodnie urządzonym centrum dowodzenia, Timoshenko skrzywił się patrząc na dane pojawiające się na konsoli.

— Zbieramy więcej pyłu niż zakładaliśmy — oznajmił. Kapitan Nicholson skinęła głową nie spuszczając wzroku z własnych ekranów.

— Nie ma się czym przejmować.

— To powoduje ścieranie się kadłuba.

— W dopuszczalnych granicach. Kiedy znajdziemy się na orbicie, będziemy się poruszać razem z cząsteczkami pyłu i poziom tarcia spadnie.

Timoshenko dostrzegł, że nawigator i pierwszy oficer wyglądają na zaniepokojonych, mimo zapewnień pani kapitan.

— Jeśli tarcie spowoduje uszkodzenie nadprzewodzącego drutu — rzekł pierwszy oficer — dojdzie do awarii osłony antyradiacyjnej.

Kapitan obróciła się w fotelu w jego stronę. Była niewielką kobietką, ale jej wystająca kwadratowa szczęka sugerowała, że to twarda sztuka.

— I co ja mam z tym zrobić, panie Perkins? Jesteśmy w fazie swobodnego spadania. Mam włączyć wsteczny i wycofać ze studni grawitacji Saturna?

— Och nie, pani kapitan. Ja tylko…

— Proszę więc zająć się swoimi obowiązkami i przestać zachowywać się jak baba. Obliczyliśmy tarcie jeszcze zanim opuściliśmy orbitę okołoksiężycową, tak? Nie dojdzie do uszkodzenia osłony.

Pierwszy oficer przechylił głowę i patrzył na ekrany, jakby od tego zależało jego życie.

— A pan — zwróciła się do nawigatora — ma pilnować tej nadlatującej śnieżki. Jeśli istnieje jakieś niebezpieczeństwo, to wiąże się właśnie z tym.

— Leci przewidywaną trajektorią ze zbieżnością 99,999% — rzekł nawigator.

— Ale i tak proszę nie spuszczać jej z oka — warknęła kapitan Nicholson. — Astronomowie mogą sobie przewidywać co chcą, a jak nas trafi taka jedna, to po nas.

Timoshenko uśmiechnął się kwaśno. Twarda sztuka. Będzie mi jej brakowało jak odleci.

I wtedy zrozumiał, że kiedy ona i dwie pozostałe osoby z załogi odlecą, on będzie najstarszym jej członkiem. Najstarszym i jedynym.


— Sprzedał nas — syknął Vyborg. — Ten zdrajca nas sprzedał. Kananga oglądał na monitorze nieudane spotkanie Eberly’ego i roześmiał się na głos.

— Nie — rzekł. — Próbował nas sprzedać. I mu się nie udało. Siedzieli w biurze Morgenthau. Zza biurka wyłączyła obraz kamery, po czym pochyliła się w trzeszczącym fotelu.

— Co w takim razie z nim zrobimy? — spytała.

— To zdrajca — powtórzył Vyborg. — Oportunistyczna chorągiewka, która za parę groszy sprzeda własną matkę.

— Zgoda — przytaknęła Morgenthau z ponurą miną. — Ale co mamy z nim zrobić?

Kananga nadal się uśmiechał.

— Do tego służą śluzy powietrzne. Jego i dziewczynę.

— A Cardenas? — spytała Morgenthau. — A kaskader? A Wilmot i wszyscy ci, którzy się nam sprzeciwiali?

Kananga już miał skinąć głową, kiedy zrozumiał, o co jej chodzi. Potarł podbródek z namysłem.

— Nie możemy zabić wszystkich, którzy się z nami nie zgadzają — rzekł Vyborg. — Niestety.

— Tak — rzekł Kananga. — Nawet moi najlepsi ludzie postawiliby gdzieś granicę.

— Musimy więc ich mieć pod kontrolą, nie zabijając — rzekła Morgenthau.

— A możemy mieć pod kontrolą Eberly’ego? Za parę godzin zostanie powołany na administratora habitatu.

— To nic nie znaczy — zapewniła go Morgenthau. — Widziałeś, jak ci ludzie zareagowali na prośbę o pomoc. Malkontenci i wolnomyśliciele nie kiwną palcem, żeby mu pomóc.

— Oni go wybrali.

— Tak, i teraz oczekują, że będzie rządził tak, żeby ich nie obchodziło. Nie chcą się angażować, bycie aktywnymi obywatelami to za duży kłopot.

— Ach — rzekł Kananga. — Rozumiem.

— Dopóki nie będziemy sprawiać ludziom kłopotu, dadzą nam wolną rękę i będziemy mogli rządzić jak chcemy.

— Eberly będzie miał więc stanowisko, ale należy się upewnić, żeby nie miał władzy?

— Dokładnie. Będzie musiał tańczyć, jak mu zagramy.

— A Wilmot?

— Już jest nieszkodliwy.

— Cardenas? Kaskader? — spytał Vyborg.

— Kaskader zrobi swój numer i odlatuje. Odleci szybkim statkiem przywożącym naukowców z Ziemi.

— Cardenas — powtórzył Vyborg. — Nie chcę jej tutaj. I jej nanomaszyn.

— I ta cała Lane — wtrącił Kananga, dotykając policzka, w który kiedyś oberwał. — Należy ją uciszyć. Na stałe.

— Powinno się ją skazać za morderstwo Romero — oznajmiła Morgenthau.

— Lepiej, żeby zginęła podczas próby ucieczki — rzekł Kananga.

— Tak, pewnie tak.

— A co z Cardenas? — powtórzył Vyborg.

Morgenthau wzięła głęboki oddech.

— Mnie ona też się nie podoba. Trzeba by z niej zrobić wichrzyciela.

Na jej twarzy pojawiła się nagle radość. — Nanotechnologia! A gdybyśmy udowodnili, że doktor Cardenas pichci w swoim laboratorium niebezpieczne nanomaszyny?

— Przecież tak nie jest.

— Ale ludzie w to uwierzą. Szczególnie jak rozgłosimy, że Romero został zabity przez nanomaszyny.


Mimo zaufania do mechaniki newtonowskiej, mimo zapewniania Timoshenki i dwóch pozostałych członków miniaturowej załogi, że wszystko będzie w porządku, kapitan Nicholson poczuła jakiś dziwny ucisk w środku, gdy zegar odliczał ostatnie sekundy.

Wszystkie ekrany wyglądały tak normalnie, że aż nudnie. Najwyraźniej z ich trajektorią nie działo się nic złego. Tarcie pyłu było niepokojące, ale przekraczało przewidywane wartości nieznacznie. Zbliżająca się kula lodowa leciała po przewidywanej trajektorii, w bezpiecznej odległości dwustu tysięcy kilometrów od habitatu.

A jednak…

— Trzydzieści sekund do wejścia na orbitę — rozległ się zsyntetyzowany głos komputera.

Wiem, powiedziała sobie w duchu Nicholson. Potrafię to odczytać z zegara, ty głupia kupo krzemu.

— Tarcie wzrasta — zawołał Timoshenko.

Kapitan dostrzegła, że nadal mieści się w dopuszczalnych limitach. Mimo to nie należało go lekceważyć, mimo jej zapewnień.

— Dziesięć sekund — odliczał komputer. — Dziewięć… osiem…

Nicholson oderwała wzrok od ekranu. Pozostała trójka wyglądała na zaniepokojonych, siedzieli pochyleni nad swoimi konsolami.

A jeśli coś się zepsuje? Co mogłabym wtedy zrobić? Czy ktokolwiek mógłby coś zrobić?

— Trzy… dwa… jeden. Habitat na orbicie.

Nawigator podniósł wzrok znad konsoli, a jego ponura mina przeszła w szeroki uśmiech.

— Gotowe. Jesteśmy na orbicie. Idealnie, z dokładnością do 99,999%.

— Tarcie gwałtownie spada — zawołał Timoshenko.

Nicholson pozwoliła sobie na wąski uśmiech.

— Gratulacje, panowie. Staliśmy się czterdziestym pierwszym księżycem Saturna.

Wstała z fotela, zauważyła, że bluzka klei jej się do pleców, po czym wyrzuciła ręce do góry i wrzasnęła: — Hurra!


Jak większość mieszkańców habitatu, Manuel Gaeta obserwował na ekranie wejście na orbitę. Z Kris Cardenas przy boku.

— To niesamowite, prawda? — mruknęła, patrząc na Saturna: wielobarwne smugi wirujące na tarczy planety, pierścienie wiszące nad równikiem, lśniące jasno w świetle odległego Słońca, rzucające głęboki cień na powierzchnię tego obcego świata.

Pierścienie przechylały się, prawie jakby wylatywały na spotkanie nadlatującego habitatu, z każdą sekundą stawały się coraz węższe i widoczne w perspektywie, aż stały się wąską jak ostrze noża kreską na tle pękatej planety.

OSIĄGNIĘTO STABILNĄ ORBITĘ: takie słowa pojawiły się na tle obrazu planety.

— Udało się — rzekł Gaeta. Odwrócił się i cmoknął Cardenas w usta.

— Powinniśmy to jakoś uczcić — rzekła Cardenas, ale bez wielkiego entuzjazmu.

— Będzie wielka impreza, kiedy Eberly oficjalnie obejmie urząd — rzekł Gaeta, równie ponuro.

— Nie mam ochoty nigdzie wychodzić.

— Wiem. Te łażące za nami zbiry to istny horror. Daj mi parę piw, a dokopię im do tyłka.

— Nie dam — odparła stanowczo Cardenas. — Żadnego alkoholu. Jutro starcie z pierścieniem.

— Tak. Jutro.

Żadne z nich o tym nie wspomniało, ale oboje wiedzieli, że Gaeta wykona swój numer z pierścieniami, opuści habitat i odleci na Ziemię.

INAUGURACJA

— Ona musi zostać wyeliminowana — rzekła stanowczo Morgenthau. — I Cardenas też.

Eberly szedł przy niej na czele grupy, która podążała centralną ścieżką Aten nad jezioro, gdzie miała się odbyć ceremonia zaprzysiężenia. Za nimi, oddalony o kilka kroków, szedł wysoki, długonogi Kananga, a koło niego Vyborg, wyglądający jak gnom przy wysokim Rwandyjczyku. Za nimi maszerowało kilkuset zwolenników. Choć wszyscy pracownicy działów: ochrony, łączności i zasobów ludzkich dostali polecenie przybycia na uroczystość, pojawiła się zaledwie połowa.

— Wyeliminowana? — warknął Eberly, próbując ukryć strach, który sprawiał, że wszystko drżało mu gdzieś w środku. — Nie możecie wyeliminować kogoś o reputacji Cardenas. Policja z Ziemi od razu przyleci szybkim statkiem i będzie węszyć, co się stało.

Morgenthau rzuciła mu spojrzenie spode łba.

— W takim razie: unieszkodliwiona. Nie chcę, żeby tu pracowała nad tymi przeklętymi nanomaszynami.

— Ty nie chcesz? — spytał Eberly, nie zwalniając kroku. — Odkąd to wydajesz tu rozkazy?

— Od początku. I nie zapominaj o tym.

— To ja zostanę zaraz uroczyście powołany na stanowisko — oświadczył Eberly z udawaną brawurą. — To ja będę liderem tej społeczności.

— I będziesz robił, co ci każę — warknęła Morgenthau beznamiętnym i stanowczym głosem. — Wiemy, że próbowałeś nas sprzedać. Ty i twój oddział — zachichotała cicho.

— To był niezbędny manewr taktyczny. Nigdy nie miałem zamiaru…

— Nie dokładaj kłamstwa do innych swoich grzechów. Mogę cię wyrzucić z tego habitatu i odesłać do więziennej celi w Wiedniu, za pomocą jednego telefonu do Amsterdamu.

Eberly już chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Dotarli do terenów rekreacyjnych nad jeziorem, gdzie ustawiono na trawie w schludnych rzędach setki krzeseł, przodem do muszli koncertowej. Siedziało tam już kilkadziesiąt osób. Profesor Wilmot był na scenie sam, wyglądał na zmęczonego i znudzonego. Muzycy, którzy dotąd siedzieli z boku sceny, ujęli instrumenty i ustawili się w rzędach.

Eberly zatrzymał się przy ostatnim rzędzie pustych krzeseł. Wszystko było takie, jak sobie zaplanował. Na tę chwilę pracował od chwili opuszczenia więzienia w Schönbrunn. Zaplanował każdy szczegół tej ceremonii inauguracyjnej. Jedyną rzeczą, której nie zaplanował, była znudzona obojętność mieszkańców habitatu. I coraz większe oczekiwania Morgenthau wobec niego. Poza tym wszystko było doskonałe, rozmyślał, ale ten dzień to całkowita porażka.

— Powinnaś iść trzy kroki za mną — zwrócił się do Morgenthau.

— Oczywiście — odparła z przemądrzałym uśmiechem. — Wiem jak odgrywać rolę posłusznej kobiety.

Eberly wziął głęboki oddech. Tak już będzie zawsze, pomyślał. Moje życie zamieni się przez nią w piekło.

Uśmiechnął się jednak i wyprostował na pełną wysokość. Zawahał się przy ostatnim rzędzie krzeseł i wyszukał wzrokiem dyrygenta. Skinął głową i zaczął maszerować centralnym przejściem między pustymi krzesłami. Gdzieś między jego drugim a trzecim krokiem orkiestra zaczęła grać wymuszoną wersję „Hail to the Chief.

Holly oglądała ceremonię inauguracji we własnym apartamencie, martwiąc się, co czeka ją w przyszłości. Malcolm spróbował wystąpić przeciwko Kanandze i niczego nie osiągnął. Co zrobi, kiedy już obejmie urząd?

— Co zrobi Kananga?

Holly uznała, że nie powinna czekać, aż podejmą decyzję. Wyjęła kilka ubrań, upchała je do podręcznej torby i ruszyła do drzwi. Lepiej być gdzieś, gdzie mnie nie znajdą, powiedziała sobie w duchu, dopóki nie dowiem się, co naprawdę zamierzają.

Zabrzęczał telefon. Odłożyła torbę i wyjęła komunikator.

Na malutkim ekranie pojawiła się twarz Raoula Tavalery. Był rozczochrany i wyglądał na wyczerpanego.

— Holly? Wszystko w porządku?

— Nic mi nie jest, Raoul — odparła, kiwając głową. — Ale nie mogę teraz z tobą rozmawiać.

— Martwię się o ciebie.

— Och… — Holly nie wiedziała, co powiedzieć. Poczuła wzruszenie. — Raoul, nie musisz się o mnie martwić. Sama sobie poradzę.

— Z Kanangą i jego zbirami?

Zawahała się.

— Nie powinieneś się w to mieszać, Raoul. Wpakujesz się w kłopoty.

Nawet na miniaturowym ekraniku było widać jego zdecydowaną minę.

— Jeśli masz kłopoty, to chcę ci pomóc.

Jak się go pozbyć, żeby go nie urazić?

— Raoul, jesteś kimś naprawdę szczególnym… ale muszę już pędzić.

Wyłączyła telefon, włożyła go do torby, podniosła ją i wyszła. Nie chcę sprawić mu przykrości, pomyślała. Jest na tyle sprytny, że nie powinien się w to wplątywać.

Szła pustą ścieżką, a za nią kroczyło dwóch ochroniarzy: solidnie zbudowany facet i szczupła kobieta o hiszpańskim lub azjatyckim wyglądzie — trudno było to określić z tej odległości.

Oboje mieli na sobie czarne bluzy i spodnie, przez co odróżniali się na tle białych budynków wioski jak kleksy atramentu na świeżym śniegu.

Uśmiechnęła się pod nosem. Zgubię tę parę klaunów, jak tylko znajdę się w tunelu.

Nie zauważyła trzeciego ochroniarza, który szedł przed nią. Ale on mógł ją śledzić bez problemu. Wszystkie ubrania Holly spryskano monocząsteczkowym środkiem zapachowym, dzięki któremu agent mógł ją śledzić jak pies myśliwski.


