KSIĘGA PIERWSZA

Z tego samego powodu zdecydowałem, że nie umieszczę wokół Saturna nic, czego bym sam nie zaobserwował i nie odkrył — to znaczy dwie małe gwiazdy, które do niego przylegają, jedna na wschodzie i jedna na zachodzie, w przypadku których nie dostrzeżono żadnej zmiany i nie należy się takowej spodziewać w przyszłości, chyba że wystąpi jakieś bardzo dziwne zjawisko, odmienne od jakiegokolwiek ruchu, jaki znamy lub umiemy sobie wyobrazić. Jednakże co do przypuszczenia (…), że Saturn jest czasem podłużny, a czasem towarzyszą mu dwie gwiazdy po bokach, Wasza Ekscelencja może być pewna, że jest to skutek niedoskonałości teleskopu lub oka obserwatora. (…) Ja, który obserwowałem tę planetę tysiące razy w różnych okresach, przez doskonały instrument, mogę zapewnić, że nie widać tam żadnej zmiany. A rozum, opierając się doświadczeniu wszelkich innych ruchów gwiazd, upewnia nas, że żadnej zmiany nigdy nie będzie, gdyby bowiem gwiazdy te poruszały się podobnie jak inne, od dawna oddzieliłyby się lub połączyły z Saturnem, nawet gdyby ruch ten był tysiąc razy wolniejszy od jakiegokolwiek innego ruchu gwiazd wędrujących po nieboskłonie.

Galileusz Listy o plamach na Słońcu 4 maja 1612 r.

SELENE: SIEDZIBA ASTRO CORPORATION

Pancho Lane spojrzała na siostrę i skrzywiła się.

— On wcale nie nazywa się Malcolm Eberly. Zmienił imię i nazwisko.

Susan uśmiechnęła się z wyższością.

— A co za różnica?

— Urodził się jako Max Erlenmeyer w Omaha, stan Nebraska — powiedziała z powagą Pancho. — Aresztowano go w Linzu, w Austrii, za oszustwo w osiemdziesiątym czwartym, próbował uciec z kraju i…

— Nic mnie to nie obchodzi! To jakaś prehistoria. On się zmienił. To już nie jest ten sam człowiek.

— Nie polecisz.

— Polecę — uparła się Susan, a między jej brwiami pojawiła się zmarszczka zniecierpliwienia. — Polecę i nie powstrzymasz mnie.

— Jestem twoim prawnym opiekunem, Susan.

— Pff! I dlatego tak się wkurzasz? Przecież ja mam już prawie pięćdziesiąt lat.

Susan nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia. Gdy była nastolatką, Pancho osobiście wstrzyknęła jej w ramię śmiertelny zastrzyk. Uznana za zmarłą Susan została zamrożona w ciekłym azocie, by doczekać czasów, gdy medycyna będzie zdolna wyleczyć raka pustoszącego jej młode ciało. Pancho zabrała ją w kriogenicznym sarkofagu na Księżyc, gdzie pracowała jako astronautka dla Astro Manufacturing Corporation. Pancho została w końcu członkiem zarządu Astro, a nawet prezesem. A Susan czekała, zanurzona w ciekłym azocie do czasu, gdy można ją było przywrócić do życia.

Trwało to ponad dwadzieścia lat. Gdy Susan obudzono i wyleczono z raka, jej umysł był jak niezapisana karta. Pancho wiedziała, że tak będzie; osoby przywrócone do życia po hibernacji zwykle traciły połączenia nerwowe w korze mózgowej. Nawet Saito Yamagata, słynny założyciel Yamagata Corporation, obudził się z kriogenicznego snu z umysłem noworodka.

Pancho karmiła siostrę, kąpała i uczyła korzystać z toalety, jak noworodka w ciele nastolatki. Uczyła ją mówić i chodzić. I sprowadziła do Selene najlepszych neurofizjologów, by leczyli mózg jej siostry zastrzykami z enzymów pamięci i RNA. Rozważała nawet nanoterapię, ale uznała, że lepiej będzie tego nie robić. Nanotechnologia była dozwolona w Selene wyłącznie pod ścisłym nadzorem, a eksperci przyznawali, że nanomaszyny raczej nie pomogą Susan w odzyskaniu wspomnień.

Niełatwe to były lata, ale w końcu stała się młodą kobietą, która wyglądała dokładnie tak, jak Susan ze wspomnień, ale o zupełnie innej osobowości i poglądach, o całkowicie odmiennym umyśle. Susan nie pamiętała nic ze swojego poprzedniego życia, ale dzięki robostymulatorom miała prawie fotograficzną pamięć: wystarczyło, że zobaczyła coś albo usłyszała raz, a zapamiętywała to na zawsze. Pamiętała szczegóły z taką precyzją, że Pancho aż kręciło się w głowie.

Teraz siostry siedziały naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem: Pancho na pluszowej kanapie ze sztucznej skóry koloru burgunda, stojącej w rogu jej urządzonego z przepychem biura, Susan siedziała sztywno, z rękami na kolanach, na brzegu wygodnego fotela po drugiej stronie niskiego stolika z zakrzywionego księżycowego szkła.

Były na tyle podobne do siebie, że przypadkowy widz natychmiast rozpoznałby w nich siostry. Obie wysokie i smukłe, o długich, szczupłych nogach i rękach, wysportowanej sylwetce. Skóra Pancho była trochę ciemniejsza niż u mocno opalonej kobiety rasy białej; skóra Susan miała barwę ciemniejszą o jeden ton. Pancho ścinała włosy krótko — jej fryzura składała się z krótkich, mocno skręconych loczków, gęsto przetkanych siwizną. Susan poddała się kuracji i zafundowała sobie długie, ciemnobrązowe włosy; jej fryzura była najnowszą wersją strzyżenia na pazia, z opadającymi na ramiona włosami. Jej ubrania były najnowszym krzykiem mody: miała długą do ziemi suknię ze sztucznego jedwabiu z obciążnikami na dole, które sprawiały, że strój właściwie się układał w niskiej księżycowej grawitacji. Pancho miała na sobie praktyczny garnitur barwy popiołu: dopasowaną marynarkę ze stójką i poszerzane spodnie, opadające na wygodne księżycowe buty. Jej uszy i nadgarstki zdobiła delikatna biżuteria. Susan nie nosiła żadnych ozdób z wyjątkiem miniaturowego malunku na czole przedstawiającego Saturna, planetę otoczoną pierścieniami. Susan przerwała milczenie.

— Panch, nie powstrzymasz mnie. Lecę.

— Ale… żeby aż na Saturna? Z bandą uchodźców politycznych?

— Oni nie są uchodźcami!

— Daj spokój, Suz, połowa rządów na Ziemi opróżniła z nich obozy odosobnienia.

Susan wyprostowała się.

— Te fundamentalistyczne reżimy, na które zawsze narzekasz, zachęcają niewierzących i dysydentów do zgłaszania się na ekspedycję na Saturna. Zachęcają ich, nie deportują.

— Pozbywają się wichrzycieli — rzekła Pancho.

— Nie wichrzycieli! Wolnomyślicieli. Idealistów. Ludzi, których drażni sytuacja na Ziemi i chcą ją opuścić, by zacząć wszystko od nowa.

— Odmieńców i malkontentów — mruknęła Pancho. — Osobników społecznie nieprzystosowanych.

— W tym habitacie zamieszkają najlepsi i najinteligentniejsi ludzie na Ziemi — odparła Susan.

— To tylko twoje wyobrażenie.

— Wiem. I będę jedną z nich.

— Rany boskie, Suz, Saturn jest dziesięć razy dalej od Słońca niż Księżyc.

— I co z tego? — odparła Susan, nadal z tym denerwującym uśmiechem. — Ty poleciałaś do Pasa jako pierwsza, prawda?

— Tak, ale…

— Poleciałaś też na stację na orbicie Jowisza?

Pancho skinęła tylko głową.

— Więc ja polecę na Saturna. Nie będę sama. Będzie nas dziesięć tysięcy. Naprawdę! Malcolm potrafi odsiać krzykaczy i znaleźć dobrych pracowników. Pomogę mu przy rozmowach.

— Postaraj się, żeby mu nie pomagać przy niczym innym — mruknęła Pancho.

Uśmiech Susan stał się demoniczny.

— Jak dotąd zawsze zachowywał się jak dżentelmen.

— Oby mi się tyłek na harleyu przysmażył — mruknęła Pancho. Do licha, pomyślała, od prawie trzydziestu lat pnę się po szczeblach kariery w korporacji, a już po dziesięciu minutach z Susie mówię z akcentem z zachodniego Teksasu.

— To jest coś wspaniałego, Panch — rzekła Susan, zupełnie szczerze. — To prawdziwa misja. Lecimy na pięcioletnią wyprawę, żeby badać system Saturna. Naukowcy, inżynierowie, farmerzy, cała samowystarczalna społeczność!

Pancho dostrzegła, że jej siostra jest naprawdę podekscytowana, jak dzieciak w drodze do wesołego miasteczka. Do licha, pomyślała. Susie ma ciało dorosłej kobiety, ale umysł nastolatki. Jeśli jej nie ochronię, czeka ją tam tylko smutek.

— Zgódź się, Pancho — rzekła cicho Susan patrząc na siostrę spod opuszczonych rzęs. — Powiedz, że nie jesteś na mnie zła.

— Nie jestem zła — odparła szczerze Pancho. — Martwię się. Będziesz tam sama.

— Z dziesięcioma tysiącami innych!

— Bez starszej siostry.

Susan nie odzywała się przez sekundę, po czym wyciągnęła rękę nad stolikiem i sięgnęła po dłoń Pancho.

— Panch, nie rozumiesz? Właśnie dlatego to robię! Muszę zrobić coś sama! Nie mogę żyć jak dziecko, za które zawsze ktoś wszystko robi! Muszę być wolna!

Opadając na miękką, uginającą się sofę, Pancho mruknęła:

— Tak, pewnie tak. Chyba zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. Tylko… tylko martwię się o ciebie, Susie.

— Nic mi nie będzie, Panch. Zobaczysz.

— Mam nadzieję.

Susan zerwała się z ulgą na równe nogi i ruszyła do drzwi.

— Zobaczysz! — powtórzyła. — Będzie super. Kosmicznie!

Pancho westchnęła i wstała.

— Och, a tak poza tym — rzekła Susan, oglądając się w otwartych drzwiach gabinetu — zmieniam imię. Nie chcę już nosić imienia Susan. Odtąd będę Holly.

I przeszła przez drzwi, zanim Pancho była w stanie wymówić choć słowo protestu.

— Holly — mruknęła Pancho do zamkniętych drzwi. Skąd ona to wzięła, na litość boską? Dlaczego chce zmienić imię? Potrząsając głową, Pancho poleciła telefonowi, by połączył ją z szefem ochrony. Kiedy w powietrzu nad jej biurkiem zmaterializowała się przystojna, nieco kwadratowa twarz mężczyzny, odezwała się:

— Wendell, potrzebny mi ktoś, kto poleci do tego pieprzonego habitatu na orbicie Saturna i będzie miał oko na moją siostrę. Ale tak, żeby o niczym nie wiedziała.

— Już się robi — odparł szef ochrony. Odwrócił wzrok na chwilę, po czym rzekł: — Hm, a jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór…

— Dzisiejszy wieczór jest bez znaczenia — warknęła Pancho. — Proszę kogoś znaleźć, żeby tam poleciał. Kogoś dobrego. I to już.

— Tak jest — odparł szef ochrony Pancho.

ORBITA OKOŁOKSIĘŻYCOWA — HABITAT GODDARD

Malcolm Eberly próbował ukryć panikę, która nadal ogarniała go jak miotane sztormem morze. Wraz z piętnastoma innymi szefami działów stał nieruchomo przy głównym wejściu do habitatu.

Lot z Ziemi był dla niego horrorem. Kliper błyskawicznie wszedł na orbitę okołoziemską i grawitacja spadła do zera. Eberly walczył na śmierć i życie ze strachem przed utratą masy. Przypięty do miękkiego fotela, walczył ze wszystkich sił z potworną chęcią, by zwymiotować. Nie poddam się, powtarzał sobie przez zaciśnięte zęby. Blady i zlany zimnym potem, postanowił w duchu, że nie zrobi z siebie głupca w obecności pozostałych.

Kiedy kliper połączył się z rakietą transferową, zaczął się kolejny koszmar: opuszczenie miejsca. Eberly starał się nie ruszać głową, zaciskał pięści i przymykał oczy. Słuchając wypowiadanych radosnym tonem poleceń stewardes, szedł, nie spuszczając oczu z szarego kombinezonu kobiety idącej przed nim i brnął wzdłuż przejścia, czepiając się kolejnych foteli, aż prześliznął się przez śluzę rakiety transferowej, nadal w nieważkości, zmagając się z podchodzącymi do gardła wnętrznościami.

Chyba nikt nie pochorował się tak jak on. Cała reszta — piętnastka mężczyzn i kobiet — wszyscy szefowie działów jak on sam — plotkowali i chichotali, bawili się, próbując odpinać się od wyściełanych rzepami powierzchni przedziału dla pasażerów i unosili się w powietrzu. Eberly’emu robiło się mdło na sam widok.

Udało mu się jakoś powstrzymać kłąb śliny w gardle. Nie poddam się, powtarzał sobie. To ja tu rządzę. Człowiek osiągnie wszystko, co sobie postanowi, jeśli tylko wykaże siłę i wolę.

Przypięty do fotela w rakiecie transferowej patrzył obojętnie przez siebie. Statek uruchomił silniki i ruszył na orbitę księżycową. Szarpnięcie było lekkie, ale przynajmniej dawało jakieś złudzenie masy. Ale tylko przez parę sekund. Silniki rakiety zgasły i znów poczuł się, jakby spadał w nieskończoną przepaść. Cała reszta nie przestawała gadać, parę osób przechwalało się, ile razy byli już w kosmosie.

Oczywiście, zrozumiał Eberly. Wszyscy już to robili. Doznali już kiedyś tego paskudnego uczucia i teraz nie sprawiało im takich problemów. Wszyscy są z bogatych rodzin, rozpuszczone, zepsute dzieciaki, które nigdy w życiu nie musiały się o nic martwić. A ja jestem tym jedynym, który nigdy przedtem nie był poza Ziemią, który musiał o wszystko walczyć kłami i pazurami, jedynym, który zaznał głodu, choroby i strachu.

Muszę sobie jakoś poradzić. Muszę! Inaczej odeślą mnie z powrotem. Zdechnę w cuchnącej celi.

Eberly przetrwał godziny w nieważkości wyłącznie dzięki ćwiczeniom mentalnym. Kiedy siedząca obok niego kobieta próbowała go zabawiać rozmową, odpowiadał zdawkowo na jej bezsensowne komentarze, rozpaczliwie próbując nie dopuścić do tego, żeby zauważyła, jak cierpi. Uśmiechał się z przymusem, mając nadzieję, że nie zauważy zimnego potu perlącego się nad jego wargą. Czuł, jak jego tania, cienka koszulka nasiąka potem. Po chwili udało mu się przerwać jej monolog i skierować jej uwagę na ekran wbudowany w tylną część foteli.

Eberly także skupił się na obrazach. Ekran przedstawiał habitat, nieregularny cylinder zawieszony w pustce kosmosu jak kawałek rury kanalizacyjnej pozostawiony przez robotników budowlanych. Habitat rósł na ekranach w miarę zbliżania się. Eberly dostrzegł, że powoli się obraca. Wiedział, że to siła obrotowa wytwarza ciążenie w środku cylindra. Przez głowę przelatywały mu liczby: habitat miał dwadzieścia kilometrów długości, cztery kilometry średnicy. Obracał się raz na czterdzieści pięć sekund, dzięki czemu siła odśrodkowa stwarzała złudzenie normalnej ziemskiej grawitacji.

Coraz większe podniecenie pozwoliło mu zapomnieć o niemiłym uczuciu w żołądku. Teraz dostrzegł długie okna biegnące przez całą długość gigantycznego cylindra. W polu widzenia pojawił się jasno świecący Księżyc. Księżyc widziany z tak bliskiej odległości był brzydki, pobrużdżony niezliczonymi kraterami. Eberly przypomniał sobie, że w największym znajduje się miasto-państwo Selene.

Habitat szybko urósł tak, że zaczął zasłaniać wszystko inne. Przez chwilę Eberly bał się, że w niego uderzą, choć jego racjonalny umysł podpowiadał mu, że piloci statku mają wszystko pod kontrolą. Widział lustra słoneczne zwisające z zakrzywionych boków cylindra. Widział też wybrzuszenia i walce na skórze habitatu, jak krosty na ogórku. Niektóre z nich były bąblami obserwacyjnymi. Inne to porty doków, silniki sterujące, śluzy powietrzne.

— Mówi kapitan — z głośników umieszczonych nad każdym ekranem rozległ się kobiecy głos. — Jesteśmy na orbicie wokół habitatu i przygotowujemy się do połączenia. Będziemy dokowali za trzy minuty. Poczujecie stuknięcie albo i dwa, nie ma się czym przejmować.

Łomot wystraszył wszystkich pasażerów. Eberly chwycił się mocno podłokietników fotela i czekał na ciąg dalszy. Nic się jednak nie wydarzyło. Tylko że…

Poczuł, jak jego wnętrzności wracają na swoje miejsce. Mdłości ustąpiły. Grawitacja wróciła i znów czuł się normalnie. Nie, lepiej niż normalnie. Odwrócił się w stronę kobiety, która siedziała obok niego i przyjrzał się jej twarzy. Miała prawie pucołowatą twarz z dużymi oczami o kształcie migdałów i czarne kręcone włosy. Eberly pomyślał, że pochodzi gdzieś z rejonu Morza Śródziemnego. Greczynka, Hiszpanka albo Włoszka. Uśmiechnął się do niej szeroko.

— Siedzimy koło siebie od sześciu godzin, a ja się nawet nie przedstawiłem. Jestem Malcolm Eberly.

Odwzajemniła uśmiech.

— Rozumiem — powiedziała i dodała stukając palcem w naszywkę na bluzce — Jestem Andrea Maronella. Pracuję w zespole agrotechnicznym.

Rolniczka, pomyślał Eberly. Głupia, grzebiąca w ziemi rolniczka. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i odparł:

— Jestem szefem działu zarządzania zasobami ludzkimi.

— Jak fajnie.

Zanim zdołał powiedzieć coś jeszcze, stewardesa poprosiła wszystkich, by wstali i ruszyli w stronę luku. Eberly odpiął pasy i wstał, zadowolony, że może znów poczuć swoją masę, nie mogąc się doczekać, aż zobaczy habitat. Przerażenie, z którym tak walczył, prawie znikło. Wygrałem, ucieszył się. Stawiłem czoło strachowi i pokonałem go.

Uprzejmie przepuścił Maronellę przed sobą i ruszył za nią w stronę luku. Szesnaścioro kobiet i mężczyzn tłoczyło się przy klapie i przechodziło do pomieszczenia o ścianach z surowego metalu. Przy wewnętrznej klapie stał starszy, wysoki i solidnie zbudowany mężczyzna o gęstych, siwych włosach i krzaczastych szarych wąsach. Miał zniszczoną, ogorzałą twarz ze zmarszczkami w kącikach oczu. Był ubrany w wygodną, zamszową kurtkę i pomięte, spłowiałe dżinsy. Młodsi mężczyźni trzymali się krok za nim, odziani w kombinezony. Widać było, że to jego podwładni.

— Witamy w habitacie Goddard — rzekł z sympatycznym uśmiechem. — Jestem profesor James Wilmot. Większość z państwa już poznałem, a z tymi, których jeszcze nie miałem okazji poznać, chętnie się spotkam i porozmawiam o naszej przyszłości. Na razie jednak zapraszam do zwiedzenia miejsca, w którym będziemy mieszkali przez najbliższe pięć lat.

Po tych słowach jeden z młodszych mężczyzn postukał w klawiaturę na ścianie przy luku i potężne, stalowe drzwi stanęły otworem. Eberly poczuł powiew ciepłego powietrza na twarzy, jak ledwo zapamiętaną matczyną pieszczotę.

Grupa szesnastu szefów działów ruszyła w stronę luku. Stało się, pomyślał Eberly, czując nową falę przerażenia. Nie ma już odwrotu. To jest nowy świat, w którym mam zamieszkać. Wielki, cylinder, maszyna. Wygnano mnie. Wysyłają mnie aż na Saturna. Najdalej jak mogą. Nigdy już nie zobaczę Ziemi.

Był jednym z ostatnich. Zanim dotarł do luku, usłyszał serię „ochów” i „achów”. Podszedł i zrozumiał.

We wszystkich kierunkach rozpościerał się zielony krajobraz skąpany w ciepłych promieniach słońca. Łagodnie pofalowane trawiaste wzgórza, kępy drzew, małe, wijące się strumienie gdzieś daleko, we mgle. Grupa stała na niewielkim wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na wnętrze habitatu. Po obu stronach zakręcającej ścieżki rosły gęste zarośla kwitnących na czerwono hibiskusów i oleandrów w kolorze bladej lawendy. Ścieżka prowadziła do grupy niskich budynków, białych i błyszczących w świetle słońca wlewającym się przez długie okna. Śródziemnomorska wioska, pomyślał Eberly, na łagodnym zboczu trawiastego wzgórza, nad błyszczącym błękitnym jeziorem.

Tak mógłby wyglądać prospekt biura podróży zachwalający ideał śródziemnomorskiej wsi. Gdzieś daleko widać było tereny uprawne, małe, prostokątne pola, które wyglądały na świeżo zaorane, i kolejne grupy pomalowanych na biało budynków. Nie było horyzontu. Teren po prostu zakrzywiał się coraz bardziej, wraz ze wzgórzami, trawą, drzewami i kolejnymi małymi wioskami z brukowanymi uliczkami i połyskującymi strumieniami, coraz wyżej i wyżej, aż Eberly musiał zadrzeć głowę, by przyjrzeć się wspaniale utrzymanej zieloności.

— Oszałamiające — szepnęła Maronella.

— Szokujące — dodał ktoś.

Dziewiczy świat, pomyślał Eberly, nietknięty wojną, głodem ani nienawiścią. Nietknięty ludzkimi uczuciami. Czekający, aż ktoś go ukształtuje i okiełzna. Może wcale nie będzie aż tak źle.

— To musiało kosztować fortunę — rzekł beznamiętnie młody mężczyzna. — Jakim cudem konsorcjum było na to stać?

Profesor Wilmot uśmiechnął się i dotknął wąsów końcem palca.

— Tak naprawdę kupiliśmy to na wyprzedaży likwidacyjnej. Poprzedni właściciele zbankrutowali, próbując urządzić tu ośrodek dla emerytów.

— Kto dziś idzie na emeryturę?

— I dlatego właśnie zbankrutowali — odparł Wilmot. — Ale koszty…

— Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów ma pewne środki — rzekł Wilmot. — Mamy też wielu absolwentów, którzy potrafią być hojni, jeśli się ich odpowiednio podejdzie.

— Czyli kiedy im się wystarczająco mocno wykręci rękę — zażartowała jakaś kobieta. Reszta roześmiała się, nawet Wilmot uprzejmie się uśmiechnął.

— Cóż — rzekł profesor. — Stało się. To będzie wasz dom przez następne pięć lat, a dla wielu z was o wiele dłużej.

— Kiedy zaczną przybywać następni?

— Gdy tylko rada pracowników zatwierdzi kandydatów i przejdą oni ostateczne testy fizyczne i psychologiczne, będą mogli wkroczyć na pokład. Obsadziliśmy już około dwóch trzecich stanowisk, a ludzie zgłaszają się dość licznie.

Pozostali zaczęli zadawać pytania, a Wilmot cierpliwie odpowiadał. Eberly przestał zwracać uwagę na te pogawędki. Rozglądał się uważnie po przestrzeni habitatu, napawał się chwilą odkrycia, przybyciem do nowego świata. Dziesięć tysięcy ludzi, tyle będzie mogło do nas dołączyć. Ale habitat może łatwo pomieścić sto tysięcy. A nawet milion!

Pomyślał o tym, w jakiej nędzy żył w dzieciństwie: osiem, dziesięć, dwanaście osób w jednym pomieszczeniu. I bezwzględna dyscyplina klasztornych szkół. I więzienie.

Dziesięć tysięcy ludzi, dumał. Wszyscy będą żyć w luksusie. Jak królowie!

Uśmiechnął się. Nie, powiedział sobie. Tutaj będzie tylko jeden król. Jeden mistrz. To będzie moje królestwo, a wszyscy inni ugną się pod presją mojej woli.

WIEDEŃ: WIĘZIENIE SCHÖNBRUNN

Od chwili, gdy Malcolm Eberly został nagle zwolniony z więzienia po odbyciu niecałej połowy kary za oszustwa i fałszerstwa, do momentu, gdy po raz pierwszy usłyszał o habitacie Goddard, minął ponad rok.

Stary, pełen zakamarków pałac Schönbrunn został przekształcony w więzienie po zamieszkach uciekinierów, które obróciły w gruzy większą część Wiednia i okolicy. Gdy Eberly dowiedział się, że przyjdzie mu odbywać karę w Schönbrunn, ucieszył się; przynajmniej nie było to jedno z tych ponurych więzień państwowych, gdzie trzymano recydywistów. Szybko przekonał się, że się mylił: więzienie to więzienie, pełne oprychów i zboczeńców. Do stałych zagrożeń można było zaliczyć ból i poniżenie, a ich wiernym towarzyszem był strach.

Poranek zaczął się jak wszystkie inne: gwizdek na pobudkę wyrwał Eberly’ego ze snu. Zsunął się z górnej pryczy i czekał w milczeniu, aż trzech współtowarzyszy skorzysta z urny walki i toalety. Przyzwyczaił się już do panującego w celi odoru i na samym początku pobytu w więzieniu zrozumiał, że jedynym skutkiem skarg jest pobicie, przez strażników lub współwięźniów.

Wśród skazanych obowiązywała hierarchia. Na szczycie piramidy prestiżu stali ci, których skazano za zorganizowaną przestępczość. Mordercy, nawet ci nieszczęśnicy, którzy zabili w afekcie, cieszyli się większym szacunkiem niż złodzieje czy porywacze. Zwykli oszuści, jak Eberly, znajdowali się na dole tej struktury, skazani na świadczenie usług tym, którzy znajdowali się wyżej, czy tego chcieli, czy nie.

Eberly’emu na szczęście udało się dostać do celi, w której rządził były mechanik samochodowy z Kalabrii, skazany za rozbój, terroryzm, napady na banki i morderstwa. Choć ledwo piśmienny, Kalabryjczyk był urodzonym organizatorem: rządził swoim kawałkiem więzienia jak średniowiecznym lennem, rozsądzając spory i pilnując surowych zasad tak, że strażnicy zgadzali się na utrzymywanie przez niego porządku wśród więźniów nieco brutalnymi metodami. Kiedy Eberly odkrył, że potrzebuje człowieka umiejącego posługiwać się komputerem, by utrzymywać kontakty z rodziną w górskiej wiosce i resztkami bandy ukrywającymi na wzgórzach, został jego sekretarzem i wtedy już nikt nie miał prawa Eberly’ego molestować.

Ogłupiająca rutyna każdego długiego, nudnego dnia przyprawiała Eberly’ego o mdłości. Kiedy został objęty ochroną Kalabryjczyka, fizycznie miał się dobrze, ale bezbarwna egzystencja w celi, jedzenie, smród, durne pogawędki współwięźniów, doprowadzały go do obłędu. Próbował się czymś zająć, odwiedzając więzienną bibliotekę, gdzie mógł skorzystać ze ściśle nadzorowanego komputera, który zapewniał przynajmniej jakieś wirtualne połączenie ze światem zewnętrznym. Większość serwisów rozrywkowych była ocenzurowana albo niedostępna, ale władze więzienia pozwalały, czy nawet zachęcały, do korzystania z serwisów edukacyjnych. Eberly z desperacją zapisywał się na jeden kurs za drugim, zwykle kończąc go przed czasem i rozglądając się za następnym.

Najpierw zapisywał się na wszystkie kursy, jakie tylko znalazł: malarstwo renesansowe, psychologia transakcyjna, podział miejskich systemów oczyszczania wody, poezja Goethego. Temat nie miał znaczenia; musiał czymś zająć myśli, musiał opuszczać więzienie na kilka godzin dziennie, choćby tylko wirtualnie.

Stopniowo odkrył, że pociąga go studiowanie historii i polityki. Po jakimś czasie zapisał się na studia magisterskie na Wirtualnym Uniwersytecie Edynburga.

Zdziwił się ogromnie, gdy pewnego dnia strażnik wyciągnął go z kolejki na stołówce, gdzie Eberly wraz ze współwięźniami przesuwał się wolno, czekając na ledwo ciepłe śniadanie.

Kapitan, pozbawiony poczucia humoru mężczyzna o kwadratowej szczęce, postukał Eberly’ego pałką w ramię i rzekł:

— Za mną.

— Dlaczego ja? Co się stało? — wyrzucił z siebie zdumiony Eberly.

Kapitan podstawił mu elektryczną pałkę pod nos i pstryknął przełącznikiem napięcia.

— Nie wolno rozmawiać w kolejce! Za mną.

Pozostali skazańcy maszerowali w milczeniu, trzymając głowy prosto, ale przyglądając się uważnie Eberly’emu i kapitanowi, by po chwili odwrócić wzrok. Eberly przypomniał sobie, jak nieprzyjemny jest atak elektryczną pałką przy przełączeniu na maksymalne napięcie, opuścił głowę na piersi i posłusznie wyszedł za kapitanem ze stołówki.

Klawisz poprowadził go do małego, dusznego pomieszczenia w części więzienia, gdzie mieściły się biura strażników i administracja. Pokój miał jedno okno, szczelnie zamknięte i tak brudne, że promienie porannego słońca ledwo się przez nie przedzierały. Długi stół o porysowanej i odpryskującej politurze prawie wypełniał całe pomieszczenie. Siedziało przy nim dwóch mężczyzn w eleganckich garniturach, prawie wbijając się oparciami krzeseł w nagą, szarą ścianę.

— Siadać — rzekł kapitan, wskazując pałką na krzesło stojące z przodu stołu. Zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi, Eberly powoli usiadł. Kapitan wyszedł na korytarz i zamknął cicho drzwi.

— Malcolm Eberly? — spytał mężczyzna siedzący za stołem. Był gruby, pucołowaty, o różowych policzkach i głęboko osadzonych oczach. Eberly’emu przyszedł na myśl wieprz.

— Tak, to ja — odparł Eberly, po czym dodał: — Proszę pana.

— Urodzony jako Max Erlenmeyer, jeśli nasze dane są poprawne — rzekł mężczyzna po prawej stronie wieprza. Wyglądał na człowieka sukcesu, miał gładkie, srebrzyste włosy i elegancki granatowy garnitur. Przypominał Eberly’emu wilka morskiego: łatwo było wyobrazić go sobie w dwurzędowej marynarce i założonej na bakier marynarskiej czapce.

— Zmieniłem nazwisko całkowicie legalnie, gdy…

— Bzdura — rzekł wilk morski, tonem tak lekkim, jakby prosił o szklankę wody. Wsłuchując się w jego akcent Eberly uznał, że to Anglik. To może się przydać.

— Ależ, proszę pana…

— To bez znaczenia — oznajmił wieprz. — Jeśli chce pan, żeby się do niego zwracać Eberly, nie widzę problemu. Może być?

Eberly pokiwał głową, oszołomiony.

— Jak ma się odbyć pańskie zwolnienie z więzienia? — spytał wieprz.

Eberly poczuł, że oczy otwierają mu się szeroko. Szybko jednak opanował się i spytał:

— A co mam zrobić, żeby zostać zwolnionym?

— Niewiele — rzekł wilk morski. — Tylko polecieć na Saturna. Stopniowo zaczynali odkrywać karty. Gruby był z Atlanty, z centrali Nowej Moralności, międzynarodowej organizacji fundamentalistycznej, która wychowała Eberly’ego w Ameryce.

— Byliśmy bardzo rozczarowani, kiedy uciekł pan z klasztoru w Nebrasce i wszedł na drogę przestępstwa — rzekł z autentycznym smutkiem na nalanej twarzy.

— Nie na drogę przestępstwa — zaprotestował Eberly. — Popełniłem błąd tylko raz, a teraz ponoszę konsekwencje.

Wilk morski uśmiechnął się z wyższością.

— Pana błąd polegał na tym, że dał się pan złapać. A my chcemy dać panu jeszcze jedną szansę.

Wyjaśnił, że jest katolikiem, współpracującym ze Świętymi Apostołami Europy przy różnych programach społecznych.

— Jednym z nich jest pan.

— Ja? — spytał zaskoczony Eberly. — Nie rozumiem.

— To naprawdę proste — rzekł wieprz, kładąc na stole dłonie złożone jak do modlitwy. — Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów organizuje ekspedycję na Saturna.

— Dziesięć tysięcy ludzi w samowystarczalnym habitacie — dodał wilk morski.

— Dziesięć tysięcy tak zwanych intelektualistów — rzekł wieprz z wyraźnym obrzydzeniem — obsługujących kadrę naukową, która chce badać planetę Saturn.

Wilk morski rzucił niechętne spojrzenie swojemu koledze, po czym mówił dalej.

— Niektóre rządy chcą, żeby pewni ludzie opuścili Ziemię. Po prostu chcą się ich pozbyć.

— Ci naukowcy to znakomici ludzie. Oni rzeczywiście chcą lecieć na Saturna.

— A wszyscy są oczywiście ateistami — dodał żeglarz.

— Oczywiście — mruknął Eberly.

Wiemy, że wielu ludzi chce uciec od dotychczasowego życia — podsumował wieprz. — Nie chcą się poddać niezbędnym regułom dyscypliny, jakie narzuca Nowa Moralność.

— To samo odnosi się do Brytanii i Europy — mówił wilk morski.

— Święci Apostołowie oczyścili miasta, wprowadzili moralność i porządek, pomagali nakarmić głodujących i znajdowali pracę dla tych, którzy ucierpieli podczas powodzi spowodowanych efektem cieplarnianym.

Wieprz kiwał głową.

— Nadal jednak wielu ludzi twierdzi, że ograniczamy ich wolność osobistą. Wolność osobistą! To wolność i przyzwolenie o mało nie doprowadziły do upadku cywilizacji.

— A powodzie? — wtrącił Eberly. — Efekt cieplarniany, susze i inne klęski żywiołowe?

— Kara rozgniewanego Boga — rzekł stanowczo wieprz.

— Ostrzega nas, że musimy nawrócić się na jego naukę.

— Co już w zasadzie zrobiliśmy — wtrącił wilk morski. — Nawet na nieszczęsnym Bliskim Wschodzie Miecz Islamu zdziałał cuda.

— Ale teraz ta misja na Saturna…

— Po wodzą bezbożnych ateistów.

— Będzie tam dziesięć tysięcy ludzi, którzy próbują uciec z drogi cnoty.

— Nie możemy dopuścić, żeby tak się stało.

— Dla ich własnego dobra.

— Oczywiście.

— Oczywiście — zgodził się pokornie Eberly, po czym dodał: — Nadal nie wiem, co to ma wspólnego ze mną.

— Chcemy, żeby pan tam poleciał.

— Aż na Saturna? — jęknął Eberly.

— Dokładnie — odparł wilk morski.

— Będzie pan naszym przedstawicielem na pokładzie habitatu. Możemy umieścić pana na stanowisku szefa działu zarządzania zasobami ludzkimi.

— Więc będzie miał pan pewien wpływ na to, kto tam poleci.

— Pod naszym nadzorem, to chyba jasne — dodał wieprz.

— Szefa działu zasobów ludzkich? Możecie to zrobić?

— Mamy swoje sposoby — odparł z uśmieszkiem wilk morski.

— Pana prawdziwym zadaniem będzie ustanowienie bogobojnych rządów na pokładzie habitatu — rzekł wieprz. — Nie wolno nam dopuścić do tego, żeby ateiści mieli kontrolę nad życiem dziesięciu tysięcy ludzi!

— Nie możemy dopuścić do tego, by habitat zmienił się w siedlisko grzechu — podkreślił wilk morski.

— Takie ograniczone, zamknięte środowisko potrzebuje, silnych, kontrolowanych rządów. W przeciwnym razie zniszczy samo siebie, jak ludzie zniszczyli wiele miast na Ziemi.

— Jest pan za młody, żeby pamiętać zamieszki i walkę o żywność.

— Pamiętam walki w St. Louis — rzekł Eberly, wzdrygając się. — Pamiętam głód. Pamiętam, jak moja siostra umarła wskutek wyniszczającej choroby po wojnie biologicznej.

— Nie chcemy, żeby coś takiego przytrafiło się tym biedakom lecącym na Saturna — rzekł wieprz, nadal ze złożonymi dłońmi.

— Bez względu na to, czy zdają sobie z tego sprawę czy nie — oznajmił wilk morski — będą potrzebowali dyscypliny i porządku, a tylko my możemy im to zapewnić.

— Liczymy na to, że wprowadzi ich pan na ścieżkę prawego życia.

— Co mogę zrobić sam?

— Otrzyma pan pomoc. Umieścimy w habitacie małą, ale zaangażowaną kadrę podobnie myślących ludzi.

— I ja mam być ich przywódcą?

— Tak. Ma pan odpowiednie umiejętności, dostrzegamy je w pańskim dossier. Z bożą pomocą będzie pan rządził dziesięcioma tysiącami dusz.

— Zgadza się pan? — spytał wilk morski. — Czy podejmie pan to wyzwanie?

Eberly z trudem opanował się, by nie roześmiać im się w twarz. Polecieć na Saturna albo zostać w więzieniu. Być przywódcą i rządzić albo gnić jeszcze dziewięć lat w cuchnącej celi.

— Tak — rzekł z cichą determinacją. — Z bożą pomocą podejmę to wyzwanie.

Dwóch mężczyzn uśmiechnęło się do siebie, zaś Eberly pomyślał, że zanim habitat doleci do Saturna on i wszyscy pozostali będą już daleko poza zasięgiem tych fanatyków religijnych.

— Rzecz jasna, jeśli nie uda się panu zrealizować naszych celów, dopilnujemy, żeby wrócił pan tutaj i odbył resztę wyroku.

— Może nawet dodamy kilka punktów do aktu oskarżenia — rzekł prawie z sympatią wilk morski. — Wie pan, w pana teczce jest w czym wybierać.

45 DNI DO STARTU

James Colerane Wilmot był dziedzicem tytułu, baronetem, który opuścił ojczysty Ulster tuż przed Ponownym Zjednoczeniem Irlandii, choć jego rodzina mieszkała tam od jakichś pięciuset lat.

Trzeba przyznać, że nie odczuwał żadnego żalu, gdy opuszczał dom rodzinny. Jego rodzina nigdy nie była zamożna; od ponad tuzina pokoleń walczyła o utrzymanie godnego życia hodując owce. Hodowla zwierząt ani trochę Wilmota nie bawiła. Jego namiętnością było badanie zwierzęcia ludzkiego. James Colerane Wilmot był antropologiem.

Był także bardzo utalentowanym przywódcą, co wyszło na jaw podczas wyniszczającej, cichej wojny środowisk akademickich. Czuł, że otrzymanie stanowiska dowodzącego tym dziwnym zbiorowiskiem ludzkim podczas misji na Saturna będzie ukoronowaniem jego kariery, prawdziwym, starannie kontrolowanym programem badawczym, autentycznym eksperymentem prowadzonym w dziedzinie, w której nikt dotąd nie był w stanie prowadzić eksperymentów.

Zamknięta, starannie ograniczona społeczność z samowystarczalną ekologią i niezależną gospodarką. Każdy aspekt ludzkiej egzystencji pod kontrolą. Ludzie z Europy, obu Ameryk, Azji i Afryki. Wolnomyśliciele, przeważnie ludzie, którzy nie chcieli poddać się ograniczeniom własnych społeczeństw. I oczywiście naukowcy. Oficjalnym celem tej misji było przeprowadzenie badań naukowych Saturna i jego gigantycznego księżyca, Tytana.

Wilmot miał jednak lepsze informacje. Wiedział, że prawdziwy cel lotu na Saturna jest inny, a sponsorzy zapewniający wsparcie finansowe woleli utrzymać go w tajemnicy.

Chiny odmówiły wzięcia udziału w eksperymencie. Jak zwykle wolały zachować to dla siebie, izolacjoniści do szpiku kości. Poza tym udział miała wziąć większość grup rasowych i religijnych. Jakie społeczeństwo stworzą dla siebie ci ludzie? To był dopiero prawdziwy eksperyment antropologiczny!

Wilmot w duchu szalał z radości na samą myśl, choć sam ukryty cel tego eksperymentu, prawdziwy powód wyprawy na Saturna, bardzo go martwił. Starał się jednak o tym nie myśleć, ciesząc się na samą myśl o rysujących się przed nim perspektywach.

Jego biuro było ścisłym odzwierciedleniem jego osobowości. Było prawie wierną kopią jego gabinetu w Cambridge. Zabrał ze sobą wielkie biurko zaprojektowane w Danii, o wyrazistych liniach, i wygodny fotel dopasowujący się do kształtu jego kręgosłupa, regały na książki i mały okrągły stół konferencyjny z czterema prostymi krzesłami. Wszystko z jasnego bukowego drewna, czyste, praktyczne, a mimo to ciepłe i wygodne. Nawet dywan, który pokrywał prawie całą podłogę, został przywieziony z Ziemi. W końcu, tłumaczył sobie Wilmot, będę tam mieszkał i pracował przez co najmniej pięć lat. Muszę mieć jakieś podstawowe wygody.

