KSIĘGA DRUGA

Jakieś trzy lata temu napisałem, że — ku mojemu wielkiemu zdumieniu — odkryłem, iż Saturn składa się z trzech ciał, to znaczy, jest skupiskiem trzech gwiazd ułożonych wzdłuż linii równoległej do ekliptyki, a środkowa gwiazda jest największa z nich trzech. Sądziłem, że ich wzajemne położenie jest niezmienne: gdy je oglądałem po raz pierwszy, wyglądały, jakby się prawie stykały i przez prawie dwa lata nie zmieniły położenia. Zasadną była więc myśl, że ich wzajemne położenie nie ulega zmianie, gdyż ruch nawet o sekundę łuku (ruch nieporównywalnie mniejszy niż jakikolwiek inny nawet na największych orbitach) byłby wówczas widoczny, a gwiazdy złączyłyby się lub rozłączyły całkowicie. Wtedy przestałem obserwować Saturna na ponad dwa lata. Kiedy jednak w ciągu ostatnich paru dni powróciłem do obserwowania go, odkryłem, że jest ciałem doskonale pojedynczym, bez towarzyszących mu gwiazd dodatkowych, doskonale okrągły i wyraźnie odgraniczony jak Jowisz — Cóż można powiedzieć o tej dziwnej metamorfozie? Czy te dwie gwiazdy sąsiednie zostały pochłonięte, jak plamy na Słońcu? Czy Saturn pożarł swoje dzieci? Czy też była to iluzja lub złudzenie, którym soczewki mego teleskopu tak długo mnie mamiły — i nie tylko mnie, lecz także wiele innych osób, które obserwowały go ze mną? Może nadszedł dzień, w którym zamierająca nadzieja zaświta dla tych, którzy — kierując się najgłębszymi refleksjami — zgłębiali błędne przekonania wynikające ze wszystkich moich nowych obserwacji i uznali, że takie zjawiska nie mogą istnieć!

Galileusz Listy o plamach na Słońcu 1 grudnia 1612 r.

OBSERWACJA SATURNA

Na ekranie Holly pojawiła się pobrużdżona twarz Gaety.

— Cześć — powiedział z uśmieszkiem. — O której zamykasz sklepik?

Dzwonił co tydzień, z taką regularnością, jakby zaznaczył to sobie w kalendarzu. Holly próbowała go zniechęcać. Nie miała ochoty komplikować sobie życia. Od śmierci Don Diega pogrążyła się w pracy, zajmując konkursami na nazwy, pilnując, by biuro funkcjonowało pomimo całkowitej obojętności Morgenthau na zawodowe obowiązki. Noce spędzała myśląc o Don Diego, przeglądając po raz kolejny jego akta medyczne, próbując wyobrazić sobie ze szczegółami scenę w kanale, od chwili, gdy znalazła ciało starszego pana. To nie był wypadek. Holly była o tym całkowicie przekonana. Nie mógł być. Nie było śladu żadnego urazu fizycznego. Miał zdrowe serce, nie miał udaru, nie miał nawet guza na czole ani żadnych siniaków. Ale utonął. Jak? Dlaczego?

Nie widywała się prawie z nikim poza Kris Cardenas. Co parę dni wychodziły razem na lunch. Holly poprosiła Kris o pomoc przy przeglądaniu akt medycznych Don Diega. Cardenas przyjrzała się im i powiedziała, że ze staruszkiem wszystko było w porządku.

— Musisz się pogodzić z tym, że ludzie nagle umierają, Holly — rzekła Cardenas podczas lunchu w ruchliwej kafeterii. — Ludzie są śmiertelni.

— To nie ma żadnego sensu — upierała się Holly.

— Daj sobie spokój, Holly — rzekła łagodnie Cardenas. — Był uroczym starszym panem, ale nie żyje i już go nie wskrzesisz.

— Ktoś go zabił.

Cardenas otworzyła szeroko oczy.

— Morderstwo?

Holly pokiwała głową, wiedząc, że zachowuje się kosmicznie głupio, ale nie potrafiła pozbyć się tej myśli.

— Chyba powinnaś przestać o tym myśleć, mała — rzekła Cardenas. — Zaczynasz zachowywać się… nieco paranoicznie.

— Ale on nie mógł zejść na brzeg, włożyć głowy do wody i utopić się. To niemożliwe!

— Daj sobie z tym spokój, Holly. Zabiera ci to za dużo czasu i energii. Wyjdź gdzieś wieczorem i zabaw się trochę. Przestań o tym myśleć. Należy ci się trochę rozrywki.

Holly dostrzegła, że Cardenas mówi to poważnie.

— Mamuśka Kris — mruknęła i uśmiechnęła się.

— Pewnie jest mnóstwo młodych ludzi, którzy z przyjemnością zabraliby cię gdzieś wieczorem — rzekła Cardenas.

Holly próbowała przestać myśleć o Don Diegu.

— Manny Gaeta czasem do mnie dzwoni.

— No i świetnie. To kawał chłopa. Pierwsza klasa. Holly pokiwała głową.

— Podoba ci się?

— Kiedyś poszłam z nim do łóżka — wyznała Holly.

— Serio?

— Wtedy, jak uratował rannego astronautę.

— Ach, tak — przypomniała sobie Cardenas. — Musiał być nieźle nabuzowany. Od adrenaliny.

— Chyba tak.

— I testosteronu.

Holly roześmiała się na przekór sobie.

— I to solidnie.

— I dzwoni do ciebie?

— Mhm. Ale ja nie chcę się angażować. Jak zacznę z nim gdzieś wychodzić, to będzie oczekiwał powtórki.

Cardenas spojrzała na swoją sałatkę.

— Nie musisz robić tego, czego od ciebie chce. Możesz iść z nim na kolację i tyle. Tylko nie dawaj mu fałszywych sygnałów.

— Sygnałów?

— Bądź sympatyczna, a nie klej się do niego.

— Nie wiem, czy to zadziała — rzekła niepewnie Holly.

— Spotkaj się z nim w restauracji. Trzymaj się miejsc publicznych. Do domu wracaj sama.

— No pewnie.

— Chyba że znowu chcesz z nim iść do łóżka.

— Nie chcę! To znaczy, nie całkiem. Chcę mu się podobać, ale nie za bardzo.

Cardenas potrząsnęła głową i zaczęła grzebać widelcem w sałatce.

— Holly, mężczyźni nie są subtelni. Musisz jednoznacznie określać reguły. W przeciwnym razie będziesz mieć problemy.

— Rozumiem — rzekła Holly, nie wiedząc, co o tym myśleć. — Naprawdę chciałabym, żeby Malcolm mnie wreszcie zauważył. To dla niego przede wszystkim zdecydowałam się na tę misję, ale przez ostatnich parę miesięcy prawie go nie widuję, a Manny jest taki sympatyczny, a ja nie chcę się angażować, i… — zamilkła, nie wiedząc co powiedzieć dalej.

— Malcolm? — spytała Cardenas. — Masz na myśli doktora Eberly’ego?

— Tak, szefa działu zasobów ludzkich.

Na Cardenas najwyraźniej zrobiło to wrażenie.

— Interesujesz się nim?

— Ale on nie interesuje się mną — Holly poczuła nagle, że zaraz się rozpłacze.

— Ale chyba zawsze tak było?

— Nie wiem, co robić.

Cardenas rozejrzała się po kafeterii, po czym rzekła stanowczym tonem:

— Baw się ile wlezie z tym całym kaskaderem. Czemu nie?

— Myślisz, że Malcolm będzie zazdrosny?

Cardenas wydała z siebie sapnięcie, dość bliskie stęknięcia, po czym odpowiedziała:

— Nie, nie sądzę, żeby zwrócił na to uwagę. Ale chyba należy ci się trochę przyjemności? To miły facet.

— Pewnie.

— To baw się póki możesz. On odleci na Ziemię, jak już wykona swój numer z Tytanem, więc nie masz się co martwić długotrwałymi związkami.

— Ale ja chcę długotrwałego związku — wyrzuciła Holly, sama zaskoczona tym, co mówi. Po czym natychmiast dodała: — Może jeszcze nie teraz, nie z Mannym, ale kiedyś tak.

— Z Eberlym?

— Tak!

Cardenas potrząsnęła głową.

— Powodzenia, mała.


Nadia Wunderly przestrzegała ścisłej diety, regularnie ćwiczyła i zrzuciła już cztery kilogramy. Jej niezmordowana praca nad propozycją programu badawczego też się opłaciła: doktor Urbain zatwierdził jej projekt badań pierścieni Saturna. Wiedziała, że udzielił zgody niechętnie; Wunderly była jedyną osobą spośród naukowców, zainteresowaną pierścieniami. Wszyscy inni, łącznie z Urbainem, skupiali się na Tytanie.

Siedziała w biurze Urbaina i usiłowała wyżebrać dwóch asystentów i trochę czasu największego teleskopu habitatu.

— Nie dam rady zrobić tego wszystkiego sama — rzekła, próbując nie przekroczyć cienkiej granicy między proszeniem o pomoc a przyznaniem się do porażki. — W mojej propozycji pisałam o dwóch asystentach, jeśli pan pamięta.

— Pamiętam doskonale — odparł twardo Urbain. — Ale nie mamy tylu ludzi.

Szef działu planetologii siedział sztywno za swoim biurkiem jak za barykadą, która miała chronić go przed atakami rewolucjonistów. A przecież Wunderly prosiła tylko o niewielką pomoc.

— Główny teleskop jest całkowicie wykorzystywany do obserwacji Tytana — mówił Urbain, jakby ogłaszał wyrok śmierci. — To jest niezwykła okazja, nie możemy jej zmarnować.

— Ale pierścienie są…

— …mniej ważne — dokończył Urbain.

— Miałam zamiar powiedzieć „niezwykłe” — dokończyła Wunderly.

— Formy życia na Tytanie też.

Zastanawiając się, jak może go przekonać, rzekła:

— Nie potrzebuję wcale dużo czasu z teleskopem. Wystarczy godzina dziennie, żeby porównać…

— Godzina? — Urbain wyglądał na zaszokowanego. Jego mała czarna bródka zjeżyła się. — Niemożliwe.

— Ale powinniśmy wykorzystać ten czas do długofalowych badań dynamiki pierścieni, jak będziemy się zbliżać. Rezygnacja z tego to zbrodnia.

Przeczesując nerwowo przylizane włosy, Urbain warknął:

— Doktor Wunderly, ten habitat pozostanie na orbicie Saturna przez wiele, wiele lat. W rzeczywistości na czas nieokreślony. Będzie pani miała mnóstwo czasu na badanie dynamiki swoich pierścieni.

Przy tych ostatnich słowach prawie uśmiechnął się złośliwie. Wunderly wiedziała, że za plecami współpracownicy nazywają ją „Władcą Pierścieni”, choć płeć nie do końca się zgadzała.

Wyciągnęła ostatniego asa z rękawa.

— Myślałam, że gdybyśmy mogli badać pierścienie przez te kilka miesięcy zbliżania się, wykonać badania synoptyczne, takie solidne, to opublikowalibyśmy wyniki przed wejściem na orbitę wokół Saturna, zanim przylecą inni naukowcy, żeby nas zastąpić. Oczywiście z pana nazwiskiem jako głównego badacza.

Urbain nie połknął przynęty. Zesztywniał jeszcze bardziej słysząc o zespołach badaczy, którzy mieli go wyrugować. Drżąc, z pobladłą twarzą, powiedział cicho i stanowczo:

— Wszystkich pracowników naukowych i sprzęt, jaki mam do dyspozycji, wykorzystam do badań Tytana. Pozostali będą pracować w nadgodzinach, albo po nocach, żeby skończyć na czas łazik do poruszania się po powierzchni Tytana. Na tym księżycu jest życie! Unikatowe formy życia. Jest pani jedyną członkinią mojego zespołu, która nie pracuje przy badaniach nad Tytanem. Pani i te drogocenne pierścienie! Nie będę pani przeszkadzał, proszę je badać. Może mi pani być za to wdzięczna, ale proszę nie zawracać mi głowy żądaniami, których i tak nie spełnię.

Kiepsko zawoalowana groźba, pomyślała Wunderly. Mam go zostawić w spokoju, bo inaczej przesunie mnie do prac przy Tytanie, razem ze wszystkimi pozostałymi.

Wstała z trudem, z uczuciem porażki, pustki, bezradności. I złości. Ma świra na punkcie Tytana, poskarżyła się w duchu wychodząc z jego gabinetu. Ma tak ciasny umysł, że mógłby patrzeć obydwoma oczami przez jedną dziurkę od klucza.


Dokładnie o 17:00 Gaeta zastukał w futrynę otwartych drzwi pokoju Holly i wkroczył do jej boksu.

— Fajrant — ogłosił. — Chodź, muszę ci coś pokazać.

Holly stoczyła krótką walkę wewnętrzną, po czym zaśmiała się i oznajmiła komputerowi, że kończy pracę. Holograficzny obraz mrugnął raz i zgasł.

— O co chodzi? — spytała Holly, gdy pozwoliła mu wyprowadzić się z budynku.

— Pomyślałem, że chciałabyś przyjrzeć się lepiej miejscu, do którego lecimy — rzekł Gaeta.

— Saturnowi?

— Tak. Teraz łatwo go zobaczyć gołym okiem.

— Serio?

Zachichotał.

— Właśnie tak myślałem. Nawet na niego nie spojrzałaś, tak?

— Nawet przez chwilę — przyznała.

Pod budynkiem biurowym czekały na nich dwa elektryczne skutery. Holly pojechała za Gaetą, pedałując wijącą się ścieżką przez park, przez sady i pola, w kierunku przegrody zamykającej habitat. Zostawili skutery na stojakach przy końcu drogi i ruszyli wąską ścieżką przez kwitnące krzewy i młode drzewka.

— Nigdy się do tego nie przyzwyczaję — mruknął Gaeta.

— Do czego?

— Do tego, jak tu działa grawitacja. Idziemy do góry, a mam wrażenie, jakbyśmy szli w dół.

Holly przybrała belferski ton.

— „Grawitacja habitatu, wytwarzana przez siłę odśrodkową — zacytowała podręcznik — zmniejsza się przy zbliżaniu się do osi centralnej”. A właśnie to w tej chwili robimy.

— Tak — mruknął, najwyraźniej nieprzekonany.

W końcu dotarli do małego budynku z drzwiami, na których widniał napis: SALA OBSERWACYJNA. W środku znajdowały się słabo oświetlone schody, prowadzące w dół. Stukając butami po stalowych stopniach Holly zauważyła, że choć idzie w dół, ma wrażenie, jakby wspinała się pod górę.

— Nie jesteśmy już w Krainie Oz — mruknął Gaeta, gdy podążali mrocznym szybem. Ich głosy odbijały się echem od metalowych ścian.

— Krainie Oz? — zdziwiła się.

— To stara historia. Poproszę, żeby mi przysłali z Ziemi ten film.

Holly nie rozumiała, o czym Gaeta mówi. Schody skończyły się i ruszyli wąskim korytarzem, tunelem, którym biegły jakieś rury i korytka, zarówno na suficie, jak i na ścianach. Choć tunel wyglądał na równy i płaski, mieli wrażenie wspinania się po pochyłości. W końcu dotarli do klapy z napisem: SALA OBSERWACYJNA: ZACHOWAĆ OSTROŻNOŚĆ PRZY WEJŚCIU. Gaeta wystukał kod na klawiaturze i klapa stanęła otworem.

— Prosimy zachować ostrożność. Wchodzisz do obracającego się pomieszczenia. Prosimy zachować ostrożność — rozległ się automatyczny głos.

Po drugiej stronie klapy znajdowało się niewielkie pomieszczenie. Miało wyłożone miękkimi poduszkami ściany, podłogi i sufit.

Gaeta zaśmiał się, wchodząc do środka.

— Świetnie. Wreszcie trafiłem do wyściełanej celi.

— Zaczyna się ruch obrotowy — ostrzegł głos.

Holly poczuła nagle zawrót głowy.

— Jak w wesołym miasteczku — rzekł Gaeta, obejmując Holly w talii.

— Dziesięć sekund do otwarcia klapy. Prosimy zachować ostrożność — oznajmił komputer.

Wyściełana ściana, przed którą stali, odsunęła się i Gaeta, nadal trzymając Holly wciągnął ją do środka. Holly westchnęła i zapomniała o dziwnym uczuciu w nogach. Zobaczyła przed sobą milion gwiazd, ostro świecących bez jednego mrugnięcia, jak gapiące się na nią oczy nieba.

— Kosmiczne — jęknęła.

— Dobre określenie — rzekł cicho Gaeta.

Holly zauważyła wówczas, że w słabo oświetlonym bąblu obserwacyjnym jest ktoś jeszcze. Niska, mocno zbudowana kobieta stała odwrócona do nich plecami i patrzyła w gwiazdy. W przyćmionym świetle jej sterczące włosy miały nieokreślony kolor; Holly pomyślała, że chyba są rude.

Kobieta poruszyła się, jakby coś wyrwało ją z transu, odwróciła się i szepnęła:

— Cześć.

— Cześć — odszepnęła Holly. Miała wrażenie, że jest w katedrze; nikt nie podnosił głosu.

— Całe pomieszczenie obraca się w ruchu przeciwnym do ruchu habitatu — wyjaśnił cicho Gaeta. — Dzięki temu można wszystko oglądać i nic się wokół nas nie obraca.

Holly wiedziała o tym z filmów poglądowych, ale to nie miało znaczenia. Widok rozpościerającego się przed nią kosmosu wyparł wszystko inne z jej świadomości. Tyle gwiazd, pomyślała. Miliony, tryliony. Czerwone, niebieskie, wielkie jasne, małe ciemniejsze.

Gaeta pochylił się nad jej ramieniem i pokazał coś.

— Widzisz tę niebieską? To Ziemia.

— A ta duża żółta?

— Jowisz.

— To gdzie jest Saturn?

Kobieta wyciągnęła rękę w kierunku dolnej krawędzi wielkiego zakrzywionego okna.

— Tam.

Holly przyjrzała się jasnej różowawej gwieździe. Nie, to nie była gwiazda; widziała, że to tarcza, spłaszczona przy biegunach.

I nagle coś ją uderzyło.

— Gdzie są pierścienie? Nie ma pierścieni!

PLANETA Z PIERŚCIENIAMI

Kobieta uśmiechnęła się do Holly.

— Galileusz odniósł dokładnie takie samo wrażenie. Cholerne pierścienie znikły.

— Co to znaczy — spytała Holly, patrząc to na różowawą tarczę planety, to na okrągłą twarz kobiety o sowich oczach, ledwo widoczną w słabym oświetleniu bąbla obserwacyjnego.

Kobieta uśmiechnęła się, Holly wydało się, że dostrzega w tym uśmiechu smutek.

— Galileusz jako pierwszy dostrzegł, że Saturn jest jakiś dziwny, w 1609 czy 1610, jakoś wtedy. Przez swój kiepski teleskop nie był w stanie dostrzec pierścieni; wyglądało to, jakby po obu stronach tarczy Saturna unosiły się małe gwiazdy.

— I znikły? — spytała Holly.

— Uhm. Na jakiś czas zaprzestał obserwacji Saturna, a kiedy do nich powrócił, gdzieś w roku 1612 — pierścieni nie było.

— Co się z nimi stało?

— Nigdzie nie odleciały. Nadal tam były. Ale co piętnaście lat Saturn zmienia nachylenie tak, że pierścienie są niewidoczne dla obserwatora z Ziemi. Są tak cholernie cienkie, że wydaje się jakby znikły. Przez słabe teleskopy ich nie widać. A tak naprawdę, przez dość silne też nie.

— Więc teraz są właśnie w takim położeniu? — dopytywał się Gaeta.

— Otóż to. Biedny Galileusz. Nie wiedział, co się dzieje. Pewnie musiał się nieźle wkurzyć.

Holly patrzyła na tarczę Saturna, jakby była w stanie zmusić pierścienie do ponownego pojawienia się.

— Przez teleskop, tam, nad bąblem obserwacyjnym, widać je — rzekła kobieta. Chyba miała zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkła.

— Jest pani astronomem? — spytała Holly.

— Coś w tym rodzaju. Nazywam się Nadia Wunderly. Wyciągnęła rękę z ciasno złożonymi palcami i odstającym kciukiem. Holly uścisnęła ją i przedstawiła siebie oraz Gaetę. Wunderly również uścisnęła mu dłoń, jakby przedstawianie się ludziom było rytuałem, który należy poprawnie wykonać.

— Co to znaczy, że jest pani „kimś w rodzaju astronoma”?

— zapytał Gaeta.

Twarz Wunderly stalą się jeszcze poważniejsza.

— Pracuję w dziale planetologów — wyjaśniła — ale tam są głównie astrobiolodzy. Mają bzika na punkcie Tytana.

— A pani nie?

— Nie. Ja się interesuję pierścieniami Saturna. Z wykształcenia jestem fizykiem, zajmuję się dynamiką cieczy.

W ciągu godziny znaleźli się wszyscy w mieszkaniu Holly. Wyjadali resztki z lodówki, a Wunderly wyjaśniała, że pierścienie Saturna można wyobrazić sobie jako ciecz, a każdy z poszczególnych kawałeczków lodu zachowuje się jak cząstka w dynamicznej, bez przerwy zmieniającej się cieczy.

— Lodowe płatki pędzą dookoła Saturna jak po bieżni — rzekła Wunderly, machając i rysując w powietrzu koła kawałkiem selera naciowego, który trzymała w ręce — i zderzają się ze sobą, jak ludzie spieszący się do metra w Nowym Tokio.

— Przez cały czas? — dopytywał się Gaeta.

— Przez cały czas — odparła Wunderly, przeżuwając łodygę. Holly była po drugiej stronie lady oddzielającej kuchnię od pokoju i czekała, aż zamrożona porcja obiadowa podgrzeje się w kuchence mikrofalowej.

— A te wszystkie malutkie księżyce, latające dookoła?

— Ach. Pasterze satelity. Księżyce, które uniemożliwiają pierścieniom rozszerzanie i mieszanie się ze sobą.

Gaeta, leżąc wygodnie na sofie w salonie, z miską chrupek na płaskim brzuchu, wyglądał na pogrążonego w zadumie.

— I jeszcze te szprychy — mówiła dalej Wunderly. — Pole magnetyczne powoduje, że mniejsze płatki się unoszą — machała rękami w powietrzu, naśladując coś na kształt wijących się węży.

— Wszystko zderza się ze wszystkim — rzekła Holly, gdy kuchenka mikrofalowa wreszcie zapiszczała. A nie wszystkie cząstki są małymi płatkami. Niektóre są wielkie jak domy. A księżyce mają po parę kilometrów średnicy.

— Strasznie to zawiłe — rzekła Holly, niosąc parującą tacę do pokoju. Postawiła ją na ławie przed Wunderly.

— Strasznie niebezpieczne — odparł Gaeta, siadając.

— Niebezpieczne tylko wtedy, jeśli się wpakuje tam nos — rzekła Wunderly. — Ja tam wolę badać pierścienie z bezpiecznej odległości.

— Nikt tam jeszcze nie był, co? — spytał.

— Na pierścieniach? Wysyłaliśmy tam sondy automatyczne, począwszy od starej sondy Cassini prawie sto lat temu.

Gaeta wyprostował się, a oczy błyszczały mu od podniecenia.

— Czy ktoś kiedyś przechodził przez pierścień? To znaczy, z jednej strony na drugą?

Wunderly grzebała w tacy z obiadem łodygą selera.

— Przez płaszczyznę pierścieni?

— Tak, właśnie.

Holly usiadła na sofie obok Gaety.

— Sondom zdarzało się przelatywać przez szczeliny, jasne. Ale nie przez sam pierścień. To zbyt niebezpieczne. Sonda zostałaby na pewno uszkodzona. To trochę jak przelot przez maszynkę do mięsa.

— Manny, nie chcesz tego zrobić, prawda? — zwróciła się do Gaety Holly.

Odwrócił się do niej z uśmiechem.

— Zrobię genialny numer, chiquita.

— Numer? — zdziwiła się Wunderly.

— Z tego żyję — wyjaśnił Gaeta. — Bywam tam, gdzie nikt dotąd nie był. Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej.

— W granicach rozsądku — wtrąciła Holly.

Na twarzy Wunderly pojawiło się zrozumienie.

— To ty wszedłeś na Mount Olympus! Na Marsie. Widziałam film.

— Tak, to ja. I potem jeszcze z niej zjechałem — odparł Gaeta z dumą w głosie.

— Tak, ale nie możesz latać po pierścieniach Saturna.

— Czemu nie?

— Zabijesz się.

— W każdym numerze kaskaderskim jest element ryzyka. Dlatego ludzie chcą to oglądać.

— Płacą, bo mają nadzieję zobaczyć jak giniesz — mruknęła Holly.

Zaśmiał się.

— Jak rzymskich gladiatorów. Tylko ja nie muszę nikogo za bijać. Tylko nadstawiam karku.

— W przypadku pierścieni to niemożliwe — rzekła Wunderly. — To samobójstwo.

— Serio? — rzekł Gaeta. — A może nie?

Holly chciała go powstrzymać, zanim pomysł mu się spodoba.

— Manny…

— Wiesz, Wilmot i jajogłowi nie chcą, żebym schodził na powierzchnię Tytana. Może pierścienie to lepszy numer. W całym Układzie Słonecznym nie ma niczego podobnego.

— Wszystkie wielkie planety mają pierścienie, nie? — spytała Holly. — Jowisz, Uran, Neptun.

— Tak, ale są malutkie. Pobrecitos.

— Najważniejsze pytanie — rzekła Wunderly, a oczy jej błyszczały — brzmi: skąd Saturn wziął tak niesamowite pierścienie, podczas gdy pozostałe planety mają tylko malutkie?

Gaeta spojrzał na Holly, po czym przeniósł wzrok na Wunderly. Wzruszył ramionami.

— Można by sądzić — mówiła dalej Wunderly — że im większa planeta, tym większe powinna mieć pierścienie. Prawda? Dlaczego więc Saturn ma większe od Jowisza? I te pierścienie są dynamiczne, nie nieruchome. Przez cały czas cząsteczki spadają na planetę, a od księżyców odrywają się nowe. Dlaczego układ Saturna jest aż tak duży? Może mamy dużo szczęścia i oglądamy Saturna akurat w okresie, gdy pierścienie są duże i aktywne? Nie wierzę w szczęście. Z Saturnem chodzi o coś innego. Coś ważnego.

— Ale o co? — spytała Holly. — Dlaczego Saturn jest taki szczególny?

— BJW — odparła Wunderly.

— BJW? — zdziwili się jednym głosem Holly i Gaeta.

— Bóg Jeden Wie — rzekła Wunderly. — Ale ja mam zamiar się dowiedzieć.

Wunderly gadała o pierścieniach przez ponad godzinę, z każdym słowem coraz bardziej podekscytowana. Kiedy Gaeta spytał o przelot przez pierścienie, Wunderly przypomniała, jak bardzo jest to niebezpieczne.

— Mówię ci, że to niemożliwe — tłumaczyła. — Zabijesz się. Ale przez takie słowa Gaeta tylko nabierał zapału do wykonania takiego zadania.

Wreszcie wyszła, ale dopiero wtedy, gdy Gaeta zmusił ją do obietnicy, że pokaże mu wszystkie filmy i inne dane, jakie udało jej się zgromadzić. Zapowiedział też, że przyprowadzi swojego głównego technika, żeby rzucił na to okiem.

Holly odprowadziła Wunderly do drzwi, po czym zamknęła je i wróciła do Gaety. Byli sami, a Gaeta siedział uśmiechnięty od ucha do ucha. Nie angażuj się w to, ostrzegła się w duchu. On prędzej czy później się zabije. Raczej prędzej niż później.

Podeszła jednak do sofy, usiadła przy nim i oparła głowę na jego silnym, muskularnym ramieniu, a po chwili zaczęli się całować, ściągając z siebie ubrania, aż wreszcie zaniósł ją do sypialni jak zwycięski bohater, a Holly przestała myśleć o Malcolmie Eberlym. Prawie.

317 DNI DO PRZYBYCIA W REJON SATURNA

Wilmot poczuł się jak nękany wychowawca, który musi skarcić nieposłusznych uczniów.

— Bójka?! — krzyknął wściekły. — Chcecie powiedzieć, że naprawdę się pobiliście?

Dwóch młodych mężczyzn stało przed jego biurkiem z głupimi minami. Jeden z nich miał fioletowy siniak pod lewym okiem. Rude włosy, różowe policzki, liczne piegi — Irlandczyk, pomyślał Wilmot. Drugi był wyższy, miał skórę barwy mlecznej czekolady; nad górną wargą widać było zaschniętą krew. Obaj milczeli.

— Jaki był powód tej awantury?

Dotąd nie odezwali się ani słowem.

— Słucham! — naciskał Wilmot. — Domagam się odpowiedzi! Co spowodowało bójkę?

Ten z podbitym okiem powiedział w końcu.

— Pokłóciliśmy się o nazwę wioski B.

— Pokłóciliście się?

— On chciał nazwać wioskę Killarney — rzekł drugi.

— To dobra nazwa — obruszył się jego przeciwnik. — A on powiedział, że jest głupia.

— I z tego powodu wszczęliście walkę na pięści? O to, że nie zgadzaliście się co do nazwy wioski? Co wy piliście, na litość boską?

W kafeterii, gdzie doszło do bójki, nie podawano alkoholu, ale dwie restauracje w habitacie miały różne trunki, wino i domowe piwo dostarczane przez farmy.

— To moja wina — powiedział ten z zakrwawionym nosem. — Wypiłem trochę w Nemo zanim poszedłem do kafeterii.

Wilmot obrzucił ich niechętnym spojrzeniem.

— Mam zakazać sprzedaży alkoholu? Tego chcecie? Potrząsnęli głowami. Wilmot przyglądał się ich pokornym minom. Przynajmniej wyrażają skruchę, pomyślał. Analityk logistyczny i technik łączności, tłukący się jak para uczniaków.

Obrzucając ich najsroższym spojrzeniem, na jakie było go stać, Wilmot oznajmił:

— Jeszcze jeden taki incydent i zakażę sprzedawania wam alkoholu. I skieruję was do pracy przy odzyskiwaniu surowców. Skoro zachowujecie się jak śmieci, to będziecie robić w śmieciach przez sześć godzin dziennie.