— Nie będziesz na inauguracji — rzekł Gaeta. Cardenas wzruszyła ramionami.

— To nie będę.

Potężny, opancerzony skafander Gaety stał jak groteskowa statua pośrodku warsztatu. Pomieszczenie wypełniał szum sprzętu elektrycznego i panowała atmosfera cichej, wytężonej pracy specjalistów. Fritz i dwóch techników używało suwnicy, żeby powoli opuścić potężny skafander do pozycji poziomej i umieścić go na ośmiokołowym wózku transportowym. Dla Cardenas wyglądało to jak opuszczanie posągu. Trzeci z techników wpełzł do środka; Cardenas widziała jego rozczochrane włosy barwy piasku w otwartej klapie z tyłu. Z boku, przy stojącej pod ścianą konsoli, Nadia Wunderly śledziła trajektorię pokrytej lodem asteroidy, która ostatni raz zbliżała się do głównego pierścienia przed wpadnięciem na orbitę dookoła Saturna. Berkowitz kręcił się nerwowo między nimi, rejestrując wszystko ręczną kamerą.

Gaeta podszedł powoli do konsoli diagnostycznej i zaczął się przyglądać intensywnie płonącym na niej zielonym światełkom.

On naprawdę próbuje ode mnie uciec, pomyślała Cardenas. Nie powinnam tu być i go rozpraszać. Powinnam odejść i pozwolić mu skupić się na zadaniu.

Ale została, przemykając niepewnie między mężczyznami, którzy wykonywali ostatnie zadania, zanim odtransportowali skafander do śluzy, gdzie miał zostać załadowany na pokład wahadłowca. Ten miał zabrać Manny’ego w pobliże pierścieni.

Gaeta patrzył, jak delikatnie opuszczają skafander. Cardenas zrozumiała, że to urządzenie będzie jego domem przez najbliższe dwa dni, że będzie musiał tam żyć, jeść, może umrzeć…

Przestań, nakazała sobie. Dość rozczulania się. On ma wystarczająco dużo zmartwień, najmniej pragnie, żebyś się nad nim użalała.

Wymagało to od niej wielkiego wysiłku, ale w końcu Cardenas usłyszała swój głos.

— Manny, chyba lepiej będzie, jak wrócę do mieszkania. Ja… — zamilkła, dotknęła jego silnego, muskularnego ramienia i pocałowała go lekko w usta. — Do zobaczenia po powrocie.

Skinął głową ze śmiertelną powagą.

— Za dwa dni.

— Powodzenia — rzekła, czując, że nie może oderwać dłoni od jego ramienia.

— Nie masz się czym martwić — rzekł. — To będzie jak przechadzka po parku.

— Powodzenia — powtórzyła, po czym odwróciła się gwałtownie i ruszyła do drzwi warsztatu. Nic mu nie będzie, powtarzała sobie. Robił już bardziej niebezpieczne rzeczy. Wie, co robi. Fritz nie pozwoliłby mu na zbyteczne ryzyko.

A jednak jakiś głos powtarzał jej w głowie: a potem opuści habitat i wróci na Ziemię. Zostawi cię.


— A zatem — mówił Wilmot — zgodnie z zasadami organizacji tej społeczności ogłaszam, że nowa konstytucja jest obowiązującym prawem dla tego habitatu. Ponadto ogłaszam Malcolma Eberly’ego, wybranego w demokratycznych wyborach, głosami społeczności, głównym administratorem „Goddarda”.

Kilkaset osób rozproszonych po prowizorycznej widowni wstało z krzeseł i zaczęło klaskać. Orkiestra zaczęła grać, Wilmot uściskał niemrawo dłoń Eberly’ego i wymamrotał:

— Cóż, gratuluję.

Eberly ujął w dłonie krawędź mównicy i rozejrzał się po niezbyt licznej publiczności. W pierwszym rzędzie siedziała Morgenthau, wpatrując się w niego jak nauczycielka szkoły podstawowej, czekająca, by uczeń zaczął recytować mowę, którą kazała mu napisać.

Eberly stworzył swoje expose czerpiąc obficie ze słów Churchila, Kennedy’ego, obu Rooseveltów i Szekspira.

Spojrzał na pierwsze linijki, wyświetlone na ekranie mównicy. Potrząsając głową, by było to widoczne dla wszystkich zgromadzonych, podniósł wzrok i rzekł:

— To nie jest moment na wyrafinowane przemówienia. Dotarliśmy bezpiecznie do celu. Niech wierzący podziękują Bogu. Wszyscy powinniśmy zrozumieć, że jutro zacznie się prawdziwa praca. Mam zamiar przedłożyć rządowi światowemu wniosek o uznanie nas niepodległym i niezależnym narodem, jak uznano Selene i Ceres.

Na chwilę zapadła wypełniona zdumieniem cisza, po czym wszyscy zerwali się na równe nogi i zaczęli klaskać. Wszyscy z wyjątkiem Morgenthau, Kanangi i Vyborga.

START

Raoul Tavalera oglądał wejście na orbitę i inaugurację Eberly’ego w swoim mieszkaniu, choć pojawiające się przed nim obrazy rzadko do niego docierały. Myślał o Holly. Wpakowała się w tarapaty i potrzebowała pomocy. Tylko że kiedy tę pomoc zaproponował, odrzuciła ją.

Oto historia mojego życia, poskarżył się w duchu. Nikt mnie nie chce. Nikt się mną nie przejmuje. Jestem Panem Nikt.

Zdziwił się, jak bardzo go to zabolało. Holly była dla niego dobra od chwili, gdy znalazł się na pokładzie tego habitatu. Przypomniał sobie ich randki. Kolacje w bistrze, a nawet raz w Nemo. Piknik niedaleko przegrody, gdzie powiedziała mu o starym Don Diego. Ona mnie lubi, pomyślał, wiem, że tak jest. To czemu nie chce, żebym z nią był? Dlaczego?

Próbował do niej jeszcze raz zadzwonić, ale system łączności powiedział mu, że jej telefon został wyłączony. Wyłączony? Dlaczego? I nagle zrozumiał. Ona znowu ucieka. Próbuje ukryć się przed Kanangą i jego małpami. Dlatego wyłączyła telefon, żeby nie dało się jej namierzyć.

Tavalera wstał powoli z krzesła, na którym przesiedział większość dnia. Holly jest w tarapatach i potrzebuje pomocy, bez względu na to, czy tak uważa, czy nie. Mojej pomocy. Muszę ją znaleźć, pomóc jej, niech wie, że nie jest sama.

Po raz pierwszy w życiu Raoul Tavalera uznał, że należy działać, bez względu na konsekwencje. Nadszedł czas, żeby przestać być Panem Nikt, powiedział sobie. Muszę znaleźć Holly, zanim zrobią to pawiany Kanangi.


Skup się, powiedział sobie Gaeta. Wyrzuć wszystko z umysłu z wyjątkiem zadania, jakie masz wykonać. Zapomnij o Kris, zapomnij o wszystkim, z wyjątkiem celu.

Stał przy wewnętrznej klapie śluzy w towarzystwie Fritza, Berkowitza i Timoshenki, który miał pilotować wahadłowiec podczas lotu w pobliże pierścieni. Za nim stali inni technicy i sprawdzali skafander po raz ostatni.

Berkowitz rozmieścił mikrokamery na ścianach przedsionka śluzy, w samej śluzie, a nawet przypiął jedną do opaski, która miała poskromić jego starannie ufryzowane i ufarbowane na brązowo włosy.

— Jakie to uczucie przygotowywać się do pierwszej podróży przez pierścienie Saturna? — spytał Berkowitz, nieomal tracąc oddech z przejęcia.

— Nie teraz, Zeke — odparł Gaeta. — Muszę się skupić na robocie. Fritz wszedł między nich z poważnym wyrazem twarzy.

— On nie może teraz udzielać wywiadów.

— Dobrze, dobrze — rzekł ugodowym tonem Berkowitz, choć w jego oczach wyraźnie było widać rozczarowanie. — Tylko za rejestrujemy przygotowania w dokumentalnym stylu i dołożymy wywiady później.

Gaeta zwrócił się do Timoshenki.

— Tam będziemy tylko we dwóch.

— Nie ma sprawy — odparł poważnym tonem Timoshenko. — Podrzucam cię do pierścienia B, przelatuję przez szczelinę Cassiniego i zabieram cię z drugiej strony płaszczyzny pierścienia.

— Zgadza się — skinął głową Gaeta.

— Skafander jest przygotowany i gotowy do pracy — rzekł jeden z techników.

— Jakieś problemy? — spytał Gaeta.

— Szczypce na prawym ramieniu były trochę oporne. Parę godzin nam zajęło, żeby je rozmontować i naprawić.

— I tak ich nie będziesz potrzebował — wtrącił Fritz.

— Działają całkiem dobrze — rzekł technik. — Tylko nie tak lekko.

Jeśli dla Fritza jest w porządku, to powinno być dobrze, pomyślał Gaeta.

— Sprawdzę to jeszcze — rzekł Fritz.

Gaeta uśmiechnął się i pokiwał głową. Spodziewał się tego. Na świecie były trzy standardy akceptowalności: średnie, powyżej średniej i standardy Fritza. Bystre oko i wygórowane wymagania głównego technika już nieraz ocaliły Gaecie życie.


Holly naturalnie zgubiła swoich prześladowców w czasie krótszym niż pół godziny. Zanurkowała przez klapę dostępową, zeszła po drabinie, po czym pobiegła lekkim krokiem niskim tunelem, aż dotarła do wielkiego zaworu rurociągu wodnego. Holly wiedziała, że ten rurociąg jest zapasowy i normalnie jest wykorzystywany tylko wtedy, gdy główny rurociąg jest badany lub naprawiany. Wystukała kod na elektronicznej klawiaturze i wpełzła do ciemnej rury, zamykając bezgłośnie klapę za sobą.

W rurze nie dało się stanąć; nie dało się nawet posuwać na kolanach. Holly czołgała się na brzuchu prawie bez wysiłku. Rura wewnątrz była sucha, jej plastikowa wyściółka była gładka i łatwo się po niej ślizgało. Jedynym problemem była ocena odległości w ciemnościach, używała więc małej latarki do sprawdzenia, gdzie są klapy. Holly znała odległości między klapami co do centymetra. Kiedy przepełzła pół kilometra, zatrzymała się i otworzyła jedną z paczek z kanapkami, które zabrała.

Żując kanapkę w świetle miniaturowej latarki czuła się prawie jak mysz w norce. Wiedziała, że gdzieś tam są wielkie koty. Ale tu jestem bezpieczna. Chyba że ktoś wpadnie na pomysł puszczenia wody tym właśnie zapasowym rurociągiem. Wtedy utonę.


Dwoje odzianych na czarno ochroniarzy przystanęło w tunelu, oglądając rury i przewody.

— Znikła — rzekł mężczyzna do trzeciego tropiciela, który miał na sobie szary dres. Był wysoki, smukły, bez grama tłuszczu, jak sportowiec, który codziennie ciężko trenuje.

Trzymał w ręce wykrywacz chemiczny, małe szare pudełko, takiego samego koloru, jak dres.

— Na pewno szła tędy — rzekł.

— Ale gdzie znikła? — spytała kobieta.

— To nie wasz problem. Teraz ja ją przejmuję. Możecie wracać i zameldować szefowi.

Odchodzili z niechęcią, nie dlatego, żeby wykazywali jakiś szczególny zapał do tej pracy, ale z niechęcią myśleli o zgłoszeniu się do Kanangi z pustymi rękami.

— Na pewno nie potrzebujesz pomocy? — upewnił się mężczyzna.

Odziany na szaro tropiciel uśmiechnął się i podniósł urządzenie.

— To jest najlepsza pomoc.


Gaeta był już kiedyś na pokładzie wahadłowca. Fritz upierał się, żeby kaskader zaznajomił się z pojazdem, który ma go zabrać z habitatu w pobliże pierścieni. Manny doszedł do wniosku, że pojazd nie różni się specjalnie od wielu innych, z którymi miał do czynienia: praktyczny, prosty, zbudowany raczej z myślą o funkcjonalności niż wygodzie. W kokpicie były dwa fotele, wtłoczone pomiędzy wszystkie przyrządy sterujące. Za nimi była „strefa wygód” wielkości szafy: toaleta, z której można było korzystać w nieważkości, wbudowana w grodź obok zamrażarki zjedzeniem i kuchenki mikrofalowej. Była tam też umywalka. Do przeciwnej grodzi przypięto dwa siatkowe śpiwory.

W ładowni było powietrze, więc Gaeta poszedł sprawdzić skafander jeszcze raz, gdy Timoshenko wykonywał testy układów statku.

Skafander stał w ładowni, tak wysoki, że góra hełmu prawie dotykała sufitu. Gaeta zajrzał pod puste szkiełko hełmu. Niektórzy ludzie dostawali dreszczy, jak widzieli skafander po raz pierwszy. Gaeta zawsze miał wrażenie, jakby spotkał swoją drugą połowę. Każde z nich samo znaczyło bez drugiego tak niewiele: skafander był zaledwie pustą skorupą, człowiek — bezradnym słabeuszem. Ale razem — ach, razem dokonywaliśmy wielkich rzeczy, prawda? Gaeta wyciągnął rękę i poklepał rękaw skafandra. Niektóre wgniecenia powstałe podczas testu nie zostały wyklepane. Potrząsnął głową i pomyślał, że powinien porozmawiać o tym z Fritzem. Powinni cię traktować lepiej, powiedział Fritz do skafandra.

— Start za pięć minut — z otwartej klapy kokpitu dobiegł głos Timoshenki. — Przypnij się.

Gaeta skinął głową. Rzucił jeszcze okiem na skafander, obrócił się i wrócił do kokpitu, by rozpocząć podróż w stronę pierścieni Saturna.


Kris Cardenas próbowała znaleźć sobie jakieś zajęcie podczas ostatnich godzin przed startem Gaety. Eberly zniósł zakaz korzystania przez nią z laboratorium, więc poszła tam, gdzie czekała na nią prawdziwa praca. To było lepsze niż siedzenie w mieszkaniu i powstrzymywanie łez jak jakaś nieszczęsna niewiasta; przecież powinna dzielnie stać przy swoim mężczyźnie, który rusza do bitwy.

Rozzłościła się, że Tavalery nie ma w pracy, ale szybko przypomniała sobie: pewnie po prostu nie wie, że laboratorium jest znów otwarte. Próbowała do niego dzwonić, ale system łączności nie mógł go znaleźć, a komunikator był wyłączony.

To do niego niepodobne, pomyślała. Zawsze był taki solidny.

Próbowała zająć się projektowaniem nanobotów dla ładownika, ale w końcu zrezygnowała i włączyła serwis informacyjny.

— A oto i wahadłowiec — rozległ się głos Zeke’a Berkowitza, balansujący na krawędzi między autorytatywną pewnością siebie a pełnym ekscytacji entuzjazmem. — Dokładnie za piętnaście sekund wystartuje z habitatu i rozpocznie podróż, która zaprowadzi Manuela Gaetę na pierścienie Saturna.

Cardenas zobaczyła widok z zewnętrznego pancerza habitatu. Wiedziała, że relacja Berkowitza trafia do wszystkich sieci na Ziemi. Słyszała, jak głos komputera odlicza ostatnie sekundy.

— Trzy… dwa… jeden… start.

Wahadłowiec oderwał się od potężnej, zakrzywionej powierzchni habitatu. Wyglądał jak metaliczna pchła zeskakująca ze słonia. Wznosił się na tle mieniącej się wieloma barwami powierzchni Saturna, obrócił powoli, a następnie zaczął znikać.

— Manuel Gaeta jest już w drodze — ogłosił z dumą Berkowitz. — Pierwszy człowiek, który chce przejść przez tajemniczy i fascynujący pierścień Saturna.

— Żegnaj, Manny — szepnęła Cardenas, przekonana, że już nigdy go nie zobaczy.