Jedyną nowością w gabinecie był fotel dla gości, kolejne dzieło duńskiego wzornictwa, składające się z lśniącej chromem rurowatej konstrukcji i skórzanych poduszek barwy karmelu.

Siedział w nim Manuel Gaeta i wyglądał na bardziej zrelaksowanego niż sam Wilmot. Trzecią osobą w pomieszczeniu był Edouard Urbain, główny naukowiec wyprawy, niski, smukły ciemnobrody mężczyzna z zaczesanymi do tyłu, rzednącymi włosami za powiększającą się łysiną. Siedział na jednym z zapasowych, wyglądających na sprężyste krzeseł, zwykle stojących przy stole konferencyjnym w rogu. Wilmot nie przepadał za Urbainem; uważał go za niepanującego nad emocjami Francuza, choć Urbain urodził się i wychował w Quebecu.

— Jak widzę, pana potencjał fizyczny i umysłowy jest wręcz niezwykły — zwrócił się Wilmot do Gaety, wskazując na wyświetlone na ekranie ściennym wyniki testów. — Bardziej niż niezwykły, w istocie jest pan niezwykłym okazem.

Gaeta uśmiechnął się niedbale.

— Taka praca.

Miał cichy głos, o prawie muzycznym brzmieniu. Był niewysoki, ale solidnie zbudowany i krzepki. Pod miękko układającą się koszulą rysowały się twarde mięśnie. Nie był szczególnie przystojny; widać było, że miał kiedyś złamany nos, być może wielokrotnie, a solidna szczęka nadawała mu wygląd buldoga. W głęboko osadzonych ciemnych oczach czaiło się coś przyjaznego, a jego uśmiech był zniewalający.

— Muszę coś panu powiedzieć, panie Gaeta…

— Manuelu — przerwał mu młodszy mężczyzna. — Proszę mi mówić po imieniu.

Wilmot poczuł się nieco niezręcznie. W przypadku tego mężczyzny wolał zachować lekki dystans. Zauważył, że choć Gaeta mówi po angielsku z amerykańskim akcentem, swoje imię wymawia wyraźnie po hiszpańsku. Wilmot zerknął na Urbaina, który nie zareagował, jeśli nie liczyć lekkiego uniesienia jednej brwi.

— Tak, przepraszam — rzekł Wilmot. — Muszę jednak panu… ci powiedzieć, Manuelu, bez względu na to, co mówią maniacy, zejście na powierzchnię Tytana będzie niemożliwe.

Uśmiech Gaety nie zbladł ani odrobinę.

— Astro Corporation wyłożyła pięć milionów międzynarodowych dolarów na to, żebym wykonał ten numer. Twoje konsorcjum uniwersyteckie podpisało umowę.

Urbain zareagował prawie gwałtownie.

— Nie! Przecież to niemożliwe! Nie da się zejść na powierzchnię Tytana. To byłoby pogwałcenie wszystkich znanych nam zasad.

— Musiało zajść jakieś nieporozumienie — rzekł łagodnie Wilmot. — Nikt dotąd nie był na powierzchni Tytana, a…

— Przepraszam — przerwał mu Gaeta — ale właśnie o to chodzi. Gdyby ktoś już był na powierzchni Tytana, to nie byłoby sensu, żebym wykonywał ten numer.

— Numer — powtórzył Wilmot z dezaprobatą.

— Mam wyposażenie — mówił dalej Gaeta. — Zostało przetestowane. Moja załoga jutro wchodzi na pokład. Potrzebuję tylko kawałka przestrzeni w warsztacie, gdzie mógłbym ustawić i przetestować sprzęt. Wszystko mamy już przygotowane.

Urbain potrząsnął gwałtownie głową.

— Na powierzchnię Tytana wysyłano dotąd wyłącznie zdalnie sterowane sondy. Ale nie ludzi!

— Z całym szacunkiem — rzekł spokojnie i uprzejmie Gaeta — myśli pan jak naukowiec.

— Oczywiście. A jak inaczej miałbym myśleć?

— A ja robię w showbiznesie, nie w nauce. Płacą mi za wykonywanie ryzykownych numerów, na przykład surfowanie w obłokach Jowisza albo zjazdy na nartach z Mount Olympus na Marsie.

— Numery — mruknął znów Wilmot.

— Tak, numery. Ludzie płacą mnóstwo pieniędzy za uczestnictwo w moich numerach. Po to jest sprzęt VR.

— Ekscytacja rzeczywistością wirtualną. Doświadczenie z drugiej ręki.

— Tak, tania podnieta. Ale przynosi kupę forsy. Moi inwestorzy odzyskają połowę wkładu w ciągu pierwszych dziesięciu sekund mojego pojawienia się w sieciach VR.

— Ryzykuje pan życiem, żeby inni ludzie mogli przeżyć przygodę podpięci do sieci VR — rzekł Urbain prawie oskarżycielskim tonem.

Gaeta uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Cały dowcip w umiejętności radzenia sobie z ryzykiem. Prowadźcie swoje badania, kupcie albo zbudujcie potrzebny sprzęt. Mówią, że jestem ryzykantem, ale na pewno nie głupcem.

— I chce pan zostać pierwszym człowiekiem, który stanie na powierzchni Tytana?

— To nie powinno być aż tak trudne. I tak tam lecicie, więc zabierzemy się z wami. Tytan ma atmosferę i przyzwoitą grawitację. Natężenie promieniowania jest najgorsze na Jowiszu.

— A skażenie? — dopytywał się Urbain.

Brwi Gaety powędrowały w górę.

— Skażenie?

— Na Tytanie jest życie. To mikroorganizmy: jednokomórkowce podobne do bakterii. Niemniej jednak jest to forma życia i musimy chronić ją przed skażeniem. To jest nasz podstawowy obowiązek.

Kaskader znów wyglądał na zrelaksowanego.

— Och, pewnie. Będę miał na sobie opancerzony skafander. Można go wyszorować i naświetlić ultrafioletem, kiedy wrócę. Wszystko, co będzie na zewnętrznej powierzchni skafandra, zginie.

Urbain potrząsnął głową jeszcze bardziej zapalczywie.

— Nie rozumie pan. Nie chodzi o to, żeby chronić nas przed skażeniem, ale te mikroorganizmy przed skażeniem przez nas.

— Że jak?

— Na Tytanie istnieje unikatowy system ekologiczny — rzekł Urbain z zapałem w błękitnych oczach i najeżoną brodą. — Nie możemy ryzykować, że pan go skazi.

— Ale to tylko zarazki!

Urbainowi opadła szczęka. Wyglądał jak Wierzący, który właśnie usłyszał bluźnierstwo.

— To są unikatowe organizmy — poprawił go z powagą Wilmot. — I nie wolno zakłócać im spokoju.

— Przecież na Tytanie już lądowały sondy — zaprotestował Gaeta. — I to całe mnóstwo!

— Wszystko poddano tak dokładnej dezynfekcji, jak tylko pozwalają na to zdobycze nauki — wyjaśnił Urbain. — Poddano je naświetlaniu promieniowaniem gamma, które prawie zniszczyło układy elektryczne. Niektóre z nich rzeczywiście zostały uszkodzone podczas dekontaminacji.

Gaeta wzruszył ramionami.

— W porządku, możecie tak samo odkazić mój skafander.

— Z tobą w środku? — spytał cicho Wilmot.

— W środku? A czemu?

Bo wchodząc do skafandra zostawi pan całą dżunglę mikroskopijnej flory i fauny na wszystkim, czego pan się dotknie — wyjaśnił Urbain. — Pot, wydzieliny ciała, i co tam jeszcze. Jeden odcisk palca, jeden oddech zawiera wystarczającą liczbę ziemskich mikrobów, żeby zniszczyć życie na Tytanie.

— Będę musiał być w skafandrze, kiedy podsmażycie go promieniowaniem gamma?

Wilmot skinął głową.

— Inaczej nie pozwolimy panu udać się na powierzchnię Tytana — wyjaśnił obojętnie Urbain.

38 DNI DO STARTU

Ależ on jest przystojny, kiedy się uśmiecha, odnotowała w pamięci Susan vel Holly. Tylko zawsze jest taki poważny!

Malcolm Eberly wpatrywał się intensywnie w trójwymiarowy obraz unoszący się w powietrzu nad jego biurkiem. Susan przypominał typowego kalifornijskiego surfera, ale tylko od szyi w górę. Miał krótko ostrzyżone blond włosy, zgodnie z najnowszą modą, wystające kości policzkowe i wydatną, mocno zarysowaną szczękę. Kształtny nos i zdumiewające błękitne oczy koloru alpejskiego nieba. I zabójczy uśmiech, ale tak rzadko się uśmiechał.

Odchyliła się, żeby pokazać mu się w całej krasie: ubrana w prostą bluzę i spodnie, które wolał, z rozpuszczonymi włosami, bez niesfornych loczków, które ścięła, bez malunku na czole; żadnych ozdób z wyjątkiem malutkich kolczyków z asteroidalnych diamentów w uszach. Nie zauważył żadnej z tych zmian.

— Musimy być bardziej selektywni podczas procesu wyboru — rzekł, nie spuszczając wzroku z obrazu. Mówił niskim, głębokim, wibrującym głosem, z amerykańskim akcentem, ale czasem dało się słyszeć staranny, wyszkolony akcent brytyjski.

— Popatrz — Eberly pstryknął pilotem i obraz uniósł się nad biurko; Susan dostrzegła trójwymiarowy wykres. Biuro było małe i prosto urządzone: nie było tam nic poza szarym, metalowym biurkiem Eberly’ego i sztywnym plastikowym fotelem, na którym siedziała Susan. Żadnych dekoracji na ścianach, a blat biurka był wręcz aseptycznie pusty.

Susan pochyliła się na swoim niewygodnym, trzeszczącym krześle, by przyjrzeć się uważniej poszarpanym kolorowym liniom pnącym się w górę na rozpościerającym się przed jej oczami wykresie. Zapamiętała go poprzedniego wieczora, zanim poszła do domu.

— W ciągu dwóch tygodni, odkąd zaczęłaś pracować w dziale zasobów ludzkich — powiedział Eberly — liczba zrekrutowanych wzrosła prawie o trzydzieści procent. Mogłoby z tego wynikać, że wykonujesz więcej pracy niż cała reszta personelu razem wzięta.

Bo chcę ci zrobić przyjemność, powiedziała w duchu. Nie miała jednak dość odwagi, żeby powiedzieć mu to wprost; nie miała odwagi, żeby powiedzieć cokolwiek, więc tylko się uśmiechała.

Nie odwzajemnił uśmiechu i mówił dalej.

— Zbyt wielu wśród nowo przybyłych to skazani dysydenci polityczni i wichrzyciele. Skoro były z nimi problemy na Ziemi, będą i tutaj.

Jej uśmiech zgasł.

— Ale czy nie taki jest cel naszej misji? — spytała. — Dać ludziom szansę? Nowe życie?

— W granicach rozsądku, Holly. W granicach rozsądku. Nie chcemy tam nałogowych buntowników, zdeklarowanych wichrzycieli. Może mamy jeszcze w następnym etapie zapraszać terrorystów do habitatu?

— Czyja źle wykonuję swoje obowiązki?

Myślała, że zacznie ją pocieszać, pochwali za dobrą pracę. Zamiast tego Eberly wstał i okrążył biurko.

— Chodź, pójdziemy się trochę przejść.

Zerwała się na równe nogi. Była odrobinę wyższa od niego. Od ramion w dół Eberly był smukły, prawie chudy. Cienkie ramiona, wąska klatka piersiowa, zarys brzuszka. Przydałoby mu się trochę ćwiczeń, pomyślała. Zbyt ciężko pracuje w biurze. Muszę go częściej wyciągać na zewnątrz, zaprowadzić na siłownię, żeby się trochę rozruszał.

Szła za nim w milczeniu korytarzem, który ciągnął się wzdłuż innych biur administracji habitatu i kończył drzwiami prowadzącymi na zewnątrz.

Przez długie okna wlewało się jasne światło słoneczne. Pomiędzy hiacyntami fruwały kolorowe motyle, wielobarwne tulipany i krwistoczerwone maki kwitły wzdłuż ścieżki. W milczeniu minęli ścieżkę, która biegła wzdłuż grupy niskich, białych budynków, a dalej grzbietem wzgórza, na którym zbudowano wioskę. Wyłożona ciemną cegłą dróżka prowadziła dalej na brzeg jeziora u stóp wzgórza i na uroczą łąkę. Minął ich rowerzysta, zjeżdżający wolno łagodnym zboczem. Młode drzewa liściaste rzucały cień, Susan słyszała bzyczenie owadów i śpiew ptaków wśród krzewów. Zamknięty system ekologiczny, z takim trudem założony i utrzymywany. Przyglądając się porośniętym trawą poletkom i kępom wysokich drzew wznoszących się wzdłuż dalszego odcinka ścieżki, Susan pomyślała, że trudno uwierzyć w to, że znajdują się wewnątrz wielkiego, zbudowanego przez ludzi walca, unoszącego się w kosmicznej pustce kilkaset kilometrów nad powierzchnią Księżyca, przynajmniej do chwili, aż się nie podniesie głowy i nie zobaczy, że teren wznosi się do góry.

— Holly?

Skierowała na niego uwagę.

— Przepraszam — wyjąkała zawstydzona. — Chyba się zamyśliłam.

Pokiwał głową, jakby przyjął jej przeprosiny.

— Tak, zapominam czasem, jakie to jest piękne. Masz absolutną rację, nikt nie powinien przyjmować tego jako czegoś oczywistego.

— Co mówiłeś?

— Nieważne — uniósł rękę i zatoczył nią krąg dramatycznym gestem. — To jest ważne, Holly. Ten świat, który dla siebie stworzycie.

Teraz mam na imię Holly, przypomniała sobie. Skoro możesz zapamiętać wszystko, co się z tobą dzieje, pamiętaj, jak masz na imię, na litość boską.

Zdecydowała się jednak zapytać:

— Dlaczego chciałeś, żebym zmieniła imię?

Eberly przechylił głowę i zamyślił się, nim odpowiedział.

— Zasugerowałem każdemu z nowych rekrutów, żeby zmienił imię. Wkraczasz do nowego świata, zaczynasz nowe życie. Nowe imię wydaje się czymś na miejscu, prawda?

— Och, tak! Na pewno.

— A mimo to — westchnął — tak niewielu postępuje zgodnie z moją sugestią. Przywiązują się do przeszłości.

— To trochę jak chrzest, prawda? — spytała Holly.

Spojrzał na nią i dostrzegła w jego przeszywających błękitnych oczach coś na kształt szacunku.

— Tak, jak chrzest. Narodzenie się na nowo. Rozpoczynanie nowego życia.

— To będzie moje trzecie życie — powiedziała.

Eberly pokiwał głową.

— Nie pamiętam mojego pierwszego życia — powiedziała. — Pamiętam tylko, że moje drugie życie zaczęło się siedem lat temu.

— Nie — odparł stanowczo Eberly — Twoje życie zaczęło się dwa tygodnie temu, kiedy tu przybyłaś.

— Tak. Słusznie.

— I dlatego zmieniłaś imię, tak?

— Tak — powtórzyła z namysłem. Jaki on jest piekielnie poważny! Szkoda, że nie potrafię sprawić, by się uśmiechnął.

Eberly zatrzymał się i obrócił powoli dookoła, napawając się widokiem świata, który rozpościerał się wokół nich i wspinał gdzieś wysoko nad ich głowami, by całkowicie ich otoczyć.

— Urodziłem się w strasznej nędzy — powiedział cicho, prawie szeptem. — Urodziłem się przedwcześnie, bardzo chory. Wszyscy sądzili, że nie przeżyję. Mój ojciec ulotnił się, kiedy byłem jeszcze niemowlęciem, a matka znalazła sobie wędrownego robotnika, Meksykanina. Chciał, żebym umarł. Gdyby nie Nowa Moralność, umarłbym przed ukończeniem szóstego miesiąca życia. Zabrali mnie do szpitala, wysłali do szkoły. Uratowali moje ciało i duszę.

— Cieszę się — rzekła Holly.

— Nowa Moralność uratowała Amerykę — wyjaśnił Eberly. — Kiedy efekt cieplarniany spowodował zalanie terenów nadbrzeżnych i zaczęła się wojna o żywność, Nowa Moralność przywróciła porządek i przyzwoitość.

— W ogóle nie pamiętam Stanów — odparła. — Tylko Selene. Wcześniej nic.

Zachichotał.

— Ale nie masz problemu z zapamiętaniem wszystkiego, co działo się potem. W życiu nie spotkałem nikogo, kto miałby taką pamięć.

Holly wzruszyła obojętnie ramionami.

— To przez te kuracje RNA, które mi zaaplikowano.

— Ach tak, oczywiście.

Eberly znów zaczął powoli iść.

— Cóż, Holly, oto jesteśmy tutaj. My i dziesięć tysięcy innych ludzi.

— Dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem — poprawiła ze złośliwym uśmieszkiem.

Opuścił lekko podbródek jakby w uznaniu dla jej arytmetyki, całkowicie poważny, odporny na jej nieśmiały żart.

— Tu możesz stworzyć zupełnie nowy świat — rzekł Eberly. — Czysty, pełny i nowy. Należysz do najszczęśliwszych ludzi w historii.

— Ty też — odparła.

Wykonał nieokreślony gest.

— Jestem tylko jednym człowiekiem. Was jest dziesięć tysięcy. Minus dwóch, zgadza się? To wy stworzycie ten nowy świat. Będzie taki, jak będziecie chcieli. Ja się cieszę choćby z tego, że tu jestem z wami, i pomogę wam jak tylko będę mógł.

Holly patrzyła na niego czując, jak przepełnia ją uwielbienie.

— Ale wiesz, musisz nam pomóc zbudować ten nowy świat. Będziemy potrzebowali twojej wyobraźni, twojego… — przez sekundę szukała słowa w pamięci — …zaangażowania.

— Oczywiście, zrobię, co będę mógł. — odparł. I po raz pierwszy się uśmiechnął.

Holly poczuła zachwyt.

— Ale wy też musicie dać z siebie wszystko — dodał. — Będę oczekiwał takiego samego zaangażowania i ciężkiej pracy jak od samego siebie. Nie mniejszego, Holly.

Pokiwała głową w milczeniu.

— Musisz całkowicie zaangażować się w to, co robisz — rzekł Eberly. — Całkowicie.

— Tak będzie — odparła Holly. — Już tak jest. Naprawdę.

— Każdy aspekt twojego życia musi być podporządkowany pracy — podkreślił. — Nie ma czasu na bzdury. Żadnego romantycznego angażowania się.

— Nie jestem w nic zaangażowana, Malcolm — rzekła cicho. A szkoda, dodała w duchu. Chciałabym być. Z tobą.

— Ja też nie — odparł. — Zadanie, jakie mamy wykonać, jest zbyt ważne, by jakieś osobiste kłopoty stanęły nam na drodze.

— Rozumiem, Malcolm. Naprawdę.

— Dobrze. Cieszę się.

Kij i marchewka, pomyślał Eberly. Tak można ją kontrolować.

DWIE GODZINY DO STARTU

Eberly znalazł sobie miejsce; oparł się plecami o długie okno bąbla obserwacyjnego. Za grubą kwarcową taflą powoli obracały się gwiazdy, gdy gigantyczny habitat wirował wolno wokół osi. W pole widzenia powoli wpełzł Księżyc, tak bliski, że widać było gładkie platformy startowe portu kosmicznego im. Armstronga, poczerniałe po tylu latach smagania ogniem wylotowym rakiet, i dwie bliźniacze kopuły Selene, zagrzebane w ziemi publiczne place, i wielką wyrwę tam, gdzie robotnicy właśnie budowali trzeci. Niektórzy twierdzili, że widzą poszczególne traktory i wagoniki kolejki linowej pędzące do oddalonych osiedli, jak krater Heli czy obserwatorium Farside.

Eberly nigdy nie wyglądał przez bulaje, jeśli nie musiał. Widok Księżyca, gwiazd, kosmosu kołyszącego się wolno w jego oczach przyprawiał go o mdłości. Obrócił się do niego plecami. Poza tym, jego praca, przyszłość, przeznaczenie były związane z wnętrzem habitatu, nie przestrzenią na zewnątrz.

Obok niego, patrząc w okno najwyraźniej bez żadnych niemiłych skutków ubocznych, stała niska, potężnie zbudowana kobieta w tandetnej bluzie o wielu odcieniach czerwieni i pomarańczu oraz bezkształtnych beżowych spodniach. Na większości palców miała połyskujące pierścionki, na nadgarstkach bransolety, w uszach kolczyki, a pod podwójnym podbródkiem naszyjnik. Ruth Morgenthau należała do nielicznej kadry Świętych Apostołów, których umieszczono w habitacie. Eberly wiedział, że nie zmuszono jej do wzięcia udziału w locie na Saturna w jedną stronę; zgłosiła się na ochotnika.

Za nią stał szczupły niski mężczyzna o niezadowolonej minie, w wytartej marynarce z czarnej sztucznej skóry.

— Malcolmie — rzekła Morgenthau machając pulchną dłonią. — Pozwól, że ci przedstawię doktora Sammiego Vyborga. — Obróciła się. — Doktorze, Malcolm Eberly.

— Miło mi pana poznać — rzekł Vyborg piskliwym, nosowym tonem. Jego twarz przypominała czaszkę z naciągniętą na nią skórą. Wystające zęby. Wąskie szparki oczu.

Eberly krótko uścisnął wyciągniętą dłoń.

— Doktor?

— Edukacji. Z Uniwersytetu w Wittenberdze.

Na wargach Eberly’ego pojawił się cień uśmiechu.

— Uniwersytet Hamleta.

Vyborg wyszczerzył się.

— Tak, jeśli wierzyć Szekspirowi. W zapiskach uniwersyteckich nie ma wzmianki o żadnym Duńczyku. Sprawdzałem.

— Zapisy sięgają aż tak dawnych czasów? — spytała Morgenthau.

— Oczywiście są dość fragmentaryczne.

— Przeszłość mnie nie interesuje — rzekł Eberly. — Pracuję dla przyszłości.

— Tak sądziłem — skinął głową Vyborg.

Eberly rzucił Morgenthau ostre spojrzenie, a ona wtrąciła pośpiesznie:

— Wyjaśniłam doktorowi Vyborgowi, że naszym zadaniem jest przejęcie kontroli nad zarządzaniem habitatem, kiedy już wyruszymy.

— Czyli za jakieś dwie godziny — dodał Vyborg.

Eberly przeniósł wzrok na niskiego mężczyznę i spytał:

— Dopilnowałem, żeby znalazł się pan na wysokim stanowisku w dziale łączności. Czy potrafi pan kierować całym działem, gdyby zaszła taka potrzeba?

— W dziale nade mną są dwie bardzo wpływowe osoby — odparł Vyborg. — Żadna z nich nie jest wierząca.

— Znam schemat organizacyjny! — warknął Eberly. — Sam go stworzyłem. Nie miałem wyboru, musiałem zaakceptować tych dwóch ateistów nad panem, ale to pana wybrałem do rządzenia działem. Potrafi pan?

— Oczywiście — odparł Vyborg bez wahania. — Ale co się stanie z moimi przełożonymi?

— Kiedy już wyruszymy, nie będziemy mogli odesłać ich do domu — przypomniała Morgenthau z uśmiechem, który rzeźbił jej dołeczki w policzkach.

— Zajmę się nimi — odparł stanowczo Eberly — gdy nadejdzie właściwa chwila. Teraz chciałbym tylko dowiedzieć się, czy mogę na panu polegać.

— Może pan — odparł Vyborg.

— Całkowicie i absolutnie. Chcę całkowitej lojalności.

— Może pan na mnie liczyć — oświadczył Vyborg. Po czym znów się uśmiechnął i dodał: — Jeśli tylko sprawi pan, że zostanę szefem działu łączności.

— Sprawię.

Morgenthau uśmiechnęła się, zadowolona z tego, że ci dwaj mężczyźni potrafią ze sobą współpracować, oraz z idei, której poświęciła swoje życie.


Holly odczuła napływ rozpaczy. Szukała Malcolma wszędzie, od jego skromnego biura po boksy w dziale zarządzania zasobami ludzkimi, w korytarzach innych budynków administracji. Ani śladu.

Przegapi start, pomyślała. A przecież wszystko zaplanowała: zabierze Malcolma nad jezioro koło wioski. Profesor Wilmot i jego menedżerowie zorganizowali kilkanaście miejsc w habitacie, gdzie ludzie mogli zebrać się i oglądać ceremonię startu na wielkich ekranach, które ustawiono na otwartej przestrzeni. Holly pomyślała, że brzeg jeziora to najlepsze miejsce, najładniejsze i najbliżej biura.

Malcolma nigdzie jednak nie było. Gdzie on się podział? Co robi? Wszystko przegapi! Ludzie napływali ścieżkami w kierunku punktów zbiórki, gdzie ustawiono wielkie ekrany, w parach i większych grupach, plotkując, śmiejąc się, machając do niej. Holly zignorowała ich i szukała Malcolma.

I nagle go zobaczyła, idącego ścieżką wśród drzew z tą grubą kobietą, Morgenthau. Holly skrzywiła się. Spędza z nią dużo czasu, pomyślała. Kiedy się im przyjrzała, na jej ustach pojawił się złośliwy uśmiech: Morgenthau ciężko dyszała, próbując dotrzymać kroku Malcolmowi, który sadził wielkimi krokami. Dobrze jej tak, pomyślała Holly i ruszyła w ich stronę, by przechwycić Malcolma i zaprowadzić go nad brzeg jeziora. Chciała, by był z nią, gdy habitat wyruszy w długą drogę na Saturna.

Z nikim innym. Ma być ze mną.


Siedząc na łóżku Pancho Lane patrzyła ze smutkiem na hologram przedstawiający wiszącego w kosmicznej pustce Goddarda. Wyglądało to, jakby pół jej sypialni znikło zastąpione przestrzenią kosmiczną, a pośrodku unosiła się obracająca się powoli miniaturka habitatu. W polu widzenia pojawił się też Księżyc, ospowaty i jasno świecący. Pancho widziała promień lasera na szczycie Mount Yeager, tuż powyżej Selene, nie tak daleko od jej własnej sypialni.

Ona tam naprawdę leci, poskarżyła się Pancho w duchu. Sis leci tą cholerną puszką, tak daleko ode mnie, jak tylko może. Uratowałam jej życie, zaharowywałam się, żeby opłacić koszty leczenia, hibernacji i wszystko inne, opiekowałam się nią, uczyłam ją i wycierałam jej obesrany tyłek, ale teraz ona odchodzi w czarną dal. Oto wdzięczność. Oto siostrzana miłość.

Nie była w stanie jednak wykrzesać z siebie prawdziwego gniewu. Wiedziała, że Susie musi się uwolnić, zacząć własne życie. Niezależne. Każdy dzieciak zaczyna kiedyś żyć na własną rękę. Do licha, sama to zrobiła, kiedy Susie nie była jeszcze nawet nastolatką.

Nie Susie, przypomniała sobie. Teraz ma na imię Holly. Muszę o tym pamiętać, kiedy będę się do niej zwracać. Holly.

Cóż, jeśli coś jej nie wyjdzie, wyślę szybki statek, żeby przywiózł ją z powrotem do domu. Wystarczy, że poprosi. Sama po nią polecę, do licha.

Holograficzny obraz Goddarda znikł i zastąpiło go naturalnej wielkości oblicze profesora Wilmota. Pancho, oglądającej program z łóżka, wydawało się, jakby jego głowa i ramiona unosiły się w powietrzu na środku sypialni.

— Dziś wyruszamy w niezwykłą podróż, której celem jest badanie i odkrywanie — zaczął Wilmot niskim, donośnym głosem.

— Śrutu tutu — mruknęła Pancho. Wydała polecenie wyłączenia dźwięku i nakazała telefonowi, by połączył ją z szefem ochrony. Mam nadzieję, że Wendell znalazł kogoś naprawdę sensownego, kto będzie miał oko na Sis. Jeśli nie, wywalę go na zbity pysk, bez względu na to, jak dobry jest w łóżku.


— Vyborg to dobry nabytek dla naszych szeregów — rzekła Morgenthau idąc obok Eberly’ego w stronę wioski nad jeziorem.

Eberly odgonił dłonią pięknego motyla z gatunku monarch, który latał za blisko jego twarzy.

— Jest ambitny, to wyraźnie widać.

— Nie ma w tym nic złego.

— Dopóki będzie wypełniał rozkazy.

— Na pewno będzie.

W głębi duszy Eberly miał wątpliwości. Ale muszę pracować z takim materiałem, jaki jest dostępny, powiedział sobie. Morgenthau nie ma praktycznie żadnych ambicji, żadnych chęci, by dodać sobie splendoru, co czyni ją doskonałym podwładnym. Vyborg to co innego. Muszę go pilnować. Podobnie jak i własnych pleców.

— Kluczem do władzy jest informacja — odezwał się do Morgenthau. — Mając Vyborga w łączności będziemy mieli dostęp do kamer ochrony w całym habitacie.

— Będzie też mógł pomóc nam założyć podsłuch w telefonach — dodała Morgenthau.

— Chciałbym czegoś więcej. Chcę mieć kamery szpiegowskie w każdym mieszkaniu. Oczywiście w tajemnicy.

— W każdym mieszkaniu? To… ogromne zadanie.

— Wymyśl, jak to zrobić — warknął Eberly.

Holly próbowała nie biec, próbowała też nie wyglądać na aż tak niecierpliwą, im bardziej jednak zbliżała się do Eberly’ego i Morgenthau, tym szybciej szła. Gdy się zbliżyła, zaczęła się zastanawiać, czemu Malcolm przebywa akurat w towarzystwie Morgenthau. Niespecjalnie jest na co popatrzeć, zachichotała cicho. Albo odwrotnie — za dużo do oglądania. I ubiera się, jakby szła na jakąś zwariowaną imprezę. Gdyby zrzuciła dwadzieścia albo trzydzieści kilo, mogłaby być całkiem ładna.

Eberly poznał ją i podniósł wzrok.

— Malcolm! — zawołała Holly, zwalniając kroku. — Chodź! Ceremonia już się zaczęła! Nic nie zobaczysz!

— To nie zobaczę — odparł twardo Eberly. — Mam robotę. Nie będę tracił czasu na ceremonie.

Przeszedł obok niej z tą wlokącą się u jego boku Morgenthau. Holly stała z otwartymi ustami i rozpaczliwie usiłowała się nie rozpłakać.

START

Prawie nikt na pokładzie Goddarda nie wiedział o „mostku”. Centrum sterowania i nawigacji potężnego habitatu znajdowało się poza zewnętrznym pancerzem potężnego walca, jak bąbel doczepiony do powoli obracającej się kłody.

Stanowisko kapitan Nicholson było zaszczytne. Dowodziła statkiem latającym do Pasa Asteroid, a raz nawet była dowódcą trzech statków lecących z zaopatrzeniem do baz naukowych Marsa.

Z czteroosobowej obsady centrum nawigacji i sterowania Nicholson, pierwszy oficer i nawigator mieli wrócić na Ziemię zaraz po wprowadzeniu Goddarda na orbitę wokół Saturna. Tylko inżynier systemowy, Ilya Timoshenko podpisał kontrakt na cały czas trwania misji. Timoshenko tak naprawdę nie spodziewał się już zobaczyć Ziemi.

Samantha Nicholson nie wyglądała na weterankę lotów kosmicznych. Była drobną kobietą ze srebrzystymi, siwymi włosami. Spadkobierczynią starego rodu magnatów armatorów. Była pierwszą z rodziny, która poczuła zew kosmosu, nie morza.

Ojciec wydziedziczył ją za ten uparty, niezależny wybór. Matka płakała, gdy Samantha po raz pierwszy opuściła Ziemię. Nicholson pocieszyła matkę i powiedziała ojcu, że nie potrzebuje ani nie chce rodzinnej fortuny. Nigdy nie wróciła na Ziemię i zamieszkała w Selene.

Timoshenko uwielbiał panią kapitan. Była zdolna, inteligentna, sprawiedliwa w sytuacjach, w których dochodziło do sporu, a w razie wyższej konieczności potrafiła wdeptać przeciwnika w ziemię używając języka, na dźwięk którego jej matka chybaby zemdlała.

— X minus trzydzieści sekund — rozległ się zsyntetyzowany głos komputera.

Timoshenko wpatrywał się w swój pulpit. Wszystkie ikony świeciły na zielono.

— Zapłon silników na mój znak — rzekła kapitan Nicholson.

— Zrozumiałem — potwierdził pierwszy oficer.

W normalnych warunkach Timoshenko uśmiechnąłby się na myśl o jej upieraniu się przy zachowaniu kontroli człowieka. Cała czwórka doskonale wiedziała, że systemem napędu sterują komputery. Ta przyciężkawa, ogromna rura kanalizacyjna zostałaby wyrzucona z orbity dokładnie we właściwej sekundzie, nawet gdyby nikogo z nich nie było na mostku. Pani kapitan była jednak zwolenniczką dawnych tradycji, a nawet Timoshenko, zwykle skwaszony i pełen pogardy, jak przystało na wyniosłego i protekcjonalnego naukowca, szanował za to wiekową damę.

— Zapłon za pięć sekund — odezwał się komputer — za cztery… trzy… dwa…

— Zapłon — rzekła kapitan.

Timoshenko uśmiechnął się przy swoim pulpicie, na którym zobaczył, że rozkaz komputera i działanie człowieka nastąpiły w tym samym ułamku sekundy.

Silniki odpaliły. Goddard opuścił orbitę Księżyca i rozpoczął swoją długą podróż w stronę Saturna.


Choć wyposażony w napęd Duncana, obiekt tak potężny jak habitat Goddard nie pędzi przez Układ Słoneczny w tempie statków pasażerskich czy choćby automatycznych transportowców rudy.

Problemem jest po części sama masa. Habitat waży sto tysięcy ton, czyli tyle co cała flota statków międzyplanetarnych. Aby nadać mu przyspieszenie choćby jednej dziesiątej g, potrzeba niezwykle silnego ciągu i grożących bankructwem ilości paliwa.

Poważnym problemem jest też sztuczna grawitacja wewnątrz habitatu. Duże przyspieszenie nadane habitatowi przez rakietowy napęd przewróciłoby do góry nogami cały świat wewnątrz habitatu. Zamiast delikatnego, przypominającego ziemskie, przyciągania „w dół”, mieszkańcy poczuliby także przyspieszenie w kierunku zgodnym z ciągiem napędu. Życie w habitacie stałoby się trudne, wręcz nieznośne. Mieszkańcy mieliby wrażenie, że ciągle idą pod górę albo w dół, nawet chodząc po płaskim terenie.

Goddard oddalał się więc od Księżyca przyspieszając bardzo delikatnie, z przyspieszeniem o wartości ułamka g. Taki ciąg był niezauważalny dla dziesięciu tysięcy mieszkańców, choć starannie nadzorowany przez niewielką grupę inżynierów napędu.

Lot w pobliże Jowisza, gigantycznej planety Układu Słonecznego, miał trwać czternaście miesięcy. Tam Goddard miał uzupełnić zapasy paliwa, izotopy wodoru i helu pobrane z głębin niespokojnej atmosfery Jowisza przez automatyczne czerpaki sterowane ze stacji orbitalnej, krążącej wokół tej olbrzymiej planety. Potężna grawitacja Jowisza miała też przyspieszyć mijający go statek.

Jedenaście miesięcy po spotkaniu z Jowiszem Goddard miał znaleźć się na orbicie otoczonego pierścieniami Saturna. Antropolog James Wilmot miał nadzieję, że wówczas, dwa lata po opuszczeniu układu Ziemia-Księżyc, obiekty jego eksperymentu będą gotowe do stworzenia nowego systemu politycznego i podstaw nowego społeczeństwa. Zastanawiał się, jaką formę może przybrać to społeczeństwo.

Malcolm Eberly już wiedział.

TRZY DNI PO STARCIE

Wielką zaletą naukowca zarządzającego habitatem, rozmyślał Malcolm Eberly, jest fakt, że naukowcy są tak ufni i naiwni. W swojej pracy opierają się na uczciwości, przez co zachowują się uczciwie także w dziedzinach nie związanych z ich zawodem. Z tego powodu też wierzą, że otaczający ich ludzie są uczciwi.

Eberly zaśmiał się głośno, gdy przejrzał swoje plany na ten dzień. Czas zabrać się do pracy. Skoro już jesteśmy w drodze, najwyższy czas zmusić ludzi, by postrzegali mnie jako naturalnego przywódcę.

A któż do tego nadaje się lepiej niż Holly? Moja nowo narodzona. Dąsa się i obraża od chwili, gdy ją tak niemile potraktowałem podczas ceremonii startu. Wśród porannych wiadomości dostrzegł jedną od niej; wczoraj też dzwoniła dwukrotnie. No cóż, powiedział sobie w duchu, czas znów wywołać uśmiech na jej twarzy.

Wydał telefonowi polecenie zlokalizowania jej. Nad biurkiem ukazał się holograficzny obraz. Była w swoim biurze i pracowała.

Gdy rozpoznała Eberly’ego, na jej twarzy pojawił się wyraz nadziei i oczekiwania.

— Holly, masz chwilkę czasu? Mogłabyś wpaść do mojego biura? — spytał uprzejmie.

— Pędzę esz-en-eś!

Esz-en-eś? Eberly zaczął się zastanawiać, gdy jej obraz znikł. Co to też może… aha! Szybciej niż światło. Jakiś jej własny slang.

Usłyszał delikatne i nieśmiałe pukanie do drzwi.

Niech chwilę poczeka, powiedział sobie. Tylko tyle, żeby zaczęła się trochę martwić. Był pewien, że kręci się niespokojnie pod drzwiami.

Kiedy zastukała ponownie, rzekł:

— Proszę.

Holly nie wyglądała na nadąsaną, gdy wkroczyła do jego biura. Była zatrwożona, prawie przerażona.

Eberly wstał i wskazał jej gestem krzesło stojące przed biurkiem.

— Usiądź, Holly.

Przysiadła na krześle jak mały ptaszek, gotowy zerwać się do lotu przy najmniejszym zagrożeniu. Eberly usiadł i przez kilka chwil tylko jej się uważnie przyglądał. Holly włożyła bluzę w kolorze leśnej zieleni i dopasowane, nieco jaśniejsze spodnie. Nie nosiła żadnych pierścionków ani innej biżuterii z wyjątkiem małych kolczyków w uszach. Dostrzegł, że to brylanty. Odkąd zaczęto wydobywać surowce w Pasie Asteroid, kamienie szlachetne stały się pospolite. Przynajmniej zlikwidowała to idiotyczne malowidło na czole, zauważył Eberly. Pomyślał, że tak naprawdę jest dość atrakcyjna. Niektórzy mężczyźni uważają, że ciemna skóra jest atrakcyjna. Nie ma szczególnie ładnej figury, ale nogi ma niezłe. Może powinienem znaleźć kogoś, kto zaangażuje się w romantyczny związek z nią? Nie, pomyślał, na razie wolę, żeby jej uwaga skupiała się na mnie.

Uśmiechnął się łagodnie.

— Sprawiłem ci przykrość, prawda?

Oczy Holly stały się okrągłe ze zdumienia.

— Nie chciałem. Czasem tak bardzo pogrążam się w pracy, że zapominam o tym, że ludzie wokół mnie też mają uczucia — westchnął i mówił dalej: — Bardzo przepraszam. Zachowałem się bezmyślnie.

Uśmiech na jej twarzy rozkwitł jak kwiat w słońcu.

— Nie powinnam była zachowywać się tak dziecinnie. Nie mogłam się opanować. Chciałam, żebyś był przy mnie podczas ceremonii, a…

— A ja cię rozczarowałem.

— Nie! — odparła natychmiast. — To wyłącznie moja wina. Powinnam być mądrzejsza. Przepraszam. Nie chciałam ci sprawiać kłopotu.

Eberly rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu i obdarzył ją cierpliwym, ojcowskim uśmieszkiem. Ależ łatwo nią manipulować, pomyślał. Teraz to ona mnie przeprasza.

— Chciałam powiedzieć — paplała dalej Holly — że wiem, ile masz pracy, obowiązków, odpowiadasz za wszystkie zasoby ludzkie w habitacie i w ogóle, i nie mogę od ciebie żądać, żebyś robił sobie wolne i oglądał ze mną jakieś głupie ceremonie, jak dzieciak na otwarciu roku szkolnego albo coś…

Ucichła jak zabawka, której wyczerpały się baterie. Eberly zastąpił uśmiech wyrazem troski.

— Bardzo dobrze, Holly. Nie mówmy już o tym. Zapomnijmy.

Pokiwała głową z radością.

— Mam dla ciebie zadanie, jeśli masz czas, żeby się tym zająć.

— Znajdę czas!

— Wspaniale — znów się uśmiechnął, pełnym wdzięczności i zachwytu uśmiechem.

— Na czym polega to zadanie?

Wywołał plan powierzchni mieszkalnej habitatu i wyświetlił go na ścianie. Holly zobaczyła wioski, parki, pola i sady, biura, warsztaty i kompleksy fabryczne, schludnie rozmieszczone i połączone ścieżkami dla pieszych i elektrycznych skuterów.