Ten z podbitym okiem zwrócił się do kolegi i wyciągnął rękę.

— Przepraszam, chłopie.

Jego niegdysiejszy oponent odwzajemnił uścisk dłoni.

— W porządku. Ja też przepraszam.

— Wynoście się stąd, obaj — warknął Wilmot. — I żebym nie musiał już słyszeć o tak idiotycznym zachowaniu.

Technik łączności popędził do własnej kwatery, gdzie wytarł krew z twarzy mokrym ręcznikiem i zadzwonił do pułkownika Kanangi.

— Wszcząłem bójkę w kafeterii — rzekł do wizerunku Kanangi na ekranie telefonu.

— Już o tym słyszałem, z różnych źródeł — odparł Rwandyjczyk. — I co na to Wilmot?

— Właściwie nic. Był raczej zdziwiony niż zły.

Kananga pokiwał głową.

— Co mam teraz zrobić?

— Na razie nic. Wracaj do swoich obowiązków i zachowuj się przyzwoicie. Zadzwonię, kiedy będę cię potrzebował.

— Tak jest.


Ponieważ populacja habitatu składała się z przedstawicieli różnych wyznań, nie obchodzono żadnego oficjalnego dnia wolnego, zatem ogłoszono, że dzień wyborów fazy pierwszej będzie dniem wolnym od pracy dla wszystkich.

Malcolm Eberly siedział w swoim salonie z ponurą, prawie zmartwioną miną i oglądał wiadomości na holograficznym projektorze. Obraz pokazywał centrum głosowania w wiosce A. Ludzie wchodzili, oddawali głos i wychodzili. Było to równie pasjonujące jak obserwowanie rosnącej trawy.

Ruth Morgenthau próbowała go pocieszyć.

— Frekwencja wcale nie jest taka mała jak przewidywali moi ludzie. Zagłosuje co najmniej czterdzieści procent.

— To żadna rewelacja — mruknął Eberly.

Sammi Vyborg, siedzący po drugiej stronie niskiego stolika, wzruszył kościstymi ramionami.

— Nie spodziewaliśmy się dużego entuzjazmu na tym etapie. W końcu wybierają tylko kategorie nazw, a nie same nazwy.

Eberly obdarzył go ostrym spojrzeniem.

— Chcę, żeby ludzie byli do tego entuzjastycznie nastawieni. Żeby potrafili zakwestionować autorytet Wilmota.

— To przyjdzie z czasem — rzekł Kananga. Rozsiadł się wygodnie na sofie i rozłożył ramiona na oparciu. — Testowaliśmy już różne metody.

Eberly skrzywił się nieznacznie.

— Słyszałem o tej bójce w kafeterii.

— Przed następnym dniem wyborów możemy wywołać prawdziwe zamieszki, jeśli chcesz.

— To byłoby dobre — rzekł Vyborg. — Moglibyśmy wkroczyć i je spacyfikować.

— A ty zasłynąłbyś jako człowiek, który zaprowadził pokój i porządek — uśmiechnęła się do Eberly’ego Morgenthau.

— Może — odparł tęsknym tonem. — Ja tylko chciałbym…

— Chciałbyś, żeby wszyscy cię słuchali i uwielbiali — przerwała mu Morgenthau.

— Jeśli mam być przywódcą, to wolałbym raczej, żeby mi ufali i lubili.

Pokochają cię — rzekł Vyborg, a jego głos ociekał sarkazmem — kiedy już będziesz miał taką władzę, że będziesz mógł decydować o ich życiu i śmierci.


Pod koniec dnia wyborów Holly siedziała przy swoim biurku i porządkowała wyniki głosowania. Wioski otrzymają nazwy ziemskich miast — tak zdecydowali głosujący. Poszczególnym budynkom będą patronowali słynni ludzie. Farmy i sady oraz inne tereny otwarte otrzymają nazwy ziemskich zjawisk lub pochodzące z mitologii: w tym głosowaniu nie było jednoznacznego zwycięzcy.

Telefon oznajmił, że dzwoni Ruth Morgenthau. Holly wydała polecenie odebrania połączenia i na ekranie pojawiła się twarz Morgenthau, unosząca się obok kolumn danych.

— Mamy już wyniki? Holly pokiwała głową.

— Wszystko w tabelach.

— Prześlij mi.

Holly rzuciła okiem na dane telefonu obok wizerunku jej rozmówczyni i dostrzegła, że Morgenthau dzwoni z mieszkania Eberly’ego. Rozzłościła się, że Ruth była z Malcolmem, a jej nie zaproszono. Może da się coś z tym zrobić, pomyślała.

— Muszę je najpierw wysłać do profesora Wilmota — rzekła.

— Oficjalna procedura.

— Wyślij je także tutaj — upierała się Morgenthau.

— Jeśli tak zrobię, zostanie elektroniczny dowód pogwałcenia przeze mnie procedury. — Zanim Morgenthau skrzywiła się, Holly dodała: — Ale mogę ci przynieść egzemplarz osobiście, wtedy nie zostanie to zarejestrowane.

Na nalanej twarzy Morgenthau pojawił się cień przebiegłości, który szybko przeszedł w uśmiech.

— Doskonale, Holly. Widzę, że umiesz myśleć. Przynieś mi wyniki. Jestem u doktora Eberly’ego.

— Lecę esz-en-eś.

Gdy Holly wkroczyła do mieszkania Eberly’ego, poczuła panujące tam napięcie. W całym pomieszczeniu dało się wyczuć tłumione uczucia. Byli tam: Morgenthau, Vyborg i Kananga; Holly myślała o nich jako o hipopotamie, wężu i panterze, ale te wyobrażenia nie były humorystyczne. Zwłaszcza widok obserwującego ją Kanangi sprawiał, że czuła się nieswojo; jak drapieżny kot przyglądający się zwierzynie.

Eberly’ego nie było nigdzie widać, ale zanim Holly o niego zapytała, wszedł do salonu i uśmiechnął się do niej. Napięcie, które czuła, znikło jak poranna mgła w ciepłych promieniach słońca.

— Holly — zawołał, wyciągając do niej obie ręce. — Jak dawno cię nie widziałem.

— Mai… — zaczęła, po czym poprawiła się: — Doktorze Eberly, miło pana znów widzieć.

— Holly przyniosła wyniki wyborów — przypomniała Morgenthau.

— Doskonale — ucieszył się Eberly — To miło z twojej strony, Holly.

Holly wyjęła palmtopa z kieszeni bluzy i wyświetliła wyniki na jednej z pustych ścian salonu. Malcolm nie miał w mieszkaniu żadnych dekoracji. Wyglądało jak jego biuro: puste i nagie.

Przez kilka godzin cała piątka studiowała wyniki wyborów, rozkładając je na czynniki pierwsze, jak patolog tnący ciało na kawałki, by zbadać, co zabiło denata. Kananga znikł w kuchni i ku zaskoczeniu Holly po chwili postawił na ladzie tacę z kanapkami i drinkami. Eberly zagłębiał się w dane statystyczne, próbując podzielić wyniki według wieku, wykształcenia i zatrudnienia. Chciał wiedzieć, kto i jak głosował i dlaczego, aż do poziomu pojedynczego głosującego.

Vyborg, w rozpiętej bluzie zwisającej luźno z chudych ramion, potarł oczy, po czym wziął kanapkę z tacy.

— Naukowcy głosowali podobnie — rzekł, gestykulując z kanapką w dłoni. — To zaskakujące.

— Dlaczego zaskakujące? — spytała Morgenthau. Nadgryzła kanapkę i zostawiła niedojedzoną na stole. Holly zastanawiała się, jakim cudem utrzymywała takie rozmiary, skoro jadła tak niewiele.

— Naukowcy lubią się spierać — rzekł Vyborg. — Ciągle się o coś kłócą.

— O kwestie naukowe — zaoponował Eberly. — Ale ich interes to coś zupełnie innego. Glosowali tak samo, bo mają wspólny interes i taki sam punkt widzenia.

— To może być problem — podsunął Kananga. Eberly uśmiechnął się z wyższością.

— Nie sądzę. Nie ma się o co martwić.

Holly z zainteresowaniem słuchała ich przekomarzań, przysłuchując się to jednemu, to drugiemu, gdy tak z chirurgiczną precyzją badali wyniki głosowania. Uświadomiła sobie, że Morgenthau tak zaprojektowała system głosowania, żeby otrzymać informacje na temat działu, w którym pracuje głosujący oraz jego stanowiska. Tajność głosowania dotyczyła tylko nazwiska głosującego. Każdy głos zawierał wystarczająco dużo danych dla dokładnych analiz statystycznych.

— Teraz musimy znaleźć jakąś przeciwwagę — rzekł Vyborg między dwoma kęsami kanapki.

— Dla naukowców? — spytał Kananga.

— Tak — warknął Eberly. — Już o tym pomyślałem. Morgenthau znów rzuciła Holly spojrzenie, w którym czaiła się przebiegłość.

— Jak tam ten kaskader, z którym się spotykasz? Holly zamrugała ze zdumienia.

— Manny Gaeta?

— Tak — potwierdziła Morgenthau. — Jest jakiś spór między nim a naukowcami, prawda?

— On chce zejść na powierzchnię Tytana, a oni nie chcą się na to zgodzić, dopóki…

— Na powierzchnię Tytana? — wtrącił Eberly. — Po co?

— Wykonuje niebezpieczne pokazy kaskaderskie i sprzedaje sieciom prawa do audycji VR — wyjaśniła Holly.

— Na Ziemi jest niezwykle popularny — przypomniała Morgenthau. — Gwiazda pierwszej wielkości.

— Kaskader — prychnął Vyborg.

— A co z jego konfliktem z naukowcami? — spytał Eberly.

— Obawiają się, że dojdzie do skażenia form życia na Tytanie — rzekła Holly. — Doktor Cardenas próbuje im pomóc…

— Cardenas? Ta specjalistka od nanotechnologii?

— Tak jest.

— Jak dobrze znasz tego kaskadera? — zwrócił się do Holly Eberly.

Holly poczuła ukłucie niepokoju.

— Chyba jesteśmy dobrymi przyjaciółmi — odparła szybko.

— Chciałbym go poznać — oznajmił Eberly. — Zorganizuj jakąś okazję, Holly. Chciałbym zjeść z wami kolację. Zaproś też Cardenas. Zrobimy imprezę w dwie pary.

Holly próbowała ukryć emocje. O rany, pomyślała, w końcu idę na kolację z Malcolmem i muszę zabrać ze sobą faceta, z którym sypiam!

312 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Z dwóch restauracji znajdujących się w habitacie, Nemo była tą bardziej elegancką. Bistro było małe i ciche, z większością stolików ustawionych na trawie, a w Nemo dominował pretensjonalny wystrój i ambicje. Restaurację zaprojektowano tak, by przypominała wnętrze łodzi podwodnej: zakrzywione ściany z gołego metalu i duże okrągłe bulaje, w których wyświetlano holograficzne obrazy kwitnącego podwodnego życia. Właściciel, były restaurator z Singapuru, którego zdeklarowany ateizm wpędził w kłopoty, zainwestował w tę restaurację znaczną część swojego majątku. „Skoro mam spędzić resztę życia w drodze na Saturna” — wyjaśnił zgromadzonym dzieciom, wnukom i dalszym krewnym — „to wolę w tym czasie robić coś, na czym się znam”. Nie byli zadowoleni z tego, że głowa rodziny opuszcza Ziemię i zabiera ze sobą większość rodzinnej schedy.

Idąc za robotem, pełniącym obowiązki maitre d‘hotel do stolika dla czterech osób, który zarezerwowała, Holly czuła zdenerwowanie. Gaeta zaproponował, że po nią wpadnie, ale pomyślała, że lepiej będzie spotkać się już w restauracji. Przyszła pierwsza, dokładnie o 20:00. Kanciasty mały robot zatrzymał się i oznajmił:

— Pani stolik, panienko.

Holly zastanawiała się, skąd wiedział, że jest niezamężna. Czyżby odczytał to z danych na jej identyfikatorze?

Usiadła na krześle, z którego miała widok przez całe pomieszczenie na wejście. Restauracja nie była zapełniona nawet w połowie.

— Czy podać coś do picia? — spytał robot. Jego zsyntetyzowany głos był ciepły i głęboki. — Mamy doskonale zaopatrzony bar i obszerną kartę win.

Holly wiedziała, że w najlepszym razie to przesada.

— Nie, dziękuję — odparła. Robot odtoczył się.

W drzwiach pojawił się Eberly i zaraz za nim Kris Cardenas. Miała na sobie prawdziwą sukienkę do kolan z materiału w kwiaty, lekką i jasną jak lato. Holly poczuła się nagle byle jak ubrana w swojej bluzie i spodniach, mimo szala barwy morskiej zieleni, który zamotała na ramionach.

Wstała, gdy zbliżyli się do stolika. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy z tego, że idą do tego samego stolika, ale Eberly szybko to spostrzegł i uprzejmie odsunął krzesło dla Kris, gdy siadała. Holly przedstawiła ich i zaczęła mieć nadzieję, że Manny nie przyjdzie. Może mu coś wypadło, jakiś test czy coś. Prawie nie słuchała tego, co mówią Eberly i Cardenas.

Pojawił się jednak, w sportowej siatkowej koszulce i dżinsach. Bez identyfikatora. Żadnych ozdób, jeśli nie liczyć kolczyka w uchu. Nie musiał się stroić. Kiedy szedł do stolika za robotem, wszystkie głowy zwróciły się w jego stronę.

Jeśli nie liczyć niemiłego uczucia w żołądku, jakiego doznała Holly, posiłek przebiegał gładko. Gaeta oczywiście znał Cardenas, a Eberly pełnił rolę gospodarza, uprzejmy i czarujący. Na początku prowadzili niezobowiązującą konwersację: rozmawiali o niedawnym głosowaniu i dawnych wyczynach Gaety.

— Nurkowanie na Wenus — rzekł Eberly z podziwem znad zakąsek. — To musiało wymagać ogromnej odwagi.

Gaeta uśmiechnął się skromnie.

— Ech, wiecie, co mówią o kaskaderach: więcej jaj niż mózgu.

Eberly zaśmiał się.

— Och, ale to przecież wymaga zarówno jaj, jak i mózgu. Gaeta pochylił brodę na znak, że się zgadza i zajął się koktajlem z krewetek.

Zanim podano danie główne, rozmowa przeszła na planowany wyczyn Gaety: spacer po powierzchni Tytana.

— Jeśli Kris zdoła przekonać Urbaina i jego świrów od skażenia, że nic złego nie zrobię jego chingado mikrobom — narzekał Gaeta.

Cardenas rzuciła mu ostre spojrzenie.

— Przepraszam za moją łacinę — mruknął.

— Myślałam, że to hiszpański — zdziwiła się Holly.

Eberly zręcznie skierował rozmowę z powrotem na Urbaina i jego naukowców. Gaeta narzekał na ich obawy związane ze skażeniem Tytana, a Cardenas potrząsała głową, gdy była mowa o niebezpieczeństwach używania nanobotów.

— Oczywiście rozumiem, skąd te obawy — rzekła — ale chyba nie sądzą, że próbuję stworzyć nowego potwora Frankensteina, i osaczają mnie z różnymi przepisami dotyczącymi bezpieczeństwa.

— Są przesadnie ostrożni? — spytał Eberly.

— Jak grupka starszych pań — mruknął Gaeta.

— Manny, czy zastanowiłeś się głębiej nad pomysłem z pierścieniami? — dopytywała się Holly.

Potrząsnął głową.

— Nie, Nadia się nie odezwała. Miała się temu przyjrzeć pod kątem mojego planu.

— Zadzwonię do niej — zaproponowała Holly. — Może zapomniała.

Kiedy podano deser, Eberly zaproponował:

— Może będę w stanie wam pomóc w sprawie doktora Urbaina. Mam bezpośredni dostęp do profesora Wilmota, więc mogę mu przedstawić problem zejścia na powierzchnie Tytana — po czym dodał, zwracając się do Cardenas: — i w sprawie złagodzenia niektórych ograniczeń w laboratorium nanotechnologicznym.

— Nie chodzi za bardzo o ograniczenia — rzekła szczerze Cardenas. — Z tym sobie jakoś poradzę. Rozumiem, czemu się boją, a nawet do pewnego stopnia się z nimi zgadzam.

— To w czym problem? — spytał Eberly.

— Po prostu, brak mi rąk do pracy — wyjaśniła Cardenas.

— Jestem w laboratorium sama. Próbowałam zatrudnić jakichś asystentów, ale nikt z młodszej kadry naukowej nawet nie chce się zbliżyć do czegokolwiek, co pachnie nanotechnologią.

— Czy dział zarządzania zasobami ludzkimi nie mógłby czegoś z tym zrobić? — Eberly spojrzał na Holly.

Cardenas wyglądała na zaskoczoną.

— Prosiłam Urbaina — rzekła. — Potrzebuję tylko paru asystentów laboratoryjnych. Młode osoby z podstawowym wykształceniem naukowym. Ale poproszeni o pomoc naukowcy uciekają jak najdalej.

— Rozumiem — mruknął Eberly.

Kiedy jeszcze byłam na Ziemi, w epoce kamienia łupanego — uśmiechnęła się Cardenas — w laboratoriach profesorskich pracowali magistranci. Praca niewolnicza, tania i w obfitości.

Eberly zaplótł palce.

— Obawiam się, że nie mamy tu za wielu magistrantów, młodszych studentów zresztą też nie. Każdy ma już przydzieloną pracę, taki był warunek dostania się na pokład habitatu.

— Nie mamy żadnych niepracujących studentów — rzekła Holly.

— Tego domyśliłam się od razu — rzekła Cardenas. — Myślałam tylko, że może zdołam namówić paru młodszych ludzi z ekipy Urbaina, żeby czasem przyszli i pomogli.

— On im na to nie pozwoli — stwierdził Eberly.

Cardenas spoważniała.

— On nawet nie pozwala im już ze mną rozmawiać. I boi się spotkać mnie na towarzyskim gruncie. Nic nie mogę zrobić.

Eberly zwrócił się do Holly i położył rękę na jej dłoni.

— Holly, musimy coś na to zaradzić. Zanim odpowiedziała, spojrzała na Gaetę.

— Oczywiście, jak chcesz, Malcolmie. Przeniósł wzrok na Cardenas i odparł:

— Tak, chciałbym.

Kolacja skończyła się i całą czwórką wyszli na zewnątrz, gdzie panował już półmrok. Holly czuła, jak mocno bije jej serce. Co się teraz wydarzy?

— Holly, może byś poszła do biura i zobaczyła, co możemy zrobić dla doktor Cardenas?

Skinęła głową.

— Jeśli mi podasz, Kris, jakich ludzi potrzebujesz, przygotuję listę ewentualnych kandydatów.

— Wyślę ci listę wymagań, jak tylko dotrę do domu — obiecała Cardenas.

— Odprowadzę cię, Kris. Mam po drodze — powiedział Manny.

Holly stała jak skamieniała. Gaeta i Cardenas pożegnali się i ruszyli ścieżką prowadzącą do ich kwater. Eberly musiał dotknąć ramienia Holly, by czar prysł.

— Robota czeka, Holly — rzekł.

Ale ona patrzyła nadal na Cardenas i Gaetę, maszerujących ramię w ramię kiepsko oświetloną ścieżką. Cardenas odwróciła się i spojrzała na Holly, jakby chciała powiedzieć: „Nie martw się, nic się nie stanie”. A przynajmniej taką Holly miała nadzieję.

Ona jest moją przyjaciółką, powiedziała sobie Holly. Ona wie, że ja i Manny jesteśmy razem. Nic nie zrobi. To był jego pomysł, żeby ją odprowadzić. Ona mu nie pozwoli.

— Holly, rusz się — powtórzył Eberly. — Robota czeka.

DRUGI WIEC

Eberly szczycił się tym, że nigdy nie popełnia dwa razy tych samych błędów. Pierwsza publiczna mowa, jaką wygłosił, żeby ogłosić konkursy na nazwy, była jego zdaniem dobra, ale w oczach Morgenthau i Vyborga była kompletną porażką. Zgromadzonych w kafeterii było niewielu i choć reagowali żywiołowo na przemówienie, dali jasno do zrozumienia, że traktują całą tę aferę najwyżej jako jeszcze jedną okazję do zabawy i nic ponadto.

Miał zamiar to wykorzystać.

Kiedy zakończyła się pierwsza faza kampanii wprowadzania nazw i wybrano kategorie podczas pierwszej tury głosowania, Eberly zaczął starannie przygotowywać się do drugiego wystąpienia publicznego.

Zadowolenie wszystkich jest niemożliwe, uprzytomnił sobie, ale możliwe jest podzielenie ludzi na małe, wyróżniające się grupy, odkrycie, czego chce każda z tych grup i złożenie im odpowiedniej obietnicy. Dziel i rządź: koncepcja stara jak cywilizacja, a może nawet starsza. Eberly nauczył się, jak z niej korzystać. Z przyjemnością, prawie z zaskoczeniem obserwował, jak łatwo wykorzystać naturalną antypatię między kaskaderem a pracownikami naukowymi Urbaina.

Przez całe tygodnie Vyborg na jego polecenie dbał o to, by Gaeta był w habitacie widoczny wszędzie: w filmach, serwisach informacyjnych, które pokazywały heroizm Gaety: zdobywca Mount Olympus, człowiek, który przeszedł Mare Imbrium na Księżycu. Vyborg inteligentnie podkreślał, że podczas swoich wyczynów Gaeta zdobywał wiele naukowych danych. A teraz chciał zostać pierwszym człowiekiem, który postawi stopę na mrocznej, niedostępnej powierzchni Tytana. Czy naukowcy mu na to pozwolą? Ludzie i tak kiedyś wylądują na Tytanie, prędzej czy później. Czemu nie pozwolić temu nieustraszonemu bohaterowi, by podjął ryzyko, o którym tak marzy? Na żądanie Eberly’ego nie wspominano ani słowem o Cardenas i jej działaniach mających na celu stworzenie nanobotów, które poradzą sobie z problemem skażenia.

Ludzie Kanangi przystąpili do dzielenia populacji. Poszczucie jednych ludzi na drugich było banalnie proste. Sam Eberly wpadł na pomysł wykorzystania filmów z różnymi wydarzeniami sportowymi z Ziemi, żeby tworzyć zorganizowane fankluby, przypominające klany odłamy, które obstawiały swoje „zespoły” i oglądały wszystkie mecze w oparach alkoholu, wrzeszcząc, ile sił w płucach. Kiedy Wilmot i jego administratorzy próbowali kontrolować dystrybucję napojów alkoholowych, nawet piwa, fani spontanicznie zaczęli się spotykać w mieszkaniach prywatnych. Zaczęła się ożywiona dystrybucja piwa warzonego w domowy sposób, a bójki między fanami poszczególnych drużyn zaczęły się pojawiać na porządku dziennym.

Morgenthau dopilnowała, by Eberly dostawał na bieżąco informacje o specjalnych potrzebach każdej grupy. Obsługa maszyn narzekała na niskie pensje, sztucznie utrzymywane na poziomie niższym niż wynagrodzenia techników laboratoryjnych. Jedna z grup farmerów chciała poszerzyć areał pól i uprawiać owoce tropikalne, czemu sprzeciwiała się administracja Wilmota, bo wymagałoby to większych ilości wody i wyższych temperatur, co oznaczało konieczność stworzenia cieplejszego i bardziej wilgotnego klimatu niż w pozostałej części habitatu. Między fanami dwóch drużyn piłkarskich z Ziemi dochodziło coraz częściej do bójek, gdyż trwały rozgrywki Pucharu Świata. Awantury były czasem tak poważne, że nawet Kananga sugerował, aby uspokoić tych ludzi.

Praca Holly była dla Eberly’ego bezcenna. Dziewczyna prowadziła dział zarządzania zasobami ludzkimi i niezmordowanie dostarczała Eberly’emu danych statystycznych niezbędnych do określenia wewnętrznej dynamiki grup. Była pracowita, uczciwa i nie miała pojęcia, że te wszystkie rozłamy w strukturze społecznej były podsycane działaniami kliki Malcolma.

— Musimy coś zrobić, żeby na nowo zjednoczyć ludzi — powtarzała Eberly’emu. — Musimy zjednoczyć społeczność.

Tymczasem Wilmot obserwował rosnący dysonans z mieszaniną fascynacji i strachu. Starannie zaprojektowane społeczeństwo habitatu pruło się i rozłaziło w szwach. Ludzie dzielili się na plemiona. Czy nawet klany. Jako antropolog był zauroczony ich zachowaniem. Jako szef ekspedycji bał się jednak, że rosnący chaos doprowadzi do zamętu, a wręcz rozlewu krwi. Opierał się jednak pomysłom interweniowania czy wprowadzania nowych przepisów i zasad. Niech eksperyment trwa, powiedział sobie w duchu. Niech grają w te swoje gierki. Wynik końcowy będzie ważniejszy niż życie jednostek, może być też ważniejszy niż sukces lub porażka tej misji.

Wreszcie Holly zwróciła się wprost do Eberly’ego:

— Malcolm, musisz coś zrobić! Jesteś jedynym tutaj, który ma jakąś wizję zjednoczenia tego społeczeństwa!

Morgenthau też występowała z podobnymi sugestiami. W końcu wydał im polecenie zorganizowania wiecu.

— Przemówię do nich — oświadczył. — Zrobię, co będę mógł.

Holly pracowała po szesnaście albo osiemnaście godzin dziennie, żeby zorganizować wiec, na który ściągną wszyscy mieszkańcy habitatu. Zorganizowała go w parku nad jeziorem koło wioski A. Dopilnowała, żeby tego dnia kafeteria i obie restauracje zamknięto o 18:00; nikt nie pójdzie na kolację, dopóki Eberly nie dokończy przemówienia.

Kierując się sugestią Morgenthau, Holly zorganizowała parady. Fankluby drużyn sportowych chętnie zgodziły się na przemarsz przez park, z prowizorycznymi transparentami w kolorach klubowych. Muzycy wyrazili zgodę na zorganizowanie naprędce kilku kapel, a nawet na to, żeby grali po kolei, a nie wszyscy jednocześnie. Rolnicy też zorganizowali coś w rodzaju marszu, choć maszerowanie w szeregu niespecjalnie im wyszło. Inni robotnicy też przemaszerowali, podzieleni według specjalności.

Choć grała muzyka i ludzie maszerowali, na festynie pojawiło się tylko kilka tysięcy ludzi. Większość populacji została w domach. Holly pocieszała się myślą, że i tak obejrzą wszystko w sieci. A przynajmniej taką miała nadzieję.

Trzy tysiące ludzi to jednak niemały tłum. Eberly wyglądał na zachwyconego, gdy wszyscy zebrali się przed muszlą koncertową, gdzie siedział na scenie, czekając i uśmiechając się do nich.

Morgenthau także wyglądała na zadowoloną. Holly słyszała, jak mówi do Eberly’ego:

— Ta mniejszość jest wystarczająco duża, żeby zapewnić nam władzę, jaką chcemy uzyskać. Tych, którzy zostali w domach, zmiecie fala, kiedy nadejdzie czas.

Atmosfera przypominała staroświecki letni piknik. Grała muzyka. Ludzie maszerowali, po czym stawali jeden przy drugim przed małą muszlą koncertową i sceną na końcu parku.

Pierwszym mówcą był Manuel Gaeta. Morgenthau przedstawiła go i tłum zaczął klaskać i wiwatować, gdy Gaeta powoli, nieśmiało, wkraczał na scenę.

Zwrócił się do oczekującego tłumu i gestem poprosił o ciszę.

— Nie umiem przemawiać publicznie — zaczął. — Robiłem w życiu wiele przerażających rzeczy, ale ta jest chyba najstraszniejsza.

Tłum zaśmiał się.

— Nie mam wiele do powiedzenia. Mam nadzieję, że będę mógł zejść na powierzchnię Tytana, a kiedy mi się to uda, zadedykuję ten wyczyn wam, ludziom z habitatu.

Tłum zafalował z zachwytu. Holly, siedząc obok Eberly’ego po jednej stronie sceny, rozglądała się, próbując wyłowić z tłumu twarze znanych jej naukowców. Zobaczyła tylko nielicznych. Nie było doktora Urbaina ani profesora Wilmota.

— Moim prawdziwym zadaniem na dziś — mówił dalej Gaeta — jest przedstawienie głównego mówcy. Pewnie wszyscy go znacie. Malcolm Eberly to dyrektor działu zasobów ludzkich i jedyny człowiek spośród zarządzających tym habitatem, który próbował mi pomóc. Myślę, że będzie umiał pomóc nam wszystkim.

Gaeta odwrócił się i wskazał gestem Eberly’ego, który powoli, z rozmysłem, wstał z krzesła i podszedł do mównicy. Aplauz tłumu był symboliczny.

— Dziękuję, Manny — rzekł Eberly, chwytając obiema rękami za mównicę. Rozejrzał się po zgromadzonych i mówił dalej: — Dziękuję wam, wszystkim razem i każdemu z osobna, że przyszliście na to spotkanie.

Wziął głęboki oddech, opuścił głowę, jakby się modlił. Tłum ucichł, czekał i patrzył.

— Postawiono przed nami niezwykłe zadanie — rzekł Eberly. — Przed nami także nowe i nieznane niebezpieczeństwa, którym będziemy musieli stawić czoło, żeglując przez niezbadane obszary kosmosu.

Holly zdumiała się słysząc ton jego głosu. Na mównicy był zupełnie innym człowiekiem. Oczy mu płonęły, głos był niższy, mocniejszy, brzmiał taką pewnością, że Holly nie słyszała dotąd niczego podobnego.

— Wkrótce dolecimy do Saturna. Wkrótce rozpocznie się nasza prawdziwa praca. Zanim jednak zaczniemy, musimy sprostać obowiązkowi stworzenia nowego porządku, nowego społeczeństwa, nowego rządu, który będzie nas reprezentował sprawiedliwie i uczciwie, i pomoże nam osiągnąć to, do czego dążymy.