PRZEZ PIERŚCIENIE

Choć wiedziała, że zapasowy rurociąg jest całkowicie bezpieczny, Holly zaczęła się nieco denerwować przebywając w nim. Wyobrażała sobie, że jakiś inżynier konserwacji przypadkowo przełącza główny strumień wody z podstawowego rurociągu do zapasowego. Choć to tylko rutynowa operacja, kaskada spienionej wody popędziłaby rurą, zalewając ją, porywając z prądem, topiąc w pędzącej, niepokonanej masie.

Idiotka, warknęła na siebie w duchu. Straszysz sama siebie jak jakiś dzieciak bojący się potworów siedzących pod łóżkiem. A jednak pełznąc zupełnie suchą rurą nadsłuchiwała złowieszczego odgłosu pędzącej wody, dotykała rury opuszkami palców, by poczuć najlżejszą wibrację. Okazało się poza tym, że rura nie była całkowicie sucha: tu i ówdzie trafiały się małe kałuże wody, a czasem nawet całkiem spore, co stanowiło widoczny dowód, że jeszcze niedawno płynęła tędy woda.

Pomyślała, że przeczołga się rurociągiem do miejsca, gdzie rura zakręca w kształcie litery U, blisko przegrody. A może nie aż tak daleko. Dobrze było wyjść i rozprostować kości, móc znowu stanąć na nogach. Pełzła więc dalej, cały czas bojąc się utonięcia.


Tropiciel dotarł błyskawicznie do klapy, gdzie znikła Holly. Elektroniczny wykrywacz bez problemu wytropił ścieżkę zapachu. Mój wierny pies myśliwski, pomyślał z krzywym uśmiechem.

Teraz musiał podjąć decyzję. Czy powinienem wejść do rury i podążać za nią, czy też zostać na zewnątrz? Uznał, że lepiej tam nie wchodzić. Szybciej przemieszczał się biegnąc, czy nawet idąc, niż pełzając w ciemnej rurze.

Tylko w jakim kierunku należy się udać? Pomyślał, że dziewczyna oddala się od wioski, idzie w stronę przegrody. Pójdę w tym kierunku. Szanse, że zawróci do wioski, są niewielkie. Zadzwonił do Kanangi i opisał mu sytuację, radząc, by wysłał i postawił kilka osób na straży przy klapach w pobliżu wioski.

— Mam lepszy pomysł — oznajmił Kananga. — Wydam konserwacji polecenie skierowania wody tym rurociągiem i po prostu ją stamtąd wypłuczemy.


Tavalera pojechał na skuterze w stronę przegrody, ścieżką wijącą się wśród sadów i pól. Zostawił skuter na końcu ścieżki, po czym ruszył pieszym szlakiem, który prowadził przez las do przegrody. Widział, że idzie pod górę, a jednak miał wrażenie, że schodzi w dół; grawitacja malała wyraźnie z każdym krokiem.

W końcu dotarł do miejsca w lesie, gdzie on i Holly kiedyś zrobili sobie piknik. Holly, nie mogę cię szukać po całym habitacie, pomyślał, musisz przyjść do mnie.

Tavalera usiadł i czekał na nią. To było jedyne, co przyszło mu do głowy.


Gaeta poczuł ten sam dreszcz podniecenia, który towarzyszył mu zawsze, gdy był zamknięty wewnątrz skafandra, przy uruchomionych wszystkich układach. I nie było to tylko podniecenie. Czuł moc. W skafandrze miał siłę półboga. Skafander chronił go przez najgorszymi rzeczami, jakie miał mu do zaoferowania kosmos. Czuł się prawie nietykalny i niezwyciężony.

Myśl tak dalej, chłopie, a marnie skończysz, ostrzegł siebie w duchu. Weź głęboki oddech i bierz się do roboty. I pamiętaj, że tam jest piekielnie niebezpiecznie.

A i tak czuł się jak Superman.

— Zbliżamy się do punktu kontaktu — w słuchawkach rozległ się zachrypnięty głos Timoshenki.

Gaeta skinął głową.

— Skafander jest szczelny. Otwórz klapę ładowni.

— Otwieram klapę.

Gaeta przeżywał to już wiele razy. Zawsze odczuwał dreszcz, gdy klapa stawała otworem, a on patrzył na kosmos, bezkresną czarną pustkę i niezliczone, błyszczące gwiazdy.

Tym razem jednak było to coś innego. Kiedy Timoshenko otworzył klapę, ładownia została zalana falą światła, nieprawdopodobnie jaskrawym blaskiem. Gaeta spojrzał i zobaczył bezkresne pole oślepiającej, jaskrawej bieli, na tyle, na ile był w stanie coś zobaczyć, dostrzegał tylko mieniący się blask. Przypominało to gigantyczny lodowiec, pole połyskującego śniegu, które nie miało końca.

Nie, pomyślał. To wygląda, jakby cały świat był zrobiony z diamentów, błyszczących, mieniących się diamentów. One nie są po prostu białe, one błyszczą i lśnią jak diamenty, setki milionów miliardów jaskrawych, pięknych klejnotów, od jednego końca kosmosu do drugiego.

Głos uwiązł mu w gardle.

— Jezu Chryste — wymamrotał.

— Co się dzieje? — spytał Timoshenko.

— Wychodzę — odparł Gaeta.

— Program trajektorii działa?

Gaeta uruchomił głosem program trajektorii. Na szybce hełmu pojawiły się kolorowe krzywe.

— Działa.

— Gotów do kontaktu za osiem sekund. Siedem…

Gaeta zmusił się do skoncentrowania na zadaniu, jakie miał wykonać. Nie mógł oderwać oczu od bezkresnego pola klejnotów, jakie się przed nim rozciągało.

To tylko płatki lodu, powiedział sobie. Grudki pyłu pokryte lodem.

Taaa, odezwał się głos w jego głowie. A brylanty to tylko węgiel. A „Mona Liza” to parę kleksów farby na desce.

— …jeden, zero. Start — oznajmił Timoshenko.

Główny komputer skafandra uruchomił silniki w plecaku i Gaeta został delikatnie wypchnięty z ładowni. Teraz patrzył na bezkresne pole rozjarzonych klejnotów i zaczął lecieć w ich stronę.

Jakie to cholernie piękne, pomyślał. Jak nieprawdopodobnie, cholernie piękne.

— Powiedz coś! — w słuchawkach rozległ się głos Berkowitza, z habitatu. — Musimy zarejestrować jakieś twoje słowa dla potomności.

Gaeta oblizał usta.

— To jest… absolutnie, nieprawdopodobnie piękny widok. Tego… nie da się opisać. Słowa nie wystarczą.

Przez kilka minut Gaeta dryfował nad płaszczyzną pierścienia, pozwalając, by komputer prowadził go po zaprogramowanej wcześniej trajektorii. Wiedział, że zamontowane na hełmie kamery wszystko rejestrują, więc nie miał za wiele do zrobienia. Patrzył, oszołomiony pięknem, które go otaczało.

— To widok jak z bajki — rzekł w końcu, ledwie świadom tego, że mówi głośno. — Pole brylantów. Cały świat brylantów, rozpostarty przede mną. Czuję się jak Sindbad Żeglarz, Marco Polo i Ali Baba w jednym.

— To wspaniale — oświadczył Berkowitz. — Cudownie.

— Trafiły cię jakieś cząstki? — spytał Fritz.

— Nie, czujniki niczego nie wykryły — odparł Gaeta. — Jestem nadal za wysoko nad pierścieniem.

Dobry stary Fritz, pomyślał, próbuje przywrócić mnie do rzeczywistości.

Jeszcze jedno lekkie szarpnięcie silników i Gaeta znalazł się bliżej pierścienia. Za kilka minut zacznie przelatywać przez niego. To będzie ten niebezpieczny element, obijanie się o wszystkie cząstki i odłamki, krążące wokół planety na swoich orbitach.

Teraz dostrzegł, że pierścień wcale nie jest jednolity. Widać było wyraźnie, że składa się z oddzielnych, poszczególnych pierścieni, splatających się i rozplatających na jego oczach. Przez pierścień zobaczył gwiazdy i potężną krzywiznę Saturna z pasmami kolorowych chmur.

— Wygląda na to, że na południu szaleje cyklon — zameldował.

— Nieważne — rzekł Fritz. — Pilnuj pierścieni.

— Tak, szefie.

— A szprychy? — głos Wunderly aż drżał z podniecenia. — Widzę je w obrazie z kamery. Jedna właśnie zbliża się do ciebie.

Gaeta zauważył, że w pierścieniu pojawiają się ciemniejsze plamy, które przemieszczają się jak fale wytwarzane przez kibiców na stadionach.

— Tak, zbliża się do mnie — przytaknął.

Przyjrzał się dokładniej i dostrzegł, że przypomina to chmurę ciemniejszych cząstek pyłu podnoszących się powyżej płaszczyzny pierścienia i przemieszczających się ponad jaśniejszymi częściami głównej płaszczyzny pierścienia. Zbliżało się ze znaczną prędkością.

— Zanurkuję i przyjrzę się z bliska — rzekł.

— Poczekaj. My to najpierw obejrzymy — ostrzegł go Fritz.

— Minie mnie i nic nie zobaczę.

— Będą inne.

Gaeta nie chciał czekać, aż nadleci następna szprycha. Wysunął prawie ramię z rękawa skafandra i wystukał polecenie manewru dla programu nawigacyjnego.

— Jazda — rzekł, gdy skafander przechylił się i zanurkował w nadlatującej chmurze.

Fritz mruknął coś po niemiecku.

— To pył — oznajmił Gaeta. — Jest szary, wygląda, jakby to były cząstki nie pokryte lodem.

— Popraw wektor zbliżania się — warknął Fritz. — Nie leć prosto na chmurę.

— Tylko przelecę nad nią — rzekł Gaeta, który zaczął dobrze się bawić. — Nie wygląda na gęstą na tyle, żeby sprawiała jakieś problemy. Widzę przez nią na wylot.

— Widzę cię — rzekła Wunderly, po czym jej głos utonął w morzu trzasków.

— Powtórz — rzekł Gaeta. — Są jakieś zakłócenia.

Żadnej odpowiedzi, tylko szumy. Lecąc nad pierścieniem Gaeta ledwo zahaczył o chmurę. Uruchomił test systemu i wszystkie kontrolki na wyświetlaczu skafandra zapaliły się na zielono, także ta od radia.

Interferencja zewnętrzna, pomyślał. W chmurze pyłu jest coś, co zakłóca działanie radia.

Chmura minęła go, pędząc o wiele szybciej niż on.

— …poza skalą! — krzyczała podekscytowana Wunderly. — To dowód na tezę, że szprychy są powiązane jakimiś interakcjami magnetycznymi!

— Znów was słyszę — rzekł Gaeta. — Coś, co zakłócało radio, już sobie poszło.

— To szprychy! — rzekła Wunderly. — Ich ruch powoduje pola elektromagnetyczne!

— Które zakłócają radio — dodał spokojnie Fritz.

— Nie uszkodziły niczego w skafandrze — rzekł Gaeta.

— Skafander jest solidnie ekranowany — przypomniał Fritz.

— Tak — Gaeta spostrzegł, że zbliża się do płaszczyzny pierścienia dość szybko. To przypominało nurkowanie w polu diamentów, pomyślał chichocząc.

— Co cię tak rozbawiło? — dopytywał się Fritz.

— Myślałem, że fajnie byłoby zaczerpnąć wielkie wiadro diamentów i przywieźć wam.

— To nie są diamenty. To są cząstki pyłu pokryte lodem.

— Ale te w szprychach nie były pokryte lodem.

— To jest tajemnica dla doktor Wunderly. A ty masz dopasować wektor prędkości, żeby zrównać się z pierścieniem. Wtedy uderzenie i tarcie będą jak najmniejsze.

Gaeta wiedział, że to wszystko zrobi automatyczny program nawigacyjny, ale porównał prędkość zbliżania się z prędkością cząsteczek pierścienia i doszedł do wniosku, że może odrobinę zwolnić. Dzięki temu będę mógł spędzić więcej czasu w samym pierścieniu, pomyślał. Dobrze.

I wtedy zobaczył wielki kawał lodu, toczący się wolno przez pierścień, błyszczący jaskrawo.

— Hej, widzicie tego? Jest wielki jak dom.

— Trzymaj się od niego z daleka — polecił Fritz.

— Możesz podejść na tyle blisko, żebyśmy go dokładnie zmierzyli? — poprosiła Wunderly.

Gaeta znów się roześmiał.

— Jasne. Trzymaj się z daleka i podejdź bliżej. Nie ma sprawy, kochani.

SCHWYTANI

Prawa ręka Holly pełznącej rurociągiem od wielu godzin, natrafiła na małą, płytką kałużę, i w tej samej sekundzie jej lewa dłoń poczuła wibrację lekko zakrzywionej powierzchni wewnętrznej rury.

Zastygła w bezruchu na sekundę, nadsłuchując odgłosu wody, po czym uznała, że kiedy go usłyszy, będzie już za późno.

Minęła klapę jakieś pięć minut wcześniej. To oznaczało, że do następnej dotrze za kolejne pięć. Z której strony płynie woda? Nieważne, odpowiedziała sobie. Trzeba się stąd wynosić. I to szybko.

Ruszyła szybciej, czując się jak mysz w norce, pełzając tak szybko, jak tylko mogły nieść ją ręce i nogi. Usłyszała bulgotanie gdzieś za sobą, pomyślała, że to może wyobraźnia płata jej takie figle, po czym poczuła nie dające się z niczym pomylić łomotanie wody pędzącej rurą. Zanim dotarła do klapy, usłyszała grzmot pędzącej w jej stronę wody. Drżącymi rękami otworzyła klapę, wypełzła z niej i zatrzasnęła ją. Woda przetoczyła się z szumem, a trochę nawet wydostało się przez klapę, zanim zdążyła ją domknąć.

Niewiele brakowało!

Holly poczuła, że miękną jej nogi. Osunęła się na metalową podłogę tunelu i usiadła w kałuży obok klapy.

Wiedzą, że byłam w tej rurze! Wiedzą i próbowali mnie utopić.

Tropiciel pędził tunelem, biegnąc wzdłuż rury. Słyszał pędzącą rurociągiem wodę, ale jako człowiek ostrożny wolał popędzić tunelem w nadziei, że jego zwierzyna wydostanie się na czas. Nie wolno ryzykować, ofiara nie może umknąć.

Był Etiopczykiem, który kiedyś marzył o zdobyciu złotego medalu na olimpiadzie w biegach długodystansowych, ale Igrzyska Olimpijskie zawieszono na czas nieokreślony. Utrzymywał siebie, rodziców i młodsze rodzeństwo ze skromnej pensji policjanta. Niestety, jego stanowisko i pensję zaoferowano krewniakowi polityka ze stolicy. Gdy głód zajrzał mu w oczy, przyjął stanowisko w lecącym na Saturna habitacie, pod warunkiem, że jego pensja będzie co miesiąc przesyłana do rodziców. Na pokładzie habitatu zaprzyjaźnił się z pułkownikiem Kanangą i otrzymał stanowisko w dziale ochrony.

Tropienie Holly było pierwszym ważnym zadaniem otrzymanym od pułkownika po wielu miesiącach rutynowych patroli w habitacie, gdzie nie było prawdziwych przestępców, tylko zepsute, rozpuszczone dzieci bogaczy, zachowujące się jak smarkacze, które nigdy nie dorosły.

Nie chciał zawieść. Chciał zrobić pułkownikowi Kanandze przyjemność.


— Trafiają we mnie — oświadczył Gaeta.

Nadal znajdował się na znacznej wysokości nad pierścieniem, ale cząstki pyłu już zaczęły uderzać w jego skafander, a przynajmniej tak twierdziły czujniki zewnętrznego pancerza. Nie ma problemu, powiedział sobie Gaeta. Jeszcze nie. Za parę minut będzie gorzej.