— To jest teraz nasz dom — rzekł Eberly. — Będziemy tu mieszkać przez co najmniej pięć lat. Niektórzy z nas — wielu z nas — spędzi tu resztę życia.

Holly przytaknęła skinięciem głowy.

— Ale nie mamy nazw. Tylko inżynierskie opisy. Nie możemy cały czas mówić „Wioska A”, „Wioska B” i tak dalej.

— Łapię — mruknęła Holly.

— Sady też powinny mieć swoje nazwy. Podobnie jak wzgórza i lasy — wszystko. Kto chciałby robić zakupy w „Kompleksie Detalicznym Trzy”?

— Tak, ale skąd mamy wziąć nazwy dla tego wszystkiego?

— Ja nie będę tego robił — rzekł Eberly — i ty też nie. To jest zadanie dla mieszkańców habitatu. Ludzie sami muszą wybrać nazwy, jakie im będą odpowiadać.

— Ale jak…?

— Konkurs — odparł zanim dokończyła pytanie. — A raczej wiele konkursów. Mieszkańcy każdej wioski będą mieli konkurs na nazwę wioski. Pracownicy fabryki wezmą udział w konkursie na nazwę fabryki. To skupi uwagę wszystkich i zapewni im zajęcie na parę miesięcy.

— Fantastyczne — sapnęła Holly.

— Potrzebny mi ktoś, kto wymyśli zasady i zorganizuje wszystkie konkursy po kolei. Zrobisz to dla mnie?

— Oczywiście!

Eberly zachichotał cicho widząc jej entuzjazm.

— Później — mówił dalej — będziesz musiała stworzyć komisje, które ocenią przedstawione nazwy i policzą głosy.

— Super! — dostrzegł, że Holly prawie drży z podniecenia.

— Dobrze. Chcę, żeby to się stało twoim najważniejszym zadaniem. Ale nie mów nikomu, dopóki nie będziemy gotowi, żeby to ogłosić publicznie. Nie chcę, żeby taka informacja wyciekła za wcześnie.

— Zachowam to dla siebie — obiecała Holly.

— Doskonale — Eberly z zadowoleniem rozsiadł się wygodnie na fotelu, po czym rzucił jej krótkie spojrzenie i rzekł: — Zauważyłem, że dzwoniłaś do mnie parę razy. O czym chciałaś porozmawiać?

Holly zamrugała jakby nagle ktoś nią potrząsnął i wyrwał ze snu.

— Zobaczyć się z tobą? Ach, tak. To chyba nic ważnego. Parę drobiazgów, żadna większa sprawa, tak mi się wydaje.

Pochylając się lekko, Eberly pomyślał, że uporczywe telefony były próbą wykorzystania jakiegoś mało ważnego pretekstu do zobaczenia się z nim. Oparł łokcie na biurku.

— O co więc chodzi?

Marszcząc z namysłem brwi, Holly odparła:

— Hm… przeprowadzałam rutynowe testy na dossier z ostatniej partii i w kilku znalazłam pewne rozbieżności.

— Rozbieżności?

Pokiwała energicznie głową.

— Referencje, których nie da się zweryfikować. Albo niewypełnione formularze.

— Coś poważnego?

— Na przykład Ruth Morgenthau. W sekcji z poprzednio zajmowanymi stanowiskami jest tylko jedna pozycja.

— Naprawdę?

— Co prawda bardzo dobra — przyznała Holly. — Kierownik usług administracyjnych w biurze Świętych Apostołów w Amsterdamie.

Eberly uśmiechnął się lekko.

— To robi wrażenie, nie sądzisz?

— Tak, ale to tylko jedna pozycja, a formularz wymaga co najmniej trzech.

— Nie przejmowałbym się tym.

Skinęła głową.

— Jasne, nie ma sprawy. Ale jest jeszcze jeden facet, który podaje referencje z kilku uniwersytetów, a w ich archiwach nie ma o nim żadnej wzmianki.

— Sfałszowane referencje? — Eberly zaniepokoił się. — Kto to jest?

Holly wyjęła palmtopa z kieszeni bluzy i wskazała na przeciwległą ścianę, gdzie Eberly wyświetlił plan habitatu. Spojrzała na Eberly’ego, w milczeniu pytając o pozwolenie. Skinął niechętnie głową.

Na ścianie pojawiło się dossier z działu zasobów ludzkich. Eberly skrzywił się, gdy zobaczył na górze nazwisko i fotografię: Sammi Vyborg.

Holly przewinęła stronę do działu z referencjami i podświetliła nazwiska pięciu profesorów uniwersyteckich.

— O ile byłam w stanie się dogrzebać, nie studiował na żadnym z tych uniwersytetów.

Eberly rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaplótł palce, intensywnie myśląc i usiłując ukryć niezadowolenie.

— Kontaktowałaś się z którym z tych profesorów?

— Jeszcze nie. Chciałam z tobą porozmawiać, zanim zacznę coś robić.

— Dobrze. Dzięki, że mi o tym powiedziałaś.

— Mogę zapytać każdego z tych profesorów. Ale co zrobimy z Vyborgiem, jeśli nie potwierdzą jego referencji?

Eberly rozłożył ręce.

— Oczywiście nie możemy pozwolić, żeby ten człowiek pozostał na stanowisku, o jakie się ubiegał. O ile rzeczywiście sfałszował referencje.

— Chyba możemy odesłać go z powrotem, kiedy będziemy nabierali paliwo na orbicie Jowisza — zaproponowała Holly. — Ale co z nim zrobimy do tego czasu? Skierujemy go do pracy na farmie albo coś takiego?

— Albo coś takiego — grał na zwłokę Eberly.

— Dobrze. To ja spytam…

— Nie — przerwał jej ostro. — Ja skontaktuję się z tymi profesorami. Z każdym z nich. Osobiście.

— Przecież masz mnóstwo pracy.

— To mój obowiązek, Holly. Poza tym, prawdopodobnie szybciej odpowiedzą na zapytanie szefa niż jego głównej asystentki.

Zrobiła na sekundę smutną minę, po czym rozpogodziła się.

— Tak, pewnie tak.

— Poza tym, będziesz mieć mnóstwo pracy przy tych konkursach.

Uśmiechnęła się.

— Sam się tym zajmę — powtórzył Eberly.

— To nie fair — mruknęła. — Przepraszam, że zawracam ci tym głowę. Powinnam była sama się tym zająć.

— Nie, Holly. To jest coś, o czym powinienem był wiedzieć. Postąpiłaś właściwie.

— Dobrze — rzekła wstając powoli. — Skoro tak mówisz. A jeszcze…

— Dzięki, że zwróciłaś mi na to uwagę — rzekł Eberly. — Dobra robota.

Rozpromieniła się.

— Dzięki!

— Jestem pewien, że to jakieś nieporozumienie. Znam Vyborga osobiście. To dobry człowiek.

— Och! Nie wiedziałam…

— Jeszcze jeden powód, żeby dokładnie wszystko sprawdzić — oznajmił stanowczo Eberly. — Nie możemy dopuścić do jakiegokolwiek osobistego faworyzowania.

— Oczywiście, jasne.

— Dzięki, Holly — powtórzył.

Podeszła wolno do drzwi, jakby chciała jak najdłużej zostać przy nim. Uśmiechnął się do niej i w końcu wyszła, delikatnie zamykając za sobą drzwi.

Eberly patrzył na wyświetlone na ścianie dossier z podświetlonymi sfałszowanymi referencjami.

Co za idiota, pomyślał. Vyborg nie musiał fałszować swojego dossier. Ego zaćmiło mu trzeźwy osąd.

Taki błąd, rozmyślał Eberly, daje mi nad nim lekką przewagę. „Coś”, przez co może się stać ode mnie zależny. Nie ma tego złego.

A teraz poprawimy jego dane. Zaczął dyktować komputerowi wspaniałe referencje od każdego z profesorów, którzy mieli znaleźć się w dossier Vyborga.

28 DNI PO STARCIE

— Przestań — mruknął Manuel Gaeta. — Musi być jakieś wyjście. Zawsze jest, Fritz.

Friederich Johann von Helmholtz wstał z kolan i wyprostował się. Mimo imponującego nazwiska był niski, smukły, prawie delikatnie zbudowany — był najlepszym technikiem w Układzie Słonecznym, przynajmniej zdaniem Gaety. W tej chwili jednak najwyraźniej żadna ze stron nie wykazywała dobrej woli.

Krzywo ostrzyżona czupryna Fritza ledwo sięgała ramion Gaety. Stojąc przy potężnym kaskaderze technik wyglądał jak wychudzone dziecko. A obaj wyglądali na karzełków przy olbrzymim pokrytym ceramicznymi płytkami skafandrze stojącym w przedziale na wyposażenie.

— Pewnie, że jest jakiś sposób — odparł Fritz staranną angielszczyzną. — Wchodzisz do skafandra. Zamykamy go. Potem przechodzisz przez procedurę sterylizacyjną, przy której upierają się profesor Wilmot i doktor Urbain, obejmującą naświetlanie promieniami gamma. A potem umierasz.

Gaeta naburmuszył się.

Fritz stanął przy pustym skafandrze i założył ramiona na chudej piersi stanowczym gestem.

— Jezu, Fritz — mruknął Gaeta — krawaciarze z Astro zapłacili mi pół miliona, żebym został pierwszym facetem, który postawił stopę na Tytanie. Wiesz, co mi zrobią, jeśli tego nie dokonam? Jeśli nawet nie spróbuję, bo nasi dupogłowi naukowcy martwią się o jakieś zarazki?

— Przypuszczam, że zażądają zwrotu tego pół miliona — odparł spokojnie Fritz.

— A my już niemało z tego wydaliśmy.

Fritz wzruszył ramionami.

— Wydrą mi go choćby z gardła — rzekł Gaeta, krzywiąc się z zatroskania. — No i nikt nie zleci mi następnego numeru. Będę skończony.

— Albo martwy — uśmieszek na twarzy Fritza nie zbladł ani odrobinę.

— Bardzo mi pomogłeś, amigo.

— Jestem technikiem. Nie jestem twoim doradcą finansowym ani ochroniarzem.

— Jesteś unfregado, zimnokrwistą maszyną. Właśnie tak.

— Obrażanie mnie nie rozwiąże twoich problemów. Fritz ściągnął usta, co oznaczało, że intensywnie myśli.

— A może… nie, to się nie uda.

— Może co? — dopytywał się Gaeta.

Fritz wyciągnął rękę, poklepał pękaty skafander po opancerzonym rękawie i myślał głośno:

— Problem polega na tym, żeby wsadzić cię do skafandra po sterylizacji i nie skazić go.

— Tak. Dokładnie.

— Może powinniśmy zapakować cię w jakiś sterylny worek. Plastikową osłonę, która została odkażona.

— Tak sądzisz?

Fritz przekrzywił głowę na bok i dodał:

— Wtedy problem sprowadza się do tego, jak cię w niego zapakować i nie skazić go.

— To taki sam problem jak wpakowanie mnie do tego maldito skafandra — Gaeta wyrzucił z siebie serię hiszpańskich przekleństw.

— Gdybyśmy jednak zrobili to poza habitatem, w kosmosie — rzekł wolno Fritz, jakby formułował myśli mówiąc — może promieniowanie ultrafioletowe otoczenia i wysoka próżnia wystarczyłyby do spełnienia wymogów dekontaminacji.

Gaeta uniósł brwi.

— Tak sądzisz?

Fritz wzruszył ramionami.

— Siądę przy komputerze i przeliczę parę rzeczy. A potem pogadam z Urbainem z zespołu ochrony planetarnej.

Gaeta rozpromienił się i klepnął Fritza po ramieniu tak mocno, że niższy mężczyzna zachwiał się.

— Wiedziałem, że coś wymyślisz, amigo. Cały czas wiedziałem.

142 DNI PO STARCIE

Eberly przesiedział ponad dwie godziny na nudnym zebraniu, podczas którego każdy z szesnastu szefów działów habitatu zaprezentował długi, nieciekawy cotygodniowy raport. Wilmot upierał się przy organizowaniu tych spotkań; Eberly uważał je za pozbawione sensu i głupawe. Nic innego jak kolejny sposób Wilmota na poczucie się ważnym, pomyślał.

Nie było potrzeby spędzania dwóch albo trzech godzin w tej dusznej sali konferencyjnej. Każdy z szefów działu mógł przesłać swój raport Wilmotowi drogą elektroniczną. Nie, staruszek musi sobie posiedzieć na najważniejszym miejscu przy stole i poudawać, że coś robi.

Jak na obiekt obsługiwany przez społeczność złożoną z dziesięciu tysięcy osobników potencjalnie kłopotliwych, habitat żeglował w stronę Saturna zupełnie bezproblemowo. Większość populacji była młoda i pełna zapału. Eberly, przy ogromnej pomocy Holly, wyeliminował prawdziwych wichrzycieli jeszcze na etapie rekrutacji. Ci, których przyjął, weszli kiedyś w konflikt z wysoko zorganizowanymi społeczeństwami na Ziemi: byli niezadowoleni z przydzielonego zatrudnienia, nieszczęśliwi z powodu tego, że lokalne władze odmawiały im zgody na przeprowadzkę z jednego miasta do drugiego, albo nie chcieli przyjąć do wiadomości, że komisja badań genetycznych odrzuciła ich wniosek o dziecko. Paru nawet podejmowało jakieś działania polityczne mające na celu zmianę rządów, ale bez skutku. I znaleźli się na pokładzie habitatu Goddard, sztucznego świata, który zapewniał mnóstwo przestrzeni do rozwoju. Odwrócili się od Ziemi, chcąc polecieć na Saturna w swoich dziwacznych poszukiwaniach osobistej wolności.

Cała sztuczka polega na tym, rozmyślał Eberly, gdy szef działu konserwacji opowiadał monotonnym głosem o jakichś trywialnych problemach, aby dać im złudzenie wolności, zarazem nie pozwalając im być wolnymi. Żeby postrzegali mnie jako kogoś, komu zawdzięczają wolność i nadzieję na przyszłość. Żeby uznali mnie za absolutnie potrzebnego im przywódcę.

Najwyższy czas uruchomić ten proces, uznał, gdy szef konserwacji wreszcie usiadł. I to natychmiast.

Musiał jednak poczekać na raport szefa ochrony. Leo Kananga był imponującej postury: wysoki, czarny jak heban Rwandyjczyk, który upierał się, by zwracać się do niego „pułkowniku”, gdyż przed zgłoszeniem się na misję na Saturna służył w rwandyjskiej policji i dosłużył się takiego stopnia. Golił głowę na łyso i ubierał się na czarno, przez co wydawał się jeszcze wyższy. Mimo robiącego wrażenie wyglądu, nie miał żadnych nowych wiadomości, żadnych poważnych problemów. Parę awantur w kafeterii, zwykle prowokowanych przez młodych mężczyzn, którym na widok kobiet testosteron uderzył do głowy. Jedna większa burda podczas meczu piłki nożnej w parku.

— Chuligańscy kibice — mruknął Kananga. — Po transmisji ważniejszych wydarzeń sportowych z Ziemi też zdarzają się bójki.

— Może powinniśmy zaprzestać ich pokazywania — zaproponowała jedna z kobiet.

Szef ochrony obrzucił ją pełnym pogardy spojrzeniem.

— Proszę spróbować. Dopiero będziemy mieli problemy na głowie.

Wielki Boże, pomyślał Eberly, będą się o to kłócić przez następne pół godziny. Jasne, cała reszta zgromadzonych przyłączyła się do dyskusji. Wilmot siedział w milczeniu, przysłuchując się i obserwując, czasem gładząc wąsy.

Który z tych głupków okaże się lojalny wobec mnie? Eberly zadawał sobie w duchu takie pytania, gdy zebrani spierali się dalej. Skupił się na Berkowitzu, otyłym szefie działu łączności. Obiecałem tę pracę Vyborgowi, pomyślał Eberly. Poza tym Berkowitz nigdy nie byłby lojalny wobec mnie; nie mógłbym ufać Żydowi, który spędził całe życie w mediach.

Burza w szklance wody na temat kibiców wreszcie ucichła. Oczywiście nie było żadnych wniosków. Eberly uważał, że takie dyskusje nigdy nie przynoszą nic dobrego, jedynie zaognienie sytuacji. Powinienem pamiętać o tych chuliganach. We właściwej chwili mogą się przydać.

Wilmot znów pogładził wąs, po czym odezwał się.

— W takim razie skończyliśmy z raportami poszczególnych działów. Czy mamy jeszcze jakieś stare sprawy, które nie zostały dotąd rozwiązane?

Nikt się nie poruszył, choć parę osób rzuciło spojrzenia w stronę drzwi prowadzących do sali konferencyjnej.

— A jakieś nowe sprawy? Jeśli nie…

— Ja mam jedną nową sprawę — wtrącił Eberly, unosząc dłoń. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.

— Proszę — rzekł Wilmot, nieco zaskoczony.

— Sądzę, że powinniśmy rozpatrzyć kwestię standaryzacji naszej odzieży.

— Standaryzacji?

— Żeby wszyscy nosili mundurki?

Eberly uśmiechnął się cierpliwie.

— Nie, nie mundurki. Oczywiście, że nie. Zauważyłem jednak, że duże różnice w stylu ubierania się powodują swoiste… tarcia. Tutaj wszyscy powinniśmy być równi, a jednak niektórzy obnoszą się z kosztowną odzieżą. I biżuterią.

— To osobista decyzja — rzekła Andrea Maronella. Miała na sobie bluzkę kasztanowej barwy i ciemnozieloną spódnicę oraz — co dostrzegł Eberly — kilka bransolet, kolczyki i perłowy naszyjnik.

— Powoduje to pewne tarcia — powtórzył Eberly. — Na przykład ci kibice. Noszą kolory ulubionych drużyn, prawda?

Pułkownik Kananga skinął głową.

Spośród wszystkich zgromadzonych odezwał się słabym głosem Berkowitz.

— Tak, niektórzy pojawiają się w biurze ubrani, jakby mieli pracować na Wall Street albo przy Saville Row, a technicy wyglądają, jakby przywleczono ich tu na sznurze z równin Bułgarii albo Podobnego miejsca.

Wszyscy się roześmiali.

— Ale czy to nie jest ich prawo? — sprzeciwiła się Maronella. — Ubierać się jak chcą? O ile nie stwarza to problemów w pracy.

— To stwarza problemy w pracy — rzekł z naciskiem Eberly — jeśli powoduje zazdrość albo urazę.

— Ci chuligani noszą barwy swoich drużyn, żeby drażnić przeciwników — rzekł Kananga.

— Sądzę, że gdybyśmy zaproponowali jakieś wskazówki co do stylu ubioru — rzekł spokojnie i stanowczo Eberly — byłoby to bardzo pomocne. Żadne obowiązkowe przepisy, ale wskazówki na temat tego, co jest odpowiednie i dobrze widziane.

— Moglibyśmy zaoferować pomoc — rzekł szef usług medycznych, psycholog.

— I porady na temat stylu.

Przepychanki trwały jeszcze ponad pół godziny. Wreszcie Wilmot zarządził głosowanie i rada zdecydowała, że ogłosi ogólne zasady dotyczące właściwego ubioru w godzinach pracy. Eberly z wdzięcznością przyjął tę decyzję.

Pierwszy krok został zrobiony, pomyślał.

NOTATKA SŁUŻBOWA

Do: Cały personel.

Od: M. Eberly, Dyrektor działu zarządzania zasobami ludzkimi.

Temat: Zasady ubioru.


Mając na celu zmniejszenie napięć wynikłych z różnic w ubiorze, sugerujemy następujące zasady dotyczące stylu ubioru. Zasady te nie są obowiązkowe, ale ich dobrowolne przestrzeganie pomoże wyeliminować tarcia wynikłe z widocznych różnic w stylu i jakości ubioru oraz dodatków itp.

1. Wszyscy pracownicy muszą cały czas nosić identyfikatory. Na identyfikatorze znajdują się imię i nazwisko, stanowisko, aktualne zdjęcie i przechowywane w formie elektronicznej dane dodatkowe z indywidualnego dossier w archiwach działu zarządzania zasobami ludzkimi. W razie wypadku dane te będą bardzo pomocne dla zespołów medycznych i ratunkowych.

2. Sugerowany styl ubioru jest następujący:

a) Pracownicy biurowi powinni nosić jednobarwną bluzę i spodnie i jak najmniej ozdób osobistych (jak biżuteria, tatuaże, wymyślne uczesanie itp.)

b) Pracownicy laboratoryjni powinni ubierać się jak w punkcie a), z wyjątkiem chwil, gdy muszą nosić fartuchy ochronne, okulary ochronne itp. zgodnie z wymogami narzucanymi przez ich stanowisko.

c) Pracownicy fizyczni…

SELENE: SIEDZIBA ASTRO CORPORATION

Przemawiając Pancho spacerowała po swoim gabinecie, czując narastającą frustrację faktem, że nie może liczyć na żadną reakcję ze strony osoby, do której mówi. Łączność poza układem Ziemia-Księżyc była prawie zawsze jednokierunkowa. Choć wiadomości podróżowały w kosmosie z prędkością światła, odległość do Marsa, Pasa i dalej była po prostu zbyt duża, by dało się przeprowadzić normalną pogawędkę twarzą w twarz.

Pancho trajkotała więc, mając nadzieję, że Kris Cardenas odpowie jak najszybciej.

— Wiem, że proszę o wiele, Kris — mówiła. — Spędziłaś dużo czasu na Ceres i urządziłaś tam sobie życie. Ale ta wyprawa na Saturna to szansa na zbudowanie dla siebie czegoś zupełnie nowego. Wszyscy będą zachwyceni mogąc skorzystać z twojej wiedzy, tego możesz być pewna. Pewnie znajdzie się tam z milion sposobów na wykorzystanie twojej wiedzy na temat nanotechnologii, żeby im pomóc.

Pancho odruchowo spojrzała na obraz unoszący się pośrodku biura. Zamiast twarzy Kris Cardenas były tam jednak tylko jej własne starannie napisane słowa.

— Pokryję osobiście wszystkie twoje wydatki i dołożę solidną premię — mówiła dalej Pancho. — Sfinansuję dużą rozbudowę habitatu na Ceres. To moja młodsza siostra, Kris, i potrzebny mi ktoś, kto będzie jej pilnował. Nie mogę tego zrobić sama i mam nadzieję, że mi pomożesz. Zrobisz to dla mnie? Tylko na jakiś rok, dopóki Sis wydorośleje, stanie na własnych nogach i nie uda jej się zrobić niczego głupiego po drodze. Pomożesz mi, Kris? Naprawdę uważam, że będzie to dla ciebie korzystne, a ja to potrafię docenić.

Pancho uświadomiła sobie, że prawie błaga. Nieomal skamle. I co z tego? Tu chodzi o Susie.

Wzięła głęboki oddech i rzekła już spokojnie: — Proszę, Kris, odezwij się w tej sprawie, jeśli dasz radę. To dla mnie bardzo ważne.


W przytulnej kwaterze w habitacie Poczwarka na orbicie dookoła asteroidy Ceres Kris Cardenas uważnie przyglądała się szczerej twarzy Pancho: szefowa zarządu Astro Corporation przechadzała się tam i z powrotem po elegancko urządzonym gabinecie. Cardenas widziała napięcie w każdej linii smukłego ciała Pancho, w każdym geście, w każdym wypowiadanym słowie.

Nie jestem jej nic winna, powiedziała sobie Cardenas. Po co miałabym likwidować tu wszystko i lecieć na Saturna, na jakąś dziwaczną ekspedycję?

Wbrew sobie poczuła się jednak zaintrygowana. Może czas na jakąś zmianę w moim życiu. Może czas zakończyć pokutę.

Mimo zaawansowanego wieku doktor Kristin Cardenas wyglądała na jakieś trzydzieści lat: blondynka o włosach barwy piasku i zawadiackiej minie, silnych ramionach pływaczki, mocnym, wysportowanym ciele i jasnych chabrowych oczach. Swój wygląd zawdzięczała krążącym w jej ciele nanomaszynom, maszynkom rozmiaru wirusa, które działały jak wyspecjalizowany, ukierunkowany system immunologiczny, który niszczył najeźdźców, rozbijał atom po atomie złogi tworzące się w jej naczyniach krwionośnych i odbudowywał uszkodzone lub starzejące się tkanki.

Cardenas zdobyła Nagrodę Nobla za badania w dziedzinie nanotechnologii, jeszcze zanim fundamentalistyczne rządy na Ziemi zakazały wszelkich form nanotechnologii na planecie. Przez wiele lat prowadziła swoje badania w Selene, pomagając księżycowemu narodowi wygrać krótką, bezkrwawą wojnę z byłym ziemskim rządem. Ponieważ nanomaszyny znajdowały się jej ciele, nie wolno jej było wrócić na Ziemię, nawet na krótko. Straciła męża i dzieci, gdyż nie odważyli się przybyć na Księżyc w obawie, że zostaną wygnani razem z nią. Cardenas z goryczą rozmyślała o krótkowzroczności mieszkańców Ziemi, z powodu której straciła dzieci i wnuki, a gorycz ta skłoniła ją nawet do zabójstwa. Wykorzystała swoją wiedzę o nanotechnologii, by wziąć udział w sabotażu, który spowodował śmierć przemysłowca Dana Randolpha.

Rząd Selene zakazał jej wstępu do laboratorium nanotechnologicznego. Cardenas udała się na wygnanie na Ceres w Pasie Asteroid, gdzie mieszkała przez wiele lat, pracując jako lekarz, aż wybrano ją do rady Ceres. Pokuta. Pomagała w tworzeniu społeczności górniczej, ale od opuszczenia Selene odmawiała jakichkolwiek prac związanych z nanotechnologią.

Czy ja się przypadkiem nie zachowuję głupio, zastanawiała się. Czy powinnam zgłosić się na ekspedycję na Saturna? Czy mnie przyjmą, jeśli się zgłoszę?

Patrząc na powiększony, zastygły obraz Pancho na ekranie ściennym, Cardenas zdecydowała, że spróbuje. Najwyższy czas zacząć nowe życie w nowym świecie, pomyślała. Czas na zmianę.


Odebrawszy zgłoszenie Cardenas Holly wstała od biurka i popędziła szukać Eberly’ego. Siedział w kafeterii kompleksu biurowego z Morgenthau i wysokim, chudym jak szkielet mężczyzną, który miał skórę jeszcze ciemniejszą niż ona, tak ciemną, że prawie fioletową: skórę prawdziwego Afrykanina. Byli pogrążeni w zażartej dyskusji, z głowami zwróconymi do siebie, jakby spiskowali.

Eberly sądził, że kafeteria jest dziwnym miejscem jak na takie dyskretne spotkanie, ale z drugiej strony, hałaśliwa, ruchliwa knajpka była jednym z niewielu miejsc w habitacie, gdzie trudno byłoby założyć podsłuch. Zbyt wielki szum w tle, zbyt wielu przemieszczających się ludzi.

— O ile wiem, jest pan z Rwandy — rzekł uprzejmie Eberly, zaczynając jeść stojącą przed nim sałatkę.

— Pułkownik Kananga był ważną osobistością w krajowych siłach policyjnych — wyjaśniła Morgenthau znad talerza ozdobnie ułożonej sałatki owocowej.

— Wiem z dossier — rzekł z uśmiechem Eberly. — To wielka szkoda, że musiał pan opuścić kraj.

Jeśli ten przytyk jakoś dotknął Kanangę, to nie dał tego po sobie poznać.

— Poproszono mnie o rozwiązanie trudnego problemu — wyjaśnił po prostu — a kiedy to zrobiłem, w nagrodę pozwolono mi wybierać między postawieniem przed sądem publicznym za brutalność policji lub permanentnym wygnaniem.

Eberly ściągnął usta ze współczuciem.

— Politycy — mruknął.

— Tak — odparł Kananga głosem przypominającym ryk lwa. — Politycy.

Morgenthau posłała mu wymuszony uśmiech.

— Pułkownik Kananga jest zainteresowany współpracą z nami, Malcolm.

— Dobrze — rzekł Eberly, nie spuszczając wzroku z ciemnej, nieodgadnionej twarzy Rwandyjczyka. — Może się nam przydać podczas tworzenia rządów, kiedy już dolecimy na Saturna.

— Wolałbym zatrzymać moje stanowisko szefa ochrony — rzekł obojętnym tonem Kananga.

— Nie widzę przeszkód — odparł Eberly, po czym dodał: — Jeśli tylko będzie pan umiał niezawodnie i bezbłędnie wykonywać moje polecenia.

Na twarzy Kanangi pojawił się cień uśmiechu.

— Potrafię wykonywać polecenia.

— Doskonale. Jeśli będzie pan lojalny wobec mnie, ja będę lojalny wobec pana. Przekona się pan, że jestem przywódcą, któremu warto zaufać. Nie zwolnię pana za wykonywanie obowiązków.

Rwandyjczyk uśmiechnął się, pokazując zęby.

— Nawet jeśli okażę się trochę… nadgorliwy przy ich wykonywaniu? Gorliwość nie jest grzechem — wtrąciła Morgenthau — jeśli służy bożemu dziełu.

— Wystarczy, że będzie pan wykonywał moje polecenia — rzekł Eberly — dobrze wypełniał swoje obowiązki, a nie będzie musiał się tym martwić, że odeślę pana do Rwandy po doleceniu na Saturna.

Kananga w milczeniu pokiwał głową.

Holly podbiegła do ich stołu i stanęła przy boku Eberly’ego. Żadne z nich nie zwróciło na nią uwagi. Nadal rozmawiali przyciszonymi dla dyskrecji głosami, zbyt cicho, by Holly była w stanie coś usłyszeć przez szum rozmów i odgłosy odbijające się echem od nagich ścian ruchliwej stołówki.

Odczekała chwilę, w zniecierpliwieniu zaplatając palce, po czym przerwała im intymną konwersację.

— Przepraszam! Malcolm, nie znoszę ci przerywać, ale… Eberly spojrzał na nią ostro z wyraźnym niezadowoleniem w przeszywającym spojrzeniu.

— Przepraszam, Malcolm, ale to ważne. Wziął głęboki oddech, po czym rzekł:

— Co jest na tyle ważne, żeby przerywać mi rozmowę?

— Doktor Cardenas chce do nas dołączyć!

— Cardenas? — spytała Morgenthau.

— Kristin Cardenas — rzekła rozradowana Holly. — Ekspert w dziedzinie nanotechnologii. Laureatka Nagrody Nobla! Chce lecieć z nami!

Eberly nie wyglądał na zachwyconego.

— Czy my potrzebujemy eksperta w dziedzinie nanotechnologii?

— To niebezpieczna dziedzina — rzekł czarny mężczyzna głosem brzmiącym jak zdumiewająco wysoki tenor. Miał ogoloną na łyso głowę i krótką brodę wzdłuż linii szczęki.

— Na ziemi jest zakazana — zgodziła się Morgenthau i dodała ciszej: — Bezbożna.

Holly była niemile zaskoczona ich zacofaniem.

— Nanotechnologia może się nam bardzo przydać. Moglibyśmy używać nanomaszyn do wykonywania większości prac konserwacyjnych w habitacie. A jeśli chodzi o medycynę, nanomaszyny mogłyby…

Eberly uciszył ją uniesieniem palca.

— Nanomaszyny są zakazane na Ziemi, gdyż mogą wymknąć się spod kontroli i zacząć pożerać wszystko, co stanie im na drodze.

— Obrócić wszystko w szary proszek — mruknęła Morgenthau.

— Tylko wtedy, gdy ktoś je tak zaprogramuje — zaoponowała Holly. — Na Ziemi boją się terrorystów i wariatów, którym nanomaszyny wpadłyby w ręce.

Morgenthau spojrzała w jej stronę, ale nie odezwała się.

— Czy nie powinniśmy też się o to martwić? — spytał łagodnym tonem Eberly.

— Przecież starannie sprawdziliśmy wszystkich, których przyjęliśmy — odparła Holly. — Nie mamy tu żadnych szaleńców ani fanatyków.

— Tego nie można być pewnym — Morgenthau nie była przekonana.

Czarny mężczyzna spojrzał na Eberly’ego.

— Właściwie wykorzystane nanomaszyny bardzo by się nam przydały.

Eberly przez dłuższą chwilę przyglądał się mu.

— Tak pan sądzi?

— Tak.

— Ciekawe, czy doktor Cardenas zgodziłaby się na współpracę na naszych warunkach? — mruknął Eberly.

— Możemy zapytać i dowiedzieć się — podsunęła Holly. — Jest teraz na Ceres. Możemy ją zabrać, kiedy będziemy przelatywać przez Pas. Sprawdziłam plan; będziemy przelatywać koło Ceres w odległości dnia lotu. Mogłaby dołączyć do nas lecąc szybkim statkiem, bez problemu. Moja siostra może to załatwić.

Eberly pogładził się po brodzie.

— Co prawda mamy już pełną obsadę, ale dla kogoś kalibru doktor Cardenas powinniśmy zrobić miejsce.

— Jeśli Wilmot się zgodzi — rzekła Morgenthau.

— Wilmot — prychnął Eberly. — To ja odpowiadam za decyzje związane z personelem.

— Ale coś takiego…

— Ja się tym zajmę — upierał się. Zwrócił się do Holly: — Poinformuj doktor Cardenas, że chciałbym to z nią osobiście omówić.

— Bosko! — rzuciła Holly.

Już miała się odwrócić i pobiec z powrotem do biura działu zasobów ludzkich, kiedy Eberly złapał ją za nadgarstek.

— Nie poznałaś jeszcze pułkownika Kanangi, prawda?

Czarny mężczyzna wstał, co wyglądało, jakby ktoś błyskawicznie wzniósł wysokie rusztowanie. Miał prawie dwa metry wzrostu i przewyższał Holly o głowę.

— Nasz dyrektor działu ochrony, pułkownik Leo Kananga z Rwandy — przedstawił ich Eberly. — Holly Lane z Selene.

Kananga wyciągnął rękę. Holly odwzajemniła uścisk dłoni. Miał długie, zimne i suche palce. Jego uścisk był mocny, prawie bolesny.

Kananga uśmiechnął się, ale w jego uśmiechu nie było ciepła. Wręcz przeciwnie. Holly poczuła lodowaty dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Miała wrażenie, że patrzy na czaszkę, symbol śmierci.

145 DNI PO STARCIE

Wspinając się po schodach na dach budynku administracji Holly zastanawiała się, po co Eberly wezwał ją na dach. Przeszła przez metalowe drzwi i rozejrzała się. Pusto. Podeszła do miejsca, w którym dwa kroki dzieliły ją od skraju dachu i obróciła się. Nikogo.

Pomyślała, że zawsze jest tak punktualny. Dlaczego więc go tu nie ma?

Zauważyła, że do umówionej godziny została jeszcze minuta i odprężyła się. Przyjdzie, pomyślała, dokładnie na czas.

Rozglądając się ze szczytu trzypiętrowego budynku Holly dostrzegła inne budynki w wiosce, niskie, błyszczące biało w świetle słońca. Długa szczelina okna słonecznego w górze była tak jasna, że można było patrzeć na nią tylko przez ułamek sekundy, a i wtedy obraz zostawał wypalony pod powiekami na dłuższą chwilę.

Wszystko idzie znakomicie, pomyślała Holly. Habitat funkcjonuje gładko, wszyscy wykonują swoją pracę tak jak powinni. Kilka dni temu były jakieś problemy z lustrami słonecznymi, ale ekipa naprawcza wyszła w skafandrach na zewnątrz i usunęła usterkę. Teraz wszystkie znów obracały się jak trzeba, rzucając światło słoneczne do środka przez długie okna, zgodnie z rytmem obracania się habitatu.

Potrzeba nam słońca, rozmyślała Holly. Nieważne, dokąd lecimy, nieważne, jak daleko od Ziemi jesteśmy, ale my, istoty ludzkie, potrzebujemy słońca. To coś więcej niż prosta biologia, coś więcej niż potrzeba zapewnienia życia roślinom na dole łańcucha pokarmowego. Dzięki słońcu jesteśmy szczęśliwi i nie popadamy w depresję. Na Ziemi musi być okropnie, skoro występują tam chmury i burze i nie oglądają Słońca całymi dniami. Nic dziwnego, że są trochę stuknięci.

Spojrzała na zegarek. Przyjdzie, powiedziała sobie w duchu. Zawsze przychodzi na czas. Tylko dlaczego chciał się ze mną zobaczyć akurat tutaj? Dlaczego mamy być sami? Poczuła falę niepokoju. Tylko on i ja. Może on czuje do mnie do samo, co ja do niego. Może choć trochę…

— O, jesteś.

Obróciła się i spojrzała na Eberly’ego, który szedł powoli po lekko gumowatej powierzchni dachu w jej stronę. On jest naprawdę przystojny, pomyślała. Taki energiczny. Powinien tylko lepiej się ubierać, pomyślała, przyglądając się krytycznie workowatym szarym spodniom i ciemnej, bezkształtnej bluzie, która była o cały rozmiar za duża i opadała mu z ramion.

— Chciałem pogadać z tobą poza biurem — powiedział, zatrzymując się na wyciągnięcie ręki od niej.

— Jasne, Malcolm — zmusiła się, żeby nie zaplatać nerwowo palców.

— Tam na dole zbyt wielu ludzi mogłoby nas usłyszeć — mówił dalej — a to, co mam ci do powiedzenia, jest przeznaczone wyłącznie dla twoich uszu.

— O co chodzi? — spytała, drżąc.

Obejrzał się przez ramię, jakby bał się, że ktoś się za nim ukrywa.

— Z twoich raportów wynika — rzekł odwracając się do Holly — że już jesteś gotowa do ogłoszenia konkursów na nazwy.

A więc chodzi o pracę, pomyślała rozczarowana Holly. Chce porozmawiać o pracy.

— Jesteś gotowa, tak? — spytał, nie zwracając uwagi na jej rozczarowanie.

— Tak — odparła, rozmyślając: nic, tylko praca. Nic dla niego nie znaczę.

— Przygotowałaś zasady każdego konkursu?

Holly pokiwała głową.

— Tak naprawdę było to dość łatwe. I wydaje mi się, że zorganizowanie loterii do wybierania komisji oceniającej wyniki konkursu to najlepszy sposób.

— Zgadzam się — przytaknął. — Dobra robota, Holly.

— Dzięki, Malcolm — odparła ponuro.

— Muszę jeszcze uzyskać zgodę Wilmota i możemy zaczynać. Pewnie będę mógł ogłosić to w ciągu najbliższych paru dni.

— Dobrze.

Spoważniał.

— Jest coś jeszcze, Holly.

— Co takiego? Wciągnął powietrze.

— Nie chcę, żebyś potraktowała to jako naganę…

— Naganę? — przeszył ją dreszcz niepokoju. — Co ja takiego zrobiłam?

Dotknął jej ramienia wyciągniętym palcem.

— Nie bój się, to nie jest nagana.

— Ale… co?

— Pracujemy wspólnie już od kilku miesięcy i oceniam twoją pracę bardzo wysoko.

Czuła, że zaraz usłyszy złe wieści. Starała się nie kulić ani nie okazywać strachu.

— Ale jest jeszcze coś.

— O co chodzi, Malcolm? Powiedz mi, a to naprawię. Kąciki jego ust uniosły się lekko w górę.

— Holly, nie mam nic przeciwko, byś zwracała się do mnie po imieniu, kiedy jesteśmy sami — rzekł cicho — ale w obecności innych ludzi wygląda to na nadmierne spoufalanie się. Powinnaś zwracać się do mnie „doktorze Eberly”.

— Och.

Holly wiedziała z dossier Eberly’ego, że jego doktorat był wyłącznie honorowy, przyznany przez jakąś wirtualną szkołę języków i retoryki.

— Kiedy parę dni temu przedstawiłem cię pułkownikowi Kanandze — mówił dalej — nie wyglądało to najlepiej, kiedy zwracałaś się do mnie po imieniu.

— Przepraszam — rzekła cicho. — Nie wiedziałam…

Poklepał ją po ramieniu ojcowskim gestem.

— Wiem. Rozumiem. To nie jest aż tak ważne, chyba że przy takich ludziach jak Kananga czy Morgenthau, bo wtedy okazywanie szacunku jest bardzo ważne.

— Nie chciałam okazywać braku szacunku, Mai… doktorze Eberly.

— Możesz nadal zwracać się do mnie po imieniu, kiedy jesteśmy sami. Ale przy innych ludziach wolałbym, żebyś zachowała bardziej sztywną formę.

— Jasne — odparła. — Nie ma sprawy.

— Dobrze. A teraz chyba już powinniśmy oboje wracać do pracy.

Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi prowadzących do budynku. Holly podreptała za nim.

— Jeszcze jest sprawa doktor Cardenas.

— Tak? — nie odwrócił się, ani nie zwolnił.

— Zgodziła się na pracę zgodnie z naszymi warunkami. Dołączy do nas, kiedy będziemy przelatywali koło Ceres.

— Dobrze — odparł poważnie. — Teraz musimy stworzyć wytyczne regulujące jej pracę.

— Będziemy potrzebowali zgody profesora Wilmota, tak?

Skrzywił się.

— Tak. Chyba że…

Holly czekała, aż dokończy myśl, ale Eberly zanurkował w otwartych drzwiach i ruszył w dół po metalowych schodach prowadzących do biur.

Dwa dni później Eberly siedział przy swoim pustym biurku, przyglądając się wnikliwie twarzy Hala Jaansena, szefa działu inżynieryjnego habitatu.