— Pierwszym etapem na drodze do nowego porządku jest wybór nazw. Mamy sposobność, ale i obowiązek wybrania nazw, które będą znane w naszej społeczności. To zadanie może wydawać się banalne, ale tak nie jest. Jest niezmiernie ważne.

— Tymczasem, co możemy zobaczyć wokół? Zamiast jedności mamy walkę. Zamiast jednego celu, zamęt i bójki. Jesteśmy podzieleni i słabi, a powinniśmy być zjednoczeni i mocni.

Holly słuchała z rosnącą fascynacją, czując, jak oplata ją pajęczyna słów. To fascynujące, pomyślała. Malcolm zahipnotyzował te tysiące ludzi.

— To my jesteśmy wybrańcami — mówił. — Nasza garstka, garstka wybrańców, którzy będziemy realizować ludzkie cele z ludzką godnością na najodleglejszych pograniczach cywilizacji. To my poniesiemy sztandar ludzkości w miejsca, gdzie panuje chłód i natura jest nam wroga. My pokażemy całemu wszechświatowi, że potrafimy zbudować dla siebie stabilną i bezpieczną przystań, stworzony przez nas samych raj.

— Konkurs na nazwy to dopiero pierwszy krok na tej drodze. Musimy stworzyć nowy rząd i wybrać przywódców, którzy będą nam służyć, gdy będziemy tworzyć nowe społeczeństwo, którego pragniemy.

— Nie wolno nam konkurować, musimy współpracować. Nie wolno nam walczyć, musimy się jednoczyć. Nie możemy być słabi, musimy być mocni. Niech każdy mężczyzna i każda kobieta z tu obecnych złoży przyrzeczenie, że nasze społeczeństwo będzie silne i zjednoczone. Nie pytajcie, jakie korzyści będziecie mieli jako jednostka. Pytajcie raczej, jak możecie się przyczynić do stworzenia wolnego i kwitnącego świata. Możemy zbudować raj własnymi rękami! Pomożecie nam w tym?

— Pomożemy! — zawył tłum.

Ludzie zaczęli klaskać, wiwatować i gwizdać. Eberly wolno uniósł dłoń, rozejrzał się z prawie błogim uśmiechem na ustach.

— Każdy z was — każdy mężczyzna i każda kobieta — musi zobowiązać się, że poświęci się na drodze do jedności i współpracy, jakie są nam potrzebne do stworzenia nowego porządku. Chcę, by każdy z was chwycił za ręce osoby, które stoją obok niego. Przyjaciel czy obcy, kobieta czy mężczyzna, weźcie za ręce swojego sąsiada i przyrzeknijcie, że będziecie budować razem nowy świat.

Tłum zaszemrał, głowy zaczęły się obracać, stopy szurać. Potem, na początku z wolna, ludzie zaczęli obracać się do siebie i chwytać za ręce sąsiadów. Holly patrzyła, jak coraz więcej ludzi chwyta się za ręce, zapominając o dzielących ich różnicach; niektórzy otwarcie szlochali. Holly zrozumiała, że Malcolm jest jedyną osobą w całym habitacie, która umie tak zjednoczyć ludzi.

Była dumna, że pomogła temu wielkiemu człowiekowi doprowadzić do tej chwili jedności, w której doświadczyli potężnego uczucia miłości i przyjaźni.

WAŻNY KOMUNIKAT

Do: Prof. dr E. Urbain, Habitat Goddard.

Od: H. H. Haddix, członek, Rada Nadzorcza MUA

Temat: Zagrożenie skażeniem na Tytanie.


Odpowiadając na Pańskie zapytanie, Rada Nadzorcza wszczęła procedurę dogłębnej oceny polityki związanej z eksploracją Saturna przez ludzi. Po dokładnej analizie przeprowadzonej przez komisję astrobiologiczną i komisję planetologiczną, Międzynarodowy Urząd Astronautyczny podjął jednogłośnie decyzję o zakazie jakiejkolwiek ludzkiej eksploracji na powierzchni Tytana. Ochrona rodzimych form życia na Tytanie musi mieć pierwszeństwo przed wszelkimi innymi celami, także badaniami naukowymi. Zezwala się na eksplorację dokonywaną przez automatyczne sondy, pod warunkiem ścisłego przestrzegania istniejących procedur dekontaminacji związanych z ochroną tego księżyca.

H. Harvey Haddix Członek Rady Nadzorczej MUA

Wielebny Calypsi J.C. Abenathy Imprimatur

288 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Ruth Morgenthau nienawidziła tych spacerów, przy których upierał się Eberly. To kompletny paranoik, złościła się, drepcząc niechętnie ścieżką prowadzącą przez park z wioski A do sadów. Martwi się, że ktoś może założyć podsłuch w jego apartamencie, tak samo, jak on pozakładał podsłuchy u innych.

Ach, to już nie jest wioska A, przypomniała sobie. Teraz są to Ateny. A sad jest oficjalnie Rezerwatem św. Franciszka z Asyżu. Morgenthau o mało nie zachichotała na głos. Co za nazwa! Jakie się tam toczyły kłótnie, prawdziwe bitwy, gdzie bronią były okrzyki między nią, Vyborgiem a Kanangą. Nawet zwykle powściągliwy i umiarkowany w sądach Jaansen podnosił głos, kiedy omawiali nazwy poszczególnych budynków laboratoryjnych habitatu.

Dwumiesięczna kampania na rzecz nadania wioskom, budynkom i obszarom naturalnym habitatu prawdziwych nazw, była niewiele więcej niż farsą. Każde głosowanie miało rozrzut głosów prawie równy ich liczbie. Każdy w habitacie miał własną opinię na ten temat i prawie nie spotykało się dwóch identycznych głosów. Panował chaos, ale Eberly znalazł doskonałe rozwiązanie.

— Ponieważ wśród głosujących nie ma jednomyślności — oświadczył swoim poplecznikom — będziemy musieli sami podjąć decyzję.

I z tego powodu cała czwórka zaczęła się kłócić, bo Kananga upierał się, że nazwy afrykańskie powinny być równie licznie reprezentowane, co europejskie czy azjatyckie, Vyborg upierał się przy nazwach mających potężne konotacje psychologiczne wśród społeczności, a Jaansen twardo, z uporem, lansował własną listę nazwisk słynnych naukowców. Eberly starał się w to wszystko nie mieszać, wysłuchując ich przepychanek z chłodnym dystansem. Morgenthau uznała, że cała afera jest odrażająca: nazwy nic ją nie obchodziły, dopóki nie były demonstracyjnie ateistyczne. Oczywiście zaprotestowała przeciwko nazwaniu wydziału biologii imieniem Darwina.

W końcu Eberly rozstrzygnął ich spory. Jeśli nie mogli się zgodzić, on podejmował decyzję. Gdy za długo się wykłócali, wkraczał i upominał ich, żeby przestali się zachowywać jak dzieci. Morgenthau obserwowała go uważnie i doskonale o tym wiedział.

Wioska A otrzymała nazwę europejską: Ateny. Wioskę B oddano Azjatom: Bangkok. Wioska C stała się Kairem; D to Delhi, a E — Entebbe. Przedstawiciele obu Ameryk, Północnej i Południowej, narzekali, ale Eberly odprawił ich, twierdząc stanowczo, że na takie nazwy głosowali mieszkańcy habitatu. W końcu, podkreślił, Amerykanie byli w populacji habitatu mniejszością.

Ponieważ głosowanie było tajne, Eberly odmówił komukolwiek prawa do przeliczenia głosów. Odegrał całe przedstawienie, w którym mówił dużo o bezstronności — i skasował wszystkie głosy.

— Żeby już nikt nie mógł w nich grzebać, ani używać do manipulacji w przyszłości — ogłosił.

Było trochę narzekań, ale ogólnie ludzie zaakceptowali nazwy, które — jak ogłosiła klika — wybrano w głosowaniu. Eberly dopilnował, żeby dużo nazw amerykańskich i hiszpańskich znalazło się wśród budynków i miejsc naturalnych, by wszyscy byli z grubsza zadowoleni.

Zdaniem Morgenthau, cała akcja została wspaniale przeprowadzona. Martwiła ją jednak pewna rzecz. Być może Eberly jest zbyt wpływowy, zbyt żądny władzy, zbyt zdeterminowany, żeby robić wszystko po swojemu. Jesteśmy narzędziami Boga, przypominała sobie. Dążymy do władzy nie dla nas samych, ale by zbawić te dziesięć tysięcy dusz. Zastanawiała się, czy Eberly jest tego samego zdania. W istocie była prawie pewna, że nie. Jednak to osoby postawione wyżej niż ona wybrały Eberly’ego do poprowadzenia misji; ona miała go w tym tylko wspierać — i pilnować, by nie opuścił ścieżki, jaką wybrały dla niego Nowa Moralność i Święci Apostołowie.

Morgenthau dreptała więc ścieżką Washingtona Carvera, która prowadziła z Aten do Sadu świętego Franciszka i dalej, do niewielkich wzgórz, które nosiły dziwaczną nazwę Wzgórz Andyjskich oraz do rolniczych terenów regionu Ohio. Miała nadzieję, że Eberly nie będzie chciał iść aż do Kalifornii, otwartego regionu przylegającego do przegrody. Nogi już zaczynały ją boleć.

— Strasznie jesteś dziś małomówna — rzekł Eberly, gdy podążali wijącą się ceglastą ścieżką. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od kilku minut.

Morgenthau czuła, jak pot spływa jej po czole.

— Po prostu cieszę się, że załatwiliśmy już sprawę nazw — rzekła. — Doskonale się spisałeś, Malcolm.

Na jego ustach wykwitł chłodny uśmieszek.

— O ile prawdziwe głosy zostały rzeczywiście usunięte bez śladu.

— Zostały — oświadczyła.

— I nikt poza nami nie wie, jak naprawdę zostały wybrane nazwy.

— Nikt.

— Nawet Holly? Wiesz, ona jest dość inteligentna.

Morgenthau przytaknęła skinieniem głowy.

— Pytała mnie, dlaczego usuwamy głosy. Kiedy jej powiedziałam, że to twoja decyzja, przestała się dopytywać.

Eberly pokiwał głową.

— Pewnie prędzej czy później będę musiał pójść z nią do łóżka. To nam zapewni jej lojalność.

Morgenthau spojrzała na niego zaszokowana.

— Ona już teraz jest bardzo lojalna. Nie ma potrzeby…

— Nasze kolejne działania będą dla niej coraz bardziej obrzydliwe — przerwał jej. — Muszę ją jakoś osobiście do siebie przywiązać. Inaczej będzie się opierać albo w ogóle zbuntuje się przeciwko nam.

— Ale spanie z nią… to grzech!

— Ale w słusznej sprawie. Wszyscy musimy czasem ponosić ofiary.

Wychwyciła jego sarkastyczny ton.

— Cóż, przynajmniej jest atrakcyjna.

— Trochę za ciemna jak na mój gust — rzekł Eberly tonem tak lekkim, jakby omawiali preferencje w dziedzinie stroju albo kuchni. — Wolę blondynki, o trochę pełniejszych kształtach.

Morgenthau czuła, że się czerwieni. Czy on się ze mnie nabija? Sprawdza mnie? Nie zdarzały jej się fantazje odnośnie własnych preferencji, czy tego, co ją pociągało.

— Nie zaprosiłeś mnie na ten spacer, żeby roztrząsać twoje plany romansowe, prawda?

— Nie — odparł poważnie. — Na pewno nie.

— Więc po co?

Nie zmieniając tempa, Eberly spojrzał na tyczki z lampami i miniaturowe kamery na ich szczycie, po czym zapatrzył się na zieleń i kwitnący park przed nimi.

— W biurze można łatwo założyć podsłuch. Zawsze jest tam mnóstwo podglądaczy i podsłuchiwaczy.

Pojęła.

— Ach, więc to ma wyglądać, jakbyśmy po prostu zażywali wspólnie ruchu.

— Dokładnie — skinął głową.

Morgenthau uważała, że sam fakt, że można ich zobaczyć spacerujących razem, może sprawić, że ktoś weźmie ich na języki, choć nie sądziła, żeby podejrzewano ją o jakąś romantyczną aferę z Eberlym, albo o to, że ona może pociągać go fizycznie. Albo jakiegokolwiek mężczyznę, jeśli już o tym mówimy. Morgenthau wiedziała, że wszyscy uważają ją za niską, krępą, grubą ofiarę, która nie stanowi dla nich zagrożenia. Ależ się mylili!

— Prędzej czy później będziemy musieli stawić czoła Wilmotowi — rzekł Eberly, nie przestając rozglądać się w poszukiwaniu podsłuchiwaczy. — Vyborg cały czas marudzi, żebyśmy usunęli Berkowitza i zaproponowali mu stanowisko szefa działu komunikacji. Uznałem, że najlepiej załatwimy Berkowitza za pośrednictwem Wilmota.

— Wilmota?

— Berkowitz to nieszkodliwy były pracownik sieci informacyjnych. Nie ma żadnych widocznych na pierwszy rzut oka wad. Zarządza działem komunikacji na tyle swobodnie, że w rzeczywistości wszystkim rządzi Vyborg.

Ale Sammi chce oficjalnie dostać to stanowisko i obowiązki — rzekła Morgenthau. — Znam go. On pragnie szacunku i władzy.

— Tak. I jest niecierpliwy. Jeśli ktoś odkryje, co zrobił biednemu staremu Romero…

— Nikt nie dotrze do ciebie — zapewniła go. — Nie może.

— Pewnie nie. Ale i tak Berkowitza należy zlikwidować.

— A jak chcesz to zrobić za pośrednictwem Wilmota? — spytała Morgenthau.

— To oczywiście nie jest jedyny powód — mówił Eberly.

— Wilmot uważa się za władcę habitatu. Kiedyś nadejdzie dzień, że pozbawimy go złudzeń.

— Nie możemy dopuścić, żeby bezbożny ateista rządził tymi ludźmi! — oznajmiła żarliwie Morgenthau.

— Przydałaby mi się jakaś amunicja, coś, czym mógłbym pomachać Wilmotowi przed nosem.

— Kij czy marchewka? — Wszystko jedno. Najlepiej oba.

— Ktoś będzie musiał przejrzeć jego akta i rozmowy telefoniczne. Eberly skinął głową.

— Ale należy to utrzymywać w absolutnej tajemnicy. Nie chcę, żeby Vyborg się dowiedział, że przeglądamy akta Wilmota.

— Kto więc ma to zrobić?

— Ty — odparł Eberly, całkowicie naturalnym tonem, nie pozostawiając miejsca na dyskusję. Morgenthau zamarła. Wyobraziła sobie długie, nie kończące się noce spędzone na podsłuchiwaniu telefonów profesora i podglądaniu go w apartamencie.

Zamilkła, intensywnie rozmyślając, i nadal kroczyła ścieżką.

— No i? — naciskał Eberly.

— To może być strasznie nudne. To tylko niemłody naukowiec, wątpię, czy znajdzie się coś do wykorzystania.

Eberly nie wahał się ani przez sekundę.

— Więc musimy coś spreparować. Wolałbym jednak jakąś rzeczywistą słabość. Sfabrykowanie fałszywych oskarżeń może być ryzykowne.

— Pogadam o tym z Vyborgiem.

— Nie — warknął Eberly. — To sprawa wyłącznie między nami. I nikim innym. Przynajmniej na razie.

— Dobrze — zgodziła się niechętnie. — Rozumiem.

Przez całą długą drogę z powrotem do swojego biura w Atenach Morgenthau rozmyślała o zaangażowaniu Eberly’ego w ich sprawę. On dąży wyłącznie do zgarnięcia całego splendoru dla siebie, pomyślała. Ale ma charyzmę, która pozwoli mu poprowadzić te dziesięć tysięcy ludzi. Muszę sobie jakoś z nim radzić. Wilmot, pomyślała, to zdeklarowany ateista, a w najlepszym razie agnostyk. Trzeba znaleźć na niego jakiegoś haka. Znajdę coś na niego.

287 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

— Nie spałam z nim, jeśli o to się martwisz — rzekła Kris Cardenas.

Holly spojrzała w jej chabrowe oczy i uznała, że Cardenas mówi prawdę. Spędzała bardzo dużo czasu z Gaetą, ale twierdziła stanowczo, że to wyłącznie kontakty zawodowe. Z drugiej strony, Manny nie zaprosił Holly nigdzie ani nie wpadł do jej biura, odkąd odprowadził Kris do domu.

Malcolm był chłodny i nieprzystępny jak zawsze. Praca i tylko praca. Niektórzy kochają życie, pomyślała Holly. Wszystko wali się w gruzy.

— Mówię prawdę, Holly — rzekła Cardenas, błędnie interpretując jej milczenie.

— Wiem, Kris — odparła Holly, czując się bardziej bezradna niż zmartwiona. A tak naprawdę, nie miałabym do ciebie pretensji, gdyby tak było. Manny to takie dynamo.

Cardenas pochyliła się bliżej i wyznała:

— On mnie nawet nie podrywa. Gdybyś nie była nim zainteresowana, czułabym się rozczarowana. Wiesz, jestem od niego o wiele starsza, ale chyba nie jestem aż tak odrażająca?

Holly zachichotała.

— Kris, jeśli masz na niego ochotę, nie zastanawiaj się. Nie mam nic do niego.

— Ależ masz.

— Ależ skąd. I tak naprawdę czuję się lepiej, jak nie ma go w pobliżu.

Cardenas uniosła brwi z niedowierzaniem.

— Tak w rzeczywistości — rzekła Holly, zastanawiając się, czy dobrze robi — to interesowałam go wyłącznie fizycznie.

— Wiele związków tak się zaczyna.

— A ten się skończył. Tak naprawdę to nie jest związek. I nigdy nie był — Holly była zdziwiona, że wyznanie tego głośno nie boli. W każdym razie nie bardzo.

Cardenas wzruszyła ramionami.

— To kwestia dyskusyjna. Przy mnie zachowuje się dość oficjalnie.

— Pewnie cię podziwia. Cardenas roześmiała się.

— Całkiem możliwe.

— Ależ tak.

— Nieistotne — machnęła ręką, jakby odpędzała denerwującego owada. — Mówiłaś, że masz dla mnie jakiegoś asystenta?

— Może — odparła Holly. — Ale jeszcze z nim nie rozmawiałam. Ma kwalifikacje, jakich szukasz. Jest inżynierem…

— A dokładniej?

— Elektromechanika.

— Kiedy skończył studia?

Holly wyjęła palmtopa z kieszeni bluzy. W powietrzu nad stołem pojawiło się trójwymiarowe dossier Raoula Tavalery, ze zdjęciem, danymi i liczbami.

Cardenas przejrzała szybko dane.

— W jakim dziale pracuje?

— W konserwacji — odparła Holly. — Ale to tylko dla zabicia czasu. Oficjalnie nie należy do żadnego działu. To ten facet, którego uratował Manny.

— Ach, tak — Cardenas przejrzała dossier jeszcze raz, trochę uważniej. — W takim razie będzie z nami tylko dotąd, aż Manny spakuje się i wyjedzie.

— Pewnie tak. Ale teraz jest dostępny, a mówiłaś, że potrzebujesz pomocy, i to szybko.

— Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby — zgodziła się Cardenas. — Muszę z nim pogadać. Zgodził się dla mnie pracować?

— Jeszcze o niczym nie wie. Umówię was na jutro.

— Może być.

— W moim biurze, dobrze?

Cardenas zastanowiła się przez moment.

— To chyba lepsze od zapraszania go do laboratorium. Jeszcze się wystraszy, że zostanie zarażony nanobotami.


Siedząc przed biurkiem Holly Tavalera miał podejrzliwą minę. Przyszedł jednak punktualnie, a to dobry znak, pomyślała. Ustawiła spotkanie na kwadrans przed przyjściem Cardenas.

— O co w tym wszystkim chodzi? — spytał ponuro.

— Propozycja pracy — odparła Holly radośnie.

— Ja już mam pracę. W zespole konserwacyjnym.

— Podoba się panu?

— Żartuje pani?

Holly uśmiechnęła się z wysiłkiem.

— Zmartwiłabym się, gdyby pan przytaknął.

— Więc co pani dla mnie ma?

— Pracę w laboratorium badawczym. Będzie pan mógł wykorzystać umiejętności inżyniera.

— Myślałem, że wszystkie stanowiska naukowe są obsadzone. Tak mi pani powiedziała, kiedy się tu pojawiłem.

— Bo tak jest. To jest praca u doktor Cardenas, w laboratorium nanotechnologicznym.

Holly zobaczyła, jak oczy otwierają mu się szeroko. Prawie słyszała odgłos kręcących się mu pod czaszką kół zębatych.

— Nanotechnologia — mruknął.

Holly pokiwała głową.

— Niektórzy ludzie boją się nanotechnologii. Pan też?

— Tak.

— Boi się pan?

Tavalera zawahał się na sekundę, po czym odparł:

— Tak, trochę. Chyba się boję.

— Byłby pan nierozważny, gdyby się pan nie bał — przyznała Holly. — Ale pracując z doktor Cardenas będzie pan pracował z najlepszym fachowcem w branży. Wie pan, to będzie fantastycznie wyglądać w CV.

— Jasne. Akurat bym chciał, żeby na Ziemi się dowiedzieli, że pracowałem z trylionami nanobotów.

— Cóż — rzekła Holly — nie musi pan przyjmować tej oferty, jeśli pan nie chce. Nie zamierzamy pana zmuszać. Zawsze może pan zostać w dziale konserwacji.

— Wielkie dzięki — prychnął.

Nadal nie wyglądał na przekonanego, gdy nadeszła Cardenas. Jej chyba też się nie spodobał.

— Panie Tavalera, nie mogę pracować z kimś, kto boi się nanomaszyn.

— Ja się ich nie boję. Obawiam się tylko, że nie będę mógł wrócić na Ziemię, jak ktoś się dowie, że z panią pracowałem.

— Zawsze może pan domagać się pełnego badania medycznego — rzekła Cardenas. — Ono wykaże, że nie ma pan w ciele żadnych nanomaszyn.

— Tak — mruknął niechętnie. — Pewnie tak.

Nie musi pan umieszczać w CV pracy dla doktor Cardenas — wtrąciła Holly. — Dla władz na Ziemi oficjalnie może pan cały czas pracować w dziale konserwacji.

— Możesz to zrobić? — nawet Cardenas wyglądała na zdumioną.

— W szczególnych przypadkach tak — rzekła Holly, zastanawiając się, jak przyjdzie jej powstrzymać Morgenthau od wtykania tłustej gęby w oficjalne dossier Tavalery.

— Zrobiłaby to pani dla mnie? — spytał Tavalera.

— Pewnie, że tak — odparła.

Nie wyglądał na przekonanego, ale obrócił się gwałtownie w stronę Cardenas i rzekł:

— Cóż, jeśli pani coś spieprzy i nanoboty wydostaną się spod kontroli, to i tak wszystkich w tej puszce szlag trafi. Dobrze, mogę u pani pracować. To chyba lepsze niż naprawianie traktorów.

Cardenas rzuciła Holly spojrzenie i roześmiała się.

— Wykazuje pan duży entuzjazm, panie Tavalera!

Na jego długiej, końskiej twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

— Tak, to cały ja: czysty entuzjazm.

— A tak serio — zwróciła się do niego Holly — chce pan pracować z doktor Cardenas, czy nie?

— Chcę. Czemu nie? A co mam do stracenia? Zwracając się do Cardenas, Holly spytała:

— A ty, jak sądzisz? Będziesz zadowolona?

Kris uśmiechnęła się do swojego nowego asystenta.

— Cóż, jeszcze nie wiem, ale chyba się jakoś dogadamy.

Wstała. Tavalera też się poderwał, uśmiechając się nieśmiało.

Wygląda o wiele lepiej, jak się uśmiecha, pomyślała Holly. Cardenas wyciągnęła rękę.

— Witamy w nanolabie, panie Tavalera. Ujął jej dłoń swoimi długimi palcami.

— Raoul — rzekł. — Mam na imię Raoul.

— Zapraszam do laboratorium, jutro punktualnie o ósmej — rzekła Cardenas.

— Tak jest. Punkt ósma. Będę.

Cardenas wyszła. Tavalera postał chwilę niepewnie przed biurkiem Holly, po czym rzekł:

— Dziękuję.

Da nada — odparła Holly.

— Naprawdę może pani nie wpisywać tego do mojego dossier?

— Pewnie.

Przez chwilę bawił się palcami, po czym rzekł:

— Hm… a może miałaby pani ochotę wybrać się ze mną na kolację dziś wieczorem? To znaczy, jestem wdzięczny za to, co pani dla mnie zrobiła…

Holly przerwała mu, zanim wszystko popsuł.

— Pewnie, że chętnie się z tobą wybiorę na kolację, Raoul.


Dwa tygodnie później Kris Cardenas zaprosiła do swojego laboratorium Edouarda Urbaina, by zademonstrować mu postępy prac nad odkażaniem skafandra Gaety. Tavalera siedział przy głównej konsoli, ustawionej pod ścianą przeciwległą do drzwi.

— Pamiętaj, Raoul — rzekła Cardenas. — Chcemy być z doktorem Urbainem całkowicie szczerzy. Nie mamy nic do ukrycia.

Skinął głową, a na jego ustach pojawił się uśmiech.

— Nie mam nic do ukrycia, bo nic nie wiem. Cardenas odwzajemniła uśmiech.

— Szybko się uczysz, Raoul. Jestem pod wrażeniem.

Jest o wiele bardziej inteligentny, niż myślałam, dodała w duchu Cardenas. Może parę randek z Holly poprawiło mu humor zepsuty faktem, że tu utkwił.

Kiedy szef naukowców wkroczył, spóźniony o ponad dziesięć minut, miał obrażony wyraz twarzy i robił wrażenie, jakby stąpał po polu minowym. Cardenas próbowała go rozchmurzyć, pokazując swoje małe, nieskazitelnie czyste laboratorium.

— To jest strefa montażowa — rzekła, wskazując dwie konstrukcje z nierdzewnej stali, przypominające skrzynie na laboratoryjnej ladzie. Na przedzie każdej z nich znajdowały się mierniki i pokrętła. — W tej są produkowane prototypy nanomaszyn — poklepała jeden z segmentów rozmiaru pojemnika na chleb — a tutaj prototyp się duplikuje.

Urbain odruchowo trzymał się na odległość wyciągniętej ręki od maszynerii. Kiedy Cardenas podniosła pokrywkę jednego z pojemników, aż się wzdrygnął.

Cardenas robiła co mogła, żeby się nie skrzywić.

— Doktorze Urbain, w środku nie ma nic, co mogłoby zrobić panu krzywdę.

Urbain nie wyglądał na przekonanego.

— Rozumowo… pojmuję to. Ale mimo to nieco się denerwuję. Przykro mi, ale nie umiem nad tym zapanować.

Uśmiechnęła się cierpliwie.

— Rozumiem. Proszę, podejdźmy do konsoli głównej. Przez ponad godzinę Cardenas pokazywała Urbainowi, jak się projektuje i buduje nanomaszyny. I jak się reprodukują zgodnie z ustalonymi instrukcjami.

— To są maszyny — powtarzała w kółko. — One nie mutują. Nie rozmnażają się w sposób niekontrolowany. I dezaktywuje je dawka miękkiego ultrafioletu. Są dość delikatne.

Tavalera obsługiwał mikroskop skaningowy głównej konsoli, a Cardenas pokazywała, jak zaprojektowane przez nią nanomaszyny rozkładają zanieczyszczenia na zewnętrznej powierzchni skafandra Gaety na nieszkodliwy dwutlenek węgla, parę wodną i tlenki azotu.

— W ciągu pięciu minut skafander zostaje doskonale oczyszczony — rzekła, pokazując obraz z konsoli. — Pozostałości po prostu ulatniają się.

Urbain wyglądał na zaintrygowanego. Pochylił się nad ramieniem Tavalery i wpatrywał w dane i obrazy.

— Wszystkie substancje organiczne zostają usunięte? Cardenas skinęła głową.

— Nie ma śladu, aż do poziomu cząsteczkowego.

— A same nanoboty?

— Dezaktywujemy je naświetlając skafander promieniami UV.

— Ale nadal są na powierzchni skafandra? Czy mogą się ponownie aktywować?

— Nie — odparła. — Kiedy są nieaktywne, to już koniec. Zostają zniszczone fizycznie.

Urbain wyprostował się powoli.

— Jak pan widzi, potrafimy sobie poradzić z dekontaminacją skafandra.

— Nie tylko skafandra — rzekł Urbain, patrząc na nią, jakby jej nie widział. — Tego procesu można używać przy odkażaniu innego sprzętu, który wyślemy na powierzchnię Tytana.

— Oczywiście — przytaknęła Cardenas.

Po raz pierwszy od chwili wkroczenia do laboratorium Urbain uśmiechnął się.

273 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

— Ten cały Berkowitz musi odejść! — upierał się Eberly. Wilmot opadł na swój wygodny fotel stojący przy biurku, zaskoczony gwałtownością żądania szefa działu zasobów ludzkich.

— A co daje panu prawo wtrącania się w pracę działu łączności? — spytał cicho.

Eberly był mocno rozgorączkowany. Vyborg wywierał na niego naciski od wielu tygodni, grożąc, że zacznie działać na własną rękę, jeśli Eberly nie będzie chciał czy mógł pozbyć się Berkowitza. Vyborg chciał zostać szefem działu łączności, jego resztki cierpliwości właśnie się wyczerpały.

— Albo go usuniesz, albo sam go zlikwiduję — zagroził ponury człowieczek. — Za parę miesięcy wejdziemy na orbitę Saturna i chcę, żeby Berkowitz znikł wcześniej. O wiele wcześniej!

Eberly wiedział, że to próba jego władzy. Vyborg nigdy nie stawiałby mu warunków w ten sposób, gdyby nie wiedział, że Eberly specjalnie zwleka. A teraz, pomyślał Malcolm, jeśli nie dostarczę mu głowy Berkowitza, Vyborg przestanie we mnie wierzyć i przestanie spełniać moje polecenia. Czy mi się to podoba, czy nie, będę musiał stawić czoło Wilmotowi.