Trudno było oszacować odległość. Patrzył na oszałamiające pole oślepiającego, białego światła, jak z balonu unoszącego się nad potężnym lodowcem. Pierścień nie był ciągłą płaszczyzną; składał się z milionów milionów cząstek, jakby zebrały się tu wszystkie błyszczące kulki z całego wszechświata. Przeleciała lodowa kula rozmiarów domu, obracając się, uderzając w mniejsze cząstki, które krążyły dookoła niej.

— Twój wektor prędkości jest prawidłowy — zapewnił go spokojnym i pewnym głosem Fritz. — Uderzenia powinny mieć minimalną energię.

— Tak — przytaknął Gaeta, dryfując bliżej nieprzebranego morza błyszczących cząstek. — Jeszcze nic nie czuję.

Dostajemy dane na temat przybliżonego rozmiaru cząstek — rzekła Wunderly. — Wygląda na to, że nie ma nic większego od pięciu milimetrów. — Wyglądało na to, że jest rozczarowana.

— Chciałabyś, żebym oberwał czymś większym?

— Trzymaj się zaplanowanej trajektorii — rzekł sztywno Fritz. — Żadnych przygód.

Gaeta zaśmiał się. Żadnych przygód. To co to w takim razie jest?

Znów włączyła się Wunderly.

— Nowy księżyc osiągnął stałą orbitę.

— Nie widzę go stąd.

— Nie, jest po drugiej stronie Saturna. Dostaję obraz z minisatelity na orbicie biegunowej.

Cząsteczki stały się teraz wyraźnie gęstsze. Gaeta miał wrażenie, jakby powoli zatapiał się w zamieci: wirujące płatki śniegu lśniły wszędzie dookoła niego, tańczyły na niewidzialnym wietrze. Najwyraźniej odsuwały się od niego, robiąc mu miejsce w środku.

— Wiem, że to szalone — rzekł — ale te płatki odsuwają się i robią mi miejsce.

Wyczuł, że Fritz potrząsa głową.

— To tylko ty tak to widzisz. Poruszają się dookoła Saturna na swoich orbitach, dokładnie jak ty.

— Może, ale mógłbym przysiąc, że trzymają się w pewnej odległości ode mnie.

— Możesz kilka złapać? — spytała Wunderly.

Gaeta postukał w klawiaturę, po czym znów wsunął ramiona w rękawy skafandra.

— Otworzyłem pojemnik na próbki, ale nie widzę, żeby jakieś wpadały.

Usłyszał suchy rechot Fritza.

— Unikają cię? Może nie podoba im się twój zapach.

— Nie wiem, co one sobie myślą, chłopie. To wygląda, jakby…

— Gaeta zamilkł, gdy na wewnętrznej powierzchni szybki hełmu zapaliło się nagle ostrzegawcze czerwone światełko. Przez jego nerwy przebiegł ostrzegawczy impuls.

— Czerwone światełko — rzekł.

— Awaria czujników — rzekł Fritz napiętym, szorstkim głosem. — To nie jest bezpośredni problem.

Przeglądając szybko wyświetlacz w hełmie Gaeta dostrzegł, że cztery z czujników powłoki skafandra przestały działać. Dwa na plecaku i dwa na lewej nodze. Wiedział, że obejrzenie nóg ze środka skafandra jest niemożliwe, ale i tak spróbował. Zobaczył tylko czubki swoich butów. Wyglądały, jakby były pokryte lodem.

Uniósł ręce i zobaczył, że też są pokryte cienką warstwą lodu. Gdy się im przyglądał, dostrzegł, że lód przemieszcza się wzdłuż ramienia.

— Hej! Oblepia mnie. Pokrywam się warstewką lodu.

— Nic takiego nie powinno mieć miejsca — rzekła Wunderly, nieomal rozdrażniona.

— Mam gdzieś to, jak być powinno. Te małe cabrons mnie oblepiają!

Na szybce skafandra rozbłysły kolejne czerwone światełka. Czujniki zewnętrznej powłoki skafandra wyłączały się jeden po drugim. Pokryte lodem.

— Możesz poruszyć rękami i nogami? — spytał Fritz.

Gaeta spróbował.

— Tak. Stawy chodzą trochę ciężko, ale nadal… o rany. — Kilka cząstek przykleiło się do jego hełmu.

— Co się dzieje?

— Są na szybce hełmu — rzekł Gaeta. Patrzył na nie, bardziej zafascynowany niż przerażony. Te małe fregados pełzną po moim hełmie, pomyślał.

— Poruszają się — zameldował. — Chodzą po mojej szybce hełmu!

— One nie mogą chodzić — rzekła Wunderly.

— Im to powiedz! — warknął Gaeta. — Oblepiają szybkę hełmu. Zaraz pokryją mnie lodem!

— To niemożliwe.

— Taa, jasne.

Bez względu na to, czym były, małe cząstki pełzały po szybce hełmu. Widział je. Nadlatywały następne i oklejały go coraz bardziej. Po kilku minutach Gaeta przestał cokolwiek widzieć. Jego skafander był całkowicie pokryty lodem.

WIĘŹNIOWIE

Wunderly siedziała w swoim miniaturowym biurze, z parą monitorów na biurku, próbując oglądać na jednym Gaetę, a na drugim nowy księżyc, który właśnie dołączył do pierścienia.

Odebrała dane od Gaety i jego pełen podniecenia raport mówiący o tym, że cząsteczki lodu oblepiają mu skafander. One nie mogą się poruszać, powtarzała sobie. Nie są żywe, nie są ożywione. To są tylko cząstki pyłu pokryte lodem.

Ale dlaczego oblepiają skafander Manny’ego? Przyciąganie elektromagnetyczne? Różnica temperatur?

Przychodziły jej do głowy różne wyjaśnienia, coraz bardziej fantastyczne. Z roztargnieniem przełączyła się na czujnik spektrograficzny z minisatelity, który obserwował nowo przybyły księżyc po drugiej stronie pierścienia. Wunderly zmarszczyła brwi, patrząc na obraz. Wyglądał jakoś dziwnie. Wywołała wcześniejsze dane spektrograficzne. Księżyc zdecydowanie składał się z lodu, ale miał jakąś węglową otoczkę, jakby z sadzy. Tymczasem spektrogram wykonany w czasie rzeczywistym pokazywał o wiele mniej węgla: praktycznie wyłącznie lód. Gdzie się podział węgiel?

Zaintrygowana, przełączyła się z powrotem na obraz z mini satelity, po czym opadła na krzesło, dysząc.

Księżyc znajdował się w środku czegoś, co wyglądało na wir wodny. Burza płatków wodnych wirowała wokół księżyca, jak rodzina witająca nowo przybyłego członka.

— Boże wszechmogący, one są żywe! — krzyknęła Wunderly, podskakując. — One żyją!


Gaeta już dawno temu nauczył się, że najgorszym wrogiem jest panika. Choć szybkę hełmu miał tak zaklejoną płatkami, że nie widział nic, zachował spokój i sprawdzał systemy skafandra.

Systemy podtrzymywania życia w porządku, zasilanie w porządku, łączność — zielone światło, napęd — w stanie gotowości. Nie ma potrzeby wciskania czerwonego guzika.

— Spróbuj zetrzeć lód z szybki — poradził Fritz — spokojnie, metodycznie.

Gaeta wiedział, że Fritz będzie mu podsuwał kolejne rozwiązania, dopóki nie skończy żywota jako płonąca w atmosferze kula.

— Już to robiłem — rzekł podnosząc lewą rękę, by znów przetrzeć szybkę. Ramię poruszało się jeszcze gorzej niż przed chwilą. — Od razu wracają.

Wypowiadając te słowa, Gaeta potarł szczypcami lewego ramienia po szybce. Zdrapał trochę lodu i zobaczył, że w jego stronę pędzi coraz więcej cząsteczek. Po kilku sekundach szybka była znów nimi pokryta.

— Kiepska zabawa — rzekł. — Roją się i osiadają na wszystkim. Jakby były żywe. Widzę, jak pełzają po szybce hełmu.

— Bo one są żywe! — krzyknęła Wunderly, drżącym z podniecenia głosem. — Nabierz ich trochę do pojemnika na próbki!

Gaeta sapnął.

— A może to one właśnie nabierają mnie do swojego pojemnika na próbki?

Zastanawiał się, przy jakiej grubości warstwy lodu anteny przestaną pracować i straci łączność. Owijają mnie do zamrażarki jak świątecznego indyka, pomyślał, a ona martwi się o próbki do zbadania. Sprawdził temperaturę wewnątrz skafandra. Odczyt był normalny, choć Gaeta miał wrażenie, że jest chłodniej niż zwykle. To tylko wyobraźnia, powiedział sobie. Tak, jasne.

Wywołał Fritza.

— Chyba powinienem odpalić dysze i wynosić się stąd.

— Jeszcze nie! — błagała Wunderly. — Najpierw spróbuj zebrać próbki!

— Funkcje skafandra działają bez zarzutu — oznajmił Fritz tonem chłodnym jak lód.

— Jeszcze nie — przytaknął Gaeta. — Ale co chingado dobrego przyjdzie z tego, że będę tu siedział ślepy jak kret i oblepiony lodem?

— Możesz przynajmniej poczekać — poprosiła Wunderly — aż satelita przemieści się na twoją stronę planety, żebym zobaczyła odczyty spektrograficzne pokrywającego cię lodu.

— Ile to potrwa? — spytał Fritz.

Chwila ciszy.

— Jedenaście godzin i dwadzieścia siedem minut — poinformowała znacznie ciszej Wunderly.

— W skafandrze można odbywać czterdziestoośmiogodzinne wycieczki — rzekł Fritz. — Ale jeśli lód będzie się nadal zbierał, mogą być problemy z łącznością i napędem.

Zanim Wunderly zdołała odpowiedzieć, Gaeta rzekł:

— Na razie wszystko gra, Fritz. Poczekajmy jeszcze trochę.

— To coś naprawdę niesamowitego, proszę państwa — odezwał się Berkowitz — ale kamery naszego skafandra są oblepione lodem. Dostajemy teraz wyłącznie relację głosową. Gdybyśmy dostali obraz z minisatelity, byłoby cudownie.

Gaeta skinął głową w skafandrze i pomyślał sardonicznie: jeśli się zabiję, dopiero skoczy oglądalność.


Drżąc po tym, jak ledwo udało jej się uniknąć utonięcia, roztrzęsiona jeszcze bardziej dlatego, że ludzie Kanangi węszą gdzieś w pobliżu, Holly szła najszybciej, jak się dało, do końca tunelu, wspięła się po metalowej drabince, która prowadziła na powierzchnię, i otworzyła klapę udającą mały kamień. Była już przy przegrodzie; zatrzymała się na chwilę i wzięła głęboki oddech. Powietrze było świeże i słodkie. Przed jej oczami rozpościerał się cały habitat, zielony, szeroki i otwarty.

Podciągnęła się do góry, zatrzasnęła klapę z plastikowym kamieniem i ruszyła po sprężystej zielonej trawie w stronę zagajnika młodych wiązów i klonów, które rozrastały się w stronę linii środkowej.

Zbliżając się do zagajnika zobaczyła, że ktoś tam jest. Ktoś leżał na mchu między drzewami.

Holly zastygła, czując się jak sarna, która właśnie dostrzegła górskiego lwa.

Mężczyzna — pomyślała. Wyglądał na pogrążonego we śnie, nieprzytomnego lub nawet martwego. Nie miał też na sobie czarnego munduru działu ochrony, ale beżowy kombinezon.

Holly podeszła ostrożnie na tyle blisko, żeby spojrzeć na jego twarz. To Raoul! Co on tu robi? Przyszła jej do głowy myśl, która sprawiła, że Holly zatrzymała się w pół kroku. Czy on pracuje dla Kanangi? Czy należy do grupy, która mnie szuka?

Wtedy zauważyła, że stoi na otwartej przestrzeni, doskonale widoczna w promieniu kilometra. Raoul nie może pracować dla Kanangi. To przyjaciel.

Podeszła do niego, czując się nieco bezpieczniej w cieniu drzew.

Tavalera poruszył się, gdy podeszła, zamrugał, po czym usiadł tak gwałtownie, że aż wystraszył Holly.

Zamrugał ponownie, przetarł oczy.

— Holly? To ty, czy sen? Uśmiechnęła się ciepło.

— To ja. Raoul. Co ty robisz w takim miejscu?

— Szukam cię — odparł wstając. — Chyba zasnąłem. Niezły ze mnie poszukiwacz, co? — Uśmiechnął się wstydliwie.

— Nie powinieneś pakować się w kłopoty, Raoul. Ludzie Kanangi szukają mnie. Próbowałam im uciec.

Tavalera wziął głęboki oddech.

— Wiem. Przyszedłem ci pomóc.

Holly pomyślała, że skoro Raoul wiedział o niej tyle, że wpadł na pomysł czekania przy przegrodzie, ludzie Kanangi także musieli zgłębić jej nawyki.

— Musimy się gdzieś schować — rzekła. — Gdzieś, gdzie będziemy bezpieczni.

— Za późno — odezwał się jakiś głos.

Odwrócili się i dostrzegli wysokiego, smukłego mężczyznę, o skórze barwy gładkiej, ciemnej czekolady. W ręce miał mały elektroniczny wykrywacz.

— Pułkownik Kananga chce się z panią widzieć, panno Lane — rzekł cichym głosem, w którym nie było groźby.

— Aleja nie chcę się widzieć z pułkownikiem — odparła Holly — To przykre. Obawiam się jednak, że muszę nalegać, by pani poszła ze mną.

Tavalera stanął przed Holly.

— Holly, uciekaj. Ja go zatrzymam.

Czarny mężczyzna uśmiechnął się. Zza drzew wyłoniło się i zaczęło się do nich zbliżać trzech mężczyzn odzianych na czarno.

— Przemoc jest zbędna. I nie ma pani dokąd uciec — rzekł.

MIESZKAŃCY PIERŚCIENIA

Wunderly z trudem powstrzymywała podniecenie. Podskakiwała w swoim małym fotelu, obserwując cząsteczki wirujące wokół nowego księżyca.

To dla nich jedzenie, pomyślała obserwując obraz w podczerwieni, by po chwili przełączyć się na obraz spektrograficzny. Żałowała, że w minisatelicie nie było miejsca na czujniki ultrafioletu i promieniowania gamma. Przydałaby się też sonda z aktywnym laserem, pomyślała, ale zaraz się zreflektowała: to może zabić cząsteczki. Cząsteczki? To żywe istoty, lodowe stworzenia, żyjące w temperaturze poniżej minus dwieście stopni Celsjusza. Ekstremofile, które żyją w bardzo zimnym środowisku.

Tajemnica pierścieni Saturna rozwiązana, pomyślała. Pierścienie nie są tylko biernym zbiorowiskiem lodowych płatków. Składają się z żywych istot! Istoty te łapią wszystko, co znajdzie się w ich pobliżu i rozdzierają to na kawałki. Asteroidy, małe kawałki lodu, to wszystko stanowi dla nich pożywienie. Właśnie tak Saturn utrzymuje swój system pierścieni: one żyją!

Zobaczymy, pomyślała. Saturn ma czterdzieści dwa znane nam księżyce. Od czasu do czasu jakiś kawałek lodu z Pasa Kuipera zawędruje do systemu pierścieni i zostanie pożarty przez te stworzenia. Pierścienie cały czas tracą cząstki, zasysane przez chmury planety. Pierścienie jednak wciąż się odnawiają, pożerając przylatujące księżyce, które wpadną w ich objęcia.

Nagle odwróciła wzrok od ekranu. Manny! Będą próbowały pożreć jego skafander. Zabiją go!

— Manny! — wrzasnęła do mikrofonu. — Uciekaj stamtąd! Szybko, zanim pożrą ci skafander!

— Nie wiem, czy nas słyszy — rzekł beznamiętnym tonem Fritz. — Nie odezwał się od ponad pół godziny. Pewnie lód osiadł mu na antenach.