Przy Jaansenie siedziała Ruth Morgenthau ze zmartwioną miną. Miała na sobie jedną ze swoich kolorowych bluz i tyle biżuterii, że — zdaniem Eberly’ego — cały habitat powinien przechylić się pod jej ciężarem. Nie zwraca uwagi na zasady dotyczące ubioru, pomyślał. Obnosi się ze swoją niezależnością, przez co wychodzę przy niej na durnia. Przyglądając się Jaansenowi starał się nie okazywać obrzydzenia.

Zdaniem Eberly’ego Jaansen nie wyglądał na inżyniera. Był typowym bladym Nordykiem: nawet rzęsy miał tak jasne, że praktycznie niewidoczne. Miał czystą, różową, starannie wyszorowaną cerę, a zamiast kombinezonu technika, jakiego oczekiwał Eberly, miał na sobie wykrochmaloną na sztywno staroświecką koszulę z kołnierzykiem i starannie zaprasowane spodnie barwy czekolady. Jedyną wskazówką jego profesji był kwadratowy, czarny, cyfrowy procesor informacyjny rozmiaru dłoni, który spoczywał na jego udzie niebezpiecznie balansując. Jaansen dotykał go od czasu do czasu, jakby chciał się upewnić, że dalej tam jest.

— Nanotechnologia to miecz obosieczny — mówił, zdaniem Eberly’ego, pompatycznym tonem. — Może być używana w wielu dziedzinach, ale również wiąże się z poważnymi zagrożeniami.

— Problem szarego proszku — mruknęła Morgenthau. Jaansen skinął głową. Miał kwadratową, nijaką twarz. Eberly uznał, że ten człowiek nie ma zbyt wybujałej wyobraźni; była to chodząca kupka faktów i informacji, ale poza wiedzą techniczną nie miał żadnych zainteresowań, wiedzy, czy ambicji. Doskonale, powiedział sobie w duchu Eberly.

— Szary proszek to jedno — odparł Jaansen — a drugie to fakt, że nanoboty można celowo programować tak, by niszczyły białko. Demontowały je, cząstka po cząstce.

— Tak mi powiedziano — rzekł Eberly.

— Jesteśmy zbudowani z białek. Można zaprogramować nanoboty, żeby zabijały. W zamkniętym środowisku jakim jest habitat, to prawdziwe zagrożenie. Można zabić wszystkich w czasie krótszym niż jeden dzień.

Morgenthau westchnęła z niedowierzaniem.

— Niemożliwe! Krótszym niż dzień?

Jaansen wzruszył wąskimi ramionami.

— Mogą się namnażać w ciągu milisekund, wykorzystując otaczające je materiały, a mnożą się szybciej niż bakterie dżumy. Dlatego właśnie zwykle programuje się je tak, żeby je dezaktywował bliski nadfiolet.

— Dezaktywował? — spytał Eberly.

— Bliski nadfiolet? — zainteresowała się Morgenthau.

— Dezaktywował, uszkadzał, zabijał, zatrzymywał. A bliski nadfiolet to promieniowanie bardziej miękkie, czyli o mniejszej energii, niż światło ultrafioletowe o mniejszej długości fali. Można więc używać bliskiego nadfioletu do unieruchamiania nanobotów bez żadnej szkody dla ludzi — uśmiechnął się figlarnie. — No, może się trochę opalą.

Eberly zaplótł palce.

— Więc nad nanomaszynami można zapanować.

— Jeśli jest się baaardzo ostrożnym — odparł Jaansen.

— Ale ryzyko jest przerażające — wtrąciła Morgenthau.

Jaansen znów wzruszył ramionami.

— Być może. Ale przypomnijcie sobie naprawę luster słonecznych sprzed paru dni. Można byłoby umieścić nanomaszyny w silnikach luster i naprawiać je bez konieczności wysyłania ludzi na zewnątrz.

— W takim razie mogą być bardzo pożyteczne — rzekł Eberly.

— Mogą być niezmiernie pożyteczne we wszelkich pracach konserwacyjnych, tak, pewnie — wyjaśnił Jaansen. — Bardzo ułatwiłyby mi pracę. — Zanim ktokolwiek z pozostałych zdążył przemówić, dodał: — Jeśli pozostają pod ścisłą kontrolą. I to jest właśnie najtrudniejsze: utrzymanie ich pod kontrolą.

— Czy można je utrzymać pod kontrolą na tyle, żeby wykonywały tylko to, do czego zostały zaprogramowane i nagle nie oszalały? — spytała Morgenthau.

— Tak, z pewnością. Ale należy zachować dużą ostrożność przy programowaniu. Jak w starych baśniach o trzech życzeniach, które zawsze mogą obrócić się przeciwko tobie.

— Przecież doktor Kristin Cardenas będzie zarządzać grupą nanotechnologiczną — rzekł Eberly.

Blond brwi Jaansena powędrowały w górę, wyrażając podziw.

— Cardenas? Ona jest tutaj?

— Za parę miesięcy będzie.

— To dobrze. To bardzo dobrze.

— W takim razie załatwione — rzekł Eberly. — Opracujecie z Cardenas wytyczne dotyczące stosowania nanomaszyn.

Jaansen pokiwał głową z entuzjazmem.

— Z przyjemnością.

— Nie podoba mi się to — rzekła z ponurą miną Morgenthau. — To zbyt niebezpieczne.

— Jeśli zadbamy, by pozostały pod kontrolą, to nie — rzekł Eberly.

Jaansen wstał.

— Jak wspomniałem, to miecz obosieczny. Cardenas zalicza się jednak do najlepszych ekspertów. Mamy wielkie szczęście, że będzie z nami pracować.

— Nie podoba mi się to — powtórzyła Morgenthau, gdy inżynier wyszedł. — Nanomaszyny to niebezpieczne… zło.

— To tylko narzędzia — zaoponował Eberly. — Narzędzia, które mogą się nam przydać.

— Ale…

— Żadnych „ale”! — warknął Eberly. — Podjąłem decyzję. Doktor Cardenas będzie tu mile widziana, dopóki będzie pracować zgodnie z naszymi wytycznymi.

Morgenthau z miną, która wyrażała niepewność, a nawet strach, rzekła:

— Będę musiała to omówić z moim kierownictwem w Amsterdamie.

Eberly obrzucił ją niechętnym spojrzeniem.

— Święci Apostołowie poprosili mnie, żebym zarządzał sprawami tutaj. Nie mam ochoty, żeby jakaś rada staruszków siedząca na Ziemi spekulowała na temat tego, co robię.

— Ci staruszkowie poprosili mnie, żebym ci pomagała — rzekła Morgenthau. — I dopilnowała, byś nie zboczył ze ścieżki cnoty.

Eberly rozsiadł się wygodnie w fotelu. A więc o to chodzi. To ona jest amsterdamskim łącznikiem. I ma mnie kontrolować. Usiłując mówić spokojnie, rzekł do niej:

— Cóż, ja już podjąłem decyzję. Doktor Cardenas dołączy do nas za trzy miesiące, a nikt w Atlancie czy w Amsterdamie mi w tym nie przeszkodzi.

Nie wyglądała na zadowoloną.

— I tak będziesz musiał przekonać Wilmota, żeby pozwolił ci korzystać z nanotechnologii w habitacie.

Eberly przez chwilę patrzył na nią w milczeniu.

— Tak, pewnie tak.

RAPORT POUFNY

TYLKO DO WGLĄDU

Do: M. Eberly.

Od: R. Morgenthau

Temat: Inwigilacja w kwaterach mieszkalnych.


Doktorze Eberly, omówiłam problem instalacji kamer nadzoru we wszystkich pomieszczeniach mieszkalnych z H. Jaansenem. Poinformował mnie, że stworzono kamery, nie większe od główki szpilki, które zostały opracowane dla potrzeb sond, jakie planetolodzy mają zamiar wysłać na Tytana. Kamer takich używa się także do wnikania w ciało pacjenta podczas badań lekarskich. Wykorzystując istniejące wyposażenie możemy je produkować w dużych ilościach.

Jaansen sugeruje, żeby dział medyczny rozpoczął akcję spryskiwania wszystkich mieszkań środkiem odkażającym o szerokim spektrum lub antybiotykiem w aerozolu pod pretekstem zapobiegania chorobom przenoszonym drogami oddechowymi. Kamery zostaną zainstalowane w każdym pomieszczeniu podczas opryskiwania.

Akcja będzie wymagała współpracy personelu niższego szczebla z działu medycznego, konserwacji, inżynieryjnego i ochrony. Przeprowadzenie jej będzie wymagało sporo czasu.

Jeśli możliwa jest rekrutacja odpowiedniego personelu do tej akcji, sugeruję, żebyśmy zaczęli „opryskiwanie” jak najszybciej.

Ponadto Vyborg z powodzeniem podłączył się do sieci komunikacyjnej i teraz rutynowo nagrywa rozmowy telefoniczne i programy wideo oglądane przez poszczególne osoby. Liczba informacji, jak łatwo sobie wyobrazić, jest ogromna. Vyborg będzie potrzebował wytycznych dotyczących tego, kto ma regularnie monitorować te dane. Będzie także potrzebował ludzi i/lub automatycznego wyposażenia, by przeprowadzić ten monitoring.

268 DNI PO STARCIE

— Tutaj uprawiamy większość owoców — opowiadała Holly Kris Cardenas, z którą przechadzały się leniwie przez długie szpalery drzew: z lewej pomarańcze, z prawej limonki. Za nimi rosły grejpfruty i cytryny, przed nimi — jabłka, gruszki i brzoskwinie. Drzewa rosły w równych rzędach jak maszerujący kadeci.

Cardenas przybyła na pokład habitatu poprzedniego dnia. Teraz wydawała się pogrążona w zachwycie.

— Nie widziałam drzew od tylu lat… — odwróciła się i zaśmiała, patrząc w górę. — Ani jednego, odkąd opuściłam Selene, a tu macie cały sad! To wygląda prawie jak Kalifornia!

— Na Ceres nie ma drzew? — spytała Holly.

— Ani jednego — odparła Cardenas z radosnym uśmiechem na młodzieńczej twarzy. — Tylko zbiorniki hydroponiczne.

— My też mamy farmy hydroponiczne — rzekła Holly — jako rezerwę, w przypadku problemów z uprawami.

— I pszczoły! — wykrzyknęła Cardenas. — Czy to są pszczoły?

— Tak. Potrzebujemy ich do zapylania drzew. Rolę uli pełnią te małe białe pudełka, o tam — Holly wskazała na prostopadłościenne kosze umieszczone między drzewami i dodała ze śmiechem: — To może niewiarygodne, ale największy problem sprawiło mi znalezienie pszczelarzy.

Cardenas spojrzała na nią swoimi pięknymi, błękitnymi oczami.

— Wiesz, naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo mi brakowało otwartej przestrzeni, drzew… a nawet trawy, na litość boską. Dopiero kiedy to wszystko zobaczyłam…

Maszerowały dalej przez sad, kierując się do znajdujących się za drzewami farm. Eberly wyznaczył Holly zadanie: miała oprowadzić doktor Cardenas po habitacie. Określał to jako „oprowadzanie”; Holly wolała określenie „zabawa”.

Idąc między równymi szpalerami drzew usłyszały wysoki, drżący głos gdzieś po lewej stronie. Ktoś śpiewał.

— Kto to? — spytała Cardenas.

Holly zanurkowała między niskimi gałęziami młodej brzoskwini i przedarła się na skraj sadu. Cardenas trzymała się blisko niej.

Sad kończył się przy umocnionym nabrzeżu kanału nawadniającego. Woda płynęła swobodnie po nachylonych betonowych płytach kanału. Przed sobą zobaczyły samotnego mężczyznę niosącego naręcza patyków i liściastych gałęzi, śpiewającego wysokim, szorstkim głosem. To hiszpański, pomyślała Holly. Brzmi jak hiszpańska piosenka ludowa.

— Cześć — zawołała Holly do mężczyzny.

Położył swój ciężar na ziemi i spojrzał na nie, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu. Holly zauważyła, że nie był już młody. Ba, wyglądał wręcz staro. Szczupłe ciało pochylone do ziemi, chude ramiona, cienkie siwe włosy unoszące się wokół głowy jak aureola, postrzępiona siwa broda. Nigdy dotąd nie widziała nikogo naprawdę starego. Miał na sobie ponaciąganą koszulę, która kiedyś była biała, z rękawami podwiniętymi do łokci, oraz bezkształtne, workowate błękitne dżinsy.

Ola! — zawołał do nich. Dwie kobiety podeszły bliżej.

— Słyszałyśmy, jak śpiewasz — rzekła Holly.

— To było bardzo ładne — dodała Cardenas.

— Dziękuję — odparł mężczyzna. — Jestem Diego Alejandro Ignacio Romero. Przyjaciele mówią na mnie Don Diego, ale to z powodu wieku. Nie jestem szlachcicem.

Kobiety przedstawiły się, po czym Holly spytała:

— Pewnie pracujesz w dziale konserwacji?

Don Diego uśmiechnął się, prezentując piękne zęby.

— Pracuję w dziale łączności. Na Ziemi uczyłem historii. Czy raczej próbowałem.

— A co tutaj robisz?

— Kościół nie był zachwycony moimi badaniami nad kontrreformacją i inkwizycją.

— Miałam na myśli to, co robisz przy tym kanale.

— Ach to? To takie hobby. Próbuję stworzyć małą puszczę. Wskazał gestem kanał i Holly dostrzegła, że były tam krzaki i małe drzewa, posadzone chaotycznie wzdłuż stromych, wyłożonych ziemią brzegów kanału. Ktoś ułożył tam kilka sporych głazów.

— Puszczę?

— Tak — odparł Don Diego. — Ten cały habitat jest zbyt schludny i uładzony. Ludziom potrzeba czegoś bardziej naturalnego niż rzędy drzew posadzonych dokładnie co dwa i pół metra.

Cardenas zaśmiała się.

— Ścieżka przyrodnicza.

Si. Ścieżka przyrodnicza. Ale zbudowana ręką człowieka, bo natura jest w tym miejscu nieznana.

— Dlaczego zgłosiłeś się na tę misję? — spytała Cardenas. Don Diego wyjął z kieszeni koszuli kraciastą chustkę i przetarł czoło.

— Żeby pomóc w budowaniu nowego świata. I może uczyć wszystkich, którzy wykazują zainteresowanie historią. Pozwolono mi.

— Lubisz uczyć?

— Byłem profesorem historii Ameryki Łacińskiej na Uniwersytecie w Meksyku, zanim zmuszono mnie do przejścia na emeryturę.

— Ile masz lat? — spytała Holly bez zastanowienia. Przyglądał jej się przez chwilę, po czym uśmiechnął się.

— Nie widujesz wielu ludzi w moim wieku, prawda? Holly potrząsnęła głową.

— Dziewięćdziesiąt siedem lat. Za cztery miesiące skończę dziewięćdziesiąt osiem.

— Mógłbyś poddać się terapiom odmładzającym — wtrąciła Cardenas.

— Nie — odparł uprzejmie. — To nie dla mnie. Chcę się godnie zestarzeć i nie chcę odkładać śmierci w nieskończoność.

— Chcesz umrzeć? — zdziwiła się Holly.

— Niekoniecznie. Chcę być zdrowy. Brałem zastrzyki, żeby mi wyrosły trzecie zęby. I zastrzyki odbudowujące chrząstkę w stawach.

— Po prostu poddajesz się zabiegom odmładzającym, ale tylko wybranym, a nie całej serii naraz — rzekła Cardenas z uśmiechem.

Zastanowił się przez chwilę.

— Pewnie tak. Nie po raz pierwszy zrobiłem z siebie głupca.

— Czy dział konserwacji wie, co tu robisz? — spytała Holly.

Na twarzy Don Diego po raz pierwszy pojawił się lęk.

— Hm… jeszcze nie — odparł wolno. Zanim Holly zdołała coś powiedzieć, dodał: — Nie zakłócam biegu wody w kanale. Ja tylko chcę coś zrobić, żeby było tu ładniej, bardziej naturalnie i radośnie.

Cardenas spojrzała na plątaninę krzaków i skał, po czym przeniosła spojrzenie z umocnień kanału na równe rzędy drzew owocowych, i wreszcie spojrzała w zaczerwienione oczy starego człowieka.

— Racja — rzekła. — Stworzyłeś tu coś ładnego.

— Nie powiadomicie działu konserwacji? — spytał Don Diego.

Cardenas rzuciła Holly spojrzenie.

— Sam im powiem, to oczywiste — dodał — jak już skończę ten odcinek kanału.

Holly uśmiechnęła się do niego.

— Nie, nikomu nie powiemy. Cardenas potwierdziła skinieniem głowy.

— Możemy czasem przyjść i pomóc?

— Pewnie! Uwielbiam towarzystwo pięknych kobiet.


Niecałe trzy kilometry od nich Malcolm Eberly i profesor Wilmot podążali za odzianym w laboratoryjny strój kierownikiem technicznym przez jedną z małych, wysoce zautomatyzowanych fabryk, które wytwarzały różne produkty dla habitatu. Ta produkowała farmaceutyki i leki potrzebne populacji habitatu do zachowania zdrowia i oparte na mięsie proteiny, których wymagała zrównoważona dieta. Dwaj mężczyźni przyjrzeli się rzędom maszyn, które wytwarzały leki i genomodyfikowane pożywienie: sięgające im do ramion kadzie ze stali nierdzewnej połyskiwały w świetle sufitowych lamp. W fabryce było bardzo cicho; jedynym dźwiękiem, poza ich głosami, był cichy szum zasilania elektrycznego.

— …nie możemy dopuścić, żeby rozprzestrzeniały się tu choroby zakaźne — mówił kierownik fabryki, prowadząc dwóch mężczyzn wzdłuż rzędu maszyn. — W tak zamkniętym środowisku nawet katar może być groźny.

Eberly zwrócił się do idącego obok Wilmota.

— To jeden z powodów, dla których zaakceptowałem propozycję doktor Cardenas, która chciała do nas dołączyć. Z jej znajomością nanotechnologii…

— Powinien pan był najpierw skonsultować to ze mną — odparł Wilmot ostrym tonem. Zatrzymał się na środku przejścia i obrzucił Eberly’ego niechętnym spojrzeniem.

Eberly także się zatrzymał i spojrzał na kierownika fabryki, który dreptał powoli wzdłuż rzędu pomrukujących kadzi i udawał, że nie słyszy.

— Ależ, panie profesorze — rzekł pojednawczym tonem Eberly. — Wysłałem panu notatkę. A skoro nie odpowiedział pan, uznałem, że zgadza się na zaproszenie doktor Cardenas na pokład.

— Powinien pan był omówić to ze mną osobiście — odparł Wilmot. — Sądziłem, że tak pan zrobi.

— To pan powierzył mi zarządzanie zasobami ludzkimi. Założyłem, że przyjęcie doktor Cardenas pana uszczęśliwi.

— Robi pan zbyt daleko posunięte założenia.

Kierownik fabryki, technik o obojętnej minie, odziany w długi niebieski laboratoryjny fartuch, odchrząknął i rzekł:

— Hm, reszta maszyn wygląda mniej więcej tak samo jak te tutaj. Możemy je zaprogramować, żeby wyprodukowały dowolne medykamenty ze składników pochodzących z laboratoriów chemicznych.

— Dziękuję — rzekł Wilmot, odprawiając mężczyznę machnięciem potężnej dłoni.

Kierownik pośpiesznie oddalił się zostawiając Eberly’ego sam na sam z profesorem. O ile Eberly wiedział, kierownik stanowił całą ludzką obsługę fabryki.

Przeniósł wzrok na Wilmota. Profesor był o wiele wyższy od niego i potężnie zbudowany. Miał zdecydowanie niezadowoloną minę.

— Nie jest pan zadowolony z tego, że pozwoliłem doktor Cardenas do nas dołączyć? — spytał Eberly iście pogrzebowym tonem.

Wilmot otworzył usta, zamknął je, po czym dotknął na sekundę wąsów, zanim odpowiedział.

— Nie jestem pewien, czy zatwierdziłbym jej wniosek.

— Ale ona już tu jest — oznajmił Eberly. — Przyleciała z Ceres wczoraj rano.

— Wiem. Przekroczył pan swoje uprawnienia zapraszając ją, doktorze Eberly.

— Ale ja jej nie zapraszałem! Sama się do nas zgłosiła.

— Jeśli nawet, powinien pan był omówić to ze mną. Bezzwłocznie. To ja tu rządzę i ja muszę tłumaczyć się z każdej decyzji przed radą konsorcjum na Ziemi.

— Wiem, ale…

— Wie pan, ale złamał pan zasady procedury — wysyczał Wilmot. — Nadużył pan uprawnień.

— Sądziłem, że będzie pan zadowolony — jęknął Eberly.

— W habitacie przestrzeganie ustalonych procedur jest konieczne — odparł Wilmot głosem równie cichym jak u Eberly’ego, ale znacznie mocniejszym. — Nie możemy dopuścić do żadnej anarchii! Ten zbiór zasad został opracowany przez najlepsze mózgi, jakie potrafiło zdobyć konsorcjum. Będziemy ich przestrzegali, dopóki nie dolecimy na Saturna, a tam ludzie wybiorą taką formę rządów, jaka będzie im odpowiadać. Czy to jasne?

— Tak jest, proszę pana. Absolutnie jasne.

Wilmot wziął głęboki oddech, po czym przemówił nieco łagodniejszym tonem.

— Kiedy już dolecimy na orbitę Saturna, ludzie będą mogli stworzyć konstytucję, wybierać przedstawicieli i tak dalej. Utworzą własną formę rządów. Dopóki jednak jesteśmy w podróży, obowiązują przepisy stworzone przez konsorcjum. I nikt nie będzie ich obchodził. Nikt!

— Myślałem, że ucieszy się pan z zatrudnienia doktor Cardenas. Wilmot znów zaczął się bawić wąsem.

— Nanotechnologia — mruknął. — To poważna sprawa. Eberly zrozumiał, że profesor wcale nie jest rozzłoszczony. Jest zmartwiony, może nawet przestraszony. Ciężar spadł Eberly’emu z serca; z trudem opanował uśmiech.

— Ach, tak — rzekł cicho. — Nanotechnologia. W tak zamkniętym środowisku jak nasze… — zawiesił głos, nie kończąc zdania.

Wilmot podjął marsz w stronę cicho pracujących maszyn.

— Zdaję sobie sprawę z tego, że nanomaszyny mogą nam się bardzo przydać. I wiem, że doktor Cardenas jest głównym ekspertem w tej dziedzinie. Ale…

Eberly zastanowił się szybko i rzekł:

— Jeśli nie chce jej pan tutaj, odeślę ją na Ceres.

Wilmot przeraził się.

— Wyrzucić ją? Nie możemy tego zrobić! Już ją przyjęliśmy. A raczej pan to zrobił, ale w imieniu naszej społeczności i nie możemy łamać danego słowa.

— Cóż, pewnie tak — zgodził się pokornie Eberly.

Wilmot szedł dalej, najwyraźniej z zamiarem dojścia do samego końca rzędów maszyn, choć wszystkie wyglądały tak samo i nie było już nikogo, kto mógłby cokolwiek wyjaśnić.

Próbując dotrzymać kroku profesorowi, Eberly mówił dalej:

— Chyba powinniśmy zakazać jej angażowania się w jakiekolwiek prace nanotechnologiczne. Na Ceres pracowała jako lekarz.

Profesor obrzucił Eberly’ego niechętnym spojrzeniem.

— Nie możemy tego zrobić! To laureatka Nagrody Nobla, do cholery. Nie możemy jej zagonić do wydawania pigułek!

— Ale z nanotechnologią wiążą się pewne zagrożenia…

— I plusy. Musimy bardzo wnikliwie nadzorować jej prace. Chcę, żeby wokół jej laboratorium zainstalowano absolutnie niezawodne zabezpieczenia. Niezawodne! Jakby tam miał pracować jakiś idiota!

— Tak, oczywiście — odparł Eberly, myśląc: a jedynym idiotą wśród obecnych jesteś ty, profesorze. To ty boisz się nanotechnologii, ale wpuściłeś ją do habitatu, bo jesteś aż tak niewiarygodnie uprzejmy, że nie pozwoliłbyś odesłać Cardenas na Ceres.

Musiał włożyć sporo wysiłku, by nie roześmiać się profesorowi w twarz.

Tymczasem zmienił temat.

— Profesorze, miał pan przyjrzeć się konkursowi na nazwy różnych części habitatu?

— Temu durnemu konkursowi? — prychnął Wilmot.

— Tak, całej serii konkursów. Psychologowie uważają, że będzie do miało zbawienny wpływ na zdrowie psychiczne mieszkańców…

— Psychologowie naprawdę popierają ten pomysł?

Eberly uświadomił sobie, że Wilmot w najlepszym razie tylko przejrzał propozycję, mówił więc dalej:

— Politolodzy, z którymi konsultowaliśmy się jeszcze na Ziemi, uważają, że takie konkursy pomagają umocnić solidarność grupową.

— Hm — mruknął Wilmot — zapewne.

— Propozycja czeka tylko na pana zgodę — naciskał delikatnie Eberly. — Wtedy będzie pan mógł ją ogłosić mieszkańcom.

— Nie, nie — odparł profesor. — Niech pan to ogłosi. To w końcu pana pomysł. Moim zdaniem, to kompletna głupota, ale jeśli konsultanci to popierają, nie będę się sprzeciwiał.

Eberly z trudem ukrył zachwyt. Miał ochotę podskoczyć i wydać z siebie okrzyk radości. Tymczasem kroczył dostojnie obok profesora Wilmota i rozmyślał: zrugał mnie za Cardenas, to chciał mi to jakoś wynagrodzić przy rozmowie o konkursie. Ależ on jest cudownie przewidywalny.


— Nie chodziłam tyle od lat — rzekła Kris Cardenas, lekko sapiąc. — Trochę kręci mi się w głowie.

Holly uśmiechnęła się.

— To z powodu grawitacji. Wspięliśmy się bliżej linii środkowej, a tam grawitacja słabnie.

Zostawiły Don Diego przy kanale nawadniającym i szły przez pola orne, po czym wspięły się na trawiaste wzgórza przy krańcu habitatu. Cardenas usiadła na trawie opierając się plecami o młody wiąz. Jeden z ekologów habitatu przeprowadził osobistą krucjatę próbując ratować zagrożone wymarciem na Ziemi wiązy.

Cardenas wypuściła powietrze z płuc.

— O rany! Jak dobrze, że na Ceres spędzałam tyle czasu w wirówce! Miniaturowa grawitacja może być zwodnicza.

— Masz niezłą kondycję — zauważyła Holly, siadając przy niej.

— Ty też.

Przed nimi rozciągał się habitat, zielony świat przewrócony na lewą stronę, jak olbrzymi tunel, który obsadzono zielenią i porozrzucano tu i ówdzie małe wioski.

— Co sądzisz o tym stukniętym staruszku? — spytała Holly.

Cardenas rozejrzała się po doskonałej zieloności habitatu: wszystko na miejscu, wszystko takie schludne i czyste, aż nieludzkie. Przypominało jej wystawy sklepów z dzieciństwa.

— Sądzę, że kilku takich wariatów pewnie by się nam przydało — odparła.

— Może i tak — zgodziła się z nią częściowo Holly.

Siedziały przez chwilę w milczeniu, pogrążone w myślach.

— Czytałam twój życiorys — rzekła w końcu Holly. — Myślałam, że będziesz wyglądać o wiele starzej.

Cardenas nie wzdrygnęła się, ale obdarzyła Holly długim spojrzeniem.

— Skoro czytałaś mój życiorys, to wiesz, dlaczego wyglądam młodziej niż powinnam. I właśnie dlatego mieszkałam na Ceres.

Ignorując napięcie w głosie Kris, Holly spytała:

— A jak sądzisz, ile ja mam lat?

Po dziesięciu minutach były najlepszymi przyjaciółkami: dwie kobiety, których ciała były o wiele młodsze, niż mogłoby to wynikać z metryki.

SZPITAL

Mężczyzna leżał na noszach, ciężko oddychając; przymknął opuchnięte oczy.

Młody lekarz wyglądał na zakłopotanego.

— Co mu jest?

— Nie mam pojęcia! — odparła kobieta, która go przywiozła. Była bliska histerii. — Spacerowaliśmy po parku i nagle się prze wrócił.

Pochylając się nad pacjentem, lekarz spytał:

— Czy pan wie, co się panu stało?

Mężczyzna próbował przemówić, zakaszlał z wysiłkiem, po czym potrząsnął przecząco głową.

Przyglądając się sprzętowi diagnostycznemu oddziału dyżurnego lekarz doszedł do wniosku, że to nie jest ani atak serca, ani udar. Poczuł napływ paniki: nawet komputer diagnostyczny nie był w stanie poinformować go, co się stało! Pielęgniarz stojący po drugiej stronie noszy był tak zdumiony i wystraszony, na jakiego wyglądał.

Siostra przełożona przecisnęła się obok kobiety i weszła do pomieszczenia.

— Zdejmijcie mu koszulę — poleciła.

Lekarz był zbyt zmieszany i zdezorientowany, żeby kłócić się o to, kto komu ma wydawać polecenia. Poza tym, jeśli plotki krążące po habitacie były bliskie prawdy, ta potężna Murzynka służyła kiedyś w Korpusie Pokoju i krążyły o niej przerażające plotki.

Przy pomocy pielęgniarza zdjęli mężczyźnie koszulę. Pierś i ramiona pacjenta były pokryte czerwonymi wybroczynami. Skórę miał gorącą.

— Pokrzywka? — spytał lekarz.

Pielęgniarka zwróciła się do kobiety, która stała i patrzyła szeroko otwartymi oczami, z przyciśniętymi do twarzy dłońmi.

— Spacerowaliście po parku? — spytała.

Kobieta skinęła głową.

— Wstrząs anafilaktyczny — rzekła obojętnym tonem pielęgniarka. — Epinefryna!

Lekarz gapił się na nią.

— Jak on mógł…

— Epinefryna! Szybko! Ukąsiła go pieprzona pszczoła!

— Epinefryna! Szybko! — warknął lekarz do pielęgniarza.

Pielęgniarka wyjęła z przegródki w ścianie szkło powiększające i rozłożyła jego wysięgnik nad ciałem pacjenta. Lekarz zrozumiał podpowiedź i ujął je w dłoń. W ciągu kilku sekund znalazł koniuszek pszczelego żądła na lewym przedramieniu pacjenta, tuż nad nadgarstkiem. Wyjął je delikatnie szczypczykami, w swojej ocenie nieco nieporadnie.

Kiedy podniósł wzrok, pielęgniarki już nie było, a pacjent oddychał swobodniej.

— Nigdy w życiu nie widziałem ukąszenia pszczoły — zwrócił się do kobiety, która też zaczęła wyglądać lepiej. — Odbywałem staż w centrum Chicago.

Kobieta pokiwała głową i nawet zdołała się uśmiechnąć.

— Pewnie jest uczulony.

— Pewnie tak — zgodził się lekarz.

Pielęgniarz odpiął identyfikator pacjenta od koszuli, którą ktoś upuścił na podłogę, po czym wsunął go do komputerowego terminala. Na ekranie pojawiło się imię i nazwisko mężczyzny, jego zawód i pełna dokumentacja medyczna. Brak wzmianki o alergiach, choć chorował kiedyś na astmę oskrzelową. Lekarz dostrzegł, że pacjent wychował się w Kairze i był prawnikiem, dopóki nie zadarł z Mieczem Islamu i nie zgodził się na wygnanie już na zawsze, zamiast pięćdziesięcioletniego więzienia za agitację polityczną. W habitacie pracował w księgowości.

— Prawnik? — mruknął pielęgniarz, gdy pacjent doszedł do siebie na tyle, by odmaszerować do domu ze swoją dziewczyną. — Powinniśmy byli pozwolić mu zdechnąć.

269 DNI PO STARCIE

Następnego ranka Holly udała się do swojego boksu; gdy weszła, zobaczyła na ekranie wiadomość od Eberly’ego. Nie siadając nawet przy biurku poszła prosto do jego biura.

Drzwi były otwarte; Eberly siedział przy swoim biurku pogrążony w dyskusji z parą Azjatów. Zawahała się. Eberly podniósł wzrok i skinął krótko, więc została w drzwiach i słuchała.

— Rozumiemy, jakie są przepisy i jakie jest ich uzasadnienie — powiedział młody mężczyzna kalifornijską angielszczyzną. Holly dostrzegła napięcie — siedział sztywno na skraju krzesła.

— To moja wina — rzekła kobieta pochylając się i chwytając skraj biurka obiema rękami. — Zabezpieczenia, jakie stosowałam, nie były wystarczające.

Eberly oparł się wygodnie i zaplótł palce.

— Przepisy są bardzo precyzyjne — rzekł łagodnie. — Jedynym rozwiązaniem jest aborcja.

Mężczyzna wyglądał, jakby był bliski płaczu.

— Ale… to tylko jeden taki przypadek. Nie można zrobić jakiegoś wyjątku?

— Jeśli potraktuję was wyjątkowo, inni będą się domagali tego samego, prawda?

— Tak. Rozumiem.

Eberly rozłożył ręce w geście bezradności.

— Żyjemy w ograniczonym środowisku. Nie możemy dopuścić do rozwoju populacji. Dopóki nie przybędziemy na Saturna i nie sprawdzimy, czy jesteśmy w stanie utrzymać większą liczbę osób, nie możemy nikomu pozwolić na dzieci.

— Muszę więc poddać się aborcji, tak? — spytała kobieta drżącym głosem.

— Moglibyśmy odesłać was, kiedy będziemy pobierali paliwo na orbicie Jowisza. Moglibyście wrócić na Ziemię.

Młody mężczyzna potrząsnął wolno głową.

— Nie stać nas na przelot. Wszystko, co mieliśmy, zainwestowaliśmy w habitat.

— Czy przekonania religijne zabraniają wam aborcji? — spytał Eberly.

— Nie — odpowiedział mężczyzna tak szybko, że aż zastanowiło to Holly.

— Czy nie ma jakiegoś innego sposobu? — spytała kobieta błagalnym tonem.

Eberly znów zaplótł palce i dotknął nimi podbródka. Para młodych ludzi odruchowo pochyliła się do przodu, czekając na słowa nadziei.

— Być może…

— Tak? — odezwali się chórem.

— Być może można usunąć zapłodnioną zygotę i zamrozić ją — przechować zamrożoną do chwili, aż podejmiemy decyzję o rozszerzeniu populacji.

Zamrożoną! Holly aż zadrżała na samą myśl. A przecież ta technika ocaliła jej życie. Nie, pomyślała. Pozwoliła jej rozpocząć nowe życie, kiedy już stare zakończyło się śmiercią.

— Wówczas będzie można wszczepić pani zarodek — wyjaśnił Eberly. — Urodzi pani zupełnie normalne dziecko. Po prostu trzeba będzie poczekać rok albo dwa.

Uśmiechnął się do nich radośnie. Spojrzeli po sobie, po czym znów na niego.

— Wymagałoby to specjalnych zezwoleń — rzekł Eberly — ale mogę to załatwić.

— Mógłby pan?

Zawahał się przez ułamek sekundy, po czym znów się uśmiechnął i rzekł:

— Oczywiście, wszystko zorganizuję.

Byli bezgranicznie wdzięczni. Jeszcze przez dziesięć minut kłaniali się mu i ściskali mu ręce, zanim zdołał wyprowadzić ich ze swojego gabinetu. Nie ustając w dziękczynnych ukłonach nie zauważyli nawet stojącej przy drzwiach Holly.

— To wspaniałe z twojej strony, Malcolmie — rzekła Holly, podchodząc do krzesła, na którym przedtem siedziała kobieta.

— Kontrola populacji — mruknął podchodząc do biurka i siadając. — Postarałem się, żeby odpowiadał za nią dział zasobów ludzkich. Chcieli jej ekolodzy, ale ich uprzedziłem.

Holly pokiwała głową.

Wskazując z uśmieszkiem na nadal zamknięte drzwi, Eberly oznajmił:

— To są ludzie, którzy pozostaną mi już lojalni na zawsze. Albo do chwili, aż ich dziecko stanie się nastolatkiem.

Holly nie dostrzegła w tym nic zabawnego.

— Chciałeś się ze mną widzieć? — zapytała.

— Tak — odparł i pstryknął palcami, co było sygnałem do startu komputera.

Holly czekała w milczeniu, aż nad biurkiem Eberly’ego uformuje się obraz. Była to jakaś lista. Obraz był zwrócony w jego stronę, więc widziała wszystkie hologramy w lustrzanym odbiciu. Siedziała i czekała, on zaś czytał uważnie listę. Biuro wydało jej się małe, puste i jakby zimne.

W końcu przestał wczytywać się w listę i spojrzał na nią. Holly poczuła, jakby te niebieskie laserowe oczy wwiercały się w jej duszę.

— Szykują się pewne zmiany w biurze — oznajmił bez wstępów, nie pytając nawet, jak się miewa, nie zauważając, że ma na sobie zwykłą niebieską bluzę bez żadnych ozdób, tylko plakietkę z imieniem i nazwiskiem, w ścisłej zgodzie z zasadami dotyczącymi ubioru.

— Zmiany?

— Tak — rzekł Eberly. — Nie będę już w stanie kierować codzienną pracą tego biura. Będę zajęty organizowaniem rządu w habitacie.

— Rządu? Myślałam, że…

— Holly — rzekł pochylając się lekko w fotelu w jej kierunku. Pochyliła się również. — Mamy tutaj dziesięć tysięcy kobiet i mężczyzn. Muszą mieć wpływ na to, jaką formę rządu wybierają. I jakich przywódców wybierają.

— Masz na myśli rząd, jaki mieliśmy utworzyć po dotarciu na Saturna?

Eberly potrząsnął głową.

— Nie uważam, że powinniśmy czekać na dotarcie na orbitę Saturna. Ludzie powinni o tym zadecydować teraz. Po co mielibyśmy czekać?

— Myślałam, że dopóki znajdujemy się w podróży, musimy…

— Musimy podstępować zgodnie z protokołami ustalonymi przez konsorcjum — dokończył za nią.

— Tak — przyznała.

— Ale po co? — dopytywał się. — Po co mielibyśmy pozwolić, żeby rządziła nami banda jajogłowych profesorków, która została na Ziemi? Jakie mają prawo, by nas zmusić do przestrzegania ich reguł?

Holly zastanowiła się przez chwilę.

— Bo się na to zgodziliśmy.

— Najwyższy czas rozwiązać tę umowę. Co za różnica, czy zrobimy to teraz, czy po dotarciu na Saturna?

Pomyślała, że problem ma też drugą stronę: a po co robić to teraz w pośpiechu?

— Nie powinniśmy pozwolić, żeby jakaś banda aroganckich staruchów mówiła nam, co nam wolno, a co nie — oznajmił żarliwie Eberly. Holly dostrzegła, że aż poczerwieniał z emocji.

— Może i tak — zgodziła się niechętnie.

— Oczywiście, że tak — rzekł. — Ludzie muszą decydować sami.

— Pewnie tak.

— Te konkursy na nazwy wiosek i części habitatu to część mojego planu — wyznał.

Zdziwiła się.

— Twojego planu?

— Tak. Konkursy same w sobie to bzdura, rozrywka dla mas. Ale mają głębszy cel.

— Łapię — odparła. — Głosowanie w konkursie ma być czymś w rodzaju ćwiczenia? Ma przygotować ludzi do wyboru rządu, kiedy nadejdzie właściwy moment?

Eberly obdarzył ją rozpromienionym uśmiechem.

— Jesteś bardzo bystra, Holly. Bardzo bystra.

Poczuła, że się czerwieni.

Eberly spoważniał.

— Jest jednak coś jeszcze. Czegoś brakuje.

— Brakuje?

Kiwając głową z zatroskaniem, Eberly mruknął:

— Jakiegoś celu, czegoś, na czym mogłaby skupić się uwaga wszystkich — spojrzał Holly prosto w oczy i mówił dalej: — Potrzebuję poczucia misji dla tych ludzi, czegoś, co pomoże mi ich zjednoczyć pod moimi rządami.

— Przecież mamy już cel — przypomniała mu Holly. — Mamy badać Saturna i jego księżyce.

Eberly wydał z siebie pomruk niechęci.

— To jest cel dla naukowców. A dla reszty z nas?

Wzruszyła ramionami.

— Są przecież pierścienie. Dość widowiskowe. Może powinniśmy kręcić filmy rozrywkowe… — w oczach Holly nagle pojawił się błysk; otworzyła usta.

— O co chodzi? — spytał Eberly.

— Pierścienie — odparła. — Są z lodu. To woda.

Skrzywił się, nie rozumiejąc.

— Woda jest cenna, prawda? Górnicy w Pasie Asteroid dostają za lód tyle co za złoto, prawda? A nawet więcej.

— Lód — mruknął Eberly.

— Pierścienie są z lodu.

— Tak, moglibyśmy go sprzedawać. Moglibyśmy stać się bogaci!

— Jeśli doktor Urbain wyda zgodę na eksploatację pierścieni.

— Urbain — prychnął Eberly. — Ten naukowiec.

— Ale on jest odpowiedzialny za…

— Kiedy wprowadzimy nową konstytucję, to już nie będzie.

— Och — odparła. — Łapię.

Eberly uniósł palec w ostrzegawczym geście.