Morgenthau nie znalazła niczego, co mógłby użyć przeciwko Wilmotowi. Choć przysięgała, że spędza pracowicie noce na szperaniu w jego rozmowach telefonicznych i archiwach, jak dotąd nie znalazła niczego użytecznego.

Mogę to zrobić bez jej pomocy, powiedział sobie w duchu Eberly, gdy umawiał się na spotkanie z głównym administratorem. Człowiek potrafi zrobić wszystko, jeśli tylko ma niezłomną wolę sukcesu.

Teraz jednak siedział przed biurkiem Wilmota, który chłodno mierzył go swoimi stalowoszarymi oczami.

— W końcu — rzekł Wilmot — pana stanowisko jako szefa działu zasobów ludzkich nie daje panu prawa wtrącania się w pracę innych działów, nieprawdaż?

— To nie jest wtrącanie się — warknął Eberly. — To sprawa wyższej konieczności.

Ten facet osiągnął duży sukces w związku z konkursem na nazwy i tym całym głosowaniem, pomyślał Wilmot. Wiec w parku był ważnym wydarzeniem. Sukces uderzył mu do głowy. Myśli, że rządzi już wszystkimi działami. Wydaje mu się, że może zastąpić mnie na stanowisku administrującego habitatem. Cóż, mój chłopcze, pokażemy ci, jak bardzo się mylisz.

— Wyższej konieczności? — spytał spokojnie i rzeczowo. — To znaczy?

— Berkowitz jest niekompetentny. Obaj to wiemy.

— Czyżby? Myślałem, że dział łączności funkcjonuje raczej sprawnie.

— Bo doktor Vyborg wykonuje całą pracę — rzekł Eberly.

— Vyborg. Ta mała gadzina.

Eberly stłumił w sobie pełną złości odpowiedź. On próbuje mnie celowo sprowokować, pomyślał. Staruszek chce mnie rozzłościć, żebym popełnił jakiś błąd.

Wziął głęboki oddech, po czym rzekł, już spokojnie:

— Vyborg to bardzo zdolny pracownik. W rzeczywistości to on prowadzi dział łączności, a Berkowitz siedzi na laurach i nic nie robi.

Podobnie jak pani Morgenthau w pańskim dziale, jak sądzę — uśmiechnął się Wilmot.

Eberly odwzajemnił uśmiech. Nie wyprowadzisz mnie z równowagi, pomyślał. Nie zamierzam wpaść w twoją pułapkę.

— Vyborg jest ambitny — rzekł głośno. — Przyszedł do mnie z prośbą o pomoc. Czuje się sfrustrowany i niedoceniany.

— Dlaczego nie przyszedł do mnie? Pan i tak nie może mu pomóc.

— Zgodziłem się, że porozmawiam z panem o całej sytuacji — rzekł Eberly. — Vyborg nie chce naruszać drogi służbowej i rozmawiać bezpośrednio z panem. Boi się, że Berkowitz wykorzysta to przeciwko niemu.

— Naprawdę?

— Berkowitz to pasożyt i obaj o tym wiemy. Vyborg odwala całą robotę.

— Dopóki dział łączności funkcjonuje sprawnie, nie mam powodu, żeby odwołać Berkowitza ze stanowiska. Ta rozmowa dotyczy w gruncie rzeczy jego metod zarządzania. Być może dla podwładnych wygląda, jakby nic nie robił, ale dopóki w dziale jest wszystko OK uważam, że dobrze wykonuje swoją pracę. Takie jest moje zdanie.

Eberly rozsiadł się wygodnie i intensywnie myślał. To test, uświadomił sobie. Wilmot mnie sprawdza. Bawi się ze mną. Co mam mu powiedzieć? Jak zmusić go do tego, żeby zrobił co chcę?

Wilmot tymczasem przyglądał się uważnie twarzy Eberly’ego. Dlaczego on się tak przejmuje działem łączności? Czy ma jakiś osobisty zatarg z Berkowitzem? Czy jakąś umowę z Vyborgiem? Szkoda, że starego Diega Romero już z nami nie ma, kiedy żył, udawało mu się zmusić do współpracy różne frakcje tego działu.

Eberly w końcu uciekł się do kolejnej sztuczki.

— Jeśli uważa pan, że Berkowitza nie da się usunąć, to może należy go awansować?

Wilmot uniósł brwi.

— Awansować?

Eberly pochylił się w fotelu i oświadczył.

— Wygląda na to, że ten cały Gaeta w końcu dostanie pozwolenie na zejście na powierzchnię Saturna.

— Ten kaskader?

— Tak. Doktor Cardenas przekonała Urbaina, że jest w stanie wysterylizować jego skafander tak, że człowiek może zejść na Tytana nie czyniąc szkody egzystującym tam formom życia.

— Urbain nic mi na ten temat nie mówił — rzekł ostrym tonem Wilmot.

Eberly powstrzymał triumfalny uśmieszek. Siedzisz w swoim biurze i uważasz, że wszyscy powinni wokół ciebie latać, ironizował w duchu. Prawdziwe życie habitatu toczy się wokół ciebie, a ty prawie nic o nim nie wiesz.

— Jest pan pewien, że Urbain zgodził się… na ten wyczyn? — spytał Wilmot.

— Zgoda nie jest jeszcze oficjalna, ale Cardenas udało się z nim jakoś dogadać.

Wilmot skinął głową.

— Urbain powiadomi mnie, kiedy podejmie ostateczną decyzję.

— Dlaczego nie zaproponuje pan Berkowitzowi dołączenie do zespołu Gaety, w roli menedżera od PR w pełnym wymiarze godzin?

— Ach. Rozumiem.

— Berkowitzowi by się to spodobało — wyjaśnił Eberly.

— A kiedy on oddawałby się nowemu zajęciu, pana kumpel mógłby zarządzać działem łączności.

— Można mu zaproponować stanowisko dyrektora zarządzającego — rzekł Eberly.

— Bardzo ładnie. A co będzie, jak Gaeta wykona już swój kaskaderski numer i wróci na Ziemię?

Eberly wzruszył ramionami.

— Ten most przejdziemy, kiedy nadejdzie na to czas.

W duchu dodał jednak: zanim Gaeta wykona swój numer, zdąży wejść w życie nowa konstytucja, a przywódcą w tym habitacie będę ja. Berkowitz, Vyborg — a nawet ty, staruszku — będziecie musieli nagiąć się do moich życzeń.

Po wyjściu z gabinetu Wilmota cała satysfakcja gdzieś się ulotniła. On się ze mną bawił, zrozumiał Eberly, jak kot z myszą. Jak lalkarz pociągający za sznurki. Pozwoli mi zrobić z Berkowitzem, co chcę, bo i tak miał taki zamiar; po prostu siedział i czekał, aż zobaczy, jak zatańczę. Berkowitz nic dla niego nie znaczy. To wszystko jest grą.

Muszę zdobyć nad nim jakąś kontrolę, powiedział sobie Eberly. Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby nagiąć wysoko postawionego i potężnego profesora Wilmota do mojej woli. Żeby tańczył, jak mu zagram.

Kiedy wreszcie Morgenthau znajdzie na niego jakiegoś haka, z którego będę mógł skorzystać? W życiu Wilmota musi być coś, co by się nadawało. Jakaś słabość. Powinienem zmusić Morgenthau do cięższej pracy, do skupienia się na jego aktach, telefonach, na wszystkim, co mówi lub robi, na każdym jego oddechu. Chcę mieć go w garści. To podstawa. Ja tu rządzę. Wilmot musi mi się podporządkować, prędzej czy później.


Holly dostrzegła Raoula Tavalerę siedzącego samotnie w kafeterii nad solidnym lunchem. Zabrała tacę do jego stolika.

— Mogę się przysiąść? Podniósł wzrok i uśmiechnął się.

— Jasne — odparł. — Siadaj.

Od rozpoczęcia pracy w laboratorium nanotechnologicznym Tavalera zapraszał ją na kolację co najmniej raz w tygodniu. Holly dobrze się bawiła w jego towarzystwie, choć czasem wpadał w dziwny, melancholijny nastrój. Starała się, żeby na ich randkach było miło i przyjemnie. Jak dotąd, odważył się tylko na pocałowanie jej na dobranoc. Zastanawiała się, czy kiedyś posunie się dalej. I co ona wtedy zrobi?

— Jak tam praca w laboratorium? — spytała, zdejmując sałatkę i mrożoną herbatę z tacy.

— Chyba w porządku.

— Doktor Cardenas dobrze cię traktuje? Pokiwał głową z entuzjazmem.

— Łatwo się z nią pracuje. Dużo się uczę.

— To dobrze.

— Tylko nic z tego mi się chyba nie przyda, jak wrócę na Ziemię.

Przez sekundę Holly zastanawiała się, dlaczego to powiedział. Aż sobie przypomniała.

— Aha, nanotechnologia jest zakazana na Ziemi.

Skinął głową.

— Pewnie poddadzą mnie kwarantannie, żeby sprawdzić, czy nie mam w ciele jakichś nanobotów.

— W Selene jest laboratorium nanotechnologiczne.

— Nie chcę żyć pod ziemią na Księżycu. Wracam do domu. Rozmawiali o domu: Holly o Selene, Tavalera o wyżynach w New Jersey, gdzie się wychował.

— Spora część stanu znalazła się pod wodą, kiedy zaczął się przełom cieplarniany. Wszystkie nadmorskie kurorty. Ludzie nurkowali dookoła apartamentowców.

— Jest jedna rzecz, którą nie musiałbyś się martwić w Selene — rzekła Holly.

Tavalera uśmiechnął się.

— Tak. Najbliższa sadzawka jest cztery tysiące kilometrów stamtąd.

— Na Grand Plaza mamy basen pływacki.

— Akurat… Też mi coś.

Ignorując tę uwagę, Holly mówiła dalej:

— Ma wymiary olimpijskie. A trampoliny mają po trzydzieści metrów wysokości!

Tavalera potrząsnął głową.

— Nie ściągniesz mnie tam, bez względu na to, jaka tam panuje grawitacja.

On tylko chce wrócić do siebie, pomyślała Holly. Chce pojechać do domu. Uświadomiła sobie ze smutkiem, że ona nie ma domu, do którego chciałaby wrócić. To jest mój dom, powiedziała sobie. Ten habitat. Na zawsze.

266 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

„Gdyby to się mogło stać i z tą chwilą”, powiedział sobie Wilmot, „niechby się stało jak najprędzej”. [1]

Ta zasada doskonale się sprawdzała w jego długiej karierze akademickiej. Często łączył ją ze starym aforyzmem Churchila: jeśli masz kogoś zabić, bycie dla niego uprzejmym nic nie kosztuje.

Zaprosił więc Gaetę i Zeke’a Berkowitza na obiad, do swojego apartamentu. Berkowitz był jego starym przyjacielem i Wilmot ucieszył się, kiedy ten pojawił się punktualnie, przed kaskaderem.

Wilmot nalał whisky dyrektorowi serwisów informacyjnych, a Berkowitz uśmiechnął się przyjaźnie i rzekł:

— Musisz mieć bardzo złe nowiny, skoro nalewasz mi tak dużo na samym początku.

Wilmot uśmiechnął się z zażenowaniem i podał Berkowitzowi szklankę.

— A ty zawsze masz nosa, prawda, Zeke?

Berkowitz wzruszył ramionami.

— Byłbym kiepskim dziennikarzem, gdybym nie wiedział, co w trawie piszczy.

Wilmot nalał sobie jeszcze solidniejszą porcję.

— Chodzą plotki — rzekł Berkowitz, nadal stojąc przy kuchennej ladzie — że masz zamiar zafundować mi kopa w górę.

Wilmot skinął lekko głową i przytaknął.

— Obawiam się, że tak.

Zanim Berkowitz zdołał zadać następne pytanie, usłyszeli stukanie do drzwi.

— To Gaeta — rzekł Wilmot i ruszył, by wpuścić gościa. Gaeta miał na sobie dżinsową koszulę i spodnie, co było najbardziej formalnym strojem, jaki posiadał. Miał poważną, prawie zmartwioną minę, gdy Wilmot przedstawił go Berkowitzowi i zapytał kaskadera, czego życzy sobie do picia.

— Jeśli ma pan piwo, to chętnie — rzekł Gaeta, nadal się nie uśmiechając.

— Piwo Bass może być? Gaeta w końcu się uśmiechnął.

— Ależ oczywiście, poproszę.

Wilmot zaprowadził obu gości do krzeseł w salonie. Kiedy już usadowili się wygodnie, zwrócił się do Gaety:

— Zaprosiłem pana, bo chciałbym oddelegować Zeke’a na stanowisko pracującego dla pana specjalisty od PR — w pełnym wymiarze godzin.

Berkowitz skinął głową porozumiewawczo. Kaskader wyglądał na zaskoczonego.

Zanim jednak Wilmot doniósł tacę z kolacją do stołu, dwóch mężczyzn już zdołało nawiązać rozmowę.

— Jeśli więc Urbain, MUA albo ktokolwiek inny zabroni mi wycieczki na Tytana, zrobię numer z przejściem przez pierścienie — mówił Gaeta.

Berkowitz machnął widelcem w powietrzu.

— Przez pierścienie? O rany, to musi być widowiskowe.

— Sądzi pan, że dałoby się mnie trochę rozreklamować?

— To mógłby rozreklamować nawet niedorozwinięty bibliotekarz. Chciałem powiedzieć, że wszyscy widzieli materiał przesłany z automatycznych sond, które wylądowały na powierzchni Tytana. Fascynujące, ale to już widziano. Przez pierścienie nie przeszedł nikt.

— Ale żaden człowiek nie postawił jeszcze stopy na Tytanie — przypomniał Wilmot.

— Wiem. Ale te pierścienie! Ludzie będą się oblizywać na samą myśl. Mógłbym teraz wrzucić prawa na aukcję i zgarnąć tyle kasy, żeby pokryć koszty całej akcji i jeszcze by coś zostało.

Gaeta rozsiadł się wygodnie z zadowoloną miną. Wilmot zauważył, że Berkowitz cieszy się z nowego stanowiska jak dziecko z zabawki. Profesor poczuł ulgę. Mogę dać Eberly’emu i temu koszmarowi — Vyborgowi — co chcą i nikomu nie stanie się krzywda. Same korzyści, dla wszystkich.


Pancho Lane obejrzała wiadomość od Gaety i czuła, jak twarz ściąga jej się w grymasie.

— Jeśli nawet nie polecę na Tytana, numer z pierścieniami powinien pokryć wszystkie koszty z nawiązką.

Tak, ale co z moją siostrą, pomyślała Pancho. Gaeta przechwalał się ewentualnymi wyczynami kaskaderskimi, zaś Pancho siedziała przy biurku, rozzłoszczona. A co z Susie, zastanawiała się. To znaczy, z Holly.

— Pani siostra ma się świetnie, pani Lane — powiedział wreszcie Gaeta. — To bardzo inteligentna młoda kobieta. Bardzo zdolna. I bardzo atrakcyjna. Ma tu mnóstwo przyjaciół i chyba jest jej dobrze. Nie musi się pani o nią martwić.

Pancho skupiła się na słowach „I bardzo atrakcyjna”. Gaeta cieszył się reputacją pożeracza serc. Kawał chłopa, przyznała Pancho. Z łóżka bym go nie wyrzuciła. Czy on to robi z moją siostrą?

Pancho westchnęła. Jeśli nawet, to nic nie jestem w stanie na to poradzić. Mam nadzieję, że jej to sprawia przyjemność. I że on jej nie skrzywdzi. Bo jeśli skrzywdzi, to będzie to jego ostatni numerek w życiu.


Profesor Wilmot kołysał się lekko w swoim fotelu i dyktował raport do Atlanty.

— Bardzo interesujące jest obserwowanie motywacji tych ludzi. Eberly’ego motywuje raczej nie tyle władza, co pochlebstwa, a przynajmniej tak mi się wydaje. On lubi otaczać się wielbicielami. Nie jestem pewien, o co chodzi Vyborgowi; nie udało mi się zebrać sił na tyle, żeby się do niego zbliżyć. Berkowitz jest zadowolony, że pozbył się obowiązków związanych z prowadzeniem działu łączności. Teraz zostanie znów aktywnym dziennikarzem. Rozumiem, że pojawiły się jakieś tarcia między nim a zespołem technicznym Gaety, ale to całkowicie zrozumiałe i wygląda na naturalne.

— Sam Gaeta jest fascynujący, na swój sposób. On rzeczywiście chce nadstawiać karku i w swoich kaskaderskich wyczynach to robi. Ma przy tym zabawę. Pewnie, dzięki temu ma sławę i pieniądze, ale sądzę, że i tak by to robił, dla samego zastrzyku adrenaliny, jaki mu to daje. W dziwny sposób przypomina naukowców, tylko że naukowcy doznają dreszczy na myśl o tym, że mogą być odkrywcami nowego zjawiska, zaś jemu przyjemność sprawia dreszcz prymitywnego podniecenia, że jest najważniejszy na scenie.

205 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Holly spędzała kolejne noce w swoim mieszkaniu, sama, ściągając z Ziemi programy o medycynie sądowej. Przypominała sobie, w jakiej pozycji leżało poskręcane ciało Don Diega, kiedy znalazła je w wodzie kanału irygacyjnego. Przypominała sobie każdy szczegół raportu medycznego: żadnego zawału serca, żadnego udaru, nic niezwykłego poza otarciami u nasady dłoni i wypełnionymi wodą płucami.

Co mogło się stać z jego dłońmi? Chyba otarł je o betonową powierzchnię przepustu. Następnie próbowała wyjaśnić, dlaczego jego ręce były poranione. W końcu doszła do wniosku, że próbował unieść głowę nad wodę, odpychając się tak mocno rękami, że aż zdarł sobie skórę na rękach.

A dlaczego tak walczył, dlaczego nie mógł unieść głowy nad wodę? Bo ktoś lub coś przytrzymywało mu głowę. Ktoś go utopił. Zamordował.

Nie ufając nawet swej doskonałej pamięci, Holly otworzyła znów raport medyczny i czytała go przez kilka nocy z rzędu. Żadnych śladów przemocy. Tylko otarcia na dłoniach.

To nie było wiele. Holly z uporem jednak badała tę jedną poszlakę. Uważała, że to cenna poszlaka. Była przekonana, że Don Diego został zamordowany.

Dlaczego? Przez kogo?

Zamknęła oczy i po raz kolejny wyobraziła sobie miejsce, gdzie znalazła ciało staruszka. Żadnych śladów walki. Nic nie zaburzało schludności umocnienia kanału, które opadało do tego miejsca z betonem na dnie, z wyjątkiem odcisków stóp w pyle. A właściwie odcisków butów.


Profesor Wilmot także spędzał wieczory jak zwykle, oglądając filmy. Wszystko, co związane z habitatem, popadało w zapomnienie, gdy siedział w ulubionym fotelu, obracając w dłoni szklaneczkę whisky, oglądając filmy ze swojej kolekcji, w których występowały poddawane torturom nagie kobiety. Czasem, kiedy scena była wyjątkowo odrażająca, czuł coś w rodzaju winy. To jednak szybko mijało. Przecież to tylko udawanie, powtarzał sobie. Nie robiliby takich filmów, gdyby ludzie nie chcieli ich kupować. Nie tylko ja lubię je oglądać.

Przejrzał kolekcję, którą zabrał na pokład habitatu. Wszystko już oglądał ze dwa razy, a ulubione nawet częściej. Przez całe tygodnie rozmyślał o zamówieniu czegoś z Ziemi. Przecież wciąż robią nowe. Nowe twarze, świeże, młode ciała.

Mógł zadzwonić do dostawcy z Ziemi i zamówić trochę nowych filmów, ale było to ryzykowne. Nawet gdyby złożył zamówienie przez pośrednika w Selene, prędzej czy później ktoś by wyśledził, że to zamówienie z habitatu. Ale tu jest dziesięć tysięcy ludzi, powiedział sobie. Jak mieliby dojść do tego, czy to ja, czy jakiś urzędnik czy robotnik rolny? Poza tym, założę się, że są tu inni o podobnych gustach i składają podobne zamówienia.

Po całych tygodniach walki ze sobą i oglądania tych samych starych filmów, wysłał zamówienie łączem laserowym habitatu. Oczywiście zaszyfrowane. Nikt się nie dowie, powtarzał sobie Wilmot. Kto miałby podsłuchiwać wiadomości przesyłane łączem laserowym? Gdybym użył prywatnej linii telefonicznej, to co innego. Ktoś mógłby się podłączyć i oglądać wszystkie wiadomości przychodzące i wychodzące, aż znalazłby to niewielkie zamówienie. Kto byłby aż takim fanatykiem, żeby to zrobić?

87 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

— To naprawdę fascynujące — mówił Wilmot do swojego komputera. — Przygotowali projekt konstytucji i szykują się do wyborów. Zanim znajdziemy się na orbicie Saturna, będą gotowi do przekazania władzy nowemu rządowi.

Komputer automatycznie szyfrował jego słowa przed wysłaniem ich na Ziemię, do centrali Nowej Moralności, która w tajemnicy sfinansowała misję na Saturna. Wilmot był jedyną osobą w habitacie, która wiedziała, skąd pochodziły fundusze na ten eksperyment, i zachował tę wiedzę w tajemnicy. Jego raporty przesyłane do Atlanty były prywatne, zaszyfrowane i przesyłane na Ziemię automatycznym systemem laserowym, a nie łączami komunikacyjnymi habitatu.

— Ten cały Eberly zorganizował wokół siebie coś w rodzaju kliki — mówił dalej Wilmot — czyli mniej więcej tak, jak się spodziewałem. Naukowcy utworzyli przeciwstawną siłę polityczną pod wodzą doktora Urbaina. Szczerze mówiąc, Urbain jest bardziej zainteresowany osobistymi pochlebstwami niż polityką, ale chyba sprawdza się jako lider dla typów technicznych.

Nawet inżynierowie zorganizowali coś w rodzaju bloku politycznego. Ich przywódca to wygnaniec z Rosji, niejaki Timoshenko, choć upiera się, że polityka go nie interesuje. Zgodził się jednak, by wśród inżynierów poszła fama, że kandyduje na stanowisko głównego administratora habitatu. Szczerze wątpię, czy miałby choć jedną szansę na milion.

— Było trochę przepychanek tu i ówdzie, ale cała kampania przebiega raczej w spokoju, bez chuligańskich wybryków, co jest dość niezwykłe, jeśli uwzględnić, że nasza populacja składa się głównie z dysydentów i wolnomyślicieli, którzy na Ziemi mieli kłopoty. Sądzę, że powód jest prosty: cała ta polityczna przepychanka większości mieszkańców habitatu w ogóle nie obchodzi. Ludzi nie interesuje ani trochę to, kto nimi rządzi. Ba, wręcz unikają angażowania się w jakiekolwiek obowiązki.

Wilmot rozsiadł się w swoim wygodnym obrotowym fotelu i odczytał swoje słowa z obrazu wyświetlanego nad biurkiem. Zadowolony z tego, co dotąd podyktował, mówił dalej:

— W ciągu trzech tygodni odbędą się wybory ogólne, w których zostanie przegłosowana nowa konstytucja i zostanie wybrany nowy rząd. Czarnym koniem jest zdecydowanie Eberly. Będę musiał powierzyć mu obowiązki głównego administratora i z wdziękiem wycofać się na honorowe stanowisko prezydenta. Podejrzewam, że Eberly powoła Urbaina na jakieś stanowisko o robiącej wrażenie nazwie, ale naprawdę pozbawione znaczenia: jakiś zastępca administratora albo coś takiego. Nie mam pojęcia, co zrobi z tym inżynierem, Timoshenką.

— Niektórzy ludzie z otoczenia Eberly’ego naprawdę mnie przerażają. Otoczył się kompletnymi miernotami przekonanymi o swojej ważności, jak choćby Vyborg, który teraz kieruje działem łączności. Wiem, że Ruth Morgenthau zajmuje wysokie stanowisko w hierarchii Świętych Apostołów. Nie mam pojęcia, po co zgłosiła się na tę misję. A ten cały Kananga! On mnie autentycznie przeraża.

Wilmot mówił dalej, przekazując szczere opinie o najważniejszych graczach w nadchodzących wyborach w habitacie. Byłby znacznie ostrożniejszy w swoich sądach, gdyby wiedział, że każde jego słowo jest rejestrowane do użytku Eberly’ego przez mikrofony o grubości główki od szpilki.

Późnym popołudniem w kafeterii było cicho i prawie pusto; większość tłumu, który zajrzał tam na lunch, już poszła, a na kolację było za wcześnie. Manuel Gaeta siedział w towarzystwie trzech innych osób przy holooknie ukazującym piękny widok na jezioro w Górach Skalistych. Zdjęcie z dalekiej Ziemi zrobione na długo, zanim efekt cieplarniany wygnał ludzi z zatopionych miast w takie właśnie miejsca, gdzie zaczęli budować prowizoryczne obozy.

Z całej czwórki rozmawiających nad resztkami lunchu Gaeta był jedynym, który wyglądał na zadowolonego.

— Możemy to zrobić — rzekł stanowczo.

— To będzie potwornie niebezpieczne, Manny — oświadczyła Kris Cardenas.

Nadia Wunderly pokiwała głową.

— To jak spacerowanie przed plutonem egzekucyjnym strzelającym z karabinów maszynowych.

Gaeta wzruszył ramionami beztrosko.

— To będę musiał szybko się ruszać, żeby unikać kul. Co o tym sądzisz, Fritz? — zwrócił się do von Helmholtza.

Von Helmholtz spojrzał na niego chłodno.

— A nie wystarczy ci wykonać ten numer, dla którego tu przylecieliśmy?

— Zejście na Tytana wykonamy, jeśli naukowcy nam na to pozwolą — odparł Gaeta. — Ale skoro już tu jesteśmy, czemu nie przelecieć dodatkowo przez pierścienie?

— Bo się zabijesz — warknął von Helmholtz.

Gaeta rozłożył ręce, jakby właśnie usłyszał dowód na prawdziwość swojej tezy.

— Po to ludzie mnie oglądają, Fritz. Mają nadzieję, że się zabiję.

— A co gorsza, zniszczysz skafander.

Gaeta zaśmiał się.

— Prawdopodobieństwo, że zginiesz, jest naprawdę duże — rzekła Wunderly.

— Jeśli wybierzesz dla mnie odpowiednie miejsce, to nie. Miejsce, gdzie jest mało odłamków.

Wunderly westchnęła i wyjaśniła:

— Musiałabym badać pierścienie z bliska całymi miesiącami. A może latami.

— Do wejścia na orbitę Saturna zostało jeszcze parę tygodni. Czy to nie wystarczy?

— Potrzebny mi czas obliczeniowy — mamy na pokładzie maszyny do sensownych obliczeń. Plus czas teleskopu, a Urbain nie pozwoli mi się nawet do niego zbliżyć.

Von Helmholtz wyglądał na zaskoczonego.

— Nie pozwala korzystać z teleskopu w bąblu obserwacyjnym?

Wunderly potrząsnęła głową.

— Urbain powiedział, że nie udostępni mi dużego teleskopu. Jest cały czas wykorzystywany do obserwacji Tytana.

— Te mniejsze też?

— Wszystkie — odparła Wunderly.

— Może nam się uda namówić go do udostępnienia któregoś — zasugerował Gaeta.

— Nic z tego. Próbowałam wiele razy. Poza tym potrzebuję czasu obliczeniowego.

— Może ktoś powinien z nim porozmawiać? — rzekł Gaeta.

— Kto? — spytała Cardenas.

— Wilmot. A jeśli nie on, to może Eberly by to załatwił.

Potrząsnęła ponownie głową.

— Urbain nie będzie spełniał poleceń Eberly’ego. Nie będzie z nim nawet rozmawiał. Nie pamiętasz, że konkurują ze sobą w wyborach?


Zdenerwowany Eberly siedział tymczasem w salonie swojego apartamentu, który stał się centrum dowodzenia w kampanii wyborczej. Pod ścianą, gdzie kiedyś stała sofa, teraz ustawiono kilka komputerów; szumiały cicho nagrywając wszystkie rozmowy w miejscach publicznych i kilku prywatnych apartamentach i biurach, także u Wilmota i Urbaina.

— Nie podoba mi się ta konstytucja — mówiła Morgenthau. — Nigdy mi się nie podobała, a im bardziej naciskamy, żeby ją wprowadzić, tym bardziej jestem mniej przekonana.

Siedziała w wyściełanym fotelu po drugiej stronie niskiego owalnego stolika. Eberly przyglądał się jej nalanej twarzy. Nie uśmiechała się; była śmiertelnie poważna.

— Dlaczego nie zgłosiłaś obiekcji, kiedy przygotowywaliśmy projekt? — spytał ostro.

— Myślałam, że Vyborg i Jaansen rozpracują problem w wystarczającym stopniu, a potem ty ogłosiłeś, że to jest dokładnie to, czego chcesz, żeby zakończyć ich spory.

Eberly denerwował się coraz bardziej.

— Wyjaśniałem to wam wszystkim setki razy. Dopóki klauzula o specjalnych uprawnieniach w razie niebezpieczeństwa tam jest, cała reszta jest bez znaczenia.

— I tak mi się nie podoba — upierała się Morgenthau.

Eberly’emu przyszło do głowy, że wie, w czym problem.

Morgenthau nie była typem wojownika. Była agentem, którego rzekomo umieszczono w habitacie, by mu pomóc, ale w rzeczywistości do szpiegowania i donoszenia o wszystkim Świętym Apostołom. Ktoś na szczycie hierarchii musiał w końcu przejrzeć nową konstytucję i powiedzieć jej, że nie spełnia ona standardów moralnych organizacji. Nigdy nie sprzeciwiłaby mi się w taki sposób, gdyby się coś takiego nie stało, powiedział sobie w duchu. Muszą być jakieś naciski ze strony jej przełożonych na Ziemi.

— Teraz już za późno, żeby to zmienić — rzekł, usiłując mówić spokojnym tonem. — Za trzy tygodnie głosowanie.

— Możesz ją wycofać — zaproponowała. — Ogłosić, że musimy nad nią jeszcze popracować.

— Wycofać ją? — Eberly był opanowany, ale o mało nie krzyknął. — To oznaczałoby, że musielibyśmy przełożyć wybory.