Holly patrzyła, jak trzy odziane na czarno postacie zbliżają się do trawiastego wzniesienia w zagajniku, gdzie stała z Tavalerą i etiopskim tropicielem. Mężczyzna rozmawiał przez komunikator, kiwając głową odruchowo, gdy wysłuchiwał poleceń.

W końcu odezwał się do nich.

— Pułkownik Kananga jest w drodze. Chce się z wami widzieć przy centralnej śluzie, koło przegrody.

Tavalera nagle rzucił się na tropiciela i przytrzymał go, wrzeszcząc dziko:

— Uciekaj, Holly, uciekaj!

Dwaj mężczyźni opadli na ziemię w plątaninie rąk i nóg. Holly zawahała się przez sekundę, wystarczająco długo, żeby dostrzec, że Raoul nie umie się bić. Etiopczyk szybko otrząsnął się z zaskoczenia i zrzucił Tavalerę z pleców, po czym stanął niepewnie na nogach. Zanim zdołał cokolwiek zrobić, Holly kopnęła go w żebra i posłała go na ziemię. Tavalera wstał i chwycił jej rękę.

Wtedy strzał z lasera trafił go w nogę. Tavalera padł na ziemię trzymając się za nogę obiema rękami i krzycząc:

— Do diabła! To ta sama cholerna noga!

Holly zastygła w bezruchu. Noga Raoula nie krwawiła bardzo, ale w połowie uda widniała dymiąca czarna dziurka.

Etiopczyk wstał powoli, a pozostała trójka ochroniarzy biegła po trawie w ich stronę.

— Skąd oni mają broń w habitacie? — spytała Holly, opadając na kolana przy wijącym się i klnącym Tavalerze.

— Narzędzia tnące — mruknął z grymasem Tavalera. — Pewnie przerobili narzędzia laserowe na broń ręczną.

Szef nadchodzącej grupy ocenił sytuację.

— Dobra robota — zwrócił się do Etiopczyka. Machnął na pozostałych podwładnych i rzekł:

— Postawcie go i zabierzcie.

Chwycili Tavalerę, niezbyt delikatnie.

— Dalej — rzekł do Holly. — Pułkownik Kananga czeka przy centralnej śluzie.


Jedyną rzeczą, która naprawdę martwiła Gaetę, była przerwa w komunikacji z Fritzem. Skafander trzymał się wspaniale, choć temperatura wewnątrz spadła prawie o trzy stopnie.

Dryfując owinięty w lód, kriogenicznie zmumifikowany, Gaeta rozmyślał o różnych możliwościach. Wunderly uważa, że cząsteczki lodu są żywe. Może i ma rację. Wyglądały jak żywe, kiedy pełzły po mojej szybce. A może próbują mnie zjeść… mnie albo skafander. Czy potrafią jeść cermet albo organometale? Jezu, mam nadzieję, że nie!

Czekać jeszcze jedenaście godzin, żeby zobaczyli mnie z satelity? Do tego czasu mogę już umrzeć.

Ale jeśli teraz się wycofam, nie będzie nic do pokazania w sieciach.

To doprawdy zabawne, jak działa umysł. Jestem tu, pośrodku tego całego mierda, a co mi podsuwa umysł? Kto walczy i ucieka, musi walczyć następnego dnia. Te pierścienie istnieją od tysięcy albo nawet milionów lat. Nie uciekną. Mogę wrócić. Lepiej przygotowany, z lepszym sprzętem. I lepszym materiałem wideo.

To zadecydowało. Gaeta wyciągnął prawe ramię z rękawa i włączył program silniczków. Będę leciał na ślepo, uświadomił sobie. Stracił poczucie kierunku i nie wiedział już, gdzie jest habitat, a gdzie czekający na niego w wahadłowcu Timoshenko. Program nawigacyjny skafandra był teraz bezużyteczny. Lepiej wolno i ostrożnie. Priorytetem jest uratowanie tyłka z tej zamieci. Tylko nie odleć na Alfę Centaura.

Dotknął klawiatury, która uruchamiała silniczki skafandra. Nic się nie stało.


Eberly zajął dawny gabinet profesora Wilmota, jako że teraz był oficjalnie administratorem habitatu. Jego pierwszym zarządzeniem było wyniesienie starych mebli Wilmota do magazynu i zastąpienie ich zgrabnymi, nowoczesnymi meblami z chromu i plastiku, który zabarwiono tak, żeby wyglądał jak drewno tekowe.

Ledwie usiadł przy swoim nieskazitelnym biurku, kiedy Morgenthau otworzyła drzwi i wkroczyła, nawet nie pukając. Odziana w jaskrawy kaftan we wszystkich kolorach tęczy, rozejrzała się po nagich ścianach gabinetu z cwanym, zadowolonym uśmieszkiem.

— Przydałoby się trochę obrazków na ścianach — oświadczyła. — Są tu holookna, które można programować.

— Sam potrafię udekorować sobie biuro — warknął Eberly.

Wyraz jej twarzy nie zmienił się.

— Nie bądź taki drażliwy. Teraz masz władzę, możesz więc otaczać się właściwymi atrybutami władzy. Symbole są ważne. Spytaj Vyborga. On wie wszystko o znaczeniu symboli.

— Mam dużo pracy.

— Kananga na ciebie czeka. Eberly potrząsnął głową.

— Nie mam w planach spotkania z nim.

— Czeka przy centralnej śluzie, koło przegrody.

— Nie zamierzam…

— Schwytał Holly. Chce, żebyś tam był przy rozprawie. I egzekucji.

SĄD POLOWY

Oślepiony przez lód pokrywający jego skafander, pozbawiony łączności i ze spadającą w skafandrze temperaturą, Gaeta rozważał różne opcje. Silniczki nie chcą odpalić, pomyślał, a ja nie wiem czemu. Kontrolka systemu diagnostycznego wyświetlana na szybce jego hełmu paliła się na zielono.

— Piekło inżyniera — mruknął do siebie. — Wszystko przechodzi testy, nic nie działa.

Dostępna w skafandrze diagnostyka była dość prymitywna. Gaeta wiedział, że Fritz ma lepsze informacje na temat tego, co się dzieje, niż on. On dysponuje szczegółami. To on ma dane pozycyjne, które są niezbędne dla programu nawigacyjnego; ja mam tylko łącze komunikacyjne, które nie działa.

Gaeta miał jeszcze w repertuarze swoją ostatnią sztuczkę. Jeśli to nie zadziała, zostanę mrożonym daniem obiadowym dla tych chigado lodowych pluskiew, powiedział sobie w duchu. Wysunął awaryjną antenę skafandra. Sprężynowy fulerenowy drut przebił się przez lodową skorupę i rozciągnął na dziesiątki metrów. Gaeta poczuł w skafandrze wibrację, jakby delikatny pomruk golarki elektrycznej.

— Fritz! Słyszysz mnie? — zawołał. Odpowiedź Fritza nadeszła natychmiast.

— Manny! Co się dzieje? Diagnostyka jest jakaś niewyraźna.

— Anteny skafandra całe w lodzie — rzekł Gaeta, przechodząc automatycznie na oszczędny dialekt pilotów i kontrolerów lotu. — Silniki nie odpalają.

— Podtrzymywanie życia.

— Na razie działa. Silniki, chłopie. Muszę się stąd wydostać.

— Próbowałeś zapasowych?

— Oczywiście, że próbowałem! Wszystko zamarznięte. Przerwał im głos Wunderly.

— Podkręć ogrzewanie skafandra.

— Ogrzewanie?

— Podgrzej go tyle, ile możesz wytrzymać — rzekła. — Te lodowe stworzenia pewnie nie lubią wysokiej temperatury.

— Pewnie to kiepska szansa na pomoc — rzekł Gaeta.

— Spróbuj — polecił Fritz.

Gaeta wiedział, że skafander jest zasilany nuklearnie; ogrzewanie miało wystarczającą ilość dostępnej energii.

— Dobrze — rzekł niechętnie. — Przechodzę w tryb sauny.


Holly bardziej martwiła się nogą Tavalery niż tym, co ją czeka. Dwóch odzianych na czarno ochroniarzy wlokło Tavalerę po zboczu w stronę centralnej śluzy. Wyglądał, jakby był w szoku, z pobladłą twarzą i zaciśniętymi zębami. Jakie to głupie, że przyszedł mi z pomocą. I jakie odważne.

Etiopczyk szedł na czele. Wspinali się łagodnym zboczem, a Holly zastanawiała się, czy może wykorzystać to dziwne uczucie malejącej grawitacji jako broń, ale ich było czterech przeciwko niej i rannemu Tavalerze. Nie zostawię Raoula w ich łapach, bez względu na to, co się stanie.

— Po co nas tam zabieracie? — dopytywała się Holly.

— My tylko wykonujemy rozkazy — odparł przysadzisty szef grupy.

— Rozkazy? Czyje rozkazy?

— Pułkownika Kanangi. Już na was czeka przy centralnej śluzie.


Eberly ciskał się i złościł, ale zdał sobie sprawę, że nie ma wyjścia: musi towarzyszyć Morgenthau podczas spotkania z Kanangą. Co jeszcze mogę zrobić? Jestem tylko figurantem, rozmyślał. To ona ma prawdziwą władzę: ona, Kananga i ta żmija Vyborg. Gdyby nie on i jego głupie ambicje, nic by się nie stało. Zdobyłem władzę dla nich, nie dla siebie.

Pokornie poszedł za Morgenthau do stojaków na skutery na zewnątrz budynku administracji i wsiadł na jeden z elektrycznych skuterów. Oglądana od tyłu Morgenthau wyglądała jak hipopotam na rowerze. Zauważył, że prawie w ogóle nie pedałowała, nawet na płaskim terenie. Korzystała z małego elektrycznego silnika. Mam nadzieję, że wyczerpią jej się akumulatory, zanim zaczniemy jechać pod górę, pomyślał złośliwie Eberly.

Dojechała jednak do samej przegrody i klapy, która prowadziła do centralnej śluzy. Eberly posłusznie jechał za nią. Zostawili skutery na stojakach przy klapie i weszli do zimnego, słabo oświetlonego tunelu, który prowadził do śluzy.

Gdy zamykała się za nimi klapa, Eberly obejrzał się jak więzień rzucający ostatnie spojrzenie na świat zewnętrzny, zanim zamkną się za nim bramy wolności. Dostrzegł małą grupkę osób wspinającą się w stronę klapy. Troje z nich miało na sobie czarne ubrania ochrony. Wysoka, smukła figurka pośrodku wyglądała jak Holly. Nie rozpoznał wyższego mężczyzny w beżowym kombinezonie, idącego przed nimi. Dwóch ochroniarzy wlokło mężczyznę, który był najwyraźniej ranny.

Klapa zatrzasnęła się i Eberly poczuł, jak chłód stalowego korytarza przenika go do kości.

— Dalej — rzekła Morgenthau. — Kananga czeka na nas przy samej śluzie. Vyborg też tam jest.

Zastanawiając się, co jeszcze mógłby zrobić, Eberly powlókł się za nią jak nieszczęśliwy uczniak zawleczony do szkoły.


Gaeta zamrugał; pot spływał mu do oczu. Zwinął antenę awaryjną i wystrzelił ją ponownie, dwa razy. Za każdym razem zyskiwał jakieś pięć minut łączności, zanim lodowe stworzenia nie pokryły jej tak gęsto, że radio przestawało działać.

Dane wyświetlane na szybce hełmu jarzyły się na żółto, gdyż przełączył zasilanie z czujników skafandra, a nawet serwomotorów poruszających ramionami i nogami na ogrzewanie. Ramiona były tak sztywne, że nie dało się nimi poruszać, nawet przy włączonych serwomotorach. Bóg raczy wiedzieć, jak gruba jest teraz warstwa lodu, który osiadł na skafandrze.

Problem w tym, rozmyślał, że skafander jest bardzo dobrze izolowany termicznie. Zbudowano go tak, by zatrzymywał ciepło i nie przepuszczał go na zewnątrz.

Podsunęło mu to pewien pomysł. Pomysł szalony, ale zawsze coś. Jak długo mogę wytrzymać w próżni? Była to szatańska gra, w którą zabawiali się astronauci, kaskaderzy i inni wariaci: oddychanie w próżni. Otwierało się skafander w próżni i wstrzymywało oddech. Trik polegał na tym, żeby zamknąć skafander zanim zabawa skończyła się zgonem, albo zanim śmiałkowi eksplodowały oczy. Mnóstwo ludzi rościło sobie prawo do rekordu; wielu zginęło. Pancho Lane podobno była w tym dobra, kiedy jeszcze była czynną astronautką.

Prawdziwe pytanie, rozmyślał Gaeta, brzmiało: ile powietrza pomieści skafander? I jak szybko ono wyleci, jeśli otworzę jedną z tych małych klapek, na przykład na rękawie?

Żałował, że nie może tego omówić z Fritzem, ale nawet z anteny awaryjnej nie dało się już skorzystać; kiedy jej użył po raz ostatni, pokryła się lodem do tego stopnia, że nie dało się jej już zwinąć.

Jesteś zdany sam na siebie, muchacho. Licz i ryzykuj. Teraz już nikt ci nie pomoże.


Kananga wyglądał na spokojnego i zadowolonego, stał wyprostowany i uśmiechał się przed wewnętrzną klapą śluzy. Była to wielka śluza, duża na tyle, by pomieścić skrzynie z maszynami i inne ładunki, jak również ludzi w skafandrach.

Vyborg nerwowo wyłamywał palce, widocznie zdenerwowany, że musi brać w tym udział osobiście.

Po drugiej stronie komory o stalowych ścianach stała Holly, próbując wyglądać buńczucznie, ale najwyraźniej przerażona. Młody człowiek, który nazywał się Raoul Tavalera, leżał u jej stóp, zwijając się z bólu i wściekłości. Eberly przypomniał sobie, że to ten astronauta, którego uratowano podczas pobierania paliwa w pobliżu Jowisza. Etiopski tropiciel i trzej ochroniarze stali nieco dalej w tunelu, odgradzając im drogę ucieczki.

— Miło mi — rzekł Kananga — że nasz nowo powołany główny administrator znalazł czas wśród licznych obowiązków, aby być obecnym podczas rozprawy.

— Rozprawy? — warknął Eberly.

— Tak, rozprawy. Potrzebujemy przewodniczącego sądu. Eberly spojrzał niepewnie na Holly, po czym szybko odwrócił wzrok.

— Kogo mamy sądzić? Jakie jest oskarżenie?

Kananga wyciągnął długi palec.

— Holly Lane jest oskarżona o zamordowanie Diega Romera.

— To jakaś bzdura! — krzyknął Tavalera.

Kananga podszedł do rannego młodego człowieka i kopnął go w żebra. Tavalera odchrząknął boleśnie i z trudem złapał oddech. Holly zacisnęła pięści; Kananga odwrócił się i uderzył ją wierzchem dłoni w twarz, rozcinając wargę. Cofnęła się o kilka kroków.

— Sąd nie będzie tolerował żadnych wyskoków — oświadczył Kananga ostrym tonem patrzącemu na niego, mrugającemu Tavalerze. — Ponieważ pomagałeś oskarżonej i jesteś współsprawcą, będziecie sądzeni razem.

— Jeśli mam być tu sędzią — rzekł Eberly — ja decyduję o tym, kto może mówić, a kto nie.

Kananga zgiął się w kpiącym ukłonie.

— Oczywiście.

— Zakładam, że chcesz być prokuratorem — zwrócił się do Rwandyjczyka.

Kananga pochylił podbródek.

— A kto będzie adwokatem oskarżonej?

— Oskarżona będzie bronić się sama — odparła Morgenthau.

— A ława przysięgłych?

— Morgenthau i ja będziemy ławą przysięgłych — odezwał się Vyborg.

Sąd polowy, pomyślał Eberly. I wrabiają mnie w coś takiego! Nigdy nie będę w stanie zaprzeczyć, że brałem udział w egzekucji Holly, postarali się o to. Najlepsze, co mogę zrobić, to dopilnować, żeby po tej rozprawie został wydany jakiś praworządny nakaz. Skutek widać tak wyraźnie, jak strach w oczach Holly.