— Tylko ani słowa, nikomu, Holly. Nie chcę, żeby Urbain się dowiedział, zanim będziemy mogli zwalczyć jego opór.

— Będę milczeć jak grób.

— Dobrze. Czeka nas mnóstwo pracy, Holly.

Pokiwała głową.

— Kiedy ty będziesz się zajmować konkursami — rzekł znów poważniejąc — ja muszę poświęcić cały czas na tworzenie konstytucji dla ludu.

— Skoro ty będziesz tworzył konstytucję i wszystko inne, kto będzie prowadził biuro?

— Ty.

Holly przełknęła ślinę.

— Ja?

Uśmiechnął się widząc jej zaskoczenie.

— Oczywiście, że ty. A któżby inny?

— Ale ja nie mogę kierować biurem — pisnęła. — Jestem tylko asystentką, człowiekiem od czarnej roboty…

Eberly uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Holly, przecież byłaś moją asystentką. To najlepsze kwalifikacje do tego zadania.

Wyglądała, jakby miała ochotę zacząć się wić.

— Ale… profesorek chyba nie zatwierdzi mojej nominacji na dyrektora?

Spochmurniał.

— Wilmot — mruknął. — Nie, zdecydowanie nie zgodzi się, żeby ktoś o tak niewielkim doświadczeniu został dyrektorem. On i te jego sztywne regulaminy…

Holly wpatrywała się w jego twarz, czekając na promyczek nadziei.

— Chcę, żebyś poprowadziła biuro, Holly — rzekł. — Wiem, że doskonale sobie z tym poradzisz.

— Zrobię, co będę mogła.

— Pewnie, że tak. Ale oficjalnie nie możesz zostać dyrektorem. Muszę umieścić na tym stanowisku jakiegoś figuranta. Żeby udobruchać Wilmota.

— Figuranta? Kogo?

— Ruth Morgenthau świetnie się nadaje. Pracuje teraz w służbach administracyjnych. Mogę ją tu przenieść i Wilmot nawet nie mrugnie okiem.

Morgenthau, pomyślała Holly. To dlatego spędza z nią tyle czasu.

— Wiesz, ona jest raczej leniwa — rzekł z wrednym uśmieszkiem. — I próżna. To niech sobie siedzi przy biurku i nie wchodzi ci w drogę. A ty będziesz rządzić działem.

— Zgodzi się?

Skinął głową i odparł:

— Nie przepuści takiej okazji. Więcej prestiżu, mniej pracy. Będzie zachwycona.

— Łapię — Holly próbowała odwzajemnić uśmiech, ale wyszedł jej nieco wymuszony.

Wyciągnął rękę nad biurkiem i chwycił jej podbródek, by móc spojrzeć jej w oczy.

— Wszystko zależy od ciebie. Podejmiesz się tego? Zrobisz to dla mnie?

Holly poczuła gwałtowny napływ uczuć: wdzięczności, lojalności, tęsknoty, chęci, by sprawić przyjemność Malcolmowi Eberly’emu, pragnienia, by ją pokochał.

— Tak — rzekła z zapartym tchem. — Zrobię dla ciebie wszystko, Malcolm.

Uśmiechnął się olśniewająco i pomyślał: Morgenthau powinna być zachwycona: władza nad całym działem. Może wystarczy, żeby nie wchodziła mi w drogę.

CO OZNACZA NAZWA? BIULETYN

Do: wszyscy mieszkańcy

Od: M. Eberly, Dyrektor działu zarządzania zasobami ludzkimi.

Temat: Konkursy na nazwy


To wy, mieszkańcy tego habitatu, podejmiecie decyzję o tym, jakie nazwy zostaną nadane pięciu wioskom, różnym kompleksom roboczym, obszarom naturalnym (farmom, sadom, lasom, jeziorom, itp.).

Mieszkańcy każdej wioski wybiorą nazwę dla swojego osiedla. Pracownicy w każdej fabryce, zakładzie przetwórczym, kompleksie upraw wodnych itp. wybiorą nazwy dla swoich miejsc pracy. W razie potrzeby nazwy można też nadawać budynkom.

Każdy konkurs będzie się składał z trzech faz. W fazie pierwszej obywatele wybiorą kategorie, z których ostatecznie zostaną wybrane nazwy. Mieszkańcy mogą na przykład zdecydować, że wioski będą nosiły nazwy od nazwisk bohaterów narodowych, ziemskich miast, wielkich artystów lub naukowców itp.

W fazie drugiej zostaną nominowane i omówione specyficzne nazwy z każdej z wybranych kategorii. Lista nazw dla każdego miejsca zostanie ograniczona do pięciu w tajnym głosowaniu.

W fazie trzeciej i ostatniej zostaną wybrane stałe nazwy z ostatecznej listy pięciu nominowanych — także i tym razem w tajnym głosowaniu.

Dział zasobów ludzkich zajmie się organizacją konkursów. Dział zasobów ludzkich może powoływać, w razie potrzeby, grupy robocze obywateli w charakterze sędziów, badaczy, albo innym.

W kafeterii odbędzie się zebranie w tej sprawie w czwartek o 22.00. Usilnie zachęcamy do uczestnictwa.

M. Eberly, Dyrektor działu zarządzania zasobami ludzkimi.

NOTATKA SŁUŻBOWA

Do: cały personel habitatu. Od: R. Morgenthau, Dyrektor wykonawczy działu zarządzania zasobami ludzkimi. Temat: Profilaktyka zdrowotna. W ramach działań profilaktycznych związanych z zapobieganiem chorobom przenoszonym drogą powietrzną wszystkie kwatery mieszkalne zostaną spryskane preparatem odkażającym w ciągu najbliższych czterech tygodni.

Każdy zostanie poinformowany indywidualnie o dezynfekcji w jego budynku mieszkalnym. Operacja zostanie wykonana w normalnych godzinach pracy; obecność mieszkańców podczas przeprowadzania spryskiwania nie jest konieczna.

R. Morgenthau, Dyrektor wykonawczy działu zarządzania zasobami ludzkimi.

PIERWSZY WIEC

Choć w wiosce były dwie restauracje z pełną obsługą, prawie wszyscy jadali w wielkiej, hałaśliwej kafeterii. Restauracje były małe i przytulne, prowadzone przez udręczonych przedsiębiorców, którzy otrzymywali żywność bezpośrednio od ludzi zarządzających farmami i hodowlami ryb. Specjaliści od żywienia w Selene doszli do wniosku, że w hodowli wodnej uzyskuje się więcej białka na jednostkę wydatkowanej energii niż w przypadku hodowli dużych ssaków na mięso. Przed opuszczeniem układu Ziemia-Księżyc niektórzy farmerzy sugerowali zabranie na pokład i hodowanie na mięso królików lub kurczaków, ale Wilmot stanowczo odrzucił te pomysły, przypominając o strasznych doświadczeniach z Australii, gdzie uwolniona populacja królików zaczęła się nadmiernie rozmnażać i chorobach przenoszonych przez ptactwo domowe.

Mieszkańcy habitatu uzyskiwali więc białko z ryb, żab, pochodnych soi oraz przetworzonych produktów fabryki żywności, zwanych powszechnie McGlutami. Kiedy nie przygotowywali własnych posiłków w kwaterach mieszkalnych, zwykle jadali w kafeterii.

Kafeteria była największym pomieszczeniem zamkniętym w habitacie i często służyła za prowizoryczny teatr czy audytorium. Kiedy habitat opuścił Pas Asteroid i znalazł się na najważniejszym odcinku trasy w drodze do Saturna, Eberly zwołał publiczne zebranie.

Spotkanie miało się odbyć o 22.00 i w kafeterii nadal kilka osób kończyło kolację, gdy grupa ludzi Eberly’ego — także Holly — zaczęła przestawiać stoły i krzesła na jedną stronę przestronnego pomieszczenia, by zrobić miejsce dla schodzącej się publiczności.

Eberly stał w oddalonym końcu pomieszczenia z niezadowoloną miną, obok małej sceny, z której miał zamiar przemówić. Przyglądał się obsłudze kafeterii i robotom, czyszczącym podgrzewacze parowe i witryny, grzechoczącym talerzami i szkłem. Nie widział, by zbliżał się jakiś wielki tłum.

Ruth Morgenthau przyjrzała się porozpraszanym grupkom ludzi.

— Z mojego działu są wszyscy — zameldowała.

— Ale z innych niespecjalnie — zauważył Sammi Vyborg. Pułkownik Kananga uśmiechnął się blado.

— Wszystko nagrywamy. Mam nazwiska i akta wszystkich, którzy tu są.

— Ja bym wolał nazwiska tych, których tu nie ma — mruknął Eberly.

— Wystarczy prosta operacja odejmowania — rzekł Kananga i uśmiechnął się, jakby go ubawił jakiś żart wypowiedziany tylko w myślach.

Kiedy już ostatni z biesiadników wstał, a stoły zostały zepchnięte pod ścianę, Morgenthau wspięła się ciężko na trzy stopnie mównicy i rozłożyła ramiona, prosząc o ciszę. Szum prowadzonych rozmów powoli ucichł i wszyscy zwrócili się z zainteresowaniem w jej stronę.

Holly stała przy głównym wejściu, którym wychodziło się na centralny trawnik wioski. Jej zadaniem, jak powiedział Eberly, było zachęcanie wszystkich przebywających na zewnątrz do wejścia do środka i zniechęcanie przebywających w środku do wychodzenia. Przydzielił jej dwóch rosłych muskularnych młodych mężczyzn z działu ochrony, by pomagali jej przy drugiej części zadania. Była rozczarowana, że tak niewiele osób przyszło wysłuchać mowy Eberly’ego. W programie na ten wieczór nie było żadnych innych publicznych rozrywek; dopilnowała tego przed ustaleniem terminu jego wystąpienia. W habitacie mieszkało ponad dziesięć tysięcy ludzi, sądziła więc, że pojawi się więcej niż kilka setek.

W końcu wkroczyła doktor Cardenas, pomachała Holly radośnie, zatrzymując się w drzwiach. Ale gdzie są wszyscy pozostali, zastanawiała się Holly.

Morgenthau uśmiechnęła się jowialnie do publiczności, jakby w kafeterii zjawili się wszyscy z tej części Kalkuty. Podziękowała wszystkim za przyjście i oznajmiła, że „to najważniejszy wieczór od chwili rozpoczęcia podróży ku świetlistej i chwalebnej przyszłości”.

Holly przyglądała się twarzom widzów. Wyglądali przede wszystkim na zaintrygowanych; nie wykazywali szczególnego entuzjazmu dla idei świetlistej przyszłości.

Eberly wspiął się na scenę i podszedł do podium. Skinął uprzejmie głową w stronę Morgenthau, która cofnęła się o krok, nadal się uśmiechając.

Czemu ona nie schodzi ze sceny, zastanawiała się Holly. Odciąga uwagę ludzi od Malcolma.

Przez dłuższą chwilę Eberly po prostu stał na mównicy, trzymając się jej boków, przyglądając się publiczności w milczeniu. W tłumie dało się zauważyć poruszenie. Holly usłyszała pomruk.

Eberly wreszcie przemówił.

— Wszyscy otrzymaliście informację o serii konkursów, które mają wyłonić nazwy wiosek i innych miejsc, naturalnych i architektonicznych, znajdujących się w tym habitacie.

— Nie dostałem żadnych informacji — mruknął jakiś mężczyzna z publiczności. Kananga spojrzał i wskazał na niego; dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn ruszyło w jego stronę.

Eberly uśmiechnął się do krzykacza.

— Informacje znajdują się w mailu. Zajrzyj do swojego komputera. Zapewniam cię, że tam są.

Mężczyzna obejrzał się zaniepokojony i dostrzegł dwóch odzianych na czarno ochroniarzy stojących po obu bokach.

Eberly mówił dalej.

— To jest wasz habitat. Macie prawo wybrać nazwy, jakie tylko chcecie, dla obiektów przyrodniczych i architektonicznych. Poza tym te konkursy to doskonała zabawa. Obiecuję, że będziecie się znakomicie bawić.

Ludzie rozglądali się po sobie i pomrukiwali. Kilku odwróciło się i ruszyło w stronę drzwi.

— Jeszcze nie skończyłem — rzekł Eberly.

Tłum nie zwracał na niego uwagi. Ludzie zaczęli się rozdzielać. Jakaś kobieta oświadczyła na tyle głośno, że wszyscy ją usłyszeli:

— Nie wiem jak wy, ale ja mam jutro robotę od rana.

Coraz większe grupki ludzi zaczęły ruszać w stronę drzwi.

— Posłuchajcie! — zawołał Eberly, silniejszym, głębszym, przykuwającym uwagę głosem. — Jesteście najważniejszymi ludźmi w tym habitacie! Nie odwracajcie się plecami do przyszłości!

Pomruki ucichły. Wszystkie oczy skierowały się ku niemu.

— Inni — mówił Eberly, potężnym głosem, którego Holly nigdy dotąd nie słyszała — ci, którzy są zbyt leniwi, albo zbyt nieśmiali, albo zbyt kiepsko poinformowani, by tu przyjść, kiedyś będą wam zazdrościć. Bo to właśnie wy jesteście na tyle mądrzy, na tyle silni i odważni, żeby wziąć przyszłość we własne ręce. To wy rozumiecie, że to jest wasz habitat, wasza społeczność, i to wy musicie tu rządzić, nikt inny.

— Słusznie! — krzyknął ktoś.

Holly gapiła się na Eberly’ego, ledwie zdając sobie sprawę z tego, że wszyscy inni robią to samo, wsłuchując się w głęboki, dźwięczny głos i hipnotyzujące przesłanie, jakie im przynosił.

O mało nie wyskoczyła ze skóry, gdy ktoś poklepał ją po ramieniu.

— Hej, nie chciałem cię wystraszyć.

Holly zobaczyła uśmiechniętego, solidnie zbudowanego młodego mężczyznę o pomarszczonej twarzy przypominającej pysk buldoga. Ciemne oczy, ciemne włosy.

— Co się dzieje? — spytał scenicznym szeptem. Holly wskazała gestem scenę i odszepnęła:

— Doktor Eberly wygłasza mowę.

— Eberly? A kto to jest?

Potrząsnęła głową i przyłożyła palec do ust, po czym zachęciła go gestem, by wszedł do kafeterii i posłuchał. Nadal się uśmiechając, mężczyzna minął ją, po czym stanął pod ścianą i założył potężne ręce na piersi.

— Dlaczego mielibyście — mówił dalej Eberly — kierować się zasadami stworzonymi setki milionów kilometrów stąd, napisanymi przez jakichś staruszków, którzy nie mają pojęcia o warunkach, w jakich przyszło wam żyć? Co oni wiedzą o problemach, z jakimi się spotykacie? Co one ich obchodzą? Nadszedł czas, żebyście stworzyli własny rząd i wybrali własnych przywódców.

Ktoś zaczął klaskać. Reszta tłumu przyłączyła się, a nawet zaczęła wznosić okrzyki. Holly klaskała wraz z innymi, ale zauważyła, że nowo przybyły nadal stoi z założonymi rękami.

Po chwili pomruk aprobaty rozlegał się po każdym zdaniu wypowiedzianym przez Eberly’ego. Tłum stał się jedną istotą, zwierzęciem o wielu głowach, rękach i ciałach, ale jednym umyśle, a ten umysł skoncentrował się całkowicie na przesłaniu Eberly’ego.

— To od was zależy, czy zbudujecie nowy świat — mówił. — Jutro wy będziecie przywódcami.

Klaskali, przytupywali i gwizdali. Holly myślała, że rzucą się na mównicę i poniosą Eberly’ego na rękach.

Nowo przybyły zwrócił się do Holly przekrzykując hałas.

— Umie ich nakręcić, nie?

— On jest cudowny! — odkrzyknęła Holly, klaszcząc najsilniej jak mogła.

Eberly uśmiechał się promiennie, dziękował publiczności, aż w końcu zszedł z mównicy i został otoczony zachwyconym tłumem. Reszta zebranych rozdzieliła się i ludzie zaczęli się kierować do wyjścia.

— Przyszedłem za późno, żeby dostać coś do jedzenia? — zapytał przybysz.

— Kafeteria jest zamknięta aż do jutra rana — wyjaśniła Holly, po czym wskazała dystrybutory — ale w maszynach coś znajdziesz.

Zmarszczył nos jak mops.

— Suche kanapki i napoje, po których się beka.

Holly zachichotała.

— To są jeszcze restauracje. Wydaje mi się, że są otwarte do północy.

— Tak — mruknął. — Chyba tak.

Wychodzili ostatni słuchacze, pary albo trójki, rozmawiając o przemówieniu Eberly’ego.

Do Holly podeszła Kris Cardenas.

— Idę do bistra na coś słodkiego. Idziesz ze mną?

— A może obie pójdziecie ze mną? — zaproponował przybysz.

Holly spojrzała na Cardenas. Jego twarz była jej znana, ale nie mogła sobie przypomnieć nazwiska ani zawodu. Zauważył jej zmieszanie.

— Jestem Manuel Gaeta. Nie należę do regularnej załogi, jestem…

— …kaskaderem — rzekła Holly, przypomniawszy sobie.

Gaeta uśmiechnął się niepewnie.

— Moi ludzie od wizerunku mówią, że jestem specjalistą od przygód.

— Od zejścia na powierzchnię Tytana. Pokiwał głową.

— Jeśli profesor Wilmot mi pozwoli.

— A po cóż ktoś miałby schodzić na powierzchnię Tytana? — spytała Cardenas.

Gaeta uśmiechnął się do niej.

— Bo nikt tego jeszcze nie zrobił.

Powiedziawszy to, wziął obie kobiety pod ręce i ruszył w stronę bistra, które znajdowało się w środku wioski.

KWATERA PROFESORA WILMOTA

James Colerane Wilmot co wieczór postępował według tego samego wygodnego rytuału. Zdeklarowany kawaler, zwykle jadł wcześnie kolację z przyjaciółmi lub współpracownikami, po czym udawał się do swojej kwatery i przez dwie godziny oglądał stare filmy, sącząc szklaneczkę whisky.

Wiedział, że tego wieczora Eberly ma zamiar wygłosić jakąś mowę, ale nie chciał, by posiadanie tej informacji zakłóciło mu cowieczorny rytuał. Wilmot pomyślał, że Eberly nieźle sobie radzi z zarządzaniem działem zasobów ludzkich, co oznaczało, że dotąd nikt się na jego pracę Wilmotowi nie poskarżył. Eberly przekroczył swoje uprawnienia ściągając tu tę specjalistkę od nanotechnologii bez poproszenia Wilmota o zgodę, ale z tym można sobie łatwo poradzić. Jeśli ktoś taki chce wygłaszać jakąś mowę, co z tego?

Zaniepokoił się więc, gdy zadzwonił telefon w środku jednego z jego ulubionych filmów, Sekretów gwiezdnej komnaty. Rzucił okiem na ekran telefonu i zobaczył, że dzwoni jeden z jego mniej ważnych asystentów. Wilmot prychnął z niechęcią, wyłączył holograficzny film i przełączył się na telefon.

W powietrzu pojawiła się twarz Bernarda Isaaca: okrągła, o rumianych policzkach, otoczona kręconymi włosami. Bernard wyglądał na bardzo podekscytowanego, może nawet zmartwionego.

— Słyszał pan tę jego mowę? — spytał zaaferowany.

— Czyją mowę? Ma pan na myśli Eberly’ego i jego durne konkursy?

— Nie chodzi tylko o konkursy. Chce pogwałcić protokoły i stworzyć nową konstytucję, powołać nową formę rządów.

Wilmot pokiwał głową zastanawiając się, w czym problem.

— Tak, kiedy dolecimy do Saturna, wiem. Taki jest nasz plan…

— Nie! — przerwał mu Wilmot. — Teraz! On mówi ludziom, że powinni to zrobić teraz.

— Komu mówi?

— Wszystkim, którzy zechcą słuchać!

— Nic z tego nie będzie — oznajmił Wilmot z całkowitym spokojem. — Wszyscy podpisali zobowiązanie do przestrzegania naszych protokołów przed osiągnięciem orbity Saturna.

— Ale on chce to zrobić teraz! — powtórzył Isaac, podnosząc głos o pół oktawy.

Wilmot uniósł rękę.

— To nie jest możliwe i on o tym wie.

— Ale…

— Będę musiał z nim porozmawiać. Wypytać, o co mu chodzi. Może źle pan zrozumiał jego intencje.

Wyraz okrągłej twarzy Isaaca wyrażał zdecydowanie.

— Wyślę panu nagranie jego mowy. Sam pan zobaczy, o co mu chodzi.

— Poproszę — odparł Wilmot. — Dziękuję bardzo za informację. Zakończył połączenie i zauważył, że natychmiast zapaliło się czerwone światełko NAGRANIE. Issac przesyłał mowę Eberly’ego. Brwi Wilmota powędrowały w górę. Isaac nie podnieca się tak łatwo, przynajmniej dotąd się nie ekscytował. Ciekawe, co go tak poruszyło?

Wilmot zdecydował, że zapozna się z mową Eberly’ego, ale dopiero jak skończy oglądać film o metodach wymuszania zeznań z podwładnych przez Henryka VIII.


Dwie godziny później, po kilkukrotnym odsłuchaniu mowy Eberly’ego i dolaniu sobie solidnej porcji whisky, Wilmot siedział na swoim ulubionym szezlongu, a po jego ustach błądził dziwny uśmieszek.

Zaczęło się, pomyślał. Eksperyment zaczyna się robić ciekawy. Na początku bałem się, że wszyscy będą anarchistami i wichrzycielami, ale jak dotąd zachowywali się dość przyzwoicie, ani śladu buntu czy psoty. Może wszyscy przyzwyczajają się do życia w nowym świecie, adaptują do życia w habitacie. Większość z nich chyba nigdy nie żyła w tak dobrych warunkach. A ten cały Eberly chce ich trochę podbuntować. Bardzo dobrze.

Fascynujące. Eberly wprowadza te idiotyczne zasady dotyczące ubioru i nikt nie protestuje. Albo ignorują, zdobią ubrania apaszkami i wstążkami. To oczywiste, że ci ludzie nie pozwolą wodzić się za nos.

Ale najwyraźniej Eberly chce nimi rządzić. Ciekawe, co go tak wkurzyło? Pewnie reprymenda, jaką dostał w związku z tą całą Cardenas. Fascynujące. Problem w tym, co zrobi ogół populacji. On ma tylko garstkę ludzi, którzy go słuchają, ale jutro z początkiem dnia pracy cały habitat będzie znał jego mowę. Jak zareagują?

Najważniejszy problem to jednak jak ja powinienem zareagować. Pokrzyżować mu szyki? Współpracować z nim?

Wilmot potrząsnął głową. Ani jedno, ani drugie, zdecydował. Nie wolno mi wprowadzać do eksperymentu własnych uprzedzeń. Trzymanie się z daleka nie będzie jednak łatwe. Nie mogę po prostu zniknąć, mam tu jakąś rolę do odegrania. Ale nie wolno mi ingerować w ich zachowanie.

Rzecz jasna, pomyślał, nikt z nich nie wie, jaki jest prawdziwy cel tej misji. Nikt nawet nie podejrzewa, że on istnieje. I tak musi zostać. Gdyby ktoś zaczął cokolwiek podejrzewać, bardzo zaburzyłoby to przebieg eksperymentu. Będę musiał zachować dużą ostrożność, przesyłając raport do Atlanty. Posiadanie jakiejś wtyczki w dziale łączności nie wystarczy, żeby się dowiedzieć, co tam się naprawdę dzieje.

Wstał z fotela, zaskoczony sztywnością swojego ciała, i ruszył do sypialni. Rozegram to zgodnie z planem, postanowił. Ustalonych protokołów należy zawsze przestrzegać. To powinno zapewnić wystarczający opór, by zmusić Eberly’ego do dokonania następnego kroku. Ciekawe, jak postąpi.


Eberly w końcu pozbył się swoich wielbicieli i ruszył do własnej kwatery w towarzystwie Morgenthau, Vyborga i Kanangi.

Znalazłszy się w swoim urządzonym po spartańsku apartamencie, oznajmił podekscytowany:

— Pokochali mnie! Widzieliście, jak zareagowali? Jedli mi z ręki!

— To było wspaniałe — przytaknął szybko Vyborg. Morgenthau wykazywała mniejszy entuzjazm.

— Dobry początek, ale to dopiero początek.

— Co masz na myśli? — spytał, a na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie.

Morgenthau przysiadła ciężko na jedynej sofie w pomieszczeniu.

— Nie był to jakiś wielki tłum. Mniej niż trzysta osób. Vyborg natychmiast się z nią zgodził.

— Mniej niż trzy procent ogółu populacji.

— Ale byli po mojej stronie — rzekł Eberly. — Czułem to. Podnosząc wzrok Morgenthau oznajmiła:

— Trzy procent to wcale nie tak źle.

— A pozostałe dziewięćdziesiąt siedem procent? — spytał Kananga.

Wzruszyła ramionami.

— To tak, jak Malcolm powiedział w swojej mowie. Są za leniwi albo za obojętni, żeby ich to obchodziło. Jeśli zdołamy przyciągnąć i utrzymać aktywną mniejszość, będziemy mogli wodzić większość za zbiorowy nos.

— A co zrobi Wilmot? — spytał Vyborg.

— Wkrótce się dowiemy — odparł Eberly.

Na pulchnej twarzy Morgenthau pojawił się chytry wyraz.

— A jeśli po prostu nas zignoruje?

— Niemożliwe — warknął Vyborg. — Przecież w ten sposób kwestionujemy jego autorytet.

— Ale jeśli czuje się tak pewnie, że po prostu nas zignoruje? — upierała się Morgenthau.

— To zwiększymy stawkę do takiego poziomu, że nie będzie mógł mnie zignorować — oświadczył Eberly i uderzył pięścią w otwartą dłoń.

Kananga milczał, ale na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.


Holly, Cardenas i Manuel Gaeta byli ostatnimi klientami bistra. Kelnerka już udała się do domu, pozostawiając na straży prymitywne roboty, które sterczały obojętnie przy drzwiach kuchni, czekając, aż goście pójdą, a one będą mogły uprzątnąć ostatni stół i zetrzeć podłogę wokół niego.

— …podstawowym problemem jest skażenie? — zapytała kaskadera Cardenas.

Gaeta spojrzał na tacę, którą postawiła przed nimi kelnerka: zostały już tylko okruszki. Kawę wypili już dawno.

— Tak, skażenie — odparł Gaeta tłumiąc ziewanie. — Wilmot i jego banda jajogłowych boi się, że zrobię jakąś krzywdę tym stworzonkom na powierzchni.

— To poważny problem — rzekła Holly.

— Taa, jasne.

— Chyba wiem, co z tym zrobić — wtrąciła Cardenas. — Jestem tego raczej pewna.

Gaeta otworzył szeroko oczy.

— Jak?

— Mogłabym zaprogramować nanomaszyny, żeby niszczyły wszystkie pozostałości organiczne na zewnętrznej powierzchni skafandra. Wyczyszczą go z materii organicznej rozkładając ją na wodę i dwutlenek węgla. Mucha nie siada.

— I to dosłownie! — podchwyciła żart Holly.

Gaeta nie odwzajemnił uśmiechu.

— Te nanomaszyny… mówisz o pożeraczach?

— Tak, niektórzy ludzie tak o nich mówią — odparła sztywno Cardenas.

— One mogą zabić człowieka, tak?

Holly patrzyła to na śniadą, nieufną twarz Gaety, to na Cardenas, która nagle zacisnęła usta.

Cardenas przez długą chwilę nie odpowiadała. W końcu odezwała się:

— Tak, pożeracze można zaprogramować, by niszczyły białka. Albo dowolne związki organiczne oparte na łańcuchach węgla.

— Więc to dość ryzykowne, prawda? — spytał.

Holly zauważyła, że Cardenas z trudem panuje nad sobą i stara się mówić spokojnie.

— Kiedy już będziesz w skafandrze, będzie można rozpylić nanoboty na jego zewnętrznej powierzchni. Możemy obliczyć, ile czasu im zajmie zniszczenie resztek organicznych na powierzchni skafandra. Podwoimy albo potroimy ten czas, a potem poddamy wszystko miękkiemu promieniowaniu ultrafioletowemu. To powoduje dezaktywację nanobotów.

— Dezaktywację? — spytał Gaeta. — To znaczy, chcecie je zabić?

— To są maszyny, Manny — wyjaśniła. — One nie są żywe. Nie można ich zabić.

— Ale nie odżyją i nie zaczną znów pożerać związków organicznych?

— Skądże, spłuczemy je. A kiedy już będą nieaktywne, nie mogą odżyć. To jakby zepsuć silnik albo dziecinną zabawkę. Kawałki samoistnie się nie połączą.

Gaeta pokiwał głową, ale Holly pomyślała, że nie wygląda na przekonanego.

NASTĘPNEGO RANKA

— I co sądzisz o tym wczorajszym przemówieniu? Ilya Timoshenko uniósł wzrok znad konsoli na mostku Goddarda. Tak naprawdę nie mieli tam zbyt wiele pracy; habitat żeglował przez Układ Słoneczny po kursie, który z wystarczającą dokładnością mógłby obliczyć nawet Isaac Newton. Silniki fuzyjne pomrukiwały cicho, miniaturowe sztuczne słonka zamieniające jony wodorowe na hel, popychające habitat dzięki uwalnianej energii. Znudzony jak zwykle całkowitą rutyną, jaka panowała na każdej zmianie, Timoshenko śnił na jawie o możliwościach zaprojektowania silnika fuzyjnego, który zamieniałby hel na węgiel i wodór. W końcu właśnie tak robią gwiazdy, kiedy skończy im się wodór; spalają nagromadzony hel. Pomyślał, że węgiel i hel z fuzji wodoru same w sobie mogą być cennymi surowcami.

Farabi, ten nawigator skurwiel, chce mnie wplątać w politykę, pomyślał z niezadowoleniem Timoshenko.

— Jakim przemówieniu? — mruknął. Byli na mostku sami. Kapitan Nicholson uznała, że na mostku zawsze powinny się znajdować dwie osoby, choć i tak wszystkim sterował komputer. My, ludzie, jesteśmy tu niepotrzebni, powtarzał sobie często. Ale kapitan upierała się, a jej podwładni nie protestowali.

— O przemówieniu Eberly’ego — wyjaśnił Farabi. — Wczoraj wieczorem w kafeterii. Wydawało mi się, że tam byłeś.

— Nie byłem — odparł Timoshenko. — Musiałeś zobaczyć kogoś podobnego i pomyślałeś, że to ja.

— To byłeś ty. Widziałem cię.

Timoshenko obrzucił kolegę niechętnym spojrzeniem. Farabi utrzymywał, że jest Arabem, z jednego z pustynnych krajów, które kiedyś zaopatrywały świat w ropę naftową. Był niski i żylasty, o skórze barwy orzecha i haczykowatym nosie. Timoshenko pomyślał, że wygląda raczej na Żyda ukrywającego się w ruinach Izraela przed prawdziwymi Arabami. Sam Timoshenko był Rosjaninem i na takiego wyglądał: nieco wyższy od Farabiego, ale solidnie zbudowany, umięśniony, ze strzechą niesfornych kasztanowych włosów.

To właśnie z powodu polityki został zesłany na tę nowomodną Syberię. Jego kariera w zawodzie inżyniera, planowane małżeństwo, więzy rodzinne sięgające czasów Bohaterów Związku Radzieckiego — to wszystko zostało unicestwione tylko dlatego, że nie potrafił utrzymać języka za zębami, kiedy zaczął pić. Wrobili go — napuścili na niego kobietę, która oskarżyła go o gwałt, i teraz leciał na Saturna, dzięki rządowi i tym zasranym lizusom, którzy nim trzęśli.

— Nie było mnie tam — upierał się, choć nie było to prawdą. — Polityka mnie nie obchodzi.

Farabi obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.

— A niech ci będzie — rzekł cicho.

Timoshenko skupił się na jarzących się ikonach konsoli. Czemu ludzie nie są tak przewidywalni jak maszyny, zastanowił się. Czemu ludzie nie mogą po prostu robić, co do nich należy, i zostawić mnie w spokoju?

— Tak tylko pomyślałem — rzekł Farabi, siadając przy sąsiedniej konsoli — że Eberly w paru punktach miał rację. Powinniśmy zaangażować się w zarządzanie habitatem. W końcu to nasz dom, nie?

Timoshenko otarł pot z czoła i ugryzł się w język, powstrzymując się od udzielenia odpowiedzi, która cisnęła mu się na usta. To nie jest nasz dom, chciał powiedzieć, to więzienie. Nie ma znaczenia, jakie jest wygodne, ale to więzienie i pozostanę w nim przez resztę życia, a ty odlecisz na Ziemię, kiedy dolecimy do Saturna.

Tymczasem powtórzył tylko:

— Nie interesuję się polityką.

— Może powinieneś.

— Politycy — to słowo zabrzmiało jak splunięcie. — Wszyscy są tacy sami. Chcą rządzić i chcą, żebyś tańczył, jak ci zagrają. Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego.

Nadia Wunderly była jedną z nielicznych osób w habitacie, które postąpiły zgodnie z sugestią Eberly’ego i zmieniły imię. Jej rodzice, stateczni farmerzy wytwarzający produkty mleczne w New Hampshire, dali jej na chrzcie imię Jane, ale zawsze powtarzała, że to imię jest zbyt pospolite dla kogoś o tęskniącej do przygód duszy. Przez wszystkie szkolne lata cierpiała z powodu etykietki „pospolitej Jane”; nienawidziła tego, choć musiała przyznać, że patrząc w lustro widziała bardzo pospolitą osobę: kiedy tylko nie wyciskała z siebie regularnie siódmych potów w siłowni i nie głodziła się jak mnich, błyskawicznie przybierała na wadze; miała okrągłą twarz, choć uważała, że jej wielkie szare oczy są całkiem ładne.

Wunderly nieustannie zmieniała uczesanie, ale najwyraźniej na jej proste, mysiobrązowe włosy nie było rady. Kiedy wkroczyła na pokład habitatu razem z zespołem naukowym, ufarbowała włosy na jaskrawy ceglasty kolor, narzuciła sobie cel schudnięcia o dziesięć kilogramów przed osiągnięciem orbity Saturna i zmieniła imię na ekscytującą, egzotyczną Nadię.

Oglądała poranne wiadomości z przemową Eberly’ego i zastanawiała się, do czego ten człowiek zmierza. Przecież mamy rząd, prawda? Grzebała łyżką w misce płatków z sojowym mlekiem i zastanawiała się. Wszyscy wiemy, że lecimy na Saturna: mamy badać planetę, jej księżyce, formy życia, a przede wszystkim pierścienie. Te wspaniałe, przepiękne pierścienie. To misja naukowa. Czy Eberly tego nie rozumie?

Ubrała się w oficjalną bluzę i spodnie i wzięła jeden z elektrycznych skuterów ze stojaka przy wejściu do jej budynku mieszkalnego. Już późno, pomyślała, włączyła więc elektryczny silnik i pomknęła wijącą się ścieżką do biura działu naukowego na szczycie wzgórza. Z powrotem popedałuję, obiecała sobie. Naładuję akumulator i spalę trochę kalorii.

Biegnąc po korytarzu do swojego miejsca pracy, które było boksem tak niewielkim, że mieściło się tam jedynie biurko, krzesło i kilka półek, Nadia witała się ze wszystkimi, których mijała. Zobaczyła przemykającego doktora Urbaina; minął ją za szybko, żeby ją zauważyć. Później, powiedziała sobie w duchu. Jak skończę ten projekt i będę mogła mu pokazać.

Zaczęła pracować nad swoją propozycją. Urbain wymagał od każdego pracownika w pełni udokumentowanego planu badań. Wszyscy inni napalili się na badanie Tytana i żyjących tam organizmów. Konkurowali ze sobą jak magistranci walczący o stypendium. Z czego Nadia była akurat zadowolona. Ją interesowały te cudowne pierścienie. I miała je tylko dla siebie. Reszta naukowców rozpływała się z zachwytu nad Tytanem.

Nie mogę przegrać, pomyślała. Pierścieniami interesuję się tylko ja. Mam je wszystkie dla siebie.

Wywołała najnowszy widok teleskopowy pierścieni i po chwili była całkowicie pogrążona w obserwowaniu ich tajemniczej, hipnotyzującej dynamiki. Skąd się biorą te pasma, zastanawiała się. Dlaczego te szprychy pojawiają się i znikają?

A przede wszystkim, dlaczego Saturn ma takie wspaniałe pierścienie? Nie mogą być bardzo stare, ich cząstki spadną na planetę za parę milionów lat. Jak to się stało, że tam są i możemy je oglądać? Dlaczego mamy takie szczęście? Jak to się stało, że Jowisz i inne gazowe giganty mają malutkie ciemne pierścienie, które ledwo widać, a Saturna otacza taki piękny garnitur? Dlaczego Saturn jest tak szczególny?

Mijały godziny, a ona obserwowała zawiły, hipnotyzujący balet pierścieni. Zapomniała o innych badaczach walczących o przychylność Urbaina. Zapomniała o projekcie, jaki miała skończyć. Zapomniała o Eberlym, jego przemówieniu i wszystkim innym, w bezmiernej fascynacji lśniącymi, połyskliwymi pierścieniami Saturna.


Oswaldo Yañez nie był w stanie myśleć o czymkolwiek poza przemówieniem Eberly’ego. Zagadywał innych lekarzy w izbie chorych, zatrzymywał pielęgniarki, by poznać ich opinię, plotkował o przemówieniu z wszystkimi pacjentami, których badał tego ranka.

Opukując klatkę piersiową mechanika budowlanego, który przyszedł się poskarżyć na nadwerężony kręgosłup, Yañez opowiadał z zachwytem o pomysłach Eberly’ego.

— Ten facet ma absolutną rację — podkreślał. — To geniusz. Tylko prawdziwy geniusz potrafi odrzucić zbędne szczegóły i dotrzeć do sedna sprawy.

Pacjent siedział na brzegu stołu do badania i krzywił się z bólu.

— Doktorze, poproszę o zastrzyk i wracam do pracy.

Przez cały ranek Yañez rozprawiał swoją ożywioną, ubarwioną hiszpańskim akcentem angielszczyzną ze wszystkimi, którzy znaleźli się w jego polu widzenia. Był niskim, okrągłym człowieczkiem, z radosną, okrągłą twarzą krasnoludka, która także wykazywała duże ożywienie, zwłaszcza wtedy, gdy ekscytował się czymś tak bardzo jak mową Eberly’ego.

Yañez nie był wygnańcem politycznym, ani buntownikiem, ani skazanym przestępcą. Był idealistą. Wdał się w konflikt z medycznymi ortodoksami z Buenos Aires, gdyż uważał, że wprowadzony przez nich zakaz klonowania w celach terapeutycznych opierał się na przestarzałych wierzeniach religijnych, a nie jednoznacznych dowodach na istnienie medycznych korzyści, jakie dawała regeneracja tkanek zniszczonych z powodu choroby lub urazu. Rada medyczna zaoferowała mu wybór: poleci na misję na Saturna, albo pozostanie w Buenos Aires i zostanie pozbawiony uprawnień do wykonywania zawodu. Yañez szybko podjął decyzję: nowy, czysty świat był lepszy od powolnej śmierci ducha, jaka nieubłaganie czekała go, gdyby został na miejscu. Poprosił tylko, by żona mogła mu towarzyszyć. Była bardzo zaskoczona nowiną.

Śmiałe słowa Eberly’ego podziałały na niego ożywczo.

— To my powinniśmy rządzić habitatem — powtarzał przez cały dzień. — My powinniśmy utworzyć rząd i zbudować nowy świat w taki sposób, w jaki powinien zostać zbudowany. A Eberly to zdecydowanie ten facet, który nas poprowadzi.

284 DNI PO STARCIE

Profesor Wilmot rozsiadł się wygodnie w fotelu przy biurku, rozkoszując się znajomą wygodą wyściełanej skórzanej tapicerki. Holookno po lewej stronie pokazywało trójwymiarowy obraz skalistego wybrzeża, gdzie rzeka Bann wpada do zimnego, niezmordowanego Kanału Północnego. Przypominało to widok z okna w jego rodzinnej posiadłości. Dziwne, pomyślał, tęsknię za starym krajem tylko wtedy, gdy oglądam takie widoki. Chyba zachwyt rośnie wraz z odległością.

Telefon zadzwonił i oznajmił:

— Doktor Eberly do pana.

Wilmot westchnął ciężko i wyłączył widok rodzinnych stron. Trzeba wrócić do pracy, powiedział sobie, wydając komputerowi biurowemu polecenie otwarcia drzwi do poczekalni.

Wkroczył Malcolm Eberly, z jedną ze swoich asystentek, długonogą, ciemnoskórą młodą kobietą w bladozielonej bluzie sięgającej bioder, która ładnie podkreślała kształt jej nóg. Nie miała na sobie żadnych ozdób z wyjątkiem plakietki z imieniem i nazwiskiem. Posłuszna podwładna. Wilmot prawie się nie uśmiechnął. Jeśli sądzisz, że jej uroda zrobi na mnie wrażenie, mój chłopcze, to możesz się gorzko rozczarować.

Wilmot uśmiechnął się sympatycznie.

— Proszę! Siadajcie państwo. Jak miło z pana strony, że pan tak szybko przyszedł.