Morgenthau milczała.

Jak mogę ją przekonać? Jak jej pokazać, że będzie miała większe korzyści z wykonywania moich rozkazów, niż idiotycznych poleceń z Ziemi?

— Posłuchaj — rzekł, pochylając się tak, że ich głowy prawie się zetknęły. — Za trzy tygodnie głosowanie. Ludzie zaakceptują tę konstytucję z tych samych powodów, dla których ty jej nie ufasz: bo stanowi obietnicę wolności osobistej i liberalnych, swobodnych rządów.

— Bez jakichkolwiek zasad kontroli liczebności populacji. Bez żadnych standardów moralnych.

— To przyjdzie później, kiedy konstytucja zostanie przyjęta, a u władzy będziemy my.

Morgenthau nie wyglądała na przekonaną.

— Jak już wielokrotnie wyjaśniałem — rzekł Eberly, próbując opanować ogarniającą go wściekłość — kiedy będę u władzy, ogłoszę stan wyjątkowy i zawieszę całą wolność osobistą, która tak cię martwi.

— Jak możesz ogłosić stan wyjątkowy, jeśli wszyscy będą zadowoleni z konstytucji?

— Przydałby się jakiś kryzys. Coś wymyślę.

Morgenthau pozostawała niewzruszona.

— Zostałeś wzięty z więzienia i umieszczony w habitacie, żeby wprowadzić odpowiednie, bogobojne rządy. Nie wykonujesz tego, do czego się zobowiązałeś w umowie.

— To nieprawda! — zaprotestował głośno, ale w duszy ogarnęło go przerażenie. Nie mogą mnie wsadzić z powrotem do więzienia! Nie mogą!

— Musimy tylko spreparować jakiś kryzys — rzekł głośno. — Kananga i jego ludzie z ochrony to załatwią.

— To nie będzie wcale proste — rzekła Morgenthau. — Im więcej uprawnień przyznasz Kanandze, tym większą będzie miał nad wszystkim kontrolę. A ja mu nie ufam.

— Ja też nie — przyznał Eberly i dodał w duchu: ale ja nie ufam nikomu.

— I jeszcze ta Cardenas od nanomaszyn. To diabelski pomiot, a ty jej pozwoliłeś, żeby się tu pojawiła i czyniła zło między nami.

— Tylko do chwili, aż obejmę władzę.

— Ona musi odejść. Pozbądź się jej.

Eberly kiwał ponuro głową, ale zaczynał już dostrzegać rozwiązanie. Tak! To było jak objawienie. To wszystko załatwia!

Uśmiechnął się sympatycznie do nadal naburmuszonej Morgenthau, pochylił się i poklepał ją po grubym kolanie.

— Nie martw się. Zajmę się wszystkim. Jej grymas niechęci zastąpiła ciekawość.

— Zaufaj mi — rzekł Eberly, uśmiechając się jeszcze szerzej.

LABORATORIUM LAVOISIER

Kris Cardenas zastanawiała się, po co Urbain chce się z nią spotkać. Nie w swoim biurze, a nawet nie w bąblu obserwacyjnym, gdzie znajdowały się duże teleskopy. Tu, w budynku działu naukowego, w jego głównym laboratorium, które nazwano na cześć osiemnastowiecznego francuskiego uczonego, który stworzył podstawy nowoczesnej chemii, Antoine Laurenta Lavoisiera.

Laboratorium Cardenas, które nazwano imieniem amerykańskiego fizyka Richarda Feynmana, znajdowało się w osobnym budynku, na szczycie pasma wzgórz, na których zbudowano Ateny, w dużym oddaleniu od innych laboratoriów. Idąc brukowaną cegłami ścieżką, biegnącą wzdłuż budynków mieszkalnych o białych ścianach i sklepów w wiosce, Cardenas czuła, jak ogarnia ją stara niechęć wobec bezsensownych uprzedzeń względem nanotechnologii.

Opanuj się, ostrzegła się w duchu. Patrz na wszystko z dystansem. Pamiętaj, że Lavoisiera ścięto podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Idiotów i drani jest zawsze pod dostatkiem.

Uśmiechnęła się więc promiennie, gdy wkroczyła do kompleksu laboratoryjnego i dostrzegła Edouarda Urbaina, stojącego w drzwiach swojego laboratorium. Wyglądał na zdenerwowanego. Nie, stwierdziła Cardenas po namyśle, nie zdenerwowanego — podekscytowanego. Zniecierpliwionego. Prawie jak chłopiec stojący przed choinką bożonarodzeniową, który nie może się doczekać, aż zedrze kolorowe opakowania z prezentów.

— Doktor Cardenas! — przywitał ją Urbain. — Jak miło, że pani przyszła.

— Miło z pana strony, że mnie pan zaprosił — odparła. Wprowadził ją do laboratorium. Cardenas była nieco wyższa od niego, a jej blond włosy barwy piasku i jasnobłękitne oczy stanowiły wyraźny kontrast przy jego ciemnych włosach zaczesanych do tyłu i oczach barwy mahoniu.

Laboratorium było wysokie na dwa piętra, a metalowy sufit był zarazem dolną częścią dachu budynku. Tu przy drzwiach stał wielki ekran, zasłaniając widok na główną część laboratorium. Całe pomieszczenie przypominało Cardenas hangar lotniczy albo pusty magazyn. Urbain wykonał niewielki gest i podprowadził Cardenas do ekranu.

— Chciałem, żeby to pani zobaczyła — rzekł, a głos prawie drżał mu z podniecenia. Miała wrażenie, że jego wąsy zaraz zaczną podrygiwać. — Jestem bardzo dumny z tego, co udało nam się osiągnąć.

Dotarli do końca ekranu. Urbain wykonał teatralny gest, skręcił za róg i wskazał potężny obiekt stojący na podłodze na środku laboratorium.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła Cardenas, była niezwykła czystość w laboratorium. Wysprzątano je, a podłogę zamieciono. Nie widziała ani jednego strzępka papieru, ani kawałka wyposażenia. Żadne druty nie walały się po podłodze ani nie zwisały z podpór. Ale tu posprzątał, pomyślała Cardenas. Laboratorium wygląda jak starodawny salon samochodowy.

— I oto on — oznajmił Urbain z dumą. — Tytan Alfa.

Pojazd kosmiczny, pomyślała Cardenas. Wysoki na ponad dwa metry, prawie trzy. Na gąsienicach, jak staroświecki czołg. Potężny. Srebrnoszary. Pewnie z tytanu, pomyślała. Z długiego korpusu sterczały różne wypustki.

— Zbudowaliśmy go w całości tutaj — rzekł Urbain, prawie szeptem. — Kiedy odlatywaliśmy, jeszcze go nie było. Zbudowałem go z moimi ludźmi.

Cardenas zauważyła, że po drugiej stronie laboratorium pod ścianą stoi kilkanaście osób, jak studenci, których ustawiono w rządku i kazano zachowywać się cicho i z szacunkiem.

— Chce pan tym polecieć na powierzchnię Tytana — zgadła Cardenas.

— Oczywiście nie osobiście — wyjaśnił Urbain. — Alfa to zdalnie sterowane laboratorium, przeznaczone do badania powierzchni Tytana.

— Rozumiem.

Urbain pstryknął palcami; jeden z techników po drugiej stronie zakręcił się i zaczął wpisywać jakieś polecenia na konsolecie rozmiarów biurka. Pojazd zadrżał. Laboratorium wypełnił głośny szum urządzeń elektrycznych i z boku pojazdu wysunęła się para długich, szkieletowatych chwytaków. Szczypce przypominające szczęki otwierały się i zamykały. Cardenas odruchowo odskoczyła parę kroków do tyłu.

Urbain zaśmiał się.

— Proszę się nie bać, nic pani nie zrobi. Te chwytaki mogą przenosić najdelikatniejsze próbki biologiczne nie uszkadzając ich.

— To… robi wrażenie.

— Prawda? Alfa jest wyposażony w pełen zestaw czujników. Może pobierać próbki, przechowywać je w izolowanych kapsułach i przesyłać je do habitatu do analizy.

— Nie wróci po zakończeniu misji?

— Nie. Nigdy. Zostaje na Tytanie. Będziemy mu wysyłać nowy ładunek paliwa i zapasowe części do czujników.

— Czy on nie ma zasilania nuklearnego?

— Oczywiście, że ma. Paliwo jest potrzebne do rakiet z próbkami.

— Rozumiem.

Urbain westchnął z zadowoleniem.

— Nie mogłem temu przedsięwzięciu poświęcić tyle czasu, ile bym chciał. Jestem strasznie zajęty tą kampanią polityczną, wie pani.

Cardenas pokiwała głową.

— Ale przecież się udało. To wielkie osiągnięcie.

— Mam wielkie szczęście i doskonały personel.

Bojąc się, że Urbain wyda pojazdowi jakieś polecenie i maszyna zacznie się toczyć po podłodze laboratorium, Cardenas rzekła:

— Jestem panu bardzo wdzięczna za zaproszenie.

Ruszyła powoli w stronę drzwi, Urbain dogonił ją w dwóch susach.

— Zaprosiłem panią nie tylko po to, żeby się pochwalić — rzekł, już mniej podekscytowany. — Chciałem panią prosić o przysługę.

Cardenas nadal maszerowała wzdłuż ekranu, czując się niepewnie w obecności wielkiego pojazdu.

— Przysługę?

Urbain zawahał się, jakby miał problem z właściwym doborem słów.

— Chodzi mi o to, czy Alfa mógłby naprawiać się samoczynnie.

Cardenas obrzuciła go ostrym spojrzeniem.

— Zastanawiałem się — rzekł Urbain, gdy skręcili na drugą stronę ekranu — czy nanomaszyny mogłyby naprawiać pojazd podczas jego pobytu na Tytanie.

Cardenas skinęła głową i zastanowiła się. A więc o to chodzi. Tak bardzo boją się nanomaszyn, ale tylko dopóki nie odkryją, że nanotechnologia mogłaby być przydatna.

— Chciałem powiedzieć — mówił dalej Urbain — że pani sama ma w ciele nanomaszyny, prawda? I one cały czas naprawiają pani tkanki, tak?

Cardenas zaśmiała się z ulgą.

— I chciałby pan wbudować w ten pojazd taki nanotechnologiczny mechanizm samonaprawiający?

— Nanomaszyny, które usuwałyby awarie czy uszkodzenia.

— I ślady zużycia — dodała Cardenas.

— O, właśnie!

Zatrzymała się w otwartych drzwiach, myśląc intensywnie.

— To wymaga trochę czasu, doktorze Urbain. Kiedy chce pan wysłać ten pojazd na Tytana?

— Jak tylko znajdziemy się na orbicie wokół Saturna. W najgorszym razie po paru dniach.

— Raczej nie zbuduję panu partii leczniczych nanobotów tak szybko.

— Może da się je wysłać, kiedy pojazd już tam będzie? Jak tylko pani je wyprodukuje.

— Być może — zgodziła się Cardenas.

— Sprawdzi pani, czy da się to zrobić?

Cardenas dostrzegła w jego oczach, że Urbain traktuje tę maszynę prawie jak istotę ludzką, jak kobietę, którą kocha, uwielbia i chroni, i chce ustrzec od zguby. Sentymentalny doktor Frankenstein, pomyślała, troszczy się o istotę, którą stworzył. Poczuła nagle ukłucie bólu. A ile razy ciebie nazywano Frankensteinem, przypomniała sobie.

— Czy da się to zrobić? — dalej dopytywał się Urbain.

— Mogę spróbować.

— Doskonale! Świetnie!

— Pod jednym warunkiem — dodała.

Jego brwi powędrowały w stronę linii rzednących włosów.

— Warunkiem? Pewnie pani chce, żebym pozwolił temu… kaskaderowi polecieć na powierzchnię?

— Przetestowaliśmy kilka razy procedurę sterylizacyjną. Przesłałam panu raporty.

— Testy w śluzie. Tak, przejrzałem je.

— Więc pan już wie, że jesteśmy w stanie oczyścić ten skafander w stopniu zadowalającym — Cardenas przyszła do głowy jeszcze jedna myśl. — Możemy też oczyścić w ten sposób także i pana pojazd.

Alfę można sterylizować konwencjonalnymi metodami.

— Tak, ale jeśli użyjemy nanomaszyn, nie będzie pan musiał stosować tak silnego promieniowania. Czy nie byłoby to z korzyścią dla urządzeń elektronicznych?

Urbain już miał coś odpowiedzieć, ale zamknął usta, po czym przyznał:

— Tak. Zdecydowanie.

— Mogę to zorganizować w ciągu paru dni. Zanim wejdziemy na orbitę Saturna, będzie pan mógł sterylizować swój pojazd. Będzie nieskalany jak świeżo spadły śnieg.

— Ale to nie oznacza, że mogę pozwolić temu kaskaderowi na zejście na powierzchnię. MUA nie zezwala. Nic nie mogę zrobić.

Nie naciskaj, powiedziała sobie w duchu Cardenas. Wtykasz palec między drzwi. Zostaw to na razie, jak jest.

— Jest coś jeszcze — ze zdumieniem usłyszała swój głos.

Brwi Urbaina znów powędrowały w górę.

— To raczej drobiazg…

— O co chodzi?

— Jedna z naszych pracownic, doktor Wunderly…

— Wunderly?

— Potrzebuje teleskopu do badania pierścieni.

— To niemożliwe. Powiedziałem jej…

— Jestem pewna, że może pan jej udostępnić któryś z teleskopów na jakiś czas — rzekła Cardenas, a było to bardziej stwierdzenie niż prośba. — Przecież za parę tygodni i tak wyśle pan pojazd na powierzchnię Tytana, tak?

Urbain zawahał się.

Tak, to prawda.

— I potrzebne są panu nanomaszyny, żeby utrzymać go w dobrym stanie.

Wyraz jego twarzy świadczył jednoznacznie o tym, że zrozumiał groźbę.

— Rozumiem. Tak. Spróbuję udostępnić Wunderly teleskop na jakiś czas, żeby pooglądała te swoje przeklęte pierścienie.

— Doskonale — odparła Cardenas. — A ja spróbuję opracować pakiet nanomaszyn, które będą naprawiały pański pojazd podczas jego pobytu na Tytanie.

— I sterylizowały Alfę — przypomniał jej Urbain. Cardenas pokiwała głową i ruszyła do drzwi. Przy samych drzwiach odwróciła się.

— A poza tym, jak tam kampania polityczna?

Urbain wziął głęboki oddech, jakby zaskoczony nagłą zmianą tematu, po czym wzruszył ramionami.

— Zajmuje za dużo czasu. Muszę wygłaszać przemówienia, przygotowywać deklaracje stanowisk na każdy temat, od opieki medycznej do przetwarzania śmieci. Każdy mieszkaniec habitatu jest przekonany, że może mnie zapytać o wszystko i podzielić się ze mną swoimi durnymi opiniami.

— Chyba na tym polega polityka — zachichotała Cardenas.

— Obawiam się, że będzie jeszcze gorzej, jeśli zostanę wybrany.

— A sądzi pan, że tak będzie?

— Oczywiście. To misja naukowa, tak? Cały cel naszego lotu na Saturna wiąże się z nauką.

— Ale naukowcy to tylko mały procent populacji — przypomniała Cardenas.

— Tak, jasne. Ale będą na mnie głosować też inni. To jedyny logiczny wybór. Jedynym moim poważnym konkurentem jest Eberly, a on nie jest związany ze środowiskiem naukowym.

— A ten inżynier, Timoshenko?

Urbain skrzywił się.

— On nic nie znaczy. To figurant. Inżynierowie i technicy będą raczej głosować na mnie.

Cardenas powstrzymała się od komentarza, który cisnął się jej na usta. Lepiej nie odbierać mu złudzeń, pomyślała.

W dniu wyborów i tak się dowie. Będzie to bolesny cios dla jego ego, ale na dłuższą metę ucieszy się, że nie musi się bawić w politykę, tylko będzie mógł poświęcić całą uwagę temu gruchotowi, Alfie.

45 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Trzy kobiety umówiły się w kafeterii na śniadanie; o tej porze było tu jeszcze prawie pusto. Holly pomyślała, że kafeteria rankiem wydaje się zupełnie innym miejscem: cichym, spokojnym, jakby stojący w kolejce ludzie jeszcze się nie obudzili.

Kris i Nadia siedziały już przy stole, z głowami pochylonymi ku sobie, uśmiechając się.

Holly zdjęła z tacy plastry melona, owsiankę, sojowe mleko i substytut kawy, po czym usiadła.

Wunderly wyglądała na zadowoloną, jej wielkie szare oczy błyszczały.

— Nie wiem, jak ci dziękować za załatwienie dla mnie teleskopu. Powinnaś zobaczyć, jak dynamiczne są te pierścienie! To jest… to jest…

Cardenas zaśmiała się lekko.

— Brak ci słów?

Wunderly zawstydziła się.

— Powinnaś zobaczyć obrazy, które rejestruję. Ty też, Holly — rzekła, obracając się.

Holly uśmiechnęła się.

— Pewnie, z chęcią.

— Nadal nie mogę pojąć, jakim cudem udało ci się zmusić Urbaina do użyczenia mi teleskopu — Nadia zwróciła się znów do Cardenas.

— Podstępem i oszustwem — odparła nadal uśmiechnięta Cardenas. — I odrobiną szantażu.

— Wszystko jedno, ale zadziałało — wtrąciła Holly. Wunderly zagłębiła łyżkę w misce sojowego jogurtu.

— Dzięki Kris mogę podrzucić Manny’emu potrzebne dane. Holly poczuła skurcz w brzuchu.

— Manny’emu?

— On chce przejść na wylot przez pierścień — wyjaśniła Wunderly. — Ale bez mojej pomocy nie da rady.

Holly spojrzała na Cardenas siedzącą po drugiej stronie stołu.

— Nie widziałam Manny’ego od tygodni. Jak się miewa?

— Fantastycznie — odparła Wunderly. Cardenas wyglądała na zaskoczoną.

— A skoro już o nim mówimy, ostatni raz widziałam go przy teście końcowym naszych sterylizujących nanobotów.

Wunderly patrzyła to na Holly, to na Cardenas, po czym znów na Holly.

— Widuję się z nim prawie codziennie — rzekła. Z nutą samozadowolenia, pomyślała Holly.

— Wieczorami też? — spytała Cardenas unosząc do ust filiżankę.

— Tak. Czasami — odparła Wunderly. Zdaniem Holly, z wyraźnym samozadowoleniem.

— Dobry jest, nie? — rzekła Cardenas.

Wunderly skinęła głową z zadowoleniem.

— Kris, poszliście z Mannym na całość? — wyrzuciła z siebie Holly, która nagle zrozumiała.

Cardenas zaczerwieniła się. Pokiwała głową znad filiżanki, po czym odparła cicho:

— Tak, parę razy. Mówiłaś, że nie masz nic przeciwko temu.

— Nie mam nic przeciwko temu — przytaknęła Holly, choć targające nią uczucia mówiły co innego.

Wielkie jak u sowy oczy Wunderly zrobiły się jeszcze większe.

— Chcecie powiedzieć, że obie z nim sypiałyście? Cardenas odstawiła filiżankę.

— Samego spania za wiele w tym nie było.

Holly wybuchła śmiechem. Nieprzyjemne uczucie znikło.

— On jest intrygujący, to prawda. Wunderly wyglądała, jakby było jej przykro.

— Wy obie — szepnęła. I nie było to pytanie. Cardenas wyciągnęła rękę i poklepała Wunderly.

— To tylko facet, Nadia. To dla niego nic nie znaczy. Trochę zabawy i rozrywki. Taka rekreacja.

— Ale ja myślałam…

— Nie myśl. Baw się. On niedługo wraca na Ziemię. Baw się, póki możesz.

— „Rwijcie róż pąki…” — zacytowała Holly, zastanawiając się, skąd zna ten wiersz. [2]

— Chyba macie rację — rzekła Wunderly z wymuszonym uśmiechem. — Ale i tak…

— Tylko nie zajdź w ciążę.

— Och, w życiu!

Holly zastanawiała się.

— Spał ze mną, kiedy potrzebna mu była pomoc administracji. Spał z tobą, Kris, kiedy potrzebował pomocy z nanobotami…

— A teraz śpi ze mną — wtrąciła Nadia — bo potrzebuje pomocy przy przejściu przez pierścienie.

— A to skurwiel — rzekła Cardenas, uśmiechając się od ucha do ucha.

— Wiecie, jak się mówi na kobietę, która robi coś takiego? — powiedziała Wunderly.

Holly sama nie wiedziała, czy powinna być zła, rozbawiona czy zniesmaczona.

— Dobrze, że on niedługo odlatuje — rzekła Cardenas. — Bo jeszcze ktoś mógłby go zamordować.

— Właśnie udało mu się tego uniknąć — rzekła Wunderly, trochę zła.

— Cóż — mruknęła Cardenas — jest w tym dobry.

— Nadia, masz zamiar dalej to ciągnąć? — spytała Holly.

— Skąd! Nie mogłabym.

— Czemu nie? — spytała Cardenas. — Jeśli sprawia ci to przyjemność…

— Ale to jest… to jest jakieś nie fair.

Cardenas potrząsnęła głową.

— Nie pozwól, żeby Nowa Moralność popsuła ci zabawę. W seksie dla rozrywki nie ma niczego złego, dopóki wszyscy wiedzą, że to tylko rozrywka. I należy się zabezpieczać.

A jak zabezpieczyć serce, zastanawiała się Holly. Jak można mężczyźnie, który się z tobą kochał, pozwolić odejść, żeby robił to z inną? Z twoimi przyjaciółkami, na litość boską.

Wunderly skinęła głową, ale wyglądała na równie nieprzekonaną jak Holly.

— Teraz jest inaczej niż dawniej — rzekła Cardenas. — Już nie trzeba się przejmować AIDS i chorobami wenerycznymi.

— Uczyłam się o AIDS na historii — rzekła Wunderly. — To musiało być straszne.

— Tylko nie zajdź w ciążę.

— Nie zajdę. Przepisy habitatu na to nie pozwalają.

Cardenas przestała się uśmiechać.

— Pamiętam, jak dawno temu, kiedy jeszcze nie było was na świecie, fundamentaliści religijni opowiadali się przeciwko aborcji. W ogóle przeciwko planowaniu rodziny.

— Serio? — Holly była zaskoczona.

— Tak. Z postawy „prawo do życia” zrezygnowali dopiero, gdy Nowa Moralność zaczęła zdobywać prawdziwą władzę polityczną. Kiedy Amerykanin został papieżem, nawet Watykan się ugiął.

Przez chwilę wszystkie trzy kobiety milczały. Kafeteria budziła się do życia. Wchodziło więcej ludzi, robiło się coraz głośniej, ludzie ustawiali się w kolejkach po śniadanie.

Wunderly odsunęła krzesło od stołu i wstała.

— Muszę wysłać Urbainowi raport postępów.

— A Manny? Wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. On potrafi być… bardzo atrakcyjny, same wiecie…

— Kuszący — rzekła Cardenas.

— Uroczy — dodała Holly. — Jak wąż.

Wunderly potrząsnęła głową i odeszła, zostawiając na stole niedojedzone śniadanie.

— Jak sądzisz, co zrobi? — spytała Holly. Cardenas zachichotała.

— Pójdzie z nim do łóżka, ale będzie mieć wyrzuty sumienia.

— To okrutne.

— Zgadza się.

— Poszłabyś z nim teraz do łóżka?

Cardenas obrzuciła ją podejrzliwym spojrzeniem.

— A ty?

Holly poczuła, jak kąciki jej ust wyginają się w pełnym rezygnacji uśmiechu.

— Gdyby poprosił… Zaśmiały się obie.

— Skurwielowi się upiekło — rzekła Cardenas. Holly nagle spoważniała.

— Zastanawiam się, czy komuś innemu też się coś nie upiekło. I to prawdziwe morderstwo.

— Co? Komu?

— Nie wiem. Mam na myśli Don Diega.

— Dalej cię to męczy?

— Nie znalazłaś żadnej przyczyny.

— Utonął.

— Ale jak mógł utonąć? — zastanawiała się Holly. — Jak można wpaść do wody, która ma parę centymetrów głębokości, i utonąć?

— Był już niemłody — rzekła Cardenas.

— Ale w dobrym zdrowiu. I nie znaleźli śladu zawału ani udaru.

— Sądzisz, że ktoś go wepchnął do wody i utopił? Miejsce zbrodni pojawiło się przed oczami Holly, ze wszystkimi szczegółami, dokładnie tak, jakim je zapamiętała.

— Ale kto? I dlaczego? Holly wzruszyła ramionami.

— Nie wiem. Żałuję, ale nie wiem.

PRZEMÓWIENIA W CZASIE KAMPANII

Debaty polityczne odbywały się w amfiteatrze habitatu, dużej muszli koncertowej, której urocze krzywizny zapewniały znakomitą akustykę, odbijając dźwięki ze sceny w stronę rzędów siedzeń na trawie.

Spory tłum, pomyślał Eberly przyglądając się publiczności. Pewnie jest tu z tysiąc osób, a o wiele więcej ogląda wszystko za pośrednictwem sieci. Na scenie trzy metry od niego siedział Edouard Urbain, przesadnie elegancki w staroświeckim szarym garniturze i błękitnym golfie. Obok niego przysiadł Timoshenko, skwaszony i ponury; włożył szary kombinezon jako symbol swojej profesji. Eberly pomyślał, że wygląda jak cieć. Sam Eberly miał na sobie ciemnografitową bluzę i wygodne spodnie, szare, lecz jaśniejsze, zgodnie z zasadami dotyczącymi ubioru, które sam promował.

Wilmot stał na mównicy w swojej zwykłej tweedowej marynarce i bezkształtnych spodniach, objaśniając reguły debaty.

— …każdy kandydat rozpocznie od pięciominutowej prezentacji swojego stanowiska, po czym konkurenci będą mogli mu zadawać pytania przez kolejne pięć minut. Następnie pytania będzie mogła zadawać publiczność.

Eberly powstrzymywał uśmiech. Vyborg i Kananga umieścili w tłumie kilkudziesięciu „entuzjastów”, każdego z gotowym zestawem pytań, które miały Eberly’emu pomóc w zdominowaniu tej fazy debaty. Nie miał ochoty pozwalać Urbainowi czy Timoshence na wypowiedzenie choćby jednego słowa, które nie było absolutnie niezbędne.

— Żeby nie przedłużać; przedstawiam państwu doktora Edouarda Urbaina, szefa działu naukowego — zaczął odczytywać życiorys Urbaina z monitora wbudowanego w mównicę.

Co za nudziarz, pomyślał Eberly. Kogo obchodzą osiągnięcia naukowe Urbaina z Quebecu?

W końcu Urbain wstał i podszedł do mównicy. Oklaski były umiarkowane. Eberly zauważył, że wśród publiczności było zaledwie paru naukowców. I tak dobrze. Dostrzegł, że Urbain trochę kuleje. Dziwne, że nigdy przedtem tego nie zauważyłem, pomyślał. Czy to jakaś nowość, czy zawsze tak było? Rozglądając się wśród publiczności Eberly rozpoznał swoich ludzi, Holly i tego kaskadera, Gaetę, siedzących w pierwszym rzędzie. Dobrze. Dokładnie tak, jak kazałem.

Urbain odchrząknął i zaczął mówić.

— Jak zapewne państwo wiedzą, nie jestem politykiem. Ale jestem zdolnym administratorem. Zarządzanie ponad setką naukowców, którzy są wyjątkowymi indywidualistami, oraz ich asystentami, przypomina zmuszenie stada kotów, by maszerowały jak na paradzie wojskowej.

Zamilkł, oczekując, że publiczność się roześmieje. Rozległo się kilka niewyraźnych chichotów.

Nieco rozdrażniony, Urbain mówił dalej:

— Państwo pozwolą, że opowiem, jak zarządzałem programami naukowymi w tym habitacie. Na pierwszej planszy widzimy…

Plansze! Eberly o mało nie roześmiał się na głos. Pokazuje plansze, jakby to była jakaś konferencja naukowa. Publiczność zaraz uśnie!


Siedząc obok Gaety Holly czuła się nieco niezręcznie, ale Eberly powiedział jej, żeby przyprowadziła na spotkanie kaskadera, a ona zawsze wykonywała jego polecenia.

Gdy Holly zadzwoniła, Gaeta obdarzył ją najpiękniejszym z uśmiechów.

— Iść z tobą na wiec? Nie przepadam za przemówieniami.

— Doktor Eberly prosi, żebyś przyszedł — rzekła Holly do jego obrazu, siedząc bezpiecznie w swoim biurze. — To prośba o przysługę.

— Eberly, co? — Gaeta zastanawiał się przez chwilę. — Dobrze, czemu nie? Potem możemy iść razem na kolację. Dobrze?

Choć tyle o nim wiedziała, Holly bardzo chciała się zgodzić.

— Jestem pewna, że doktor Eberly zaprosi cię potem na kolację.

— Nie, Holly, ja chciałem iść z tobą.

— Raczej nie dam rady.

— Czemu?

Bo sypiasz z każdą kobietą, która jest ci do czegoś potrzebna, chciała odpowiedzieć. Bo jest ci ze mną wygodnie, bo jesteś egoistycznym draniem. A ja chciałabym, żeby to coś dla ciebie znaczyło, tymczasem ty myślisz tylko o tym, żeby zaciągnąć mnie do łóżka.

— Cóż, może. Zobaczymy — odpowiedziała, ku swojemu zdumieniu.


Ze swojego miejsca na scenie Eberly oglądał plansze Urbaina dziwnie spłaszczone; obrazy unosiły się w powietrzu za mównicą. Urbain objaśniał je bezbarwnym, monotonnym głosem.

Schemat organizacyjny. Potem szybki przegląd zdjęć teleskopowych Tytana — rozmazana, pomarańczowa kula. Urbain pokazywał szczegóły za pomocą laserowego wskaźnika — szczegóły, które Eberly’ego w ogóle nie interesowały. Eberly pomyślał, że reszty publiczności pewnie też nie.

— I ostatni hologram — rzekł Urbain. Eberly już chciał zacząć klaskać.