Westchnął głęboko, żałując, że nie może być gdzie indziej. Gdziekolwiek indziej, pomyślał, może z wyjątkiem celi więziennej w Wiedniu.

— Doskonale — rzekł w końcu, unikając wzroku Holly. — Sąd ogłasza rozpoczęcie rozprawy.

EGZEKUCJA

Gaeta dokonywał przybliżonych obliczeń wykorzystując wewnętrzny komputer skafandra. Temperatura wewnątrz nadal spadała, choć ogrzewanie pracowało z pełną mocą. Zdecyduj się, dopóki masz jeszcze ciepło w skafandrze. Bo inaczej zginiesz.

Gaeta podjął decyzję. Wyciągnął z rękawów skafandra oba ramiona. Wyciągnięcie nóg z nogawek było o wiele trudniejsze. Powinienem był wziąć lekcje jogi, które proponowali mi w zeszłym roku, powiedział sobie, zmagając się z wyciąganiem nogi i zawinięciem stopy za pośladek. Z drugą nogą było o wiele trudniej; Gaeta zawył z bólu, gdy strzeliło mu coś w kolanie. Przeklinając w swoim biegłym hiszpańskim, wreszcie zdołał podciągnąć drugą nogę do głównej części skafandra. Dysząc z wysiłku, czując ból, usiadł wewnątrz skafandra w dziwacznej parodii pozycji lotosu.

— Dobrze — powiedział sobie. — A teraz zobaczymy, czy można oddychać w próżni.


— Nie zabiłam Don Diega — upierała się Holly, ścierając krew z rozciętej wargi. Drugą ręką wskazała na Kanangę: — On to zrobił. Przyznał się mi.

— Czy są jacyś świadkowie? — spytał Eberly, grając na czas. Nie wiedział dlaczego. Sądził, że nie ma nadziei. Kananga „skaże” Holly za morderstwo i zabije ją, razem z Tavalerą. Lincz w śluzie.

Holly potrząsnęła obojętnie głową.

— Ona oczywiście kłamie — wtrącił Kananga. — To ona ostatnia widziała Romero. Twierdzi, że odkryła ciało. Ja twierdzę, że zamordowała starszego pana.

— Ale po co miałabym to robić?! — wybuchła Holly. — Był moim przyjacielem. Nie zrobiłabym mu krzywdy.

— Może próbował się do ciebie dobierać — zasugerował Eberly, chwytając się ostatniej deski ratunku. — Może to było zabójstwo w samoobronie. Albo wypadek.

— Nonsens — mruknęła Morgenthau, stojąca przy Vyborgu.

— Jesteście ławą przysięgłych — przypomniał Eberly. — Nie powinniście komentować.

— Ona jest winna — warknął Vyborg. — Żadne dalsze dowody nie są potrzebne.


Wypuszczę ciepłe powietrze ze skafandra i może to je odpędzi, pomyślał Gaeta. A jeśli nie, to po mnie. Co mam do stracenia?

Skinął głową w pokrytym lodem hełmie. Do roboty. Na co czekasz?

Przestawił panel sterowania we wnętrzu skafandra tak, żeby móc uruchomić klapki dostępowe w rękawach i nogawkach skafandra. Przed jego oczami zajarzyły się cztery klawiatury. Nad nimi unosiły się cztery palce jego prawej dłoni.

Zrób to, nakazał sobie.

Zamknął oczy i wydmuchał powietrze z płuc, usiłując jak najbardziej opróżnić płuca, po czym wbił palce w klawiaturę.

I liczył: tysiąc jeden, tysiąc dwa, tysiąc trzy…

W wyobraźni widział, co się dzieje. Podgrzewane powietrze skafandra uciekało przez otwarte klapki. Lodowe stworzenia powinny poczuć uderzenie gorąca. Może to je zabije. Na pewno nie będzie im przyjemnie.

…tysiąc osiem, tysiąc dziewięć…

Gaeta poczuł stuknięcie w uszach. Nie mógł już dalej wstrzymywać oddechu, ale nie odważył się jeszcze otworzyć oczu. Pamiętał opowieści o ludziach, którzy zginęli z powodu nagłej dekompresji. Cały skafander byłby pełen mojej krwi i flaków, pomyślał.

Uderzył znów w klawiaturę i poczuł, że klapki się zamykają. Otworzył ostrożnie oczy, wdusił przycisk regulacji powietrza i usłyszał syk powietrza ze zbiornika awaryjnego skafandra.

Szybka jego skafandra była nadal pokryta lodem. W desperacji walnął ponownie w przycisk uruchamiający silniki.

Poczuł się, jakby ktoś podetknął mu petardę pod tyłek. Szarpnięcie silników całkowicie go zaskoczyło. Wrzasnął, czując coś pomiędzy zaskoczeniem, zachwytem a bólem. Leciał na oślep, ale przynajmniej leciał.


Morgenthau i Vyborg nawet nie spojrzeli na siebie, żeby uzgodnić werdykt.

— Winna — rzekła Morgenthau.

— Uznaje się winną zgodnie z oskarżeniem — rzekł Vyborg. — Współsprawcę także.

— Współsprawcę? — wyrzucił z siebie Tavalera.

Kananga znów go kopnął.

— Rada przysięgłych uznała was za winnych — zwrócił się do Holly Eberly. — Czy macie coś do dodania?

— Mnóstwo — prychnęła Holly. — Ale nie chcesz tego słuchać.

Morgenthau zatrzymała się przed Holly. Wyjęła palmtopa ze swojego jarmarcznego kaftana i rzekła:

— Jest jeszcze coś, co chciałabym usłyszeć. Chcę, żebyście zeznali, że ty i twój przyjaciel pracowaliście z doktor Cardenas nad zabójczymi nanomaszynami.

— To nieprawda! — odparła Holly.

— Nie powiedziałam, że to musi być prawda — odparła Morgenthau ze szczwanym uśmiechem na ustach. — Ja tylko chcę to od was usłyszeć.

— Nie powiem nic takiego.

— Ja też nie — dodał Tavalera.

Kananga spojrzał w dół na znękanego, rannego inżyniera, po czym zwrócił się znów do Holly.

— Myślę, że potrafię ją przekonać — rzekł z drapieżnym uśmiechem.

Uderzył Holly w brzuch. Zgięła się wpół.

— To za ten cios w twarz — rzekł, dotykając swojej szczęki. — A będzie jeszcze więcej.


Fritz siedział w napięciu przy konsoli od wielu godzin, nie odzywając się i nie ruszając. Inni technicy dreptali wokół niego. Nie mieli połączenia z Gaetą, więc nie dało się wiele zrobić, można było tylko czekać. Zegar czasu misji na konsoli Fritza wskazywał, że Gaecie zostało jeszcze powietrza na ponad trzydzieści godzin, ale nie mieli pojęcia, w jakim stanie jest kaskader.

Nadia Wunderly weszła do warsztatu i natychmiast wyczuła, że nastrój przypomina stypę.

— Co z nim? — wyszeptała do najbliższego technika.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

Podeszła do Fritza.

— Jakieś wieści?

Fritz spojrzał na nią zmęczonymi oczami.

— Od dwóch godzin cisza. — Aha.

— Czy te płatki naprawdę żyją? — spytał Fritz.

— Ja uważam, że tak — rzekła, akcentując „ja”. — Będziemy musieli pobrać jakieś próbki i wykonać trochę badań, zanim to potwierdzimy.

— One naprawdę pożerają ten księżyc?

Wunderly pokiwała głową z powagą.

— Roją się wokół niego. Robimy pomiary, ale trochę czasu będzie musiało upłynąć, zanim będziemy w stanie zmierzyć ubytek średnicy księżyca.

— Rozumiem. Dokonałaś wielkiego odkrycia.

— Szkoda, że nie wiedziałam o tym, zanim Manny wyleciał…

— Hej, Fritz! — zatrzeszczało w głośniku. — Słyszysz mnie?

— Manny! — zerwał się na równe nogi Fritz. — Manny, żyjesz?

— Tak, ale nie wiem, jak długo jeszcze.

POWRÓT

Siedząc samotnie w kokpicie wahadłowca, Timoshenko słuchał pogawędki między Gaetą a jego technikami, potem martwił się, gdy Gaeta zamilkł. Więc naukowcy dokonali wielkiego odkrycia, pomyślał. Będą zbierać nagrody i pić szampana, a o Gaecie wszyscy zapomną.

Tak to już dziś jest, pomyślał. Grube ryby poklepują się po plecach, a małe płotki umierają w samotności. Pewnie zrobią parę filmów o Gaecie: odważny kaskader, który zginął wśród pierścieni Saturna. Ale za parę tygodni wszyscy o nim zapomną.

Timoshenko zaprogramował wahadłowiec tak, by przelecieć przez szczelinę Cassiniego, między pierścieniami A i B, a następnie zająć orbitę parkingową mniej więcej tam, gdzie miał wylecieć Gaeta. Wiedział, że miejsce pojawienia się kaskadera trudno określić dokładnie z powodu tego, co się stało. Pewnie Gaeta w ogóle się nie pojawi, ale Timoshenko i tak wolał czekać w umówionym miejscu.

— Hej, Fritz! Słyszysz mnie?

— Manny, żyjesz? — krzyknął Fritz.

Głos Gaety wyrwał Timoshenkę z zadumy. Wyjrzał przez bulaj kokpitu patrząc na błyszczący bezmiar Saturna, tak jasny, że oczy piekły i łzawiły. Potem rozsądek podpowiedział mu, że należy sprawdzić odczyty radaru. Obiekt rozmiarów człowieka pędził jak pocisk od strony pierścieni.

— Gaeta! — wrzasnął Timoshenko do mikrofonu. — Lecę po ciebie!


Przyjście do siebie po szoku spowodowanym nagłym odpaleniem silników zajęło Gaecie parę sekund. Nie miał nad niczym kontroli; walił desperacko w klawiaturę, ale silnik wyłączył się dopiero wtedy, gdy skończyło mu się paliwo. Dopiero wtedy Gaeta spróbował, czy łączność działa. Usłyszał w słuchawkach głos Fritza; w głosie głównego technika pobrzmiewało zaskoczenie i radość, coś tak rzadkiego, że Gaeta aż się roześmiał. Stary cabron martwił się o mnie!

— Co z tobą? — spytał Fritz już swoim chłodnym, profesjonalnym tonem. — Dane diagnostyki wciąż wyglądają niewyraźnie.

Patrząc, jak lodowe cząsteczki odpadają z szybki hełmu, Gaeta rzekł:

— Wszystko w porządku, tylko nie mam pojęcia, dokąd u licha lecę. Jaka jest moja pozycja i wektor?

— Pracujemy nad tym. Wygląda na to, że skończyło ci się paliwo do silników.

— Zgadza się. Teraz nie mogę zwolnić ani zmienić kursu.

— Nie martw się — włączył się Timoshenko. — Mam cię na radarze. Jestem na zbieżnej trajektorii.

— Super — rzekł Gaeta. Na szybce hełmu nie było już prawie nic. Patrzył, jak lodowe płatki wirują dookoła niego jak mrówki na amfetaminie i w końcu znikają.

— Na razie, amigito — powiedział do jednej z cząsteczek. — Nie mam do was żalu. Mam nadzieję, że bezpiecznie wrócisz do domu, mały.


Ból! Holly nigdy dotąd nie doznała takiego przeszywającego, ostrego bólu. Nigdy nawet nie sądziła, że można czegoś takiego doświadczać. Kananga znów uderzył ją w okolice nerek i ogarnęła ją fala nowego bólu, paląca, niszcząca, ogarniająca wszystkie zmysły.

— Jedno zdanie — powiedziała Morgenthau pochylając się nad nią. — Powiedz, że pomagałaś Cardenas w tworzeniu nanobotów-morderców. — Podetknęła palmtopa pod nos Holly.

Holly prawie nie mogła oddychać. Przez spuchnięte i krwawiące wargi wyjęczała tylko:

— Nie.

Kananga przycisnął ją kolanem i bezlitośnie wykręcił jej rękę do tyłu. Holly krzyknęła.

— Będzie coraz gorzej — wysyczał. — Będzie coraz gorzej, aż w końcu zrobisz to, co masz zrobić.

Holly usłyszała błagalny głos Eberly’ego.

— Zabijecie ją. Na litość boską, zostawcie ją w spokoju.

— Wzywasz imienia boskiego? — rzekła Morgenthau. — Bluźnierca.

— Zabijecie ją!

— I tak umrze — rzekł Kananga.

— Zajmijcie się teraz nim — błagał Eberly. — Dajcie jej odpocząć.

— On jest znowu nieprzytomny. A z Holly jest twarda sztuka, prawda, Holly?

Kananga złapał Holly za włosy i odchylił jej głowę do tyłu tak gwałtownie, że miała wrażenie, że zaraz skręci jej kark.

— Gdybyśmy mieli neurowszczepki — rzekł Vyborg — powiedziałaby wszystko, co tylko byśmy chcieli.

— Ale na razie nie mamy jeszcze sprzętu — rzekła Morgenthau. Westchnęła ciężko. — Połam jej palce. Jeden po drugim.


Timoshenko skierował mały wahadłowiec na trajektorię, po której szybko dopędził pędzącego Gaetę.

— Zbliżam się do ciebie na czwartej, z twojej perspektywy — zawołał. — Wskoczysz do ładowni, jak podlecę na parę metrów?

— Nie wiem — rzekł z niepewnością w głosie Gaeta. — Nie mam paliwa do silników. Tylko mikrosilniki wysokościowe na zimny gaz; mogę się co najwyżej tylko obrócić wokół osi.

— To kiepsko — Timoshenko wyjrzał przez bulaj kokpitu. Widział małą figurkę na tle szerokich, błyszczących pierścieni Saturna.

— Au! — jęknął Gaeta.

— Co się dzieje? — to Fritz.

— Naciągnąłem sobie ścięgno, kiedy wyciągałem nogę z nogawki skafandra — wyjaśnił Gaeta. — Teraz wkładam ją z powrotem i boli jak diabli.

— Jeśli to jest twój największy problem — rzekł Fritz — to nie masz co narzekać.

Timoshenko nie wytrzymał i zaczął się śmiać ze spokoju technika. On jest jak niewrażliwy dentysta. Dentyści nie czują bólu.

— Nie przydam ci się za bardzo, jak będziesz mnie łapał. Lecę sobie jak pieprzony meteor. Nie mam napędu, nie mam paliwa.

— Nic się nie martw — rzekł Timoshenko. — Jakoś cię zgarnę. Złapię cię jak cyrkowiec na trapezie partnerkę w powietrzu. Jak baletmistrz łapiący primabalerinę. Jakoś tak. — Szkoda, że w rzeczywistości nie był tego aż tak pewien.


Holly leżała na stalowej podłodze komory śluzy, znów nieprzytomna.

— Udaje — rzekła Morgenthau.

— Na litość boską, puśćcie ją — błagał Eberly. — Wypchnijcie ją ze śluzy, jeśli chcecie, ale przestańcie ją torturować! To nieludzkie!

— Mamy wystarczająco dużo nagrań jej głosu, żeby sfałszować oskarżenie przeciwko Cardenas.

— Wolę mieć pewność — upierała się Morgenthau. — Chcę mieć nagranie z jej ust.

Kananga trącił czubkiem buta bezwładne ciało Tavalery.

— Chyba ma połamane żebra. Na pewno też krwotok wewnętrzny. Może przebicie płuca.

Morgenthau zacisnęła pięści i oparła je na swoich szerokich biodrach, wcielenie absolutnej determinacji w kuriozalnym, tęczowym kaftanie.

— Obudźcie ją — poleciła. — Chcę, żeby powiedziała to sama. Potem możecie się jej pozbyć.


— Sto metrów i zbliża się — głos Timoshenki w słuchawkach Gaety brzmiał spokojnie, całkowicie profesjonalnie.