Eberly miał na sobie błękitną bluzę i szaroniebieskie spodnie. Wilmot przyjrzał mu się krytycznym okiem i doszedł do wniosku, że ramiona ma czymś wypchane.

— Kiedy główny administrator wzywa — odparł uprzejmie Eberly — powinno się przybywać jak najszybciej.

Wilmot pokiwał uprzejmie głową.

— Miło panią znów widzieć, panno Lane.

Przez sekundę wyglądała na zaskoczoną, po czym uśmiechnęła się, zadowolona, że główny administrator pamięta, jak się nazywa, zapominając, że jej imię i nazwisko widnieje na plakietce nad lewą piersią.

— Oglądałem pana wczorajsze przemówienie — zwrócił się do Eberly’ego Wilmot. — Robi wrażenie.

Eberly złożył ręce jakby się modlił.

— Miło mi słyszeć, że pan tak uważa. Zdaje sobie pan oczywiście sprawę z tego, że nie będzie możliwe wprowadzenie żadnych zmian w systemie rządów, dopóki nie osiągniemy orbity Saturna.

Eberly potrząsnął lekko głową.

— Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy to opóźniać.

— Oczywiście — rzekł Wilmot — Obowiązuje jednak regulamin, a wszyscy zgodziliśmy się go przestrzegać. — Zanim Eberly zdołał odpowiedzieć, spytał: — Proszę mi powiedzieć, skąd ten pęd do zmian? Czy są jakieś problemy, o których nie wiem?

Eberly ściągnął usta i dotknął ich złożonymi jak do modlitwy dłońmi. Przeciąga, żeby mieć czas do namysłu, pomyślał Wilmot.

— Regulaminy są zbyt sztywne — odezwał się w końcu Eberly. — Ludzie nie mogą działać elastycznie. Napisali je administratorzy i naukowcy…

— Tacy jak ja — wtrącił Wilmot z uprzejmym uśmiechem.

— Miałem na myśli administratorów i naukowców, którzy zostali na Ziemi; politycznych teoretyków, którzy jej nigdy nie opuścili. I nie zamierzają.

Wilmot przysiadł na brzegu fotela i spojrzał na młodą kobietę.

— Pani Lane, czy nasze obecne protokoły panią ograniczają?

Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na Eberly’ego.

— Pani Lane? — powtórzył Wilmot. — Ograniczamy panią jakoś?

— Nigdy nie byłam na Ziemi — odparła powoli, z wahaniem Holly. — A przynajmniej nie pamiętam mojego tam życia. Całe życie, jakie pamiętam, spędziłam w Selene. A teraz oczywiście w habitacie. Życie w Selene było… — przez chwilę szukała właściwego słowa — hm, łatwiejsze. To znaczy, jeśli się napotkało na jakiś problem, zawsze można było iść do którejś rady zarządzającej i odwołać się. Na przykład, jeśli chodziło o miesięczny przydział wody albo przeniesienie do większej kwatery.

— A tutaj nie ma takich, tak — rzekł cicho Wilmot.

— Nie ma — odparła Holly. — Wszystko jest już ustalone. Są zasady i tyle. Koniec.

Wilmot z namysłem przesunął opuszkami palców po wąsach.

— Prawdziwy problem polega na tym — wyrzucił z siebie Eberly — że te przepisy zostały stworzone przez ludzi żyjących w środowisku, które trzeba ściśle kontrolować. Wszyscy przejawiają ten sam pogląd: społeczeństwo musi być hierarchiczne i rządzone przez elity.

Wilmot poczuł radość z faktu, że dyskusja zmierza na obszary, którymi jest zainteresowany.

— Czyż nie jest tak, że we wszystkich społeczeństwach rządzą elity? Nawet w tak zwanych demokracjach rządzi niewielka grupa. Jedyna różnica polega na tym, że w demokracji elity wymienia się bez rozlewu krwi, a ogół populacji ma złudzenie, że ma jakiś wpływ na tę zmianę.

— Kontrola jest zbyt duża — upierał się Eberly. — Na Ziemi populacja przekroczyła już dziesięć miliardów ludzi, mimo globalnego ocieplenia i innych katastrof ekologicznych i ścisła kontrola jest absolutnie niezbędna. Ale tu nie jest Ziemia.

Wilmot udał zaskoczenie.

— Nie sądzi pan, że powinniśmy kontrolować rozmiar populacji? Nie rozumie pan, że musimy korzystać z zasobów, mając na uwadze tempo ich odtwarzania? Wie pan, żyjemy w ograniczonym środowisku.

Walcząc ze sobą, by nie okazać zniecierpliwienia, Eberly oznajmił:

— Ten habitat może wykarmić i dać schronienie populacji dziesięciokrotnie większej. Dlaczego mamy się zachowywać, jakby cały czas groził nam głód?

— Bo zagrozi nam głód, jeśli nie opanujemy rozmiaru populacji — rzekł łagodnie Wilmot.

Eberly potrząsnął energicznie głową.

— Zakłada pan, że to zamknięty system ekologiczny, że nie mamy nic poza tym, co sami wyprodukujemy.

— A czyż tak nie jest? — odparł Wilmot.

— Nie! Możemy handlować zasobami z górnikami eksploatującymi asteroidy, z bazami na Marsie i na orbicie Jowisza, a nawet z Selene.

— Czym handlować? — spytał Wilmot. — Czy mamy coś, co moglibyśmy sprzedać?

Eberly uśmiechnął się, jakby wyciągnął asa z rękawa.

— Mamy coś najcenniejszego: wodę. Wilmot poczuł, jak brwi wędrują mu do góry.

— Wodę?

— Saturn jest otoczony potężnymi pierścieniami, które są zbudowane z kawałków lodu. Czyli z wody. Możemy stać się największym dostawcą wody w Układzie Słonecznym, gdy tylko dotrzemy na Saturna.

— Woda — powtórzył Wilmot, prawie szeptem.

— Woda — przytaknął Eberly. — I paliwa fuzyjne. Gdy już znajdziemy się na orbicie Saturna, taniej będzie czerpać paliwa fuzyjne z jego atmosfery niż z Jowisza.

— To będzie dwa razy dalej od Ziemi…

— Poleciłem ekspertom przygotować analizę — uśmiechnął się zadowolony z siebie Eberly. — Może pan sam sprawdzić liczby. Kiedy dolecimy na orbitę Saturna, baza na orbicie Jowisza może w ogóle wypaść z gry!

— Niezwykłe — mruknął Wilmot, wpatrując się w sufit i intensywnie myśląc. — Nawet jeśli to realna propozycja — rzekł — i tak musimy poczekać, aż dolecimy na Saturna, prawda?

— Tak, oczywiście…

— Jaki więc sens ma próba zmieniania systemu rządów do tego czasu?

Eberly położył ręce na udach i rzekł spokojnie:

— Ludzie będą gotowi do działania już wtedy, gdy dolecimy do Saturna. Po co mielibyśmy zwlekać? Powinni mieć swobodę wyboru dowolnej formy rządów, jakiej chcą, formy rządów, która jest najlepsza dla nich, teraz, podczas lotu, żeby nowy rząd był już uformowany, gdy dolecimy do Saturna.

A ty staniesz na jego czele, dodał Wilmot w duchu. Przecież o to chodzi, prawda? To nic innego jak walka o władzę. Fascynujące.

Głośno rzekł zaś do Eberly’ego:

— Może i w pana propozycji jest jakiś sens.

— Tak pan sądzi? — wyrwało się Holly. Wilmot uśmiechnął się do niej i oznajmił:

— Czemu nie możemy ustalić czegoś takiego: zaczyna pan proces tworzenia nowej konstytucji. Prowadzi pan agitację wyborczą wśród populacji, próbując określić, jakiego rodzaju rządów ludzie sobie życzą. Proces można zacząć już teraz.

— Będziemy musieli przeprowadzić ankiety wśród ludzi, przygotować różne wersje konstytucji, wyłonić kandydatów…

— Tak, tak — potwierdził Wilmot. — Zróbcie, ile zdołacie podczas tych całych waszych konkursów na nazywanie różnych miejsc. Tylko że to wszystko nie zmieni niczego w naszym systemie rządów, dopóki nie dolecimy do orbity Saturna. Czy to jasne? Może pan spędzić pozostały czas lotu na tworzenie nowego rządu, ale nie obejmie pan stanowiska, dopóki nie dolecimy do celu.

Eberly zastanowił się przez chwilę ze spuszczonymi oczami, po czym spojrzał prosto na Wilmota i oświadczył:

— Tak, na to mogę się zgodzić.

— Dobrze — odparł Wilmot, wstając i wyciągając rękę przez biurko. — W takim razie ustalone.

Eberly i Holly wstali i kolejno odwzajemnili uścisk dłoni Wilmota. Wyszli, zaś Wilmot opadł na fotel i pomyślał, że powinien zanotować przebieg tego spotkania i wysłać notatkę do Atlanty i to jak najszybciej.

BAZA DANYCH

Najpiękniejszy widok w Układzie Słonecznym: Saturn i jego połyskujące, zachwycające pierścienie.

Tworzą łuk nad równikiem planety, jak most ze światła, okrążając planetę ciężkim, spłaszczonym pierścieniem, unoszącym się w przestrzeni jakby na przekór grawitacji.

Saturn, druga co do wielkości planeta w Układzie Słonecznym, jest nieco mniejsza od Jowisza, ale jej orbita znajduje się w dwukrotnie większej odległości od Słońca. Podobnie jak Jowisz, Saturn jest gazowym olbrzymem, składającym się prawie wyłącznie z najlżejszych pierwiastków, wodoru i helu. Gdyby zbudować basen dziesięciokrotnie większy od Ziemi, Saturn pływałby w nim: gęstość planety jest nieco mniejsza niż gęstość wody.

Zbliżając się do Saturna można zobaczyć bladożółte i brązowe chmury kotłujące się na tle dysku, wyraźnie spłaszczonego z powodu dużej prędkości obrotowej. Dzień na Saturnie trwa zaledwie dziesięć godzin i trzydzieści dziewięć minut. Dla starożytnych Saturn był największą planetą, którą byli w stanie dostrzec, najwolniej podróżującą po nieboskłonie. Saturn znajduje się dziesięć razy dalej od Słońca niż Ziemia, więc jego okrążenie zajmuje mu 29,46 ziemskiego roku.

To system pierścieni sprawia, że Saturn jest tak piękny i intrygujący. Jowisz i dalsze planety: Uran i Neptun, mają węższe, blade pierścienie. Pierścienie Saturna są szerokie, oślepiająco lśniące, zawieszone nad środkiem planety, wiszące w przestrzeni jak gigantyczna kolekcja aureoli.

Zwracając po raz pierwszy swój prymitywny teleskop w stronę Saturna Galileusz dostrzegł podwójną planetę: przez małe soczewki nie było widać wyraźnie pierścieni, odniósł więc wrażenie, że to jakieś dziwne uszy sterczące po obu stronach planety. Napisał do niemieckiego astronoma Johannesa Keplera list — zaszyfrowany, by mógł go odczytać tylko adresat. „Zaobserwowałem, że najwyższa planeta składa się z trzech ciał”, zapisał Galileusz anagramem. Kepler błędnie go zrozumiał, myśląc, że Galileusz pisze o odkryciu dwóch księżyców Marsa.

Gdy zbudowano lepsze teleskopy, astronomowie odkryli te niesamowite pierścienie. Aż do dziś Saturn pozostaje jednym z pierwszych obiektów, które zaczynają obserwować amatorzy hobbyści. Widok otoczonej pierścieniami planety zawsze inspiruje i zachwyca.

Piękne pierścienie Saturna są zbudowane z kawałków lodu, pokrytych pyłem. Większość tych kawałków nie jest większa od cząstek pyłu, choć niektóre są wielkie jak dom. Pierścienie mają około czterystu tysięcy kilometrów średnicy, ale ich grubość nie przekracza kilkuset metrów. Ich proporcjonalność porównano do „kartki papieru położonej na boisku piłkarskim”.

Łączna masa pierścieni jest równa masie lodowego satelity o średnicy nie większej niż sto kilometrów. Są one pozostałością jednego lub kilku księżyców, które nadmiernie zbliżyły się do planety i zostały rozerwane siłami grawitacji, lub materiałem pozostałym z czasów tworzenia się planety, który nigdy nie utworzył oddzielnego ciała niebieskiego, gdyż jest za blisko Saturna, by było to możliwe.

Pierścienie są dynamiczne. Setki milionów cząstek krąży dookoła gigantycznej planety, zderzając się, odbijając się od siebie, rozpadając się na mniejsze fragmenty, uderzając i odskakując, jak w jakimś oszalałym wyścigu obłąkanych kierowców.

Dynamika pierścieni jest fascynująca. Pomiędzy głównymi pierścieniami są luki, puste przestrzenie, które powstały z powodu sił grawitacji kilku księżyców Saturna. Pierścieniom towarzyszą malutkie pasterze-satelity, miniaturowe księżyce, które obiegają każdy pierścień na zewnątrz lub wewnątrz, utrzymywane najwidoczniej przez siły grawitacyjne pierścieni. Pierścienie są samowystarczalne: gdy jedne cząstki opadają na planetę, inne odrywają się od pasterzy-satelitów w nieustannych kolizjach z pędzącymi, obijającymi się cząstkami, odrywane z malutkich księżyców w ich wędrówce dookoła planety, nieustannie bombardowanych przez zadymkę malutkich lodowych cząstek, przez które się przedzierają.

Główne pierścienie w rzeczywistości składają się z setek cieńszych pierścieni, prawdopodobnie ze sobą powiązanych. Przesyłane ze statków kosmicznych zdjęcia ukazują także tajemnicze „szprychy” przeplatające największe pierścienie, struktury jasnych i ciemnych miejsc, które pozostają niewyjaśnione i fascynujące. Być może potężna magnetosfera Saturna generuje elektryczne naładowanie cząstek pyłu w pierścieniach i powoduje, że się unoszą, co może być przyczyną efektu „szprych”.

Sama planeta jawi się dociekliwym naukowcom z Ziemi jako tajemnica. Podobnie jak cięższy Jowisz, Saturn jest ogrzewany od środka, przez jądro ze stopionej skały kipiące z powodu ciśnienia napierającej na nie gigantycznej planety. Saturn jest jednak mniejszy niż Jowisz i bardziej oddalony od Słońca, a zatem zimniejszy. Na Jowiszu istnieje kwitnąca biosfera organizmów powietrznych żyjących w gęstej wodorowej atmosferze, a nawet jeszcze bardziej złożony system ekologiczny stworzeń w głębinach oceanu pokrywającego całą planetę. Saturn wydaje się pozbawiony życia, jeśli nie liczyć odpornych na zimno mikroorganizmów żyjących w górnej pokrywie chmur.

„Saturn to ślepa uliczka, jeśli chodzi o życie wielokomórkowe” — ogłosił z rozczarowaniem pewien astrobiolog, gdy najwcześniejsze sondy zbadały potężny ocean wirujący pod wieczną warstwą chmur otoczonej pierścieniami planety — „na skraju możliwości zamieszkania przez cokolwiek bardziej złożonego niż organizmy jednokomórkowe”.

Dodał też z tęsknotą: „Gdyby był odrobinę cieplejszy, mielibyśmy kopię Jowisza”.

Wśród miliardów cząstek lodu, które tworzą pierścienie, automatyczne sondy wykryły chemiczne procesy probiotyczne, ale jak dotąd nie znaleziono śladów żywych organizmów.

Gigantyczny księżyc Saturna, Tytan, to zupełnie inna historia. Istnieje tam bogaty ekosystem mikroorganizmów opartych na węglowodorach, przez co Tytan pozostaje poza zasięgiem eksploatacji rozwojowej czy przemysłowej. Tylko naukowcy mogą się tam dostać, ale nawet oni nie mogą wysłać tam nic poza całkowicie wyjałowionymi automatycznymi sondami.

Społeczność naukowa i Międzynarodowy Urząd Astronautyczny uznały, że ludziom nie wolno dopuścić do powstania jakiegokolwiek zagrożenia skażeniem dla ekologii Tytana.

Inni jednak się z tym nie zgadzają.

MIĘDZYWYDZIAŁOWA NOTATKA SŁUŻBOWA

Do: Cały personel działu zasobów ludzkich.

Od: R. Morgenthau, Dyrektor wykonawczy.

Temat: Spotkania modlitewne.


Kilka osób prosiło o objaśnienie panujących w dziale zasad dotyczących spotkań modlitewnych. Choć przepisy habitatu nie przewidują takich spotkań w godzinach pracy, nie zawierają też żadnych postanowień, które by ich zabraniały.

Polityka działu zasobów ludzkich zezwala więc pracownikom na gromadzenie się na modlitwę w godzinach pracy, pod warunkiem uprzedniego poinformowania o takim spotkaniu dyrektora wykonawczego oraz pod warunkiem, że spotkania takie nie będą trwały dłużej niż 30 (trzydzieści) minut.

Zachęca się pracowników do uczestniczenia w spotkaniach modlitewnych. Dział zasobów ludzkich będzie również zachęcał inne działy do wprowadzenia analogicznych zasad.

Osoby protestujące przeciwko spotkaniom modlitewnym próbują narzucać zeświecczone poglądy całej populacji habitatu.

R. Morgenthau, Dyrektor wykonawczy Dział zasobów ludzkich.

CZAS, PRZYPŁYWY I TYTAN

Edouard Urbain wyobraził sobie, że stoi na brzegu węglowodorowego morza Tytana.

Tytan, większy od Merkurego, jest zimny i ciemny, jego odległość od Słońca jest dziesięć razy większa od odległości Ziemi. Przez chmury i smog gęstej, mętnej atmosfery Tytana przenika tylko słabe i blade światło Słońca.

Urbain wyobraził sobie, że stoi na lodowym wybrzuszeniu i patrzy przez wizjer hełmu skafandra na czarne, oleiste morze, wzbierające nad poszarpanym, bezładnym polem lodowym. Zbliżała się „burza śnieżna” z sadzy, ściana czarnych węglowodorowych płatków zarysowująca się na horyzoncie w miarę zbliżania się.

Nagle niewyraźny, mroźny krajobraz pojaśniał. Urbain uniósł wzrok i zaparło mu dech. Chmury rozstąpiły się na moment i zobaczył nad głową Saturna, oszałamiająco pięknego, dziesięć razy większego niż Księżyc w pełni na Ziemi, z pierścieniami rozcinającymi gwałtownie jak nóż paskowane ciało planety. W Układzie Słonecznym nie ma piękniejszego widoku, pomyślał.

Nadchodził przypływ. Ściągane potężnymi siłami grawitacji Saturna węglowodorowe morze zmieniło się w spienioną falę, szybko przemieszczającą się przez pole potrzaskanego lodu, pełzający lodowy potwór, pożerający wszystko, co stanęło mu na drodze, zalewając lodowe iglice i głazy, pokrywając zamarznięty grunt z sykiem, oleistym bulgotem, zatapiając wszystko od horyzontu do horyzontu. Wkrótce zatopi także występ, na którym stał Urbain, obejmując pół powierzchni Tytana, nim zacznie się cofać.

Kiedyś stanę na brzegu tego morza, powiedział sobie w duchu Urbain, z wyposażeniem, które pozwoli je badać, i zacznę szukać żywych organizmów w czarnej, oleistej cieczy. Kiedyś.

Westchnął i rozejrzał się po zagraconym, małym biurze, powracając do rzeczywistości. Nikt nie stanie na powierzchni Tytana jeszcze przez wiele lat, pomyślał.

Potem jego wzrok padł na trójwymiarowy schemat ładownika, który unosił się nad jego biurkiem. Wyglądał pękato i nieporadnie, ale dla Urbaina był wcieleniem praktycznej elegancji. Ty polecisz na Tytana, moja śliczna, powiedział w duchu Urbain do rysunku.

Uświadomił sobie, że projektowanie ładownika było jedynie czymś w rodzaju dziecinnej zabawy. Budowali go inżynierowie i technicy, pod jego ścisłym nadzorem. To było w istocie raczej proste.

Wielkim osiągnięciem było zawiezienie go na Saturna, wprowadzenie habitatu na orbitę dookoła otoczonej pierścieniami planety, gdzie Urbain i jego naukowcy mogli sterować ładownikiem w czasie rzeczywistym.

Poprzednie próby zdalnej eksploracji Tytana udaremniła odległość. Przesłanie sygnału z Ziemi na Saturna trwa ponad godzinę, i to wtedy, gdy odległość między nimi jest najmniejsza. Zdalnie sterowane sondy zawiodły, bez względu na stopień ich skomplikowania, z powodu opóźnienia w czasie. Przez dziesiątki lat naukowcy na Ziemi zgrzytali zębami z frustracji, gdy jedna sonda po drugiej wpadała w szczelinę lodową albo była pokrywana czarnym, oleistym śniegiem, bo przesłanie odpowiednich poleceń zajmowało ludzkim kontrolerom całe godziny.

Ale to już koniec, pomyślał Urbain. Teraz będziemy sterowali ładownikiem znajdującym się w odległości paru sekund świetlnych od nas. Jeśli będzie trzeba, wprowadzimy satelitę sterowniczego na orbitę dookoła Tytana i skrócimy czas reakcji do mniej niż sekundy.

Wiedział jednak, że żaden człowiek nie postawi stopy na powierzchni Tytana. Przez wiele lat. Zasmuciła go ta myśl, gdzieś w głębi serca. Chciałby postawić stopę na zimnej, ciemnej powierzchni Tytana pokrytej czarnym lodem. W głębi serca, gdzie tkwiły jego najskrytsze pragnienia, Edouard Urbain chciał być pierwszym człowiekiem, który stanie na powierzchni Tytana.

317 DNI PO ODLOCIE

— Rany, wygląda to jak plan filmowy.

Holly prowadziła Manuela Gaetę tunelem serwisowym, który biegł pod wioską. Światła na suficie zapalały się automatycznie, gdy szli tunelem, po czym gasły po ich przejściu. Na ścianach znajdowały się kable elektryczne, rury, zawory, panele sterowania, ekrany telefoniczne, rozmieszczone co kilkaset metrów. Na suficie widać było jeszcze więcej rur, oznaczonych różnymi kolorami: niebieskie dla wody pitnej, żółte, kanalizacyjne, prowadziły do oczyszczalni, czerwone odprowadzały gorącą wodę do radiatorów na zewnątrz habitatu. W tunelu rozlegało się nieprzerwane brzęczenie pomp i elektrycznej maszynerii. Holly czuła, jak metalowe płyty podłogi wibrują pod podeszwami jej butów.

— Co to jest plan filmowy? — spytała.

— Kiedy dawniej kręcili filmy — wyjaśnił Gaeta, przyglądając się uważnie rurom, które biegły wzdłuż tunelu — na przykład jak kręcili sceny w starożytnym Rzymie, to budowali takie konstrukcje, które wyglądały jak starożytny Rzym.

— Aha. Jasne. Łapię. Ale czemu mówisz, że to wygląda jak plan filmowy?

Uśmiechnął się.

— Jak tył planu filmowego. Wszystko jest sztuczne, dobrze wygląda tylko z przodu, zwykle wszystko jest z plastiku. Idziesz od tyłu, a tam tylko dźwigary i rusztowania.

— I mówisz, że to tak wygląda? — spytała zaskoczona.

— Trochę — odparł. — Miałem na myśli to, że parę metrów nad naszymi głowami jest wioska…

— Nie, już minęliśmy wioskę — poprawiła go Holly. — Jesteśmy pod parkiem, a przed nami są farmy.

— Wszystko jedno. Tam, na górze, wszystko wygląda na takie prawdziwe, a tutaj widać, że to podróbka.

— Nieprawda! — zaprzeczyła żarliwie. — Jest tak realne, jak tylko może być. Jesz jedzenie wyhodowane na naszych farmach, tak? Śpisz w apartamencie w wiosce. Jak mogłoby być bardziej prawdziwe?

Gaeta uniósł ręce w żartobliwym geście kapitulacji.

— Zaraz, poczekaj. Nie bierz tego do siebie. Chciałem tylko powiedzieć, że cały habitat to sztuczna konstrukcja. Wygląda na prawdziwą wioskę i prawdziwe farmy, i wszystko inne, ale jak się zejdzie na dół, człowiek uświadamia sobie, że jest w środku olbrzymiej maszyny.

— Taa, jasne — odparła Holly. — Wszyscy o tym wiedzą. Przez chwilę szli w milczeniu, a światła nad ich głowami zapalały się i gasły. To jak czary, pomyślała Holly. I przypomniała sobie, że powinna popracować w biurze. Tylko że włóczenie się po tunelach jest takie fajne. Po co miałabym cały czas pracować? Od czasu do czasu trzeba się trochę zabawić.

Tunel rozdzielał się, a w jednej ze ścian był otwór prowadzący do tunelu, który przecinał ich tunel na nieco niższym poziomie.

— Tędy — rzekła Holly, przerzucając nogę nad barierką.

— Na dół? — Tak.

Holly przeskoczyła nad balustradą, złapała jej dolny szczebel i zawisła na sekundę, po czym zeskoczyła na metalową podłogę niższego tunelu, cztery metry niżej.

— Chodź — zawołała do Gaety. — To skrót w stronę farm. Pochylił się niepewnie nad balustradą, złapał dolny szczebel, po czym wspiął się na balustradę i opuścił się na dół, lądując lekko na palcach stóp.

— Jak na kaskadera — zakpiła — jesteś strasznie ostrożny.

— Dzięki temu jestem nadal w jednym kawałku — odparł, szczerząc się. — Są starzy kaskaderzy i zuchwali kaskaderzy, ale nie ma zuchwałych starych kaskaderów.

Holly zaśmiała się ze zrozumieniem.

— Jak daleko jeszcze do farm? — spytał Gaeta.

— Niedaleko.

— Jak daleko?

Zmarszczyła czoło, po czym odpowiedziała:

— Mniej niż trzy kilometry.

— Jesteś pewna?

— Znam wszystkie tunele na pamięć — wyjaśniła.

— Wszystkie razem? Każdy z osoba? Każdy kilometr?

— Każdy centymetr.

Zaśmiał się.

— Masz wszystko w głowie? — droczył się z nią, stukając się w skroń.

Holly wyciągnęła z kieszeni bluzy palmtopa i nacisnęła kciukiem przycisk lokalizatora. Na ekranie pojawił się plan tuneli habitatu, na który był nałożony krajobraz. Czerwony kursor wskazywał ich położenie.

Gaeta zajrzał jej przez ramię i spojrzał na mały ekran. Czuła jego ciepły oddech na karku, ciepło jego ciała.

— Niech mnie — rzekł zdziwiony. — Trafiłaś dokładnie w to miejsce.

— A nie mówiłam? Nauczyłam się na pamięć całego planu habitatu. Każdego centymetra.

Gaeta położył rękę na sercu i ukłonił się.

Perdone mi, señorita. Wybacz mi, że zwątpiłem.

Da nada — odparła Holly, co wyczerpywało jej znajomość hiszpańskiego, ale obiecywała sobie w duchu, że nauczy się więcej.

Ich przygoda zaczęła się tuż przed lunchem, gdy Gaeta wpadł do biura Holly, prosząc o pozwolenie na wycieczkę na zewnątrz habitatu.

— Muszę przetestować skafander — wyjaśnił. — Wprowadziłem kilkanaście poprawek i muszę go sprawdzić w próżni.

Holly spojrzała na niego zza biurka i zauważyła, że nigdy nie wiedziała, by ktoś miał aż tak ciemne oczy.

— Musisz porozmawiać z działem ochrony — wyjaśniła. — Tu zajmujemy się zasobami ludzkimi.

Gaeta wzruszył ramionami.

— Tak, wiem, ale myślałem, że mi jakoś pomożesz. Nie znam nikogo w dziale ochrony, a ciebie już poznałem.

Pomyślała, że nie brzmi to zbyt szczerze. Może szukał pretekstu, żeby się ze mną zobaczyć? Nie zastanawiając się długo, zadzwoniła do biura ochrony i umówiła Gaetę na wizytę.

Zaprosił ją na lunch i zaczęli gawędzić o jego planach zejścia na powierzchnię Tytana, życiu w habitacie i zanim się zorientowała, opowiedziała mu wszystko o swoim życiu, a przynajmniej wszystko, co pamiętała.

— Zróbmy sobie wolne popołudnie — zaproponował nagle. Holly sączyła kawę i rozmyślała o tym, ile pracy czeka na nią w biurze, ale Manny był tak przystojny, w jakiś szorstki sposób, a kiedy się uśmiechał, jego ciemne oczy zapalały się jak świeczki na urodzinowym torcie.

— I co będziemy robić?

Rozłożył ręce i uśmiechnął się do niej.

— Nic. Powłóczymy się. Daj sobie luz na parę godzin.

— Mam lepszy pomysł — rzekła Holly, odstawiając ze stuknięciem kubek po kawie.

— Co?

— Chodźmy pozwiedzać.

Zaprowadziła go do jednej z klap na tyłach budynku administracyjnego i zeszła do tunelu serwisowego po metalowej drabince.

— Schodzimy w dół do świata Morloków — mruknął.

— Orloków? — spytała zaskoczona Holly.

Gaeta tylko się roześmiał.

Wędrowali tunelem, rozmawiali, rozglądali się, odkrywali. Holly uświadomiła sobie, że jest sama z tym facetem, a nikt nawet nie wie, dokąd poszła. A co się stanie, jeśli zacznie się do mnie dobierać? Inna część jej umysłu zaś rozmyślała: a jeśli nie zacznie się dobierać?

To ogier, jasne jak słońce, myślała Holly, gdy szli tunelem. Nie jest wiele wyższy ode mnie, ale jest silny, muskularny. Nigdy dotąd nie miała okazji eksperymentować z seksem, gdyż siostra jej pilnowała, choć — jak Pancho jej powiedziała — w szkole średniej, zanim umarła, miała sporo przygód z chłopcami.

Czy Malcolm może być z jego powodu zazdrosny? Nie zwraca na mnie uwagi. Może jak mnie zobaczy z tym macho, wreszcie mnie dostrzeże. Może…

— Jak dobrze znasz doktor Cardenas? — spytał Gaeta, gdy zatrzymali się przy rozwidleniu tunelu.

Holly zawahała się na moment, przypominając sobie rozkład tunelu.

— Tędy idzie się do farm — wskazała. — A tędy do fabryk.

Podrapał się po brodzie.

— I będziemy musieli pokonać pieszo całą drogę z powrotem do wioski?

— Jasne. To tylko trzy albo cztery kilometry.

— Nie ma żadnego transportu? Holly zaśmiała się.

— Nie mów mi, że jesteś zmęczony!

— Nie jestem. Pomyślałem tylko, że niedługo pora kolacji, a ja powinienem wziąć prysznic i przebrać się w czyste ciuchy.

Holly poczuła, że serce zabiło jej mocniej. Czy on próbuje mnie zaprosić do swojego mieszkania?

— Umówiłem się na kolację z doktor Cardenas — wyjaśnił. — I powinienem się przyzwoicie ubrać.

Holly poczuła, jak opadają jej kąciki ust.

— Z doktor Cardenas?

Chyba dostrzegł jej rozczarowanie. Uświadomiła sobie, że zauważyłby je nawet ślepy.

— To jedyna okazja, żebyśmy porozmawiali o tym, czy zdoła zmusić nanoboty do odkażenia mojego skafandra — wyjaśnił. — Jest tak zajęta organizowaniem laboratorium, że jedyna okazja do rozmowy to umówienie się na kolację.

— Ach.

— To tylko rozmowa o interesach.

— Och. Łapię.

Gaeta obrzucił ją spojrzeniem małego zmieszanego chłopca.

— Może pójdziesz z nami? Zaproś kolegę, wybierzemy się w dwie pary.

Holly zrozumiała nagle, że nie ma żadnego kolegi, którego mogłaby zaprosić na kolację. Miała mnóstwo znajomych, ale większość z pracy. Odkąd znalazła się na pokładzie habitatu, myślała tylko o Eberlym. Aż do dnia, kiedy Gaeta wpadł odwiedzić ją w biurze. A teraz to.

— Nie — odparła stanowczo. — Ale dzięki. Mam mnóstwo pracy.

Pokiwał głową ponuro.

— Wyciągnąłem cię z pracy, nie?

— Nie szkodzi — odparła Holly. — To było miłe popołudnie. Ruszyła tunelem w kierunku, z którego przyszli. Gaeta szybko ją dogonił.

— To może jutro wybierzesz się ze mną na kolację? — zaproponował.

Holly rozchmurzyła się.

— Jutro? Pewnie, czemu nie.

— Super — rzekł z uśmiechem…


Gaeta wrócił do swojego apartamentu, rozebrał się, wykąpał i uznał, że depilacja nadal wspaniale działa, więc nie ma potrzeby się golić. Włożył ubranie, zerkając od czasu do czasu na cyfrowy zegar przy łóżku i wydał telefonowi polecenie wysłania wiadomości do Wendella Sloane’a w Selene.

— Panie Sloane — rzekł, czując się niepewnie w tak formalnej sytuacji. — Raport postępów dla pani Lane. Właściwie nic nowego. Nadal pracuje w dziale zasobów ludzkich. Nadal żadnych osobistych związków — żadnych chłopaków, prawie żadnego życia prywatnego. Zjadłem z nią dziś lunch. To bardzo miła młoda kobieta. Inteligentna, bystra. Chyba jest zadowolona z pracy w habitacie. Proszę powiedzieć jej siostrze, że jeśli o nią chodzi, nie ma się czym martwić. Ale będę miał na nią oko, zgodnie z życzeniem. Chciałem tylko dać znać, że nic złego się nie dzieje.

To powinno krawaciarzom w Selene na chwilę wystarczyć. Bez ich poparcia cały numer z lotem na Tytana można spuścić w kiblu. Głównym sponsorem Manuela Gaety i jego zespołu była Astro Corporation.

Sammi Vyborg siedział sztywno przy biurku i patrzył przez otwarte drzwi swojego miniaturowego biura na drzwi większego biura po drugiej stronie korytarza. Należało ono do jego bezpośredniego zwierzchnika, Diega Romero.

Vyborg spojrzał na cyfry zegara migającego w rogu biurka. Codziennie to samo, poskarżył się w duchu Vyborg. Spędza poranki na udawaniu, że pracuje, idzie na lunch, po czym po południu wychodzi. Ja tu siedzę po uszy w robocie, a on sobie na całe popołudnie wychodzi. Drugi pod względem ważności człowiek w dziale, a w najlepszym razie pracuje przez pół dnia.

Nie złość się, powtarzał sobie Vyborg. Odegraj się. Najwyższy czas napuścić tego niekompetentnego starego lenia na dyrektora. Jeśli będę miał odrobinę szczęścia, załatwię ich obu.

Romero wyszedł na korytarz i zasunął drzwi od biura.

Buenas tardes — rzekł z uśmiechem i lekkim ukłonem.

Vyborg obrzucił go kwaśnym uśmiechem.

Gdy tylko Romero wyszedł, Vyborg wstał od biurka i ruszył korytarzem biura działu komunikacji w stronę gabinetu Zeke’a Berkowitza. Zastukał w uchylone drzwi. Zagrzechotały o szynę.

— Proszę wejść — zawołał Berkowitz. Vyborg odsunął drzwi na całą szerokość i wkroczył do gabinetu.

— Ach, Sammi — uśmiechnął się Berkowitz. — Co mogę dla ciebie zrobić?

Pierwszym słowem, jakie nasuwało się w przypadku Berkowitza, było określenie „życzliwy”. Berkowitz długo pracował z powodzeniem w branży serwisów informacyjnych, najpierw jako lokalny reporter, potem jako prezenter w sieci, a wreszcie jako dyrektor globalny. Nigdy nie narobił sobie wrogów, choć w okrutnym świecie serwisów informacyjnych wiele osób próbowało go wyeliminować, zadać mu cios w plecy albo zmusić do przejścia na emeryturę. Przetrwał to wszystko dzięki uśmiechowi i pogawędkom o chrześcijańskim miłosierdziu, okraszonym pełnym dystansu do siebie żydowskim humorem.

Kiedy osiągnął wiek emerytalny, nadal młodzieńczy Berkowitz przeniósł się do akademii i z radością wziął się za nauczanie nowego pokolenia przyszłych dziennikarzy i rzeczników prasowych tajemnic branży komunikacyjnej. Na międzynarodowej konferencji poznał Jamesa Wilmota, słynnego antropologa. Od razu zostali przyjaciółmi, choć mieszkali i pracowali po przeciwległych stronach Atlantyku. Parę lat później Wilmot zaprosił Berkowitza na stanowisko dyrektora działu komunikacji w lecącym w stronę Saturna habitacie, a Berkowitz, który właśnie owdowiał po pięćdziesięciu latach udanego małżeństwa, nie miał nic przeciwko skorzystaniu z okazji, dzięki której mógł uciec jak najdalej od wspomnień.

Teraz siedział wygodnie w fotelu przy biurku, przystojny i opalony, trochę pulchny, a seria hologramów na ścianach przedstawiała go na turniejach tenisowych i polach golfowych. Uśmiechnął się ciepło do skwaszonego, niezadowolonego Vyborga.

— O co chodzi, Sammi? — spytał jowialnie Berkowitz. — Wyglądasz, jakbyś połknął coś niesmacznego.

Vyborg sięgnął po krzesło stojące przed biurkiem Berkowitza i odezwał się.

— Nie sprawia mi przyjemności opowiadanie ci o tym, ale…

— …ale i tak masz zamiar to zrobić. To musi być coś ważnego.

— Chyba tak.

— Dobrze. Mów.

— Chodzi o Romero.

— Stary Don Diego? Co on takiego zrobił, że cię to martwi? Vyborg zawahał się, by dać Berkowitzowi do zrozumienia, że ta informacja jest mu nie w smak.

— Bardzo mi przykro, że muszę to powiedzieć o moimi bezpośrednim przełożonym, ale… on po prostu nie robi, co do niego należy.

— Nie robi?

— Tak, nie robi. Spędza w biurze tylko pół dnia i znika. Jak może w tym czasie wykonywać swoją pracę?

— Od tego mamy ciebie, Sammi.

— Co? — wyrzucił z siebie zaskoczony Vyborg. Berkowitz przybrał jeden ze swoich bardziej przyjaznych wyrazów twarzy, oparł o biurko dłonie złożone jak do modlitwy i rzekł:

— Diego Romero to sympatyczny staruszek, zasłużony nauczyciel, który ma za sobą wielką karierę.

— Za sobą — powtórzył Vyborg.

— Pracuje w tym dziale mniej więcej dlatego, że Wilmot chciał go zaprosić na pokład habitatu i gdzieś go musiał upchać. Więc pracuje u nas.

— Ale on nie pracuje — warknął Vyborg. — W ogóle rzadko bywa przy biurku.

— I dobrze, Sammi. Nie mam dla niego wiele do roboty. Jeżeli o nią chodzi, polegam na tobie. Zostaw Don Diega w spokoju. On będzie dla tego habitatu bardzo cenny — jako nauczyciel.

— Nauczyciel? — sapnął Vyborg. — Pozbyli się go z Meksyku, bo uczył jakichś bzdur. Chcecie, żeby tutaj głosił swoje herezje?

Uśmiech Berkowitza odrobinę przygasł.

— Wolność myśli nie jest herezją, Sammi. On jest wspaniałym nauczycielem.

— Tak, i naucza resztę personelu, jak wymigać się od pracy — mruknął Vyborg.

— Jeśli zauważysz, że ktoś w dziale się obija, powiedz mi o tym i to natychmiast. Don Diego to przypadek szczególny. Zostaw go w spokoju.

Przyznając się do porażki, Vyborg pokiwał głową i wstał z krzesła.

— Rozumiem. Przepraszam, że zawracałem ci głowę.

— Żaden problem — odparł wspaniałomyślnie Berkowitz. — Drzwi mojego gabinetu są dla ciebie zawsze otwarte.

Vyborg rozejrzał się po gabinecie dyrektora. Był obszerniejszy niż jego biuro. Miał nawet okno wychodzące na park i połyskujące jezioro. Bez słowa odwrócił się i wyszedł. Muszę się pozbyć ich obu, pomyślał. Jakoś.

Zanim dotarł do swojego biura, Vyborg trochę się rozchmurzył. Berkowitz chce pozwolić Don Diego nauczać herezji. Zatem Berkowitz jest w takim samym stopniu winny jak staruszek. Może uda mi się ich pozbyć za jednym zamachem.

Gdy usiadł przy biurku, dobry nastrój błyskawicznie się ulotnił. To znaczy, że będę musiał poczekać, aż dolecimy do Saturna.

O wiele za długo. Nie mogę czekać aż tyle miesięcy, ponad rok. Musze się ich pozbyć natychmiast.

318 DNI PO STARCIE

Następnego dnia, gdy Holly dotarła do biura, czekała na nią wiadomość:

PRZYJDŹ DO MNIE NATYCHMIAST.

MORGENTHAU.

Oglądając Ruth Morgenthau siedzącą przy biurku Eberly’ego Holly nadal czuła się niezręcznie. Choć od opuszczenia biura przez Eberly’ego minęły prawie dwa miesiące, Holly zawsze spodziewała się, że zobaczy tam Malcolma. Tymczasem otwierając drzwi zawsze zastawała tam Morgenthau, siedzącą za biurkiem z pucołowatą, pociemniałą złowieszczą twarzą.

— Gdzie byłaś wczoraj popołudniu? — zapytała Morgenthau zanim Holly zdążyła usiąść.

Holly zesztywniała.