Nad sceną pojawił się trójwymiarowy obraz czegoś, co wyglądało na srebrnoszary czołg.

— To jest Alfa — oznajmił Urbain z dumą w głosie. — Zostanie wysłany na powierzchnię Tytana i rozpocznie dokładną eksplorację tego ciała niebieskiego, którą pokierują, w czasie rzeczywistym, naukowcy i technicy z mojego zespołu.

Czołg zaczął się poruszać, tocząc się to w przód, to w tył na gąsienicach, wysuwając mechaniczne ramiona zakończone szczypcami albo przypominającymi łopatki czerpakami. Urbain stał z boku mównicy i obserwował maszynę, jak dumny ojciec patrzący na dziecko stawiające pierwsze kroki.

Wilmot, który siedział w pierwszym rzędzie, wstał, wszedł na scenę i podszedł do mównicy.

— Wspaniały pokaz, doktorze Urbain, ale obawiam się, że pięć minut już minęło — rzekł, a jego głos, wychwycony przez mikrofon wielkości szpilki wpięty w klapę marynarki, i odpowiednio wzmocniony, rozległ się w całym amfiteatrze.

Przez twarz Urbaina przemknął cień rozczarowania, naukowiec szybko wyłączył jednak swój przenośny projektor i uśmiechnął się do publiczności.

— Dziękuję państwu za uwagę — rzekł i zajął swoje miejsce po lewej stronie Eberly’ego. Nikt nie zaczął klaskać.

Wilmot, na mównicy, oznajmił:

— A teraz pan Ilya Timoshenko, z działu inżynieryjnego. Pan Timoshenko urodził się w Rosji, w miejscowości Orieł i ukończył studia elektrotechniczne…

Eberly przestał słuchać Wilmota i zajął się obserwowaniem publiczności. Zauważył mnóstwo kobiet i mężczyzn, którzy mieli na sobie szare kombinezony. Mój Boże, pomyślał, to wygląda jak mundur jakiejś drużyny. Połowa ludzi ma na sobie szare kombinezony!

Timoshenko wkroczył na podium, skinął Wilmotowi, dziękując, po czym rozejrzał się po publiczności. Próbował się uśmiechnąć, ale na jego skwaszonej twarzy pojawił się ledwie grymas.

— Nie będę potrzebował aż pięciu minut — rzekł niskim, chropowatym głosem. — To, co mam do powiedzenia, jest bardzo proste. Doktor Urbain mówi, że powinniście głosować na niego, bo jest naukowcem. Doktor Eberly powie wam, żeby na niego głosować, bo nie jest naukowcem.

Parę osób roześmiało się.

— A ja proszę was, żebyście na mnie głosowali, bo jestem człowiekiem pracy, jak większość z was. Nie jestem szefem działu.

W ogóle nie jestem szefem. Ale wiem, jak skłonić ludzi, żeby ze sobą pracowali, i jestem jednym z was. I będę dbał o wasze interesy, bo jestem jednym z was. Pamiętajcie o tym, kiedy pójdziecie głosować. Dziękuję.

Odwrócił się i wrócił na swoje miejsce. Żadnych oklasków. Publiczność była zbyt zdumiona bezpośredniością jego prezentacji.

Wilmot także wyglądał na zaskoczonego, ale wstał i podszedł do mównicy.

— Dziękujemy panu, panie Timoshenko — rzekł, patrząc na inżyniera przez ramię. Następnie zwrócił się do publiczności: — Myślę, że powinniśmy nagrodzić pana Timoshenko brawami za szanowanie naszego czasu, choćby tylko z tego powodu.

Wilmot zaczął klaskać swoimi potężnymi dłońmi, a tłum poszedł w jego ślady. Oklaski były jednak symboliczne i szybko zamarły.

— Nasz ostatni kandydat — oznajmił Wilmot — to doktor Malcolm Eberly, szef działu zarządzania zasobami ludzkimi i główny autor proponowanej konstytucji, nad którą będziemy głosować w dniu wyborów.

Uznając, że takie przedstawienie wystarczy, odwrócił się w stronę Eberly’ego i rzekł po prostu:

— Doktor Eberly.

Kilkadziesiąt osób rozproszonych wśród publiczności wstało i zaczęło głośno oklaskiwać wejście Eberly’ego na mównicę. Pozostali rozejrzeli się dookoła i powoli, niechętnie, zaczęli klaskać. Zanim Eberly dotknął brzegu mównicy, połowa publiczności już stała wiwatując. Barany, pomyślał Eberly. Ludzie to głupie barany. Nawet Wilmot stał i klaskał z obojętną miną, zbyt uprzejmy, żeby się wyłamywać.

Eberly poprosił gestem o ciszę i wszyscy usiedli.

— Przypuszczam, że powinienem to powiedzieć: ja także nie jestem politykiem — zaczął. — A przynajmniej nie byłem politykiem, dopóki nie wszedłem na pokład tego habitatu. Jest wszakże jedna rzecz, której się nauczyłem przez te długie miesiące wspólnej podróży, a mianowicie: nasze społeczeństwo nie może być podzielone na klasy. Musimy się zjednoczyć. W przeciwnym razie pogrążymy się w chaosie.

Odwrócił się i spojrzał na Urbaina, po czym znów przeniósł wzrok na publiczność.

— Naprawdę chcecie, by dzielono was na naukowców i techników? Chcecie, żeby wasz rząd stworzyła niewielka, przekonana o własnej ważności elita? Dlaczego właściwie ci naukowcy są przekonani o tym, że powinni rządzić? Dlaczego mielibyście wykonywać rozkazy elitarnej grupy, która przedkłada własne cele nad wasze?

Publiczność zaczęła szemrać. Eberly podniósł głos.

— Czy naukowcy pomogli wam przygotować konstytucję, nad którą będziecie głosować? Nie. W komitecie przygotowującym projekt nie było ani jednego naukowca. Wszyscy byli zbyt zajęci swoimi badaniami i eksperymentami, żeby się przejmować tym, jak mamy żyć.

Urbain chciał zaprotestować.

— Ale nikt nas nie prosił…

Wilmot wyłączył mu mikrofon.

— Dyskusja nastąpi dopiero po prezentacjach — rzekł stanowczo.

Urbain zaczerwienił się. Tłumiąc uśmieszek, Eberly rzekł:

— W naszym nowym rządzie muszą znaleźć się ludzie ze wszystkich grup naszej populacji. Nie tylko naukowcy, inżynierowie czy technicy. Potrzebujemy robotników i farmerów, pracowników biurowych i techników konserwacji, murarzy, piekarzy i stolarzy. Wszyscy powinni mieć szansę na wzięcie udziału w nowych rządach. Wszyscy powinni mieć udział w prawach i obowiązkach związanych z rządzeniem. A nie tylko mała grupa specjalistów. Wszyscy.

Obecni wstali z pomrukiem aprobaty i zaczęli głośno klaskać. Eberly uśmiechnął się do nich radośnie.

Wilmot wstał i nakazał im gestem, by przestali.

— W ten sposób odbieracie doktorowi Eberly’emu część przeznaczonego dla niego czasu! — zawołał, usiłując przekrzyczeć oklaski.

Tłum ucichł i wszyscy usiedli.

Eberly opuścił głowę i odczekał chwilę, by wszyscy mogli całkowicie się na nim skoncentrować, po czym znów zaczął mówić.

— Powiem wam o jeszcze jednej rzeczy, która wiąże się z naszym nowym rządem. Ktoś, kto stanie na jego czele, musi rozumieć, że musimy się zjednoczyć. Nie możemy dopuścić do tego, by jedna elitarna grupa rządziła nami wszystkimi. Potrzebny nam przywódca, który rozumie ludzi, który będzie niezmordowanie pracował dla wspólnego dobra, a nie tylko dla naukowców.

— Prawda! — krzyknął ktoś z publiczności.

— Czy chcecie, żeby elitarna grupa specjalistów narzuciła wam swoje zasady?

— Nie! — rozległo się kilka okrzyków.

— Czy pragniecie rządu, który będzie pracował dla wszystkich?

— Tak!

— Czy chcecie przywódcy, który weźmie pod kontrolę naukowców?

— Tak! Tak! — krzyczeli. Eberly dostrzegł, jego klakierzy to tylko mały procent wśród tych, którzy wstali i odpowiadali.

Pozwolił, by jeszcze chwilę pokrzyczeli i pogwizdali, aż Wilmot wszedł na mównicę i ogłosił, że pięć minut minęło.

Eberly spokojnie wrócił na swoje miejsce, odnotowując z zadowoleniem, że Urbain jest zdenerwowany, prawie rozzłoszczony, a Timoshenko ma jeszcze bardziej skwaszoną minę niż zwykle.

PYTANIA I ODPOWIEDZI

Przez całą sesję pytań i odpowiedzi Urbain miotał się, przekonując o znaczeniu naukowej misji habitatu i zaprzeczając, jakoby miał zamiar przedkładać potrzeby naukowców ponad potrzeby innych. Im bardziej zaprzeczał, tym bardziej utwierdzał publiczność w przekonaniu, że naukowcy mieli w jego zamierzeniu stanowić oddzielną grupę, ważniejszą od wszystkich pozostałych.

Timoshenko próbował grać na swoim wizerunku prostego, zwyczajnego robotnika, który rozumie potrzeby prostych ludzi.

Wilmot zauważył z niejaką przyjemnością, że żaden z kandydatów go nie zaatakował.

Kiedy rozpoczęła się kolejna faza prezentacji, Eberly podszedł wolnym krokiem do mównicy i rzekł:

— Mamy więc do czynienia z wyborem, który przypomina bajkę o Złotowłosej i trzech niedźwiadkach. Jeden z naszych kandydatów ma zbyt nikłe doświadczenie w zarządzaniu. Mówi wam, że jest takim zwykłym facetem. Tak jest w istocie, ale chyba chcemy, żeby przywódcą tego niezwykłego społeczeństwa został ktoś niezwykły; potrzebny nam ktoś z doświadczeniem, odwagą i umiejętnościami.

Zawahał się na sekundę, po czym dodał:

— Drugi kandydat ma zbyt duże doświadczenie w zarządzaniu. Zarządzał naukowcami tak długo, że stracił całkowicie kontakt z potrzebami nas wszystkich. Wykresy, równania i zabawki, które mają badać powierzchnię Tytana, nie mają nic wspólnego z naszymi potrzebami i przyszłością tego habitatu.

Tłum zaczął głośno klaskać. Eberly stał na podium, z lekko pochyloną głową, napawając się tym. Wilmot w końcu wstał i rzekł:

— Teraz zaczniemy etap pytań od publiczności oraz od naszych widzów, którzy zostali w domach.

Eberly wzdrygnął się na te słowa profesora. Wilmot nie powiedział mu, że ludzie będą dzwonić z domów, a Vyborg nie ostrzegł go, że istnieje taka możliwość. Nie mamy nikogo z naszych ludzi, kto mógłby zadawać pytania z domu. Dokonaliśmy infiltracji tłumu, ale nie publiczności w domach.


— To ma sens — rzekł Gaeta do Holly, gdy usiedli. — Urbain zrobi wszystko, żeby nie pozwolić mi polecieć na Tytana, chociaż Kris wytłumaczyła mu, jak można oczyścić mój skafander nanobotami.

Holly pokiwała głową.

— Dlaczego o to nie zapytasz?

— Dobry pomysł — odparł i też skinął głową.

Wszystkie pytania zadano Eberly’emu. Ludzie, których Vyborg umieścił w tłumie, zdominowali fazę pytań, a nawet ci, którzy zadawali pytania spontanicznie, zwracali się do Eberly’ego, nie do Urbaina czy Timoshenki. Eberly stał przy mównicy, ignorując swoich oponentów siedzących o parę metrów od niego. Wilmot stał za nim, wybierając pytających spośród publiczności, a rozmówców telefonicznych za pomocą palmtopa.

Eberly uświadomił sobie z ulgą, że wszystkie pytania były przewidywalne. Nawet dzwoniący zadawali rutynowe, przewidywalne pytania, na które mógłby odpowiedzieć nawet we śnie.

Tak, rozpatrzę wszystkie wnioski o dzieci. Sądzę, że możemy sobie pozwolić na umiarkowany wzrost liczebności populacji.

Nie, nie dopuszczę do tego, by jakakolwiek grupa religijna przejęła kontrolę nad rządami. Dostrzegł, że na twarzy Morgenthau pojawił się nieprzyjemny wyraz, ale taką odpowiedź uzgodnili.

— Najpierw musimy zdobyć władzę w wyborach — powtarzał jej w kółko. — Dopiero wtedy będziemy mogli ujawnić swoje sympatie.

Oczywiście, zatroszczę się o potrzeby farmerów, wyjaśnił dzwoniącemu, który nie przedstawił się. Bez farmerów umarlibyśmy z głodu.

Rozpoznał Manuela Gaetę. Kaskader wstał i spytał:

— Zgodzi się pan na moją wyprawę na powierzchnię Tytana? Charakterystyczne oblicze Gaety znali wszyscy. Publiczność w amfiteatrze skupiła na nim całą uwagę. Eberly nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Jeśli zdoła pan przekonać naukowców, że formy życia na Tytanie z tego powodu nie ucierpią, nie widzę powodu, dla którego miałbym się nie zgodzić.

Wilmot odwrócił się i gestem zaprosił Urbaina na mównicę.

— Doktorze Urbain, jakie jest pańskie stanowisko w tej sprawie?

Urbain zaczesał dłonią włosy do tyłu, po czym odpowiedział bez wahania:

— Zagrożenie skażenia mikroorganizmów na Tytanie jest zbyt Poważne, by w przewidywalnej przyszłości zezwolić na jakąkolwiek załogową eksplorację Tytana. Poza tym i tak w tej sprawie nie mamy wyboru. MUA nie zezwala na jakąkolwiek ludzką eksplorację na Tytanie.

— Ale doktor Cardenas udowodniła, że potrafi oczyścić mój skafander! — zawołał Gaeta z pierwszego rzędu.

— Pan Gaeta ma na myśli prace doktor Kristin Cardenas, która stworzyła nanomaszyny zdolne do dekontaminacji skafandra pana Gaety — wyjaśnił publiczności Wilmot.

— Dekontaminacja wygląda na wystarczającą — odparł lekko zdenerwowany Urbain — ale pozory mogą być mylące. Poza tym nie możemy ryzykować, że nanomaszyny zagrożą systemowi ekologicznemu Tytana.

Eberly odsunął Urbaina z mównicy i spojrzał na wpatrzone w niego morze twarzy.

— Oto mamy doskonały przykład: dlatego właśnie nie powinniśmy dopuścić do tego, żeby rządzili nami naukowcy! Dlaczego nie mielibyśmy się zgodzić na to, by ten człowiek spełnił swoje marzenie, skoro udowodniono, że nie zaszkodzi znajdującym się tam mikroorganizmom?

— Wcale nie udowodniono!

— Doktor Cardenas mówi, że tak — zaoponował Eberly.

— Mnie ten dowód nie zadowala — warknął Urbain.

— Pana nie zadowala! — krzyknął Eberly. — Innymi słowy, już pan podjął decyzję, a wszyscy inni muszą się podporządkować, nawet doktor Cardenas, laureatka Nagrody Nobla.

— To ja muszę podjąć tę decyzję — upierał się Urbain.

— Wydawało mi się, że wspomniał pan coś o decyzji Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego.

— Tak, oczywiście, to prawda — jąkał się Urbain — ale jeśli to konieczne, to mogę znieść tę decyzję. Odpowiadam tu za badania naukowe.

— Chce pan zostać dyktatorem! — krzyknął Eberly, udając, że jest wstrząśnięty.

Wilmot znalazł się między nimi jednym susem.

— Chwileczkę. Jest jeszcze jeden problem. Jakie są zagrożenia związane z nanotechnologią?

— Nanotechnologia to narzędzie — rzekł Urbain. — Narzędzie, z którego należy korzystać ostrożnie, ale tylko narzędzie, nic po nadto.

Eberly był zaskoczony. Zdołał tylko dodać:

— Tak, zgadzam się.

Timoshenko wstał z krzesła.

— Chwileczkę. Z nanotechnologią wiążą się pewne zagrożenia. Nanoboty mogą wyrwać się spod kontroli…

— Bzdura! — krzyknął ktoś wśród publiczności. Kris Cardenas zerwała się na równe nogi, z twarzą pobielałą z gniewu. — Proszę podać mi jeden przypadek, kiedy nanoboty wyrwały się spod kontroli. Od kilkudziesięciu lat używa się nanobotów w Selene i innych społecznościach księżycowych i nigdy nie było żadnych problemów. Ani jednego incydentu.

Timoshenko nachmurzył się.

— Nanoboty zabiły kilka osób, jeszcze w czasach Bazy Księżycowej.

— To było celowe morderstwo. Równie dobrze może pan zakazać produkcji młotków, bo można nimi rozwalić komuś głowę.

Wilmot rozłożył ręce w uspokajającym geście.

— Nikt nie myśli o zakazaniu nanotechnologii — rzekł bezbarwnym tonem. — Doktor Cardenas jest uznanym w Układzie Słonecznym ekspertem w tej dziedzinie, i zgodziliśmy się na używanie nanomaszym — zgodnie z najściślejszymi procedurami kontroli.

Zanim ktokolwiek z pozostałych kandydatów zdołał odpowiedzieć, wtrącił się Eberly.

— Nanotechnologia może być dla nas bardzo przydatna, a ja osobiście ufam doktor Cardenas i wierzę, że potrafi bezpiecznie produkować nanoboty.

— Ja także — rzekł Urbain.

Wszystkie oczy skierowały się na Timoshenkę. Skrzywił się, Po czym rzekł:

— Z całym szacunkiem dla uwielbianej doktor Cardenas, sądzę, że w zamkniętym środowisku, jak nasze, nanomaszyny mogą być bardzo niebezpieczne. Powinny być zakazane.

Eberly skorzystał z okazji.

— Większość z nas znalazła się w tym habitacie — rzekł — gdyż czuliśmy się skrępowani z powodu praw i przepisów. Większość z nas to wykształceni, inteligentni ludzie, którzy nie boją się nowych pomysłów i nowych możliwości. Wszyscy cierpieliśmy pod rządami ludzi, którzy ograniczali nam wolność.

Zobaczył, że kilka osób kiwa głową.

— Doskonale — zwrócił się do publiczności. — Ilu z was jest za całkowitym zakazaniem nanotechnologii?

Zgromadzeni zawahali się, zaczęli się rozglądać dookoła. Podniosło się tylko kilka rąk. Bardzo niewiele. Siedząca na widowni Kris Cardenas rozejrzała się, uśmiechnęła i usiadła.

Eberly pokiwał głową z zadowoleniem. Zwrócił się do Timoshenki.

— I oto wynik. Vox populi, vox dei.

20 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Holły zrozumiała, że podejmowanie prób rozmowy z Malcolmem po zakończeniu debaty nie miałoby sensu. Natychmiast otoczyli go wielbiciele, z Morgenthau i tym małym czarnym człowieczkiem, Vyborgiem.

Kris Cardenas przecisnęła się przez tłum wychodzących, z promiennym uśmiechem na twarzy.

— Chyba w końcu uda się nam polecieć na Tytana — rzekła do Gaety.

Odwzajemnił uśmiech.

— Może. Jeśli Eberly wygra wybory.

Holly poczuła się nagle jak piąte koło u wozu, stojąc między Kris a Mannym. Tłum rzedł, małe grupki liczące troje lub czworo ludzi ruszały w stronę domów i restauracji. Eberly zszedł ze sceny, otoczony pochlebcami i sympatykami. Przechodząc obok Holly uśmiechnął się i skinął jej głową, ale nie zaprosił do swojej grupy.

Zanim jeszcze zrobiło jej się przykro, podszedł do niej Gaeta.

— Chodź, Holly, odprowadzę cię do domu.

Zaskoczona Holly spojrzała na Cardenas. Ta uniosła w górę brwi, jakby przypominając Holly o wnioskach dotyczących jego reputacji.

Holly skinęła głową i całą trójką ruszyli przez trawnik, i dalej ścieżką nad jeziorem w stronę Aten.

— Nie widziałam Nadii — zauważyła Cardenas, gdy wspinali się ścieżką w stronę budynków mieszkalnych.

— Pewnie pracuje — rzekł Gaeta. — Urbain użyczył jej teleskopu, więc cały czas siedzi w obserwatorium.

— Myślałam, że przyjdzie z tobą — rzekła Holly.

— Ze mną? — zdziwił się.

Holly pominęła tę kwestię milczeniem. Doszli do budynku, w którym mieszkała Cardenas i pożegnali ją, po czym Gaeta i Holly poszli w stronę kolejnego, gdzie mieściło się mieszkanie Holly.

— Często widywałeś się z Nadią, prawda? — spytała.

Gaeta pokiwał głową.

— Jeśli ten numer z Tytanem nie wypali, muszę zrobić coś, co zadowoli moich inwestorów. Nadia pomaga mi w planowaniu przejścia przez pierścienie.

— Jasne.

Na twarzy Gaety pojawiło się w końcu coś na kształt zrozumienia.

— Och — mruknął. — Powiedziała ci?

— Jakoś samo wyszło w rozmowie — przytaknęła Holly. Doszli do drzwi jej mieszkania. Gaeta zatrzymał się, a system oświetlenia habitatu przełączył się z trybu wieczornego na nocny. Jego twarz znalazła się w cieniu, ale Holly doskonale ją widziała.

— Dobrze — przyznał. — Stało się.

— Niejeden raz.

Uśmiechnął się, zmieszany.

— Jezu, mówisz, jak ksiądz przy spowiedzi. „Ile razy”?

— To nie jest śmieszne, Manny.

Przecież nie brałaś tego poważnie, prawda? Zastanowiła się przez sekundę, po czym odpowiedziała, a było to w połowie kłamstwo.

— Nie, nie brałam tego tak całkiem serio.

— Wiesz, rozumiem, że miałem się tobą opiekować, ale cóż… tak jakoś wyszło.

— Dużo rzeczy ci wychodzi jakoś tak.

— Myślałem, że było ci dobrze — rzekł cicho.

Dopiero teraz do Holly dotarła jego poprzednia wypowiedź.

— Co chciałeś przez to powiedzieć: że miałeś się mną Opiekować?

Wziął głęboki oddech.

— Po to tu przyleciałem, Holly. Twoja siostra chciała, żebym miał na ciebie oko.

Miała uczucie, że opada jej szczęka.

— Pancho? Pancho cię wynajęła? Gaeta przestępował z nogi na nogę jak mały chłopiec złapany w miejscu, w którym nie powinien był się znaleźć.

— To nie jest takie proste. Holly. To nie było tak, że mnie wynajęła.

— Myślała, że potrzebuję ochroniarza — zżymała się Holly. — Moja starsza siostra nie wierzy, że sama sobie poradzę.

— Próbowałem zdobyć forsę na Tytana — próbował jej wytłumaczyć — i ten facet z Astro Corporation zjawił się z ofertą.

Absurdalność sytuacji ogarnęła Holly tak nagle, jakby ktoś chlusnął na nią wiadrem lodowatej wody. Wybuchła śmiechem.

— A co cię tak śmieszy? — spytał skonsternowany Gaeta.

— Ty. I moja starsza siostra. Wynajęła cię, żebyś mnie pilnował, a ty wciągnąłeś mnie do łóżka. Wierny anioł stróż. Jak się dowie, urwie ci jaja.

— Chciała, żebym trzymał cię z dala od Eberly’ego i to mi się udało.

Śmiech Holly zgasł jak ucięty nożem.

— Pancho cię zatrudniła, żebyś trzymał mnie z dala od Malcolma?

Pokiwał głową, zmieszany.

— I dlatego zaciągnąłeś mnie do łóżka?

— Nie. Nie zaplanowałem tego. Ty… ja… ja tylko…

— Tak wyszło. Wiem.

— Nie zrobiłem ci krzywdy.

— Akurat — warknęła Holly. — A potem poszedłeś pieprzyć się z Kris, a następnie z Nadią. Będziesz miał szczęście, jak dożyjesz wejścia na orbitę Saturna.

— O, Jezu. Kris o tym wszystkim wie?

— Kris? Pewnie. Nadia też.

— Więc mam już u niej przechlapane? — U Nadii?

— U Kris.

— Czemu jej nie spytasz?

W półmroku coraz trudniej było dostrzec wyraz twarzy Gaety, ale ton jego głosu mówił wszystko.

— Boja… mierda! Bo Kris naprawdę mi się podoba.

— Bardziej niż Nadia?

— Najbardziej ze wszystkich. Chyba sprawiłem jej przykrość, prawda? Pewnie jest na mnie wkurzona.

Holly nie mogła się oprzeć.

— Chyba nie jest na ciebie aż tak wściekła. Podobno pracuje nad jakimiś nanobotami pożerającymi męskie klejnoty, ale poza tym chyba nie ma pretensji.

— Nie mam o to do niej żalu — mruknął Gaeta, po czym odwrócił się i ruszył w stronę swojej kwatery, ze zwieszoną nisko głową. Holly nieomal było go żal.


Próbują odciągnąć mnie od Malcolma, pomyślała, rozbierając się do snu. Pancho, Manny, Morgenthau, wszyscy próbują nas rozdzielić.

Wśliznęła się do łóżka i wydała polecenie zgaszenia świateł. Zastanawiała się, czy nadal pragnie Malcolma tak, jak wtedy, gdy weszła na pokład habitatu. Jest tak diabelnie odległy; nic go nie obchodzę. Prawie go nie obchodzi, że żyję. Ale jest zajęty. Polityka wypełnia mu cały czas. Kiedy się poznaliśmy, wszystko było zupełnie inne, a po rozpoczęciu misji — jeszcze inne. Widywałam go wtedy często i wiem, że mu się podobałam, wiem, że tak.

Jak mam sprawić, żeby zaczął o mnie myśleć, skoro nawet mnie nie widuje? Zawsze jest przy nim Morgenthau i ten wężowaty Vyborg. I Kananga, który mnie przeraża.

Jak się przez nich przebić? Jak znaleźć się z nim sam na sam, choćby na parę minut?

Zaczęła myśleć o siostrze. Ona wynajęła Manny’ego. Płaci mu kupę forsy za to, żeby trzymał mnie z dala od Malcolma. Kochał się ze mną za pieniądze, co za podły… — Holly zastanowiła się nad męskim odpowiednikiem słowa „dziwka”.

Leżąc w łóżku, wpatrując się w ciemność, pomyślała: Pancho chce, żebym trzymała się z dala od Malcolma, więc ja jej jeszcze pokażę. Zdobędę go. Pokonam Hipopotama, Węża, a nawet Kanangę, Panterę.

I nagle, w ułamku sekundy, pojęła, że wie, jak to osiągnąć.

PÓŁNOC I

Holly wyskoczyła z łóżka i szybko się ubrała. Nie musiała sprawdzać, gdzie mieszka Eberly; miała w głowie całą mapę habitatu, każdy centymetr kwadratowy, każdy apartament, laboratorium, warsztat, śluzę, nawet labirynt podziemnych tuneli i kanałów.

Przed opuszczeniem własnego mieszkania zawahała się. Zegar wskazywał trzy minuty do północy, ale pomyślała, że Eberly pewnie nadal siedzi w kręgu wielbicieli i pochlebców w swoim apartamencie. Lepiej poczekać. Poczekać, aż sobie pójdą.

Poszła do biura i wywołała obraz z kamery zewnętrznej, przedstawiającej budynek Eberly’ego. Oczywiście, kręciło się tam mnóstwo ludzi. W jego apartamencie musi być jeszcze tłum, pomyślała Holly.

Senna, patrzyła, jak tłum powoli rzednie. Zasnęła, po czym obudziła się, wystraszona. Cyfrowy zegar pokazywał 2:34. Budynek mieszkaniowy był ciemny i cichy. Pewnie już śpi, pomyślała Holly. Przez chwilę walczyła ze sobą w duchu, zastanawiając się, czy go budzić. Tak ciężko pracuje, pomyślała, powinien odpoczywać.

Tylko wtedy nigdy z nim nie porozmawiasz sam na sam, powiedziała sobie. Wydała polecenie połączenia z Eberlym.

— Tu telefon doktora Eberly’ego — usłyszała. — Proszę zostawić wiadomość, a doktor Eberly skontaktuje się.

Szlag by to trafił, pomyślała Holly. Wstała z fotela i ruszyła w stronę apartamentu Eberly’ego.

W głównych drzwiach budynku był prowizoryczny zamek. Holly już dawno temu zapamiętała wszystkie kombinacje, wystukała więc właściwą. Drzwi stanęły otworem. Gdy szła po schodach, uderzyła ją nagła myśl: a może on nie jest sam! Może ktoś tam jest?

Potrząsnęła głową. Lepiej sprawdzić to od razu. Pomaszerowała ciemnym korytarzem, oświetlonym wyłącznie fluorescencyjnymi tabliczkami na drzwiach. Apartament Eberly’ego znajdował się na samym końcu.

Wzięła głęboki oddech i zastukała do drzwi. Cisza. Uderzyła w drzwi dłonią, martwiąc się, że hałas obudzi sąsiadów, ale miała zamiar stukać do skutku.

Usłyszała kaszlnięcie po drugiej stronie drzwi, po czym rozległ się stłumiony głos Eberly’ego.

— Kto tam?

— Holly — odparła, stając tuż przed judaszem.

Eberly odsunął drzwi. Miał na sobie ciemny szlafrok, a jego włosy były lekko potargane.

— Przecież jest dzwonek — rzekł zrzędliwie.

— Muszę z tobą pogadać — rzekła. — To pilne.

Eberly jakby przypomniał sobie o zasadach dobrego wychowania i gestem zaprosił ją do salonu. Pstryknął palcami i zapaliły się przyćmione światła na suficie. Holly zauważyła, że jego szlafrok ma kolor ciemnokasztanowy. Stopy miał bose.

— O co chodzi, Holly? Co się stało?

— Przepraszam, Malcolm, że zawracam ci głowę o tej porze, ale nie mogę się przebić przez Morgenthau i innych twoich asystentów, a potrzebuję twojej pomocy i to jest jedyny sposób, żeby się z tobą zobaczyć sam na sam.

Uśmiechnął się i przeczesał dłonią włosy.