Gaeta nie widział nadlatującego wahadłowca przez szybkę hełmu, więc użył mikrosilników, żeby się trochę obrócić. Był tam, pędził, a jego niezgrabny kształt przypominał Gaecie sportowy jacht. Klapa ładowni była gościnnie otwarta.

— Wyglądasz bardzo przyjemnie, amigo — rzekł Gaeta.

— Dopasowuję wektor prędkości do twojego — odparł Timoshenko.

— Masz bardzo mało paliwa — odezwał się Fritz. — Nie wracaj do głównej śluzy, tylko do centralnej, na końcu przegrody, to trochę zaoszczędzisz.

— Jest na tyle duża, że zmieszczę się ze skafandrem? — spytał Gaeta.

— Tak — odparł Fritz. — Celuj w centralną śluzę w przegrodzie.

— Niech najpierw dostanę się na pokład wahadłowca, chłopie — mruknął Gaeta.

Timoshenko pokiwał głową na zgodę. Najpierw Gaeta musi bezpiecznie dostać się na pokład. Potem będziemy szukać najbliższej śluzy.

Zręcznie wystukiwał polecenia na panelu sterowania, zbliżając wahadłowiec do Gaety. Timoshenko wiedział, że gdyby miał czas, mógłby polecić wykonanie manewru połączenia komputerowi i wszystko zostałoby przeprowadzone automatycznie. Nie było na to jednak czasu. Musiał łapać Gaetę ręcznie. Prawie się uśmiechnął. Komputer mógł rozwiązać problem w mikrosekundzie, ale zaprogramowanie go zajmowało za dużo czasu.

Nie było sposobu, żeby zrównać prędkości idealnie. Musiał zmniejszyć odległość do Gaety, skierować wahadłowiec na trajektorię, która przecinała się z trasą Manny’ego przy najmniejszej możliwej różnicy prędkości. Timoshenko starł pot z czoła, gdy spojrzał na wyświetlacz radaru. Dzieliło ich dziesięć metrów. Osiem. Sześć.

Gaeta zobaczył zbliżającą się klapę ładowni. No, dalej, chłopie. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę. Żałował, że w silnikach nie ma już ani kropli paliwa; nawet najdelikatniejszy odrzut zmniejszyłby odległość między nim a klapą ładowni.

— Prawie, prawie — rzekł Timoshenko łamiącym się, niepewnym głosem.

Gaeta wyciągnął ręce i próbował złapać brzeg klapy. Od bezpiecznego miejsca oddzielał jego czubki palców zaledwie metr.

— Przygotuj się — rzekł Timoshenko.

— Jestem gotów.

Klapa nagle skoczyła w stronę Gaety i znalazł się w środku. Wpadł do ładowni z takim impetem, że uderzył głową w tył hełmu.

— Witamy na pokładzie — rzekł Timoshenko i Gaeta wyczuł w jego głosie uśmiech.

— Trochę twarde lądowanie, ale dzięki, amigo. Obaj usłyszeli pełen ulgi głos Fritza:

— Dzięki Bogu.

SPRAWIEDLIWOŚĆ WYMIERZONA W ŚLUZIE

Fritz i trzech innych techników w towarzystwie Wunderly i Berkowitza popędziło do przegrody, by powitać Gaetę i Timoshenkę, gdy będą dokować. Ku zdumieniu Fritza pękaty, sapiący Berkowitz nie miał problemu z nadążeniem za nimi, gdy pedałowali szaleńczo przez cały habitat. Nawet Wunderly nie zostawała w tyle, tylko technicy rozciągnęli się w szeroki peleton.

Fritz czekał na nich przy klapie prowadzącej do centralnej śluzy przy przegrodzie i niecierpliwił się. Muszę dopilnować, żeby więcej ćwiczyli, pomyślał, obserwując jak dyszą i pocą się. Potrząsnął głową. Strasznie się zapuścili, odkąd pracują na pokładzie habitatu.

Stojąc w towarzystwie Wunderly i lekko dyszącego Berkowitza, z technikami z tyłu, Fritz maszerował tunelem o stalowych ścianach, prowadzącym do śluzy. Zatrzymało ich trzech odzianych na czarno ludzi.

— Ten obszar jest zamknięty — oznajmił szef grupy.

— Zamknięty? — prychnął Fritz. — Co to znaczy? Za kilka minut w tej śluzie będzie dokował statek.

Ochroniarz wyciągnął pałkę.

— Nie możecie tam wejść. Mam rozkazy.

Od stalowej ściany odbił się krzyk kobiety. Fritz poczuł, że krew ścina mu się w żyłach.

— Co się tam u licha dzieje? — spytał stanowczym tonem.


Timoshenko pilotował statek, lecąc w kierunku centralnej śluzy. Zawołał do Gaety, nadal tkwiącego w ładowni:

— Chcesz wyjść ze skafandra? Mogę przyjść i ci pomóc.

— Nie ma sensu — odparł Gaeta. — Mam to hijo de puta naciągnięte ścięgno i pewnie paru facetów będzie musiało mnie wyciągać.

Timoshenko wzruszył ramionami.

— Dobrze. Za niecałe dziesięć minut będziemy w śluzie. Kiedy dotarli do habitatu i Timoshenko ustawił się klapą ładowni przy zewnętrznej klapie śluzy, na ekranie pojawił się komunikat: ZAKAZ DOSTĘPU DO ŚLUZY.

— Zakaz dostępu? — mruknął Timoshenko. — Co za kretyn ogranicza dostęp do śluzy?

— Spróbuj komendy awaryjnej — doradził Gaeta. Palce Timoshenki już tańczyły po klawiaturze.

— W porządku, działa.

Wstał z fotela pilota i zanurkował pod klapą prowadzącą do ładowni. Spoglądając na Gaetę uwięzionego w potężnym skafandrze, uśmiechnął się złośliwie.

— Przynajmniej ja mogę wejść do habitatu bez marynarki.

— Prawdę mówiąc, amigo, ta moja fregado noga tak boli, że gdybym nie tkwił w tym skafandrze, to nie mógłbym chodzić bez pomocy.


Przez mgłę bólu Holly zmusiła swój umysł, by skupił się na jednej myśli. Nie daj im tego, czego chcą. Nie pozwól, żeby wciągnęli w to Kris. Jestem już martwa, nie pozwolę im zabić jeszcze Kris.

Oczy miała tak spuchnięte, że na jedno nie widziała w ogóle, a drugie było wąską szparką. Czuła gorący oddech w uchu. Głos Morgenthau, ciężki i mroczny, szeptał:

— To jeszcze nic, Holly. Jeśli sądzisz, że już doświadczyłaś bólu, to nic w porównaniu z tym, co teraz poczujesz. Na razie dostałaś tylko lekkie lanie. Jeśli nie zaczniesz mówić, wyprujemy ci flaki.

Holly skupiła się na bólu, próbowała w ten sposób odegnać strach. Zabiją mnie, myślała, wszystko jedno, co ona mówi, i tak mnie zabiją. I cały ból świata tego nie zmieni.

— Śluza się włączyła! — krzyknął ktoś.

— Niemożliwe. Wydałem rozkazy…

— Patrz na wskaźniki. — To był chyba głos Eberly’ego. — Zewnętrzna klapa się otwiera.


Tkwiąc w potężnym skafandrze Gaeta obserwował mrugające wskaźniki na wewnętrznej ścianie śluzy: zmieniały się z czerwonych na pomarańczowe, a następnie na zielone. Jezu, pomyślał, jak dobrze będzie wyleźć z tego skafandra. Pewnie śmierdzę jak skunks.

Wewnętrzna klapa otworzyła się powoli, ociężale. Gaeta sądził, że zobaczy tam Fritza i techników. Tymczasem jednak zobaczył grupę nieznajomych. Eberly, zorientował się po chwili. A pozostali…

I nagle zobaczył dwie osoby leżące na podłodze. Zakrwawione. Poranione. Jezu Chryste! To Holly!

— Co tu się, psiakrew, dzieje? — zapytał z naciskiem.

— Oni próbują zabić Holly! — krzyknął Eberly. Morgenthau odwróciła się w jego stronę.

— Zdrajca — wysyczała.

Kananga stanął przed wielkim skafandrem, przy którym wyglądał wręcz niepozornie.

— To nie wasza sprawa. Wynoście się.

— Oni zabiją Holly! — powtórzył z rozpaczą Eberly. Kananga wrzasnął w stronę tunelu.

— Ochrona! Zabierzcie tego durnia.

Trójka ochroniarzy podbiegła do niego, ale zatrzymała się na widok skafandra Gaety, wznoszącego się nad nimi jak potwór z bajki. Między nimi stał z niepewną miną wysoki mężczyzna w beżowym kombinezonie.

— Zastrzelcie go! — zawył Kananga. — Zabijcie go!

Ze środka skafandra Gaeta dostrzegł, że ochroniarze odpinają od pasków przerobione na broń lasery tnące. Za nimi zbliżał się ostrożnie Fritz z technikami. Spojrzał znów na Holly, leżącą na plecach na podłodze, zakrwawioną i spuchniętą, z jednym ramieniem zgiętym pod nienaturalnym kątem, z zalanymi krwią dłońmi.

Ochroniarze zaczęli strzelać. Oni próbują mnie zabić, pomyślał Gaeta, jakby oglądał tę scenę z dużej odległości. Skurwiele!

Czerwone linie laserów zaczęły migać po pancerzu skafandra. Z rykiem wzmocnionym przez urządzenia skafandra do poziomu artyleryjskiego huku, Gaeta odepchnął Kanangę i ruszył w stronę trzech ochroniarzy. Jeden z nich miał na tyle rozsądku, żeby mierzyć w szybkę skafandra, ale barwione na ciemno szkło pochłaniało większość światła lasera; Gaeta poczuł na prawym policzku ukłucie przypominające porażenie elektryczne.

Gaeta wpadł między strażników, waląc jednego wierzchem wspomaganej serwomotorami dłoni i rzucając nim o ścianę. Wyrwał kobiecie laser szczypcami prawej dłoni i zgniótł go. Pozostali odwrócili się i zaczęli uciekać, przebiegając obok Fritza i jego kumpli, którzy stali z otwartymi ze zdumienia ustami. Ochroniarz, którego uderzył Gaeta, leżał zwinięty na podłodze, nieprzytomny albo martwy, ale to Gaety nie obchodziło.

Zwrócił się w stronę Kanangi, który stał i patrzył szeroko otwartymi oczami.

— Próbowałeś zabić Holly — zagrzmiał Gaeta. — Zatłuc ją na śmierć.

— Poczekaj! — krzyczał Kananga, cofając się z wyciągniętymi przed siebie rękami. — Ja nie…

Gaeta złapał Rwandyjczyka za gardło, podniósł go tak, że Kananga machał nogami w powietrzu i zaniósł go do otwartej śluzy. Drugim ramieniem walnął w panel sterowania. Klapa zatrzasnęła się. Kananga wił się w bezlitosnym uścisku szczypców, dusząc się, usiłując bezskutecznie odciągnąć cermetowe szczypce obiema rękami.

— Zabawimy się — warknął Gaeta. — Zobaczymy, jak długo potrafisz oddychać w próżni.

Pompy wyssały powietrze. Gaeta trzymał szczypce lewej dłoni na panelu sterowania, żeby nikt nie otworzył śluzy z zewnątrz. Trzymał Kanangę i patrzył dotąd, aż przerażone oczy Rwandyjczyka uciekły w tył głowy i eksplodowały w fontannie krwi.

EPILOG: 9 DNI PO WEJŚCIU NA ORBITĘ SATURNA

Profesor Wilmot siedział za biurkiem z ponurą miną, żałując, iż nie może sobie zafundować szklanki whisky. Drink stanowczo by mu się przydał. Musiał jednak odegrać oficjalną rolę, a w tym celu powinien być trzeźwy.

Przed jego biurkiem zasiedli: Eberly, Morgenthau, Vyborg, Gaeta i doktor Cardenas.

— Zmusili mnie do tego — szlochał Eberly. — Kananga zamordował starszego pana i zmusił mnie do milczenia.

Morgenthau posłała mu wyniosłe, pełne obrzydzenia spojrzenie. Vyborg wyglądał na oszołomionego, prawie w stanie katatonii.

Eberly mówił dalej, wskazując na Morgenthau.

— Groziła, że odeślą mnie do więzienia, jeśli nie będę robił, co mi każą.

— Więzienie to za dobre miejsce dla takich jak ty — uśmiechnęła się złośliwie Morgenthau.

Przez ponad godzinę Wilmot próbował odtworzyć, co stało się w śluzie. Częściowo już wiedział. Gaeta chętnie przyznał się do zabicia Kanangi. Cardenas nazwała to egzekucją. Wilmot udał się do szpitala i doznał szoku na widok Holly Lane, z twarzą poranioną tak, że trudno było ją rozpoznać, ze złamaną ręką i połamanymi palcami. Tavalera był w jeszcze gorszym stanie: połamane żebra przebiły płuca. Doktor Cardenas nie czekała na pozwolenie; gdy tylko dowiedziała się, co się stało, zaaplikowała im obu lecznicze nanomaszyny; nazywała je monterami. Pobrała je z własnego ciała; zaprogramowano je, by naprawiały uszkodzone tkanki, odbudowywały kości i naczynia krwionośne.

Wilmot zgadzał się z Cardenas. Zabicie Kanangi było jedynie egzekucją.

— Pułkownik Kananga z rozmysłem zamordował Diega Romero? — spytał Wilmot.

Eberly pokiwał z zapałem głową.

— To on go do tego zmusił — rzekł, wskazując na Vyborga. — Chciał zostać szefem działu łączności.

Vyborg milczał. Ledwo mrugnął, usłyszawszy oskarżenie Eberly’ego. Wilmot przypomniał sobie, jak Eberly nalegał, by usunięto z działu Berkowitza.

— I to wszystko w związku z pańskim planem objęcia rządów w habitacie? — spytał, nie mogąc w to uwierzyć.

— Moim planem — oznajmiła Morgenthau. — Ten śmieć był tylko środkiem do celu.

Potrząsając głową z niedowierzaniem, Wilmot rzekł:

— Przecież został wybrany na głównego administratora. Zdobył władzę w demokratycznych wyborach. Po co uciekaliście się do przemocy?

Zanim Eberly był w stanie sformułować jakąś odpowiedź, Morgenthau odpowiedziała za niego:

— Nie chcieliśmy demokratycznego rządu. To było tylko posunięcie taktyczne. Pierwszy krok na drodze do władzy absolutnej.

— Władzy absolutnej. — Wilmot opadł z powrotem na krzesło. — Czy wy nie rozumiecie, jak niestabilny byłby taki rząd? Unicestwiliście go sami w ciągu pierwszych kilku godzin po jego powstaniu.

— Z powodu słabości jednego człowieka — odparła Morgenthau, wskazując Eberly’ego.

— A odrażające torturowanie pani Lane? Co chcieliście w ten sposób osiągnąć?

— Chcieliśmy pozbyć się wszelkich śladów nanotechnologii w habitacie — rzekła z zapałem Morgenthau. — Nanomaszyny to dzieło szatana. Nie może ich tu być!

— Co za nonsens! — oburzyła się Cardenas. — Jeśli naprawdę w to wierzysz, to musisz być niezłą idiotką.

— Nanotechnologia jest złem — upierała się Morgenthau. — Ty jesteś złem.

Cardenas obrzuciła kobietę niechętnym spojrzeniem.

— Jak można być aż takim głupim? Tak zapamiętałym w swojej głupocie, żeby doprowadzić to takiej awantury i morderstwa?

Morgenthau nie odwróciła wzroku.

— Nanotechnologia jest złem — powtórzyła. — Ty też zapłacisz za swoje grzechy, prędzej czy później.

Wilmot miał pewne zastrzeżenia co do nanotechnologii, ale zrozumiał, że ta kobieta to fanatyczka. Zwrócił się do Eberly’ego.

— A pan po prostu stał i pozwalał torturować tę biedną dziewczynę.

— Próbowałem ich powstrzymać — biadolił Eberly. — Co mogłem zrobić?