— Zrobiłam sobie wolne popołudnie. Nadrobiłam wszystko po kolacji.

— Źle się czułaś?

Holly pomyślała przez sekundę, że to proste kłamstwo pozwoliłoby zakończyć tę rozmowę.

— Nie — odparła jednak. — Po prostu musiałam spędzić trochę czasu poza biurem.

— Czy wydaje ci się, że za dużo pracujesz?

— Lubię swoją pracę.

Morgenthau zabębniła pulchnymi palcami po biurku. Mimo zasad dotyczących ubioru, na które się zgodzili, miała na rękach mnóstwo ciężkich pierścionków, a jej bluza była bardzo jaskrawa. Holly zauważyła, że jej biurko jest zasłane papierami. Malcolm zawsze utrzymywał na biurku porządek.

— Holly, usiądź, proszę — rzekła Morgenthau.

Holly sięgnęła po jedno z krzeseł stojących przed biurkiem i czuła, jak mimowolnie ogarnia ją niechęć. Wolno mi wziąć sobie wolne popołudnie, jak tylko przyjdzie mi ochota. Prowadzę całe to cholerne biuro. Odwalam całą robotę. Jeśli chcę, mogę wyjść i trochę się zabawić. Nie powiedziała jednak nic, tylko pokornie usiadła.

Morgenthau przyglądała się jej przez dłuższą chwilę, po czym rzekła:

— Ty wiesz i ja to wiem, że ty tak naprawdę prowadzisz biuro. Jestem tylko figurantką zastępującą Malcolma, a ty wykonujesz prawdziwą pracę.

Holly o mało nie potaknęła żarliwie, ale zdołała się powstrzymać.

— Nie przeszkadza mi taki układ — mówiła dalej Morgenthau. — A nawet bardzo mi się podoba.

Holly skinęła ostrożnie głową, przewidując, że najgorsze może dopiero nadejść.

— Ale nie musisz mi o tym cały czas przypominać — mówiła Morgenthau dalej. — Może byś tak wykazała trochę szacunku dla mojej pozycji?

— Przecież tak jest!

— Wczoraj tak nie było. Nie powinnaś robić sobie wolnego nie informując mnie o tym. W rzeczywistości powinnaś poprosić mnie o zgodę, ale nie jestem aż tak czepialska. Ale jak to wygląda, kiedy profesor Wilmot zadaje mi pytanie, ja mu mówię, że moja asystentka to sprawdzi, a mojej asystentki nie ma przy biurku? A nawet w biurze? I nawet nie wiem, gdzie jest?

— Mogłaś zadzwonić. Zawsze mam przy sobie komunikator.

— Powinnaś mnie zawsze informować o tym, gdzie jesteś. Nie powinno być tak, że muszę cię szukać.

Holly czuła wzbierającą złość.

— Nie przepadasz za mną, co?

Przez sekundę Morgenthau miała zaskoczony, wręcz wystraszony wyraz twarzy.

— Nie należysz do wierzących — przyznała. — A co gorsza, jesteś odrodzona. Dla mnie jest to… — zawahała się nad doborem właściwego słowa — …obrzydliwe. Właściwie grzeszne.

— To nie była moja decyzja. Zrobiła to moja siostra, kiedy ja byłam zbyt chora, żeby o czymkolwiek decydować.

— Ale próbowałaś uniknąć sądu bożego. Próbowałaś oszukać śmierć.

— Ty byś tego nie zrobiła?

— Nie! Kiedy Bóg mnie wezwie, pójdę z radością.

Im szybciej, tym lepiej, mruknęła Holly w duchu.

— Ale moje wierzenia religijne nie są przedmiotem tej rozmowy. Chciałabym, żebyś zawsze mnie informowała o tym, gdzie jesteś.

— Rozumiem — odparła Holly, powstrzymując gniew.

— Oczywiście w godzinach pracy — Morgenthau uśmiechała się, ale dla Holly ten uśmiech wyglądał na wymuszony. — Co robisz po godzinach pracy, to sprawa wyłącznie twojego sumienia.

— Oczywiście.

— Chyba że to coś związanego z doktorem Eberlym.

A więc o to chodzi, uprzytomniła sobie Holly. Złości się, bo myśli, że jestem zainteresowana Malcolmem. Może ona wie więcej ode mnie. Może zauważyła, że Malcolm jest mną zainteresowany!

— Doktor Eberly jest zbyt zajęty, żeby angażować się w jakieś układy osobiste. Powinnaś przestać rozpraszać jego uwagę.

Próbuje go chronić. Staje między mną a Malcolmem. Holly wstała.

— Powinnam była ci powiedzieć, że wychodzę na całe popołudnie — rzekła chłodnym tonem. — To się już nie powtórzy.

— Dobrze! — Morgenthau klasnęła w dłonie tak głośno, że Holly aż podskoczyła. — Skoro już załatwiłyśmy tę sprawę: teraz ja wychodzę z biura na całe popołudnie, a ty wszystkiego przypilnujesz.

Zaskoczona nagłą zmianą tonu, Holly spytała:

— Dokąd wychodzisz?

Morgenthau zaśmiała się i pokiwała palcem.

— Nie, ja nie mam obowiązku mówić ci, dokąd idę. To ja jestem szefem działu, pamiętaj. Mogę przychodzić i wychodzić kiedy zechcę.

— No tak. Jasne.

— Do twojej wiadomości — rzekła Morgenthau, wstając od biurka — będę przez cały dzień z Malcolmem. Przejrzymy kilka projektów konstytucji.

Eberly popijał herbatę ziołową, a Vyborg i Jaansen kłócili się z utajoną pasją. Widać było, że Kananga jest znudzony kłótnią. Morgenthau patrzyła w milczeniu i przeżuwała ciastko.

Kananga to człowiek czynu, powiedział Eberly. Nie zastanawia się nad niczym szczególnie, a to bardzo dobrze. Przyda się. Morgenthau to co innego. Siedzi i obserwuje, milcząca jak sfinks. Co się dzieje w jej głowie? Ciekawe, co z tego przekazuje do Amsterdamu. Pewnie wszystko.

— Jeśli dopuścisz, żeby ludzie mieli aż taką swobodę — mówił Vyborg, prawie sycząc — będziemy mieli kompletny chaos. Anarchię.

— Większość mieszkańców habitatu zdecydowała się na tę podróż, żeby uciec od represyjnych reżimów. Jeśli nie zagwarantujemy wolności osobistej, odrzucą konstytucję w całości — Jaansen rozsiadł się wygodnie na sofie i uśmiechnął, jakby wygrał w tej dyspucie.

— Wolność osobista — Vyborg o mało nie splunął. — To jest idea, która niemal doprowadziła do upadku cywilizacji. Gdyby nie Nowa Moralność…

— I Święci Apostołowie — wtrąciła Morgenthau, po czym spojrzała na Kanangę i dodała — I Miecz Islamu.

Jaansen skrzywił się patrząc na nią i Vyborga.

— Bez względu na to, co sobie wyobrażacie, ludzie nie zaakceptują konstytucji, która nie zagwarantuje im historycznych swobód. Są tutaj, bo mieli dość ograniczeń na Ziemi.

Vyborg był przeciwnego zdania i nadal się spierał.

Siedzący przy drugim końcu niskiego stolika, Eberly pomyślał, że Vyborg, okupujący najlepszy fotel w pokoju, z podwiniętymi chudymi nogami wygląda trochę jak zwinięty wąż: żylasty, mały, ciemny, z oczami błyszczącymi złością. Jaansen był jego przeciwieństwem: spokojny, blady i nieporuszony jak skała. Trzymał w ręku palmtop i bawił się nim, jak jakimś szamańskim fetyszem.

— W zamkniętym systemie ekologicznym — wtrącił Kananga — takim, jak ten, nie możemy tolerować głupców i wichrzycieli. Wyrzucić ich w próżnię bez skafandra!

Morgenthau zaśmiała się.

— Drogi pułkowniku, jak moglibyśmy uciekać się do sprawiedliwości wymierzanej w ten sposób, skoro gwarantujemy każdemu obywatelowi sprawiedliwy proces w przypadku popełnionego przestępstwa!

— Dokładnie tak samo uważam! — wykrzyknął Vyborg, patrząc Jaansenowi prosto w oczy. — Nie mamy czasu na prawne subtelności.

Morgenthau ściągnęła usta i oświadczyła:

— Jest jeszcze inna możliwość.

— Jaka?

— Słyszałam, że naukowcy na Ziemi eksperymentują z elektronicznymi sondami wszczepianymi ludziom do czaszek. Podłączają je do mózgu…

— Bioelektronika — rzekł Jaansen.

— Tak — zgodziła się Morgenthau. — Za pomocą tych sond można sterować ludzkim zachowaniem. Na przykład zapobiegać przemocy.

Vyborg skrzywił się.

— I co z tego?

— Może moglibyśmy wykorzystać takie sondy tutaj — rzekła Morgenthau.

— Wszczepiać neurosondy, żeby sterować ludzkim zachowaniem? — Jaansen wzdrygnął się.

— To może się sprawdzić — rzekła Morgenthau.

— Musieliby wyrazić zgodę na operację — przypomniał Vyborg.

— Jeśli zostaną uznani za winnych przestępstwa, to nie — zaoponował Kananga.

Jaansen potrząsnął głową.

— Społeczność nigdy się na to nie zgodzi. Wiesz, ludzie nie są głupi. Nigdy się nie zgodzą, żeby rząd miał nad nimi aż taką kontrolę.

— Nie powiedzielibyśmy im o tym — rzekł Kananga. — Wystarczyłoby to zrobić.

Stwierdzenie to wywołało kłótnię, która stawała się coraz bardziej zażarta. Eberly siedział, obserwował i sączył herbatę, zaś pozostali kłócili się coraz głośniej.

— Czy mogę się wtrącić? — wtrącił się w końcu. — Mówił cicho, ale wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. — Nawet w tak zwanych demokracjach na Ziemi, trudne warunki spowodowane przełomem cieplarnianym doprowadziły do wykształcenia bardzo autorytarnych rządów. Nawet w Stanach Zjednoczonych w większości miast panują rządy żelaznej pięści, Nowej Moralności.

— I to jest powód, dla którego większość z tych ludzi zdecydowała się na tę wyprawę — przypomniał Jaansen. — Żeby odnaleźć wolność.

— Złudzenie wolności — mruknął Kananga.

— Zeświecczeni frajerzy — mruknęła Morgenthau. — Niewierzący wichrzyciele. Agnostycy lub absolutni niewierzący.

Jaansen przełożył palmtopa z jednej ręki do drugiej.

— Częściowo się z wami zgadzam. Też jestem wierzącym. Zdaję sobie sprawę z tego, że ludźmi trzeba jakoś sterować. Ale ateiści nie są głupcami. Wielu z nich to naukowcy. Jeszcze więcej to inżynierowie i technicy. Próbuję wam tylko powiedzieć, że jeśli nie wprowadzicie do konstytucji podstawowych swobód, jakich oczekują, ludzie tę konstytucję odrzucą.

— Jeśli my policzymy głosy, to nie — Morgenthau mrugnęła.

— Bądź poważna — zaoponował Jaansen.

— To się już zdarzało — zarechotała.

Eberly westchnął. Znów wszyscy zwrócili się ku niemu.

— Żadne z was nie zna się na historii. Gdybyście się znali, wiedzielibyście, że ten problem istniał już dawniej i został rozwiązany.

— Rozwiązany? — warknął Vyborg. — Jak?

Uśmiechając się z wyższością, Eberly oznajmił:

— Ponad sto lat temu Rosja była częścią konglomeratu zwanego Związkiem Radzieckim.

— Wiem — odparł kwaśno Vyborg.

— Rosja Radziecka miała konstytucję, najbardziej liberalną konstytucję na świecie. Gwarantowała wszystkim wolność i braterstwo. Ale jej rząd był jednym z najbardziej represyjnych.

Jaansen wyglądał na zaintrygowanego.

— Jak im się to udało?

— To bardzo proste — odparł Eberly. — Gdzieś pośród tych napuszonych konstytucyjnych zwrotów o wolności, równości i braterstwie, było jedno malutkie zdanie, które głosiło, że w razie zagrożenia prawa konstytucyjne ulegają tymczasowemu zawieszeniu.

— W razie zagrożenia — powtórzył Kananga.

— Tymczasowemu — przypomniał Vyborg.

Eberly skinął głową.

— Doskonale się sprawdziło. Związek Radziecki był w stanie permanentnego zagrożenia, a rząd zarządzał za pomocą terroru i oszustwa. To działało przez prawie trzy czwarte stulecia, aż Związek Radziecki rozpadł się wskutek nacisków wywieranych przez państwa zachodnie, zwłaszcza stare Stany Zjednoczone.

— Nie będziemy mieli żadnych nacisków z zewnątrz, z którymi musielibyśmy się zmagać — zauważył Vyborg.

Eberly rozłożył ręce.

— Damy więc ludziom najładniejszą, najśliczniejszą, najbardziej liberalną konstytucję, jaką widzieli na oczy. Ale dopilnujemy, żeby znalazło się tam postanowienie o zagrożeniu.

Morgenthau zaśmiała się serdecznie.

— A jak już konstytucja zacznie obowiązywać, będziemy musieli znaleźć jakieś zagrożenie.

— Albo je zorganizować — dodał Vyborg. Nawet Jaansen się uśmiechnął.

— A jeśli ktoś się sprzeciwi…

— Wpakujemy mu neurosondę do mózgu — rzekła Morgenthau — i zrobimy z niego obywatela idealnego.

— Idealnego zombie — mruknął Jaansen.

— A najlepiej — wtrącił Kananga — jak wywalimy go przez śluzę bez skafandra.

TRZY DNI DO SPOTKANIA Z JOWISZEM

Eberly prosił Jaansena co najmniej raz w tygodniu, by sprawdził, czy w jego apartamencie nie zainstalowano urządzeń podsłuchowych.

— Ty się naprawdę martwisz, że Wilmot cię szpieguje? — wysoki, blady Nordyk miotał się po sypialni z detektorem w ręce.

Eberly, niższy, o ciemniejszej skórze, odparł:

— Gdybym był na jego miejscu, właśnie tak bym zrobił.

— Podsłuchujesz go? — spytał Jaansen z uśmiechem.

— Jasne.

— Cóż, za trzy dni zbliżymy się do Jowisza — rzekł Jaansen.

— To ważny moment.

Eberly skinął krótko.

— Bardziej interesuje mnie to, co się dzieje we wnętrzu habitatu, niż na zewnątrz.

Jaansen, inżynier, przypomniał:

— Będziemy musieli zatankować paliwo. Bez niego nie dolecimy do Saturna.

— Mam inne rzeczy na głowie. Ważniejsze.

— Na przykład?

— Zbliżające się wybory.

Jaansen wyłączył detektor i ogłosił:

— Czysto. Żadnych kamer, mikrofonów, żadnych skoków napięcia, ani mikro wolta. Nic, czego nie powinno tu być.

— Doskonale.

Eberly zaprosił go gestem do salonu i wskazał sofę. Sadowiąc się w wygodnym fotelu oświadczył:

— Prędzej czy później musimy zmusić ludzi, by zgodzili się na nową konstytucję i nowe rządy.

Jaansen włożył detektor do jednej kieszeni, a z drugiej wyciągnął nieodłączny palmtop.

— Myślałem o tych wyborach.

— Zostało jeszcze dużo czasu.

— Mniej niż rok. Musimy się do nich przygotować. Jaansen pokiwał głową bawiąc się palmtopem.

— Naukowcy wybiorą kogoś z nich, pewnie Urbaina. Kolejne skinięcie.

— To znacząca część elektoratu.

— Ale nie większość.

— Oni sami nie — zgodził się Eberly. — Ale co będzie, jeśli inżynierowie i technicy zagłosują razem z nimi?

Na twarzy Jaansena pojawiło się zrozumienie.

— To może być większość. Znacząca większość.

— Zatem musimy jakoś poróżnić inżynierów i techników z naukowcami.

— Ale jak?

Eberly uśmiechnął się.

— Posłuchaj, co ci opowiem.


Edouardo Urbain patrzył przez bulaj i próbował opanować drżenie. Gigantyczny Jowisz, który jeszcze parę dni temu był tylko jasną gwiazdą, teraz był tarczą widoczną gołym okiem, spłaszczoną przy biegunach, pokrytą smugami kolorowych chmur pędzących nad powierzchnią tej niezwykłej planety. Tarczę otaczała czwórka malutkich gwiazd: księżyce, które odkrył Galileusz, korzystając z pierwszego teleskopu.

Urbain wiedział, że na niskiej orbicie, tuż powyżej tych wielobarwnych chmur, znajduje się stacja badawcza Thomas Gold. Mogłem tam być, powiedział sobie po raz tysięczny. Mogłem prowadzić zespoły badawcze zajmujące się formami życia na Europie i samym Jowiszu. A tymczasem jestem tu, w tej słynnej arce, pośród buntowników i wariatów, jak ten cały Gaeta.

Wiedział, że to tylko złudzenie, ale miał wrażenie, że Jowisz się przybliża. Nie, nie jesteśmy jeszcze aż tak blisko, powiedział sobie w duchu. Jeszcze trzy dni i zobaczymy piękny spektakl.

Zespół naukowców i wyposażenie, jakim dysponowali na pokładzie Goddarda, były mniejsze niż Urbain zaplanował. Konsorcjum uniwersytetów nie chciało wysyłać swoich najlepszych ludzi na trwającą wiele lat podróż na Saturna. Mają siedzieć i nic nie robić podczas przelotu? Nie, nigdy. Urbain przypomniał sobie wyraz twarzy szefa naukowego konsorcjum, który objaśniał mu jasno i ze smutkiem:

— Nie możemy wysłać naszych najlepszych ludzi, żeby siedzieli tam przez parę lat, Edouard. Proszę zabrać podstawową załogę. Kiedy już znajdziecie się na orbicie Saturna, wyślemy naszych najlepszych naukowców szybkim statkiem, żeby tam popracowali miesiąc albo dwa.

Implikowana zniewaga głęboko Urbaina uraziła. Nie zaliczam się do ich najlepszych ludzi. Pół życia na Marsie i na Księżycu, trzy lata na orbicie piekielnej Wenus, całe życie w służbie planetologii, i oto ich zdaniem nadaję się tylko na niańkę dla małej załogi złożonej z przegranych.

Nie przestawało go to boleć. Kłuło. Żona nie chciała z nim polecieć: złożyła pozew o rozwód. Latami ostrzegała go, że ignorowanie politycznych aspektów kariery to głupota.

— Zaprzyjaźnij się z kimś — powtarzała mu Jean-Marie. — Szukaj towarzystwa ludzi, którzy ci pomogą.

Nigdy nie umiał tego robić. Nie umiał brać udziału w tej grze. Pracował solidnie, może nie aż tak, by zasłużyć na Nagrodę Nobla, ale uważał swoje prace za ważne. A teraz to. Ślepy zaułek. Wygnanie na Saturna. Kiedy będę mógł wreszcie opuścić habitat, będę w wieku emerytalnym.

Powinienem był słuchać Jean-Marie. Powinienem był wziąć do serca jej rady. Powinienem był poświęcać więcej uwagi doradcom z Nowej Moralności. To oni pociągają za sznurki. Miernoty spośród wierzących pną się po szczeblach kariery, a solidni badacze zostają w tyle.

Zmarnowane życie, pomyślał.

Gdy tak jednak patrzył na Jowisza lśniącego jak latarnia na tle mrocznej pustki kosmosu, poczuł, jak ogarnia go dobrze znany entuzjazm. Mamy do zbadania cały kosmos! Planeta za planetą! Nie będę mógł badać Jowisza czy jego księżyców, ale znajdę się na Saturnie przed innymi. Będę używał pierwszych sond sterowanych w czasie rzeczywistym, które znajdą się na powierzchni Tytana!

Pomyślał o łaziku na gąsienicach, który budował jego zespół. Będzie przemierzać powierzchnię Tytana i w ciągu paru tygodni zbierze więcej danych, niż naukowcy na Ziemi będą mogli przetworzyć przez całe życie. Zanim ci młodzi geniusze dotrą tu na szybkich statkach, ja już będę miał dane z Tytana. I warstwy chmur Saturna. I lodowych pierścieni.

Być może moje życie wcale nie jest takie zmarnowane, pomyślał Edouard Urbain. Może gdzieś tam czeka na mnie najwyższa stawka. A może nawet Nagroda Nobla.

Może nawet, pomyślał, Jean-Marie do mnie wróci.


W warsztacie, gdzie pracował ze swoim zespołem, Manny Gaeta demonstrował Kris Cardenas swój skafander próżniowy. Von Helmholtz i czterech techników stało przy ławach biegnących wzdłuż dwóch ścian pomieszczenia, obserwując, jak ich szef i specjalistka od nanotechnologii okrążają wielki, pękaty skafander, niczym kupujący, którzy zamierzają nabyć nową odzież dla potwora Frankensteina.

Kris wkroczyła do laboratorium z małą walizeczką, którą postawiła na podłodze przy drzwiach, gdy Gaeta podszedł, by się przywitać. Technicy trzymali się od niej z daleka.

A teraz Kris i Gaeta patrzyli na skafander, przewyższający ich wzrostem o głowę, błyszczący w świetle sufitowych lamp.

— Wielki jest — mruknęła Kris. Z tym hełmem i ruchomymi rękawami wyglądał jak średniowieczna zbroja.

— Musi być duży — wyjaśnił Gaeta obchodząc go dookoła. — Ma w środku masę gadgetów.

— Masz wewnątrz wystarczająco dużo miejsca na kafeterię — zażartowała.

— Nie — odparł Gaeta ze smutnym uśmiechem. — Tylko tyle, żeby się wcisnąć. Reszta to czujniki, kamery, serwomotory poruszające rękami i nogami, pancerz chroniący przed promieniowaniem, systemy podtrzymywania życia…

— Systemy? Więcej niż jeden?

— Jasne. Jedyna metoda to zapasowe systemy. Jeden się popsuje, drugi działa nadal.

Cardenas przyjrzała się lśniącej powłoce skafandra.

— Cermet?

— Częściowo — wyjaśnił Gaeta. — Dużo materiałów organometalicznych. I powierzchnia z półprzewodników, chroniona borokrzemianami i tarczami z nanokulek.

— Jak go wkładasz?

Obszedł skafander dookoła.

— Wchodzę przez klapę.

Zaśmiała się.

— Wygląda jak zapadnia w staroświeckich wygódkach. Gaeta przekrzywił głowę.

— Nigdy nie przyszło mi to do głowy, ale masz rację. Coś w tym rodzaju.

— Jasne.

— Chcesz wejść do środka? Pomogę ci.

Kris potrząsnęła głową.

— Nie. Ty tam wejdź — skinęła w stronę stojącej przy drzwiach walizeczki. — Pobiorę próbki zanieczyszczeń, które po sobie zostawiasz.

— Próbki?

— Jeśli chcemy zbudować nanomaszyny, które mają być przy stosowane do usuwania zanieczyszczeń, musimy wiedzieć, jakie to zanieczyszczenia. Na poziomie atomowym.

Gaeta pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Dobrze. Fritz, wchodzę do środka! — zawołał do von Helmholtza.

Von Helmholtz i czterech techników ruszyło w stronę skafandra. Główny technik zawahał się, po czym zwrócił się do Kris:

— Doktor Cardenas, przynieść pani walizkę?

— Tak, poproszę.

Przyniósł ją; dwóch techników zaczęło otwierać klapę skafandra, dwóch pozostałych uruchomiło pulpity sterujące po drugiej stronie laboratorium.

— Chcesz wyjść na zewnątrz, kiedy będziemy przelatywali koło Jowisza? — zwróciła się do Gaety Cardenas, gdy von Helmholtz podał jej walizeczkę.

— Tak. Mamy parę milionów widzów VR chętnych, żeby się przyłączyć, jak będziemy przemykać koło Jowisza. Powinno być nieźle.

— Przelot koło Jowisza oglądany z zewnątrz. Sama chciałabym to zobaczyć — westchnęła Cardenas.

Technicy otwarli klapę skafandra i Gaeta podszedł do niego.

— Oczywiście, czemu nie? — rzucił Cardenas przez ramię. — Fritz przygotuje ci sprzęt VR, dobrze, Fritz?

— To dla mnie zaszczyt — rzekł von Helmholtz. Cardenas nie potrafiła określić, czy mówił to szczerze, czy z przekąsem.

Patrzyła, jak Gaeta przekłada jedną nogę przez obrzeże klapy, łapie jedną ręką bok skafandra, po czym wkłada drugą nogę. Jego głowa zanurzyła się w panującym wewnątrz mroku.

Usłyszała stuknięcie i wiązankę stłumionych hiszpańskich przekleństw.

— W środku jest dość ciasno — uśmiechnął się jeden z techników.

— W porządku, wszedłem — zawołał Gaeta. Technicy zatrzasnęli klapę i uszczelnili ją.

Obchodząc skafander dookoła, Cardenas musiała zadzierać głowę do góry, żeby dostrzec twarz Gaety przez ciemne szkło hełmu.

Prawe ramię skafandra poruszyło się z brzęczeniem i szumem serwomotorów.

— Hej, Kris — rozległ się z głośników potężny głos Gaety. Pomachał do niej. — Zatańczymy?

Ale Kris już przyklękła przy walizeczce, która zawierała sprzęt do analiz, pogrążając się w pracy.

DWA DNI DO SPOTKANIA Z JOWISZEM

Kafeteria był ruchliwym i hałaśliwym miejscem, rozbrzmiewającym brzękiem sztućców i setkami przyciszonym rozmów. Ilya Timoshenko zignorował kolejki stojące przy różnych ladach, gdyż wolał lunch z automatu. Położył na tacy kanapkę z McGlutem i miskę parującej zupy, po czym podszedł do automatu z napojami.

— Decyzje, decyzje…

Timoshenko odwrócił się i zobaczył Jaansena, jednego z najważniejszych inżynierów, który stał koło niego, wysoki, szczupły i blady jak zimowe słońce.

Timoshenko w milczeniu podsunął plastikowy kubek pod kranik z colą i nacisnął przycisk. Potem odszedł, rozglądając się za stolikiem, przy którym mógłby być sam. Kiedy jednak zdjął jedzenie z tacy, Jaansen podszedł do stołu z sałatką i szklanką mleka.

— Mogę się przysiąść? — spytał Jaansen, stawiając swój skromny lunch na stole. — Chciałem z tobą pogadać.

— O czym? — spytał Timoshenko. Jaansen był jednym z jego szefów, kilka stopni wyżej niego.

— O polityce — odparł Jaansen i przysunął sobie krzesło. Timoshenko nagle stracił apetyt. Usiadł i spojrzał blademu Nordykowi w twarz.

— Nie interesuję się polityką.

— Kiedyś się interesowałeś. Byłeś działaczem. — I dlatego się tu znalazłem.

Jaansen machnął ręką wymijająco.

— Tu przecież nie jest tak źle, nie? Jeśli już człowiek musi udać się na wygnanie, jest to jedno z najlepszych miejsc.

— A pana wygnano? — spytał odruchowo Timoshenko.

— Nie, zgłosiłem się sam. To dla mnie niezła okazja, mogę być szefem dużej operacji inżynierskiej.

— Właśnie, być szefem.

— Ty też mógłbyś być szefem — rzekł Jaansen. — Największym z szefów.

Timoshenko zmarszczył brwi.

— Mówię serio, Ilya. Mógłbyś kandydować na stanowisko głównego administratora, kiedy wejdzie w życie nowa konstytucja.

— Pan żartuje.

— Mówię poważnie. Mógłbyś kandydować i pewnie byś wygrał. Wszyscy inżynierowie i technicy mogliby na ciebie głosować. To poważny elektorat.

— A czemu mieliby na mnie głosować?

— Bo jesteś jednym z nas. Wszyscy cię znają i szanują.

Timoshenko prychnął drwiąco.

— Mam bardzo mało przyjaciół. Prawie nikogo nie znam, a ci których znam, nie przepadają za mną. Ale nie mam do nich o to żalu.

Jaansen nie zniechęcał się łatwo. Wyjął palmtopa z kieszeni bluzy i zaczął wystukiwać jakieś numerki, nie przerywając przemowy.

— Polityka sprowadza się do arytmetyki — rzekł, dziobiąc swoje jedzenie. — Koledzy szanują cię w większym stopniu, niż podejrzewasz. Zagłosowaliby na ciebie zamiast na Urbaina…

— Urbaina? On kandyduje?

— Oczywiście. Jest przecież szefem działu naukowego, nie? Naukowcy wyobrażają sobie, że habitat należy do nich. Uważają, że wszyscy inni są tutaj na ich usługi. Oczywiście, że będzie kandydował. I wygra, chyba że ty zdołasz zjednoczyć inżynierów i techników.

Timoshenko potrząsnął głową.

— Nie interesuję się polityką — powtórzył. Ale nie ruszył się. Słuchał i przyglądał się liczbom na palmtopie Jaansena.


Pół godziny później, po drugiej stronie zatłoczonej, hałaśliwej kafeterii, Edouard Urbain próbował dokończyć lunch i wrócić do biura. Zimna zupa ziemniaczana była kiepską imitacją wykwintnej francuskiej kartoflanki. Nie jadł przyzwoitego posiłku odkąd opuścił Montreal. Wilmot nie interesował się kuchnią, jasne. Jak zostanę głównym administratorem, dopilnuję, żeby kucharze nauczyli się gotować.

Były tysiące rzeczy do zrobienia; budowa łazika napotkała na trudności, zaraz mieli zbliżyć się do Jowisza, a ten cały Eberly chciał przygotować konstytucję habitatu i ogłosić się głównym administratorem. Nic z tego, powiedział Urbain, siorbiąc niesmaczną zupę. To jest misja naukowa, celem istnienia tego habitatu jest nauka. Na czele rządu musi stać naukowiec.

— Ty też się tak cieszysz?

Urbain podskoczył, jakby ktoś go szturchnął. Podniósł wzrok i ujrzał głównego inżyniera, Nordyka Jaansena, który łagodnie się uśmiechał. Urbain z niechęcią wskazał mu puste krzesło po drugiej stronie stołu.

— Cieszę? — zapytał, gdy Jaansen zasiadł na wskazanym krześle.

— Ze spotkania z Jowiszem.

— Ach, tak. Pewnie — mruknął Urbain wlewając sobie do ust ostatnią łyżkę podłej zupy. Po chwili zauważył, że Jaansen nie przyniósł nic do jedzenia. — Nie jesz?


— Już jadłem — wyjaśnił inżynier. — Właśnie wychodziłem, kiedy zobaczyłem, że siedzisz samotnie.

Urbain wolał jeść sam. Nie odezwał się jednak i sięgnął po herbatę. W restauracjach podawali wino — a przynajmniej jego substytut. W kafeterii nie.

— Ciągle myślę o tym przelocie w pobliżu Jowisza — oznajmił Jaansen. — I procedurze pobierania paliwa. Sprawdziłem wszystko, co jest z tym związane dziesiątki razy, ale dalej się martwię, że o czymś zapomniałem.

— I po to właśnie tworzymy listy kontrolne — przypomniał Urbain cierpkim tonem.

Jaansen uśmiechnął się.

— Tak, wiem. Ale mimo to… Urbain dopił herbatę.

— Wybacz — rzekł i odsunął krzesło od stołu. Jaansen dotknął jego rękawa.

— Masz minutkę? Chciałbym o czymś z tobą porozmawiać.

— Muszę wracać do laboratorium.

Jaansen skinął głową, a w jego błękitnych jak lód oczach okolonych bladymi rzęsami pojawił się błysk rozczarowania.

— Rozumiem.

— Minutkę, mówisz? — Urbain poczuł się winny, co go drażniło i irytowało.

— Może dwie.

— O co chodzi? — spytał Urbain. Pochylił się, sięgnął po tacę i zaczął układać na niej naczynia.

— Potrzebuję pomocy. Porady.

— W związku z czym?

Inżynier rozejrzał się dookoła ukradkiem, zanim odpowiedział.

— Wiesz, że szef działu zasobów ludzkich zakłada komitet, który ma przygotować nową konstytucję.

Urbain pokiwał głową, zastanawiając się, do czego Jaansen zmierza.

— Pewnie ty staniesz na czele tego rządu.

— Ach, tak. Pewnie tak.

Jaansen potrafił udawać, że mówi szczerze.

— Czy jesteś gotowy na takie poświęcenie? To wielka odpowiedzialność.

Urbain już otwierał usta, ale zawahał się i ułożył sobie słowa w głowie, nim odpowiedział:

— Przemyślałem to dość dokładnie. To wielka odpowiedzialność, masz tu absolutną rację. Ale to jest wyprawa naukowa, więc na jej czele musi stać naukowiec. Jako szef działu naukowego tak naprawdę nie mam wyboru. Muszę przyjąć tę odpowiedzialność.

— Pod warunkiem, że zostaniesz wybrany — rzekł Jaansen.

— Oczywiście, że zostanę wybrany. Na kogo innego mieliby głosować?

JEDEN DZIEŃ DO SPOTKANIA Z JOWISZEM

— Gdzie będziesz, kiedy będziemy przelatywali koło Jowisza? — spytał Don Diego.

Holly spojrzała na niego sponad krzaka malin, który właśnie sadziła.

— W biurze — odparła z uśmiechem. — Kiedyś muszę popracować.

Starszy mężczyzna otarł pot z czoła wierzchem odzianej w rękawicę dłoni.

— Nie uważasz tego, co robimy, za pracę?

— To zabawa. To znaczy — praca fizyczna. Ale to zabawa. Poza tym, mówiąc „praca”, mam na myśli pracę, do której mnie zatrudniono.

— Wydaje mi się, że codziennie spędzasz tu ze mną trochę czasu — rzekł Don Diego ciągnąc oporny kawałek stalowego kabla, częściowo zagrzebanego w ziemi.

— Lubię tu przychodzić.

Holly zrozumiała, że lubi przebywać na otwartej przestrzeni, z dala od biura. Lubiła pracować i rozmawiać ze staruszkiem, poważnym, a zarazem przepełnionym radością człowiekiem, który tak umiał słuchać i tyle mógł ją nauczyć.

— Ostrożnie — ostrzegła go Holly, gdy szarpnął mocniej, próbując wyciągnąć kabel z ziemi. — To może być podłączone do czegoś ważnego.

Potrząsnął głową.

— To tylko jakiś śmieć pozostawiony przez ekipy budowlane. Zamiast po sobie posprzątać, za co im płacono, powrzucali śmieci do rowu i mieli nadzieję, że nikt nie zauważy.

Holly podeszła, by mu pomóc i razem udało im się wyciągnąć kabel. Rzeczywiście nie był do niczego podłączony.

— Może powinniśmy zorganizować ekipy sprzątające, które przeszukają przepusty i rowy — zastanawiała się głośno Holly. — Pewnie znaleźlibyśmy trochę przydatnych materiałów.

— Martwi mnie wpływ tego wszystkiego na nasze zdrowie. Stal rdzewieje, a rdza dostaje się do naszych zapasów wody pitnej.

— Ale woda jest oczyszczana w procesie odzysku — przypomniała Holly.

Pokiwał nieufnie głową.

— Ale i tak się tym martwię.

Holly wróciła do krzaka malin, przyklepała świeżo rozkopaną ziemię, po czym wyprostowała się powoli, z rękami na krzyżu.

— Na dziś mam dość — rzekła, patrząc w stronę długiego okna słonecznego. W połowie było pogrążone w cieniu. — Czas na kolację.

— Mogę cię zaprosić na kolację do mojej hacjendy? — spytał Don Diego, zdejmując poplamione, brudne od ziemi rękawice.

Holly uśmiechnęła się. Wiedziała, że jego hacjenda jest jednopokojowym mieszkaniem, mniej więcej takim samym pod względem rozmiarów i rozplanowania jak jej własne.

— A może ja coś dzisiaj ugotuję? — zaproponowała.

Przez sekundę wyglądał na zakłopotanego, po czym odparł:

— Holly, pod wieloma względami jesteś naprawdę wspaniałą osobą, ale chyba jednak jestem lepszym kucharzem od ciebie.

— Nauczysz mnie, jak się robi chili? — spytała z zapałem.

— Z soi i nakrapianej fasoli — odparł. — Oczywiście. Nawet powiem ci, jak się gotuje fasolę, żeby nie powodowała wzdęć.

— Czyja kiedykolwiek zdążę na kolację? — poskarżył się Manny Gaeta. — Kafeteria już chyba zamknięta.

— Ale to nie ma znaczenia, prawda? — odparł Fritz von Helmholtz.

W swoim opancerzonym skafandrze Gaeta stał dobre pół metra nad pokładem. Spojrzał na Helmholtza przez ciemną szybkę hełmu.

Cabron — mruknął Gaeta. Fritz czasem potrafi być nieznośny.

Von Helmholtz uniósł wzrok znad swojego palmtopa i zmarszczył brwi.

— Najpierw zrobimy test w próżni.

— Strasznie tu gorąco. Jestem cały spocony.

— Włącz chłodzenie — odparł niewzruszony von Helmholtz.

— Nie chcę wyczerpywać akumulatorów.

— Możemy je podładować przez noc.

Gaeta wiedział, że może przerwać test wyłączając skafander i otwierając klapę. Siedział już w tym gruchocie od paru godzin, wykonując wszystkie procedury, jakie musieli przeprowadzić, by zarejestrować przelot koło Jowisza. Gaeta był zmęczony, spocony i miał dość.

Wiedział wszakże, że Fritz ma rację. Trzeba sprawdzić wszystko już teraz. Upewnić się, że wszystko działa. Na zewnątrz nie może być żadnych niespodzianek.

— Test próżniowy, tak — mruknął, przyglądając się istnej choince światełek kontrolnych wbudowanych w kołnierz hełmu. Wszystko na zielono, z wyjątkiem dwóch pomarańczowych światełek: niskie go stanu naładowania akumulatora i wentylatora, który pracował wolniej niż przewidywała specyfikacja. Może dlatego jest tu tak piekielnie gorąco, pomyślał.

Fritz tkwił przy wielkiej konsoli sterowania, wpatrując się w ekran diagnostyczny.

— Trzeba wymienić wentylator — powiedział do miniaturowego mikrofonu znajdującego się tuż obok jego ust.

Jeden z techników pokiwał głową ponuro.

— A miałem iść z dziewczyną na kolację — mruknął.

Fritz wyprostował się, odwrócił w stronę Gaety i pokiwał palcem.

— Chodź, moja sylfido. Śluza numer czternaście.

Gaeta ruszył. W skafandrze poruszał się sztywno, mimo serwomotorów wspomagających ramiona i nogi.

— Czuję się w tym jak Żelazny Drwal — powiedział Fritzowi. — Oliwiarka! Oliwiarka!

Frtiz nie uśmiechnął się.

— Łożyska są samosmarujące. Im więcej będziesz chodził w skafandrze, tym będzie wygodniejszy.

— Tak. Jasne.

Gaeta podszedł za Fritzem do podwójnych szerokich drzwi laboratorium. Jeden z techników otworzył je. Gaeta z zaskoczeniem dostrzegł Holly Lane stojącą na korytarzu. Otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, gdy dostrzegła idącego w jej stronę Gaetę w skafandrze.

Poruszył powoli ramieniem i zgiął palce w robocim geście.

— Cześć, Holly — zawołał.

— Manny? Jesteś tam w środku?

— Tak, to ja.

Uniosła niewielki plastikowy pojemnik.

— Przyniosłam ci trochę chili. Domowej roboty.

— Nie mamy teraz czasu najedzenie — wtrącił von Helmholtz. — Jesteśmy bardzo zajęci.

— Chodź z nami, Holly — zaproponował Gaeta. — Idziemy do śluzy numer czternaście. — Ruszył i wyszedł na korytarz.

— Wychodzisz na zewnątrz? — spytała Holly, odskakując mu z drogi.

— Nie. Faceci z ochrony wstrzymali moje wyjście w próżnię. Wszyscy są zajęci przy tankowaniu paliwa. Po prostu zostanę w śluzie, kiedy ją otworzą i będę się usuwał im z drogi. Przelot koło Jowisza nakręcimy jutro, kiedy będziemy najbliżej.

— Mogę popatrzeć?

— Jasne — odparł Gaeta, z przyjemnością patrząc na tik nerwowy prawego policzka Fritza. — Chodź.

ZBIORNIKOWIEC GRAHAM

— Hej, Tavalera, myśl, co robisz, zaczynamy manewr połączenia.

Raoul Tavalera wymruczał pod nosem przekleństwo. Wiem, że zaczynamy ten pieprzony manewr, odpowiedział w duchu pani kapitan. Po jaką cholerę byśmy tu byli?

Graham składał się przede wszystkim z pary potężnych silników fuzyjnych i modułu mieszkalnego, który mieścił dwuosobową załogę: panią kapitan — twardą kobietę i Tavalerę, który odliczał dni swojej obowiązkowej służby publicznej i czekał, aż będzie mógł wrócić do ojczystego New Jersey. A kiedy wróci, ucałuje ziemię i już nigdy nie opuści powierzchni Ziemi.

Zagracony mały Graham holował trzy olbrzymie kule pełne izotopów wodoru i helu, które stanowiły paliwo dla silników fuzyjnych. Zaraz mieli połączyć się ze zbliżającym się habitatem; po wykonaniu tego zadania Graham i jego dwuosobowa załoga mogła powrócić w pobliże stacji Gold, na orbicie dookoła potężnego Jowisza — miejsce względnie bezpieczne, ale luksus wątpliwy.