— Dobrze. Więc udało ci się ze mną zobaczyć. O co chodzi?

— Diego Romero. On został zamordowany.

— Zamordowany? — Eberly wyglądał, jakby jakaś słabość opanowała jego nogi. Opadł na sofę.

Holly przysunęła do niego krzesło.

— Jestem tego pewna. To nie był wypadek. Próbował odepchnąć się i wstać, tylko ktoś go przytrzymał.

Eberly przełknął ślinę z wysiłkiem i spytał:

— Masz na to jakieś dowody?

— Mam dowody. Otarcia na rękach. Nie mogły powstać w żaden inny sposób — Holly wyobraziła sobie tę scenę po raz kolejny i dodała: — I na ziemi były ślady, dużo śladów, więcej, niż mogła zrobić jedna osoba.

— Ale kto mógłby chcieć zabić takiego miłego staruszka? Po co ktoś miałby go mordować?

— Nie wiem — odparła Holly. — I dlatego potrzebuję twojej pomocy. Powinno się odbyć jakieś śledztwo.

Siedział przez chwilę w milczeniu, intensywnie myśląc.

— Holly, to jest sprawa dla działu ochrony. Powinnaś powiedzieć im o swoich spostrzeżeniach.

— Ochrony? Masz na myśli Kanangę?

— Tak, on jest tam szefem.

Holly zaplotła palce.

— Ale on nie weźmie tego serio. On… nie uzna tych dowodów za wystarczające, żeby wszcząć poważne śledztwo.

Eberly rozsiadł się wygodnie na sofie.

— Pułkownik Kananga to doświadczony oficer policji. Wie co robić.

— Malcolm, on mnie przeraża.

Przez chwilę milczał i wpatrywał się w Holly tymi swoimi błękitnymi oczami. Potem uśmiechnął się łagodnie.

— Holly, chcesz, żebym poszedł z tobą do Kanangi? Serce jej zamarło.

— A poszedłbyś?

— Z tobą, Holly, oczywiście.

— Och, cudownie. Fantastycznie!

Eberly uśmiechnął się ciepło.

— Zadzwonię do niego zaraz z rana — spojrzał na ścienny zegar — czyli za jakieś parę godzin.

Zerwała się na równe nogi.

— O rany, tak mi przykro, że ci zawracam głowę o tej porze, Malcolm. Po prostu nie udało mi się umówić z tobą innym razem, zawsze jest koło ciebie taki tłum i…

Eberly wstał i ujął ją delikatnie za ramię.

— Wiem. Jestem strasznie zajęty. Zbyt zajęty. Ale zawsze znajdę czas dla ciebie, Holly. Po prostu zadzwoń na mój prywatny telefon. Zostaw wiadomość, a ja oddzwonię i spotkamy się, sami.

Nie wiedziała, co powiedzieć, więc bąknęła tylko:

— Fantastycznie.

Eberly odprowadził ją do drzwi.

— Nie chcę, żebyś się martwiła, Holly. Spotkamy się z Kanangą jutro. A od dziś, jeśli tylko chcesz się ze mną zobaczyć, dzwoń na prywatny telefon i zostawiaj mi wiadomość.

— Jasne, Malcolm. Tak zrobię.

Poszła do domu, czując ulgę i rozmyślając, jak głupio, jak bezsensownie postąpiła Pancho. Malcolm mógł zaciągnąć mnie do łóżka, a ja bym tam wskoczyła, jak króliczek na afrodyzjakach. Ale jest dżentelmenem i nie zrobiłby tego. Zaś facet, który miał mnie pilnować, posuwa mnie, kiedy chce. Też mi ochrona.

PÓŁNOC II

Manuel Gaeta także nie spał. Kiedy dotarł do swojego mieszkania, doszedł do wniosku, że powinien zadzwonić do Kris Cardenas i o wszystkim jej opowiedzieć.

— Możemy się spotkać, Kris? — zwrócił się do jej oblicza unoszącego się w powietrzu na środku jego jednopokojowego mieszkania. Nadal miała na sobie spodnie i bluzkę, którą włożyła wieczorem. Gaeta zauważył, że to nie jest jej mieszkanie. Telefon przekierował rozmowę do laboratorium.

Cardenas wyglądała na nieco zdziwioną.

— Jasne, Manny. Kiedy?

— Zaraz.

— Teraz? — Namyśliła się przez sekundę. — Dobrze. Przyjdź do laboratorium, poczekam na ciebie.

— Super!

W połowie drogi Gaeta przypomniał sobie powiedzenie Holly o nanobotach, które miały zniszczyć jego męskość. Roześmiał się w głos. Hej, chłopie, powiedział sobie w duchu, żyjesz na wulkanie, ale takie wybrałeś życie.

Cardenas nie uśmiechała się, kiedy otworzyła drzwi od laboratorium. Wyglądała świeżo i dziarsko, mimo późnej pory, ale była absolutnie poważna.

— O co chodzi, Manny? — spytała, prowadząc go między rzędami stołów laboratoryjnych zastawionych błyszczącym i nieskazitelnym wyposażeniem z plastiku i metalu.

— O ciebie — odparł.

Cardenas przysiadła na wysokim stołku i wskazała Gaecie twarde krzesło z oparciem. Nie usiadł.

— Więc myślisz o mnie o godzinie — rzuciła okiem na ścienny zegar — dwadzieścia osiem minut do pierwszej w nocy?

Gaeta założył ręce na piersi.

— Kris, przestań gadać bzdury. Holly powiedziała mi, że wiesz o niej i o Nadii.

— Pewnie się chwalisz zdobyczami przed kumplami.

— Nie powiedziałem nikomu ani słowa. Ludzie wychowani tam gdzie ja potrafią trzymać gębę na kłódkę.

Przyjrzała mu się z niedowierzaniem. I czymś jeszcze. Ciekawością? Może żalem?

— Chcę ci tylko powiedzieć — rzekł — że jesteś jedyną, która dla mnie coś znaczy. Jesteś jedyną, której nie chcę stracić.

— Żartujesz! — krzyknęła zdziwiona.

— To nie żart, Kris — rzekł. — Nigdy w życiu nikomu tego nie mówiłem. Ja cię chyba kocham.

Cardenas już miała odpowiedzieć, ale zacisnęła usta.

— Naprawdę — powiedział Gaeta.

— Nigdy nie sądziłam, że jeszcze kiedyś od kogoś usłyszę te słowa — odparła tak cicho, że ledwo ją usłyszał.


Ruth Morgenthau chciała spać, ale miała jeszcze kilka godzin nagrań do obejrzenia i przesłuchania. Eberly naciskał, że wreszcie chce dostać jakieś wyniki, a więc uparła się, że musi przejrzeć cały zgromadzony przez Vyborga materiał na temat profesora. Siedziała w swoim wygodnym fotelu, mając cały czas ochotę, by go rozłożyć, oprzeć się i zasnąć. Za duże mam w tym zaległości, pomyślała, muszę nadrobić, bo inaczej będzie tylko gorzej.

Czemu nie kazać tego robić Vyborgowi, zastanowiła się po kilku godzinach. To on zakłada podsłuch, jego ludzie zamontowali kamery w biurze i mieszkaniu Wilmota. Czemu on nie przebija się przez te brednie? Znała odpowiedź: bo gdyby Vyborg coś znalazł, to on zasłużyłby na uznanie w oczach Eberly’ego. Potrząsnęła z namysłem głową. Nie, nie można do tego dopuścić. Jeśli mamy znaleźć coś na Wilmota, to musi być to moją zasługą. Eberly musi dostrzec, że to ja. Nikt, tylko ja.

Martwiło ją zaangażowanie Eberly’ego w sprawę. Chyba jest bardziej zainteresowany gromadzeniem wokół siebie pochlebców, a nie poszerzaniem wpływów Świętych Apostołów. Jest Amerykaninem, to oczywiste, a oni wszyscy są takimi indywidualistami, mimo to nadal podlega Nowej Moralności.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego to ja powinnam wykonywać tę pracę, pomyślała. Jeśli znajdę coś, co można wykorzystać przeciwko niemu, Eberly zrozumie, że jestem mu potrzebna. Vyborg i ten morderca Kananga mogą mu na wiele sposobów pomóc, ale muszę mu uświadomić, że jest ode mnie zależny. Jedno moje słowo może sprawić, że znajdzie się z powrotem w więzieniu, a on tymczasem mnie traktuje jak jakąś zwykłą podwładną. Tylko jest na tyle sprytny, że wie: to blef. Jeśli go odeślę, będzie to koniec naszej misji. Urbain albo ten ponury Rosjanin wygra wybory, a my poniesiemy klęskę.

Eberly nie ma krzty szacunku dla moich talentów. Uważa mnie za leniwą i niekompetentną. Cóż, dostarczę mu jakiegoś haka na Wilmota i będzie musiał zmienić zdanie.

Morgenthau modliła się w duchu o pomoc, o sukces. Żebym mogła znaleźć coś, co można wykorzystać przeciwko Wilmotowi, błagała. Dla większej chwały bożej, żeby profesor musiał się ukorzyć.

Jedyną odpowiedzią, jaką dostała, były niekończące się godziny obserwowania Wilmota siedzącego przy biurku, słuchanie jego rozmów telefonicznych, czytanie raportów, które szyfrował przed wysłaniem ich na Ziemię. Co wieczór profesor siadał i oglądał jakieś filmy. Morgenthau przewijała i omijała te partie. Kamera na suficie była ustawiona pod takim kątem, że nie było widać ekranu. Słychać też nie, bo odtwarzał dźwięk przez malutką słuchawkę wtykaną do ucha. Oglądał niezidentyfikowane filmy całymi godzinami.

Morgenthau przewijała je, godzina po godzinie, szukając czegoś namacalnego, czegoś nielegalnego, niemoralnego albo choćby wstydliwego, czegoś, co pozwalałoby zrobić Wilmotowi krzywdę.

Znudzona i zmęczona, Morgenthau ziewnęła i potarła ociężałe powieki. Zasypiam na siedząco, pomyślała. Wystarczy.

Wyłączyła ekran, na którym nadal było widać Wilmota oglądającego z uwagą jakiś film i już miała wstać od biurka, gdy przypomniała sobie, że miała sprawdzić, czy Wilmot wysyłał na Ziemię jakieś wiadomości. Wiedziała, że co tydzień wysyła raport do kogoś w Atlancie. Bardzo tajemniczy, nawet po rozszyfrowaniu. Dziwny zbieg okoliczności: ktoś, do kogo Wilmot wysyłał te raporty, znajdował się w tym samym mieście, co siedziba Nowej Moralności. Morgenthau uznała to za zbieg okoliczności i przestała o tym myśleć.

Bardzo senna, wywołała plik z jego wiadomościami wychodzącymi. Poza zwykłym krótkim raportem do Atlanty wysłał jeszcze wiadomość pod jakiś adres w Kopenhadze. Co ciekawe, nie zwykłym kanałem radiowym, ale łączem laserowym.

Morgenthau nagle poczuła, że senność ją opuszcza. Wybrała ten numer w Kopenhadze, chcąc ustalić, z kim kontaktował się Wilmot.


— Ona wie? — spytał przerażony Vyborg.

— Podejrzewa — odparł Eberly krocząc wijącą się ścieżką między Vyborgiem a Kanangą.

Dla przypadkowego obserwatora trzej mężczyźni wyglądali, jakby po prostu przechadzali się leniwie tonącą w kwiatach ścieżką na granicy Aten. Światło późnego poranka wlewało się przez okna słoneczne habitatu. Pszczoły brzęczały wśród hiacyntów i malw. Motyle fruwały. Vyborg, niski i chudy, garbił się lekko idąc, krzywił się jak człowiek, który właśnie musiał połknąć coś naprawdę obrzydliwego. Nawet wysoki Kananga, o iście królewskiej postawie, kroczący po drugiej stronie Eberly’ego, wyglądał na niezadowolonego, a nawet zmartwionego.

— I zwróciła się do ciebie o pomoc — rzekł Kananga.

Eberly skinął wolno głową.

— Zaproponowałem, że przyprowadzę ją do twojego biura.

— Nie do mojego biura — rzekł Kananga. — Zbyt wiele wścibskich oczu. Spotkajmy się w jakimś bardziej ustronnym miejscu.

— Gdzie? — spytał Eberly.

— Może na miejscu zbrodni? — zasugerował Vyborg.

— Doskonale — uśmiechnął się z zadowoleniem Kananga. Eberly patrzył to na jednego, to na drugiego. Próbują mnie wplątać w swoje zbrodnie, pomyślał. Mam wziąć udział w kolejnym morderstwie. Czy mam jakiś wybór? Czy mogę się trzymać z dala od tego wszystkiego?

— Powiem jej, że macie się spotkać na miejscu zbrodni — zaproponował. — Ale mnie tam nie będzie, jak ona się zjawi.

— Ja będę — rzekł Kananga.

— Ona musi zniknąć całkowicie — rzekł Eberly. — Żadnych kolejnych zwłok, których sprawę trzeba będzie wyjaśniać.

— W tak dużym habitacie musi być tysiące miejsc, w których można ją schować — podsunął Vyborg.

— Nie chcę, żeby ktoś znalazł jej ciało — powtórzył Eberly.

— Nie znajdzie — rzekł Kananga. — Od czego mamy śluzy powietrzne. — Spojrzał na Vyborga i spytał: — Będziesz w stanie zlikwidować zapis z kamer śluzy?

Vyborg pokiwał głową.

— Podłożę normalny zapis, na którym nie będzie absolutnie nic.

— Dobrze — rzekł Kananga. Eberly wziął głęboki oddech.

— Doskonale. Kiedy zatem?

— Im szybciej, tym lepiej.

— W takim razie dziś popołudniu.

— O czternastej — zaproponował Kananga.

— Wcześniej — rzekł Vyborg. — Kiedy większość ludzi jest na lunchu.

— Dobrze — zgodził się Kananga. — Powiedzmy, dwunasta trzydzieści.

— Dobrze — Vyborg uśmiechnął się z ulgą.

— Nie podoba mi się to — mruknął Eberly.

— Ale tak trzeba.

— Wiem. Dlatego wam pomagam.

— Pomagasz nam? — prychnął Vyborg. — A co masz zamiar zrobić, żeby nam pomóc? Pułkownik odwali całą robotę. Ty będziesz siedział w biurze jako alibi.

Eberly spojrzał chłodno na niskiego człowieczka.

— Będę w moim biurze fałszując dokumenty Holly Lane tak, żeby z nich wynikało, że była osobą emocjonalnie niezrównoważoną i w przeszłości próbowała popełnić samobójstwo.

Kananga zaśmiał się głośno.

— Dobry pomysł. Wtedy jej zniknięcie nie będzie wyglądało na podejrzane.

— Tylko dopilnujcie, żeby nikt nie znalazł ciała — warknął Eberly.

— Nie znajdzie — zapewnił Kananga. — Chyba że wskoczy w skafander i przeszuka parę milionów kilometrów próżni.

19 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Holly i Eberly maszerowali między równymi rzędami drzewek, idąc w kierunku kanału irygacyjnego, w którym utonął Don Diego. Holly nie potrzebowała żadnych map ani znaków; doskonale pamiętała to miejsce.

— Ale czego dowiedział się Kananga? — spytała.

Eberly wzruszył swoimi okrągłymi ramionami.

— Nie wiem. Powiedział, że nie chce rozmawiać o tym przez telefon.

— To chyba coś ważnego — rzekła, przyspieszając kroku.

— Pewnie tak.

Eberly dotknął swojego komunikatora w kieszeni na piersi bluzy. Vyborg miał do niego zadzwonić, dostarczając mu jakiegoś pretekstu, by zostawić Holly i wrócić do biura. Czemu on nie dzwoni? Czy próbuje mnie w to wrobić? Próbuje mnie zmusić, żebym stał się świadkiem morderstwa Holly?

Holly nie dostrzegała jego zdenerwowania.

— Ciekawe, co to może być?

— Co takiego? — spytał Eberly, coraz bardziej się niecierpliwiąc.

— To, czego się dowiedział Kananga.

Twoja śmierć, odparł w duchu. On cię zabije, a ja będę musiał na to patrzeć.

— Poczekaj — rzekł Eberly, dotykając jej ramienia.

— O co chodzi, Malcolm?

Stał, czując jak zimny pot zbiera mu się nad górną wargą, na czole, jak spływa mu po kręgosłupie. Nie mogę tego zrobić, pomyślał. Nie mogę dać się wciągnąć w coś takiego.

— Holly, ja…

Co mam powiedzieć? Jak mogę z tego wybrnąć tak, by jej o niczym nie powiedzieć?

Zabrzęczał komunikator. Błyskawicznie, z ulgą, Eberly wyciągnął go z kieszeni bluzy i otworzył.

Zamiast ponurej i skwaszonej twarzy Vyborga na miniaturowym ekranie pojawiła się Morgenthau. Uśmiechała się radośnie.

— Znalazłam — oświadczyła bez wstępów. — Jego filmy. To są…

— Jestem w sadzie z Holly — przerwał jej, tak głośno i stanowczo, jak tylko był w stanie mówić, nie uciekając się do krzyku. — Co znalazłaś?

Morgenthau przez sekundę wyglądała na zawiedzioną, po czym najwyraźniej zrozumiała, co chce jej przekazać.

— To naprawdę przełom — zaimprowizowała. — Zbyt ważne, żeby o tym rozmawiać przez telefon. Muszę przekazać ci szczegóły, żebyś mógł je omówić z profesorem Wilmotem.

— Czy to ważne? — spytał.

— Och, tak, dość ważne! — pojęła aluzję Morgenthau. — Powinieneś zaraz przyjść do mojego biura. Ta sprawa nie może czekać.

— Dobrze — odparł. — Już idę.

Zamknął komunikator i zwrócił się do Holly.

— Obawiam się, że muszę wracać. Idź na spotkanie z Kanangą, przyjdę, jak tylko będę mógł.

Holly była wyraźnie rozczarowana, ale pokiwała głową ze zrozumieniem. Eberly odwrócił się bez słowa i ruszył szybko w stronę wioski, sadząc wielkimi susami wśród drzew. Zdziwiona Holly odwróciła się i poszła w stronę kanału. I wtedy zrozumiała, że będzie musiała spotkać się z Kanangą sama. Ta perspektywa jej nie zachwycała, ale bardzo chciała się dowiedzieć, co takiego odkrył szef ochrony w sprawie śmierci Don Diego.

Nie, nie śmierci, przypomniała sobie Holly. Morderstwa.


Manuel Gaeta poczuł się niezręcznie, co w jego przypadku było dość niezwykłe. Idąc korytarzem w stronę malutkiego biura Nadii Wunderly denerwował się jak nastolatek udający się na pierwszą randkę. Jak dzieciak, który coś przeskrobał i idzie się przyznać.

Drzwi z napisem PRACOWNICY DZIAŁU PLANETOLOGII były szeroko otwarte. Pomieszczenie za nimi wyglądało jak labirynt zbudowany z przegródek o ściankach sięgających do ramienia, wypełnionych przez zapracowanych naukowców i ich asystentów. Gaeta bywał tu na tyle często, że znał drogę, ale dziś rano, zmieszany, zabłądził i musiał pytać o drogę. Wszyscy go znali, więc z uśmiechem wskazywali mu właściwy kierunek. Szczególnie serdecznie uśmiechały się kobiety.

Żadne takie, powiedział sobie stanowczo.

Czując się trochę jak szczur w labiryncie, Gaeta dotarł wreszcie do boksu Nadii, która znajdowała się chyba w najbardziej oddalonym miejscu biura.

— Dzień dobry, Manny — rzekła, niechętnie podnosząc wzrok, gdy stanął w przejściu, wahając się.

— Cześć — rzekł tak dziarsko, jak tylko zdołał. — Masz dla mnie te wyniki?

Pokiwała głową nie uśmiechając się. Choć go nie zaprosiła, Gaeta wziął małe, skrzypiące, plastikowe krzesełko i usiadł przy jej biurku. Sumafriadad, pomyślał. Można tu zamarznąć na śmierć.

Wunderly wyświetliła kilka tabel na pustej ścianie stanowiącej przegródkę jej boksu.

— To są częstotliwości dla cząsteczek większych niż dziesięć centymetrów w najjaśniejszym pasie, w pierścieniu B — wyjaśniła głosem beznamiętnym jak maszyna. — A tu są odchylenia…

— Nie gniewam się, że jesteś na mnie obrażona — przerwał jej. Zamrugała powoli, z powagą wielkimi oczami.

— Wiem, że rozmawiałaś z Kris.

— I z Holly.

Wzruszył ramionami i usiłował się niewinnie uśmiechnąć.

— Tak, i z Holly.

— I Bóg raczy wiedzieć z kim jeszcze.

— Czekaj — rzekł, unosząc rękę w obronnym geście. — Już jest źle, więc nie pogarszaj sprawy.

— Nie chcę o tym rozmawiać — oznajmiła Wunderly.

— Jestem ci winien przeprosiny. Przez chwilę wpatrywała się w niego.

— Nie chcę o tym rozmawiać. Nigdy. — Ale ja…

— Nigdy, Manny!

Oczy jej płonęły. Ona naprawdę nie chce, pomyślał.

Wunderly odetchnęła.

— Od tej chwili nasze stosunki będą wyłącznie zawodowe. Chcesz wykonać lot przez pierścienie, a ja chcę zwrócić ludziom na nie uwagę. Będziemy przy tym ściśle współpracować. Jak zawodowcy. Żadnych układów osobistych. Jasne?

— Jasne — odparł cicho.

— Przy odrobinie szczęścia ja dostanę wielki grant na badanie pierścieni, a ty skręcisz kark.

Na przekór sobie Gaeta uśmiechnął się.

— Przy odrobinie szczęścia — przytaknął.


Holly szła wzdłuż kanału do miejsca, w którym zamordowano Don Diego. Gdy zeszła w dół zboczem ziemnego umocnienia, rozejrzała się w poszukiwaniu Kanangi. Nigdzie go nie było.

Nie ma go tu? O co chodzi?

Wtedy go dostrzegła. Wysoka, smukła sylwetka, jakieś sto metrów od umocnienia. Stał i czekał na nią. Jak zwykle, miał na sobie czarne ubranie: bluza, spodnie, buty, wszystko czarne jak smoła.

— Cześć — zawołała.

Kananga ruszył w jej stronę.

— Tu jest to miejsce — zawołała. — Koło drzewek brzoskwiniowych.

— Jesteś pewna?! — odkrzyknął.

— Pamiętam wszystko ze szczegółami. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki.

— Masz doskonałą pamięć.

— Fotograficzną — odparła.

Próbowała ukryć zdenerwowanie; Kananga był tak wysoki, że nad nią górował. Zauważyła, że jego buty zostawiają na ziemi takie same odciski jak te, które znalazła na miejscu zbrodni.

— A chyba tam — wyciągnął długie ramię wskazującym gestem — jest to miejsce, gdzie znalazłaś ciało staruszka.

Holly pochyliła się lekko w lewo.

— Tam. To było tam.

— Widzę.

Chwycił Holly wielką dłonią zakrywając jej nos i usta, a drugą otoczył w pasie, unieruchamiając jej ramiona, po czym zaczął ją nieść.

WALCZ LUB UCIEKAJ

Duszę się! Wielka ręka Kanangi zasłaniała twarz Holly, przyduszając ją. Młóciła nogami, próbując go kopnąć, ale jej obute w miękkie buty nogi tylko odbijały się od jego długich, muskularnych stóp.

Niosąc Holly wzdłuż kanału Kananga unieruchomił jej ramiona. Walczyła o każdy łyk powietrza, ale jego ręka trzymała boleśnie, coraz mocniej.

Prawa ręka Holly znajdowała się gdzieś przy spodniach Kanangi. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Holly złapała go za krocze, chwyciła i ścisnęła z całej siły. Zawył i puścił ją. Holly wylądowała na nogach i odwróciła się do niego twarzą. Kananga stał zgięty wpół, z twarzą wykrzywioną bólem. Kopnęła go w głowę z całą siłą, na jaką mogła się zdobyć.

Kananga upadł. Słodki Jezu! Pewnie jeszcze na Ziemi brałam lekcje sztuki walki. Kananga ukląkł jęcząc. Holly kopnęła go jeszcze raz i pobiegła, pędząc najszybciej, jak tylko zdołała, wzdłuż betonowego umocnienia kanału, rozpryskując wodę, by oddalić się od Kanangi jak najdalej.


Gdy Eberly dotarł do budynku administracji, jego zdenerwowanie zdążyło się już ulotnić. Kananga ją zabił. To jego sprawa, nie moja. Nikt nie wie, że kazałem Holly tam iść. Nawet Morgenthau. Jeśli Kananga zostanie złapany, jakoś się z tego wyplączę.

Wkroczył do biura działu zasobów ludzkich i minął czterech pracujących przy biurkach urzędników. Drzwi do biura Morgenthau były zamknięte; odsunął je bez pukania.

Spojrzała na niego ostro znad biurka, rozpoznała go i uśmiechnęła się do niego.

Rozejrzał się zanim zasunął drzwi i usiadł na krześle przy biurku. To kiedyś było moje biuro, pomyślał, zauważając, że Morgenthau ozdobiła ściany hologramami przedstawiającymi namalowane przez Moneta katedry.

— Znalazłaś coś na Wilmota? — spytał bez żadnych wstępów. Morgenthau należało czasem przypomnieć, kto tu rządzi, a kto jest podwładnym. W przeciwnym razie zaczęłaby się obnosić ze swoją pozycją w organizacji Świętych Apostołów i próbowała go kontrolować.

— Coś, co go zniszczy — rzekła Morgenthau z diabelskim uśmieszkiem.

Eberly uniósł brwi z niedowierzaniem.

— Naprawdę?

— Naprawdę.

Morgenthau wyświetliła na pustej ścianie listę tytułów. Przy każdym z nich widniał obrazek.

Eberly zaczął się wpatrywać w obrazki.

— Co za świństwa — rzekła Morgenthau. — Ogląda te obrzydliwości co wieczór przed spaniem.

— Jesteś pewna? Pokiwała ponuro głową.

— Co wieczór. Mamy to nagrane. Eberly wybuchnął śmiechem.

— Mamy go! — wrzasnął. — Mamy Wilmota w garści. Zacisnął obie ręce w pięści, aż zabolało.


— Chyba mam wstrząśnienie mózgu — Kananga leżał rozciągnięty na sofie w apartamencie Vyborga, a jego długie nogi zwisały poza jej krawędź. W głowie czuł bolesne łupanie.

Vyborg przyniósł pułkownikowi zmoczony zimną wodą ręcznik i zagryzał usta, by powstrzymać się od rzucania przekleństw na tego żałosnego idiotę. Chuderlawa dziewczynka spuściła mu manto! Uciekła! Teraz już wie na pewno, że Rivera został zamordowany. Milczał jednak. Kananga jest tak wściekły, że jeszcze gotów mnie udusić, jeśli mu powiem, co naprawdę o nim myślę.

— Gdzie ona uciekła? Gdzie jest? — spytał cicho, prawie sycząc Vyborg. — To bardzo ważne.

— Musisz powiedzieć Eberly’emu.

— Ja? Czemu nie ty? To ty pozwoliłeś jej uciec.

— Ty mu powiedz — odparł twardo Kananga.

Vyborg nie próbował już ukrywać złości i pogardy. Z obrzydzeniem wypuścił powietrze nosem i zawołał:

— Telefon! Połącz mnie z doktorem Eberlym, wszystko jedno, gdzie jest. Priorytet alarmowy!

Po dziesięciu sekundach w powietrzu nad niskim stolikiem pojawiła się twarz Eberly’ego. Uśmiechał się radośnie. Vyborg natychmiast dostrzegł, że jest w biurze Morgenthau.

— Dobrze, że dzwonisz — rzekł Eberly. — Muszę ci coś ważnego powiedzieć.

— Ja też muszę ci coś ważnego powiedzieć — rzekł Vyborg. — I obawiam się, że mam złe wieści.

Uśmiech Eberly’ego znikł. Siedząca za nim Morgenthau spoważniała.

Vyborg uznał, że dalsze przedłużanie agonii nie ma sensu. Trzeba powiedzieć mu to prosto w oczy.

— Holly Lane uciekła.

— Uciekła? To znaczy?

— Wygląda na to, że jest jakąś mistrzynią sztuk walki. Uciekła naszemu wspaniałemu pułkownikowi — Vyborg machnął w stronę Kanangi, nadal rozciągniętego na sofie — i nie mamy pojęcia, gdzie może być.

Eberly patrzył na trójwymiarowy obraz, który wypełniał pół biura Morgenthau: zdenerwowany, wściekły Vyborg i Kananga na kanapie z mokrym ręcznikiem na głowie.

Spojrzał na Morgenthau, której wyraz twarzy przeszedł powoli z zaskoczenia do zrozumienia. Poskładała sobie kawałki łamigłówki, pomyślał. Teraz wie, że jestem zamieszany w próbę zabicia Holly.

Trzęsąc się ze strachu i wściekłości, Eberly zdołał wyjąkać:

— Macie być obaj w moim apartamencie za pięć minut.


Holly pędziła na oślep wzdłuż kanału, aż płuca zaczęły ją palić z wyczerpania. Zatrzymała się, zgięła wpół, ciężko dysząc. Spojrzała do tyłu: nic. Nie biegnie za mną, pomyślała z ulgą. Pewnie jest nieprzytomny, nieźle mu dokopałam. Jezu, może nawet umarł. Wyprostowała się i ruszyła pod górę po obwałowaniu, w stronę sadu. Dobrze mu tak, pomyślała. Próbował mnie zabić. To pewnie on zabił Don Diega.

Dobrze, powiedziała sobie. Kananga zabił Don Diega? Dlaczego? Nie miała pojęcia. Komu powiedziałam o swoich podejrzeniach? Malcolmowi?

Nagle uświadomiła sobie, że to Malcolm zaprowadził ją na spotkanie z Kanangą. To on je zaproponował. Malcolm wiedział, co się dzieje. Jest w to zamieszany, bez względu na to, co się dzieje.

Łzy napłynęły jej do oczu. Malcolm zamieszany w morderstwo Don Diega. Chciał, żeby Kananga mnie zabił!