Czując, że przydałoby mu się coś jeszcze mocniejszego od whisky, Wilmot wziął głęboki oddech. Stąpam po cienkim lodzie. Nadal mogą wyciągnąć na światło dzienne te filmy.

— Bardzo dobrze — rzekł. — Chyba już wiem, co zrobimy. Doktor Vyborg i Morgenthau wracają na Ziemię, statkiem, który przywiezie naukowców.

— My nie chcemy wracać na Ziemię — rzekła Morgenthau.

— Ale wracacie. Zostajecie wygnani z habitatu. Na zawsze.

— Wygnani? — Morgenthau zaniepokoiła się po raz pierwszy. — Nie ma pan uprawnień, żeby zrobić coś takiego.

— Ale ja mam — rzekł Eberly z uśmiechem. — Sądzę, że wygnanie jest doskonałym rozwiązaniem. Wracaj do swoich przyjaciół, Świętych Apostołów. Ciekawe, jak cię nagrodzą za tę porażkę.

Oczy Morgenthau rozbłysły.

— Nie możesz mi tego zrobić!

— Jestem wybranym w demokratycznych wyborach głównym administratorem tej społeczności — rzekł Eberly i było widać, że napawa się tą chwilą. — Mam uprawnienia, żeby wygnać was oboje.

Vyborg wreszcie otrząsnął się z szoku; widać było, że jest zdumiony i wystraszony. Wilmot skupił się jednak na Eberlym. Czy mogę zawiązać sojusz z takim człowiekiem? Czy mogę mu zaufać, że będzie właściwie sprawował rządy?

— Tak, jest pan oficjalnie szefem rządu — zgodził się niechętnie Wilmot. — Ale mamy zamiar znaleźć jakiś sposób, żeby zaangażować w rządzenie całą populację.

— Obowiązkowy pobór do rządu — rzekła Cardenas. — Tak się robi w Selene i paru innych krajach. Całkiem sprawnie działa.

Wilmot znał tę koncepcję.

— Żądać od każdego obywatela, żeby spędził co najmniej rok w służbie publicznej? — spytał, pełen sceptycyzmu. — Czy naprawdę pani uważa, że taki system można wprowadzić tutaj?

— Warto przynajmniej spróbować — odparła Cardenas.

— Mieszkańcy habitatu nigdy się na to nie zgodzą — rzekł Wilmot. — Wyśmieją panią.

— Ale ja uważam, że warto spróbować — rzekł Gaeta. — Jak dla mnie, ma sens zadbanie o to, żeby wszyscy byli zaangażowani w sprawę habitatu.

Wilmot uniósł brwi.

— A jakie to ma dla pana znaczenie? Przecież wraca pan statkiem, który przywiezie naukowców.

— Nie, nie wracam — rzekł Gaeta i odwrócił się do Cardenas, po czym zamilkł, jakby nagle zabrakło mu słów. — To znaczy… nie chcę wracać, chcę tu zostać. Stać się obywatelem „Goddarda”.

— I rzucić karierę kaskadera? — spytała zaskoczona Cardenas.

Pokiwał głową z powagą.

— Czas na emeryturę. Poza tym mogę pomóc Wunderly badać pierścienie. Może kiedyś nawet zejdę na powierzchnię Tytana, żeby pomóc Urbainowi i jego jajogłowym.

Cardenas zarzuciła mu ręce na szyję i mocno pocałowała. Wilmot chciał zmarszczyć brwi, ale zdołał się tylko uśmiechnąć.

Siedząc w gabinecie głównego naukowca Urbain i Wunderly oglądali po raz kolejny przybycie nowego księżyca. Widzieli, jak jaskrawe lodowe cząsteczki pierścieni krążą wokół przybysza, pokrywając go ciemniejszym, nieregularnym lodem.

— Niesamowite — mruknął Urbain. Używał tego słowa zawsze, gdy oglądali ten materiał. — Zachowują się jak żywe.

— Bo są żywe — rzekła Wunderly. — Jestem o tym przekonana.

Urbain pokiwał głową i odruchowo przygładził włosy.

— Nadiu, to za duży przeskok. Te cząsteczki są dynamiczne, to oczywiste. Ale żywe? Dużo jeszcze pracy nas czeka, zanim będziemy mogli jednoznacznie określić, czy to żywe istoty.

Wunderly uśmiechnęła się. Użył pierwszej osoby liczby mnogiej. Jest po mojej stronie.

— Już dziś wielu naukowców opowiada się przeciwko twojej interpretacji — rzekł Urbain. — Nie chcą uwierzyć, że pierścienie mogą się składać z żywych istot.

— Więc będziemy musieli zdobyć dowody, żeby ich przekonać — rzekła Nadia.

— To będzie twoje zadanie — rzekł Urbain. — Ja wracam na Ziemię statkiem, który przywiezie innych naukowców.

— Na Ziemię? — zdumiała się Wunderly. — Ależ…

— Wszystko dokładnie przemyślałem — rzekł Urbain, unosząc w górę palec dla podkreślenia swych słów. — Przyda ci się na Ziemi ktoś, kto będzie cię tam popierał i bronił przed sceptykami.

— Myślałam, że tu zostaniesz.

— Grać drugie skrzypce przy nowo przybyłych? — Urbain uśmiechnął się z wysiłkiem, ale Nadia dostrzegła, że w tym uśmiechu kryje się ból. — Nie, wracam na Ziemię. Nigdy nie byłem dobry w kierowaniu własną karierą, ale sądzę, że znajdę energię, by promować twoją. Dla ciebie i twoich lodowych stworzeń będę walczył jak tygrys!

Wunderly nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wiedziała za to, że każdy młody naukowiec z nieortodoksyjną ideą potrzebuje promotora. Nawet Darwin potrzebował Huxleya.

— Poza tym — mówił dalej Urbain — na Ziemi jest moja żona. Chyba w Paryżu. Może… zrobię na niej wrażenie i do mnie wróci.

— Na pewno — rzekła łagodnie Nadia.

— Zatem postanowione. Wracam na Ziemię. A ty pilnujesz pierścieni.

— Pilnuję?

Uśmiechnął się szeroko.

— Awansowałaś. W zespole przylatującym z Ziemi jest trzech naukowców zainteresowanych pierścieniami, ale to młodziaki świeżo po studiach. Zostajesz szefem projektu badań dynamiki pierścieni. Będą dla ciebie pracować.

Wunderly musiała włożyć sporo wysiłku, żeby nie rzucić mu się na szyję.


Siedząc na szpitalnym łóżku, Holly zginała palce prawej dłoni, trzymając ją przed oczami.

— Prawie jak nowa — oznajmiła.

Cardenas uśmiechnęła się z zadowoleniem.

— Daj jej jeszcze parę dni. Nawet nanomaszyny potrzebują czasu, żeby wszystko posprzątać.

Gaeta siedział przy Cardenas; oboje przysiedli na małych plastikowych krzesełkach, tak blisko siebie, że prawie się dotykali.

— Skorzystam z nanomaszyn podczas następnej wyprawy na pierścienie — rzekł.

— Nawet Urbain przestał się ich bać — rzekła Cardenas. — Dziś rano odwiedził mnie w laboratorium i ani raz się nie wzdrygnął!

Roześmiali się wszyscy. Potem Holly spoważniała.

— Manny, dziękuję. Uratowałeś mi życie. Kananga by mnie zabił.

Twarz mu stężała.

— Za dobrze go potraktowałem. W jakimś barrio zrobiliby mu dokładnie to, co on zrobił tobie i Raoulowi. A potem zrzuciliby go na autostradę z wiaduktu.

— O mnie rozmawiacie?

Do pokoju Holly wjechał na wózku Tavalera. Zatrzymał się przy drugiej stronie łóżka.

— Miałam zamiar zaraz do ciebie zajrzeć — rzekła Cardenas. — Jak twoje płuca?

— Chyba dobrze. Lekarze badali mnie dziś rano. Chyba są zdziwieni, że tak szybko wszystko się goi.

— Odbudowa tkanki płuc potrwa jeszcze z parę dni — ostrzegła go Cardenas. — Z żebrami było łatwiej.

Tavalera pokiwał głową.

— To zabawne. Czasem mam wrażenie, że czuję, jak nanoboty pracują u mnie w środku.

— To tylko twoja wyobraźnia.

— Pewnie, zawsze miałem bujną wyobraźnię — rzekł.

— Raoul — rzekła Holly. — Byłeś cudowny, próbując mnie bronić.

Poczerwieniał.

— Ale nie całkiem mi się udało. I teraz mam w sobie pełno nanobotów w nagrodę.

Cardenas zrozumiała, co miał na myśli.

— Nie martw się, za parę dni zacznę wypłukiwać je z twojego ciała. Będziesz mógł wrócić do domu. Zanim wrócisz na Ziemię, nie będzie śladu, że miałeś w sobie nanomaszyny.

— I będziesz musiał wracać sam, amigo — rzekł Gaeta. — Ja tu zostaję już na stałe. — Otoczył Cardenas ramieniem. Holly dostrzegła światełko w oczach Kris.

— A technicy? Też zostają?

Gaeta potrząsnął głową.

— Nie. Fritz chce wrócić na Ziemię i znaleźć nowego pendejo, żeby zrobić z niego gwiazdę mediów. Ale ja zatrzymuję skafander. To maleństwo jest moje.

— Tavalera wyglądał na zadumanego. Ja też o tym myślałem.

— O czym? — spytała Holly.

— O zostaniu tutaj.

— Naprawdę? — Holly otworzyła szeroko oczy.

— Tak. To znaczy… nie jest tu tak źle. Wiecie, w tym habitacie. Tak się zastanawiałem, pani doktor C, może mógłbym dalej dla pani pracować? Jako asystent w laboratorium?

— Raoul, potrzebuję twojej pomocy — odparła bez zastanowienia Cardenas. — Zastanawiałam się, co będzie po twoim odlocie.

— Chcę zostać — rzekł Tavalera, patrząc na Holly. Wyciągnęła rękę. Gdy ujął ją w swoją, ostrzegła:

— Nie za mocno, Raoul. Jest jeszcze bardzo krucha. Uśmiechnął się i położył jej rękę na swojej. Cardenas zerwała się.

— Mam masę roboty. Zajrzę do was popołudniu. Chodź, Manny.

Gaeta rozsiadł się w małym, trzeszczącym krzesełku.

— Nie mam dokąd iść. Jestem na emeryturze, prawda? Cardenas złapała go za kołnierz.

— Jazda, Manny. Znajdę ci coś do roboty. Pozwolił wyciągnąć się z krzesła.

— Skoro tak stawiasz sprawę…

Wyszli. Holly położyła się. Tavalera nadal trzymał jej rękę.

— Nie zostajesz ze względu na mnie, prawda? — spytała.

— Nie, nie zostaję… — zamilkł. — Tak, zostaję. Zostaję ze względu na ciebie — oświadczył, prawie wojowniczym tonem. — Taka jest prawda.

Holly odwzajemniła uśmiech.

— To dobrze. Bo to właśnie chciałam usłyszeć.

Dalej się uśmiechał.

— Telefon! — zawołała Holly. — Połącz mnie z Pancho Lane, siedziba Astro Corporation, Selene.

Tavalera puścił jej rękę i zaczął się toczyć w kierunku drzwi.

— Zostań, Raoul — rzekła Holly. — Chcę, żebyś poznał moją siostrę.


Profesor Wilmot siedział w swoim ulubionym fotelu, delikatnie obracając w prawej dłoni szklaneczkę z whisky. Choć patrzył na dyktowany właśnie raport, myślami błądził gdzieś daleko, roztrząsając wydarzenia ostatnich kilku dni i próbując przewidzieć, co przyniesie przyszłość.

Przez dłuższą chwilę siedział samotnie, sącząc wolno whisky, zastanawiając się, co powinien powiedzieć swoim mocodawcom z Ziemi, jak im wytłumaczyć, że zaprzepaścił taki wielki eksperyment.

— Tak naprawdę — rzekł w końcu — w rzeczywistości nie da się wskazać niczego, co poszłoby źle. Ten eksperyment miał zbadać, w samowystarczalnym środowisku, zdolność społeczności do przetrwania i stworzenia własnego dynamicznego systemu społecznego. Niestety, system społeczny, jaki zaczął się rozwijać, stanowczo nie był taki, jakiego się spodziewaliśmy lub jakiego byśmy po żądali. Opierał się on na przemocy i oszustwie, i doprowadziłby do powstania brutalnego, autorytarnego reżimu. Z drugiej strony, cechą charakterystyczną takich systemów jest ich niestabilność, jak wykazały ostatnie wydarzenia.

Siedział przez chwilę w milczeniu. Potem pociągnął łyk whisky i mówił dalej.

— Teraz wkraczamy w nową fazę eksperymentu, próbę stworzenia działającego demokratycznego rządu. Pytanie brzmi: czy mieszkańcy habitatu są zbyt leniwi, zbyt egoistyczni, by samodzielnie zajmować się rządzeniem? Czy są tylko zepsutymi dziećmi, które muszą mieć autorytarny rząd, żeby wszystko za nich robił? Tylko czas to pokaże.

Pomyślał o sugestii Cardenas, o poborze powszechnym; każdy obywatel miałby obowiązkowo odsłużyć jakiś czas w służbie publicznej. W innych miejscach to działa, powiedział sobie Wilmot. Może i tu się sprawdzi. Miał jednak wątpliwości.

Przypiął się do szklanki z whisky na dłużej, po czym podyktował ostatnią część swojego raportu dla liderów Nowej Moralności z Atlanty.

— Organizacja dostarczyła większość funduszy dla tej ekspedycji, która miała wykazać, czy podobny dobór uczestników może stanowić populację wyprawy do innego układu gwiezdnego, wyprawy, która trwałaby wiele pokoleń. W oparciu o wyniki z zaledwie dwóch pierwszych lat wyprawy muszę stwierdzić, że po prostu nie mamy wystarczającej wiedzy o tym, jak ludzkie społeczności zachowują się w stanie zagrożenia, aby wydać jakikolwiek osąd.

Moim zdaniem nie jesteśmy jeszcze gotowi, żeby rozpocząć planowanie wyprawy międzygwiezdnej. W istocie nawet nie zbliżyliśmy się do wiedzy, jaka będzie nam niezbędna, by wysłać zdolną do życia z genetycznego punktu widzenia ludzką populację na misję międzyplanetarną, która miałaby trwać wiele pokoleń.

— Wiem, że to rozczarowujące wieści, ale nie są szczególnie zaskakujące. Po raz pierwszy sztucznie utworzone społeczeństwo zostało wysłane tak daleko od Ziemi. Musimy się jeszcze wiele nauczyć.

Znów pociągnął ze szklanki i kontynuował bardziej optymistycznym tonem.

— Z drugiej strony, grupa kłótliwych, swarliwych ludzi osiągnęła olbrzymi sukces. Dotarliśmy do Saturna. Uniknęliśmy wpadnięcia w pułapkę autorytarnych rządów. Prawdopodobnie znaleźliśmy nową formę życia wśród pierścieni Saturna. Przygotowujemy się do badania powierzchni Tytana automatycznymi sondami, a może i do wysłania człowieka na powierzchnię Tytana. Nowej Moralności może i nie spodobają się te osiągnięcia, organizacja może się też nie zgadzać z niektórymi dalszymi planami — na przykład z wykorzystaniem nanotechnologii, gdzie tylko się da. Pocieszający jest fakt, że hojne finansowanie pozwoliło na stworzenie nowego przyczółka ludzkości, w odległości dwukrotnie większej od tej, w jakiej znajduje się stacja na orbicie Jowisza; placówka ta będzie badać Saturna, jego pierścienie i księżyce.

Wilmot uśmiechnął się, dostrzegając w tym wszystkim ironię.

— Udowodniliście reszcie ludzkiej rasy, że można uciec od ziemskich ograniczeń. Już z tego powodu, bez względu na to, co o tym myślicie, zasłużyliście na wieczystą wdzięczność przyszłych pokoleń.

Загрузка...