Komu mogę zaufać? Do kogo się zwrócić? Nie mogę wrócić do mieszkania, mogą tam na mnie czekać. Kris! Zadzwonię do Kris. Albo do Manny’ego. Rozmyślała tak biegnąc między jabłoniami, na sam koniec sadu. Dalej były tylko krzaki jeżyn i przegroda.

Nie, do Manny’ego nie, zdecydowała. Nie będę go prosić, jak jakaś mała, bezradna dziewczynka, błagająca wielkiego, silnego bohatera o pomoc. Lepiej do Kris. Kris mi uwierzy. Ale czy powinnam ją w to mieszać?

Szła dalej w stronę przegrody, próbując analizować różne możliwości i znaleźć takie, które nie wiązały się z dużą liczbą niepewnych rozwiązań. Jeśli Eberly jest w to zamieszany, wszystko jedno, czymkolwiek by było, to samo dotyczy Morgenthau i tego gada Vyborga.

Pod osłoną wiązów rosnących przy przegrodzie Holly usiadła na trawie i usiłowała się zastanowić. Zielony krajobraz habitatu wyglądał dokładnie tak samo jak wczoraj, kiedy ona i Kris Cardenas zatrzymały się w tym miejscu. Ale nic nie będzie już takie samo, pomyślała Holly i ścisnęło ją w żołądku. Zawalił się jej cały świat. Szkoda, że Pancho tu nie ma, przyznała w duchu. Pancho wiedziałaby, co robić.

Holly wyjęła komunikator i spojrzała na niego. Nie ma sensu dzwonić do Pancho, wiadomość dotrze do niej dopiero za jakąś godzinę. I co jej mam powiedzieć? Pomocy, ktoś właśnie próbował mnie zabić? Co mi z tego przyjdzie?

Kris. Zadzwonię do Kris. Powiedziała do komunikatora:

— Kris Cardenas.

Cisza. Holly zobaczyła, że ekran jest ciemny i płaski. Urządzenie nie działało.

Wyłączyli mój komunikator! Po co, zastanowiła się. I odpowiedziała sobie w duchu: bo chcą, żebym użyła telefonu ściennego; wtedy będą wiedzieć, gdzie jestem. Ścigają mnie! Chcą mnie namierzyć i schwytać.

Po raz pierwszy w życiu Holly naprawdę się bała.

LABORATORIUM NANOTECHNOLOGICZNE

— Polecimy tam w dzień po wejściu na orbitę Saturna — powiedział Gaeta.

Siedząca przy swoim biurku Cardenas nie wyglądała na zadowoloną.

Dlaczego tak szybko? Nie chcecie najpierw zebrać więcej danych?

Gaeta uśmiechnął się.

— Kris, to nie nauka, to show. Polecimy od razu, narobimy dużo szumu i zdobędziemy dużą oglądalność. Gdybyśmy mieli czekać, aż ci chingado naukowcy zdobędą wszystkie dane, jakich pragną, to musiałbym czekać, aż będę stary, siwy i nikogo już nie będzie to obchodziło.

Mrugnęła swoimi chabrowymi oczami.

— Ja jestem jednym z tych chingado naukowców, Manny.

Gaeta zacisnął wargi, po czym odpowiedział:

— Ty możesz być najwyżej chingada, rodzaj żeński. Ale nie jesteś. To nie jest ładne słowo. A ty jesteś ładna.

Cardenas nie wyglądała na rozbawioną. — Czy to samo w sobie nie jest wystarczająco niebezpieczne? Żeby lecieć tam od razu po wejściu na orbitę?

— Kris, kocham cię, ale nigdy nie zrozumiesz, na czym polega moja robota. Im bardziej niebezpiecznie, tym lepiej.

— Aż się zabijesz.

— Nie zabiję się, Kris, Fritz mi nie pozwoli. Zniszczyłbym jego pieprzony skafander. A on mnie zabije, jak go uszkodzę.

Cardenas roześmiała się mimowolnie.

Raoul Tavalera wystawił głowę ponad przegródkę boksu.

— Idę do domu, dobrze?

— Dobrze, Raoul — rzekła Cardenas. Na długiej twarzy Tavalery pojawił się dziwny wyraz.

— Czy Holly kontaktowała się z wami dziś popołudniu?

— Nie.

— Miała do mnie zadzwonić. Umawialiśmy się, że pójdziemy na obiad. Ale nie odezwała się. I nie odbiera telefonu.

Zanim Cardenas odpowiedziała, Gaeta rzekł:

— Myślałem, że pójdziemy dziś wieczorem do Nemo, Kris.

— Możemy iść — odparła Kris i zwróciła się do Tavalery: — Nie, Raoul, nie odezwała się.

— Dziwne — odparł. — To do niej niepodobne, nie zadzwonić, choć obiecała.

— Rzeczywiście dziwne — zgodziła się Cardenas.

— Nieważne — odparł. — Wychodzę. Główny procesor produkuje montażystów dla doktora Urbaina.

Skinęła głową.

— Wiem. Włącz ultrafiolet zanim wyjdziesz.

— Jasne.


— No to gdzie ona jest? — dopytywał się Eberly.

Kananga siedział na sofie Vyborga. Odłożył już mokry ręcznik, ale policzek miał nadal spuchnięty.

— Rzuciłem na poszukiwanie wszystkich moich ludzi. Za godzinę albo dwie ją znajdą.

Eberly przechadzał się obok Vyborga, który siedział na fotelu po drugiej stronie niskiego stolika.

— Trzeba ją znaleźć. I uciszyć.

— Załatwi się — rzekł Kananga.

— Daleko nie odeszła — podsunął Vyborg. — Habitat jest duży, ale nie aż tak.

Eberly zmarszczył brwi. Intensywnie rozmyślał. Wciągnęli mnie w to. Teraz jestem wspólnikiem zbrodni, czy tego chcę, czy nie. Dwaj partacze: nie potrafią nawet załatwić jednej kobiety, prawie dziecka. Chodził tam i z powrotem po pokoju i rzucał Kanandze gniewne spojrzenia. Albo są sprytniejsi ode mnie. Może to wszystko dokładnie zaplanowali, żeby mnie w to wrobić. Jak mam teraz udawać, że nie wiem o morderstwie staruszka?

Nagle zatrzymał się i wycelował palec w Kanangę.

— Jak tylko ją znajdziecie, macie ją do mnie przyprowadzić. Zrozumiano? Żadnej przemocy. Ja się nią zajmę.

Brwi Kanangi powędrowały w górę.

— Co masz na myśli?

— To już moja sprawa. Ja to załatwię.

— Oskarży mnie o morderstwo — powiedział Kananga.

— I napaść, może próbę morderstwa — dodał Vyborg. — A pewnie i próbę gwałtu.

— Ty — Eberly wskazał na Vyborga — sprawdzisz wszystkie telefony w habitacie. Chcę wiedzieć, gdzie jest, a jeśli dzwoni, to do kogo i co mówi.

Vyborg skinął głową i wstał z krzesła. Eberly ruszył do drzwi.

— Dokąd idziesz? — spytał.

— Spotkać się z Wilmotem. Jeśli mamy ją złapać, to trzeba się postarać, żeby nam w tym nie przeszkodził.


Holly zanurkowała przez klapę i zeszła po stalowej drabinie do tunelu serwisowego, który biegł przez całą długość habitatu. Może nie przyjdzie im do głowy, żeby mnie szukać na dole, pomyślała. A jeśli nawet, w tym labiryncie mogę ukrywać się całymi dniami. Tak długo, jak będę musiała. Jak Jan Valjean w kanałach. Ruszyła cichym, słabo oświetlonym tunelem i próbowała sobie przypomnieć, kiedy czytała „Nędzników”. Po wydostaniu Holly z kriogenicznego zbiornika Pancho zmusiła ją do przeczytania całych ton starej literatury. To znaczy Pancho nazywała to literaturą, ale dla niej było strasznie nudne. Ale Holly pamiętała wyraźnie scenę w kanałach pod ulicami Paryża. A może widziałam film? Jeszcze zanim umarłam?

Potrząsając głową ze zdziwieniem poczuła radość z tego, że tunele pod habitatem są suche i nie ma w nich szczurów. I nie śmierdzi ściekami. Holly wciągnęła powietrze i nie poczuła żadnego zapachu. Może trochę kurzu, jakiś ślad smaru maszynowego czy czegoś podobnego. Woda bulgotała w rurach. Słychać też było wszechobecny szum elektrycznej maszynerii.

Automatyczne światła tunelu zapalały się i gasły, gdy szła mijając poszczególne sekcje. Zobaczyła telefon na ścianie.

Mogłabym zadzwonić do Kris, pomyślała. Albo do Manny’ego. On mi pomoże. Stłucze Kanangę na kwaśne jabłko.

Przy telefonie zawahała się jednak. Kananga rządzi działem ochrony. Podlegają mu wszyscy ochroniarze w habitacie. A Malcolm z nim trzyma. Mogą wymyślić, co tylko chcą, powiedzieć, że mają mnie aresztować albo coś takiego. Jezu! Mogą nawet powiedzieć, że zamordowałam Don Diega!

A jeśli zadzwonię do Kris albo kogokolwiek innego, wplączę ich w tę historię. Holly poczuła, jak ogarnia ją panika. Co mam robić? Co ja powinnam zrobić?

Oparła się o metalową ścianę tunelu i osunęła się na podłogę. Nie rób nic, powiedziała sobie. Tu jesteś raczej bezpieczna, przynajmniej na razie. Nikt nie wie, gdzie jesteś. Możesz tu zostać, dopóki czegoś nie wymyślisz.

Albo nie umrzesz z głodu. Spojrzała w jedną i drugą stronę. Dobrze. W tunelu było ciemno. Gdyby ktoś tu szedł, światła zapalałyby się i gasły.

Jedzenie. Miałam dzisiaj iść na kolację z Raoulem.

Wstała powoli. Wybacz, Raoul, przeprosiła w duchu. Potem uśmiechnęła się. Jedzenie. Holly zamknęła na sekundę oczy i wyobraziła sobie plan tuneli. Przetwórnie żywności znajdowały się dalej. A jak pójdę skrótem i z powrotem w stronę Aten, dostanę się do magazynów kafeterii. Tam jest mnóstwo jedzenia.

Ruszyła w tym kierunku.

18 DNI, SZEŚĆ GODZIN DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

— Cóż jest aż tak ważne, że przerywa mi pan jedzenie kolacji? — spytał kwaśno Wilmot.

Eberly uśmiechnął się do starszego pana. Spędził ostatnie dwie godziny oglądając dostarczone przez Morgenthau nagrania wieczornych rozrywek Wilmota. Morgenthau była zniesmaczona gustem profesora, ale Eberly z fascynacją oglądał fragmenty filmów, zafascynowany mieszaniną erotyki i barbarzyństwa. A teraz stał w salonie profesora i studiował jego wyraźnie niezadowoloną minę.

— Mamy poważny problem, panie profesorze — rzekł Eberly.

— O co chodzi?

— Znikła jedna z pracownic działu zarządzania zasobami ludzkimi. Mam powody przypuszczać, że cierpi z powodu załamania nerwowego.

— Co? — zdziwił się Wilmot. — O kim pan mówi?

— O Holly Lane. Poznał ją pan.

— Poznałem?

Eberly był boleśnie świadom faktu, że Wilmot nadal nie poprosił go, by usiadł. Dwóch mężczyzn nadal stało, twarzą w twarz, o jakiś metr od drzwi frontowych Wilmota. W duchu jednak Eberly był rozbawiony. Wiedział, że przerwał profesorowi cowieczorną rozrywkę.

— Częściowo to chyba moja wina — rzekł Eberly udając skruchę. — Przez tyle miesięcy ją kryłem. A teraz się załamała.

Wilmot wyglądał na zdumionego i rozzłoszczonego. Eberly wyjął palmtopa z kieszeni bluzy i wyświetlił na ścianie nad sofą Wilmota dossier Holly. Profesor rozpoznał jej twarz.

— To z nią był pan kiedyś u mnie.

— Tak — Eberly potrząsnął głową ze smutkiem. — Jak pan widzi, ma na koncie problemy psychiczne. — Eberly spędził wiele godzin na starannym uzupełnianiu dossier Holly. — Dopóki bierze leki, wszystko jest w porządku, ale jeśli przestanie…

Wilmot przyglądał się dossier przez chwilę, po czym spytał:

— Dlaczego przestała brać leki?

— To z powodu Diega Romero. Holly miała obsesję na punkcie jego śmierci. Była przekonana, że został zamordowany.

— Zamordowany?

— To oczywiście bzdura. Ale dziś po południu zaatakowała pułkownika Kanangę. Próbowała go zabić, dokładnie w tym miejscu, gdzie zmarł starszy pan.

— Dobry Boże! I gdzie ona teraz jest?

— Znikła, mówiłem panu. Kananga zarządził poszukiwania.

Wilmot pokiwał głową, jakby to go zadowalało.

— Doskonale. Wygląda na to, że ten cały Kananga robi, co do niego należy. Tylko dlaczego zawraca mi pan tym głowę?

— Bo chcę, żeby powołał mnie pan na stanowisko zastępcy administratora.

— Zastępcy? Ja nie potrzebuję zastępcy.

— Sądzę, że jednak pan potrzebuje. Powoła mnie pan na zastępcę administratora i wycofa się pan z zarządzania habitatem.

— Wycofać się? A pan przejmie władzę? Ach, tak!

— To nie jest taki zły pomysł — rzekł cicho Eberly. — Pan się wycofa, a ja przejmę pana obowiązki.

— Nonsens!

— Kiedy się pan wycofa — mówił dalej Eberly — będzie pan mógł spędzać całe dnie na oglądaniu swoich świńskich filmów, nie tylko wieczory.

Wilmot zatoczył się do tyłu. Cała krew odpłynęła mu z twarzy.

— W tym habitacie potrzebny jest silny przywódca — rzekł Eberly. — Zwłaszcza teraz, kiedy zbliżają się wybory i niedługo wejdziemy na orbitę Saturna. Doskonale pan wykonywał swoje obowiązki, profesorze. Teraz czas się usunąć.

— I oddać władzę panu? Nigdy.

Eberly wzruszył ramionami.

— W takim razie nie mamy wyboru, musimy poinformować o pana gustach rozrywkowych społeczność naszego habitatu.

— My? Jacy my?

— Nie chcę pana stawiać w kłopotliwej sytuacji, profesorze. Proszę po prostu wycofać się, przekazać mi władzę, a nikt się nie dowie o pańskich perwersyjnych rozrywkach.

Oniemiały Wilmot opadł na krzesło.


Kris Cardenas leżała w łóżku i zastanawiała się, czy znowu narobi sobie kłopotów. Kim mam teraz być? Suką bez serca czy romantyczną idiotką?

Jej związek z Gaetą rozpoczął się jako namiętna przygoda: hormony i pasja. Kiedy Holly usunęła się, Kris pozwoliła Gaecie wciągnąć się do łóżka; takiej zabawy nie miała od całych dziesięcioleci. Potem jednak Kris dowiedziała się o Nadii. Nie chodziło o to, że Gaeta nie był jej wierny; nie obiecywali sobie niczego poza odrobiną flirtu i rozrywki. Ale sama myśl, że Manny wykorzystywał w ten sposób kobiety, sypiając z tymi, których potrzebował, a potem rzucając je dla kolejnych, złościła ją. Potem to nagłe wyznanie miłości. Prawdziwa miłość! Cardenas niemal roześmiała się w głos na samą myśl. Ale sprawiło jej to przyjemność. W moim wieku, pomyślała chichocząc. Prawdziwy triumf nanotechnologii!

Kiedy odwróciła się twarzą w stronę ukochanego, spoważniała. On się zabije, pomyślała ze strachem. Ta cała jego praca, podejmowanie coraz większego ryzyka. Cardenas nienawidziła pospólstwa, poszukiwaczy adrenaliny z drugiej ręki, którzy zmuszali Manny’ego do wykonywania coraz bardziej ryzykownych numerów, aż kiedyś może popełni błąd i zginie.

Leżał na plecach, pogrążony w błogim śnie, a jego twarz o ostrych rysach była odprężona, prawie chłopięca. Cardenas przyjrzała się delikatnym bliznom obok brwi i wzdłuż szczęki, lekko skrzywionemu nosowi.

Przestań, nakazała sobie w duchu. Robisz się miękka jak wosk. Jeśli nawet przeżyje przelot przez pierścienie, to potem stąd odleci. I co zrobisz? Polecisz za nim, jak jakaś napalona fanka?

Gaeta otworzył oczy, odwrócił się do niej i uśmiechnął. Cardenas poczuła, jak serce jej topnieje.

— Która godzina? — spytał, unosząc głowę, by spojrzeć na cyfrowy zegar.

— Jeszcze wcześnie — szepnęła Cardenas. — Śpij dalej.

— Dziś wielka próba — rzekł. — Walka na śnieżki.

— Jeszcze nie teraz. Śpij.

— Nie. Jestem jakiś… pobudzony. Cardenas wyciągnęła rękę.

— A pewnie — rzekła z łobuzerskim uśmiechem. Zadzwonił telefon.

— Ech, mierda — mruknął.

— Tylko fonia — wydała polecenie Cardenas.

W nogach łóżka zmaterializowała się twarz Holly.

— Nie mogę długo gadać. Muszę ci tylko powiedzieć, że Kananga próbował mnie zabić, więc się ukrywam. Zadzwonię później, jeśli będę mogła.

Obraz znikł i zostali tylko oni, wpatrzeni w pustkę.

WALKA NA ŚNIEŻKI

— Uważaj! — warknął Fritz.

Manny zamrugał w środku potężnego skafandra. Fritz miał rację, Manny odpłynął gdzieś myślami. To jest właśnie ten niebezpieczny aspekt miłości, trudno się skupić w pracy. Za parę dni będziemy na Saturnie i wykonam lot ku pierścieniom. Jeśli da wystarczające zyski, pieprzyć Tytana, Urbaina i tych wszystkich sztywnych cositas. Biorę forsę i lecę do domu.

Z Kris? Czy ona ze mną poleci? Czy będę miał jaja, żeby ją o to poprosić? Niemal się roześmiał; najbardziej nieustraszony kaskader w Układzie Słonecznym boi się na śmierć, że kobieta go odrzuci. Gdzie są twoje cojones, twardzielu?

Wystraszyło go walenie w skafander. Fritz walił dłonią w pancerz piersiowy skafandra, tak wysoko, jak tylko zdołał dosięgnąć.

— Obudź się, ty tam! — wrzasnął Fritz.

— Nie śpię — odparł Gaeta.

Z wnętrza skafandra Fritz wyglądał jak karzełek, który stoi tam i wrzeszczy, nie sięgający Gaecie nawet do ramienia. Razem z czterema innymi technikami stał w odciętej części korytarza, który prowadził do głównych śluz powietrznych habitatu, na tyle dużych, że mogły przez nie przechodzić duże elementy wyposażenia. Gaeta wkroczył tam i na rozkaz Fritza odwrócił się plecami do klapy śluzy. Teraz zobaczył, w miejscu, gdzie korytarz odcięto grodzią od reszty habitatu, że stało tam kilkanaście wentylatorów ustawionych przez techników. Trzech techników wlokło wielkie worki z wodą i umieszczało je w dokładnie zaznaczonych miejscach na metalowych płytach podłogi korytarza. Przy każdym wentylatorze stała ciemna metalowa rura owinięta cewką magnetyczną barwy miedzi; Gaecie przypominało to skrzyżowanie jakiegoś laboratoryjnego ustrojstwa i strzelby. Czwórka techników ładowała do rur kulki z łożysk.

— Ta symulacja potrwa tylko kilka sekund — rzekł Fritz — ale ma za zadanie stworzyć podobne wrażenie jak podczas przechodzenia przez pierścienie.

— Wiem o tym, Fritz — rzekł niecierpliwe Gaeta. — Dalej, do roboty.

Niewzruszony, jakby nie usłyszał ani słowa, Fritz mówił dalej:

— Woda wyparuje tworząc kryształki lodu, a wentylatory będą nimi w ciebie dmuchały. Działka elektromagnetyczne będą strzelały kawałkami metalu, symulującymi większe kawałki lodu, z prędkością rzędu jeden przecinek trzy macha.

— A ja będę stał i brał wszystko na klatę — rzekł Gaeta.

— Mam nadzieję, że nie dojdzie do przebicia skafandra — rzekł Fritz.

— Maź samouszczelniająca powstrzyma wycieki.

— Chwilowo.

— Na potrzeby tego testu na pewno.

— Ale nie na tyle długo, żeby cię uratować podczas przejścia przez pierścień. Dalej, do dzieła.

Fritz spojrzał na niego, z niezadowoleniem i niepokojem.

— Dalej, Fritz — ponaglił go Gaeta. — Miejmy to już za sobą.

Potrząsając głową Fritz wyprowadził techników za hermetyczną gródź, która odcinała tę część korytarza. Gaeta zobaczył, że się zamyka.

— Wypompowuję powietrze — w słuchawkach hełmu rozległ się głos Fritza.

— Wypompowujesz powietrze — mruknął Gaeta. Jedynym aspektem lotu przez pierścień B Saturna, którego nie mogli zasymulować w tym teście, był brak grawitacji. Gaeta nie sądził, żeby to było ważne; już wiele razy przebywał w mikrograwitacji i nie stanowiło to dla niego problemu. Jednak stanie pośrodku superśnieżycy, pod ostrzałem kulek z łożysk wystrzeliwanych z ponaddźwiękową prędkością, to było coś innego. Jak stanie przed plutonem egzekucyjnym. Tak, powiedział sobie, ale jestem w środku opancerzonego skafandra. Jak Superman. A kule będą się ode mnie odbijały.

A przynajmniej taką mam nadzieję.


James Colerane Wilmot siedział sam w salonie, patrząc w przestrzeń. Wszystko skończone. Własna głupota mnie zrujnowała.

Westchnął ciężko. Mogę z nim walczyć. Większość populacji tego habitatu zdecydowała się lecieć na tę misję, bo miała dość praw i przepisów, które im ciążyły. Więc ja mam jedynie dziwne upodobania w dziedzinie rozrywki. Mogę zaproponować, żeby przydzielili mi kuratora albo poddam się psychoterapii. Nie muszę się ugiąć pod naciskiem tego zadzierającego nosa Eberly’ego i jego kliki. Jeśli nie chcę, nie muszę.

Pomyślał o tym. Jeśli nie chcę, nie muszę. Dlaczego miałbym przeżywać koszmar publicznego zdemaskowania, publicznego ośmieszenia? Oskarżenia i obrona, wymówki, błaganie o zrozumienie? Nie, nie chcę tego przeżywać. Nie mogę.

W rzeczywistości to może nie być wcale takie złe. Zostanę pozbawiony wszelkiej kontroli, ale i odpowiedzialności. Eksperyment może przebiegać swobodnie bez żadnych zakłóceń. Będę musiał poinformować o tym Atlantę.

Zawahał się i zmarszczył brwi. Eberly śledzi każdy mój krok. Każdą wiadomość. Nawet tutaj, w zaciszu mojego własnego mieszkania. Obserwuje mnie nawet teraz.

Co robić? Nic. Absolutnie nic. Atlanta dowie się o tym zagraniu Eberly’ego bardzo szybko. Muszą mieć tu mnóstwo szpiegów w całej populacji.


Holly całymi godzinami zastanawiała się, czy zadzwonić do Kris. W końcu zdecydowała, że użyje jakiegoś telefonu na górze. Nie chciała, żeby Kananga albo ktokolwiek inny dowiedział się, że ukrywa się w podziemnych tunelach. Zanim jedno z okien słonecznych habitatu otworzyło się, symulując „wschód słońca”, wspięła się po drabince do pomieszczenia, które było magazynem kafeterii. Słyszała ludzi pracujących w kuchni, w następnym pomieszczeniu; pobrzękiwanie garnków, pokrzykiwania. Z kuchni wytoczył się robot, przejechał obok niej i podjechał do półki, gdzie złapał swoimi chwytakami karton owoców w puszkach, obrócił się dokładnie o sto osiemdziesiąt stopni, znów przejechał obok niej i przepchnął przez podwójne drzwi kuchni.

Holly podeszła na palcach do telefonu na ścianie przy kuchennych drzwiach i szybko zadzwoniła do Kris. Ktoś musi wiedzieć, że żyję, i że Kananga mnie ściga, powiedziała sobie w duchu.

Wyrecytowawszy szybko wiadomość dla Kris, wróciła do klapy, zeszła drabinką w dół i pobiegła prawie kilometr głównym tunelem, zanim osunęła się na podłogę, dysząc.

Ty tępa idiotko, pomyślała. Byłaś w cholernym magazynie i nie pomyślałaś o tym, żeby wziąć coś do jedzenia, głupia.

Żołądek potwierdził to głośnym burczeniem.


— Dzwoniła? — dopytywał się Kananga. — Kiedy? Skąd? Jego asystentka, odziana w czarną bluzę i spodnie, jakich Kananga wymagał od pracowników ochrony, odparła:

— Z magazynu kafeterii, prawie godzinę temu.

— Godzinę temu? — warknął Kananga, wstając od biurka. Kobieta zerknęła na palmtopa.

— Dokładnie pięćdziesiąt dwie minuty temu, proszę pana.

— I dlaczego dopiero teraz się o tym dowiaduję?

— Nie mamy pełnej obsady, proszę pana. Nie możemy monitorować wszystkich rozmów w habitacie w czasie rzeczywistym. To jest…

— Macie natychmiast uruchomić zautomatyzowany program. Wykorzystać zapis jej głosu, żeby rozpoznane cechy uruchamiały alarm. Natychmiast!

— Dobrze, proszę pana.

— Ta kobieta to niebezpieczna psychopatka. Trzeba ją złapać, zanim kogoś zabije!

Asystentka wyszła z biura Kanangi, uciekając przed jego wściekłym spojrzeniem.

Kananga powoli usiadł. Kafeteria. Oczywiście. Musi coś jeść. Po prostu wyślemy ekipy do kafeterii i restauracji. Prędzej czy później przyjdzie po jedzenie. I wtedy będziemy ją mieli.


Gaeta jeszcze nigdy nie przeżył zamieci, nigdy nie próbował przedzierać się przez zaspy śniegu przy wiejącym w twarz zimnym wietrze i kłujących płatkach śniegu.

Przez prawie pół minuty tkwił w najgwałtowniejszej zamieci, jaką był w stanie stworzyć dla niego Fritz. Dookoła niego latały lodowe kryształki, otaczając oślepiającym wirem błyszczącej, mieniącej się bieli. Stalowe kulki uderzały o opancerzony skafander tak głośno, że Gaeta bał się, że pęknie. Martwił się szczególnie o szybkę hełmu. Wiedział, że jest kuloodporna, ale jak naprawdę jest wytrzymała? Stał pod ostrzałem z broni maszynowej, obrzucany wystrzeliwanymi z ponaddźwiękową prędkością kulkami z nierdzewnej stali.

Przetrwał. Utrzymał się na nogach, a nawet wykonał kilka kroków pod prąd, w oślepiającą białą zawieję. Łomot kulek był tak głośny, że zagłuszał głos Fritza odliczający w słuchawkach czas.

Mógł tylko stać i trwać. I patrzyć na świecące na szybce hełmu kontrolki. Wszystkie cholerne światełka paliły się na zielono, wszystkie czujniki sygnalizowały, że skafander funkcjonuje prawidłowo. Och! Jedno zżółkło. Dostrzegł, że to nic ważnego: awaria smarowania jednego ze stawów kolanowych. Zaraz jednak włączyła się rezerwa i światełko przybrało zielony kolor.

Hałas był ogłuszający. Jakby tysiąc szalonych dzięciołów naraz zaatakowało skafander. Dlaczego ja się babram w tym gównie? Dlaczego życie upływa mi na umieraniu ze strachu po raz kolejny? Dlaczego w końcu nie wezmę tej forsy i nie pójdę na emeryturę, dopóki jeszcze mam obie ręce i nogi?

Jak stara śpiewka w głowie Gaety rozległa się odpowiedź: i co, porzucić showbiznes? Zaśmiał się głośno.

I wszystko się skończyło. Tak nagle, jak się zaczęło, wszystko znikło. Gaeta stał w niewygodnym skafandrze, a w uszach mu dzwoniło jak po bombardowaniu.

— Z czego się śmiejesz? — dopytywał się Fritz.

Gaeta nie przestawał się uśmiechać.

— Śmieję się niebezpieczeństwu w twarz, Fritz. Nie czytałeś tego w moich materiałach prasowych? Chyba sam to napisałeś.

Napełnienie odciętej części korytarza powietrzem i wydostanie Gaety ze skafandra zajęło im prawie pół godziny.

Fritz dokładnie przyjrzał się skafandrowi, badając każdy centymetr kwadratowy przez szkło powiększające.

— Powgniatany, ale cały — oznajmił.

— Więc możemy postępować według planu.

— Tak, sądzę, że tak.

Zabrzęczał komunikator Gaety. Otworzył go i zobaczył na małym ekranie Nadię Wunderly.

— Jeśli martwiłaś się o wynik testu…

— Nie, nie, nie! — wykrzyknęła z podnieceniem. — Tylko chciałam ci coś jak najszybciej powiedzieć. Jesteś największym szczęściarzem w Układzie Słonecznym!

— To znaczy?

— Będziemy świadkami przechwycenia! — Wunderly niemal krzyczała. — Trzy dni po naszym wejściu na orbitę Saturn przechwyci asteroidę z Pasa Kuipera!

— Co? Co to znaczy? Mów wolniej.

— Manny, mały odłamek pokrytej lodem skały zbliża się do Saturna od Pasa Kuipera, za Plutonem. Już wpadł w studnię grawitacji Saturna. Przeprowadziłam obliczenia. Wpadnie na orbitę Saturna i uderzy w sam środek pierścienia B! Trzy dni po naszym wejściu na orbitę Saturna!

— Trzy dni? — spytał Fritz patrząc Gaecie przez ramię na twarz Wunderly, na której malowała się ekstaza.

— Tak! Jeśli odłożysz swoją wycieczkę o trzy dni, możesz się znaleźć tam, gdzie nastąpi przejęcie!

Загрузка...