Kapitan siedziała przypięta pasami do fotela dowódcy; brzydką, ziemistą twarz ukryła prawie w całości pod hełmem sensorowym. Tavalera widział tylko jej kanciastą, kwadratową szczękę i zmiętoszony kombinezon, który miała na sobie odkąd opuścili stację, cztery dni temu.

Przylatując na Jowisza po raz pierwszy Tavalera cieszył się, że będzie eksplorował chmury tej planety. Wyobrażał sobie brawurowe akcje: nurkowanie w górnych warstwach wirujących chmur Jowisza, łowienie izotopów w niewiarygodnie głębokiej atmosferze. Ryzykowne i ekscytujące, a jakie ważne. Paliwa fuzyjne z Jowisza napędzały generatory energii elektrycznej i silniki rakietowe w całym Układzie Słonecznym, od Ziemi po Pas Asteroid, a nawet dalej.

Wcześniej Tavalera wyobrażał sobie ciekawe życie i fascynujące misje w jowiszowych chmurach: oblegające go tłumy zachwyconych dziewcząt, błagających, by zwrócił na nie uwagę. Rzeczywistość była zupełnie inna — wręcz nudna. Szaleńcze nurkowanie w wirujących chmurach było przeznaczone dla automatycznych statków, zdalnie sterowanych ze stacji Gold. Jedynymi zadaniami Tavalery wiążącymi się z lataniem były loty transportowe, przewożenie zbiorników z paliwem do statków w układzie Ziemia-Księżyc lub w Pasie. Kobiety na pokładach statków wybierały mężczyzn według stanowiska, a Tavalera, zwykły, umorusany inżynier, odbywający obowiązkowy staż w służbie publicznej, stał w hierarchii raczej nisko. Poza tym, skarżył się w duchu, większość kobiet była brzydka, a nieliczne ładne były chyba lesbami.

Zaczął odliczać misje, odliczać dni, godziny i minuty dzielące go od chwili, kiedy zostanie zwolniony ze służby i będzie mógł wrócić do domu. Ta misja była szczególnie nudna; cztery pieprzone dni holowania potężnych zbiorników z paliwem, wleczenie się do punktu spotkania ze zbliżającym się habitatem, lecącym w stronę Saturna. Własny kombinezon Tavalery zaczął już cuchnąć od gromadzącego się od czterech dni potu. Pani kapitan upomniała go z tego powodu, każąc mu wziąć prysznic w ubraniu. Suka, pomyślał.

A teraz siedział sztywno i obserwował odczyty na panelu sterowania, zaś kapitan manewrowała trzema potężnymi zbiornikami, zbliżając się do habitatu. To było niełatwe zadanie; zużyli większość własnego paliwa Grahama lecąc nad biegun północny Jowisza, by uciec przed potężnym, jak w synchrotronie, promieniowaniem o energii milionów elektronowoltów, które istniało w okolicy równika. Nigdy jeszcze na żadnej misji nie musieli manewrować tak daleko od Jowisza, w odległości dwudziestu średnic planety pod Słońce, z dala od stożka potężnej magnetosfery planety i jej własnego, potężnego promieniowania. Ogon magnetosfery ciągnął się aż do orbity Saturna.

Na głównym ekranie widać było habitat w nienaturalnych kolorach, widziany w podczerwieni. Tavalera wyjrzał przez bulaj i zobaczył jego niewyraźny zarys w świetle Słońca, które oświetlało długi, rurowaty korpus. Przypominał mu kawałek rury kanalizacyjnej unoszącej się w ciszy kosmicznej pustki.

— Zwalniam zbiornik numer jeden — powiedziała beznamiętnie kapitan.

Tavalera zobaczył, że kontrolka zwalniania zapaliła się na zielono. Włączył powiększenie na swoim ekranie i dostrzegł małą armię techników w skafandrach kosmicznych i jednoosobowych skoczków transferowych unoszących się na drugim końcu habitatu, czekających, by złapać kulisty zbiornik i doczepić go do latającej rury kanalizacyjnej.

Z pierwszym zbiornikiem wszystko poszło gładko, podobnie z drugim.

Po czym kapitan powiedziała:

— Ach.

Tavalera poczuł, że serce zamiera mu w piersi. Mamy kłopoty.

— Zbiornik trzy nie chce się odczepić — oznajmiła spokojnie. — Musisz wyjść na zewnątrz i zrobić to ręcznie.

Tavalera zawsze panicznie bał się takiej możliwości. Nie miał nic przeciwko lataniu w śmiercionośnej próżni we wnętrzu statku, nawet rozmiarów komara, jak Graham. Ale wyjść na zewnątrz, nie mając na sobie niczego poza cienkim skafandrem — to było przerażające.

Kapitan zdjęła z twarzy hełm sensorowy.

— Co jest, cwaniaczku, nie dosłyszałeś? — warknęła. — Wskakuj w skafander. Musimy odczepić zbiornik, zanim ten pieprzony habitat nam odfrunie.

Musimy, mruknął Tavalera w duchu. Powiedziała „musimy odczepić zbiornik”. Ale miała na myśli mnie. Ona tu zostaje.

Z niechęcią odpiął pasy i odepchnął się od fotela, po czym pożeglował na tył modułu, gdzie przechowywano skafandry. Włożenie go i przypięcie wszystkich lin zajęło mu tylko dwadzieścia minut, ale kapitan klęła na niego, jakby to robił godzinami. Przyszła, żeby sprawdzić skafander i zrobiła to tak szybko, że Tavalera doskonale wiedział, że nie mogła zrobić tego poprawnie. A następnie popchnęła go w stronę śluzy.

— Ruszaj się, dupku.

Gaeta był głodny, zmęczony, spocony i ogólnie niezadowolony. Czekał na techników, którzy mieli otworzyć wewnętrzną klapę śluzy. Spoglądając na nich z opancerzonego skafandra zastanawiał się, czemu tym idiotas tarugas zajmuje tyle czasu wstukanie paru kodów za pomocą zamontowanej na ścianie klawiatury.

Fritz przycisnął słuchawkę do ucha i wymruczał coś do miniaturowego mikrofonu przyczepionego koło jego ust.

— Skąd to opóźnienie? — dopytywał się Gaeta.

— To dyrektor działu ochrony — wyjaśnił Fritz. — Mają na zewnątrz trochę ludzi i chcą się upewnić, że żaden z nich nie znajdzie się w pobliżu tej śluzy, kiedy ją otworzymy.

Maldito. Nie wychodzę na zewnątrz. Chcę tylko postać przy otwartej śluzie. Nie powiedziałeś im o tym?

— Wiedzą — Fritz przekrzywił głowę i znów przycisnął słuchawkę ręką. — Powtórz! — Posłuchał, pokiwał głową, po czym spojrzał na Gaetę. — Jeszcze pięć minut. Wtedy możemy uruchomić śluzę.

— Pięć minut — mruknął Gaeta.

Holly podeszła i stanęła przed nim. Próbując coś dostrzec przez szkło hełmu wyglądała prawie jak mały elf.

— Czy jest jakiś sposób, żeby ci podać to chili do środka? — spytała z uśmiechem. — Pewnie tam umierasz z głodu.

Odwzajemnił uśmiech, zastanawiając się, czy dziewczyna widzi jego twarz przez bardzo ciemne szkło hełmu. W duszy podziękował jej za mimowolną hojność. Przez ponad rok Gaeta próbował zakwalifikować się na wyprawę lecącą na Saturna. Aż zadzwonił Wendell z centrali Astro Corporation i w ciągu niecałych dwóch tygodni wszystko dało się załatwić. A musiał tylko pilnować tego chudzielca, co wcale nie było trudnym zadaniem. Patrząc na Holly Gaeta zauważył, że wcale nie jest taka chuda; była smukła, zgrabna, a w ogóle bardzo atrakcyjna. Una guapa chiquita.

— Zgadza się, umieram z głodu — rzekł do niej — ale nie ma możliwości otwarcia tej puszki tak, by nie zepsuć testu, który chcemy wykonać.

Pokiwała głową ze smutkiem.

Fritz brutalnie nakazał jej gestem, żeby się odsunęła i zwrócił się do techników:

— Otwórzcie wewnętrzną klapę.

— Mówiłeś coś o pięciu minutach — warknął zaskoczony Gaeta.

Jeden z techników zaczął wystukiwać kod.

— Pięć minut do otwarcia zewnętrznej klapy — odparł stanowczo Fritz. — Możemy się przygotować już teraz. Ja też nie jadłem kolacji.

Gaeta zaśmiał się. Ciężka klapa lekko się uchyliła. Dwóch techników otworzyło ją na oścież. Skafander był olbrzymi i mógł przejść tylko przez jedną z ogromnych klap przeznaczonych do odbierania dużych ładunków. Skafander zbudowano tak, że nie zginał się w pasie ani w żaden inny sposób — tylko ramiona i nogi. W środku Gaeta miał wrażenie, jakby siedział wewnątrz czołgu.

Dostrzegł Holly stojącą obok niego, patrzącą cierpliwie, jak przechodzi ciężkim krokiem przez klapę i staje obiema obutymi stopami w śluzie.

— Zamykam wewnętrzną klapę — w słuchawkach wbudowanych w hełm rozległ się oschły głos Fritza.

— Zrozumiałem, zamykasz wewnętrzną klapę — rzekł Gaeta. Wszyscy stali teraz za nim, poza ich polem widzenia. Widział panel sterujący śluzy powietrznej na grodzi po lewej, z czerwonymi i zielonymi znakami. Gdy wewnętrzna klapa zamknęła się, zrobiło się ciemniej, a jedno z czerwonych światełek stało się pomarańczowe, a następnie zielone. Gaeta został sam, odcięty w komorze o gładkich ścianach, jak olbrzymi robot w metalowym łonie. Czuł, że zaraz musi iść do toalety — jak zawsze, kiedy był zdenerwowany. Przejdzie. Lepiej, żeby przeszło, pomyślał — nie zadał sobie trudu z podłączaniem odpowiedniej rurki.

— Wypompowywanie powietrza — rzekł Fritz.

— Wypompowywanie powietrza — powtórzył Gaeta.

Nie słyszał pomp wypompowujących powietrze z komory. Nie czuł nawet ich wibracji przez grube podeszwy butów skafandra. Ile już razy wkładałem ten skafander, zastanawiał się Gaeta. Po raz pierwszy na wędrówkę przez Mare Imbrium. Potem nurkowanie na Wenus. Potem ślizganie się na Jowiszu. Jakieś dziesięć, dwanaście prób przed każdym numerem. Około pięćdziesiąt razy. Czuję się w nim prawie jak w domu.

— Otwarcie luku zewnętrznego za trzydzieści sekund — rzekł Fritz.

— Otwarcie za trzydzieści.

— Pamiętaj, żadnych wygłupów.

Gaeta potrząsnął głową wewnątrz hełmu. Ależ z tego Fritza histeryk.

— Stoję i czekam, grzecznie jak pomnik — obiecał. — Żadnych numerów.

— Dziesięć… dziewięć…

Ech, fajnie byłoby wyjść stąd i trochę polatać. Może zrobić pętlę dookoła habitatu. Prędzej czy później będziemy musieli przetestować silniki skafandra.

— Trzy… dwa…

Fritz chyba zaraz narobi w gacie, pomyślał Gaeta i aż zachichotał.

— Zero.

Zewnętrzny luk otworzył się powoli. Na początku Gaeta nie zobaczył nic, tylko mroczną pustkę, po chwili jednak polaryzacja szybki hełmu wyregulowała się i pojawiły się gwiazdy. Tysiące gwiazd. Miliony gwiazd. Ostre małe punkciki światła znaczące pustkę jak brylanciki rozsypane na horyzoncie z czarnego aksamitu. A z boku, ukośna, lśniąca rzeka Drogi Mlecznej, wijąca się w przestrzeni wstęga, tajemnicza i kusząca.

Gaeta nie był religijny, ale zawsze, gdy widział piękno prawdziwego świata, oczy zachodziły mu mgłą i szeptał ten sam hymn pochwalny: „Pańska jest Ziemia i co jest na Ziemi, jej długi okrąg z mieszkańcami swymi”.

AWARIA

Jak homar po dnie morza, Tavalera pełzł, centymetr po centymetrze, wzdłuż sztywnej liny fulerenowej łączącej Grahama ze zbiornikiem paliwa. Dotarł do zbiornika i pełzł wolno od jednego uchwytu do drugiego po gigantycznej metalowej kuli. Gdy dotarł do kanciastego łącznika, przepiął linę do najbliższego zaczepu wbudowanego w zakrzywioną powierzchnię zbiornika. Bał się straszliwie pracować bez żadnego zabezpieczenia, ale liny skafandra były za krótkie jak na odległość między śluzą powietrzną Grahama a łącznikiem zbiornika z paliwem, który się zaciął. Bezpiecznie przypięty, pochylił się tak daleko do przodu, jak tylko zdołał, próbując skierować światło hełmu na łącznik, który nie chciał się odczepić.

Zawsze, gdy wychodził w próżnię, sądził, że będzie mu zimno, w mroźnej próżni głębokiego kosmosu. I za każdym razem dziwił się, że w skafandrze jest tak gorąco. Jeszcze pięć minut i ugotuję się jak w garnku z zupą, poskarżył się w duchu. Mrugał, gdy pot zaczął ściekać mu do oczu, i przeklinał samego siebie za to, że zapomniał o opasce na czoło.

— No i? — głos pani kapitan w skafandrze brzmiał jeszcze bardziej wrednie niż zwykle.

— Próbuję ustalić, czemu się zaciął — rzekł Tavalera. — Jeszcze parę minut.

— Skieruj na niego kamerę, popatrzę.

Chętnie bym ci wpakował kamerę w ten chudy tyłek, burknął w duchu Tavalera. Posłusznie odpiął minikamerę od paska z narzędziami i wpiął ją do zaczepu na lewym rękawie skafandra. Lampa kamery oświetliła wyraźniej miejsce niż lampa na hełmie.

— Nie mam pojęcia, czemu się zacięło — rzekł Tavalera, potrząsając głową w hełmie. — Jak dla mnie wszystko wygląda normalnie.

Kapitan mruknęła coś tak cicho, że nie zrozumiał, po czym poleciła:

— Sprawdź odbiornik.

Tavalera wolał najpierw sprawdzić linę. Nie miał ochoty odpaść od zbiornika i odlecieć w przestrzeń międzyplanetarną. Pewnie, wszędzie dookoła było pełno ludzi z habitatu, ale skąd wziąć pewność, że ktoś go złapie? Albo w ogóle będzie próbował?

— No i? — powiedziała głosem jeszcze bardziej cierpkim.

— Pracuję nad tym — mruknął.

Odbiornik sprawdzony; bateria była naładowana prawie do pełna i odbierała sygnał ze statku.

— To pewnie jakiś problem mechaniczny — rzekł Tavalera.

— Spróbuj przełączyć na ręczne.

— Jeśli problem jest mechaniczny, to nic nie da.

Posapując z niecierpliwością, zastanawiając się, ile promieniowania pochłania w każdej sekundzie, Tavalera wystukał polecenie ręcznego sterowania na miniaturowej klawiaturze odbiornika, co w rękawicy skafandra nie było takie łatwe.

— Dalej nic — zameldował.

— Widzę — odparła kapitan. — To musi być coś z mechaniką.

— Właśnie — już ci o tym mówiłem, kretynko, dodał w myślach.

— Jeśli nie uruchomimy go w ciągu czternastu minut, nie uda nam się połączyć. Habitat będzie za daleko.

I będziemy mogli polecieć do domu, pomyślał Tavalera. I niech ktoś inny z tych durni leci z tym pieprzonym zbiornikiem paliwa. Kto w ogóle wpadł na pomysł, żeby lecieć na Saturna?

— Będziesz musiał rozłączyć ręcznie — rzekła kapitan.

— Super.

— Bierz się do roboty!

Zobaczył, że metalowej zasuwy nie da się otworzyć ręcznie. Wykonano ją z asteroidalnego aluminium, grubego i mocnego, i skonstruowano tak, by pozostała zamknięta, aż nadejdzie właściwe polecenie elektroniczne. Gdyby otwierała się łatwo, mogłaby uwolnić zbiornik za wcześnie, czy nawet spowodować katastrofę.

— Odetnij ją — poleciła kapitan. — Laserem.

Tavalera spojrzał na Grahama, wiszącego jakieś sto metrów od kulistego zbiornika. Miał wrażenie, że wisi jakieś tysiąc kilometrów od niego. Przez przezroczysty bąbel modułu załogowego widział panią kapitan siedzącą na fotelu dowódcy, ale nie zdołał dostrzec wyrazu jej twarzy. I bardzo dobrze, pomyślał. Przy niej nawet siekiera dobrze wygląda.

— No, dalej — poganiała go kapitan. — Czas mija. Wyciągnął ręczny laser z paska z narzędziami, zastanawiając się, czy jego moc wystarczy do przecięcia aluminiowej zasuwy. Pewnie wyczerpię baterie skafandra i uduszę się tu. A ją to akurat obchodzi.

— Rusz się!

— Ruszam się — odwrzasnął, odbezpieczając laser i ustawiając jego tępą końcówkę o parę centymetrów od upartej zasuwy.

Skrzywił się i nacisnął spust. Z zasuwy posypały się jasne, ostre iskry.


Gaeta stał w śluzie, patrząc w kosmos, walcząc z chęcią, by pożeglować w przestrzeń.

— Wszystkie systemy sprawne — oznajmił Fritz. — Jeszcze cztery minuty do końca testu.

Cztery minuty, pomyślał Gaeta. W cztery minuty mógłbym oblecieć cały habitat.

Wyjrzał i dostrzegł dwa wielkie okrągłe zbiorniki, które pojawiły się w polu widzenia; uwijało się wokół nich parę odzianych w skafandry postaci. Zbiorniki paliwa, pomyślał. Lepiej im nie przeszkadzać, pomyślał. Mężczyźni i kobiety przy pracy.

Habitat obrócił się i pojawił się Jowisz, wielka, nadęta kula upstrzona bladymi, kolorowymi pasami, spłaszczona na biegunach, jak piłka plażowa, na której usiadł jakiś dzieciak. A dalej kolejna kula, bardziej oddalona od pozostałych. Albo może mniejsza.

Kolejny zbiornik z paliwem? Gaeta przypomniał sobie, jak ktoś mówił o trzech. Przy zbiorniku unosił się mały statek. Może prom, pomyślał. I nagle dostrzegł pryskające ze zbiornika iskry. Co oni tam u licha robią?

— Trzy minuty — znów rozległ się beznamiętny głos Fritza. Chyba był znudzony.

Gaeta uśmiechnął się. Mam w zbiornikach wystarczająco dużo paliwa, żeby oblecieć dookoła całą tę rurę kanalizacyjną, pomyślał. Fritz przestałby się nudzić.

— Z czego się śmiejesz?

Gaeta uprzytomnił sobie, że musiał głośno zachichotać, a Fritz to usłyszał.

— Śmieję? Ja?

— Nie, Człowiek z Księżyca — odparł Fritz. — Z czego się śmiałeś?

— Z niczego — odparł Gaeta, nadal myśląc o tym, jak przyjemnie byłoby polatać dookoła habitatu.


— No i? — spytała pani kapitan, tonem wrednym jak nigdy dotąd.

Tavalera wyłączył laser i spojrzał na zasuwę. Promień wgryzł się do połowy.

— Jeszcze parę minut — odparł.

— Pośpiesz się. Zostało niecałe dziesięć minut.

Kiwając głową w okrągłym hełmie Tavalera znów włączył laser. Bryznęły oślepiające iskry.

— W czym problem? — W słuchawkach rozległ się jakiś nowy głos.

Pewnie szef załogi habitatu, czekający na trzeci zbiornik z paliwem, pomyślał Tavalera.

— Mamy awarię mechanizmu zwalniającego zbiornik — wyjaśniła kapitan. — Pracujemy nad tym. Poleci do was za parę minut. — Tym razem jej głos brzmiał o wiele bardziej uprzejmie niż wtedy, gdy zwracała się do Tavalery.

— Punkt połączenia na okręgu przesuwa się poza wyznaczoną pozycję — pojawił się kolejny głos, męski, poirytowany. — A moim ludziom kończy się czas. Nie mieli przebywać na zewnątrz tak długo.

— Poprawię kąt przechwytywania — rzekła kapitan, głosem pełnym napięcia. — To żaden problem.

— Kończy nam się czas.

— Tak, tak, prosimy o odrobinę cierpliwości, pracujemy nad tym.

Pracujemy, prychnął w duchu Tavalera.

— Tavalera! — kapitan wrzasnęła na niego tak głośno, że aż mrugnął — Kończ z tym!

— Prawie skończyłem — rzekł, przekrzywiając ramię tak, by mógł zobaczyć zasuwę, którą prawie przeciął.

Nagle laser zgasł.

— Co się dzieje?! — wrzasnęła.

— Nie wiem — mruknął Tavalera, potrząsając tym durnym laserem. — Pewnie kondensator musi się naładować.

— Złam to!

— Co?

— Zasuwę, ty durniu! Jest prawie przecięta! Złap ją i złam! Szybko!

Nie zastanawiając się, Tavalera rzucił laser, który odpłynął na swojej lince i złapał obiema rękami metalową zasuwę. Ani drgnęła.

— Złam ją! — wrzeszczała pani kapitan. — Szybko!

W desperacji Tavalera chwycił laser jedną ręką, drugą nie puszczając zasuwy. Może kondensator trochę się naładował, pomyślał, naciskając spust.

A potem wszystko stało się tak nagle, że nie miał szans zareagować. Laser wystrzelił parę pikosekundowych impulsów i zasuwa złamała się Tavalerze w ręce. Tavalera stracił równowagę i rozciągnął się jak długi. Puścił laser, który poleciał aż do końca linki, szarpnął w stronę Tavalery i wystrzelił kolejną serię impulsów, które trafiły w nogawkę jego skafandra.

Krzyknął z bólu. Zbiornik z paliwem oderwał się od połączenia z Grahamem i zaczął dryfować w kosmos.

— Oddala się od nas! — krzyknął szef załogi habitatu.

— Nie mogę go zatrzymać! — wrzeszczała kapitan. Tavalerę nic to nie obchodziło. Ból przeszywający jego nogę był tak silny, że Tavalera o mało nie zaczął majaczyć. Wiedział, że umrze, zastanawiał się tylko, czy stanie się to z powodu utraty krwi czy uduszenia, gdy z jego skafandra ucieknie całe powietrze.

RATUNEK

Nie mając nic lepszego do roboty poza staniem w śluzie i czekaniem, aż Fritz powie, że test się zakończył, Gaeta postukał w klawiaturę na nadgarstku skafandra, by posłuchać gadaniny załogi przyczepiającej zbiorniki do habitatu. Widać było, że coś jest nie tak z trzecim zbiornikiem, bo ciągle był daleko, obok promu, i ktoś używał tam lasera spawalniczego. Choć pewnie raczej ktoś tam coś tnie, nie spawa, pomyślał Gaeta.

— …ty pieprzony durniu — rozległ się ostry głos kobiecy. — Jak u licha udało ci się przebić skafander?

— Pomocy! — krzyczał ktoś, przerażony. — Krwawię! Krwawi? Przebity skafander? Gaeta zastanowił się. Wtedy rozległ się trzeci głos, męski, rozzłoszczony i zirytowany.

— Zbiornik zszedł z kursu! Nie możemy go dosięgnąć!

— Ja nie mogę nic zrobić — jęknęła kobieta. — Zszedł z trasy.

— Pomocy… — głos tego, który krwawił.

— Nie możemy cię złapać, do cholery! — zawył rozwścieczony męski głos. — Lecisz w niewłaściwym kierunku i już jesteś za daleko, żebyśmy mogli cię łapać.

— Umieram…

— To twoja wina, durniu — syknęła kobieta. Przełączając się z powrotem na częstotliwość interkomu, Gaeta odezwał się:

— Włącz wszystkie kamery, Fritz.

— Co? Co ty chcesz zrobić?

— Włącz wszystkie kamery, do licha! — warknął Gaeta, wyskakując ze śluzy. To mi wygląda na robotę dla Supermana, dodał w duchu.

Silniki odrzutowe skafandra odpaliły gładko i Gaeta poczuł, że leci w kierunku zbłąkanego zbiornika z paliwem w absolutnej ciszy kosmosu. W słuchawkach jednak wcale nie panowała cisza.

— Wracaj! — wrzeszczał Fritz. — Nie możesz…

Gaeta wyłączył interkom i przełączył się na chaotyczną paplaninę pozostałych.

— …nic nie możemy zrobić, do cholery — jęczał szef załogi.

— On tam umrze! — rozpaczała kobieta. Ranny milczał.

— Cicho — odezwał się Gaeta do mikrofonu. — Złapię go.

— Kto to jest, u licha?

— Manuel Gaeta — wyjaśnił. — Lecę do rannego. Widzicie mnie?

— Tak! — kobieta i szef załogi wykrzyknęli to równocześnie.

Zbiornik z paliwem rósł w oczach. Jezu, pomyślał Gaeta, ależ to wielkie! Na przekór wszystkiemu roześmiał się. Huevos tremendos.

— Jak on się nazywa? — spytał Gaeta pędząc w stronę zbiornika. — Co?

— Kto to powiedział?

— Jak się nazywa ranny. Jak ma na imię?

— Tavalera — odparła kobieta. — Raoul Tavalera. Chicano, pomyślał Gaeta.

— Hej, Raoul — zawołał. — Abla Espanol? Cisza.

— Raoul! — wrzasnął Gaeta. — Raoul Tavalera! Jesteś tam? Żyjesz?

— Tutaj… jestem — mówił z trudem. — Ale już niedługo…

— Trzymaj się, chłopie — rzucił Gaeta. Zbiornik z paliwem wypełniał większość jego pola widzenia, olbrzymia metalowa kula pędząca mu na spotkanie. — Twój skafander pewnie uszczelnił się sam, może też zatamował krwawienie.

Cisza.

— W co się zraniłeś, chłopie? — spytał Gaeta zwalniając i przygotowując się do spotkania z potężną kulą.

— W nogę…

— A, to nic poważnego. Wyjdziesz z tego.

— Hej, Gaeta, czy jak ci tam — wtrącił szef załogi. — Zbieram swoich ludzi, żeby nabrali powietrza i wysyłam jeszcze parę skoczków, będziemy łapać ten zbiornik.

— A Tavalera? — warknęła kobieta.

Gaeta dryfował nad krzywizną zbiornika, szukając rannego.

— Widzę go! — zawołał. — Zajmę się nim.

Tavalera unosił się parę metrów nad powierzchnią zbiornika, przypięty liną. Gaeta dostrzegł na jego lewej nodze trzy wypalone ślady. Sztywny skafander poza tym wyglądał na nieuszkodzony. Mankiet awaryjny na pewno uszczelnił nogę tak, jak powinien.

Gaeta odczepił linę Tavalery i przypiął ją do swojego skafandra. Następnie ruszył w stronę śluzy trzymając w ramionach rannego astronautę.

— Żyjesz, chłopie? — spytał Tavalery, postukując w szybkę hełmu.

Tavalera otworzył oczy.

— Kto ty, u licha, jesteś? — spytał półprzytomny.

— Twój anioł stróż, chłopie. Twój pieprzony anioł stróż.


Holly obserwowała całą akcję na przenośnym monitorze Fritza. Stojąc wraz z innymi technikami dostrzegła Gaetę wlatującego z powrotem do śluzy, z rannym astronautą w potężnych ramionach opancerzonego skafandra.

Uratował go, pomyślała Holly, czując, jak jej bije serce. Ocalił mu życie.

Technicy uruchomili śluzę, a Holly podbiegła do ściennego telefonu przy wewnętrznym luku i wezwała służby medyczne. Na twarzy lekarza odmalowało się zaskoczenie, co było widać nawet na miniaturowym ekranie ściennego telefonu, ale dyżurny obiecał przysłać ekipę do śluzy za pięć minut.

Wewnętrzny luk stanął otworem i wtoczył się Gaeta, nadal trzymając rannego mężczyznę w skafandrze.

— Zarejestrowałeś wszystko? — rozległ się potężny, spotęgowany przez wzmacniacz głos Gaety. — Włączyłeś wszystkie kamery?

— Tak, tak — odparł Fritz, nieco zirytowany. — Nie bój się, będziesz we wszystkich wiadomościach.

Na korytarz śluzy wpadli lekarze w białych fartuchach; za nimi jechały automatyczne nosze i wózek ratowniczy. Szybko zdjęli rannemu hełm, nałożyli mu na twarz maskę z tlenem, zsunęli skafander z górnej części ciała i wbili strzykawkę w ramię. Potem szybko zabrali go do izby chorych w wiosce.

Holly zwróciła się do Gaety, który jeszcze nie wyszedł ze skafandra.

— Ocaliłeś mu życie — rzekła, podnosząc wzrok. Przez ciemną szybkę hełmu prawie nie widziała jego twarzy.

— Poprawił nasz wizerunek w mediach — wtrącił ostro Fritz.

— Zaryzykował własnym życiem i uratował człowieka, który był w niebezpieczeństwie.

Wzdychając z irytacją, Fritz rzekł:

— Tak, zaryzykował własnym życiem, ale również skafandrem, który jest wart kilkaset milionów. — Spojrzał na Gaetę i dodał: — Zawsze możemy znaleźć kolejnego śmiałka, ale zbudowanie nowego skafandra nie byłoby już tak łatwe. Ani tanie.

Gaeta zaśmiał się; jego śmiech odbił się echem po metalowych ścianach korytarza jak grzmot.

— Daj spokój, Fritz, wracajmy do warsztatu i pomóż mi wy plątać się z tej puszki.

Holly maszerowała przy Gaecie, nadal trzymając w dłoni pojemnik z chili. Uprzytomniła sobie, że pewnie jest zimne jak lód. Gaeta kroczył korytarzem jak ociężały robot w kiepskim filmie, z Fritzem u boku. Technicy trzymali się za nimi.

Wreszcie dotarli do warsztatu i technicy otworzyli klapę z tyłu skafandra. Gaeta wypełzł, wyprostował się i leniwie wyciągnął ręce nad głową. Holly usłyszała, jak trzasnęły mu kręgi.

— Do licha, jak przyjemnie — oświadczył z uśmiechem.

Podeszła bliżej i zobaczyła, że ubranie ma mokre od potu.

Śmierdział jak stare skarpety. Gaeta zauważył jej wahanie.

— Pewnie powinienem skoczyć pod prysznic, nie?

Fritz był nadal nieszczęśliwy.

— Nie planowaliśmy lotu w przestrzeń. Nie powinieneś był tego robić. A gdyby napęd zawiódł? Nie przetestowaliśmy go jeszcze jak trzeba.

Gaeta wyszczerzył zęby.

— Fritz, wszystko działa bezbłędnie. Nie bądź taki ponury fregado. Przecież nie mogłem go tam zostawić, zginąłby.

— A jednak nie miałeś prawa…

— Daj spokój, Fritz. Już po wszystkim, nic się nie stało twojemu cennemu skafandrowi. Poczekaj chwilę, mała — zwrócił się do Holly. — Muszę się pozbyć tych ciuchów i wziąć prysznic.

Wolnym krokiem udał się do łazienki przy warsztacie, pogwizdując coś po cichu. Holly patrzyła, jak technicy tłoczą się wokół skafandra, sprawdzają wszystkie układy i zamykają je jeden po drugim.

Gaeta wrócił, z mokrymi i zaczesanymi do tyłu włosami, w czystym kombinezonie.

— Dokąd idziemy jeść? — spytał. — Umieram z głodu.

Fritz spojrzał na zegarek.

— Wszystkie restauracje są już teraz zamknięte. Będziemy musieli zjeść w domu.

Holly podniosła plastikowy pojemnik.

— Mam trochę chili, ale trzeba je odgrzać.

— Chili! Świetnie! — ucieszył się Gaeta.

Holly spojrzała na Fritza i pozostałych techników.

— Ale dla wszystkich nie starczy.

Gaeta ujął ją za rękę i poprowadził w stronę drzwi laboratorium.

— Dla dwóch osób starczy, nie? Ta banda dziwaków sama zrobi sobie jakąś kolację.

Holly pozwoliła zaprowadzić się na korytarz i nie obejrzała się na pozostałych. Malcolm będzie musiał to zauważyć, kołatało jej się po głowie.


Charles Nicholas był pulchnym, pozbawionym podbródka człowieczkiem, który nauczył się ubierać tak, że nawet w zwykłej sportowej koszuli i wygodnych spodniach wyglądał elegancko. Jako starszy pracownik na dyżurze w dziale łączności oglądał wyczyn Gaety z fascynacją.

Jego asystentka, Elinor, była przez przypadek jego żoną. Była nieco wyższa od niego, o wiele chudsza, i nosiła się jeszcze lepiej od niego. Zawsze próbowali pracować razem na jednej zmianie. Spędzali ze sobą większość czasu podczas dnia i oczywiście spali w jednym łóżku. Kiedy jednak Charles komentował z entuzjazmem sukces akcji ratunkowej Gaety, Elinor wyrażała pewne wątpliwości.

— Mogli to wszystko wyreżyserować — powiedziała mężowi piskliwym, dziwnie seksownym głosem.

Charles odtworzył nagranie ponownie.

— Wyreżyserować? Jak? To był wypadek. Ten dzieciak mógł zginąć.

— Mogli to wszystko zorganizować całe tygodnie temu. Robią sobie dobrą prasę.

— Przecież oglądaliśmy tylko my i ludzie, którzy byli akurat w próżni.

— Ale mają to wszystko nagrane, prawda? Wyślą to sieciom informacyjnym, na Ziemię.

Charles potrząsnął głową.

— Będą musieli uzyskać na to pozwolenie. Vyborg będzie musiał się zgodzić, on odpowiada za kontakty z dziennikarzami.

— Zgodzi się — rzekła Elinor. — Wystarczy, że poproszą. On lubi rozgłos.

— Profesor Wilmot nie.

— Więc nie będą pytać Wilmota. Zapytają Vyborga, a ten zgodzi się i nie będzie pytał góry.

— Tak sądzisz?

— Załóż się o pięć kredytów — zaproponowała Elinor.

Charles nie powiedział nic, rozmyślając, że Elinor prawdopodobnie ma rację. Zwykle tak było. I po chwili zadzwonił ktoś nazwiskiem Van Helmholtz, który przedstawił się jako główny technik Gaety, prosząc o pozwolenie na przesłanie nagrania na Ziemię i do Selene. Charles przełączył rozmowę na prywatną linię Vyborga. Nie minęło dziesięć minut, jak Vyborg zadzwonił i udzielił pozwolenia.

— Wisisz mi piątkę — rzekła Elinor, uśmiechając się złośliwie.

— Nie zakładałem się.

— Żadna różnica — odparła wyniośle. — Odniosłam zwycięstwo moralne.

Próbował zmienić temat.

— Zastanawiałaś się już, jak mamy nazwać naszą wioskę?

— Wszystko jest lepsze niż wioska C — odparła.

— Moim zdaniem powinniśmy wybrać jakąś ważną postać z literatury. Może Cervantesa. Albo Szekspira.

— Wiesz, że obaj zmarli w tym samym roku?

— Nie wiedziałem.

— Tak, 1616. Możesz sprawdzić.

— Nie wierzę ci.

— Założysz się o piątkę?

— O to mogę się założyć — odparł Charles i wyciągnął rękę.

Wymienili uścisk dłoni. Jesteśmy małżeństwem od ponad dziesięciu lat, a on nadal nie zauważa, że zakładam się tylko o rzeczy, których jestem pewna. Uśmiechnęła się łagodnie do męża. I między innymi za to go kocham.


Holly i Gaeta kroczyli wolno ścieżką, biegnącą łagodnie pod górę, która prowadziła do jej budynku mieszkalnego. Było już dobrze po północy; habitat przełączył się na tryb nocny. Okna słoneczne były zamknięte i wszystko było pogrążone w ciemności — świeciły tylko małe światełka na tyczkach wbitych na skraju ścieżki i okna niektórych mieszkań.

— Popatrz na gwiazdy — rzekł Gaeta, zatrzymując się pośrodku ścieżki.

— To nie są gwiazdy — odparła Holly. — To światła budynków nad nami.

— Tamte wyglądają jak płatki kwiatu — rzekł pokazując coś w górze. — Powinniśmy je nazwać gwiazdozbiorem Kwiatu.

Zachichotała.

— To są tylko światła, Manny. Widzisz te, wijące się, tam? — również uniosła rękę. — To są ścieżki rowerowe między fabryką żywności a wioską C. A sama wioska…

— …wygląda jak olbrzymia kałamarnica, prawda? Zobacz, tu ma korpus, a tam sterczą macki.

Stała tak blisko niego, że w ciemności czuła ciepło jego ciała.

— A co to jest? — spytała, wskazując na schludny rządek świateł w miejscu, gdzie znajdował się jeden z sadów.

— Zaraz zobaczymy — mruknął. — A może konstelacja „Kółko i krzyżyk”?

Roześmiali się i nagle znalazła się w jego ramionach. Pocałował ją. Rany, pomyślała Holly, w co ja się pakuję?


— Zabrał go tutaj? — spytał Eberly.

Eberly stał przy kuchennym zlewie z miską płatków śniadaniowych w ręce. Kananga wpadł bez zapowiedzi, stuknął raz w drzwi apartamentu i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Eberly był pewien, że wieczorem zamknął drzwi na klucz. Jak Kananga je otworzył? Na Ziemi pracował w policji, przypomniał sobie Eberly. Musiał się nauczyć, jak pokonywać zamknięte drzwi i wchodzić bez pukania.

Kananga pokiwał głową z ponurą miną.

— Jest w szpitalu. Rany na nodze nie są groźne. Laser spowodował kauteryzację tkanki, więc krwawienie było bardzo niewielkie. Ucierpiał głównie z powodu szoku.

— Jak długo będzie musiał zostać w szpitalu? — spytał Eberly, z roztargnieniem sypiąc płatki do miski. — Powinniśmy jak najszybciej odesłać go na stację na orbicie Jowisza.

— Już za późno — odparł Kananga, stając po drugiej stronie lady, która oddzielała kuchnię od salonu. — Oddaliliśmy się od Jowisza na tyle, że wysłanie zwykłego statku, żeby go zabrał, nie ma sensu. To musiałby być szybki statek, a ludzie ze stacji nie mają ochoty na takie ekstrawagancje.

— Chcesz powiedzieć, że mamy na głowie tego faceta?

Kananga znów skinął głową.

— Lekarze trzymają go pod kwarantanną, dopóki nie ustalą, czy w krwiobiegu nie ma czegoś szkodliwego.

— Ale on nie może tu zostać! Habitat to nie schronisko dla bezdomnych!

— Mam go wypchnąć przez śluzę?

Eberly patrzył na pułkownika. Pytanie miało być śmieszne, ale na ciemnej, całkowicie poważnej twarzy nie było widać śladu uśmiechu.

— Nie wygłupiaj się — prychnął Eberly.

— Więc musi tu zostać. Tak na marginesie, jeszcze o tym nie wie. Ktoś będzie musiał mu o tym powiedzieć. Nie będzie zachwycony.

Eberly odstawił miskę z płatkami na ladę i przeszedł do salonu.

— Wyślę Holly, żeby mu powiedziała. Albo Ruth Morgenthau, ona jest szefem działu zasobów ludzkich. Będą musieli go jakoś wcisnąć do populacji habitatu.

— Nie będzie zachwycony — powtórzył Kananga. — Miał za parę tygodni wrócić na Ziemię.

— Będzie musiał tu zostać, chyba że zafunduje sobie szybki statek, żeby go zabrał.

— Będzie się tego domagał od nas.

Eberly potrząsnął głową.

— Nie mamy takich rezerw w budżecie. Wilmot nie pozwoli na wydanie takich pieniędzy. Nie może. Nie mamy żadnych pieniędzy w nadmiarze.

— Może jakiś serwis informacyjny — podpowiedział Kananga.

— Akcja ratownicza była niezłą sensacją w dzisiejszych wiadomościach.

— Może. Poproszę Vyborga, żeby rozeznał się w sprawie.

— Eberly zawahał się i z namysłem potarł podbródek. — Z drugiej strony, może uda się go jakoś wykorzystać.

— Jak?

— Jeszcze nie wiem. Ale powinien być jakiś sposób. Mamy w końcu w naszym gronie prawdziwego bohatera, tego kaskadera Gaetę.

— To autsajder. Wykona swój numer i wraca na Ziemię.

— Wraca na Ziemię? Ktoś wyśle po niego statek?

Kananga wyglądał na zaskoczonego.

— Nie zastanawiałem się nad tym. Może zabierze ze sobą tego rozbitka.

— Może. A tymczasem powinniśmy się zastanowić, jak go wykorzystać. Albo ich obu.

— Jak? — spytał znów Kananga.

— Bohaterowie zawsze się przydają — odparł Eberly — jeśli da się nimi manipulować. Muszę się zastanowić, jak przeciągnąć Gaetę do naszego obozu.

Kananga wzruszył ramionami.

— Jednym możemy się pocieszać.

— Czym? — Eberly obrzucił go ostrym spojrzeniem.

— Nic takiego już się nie stanie. Stacja na orbicie Jowisza była ostatnią ludzką siedzibą w Układzie. Teraz nie ma już nikogo przed nami.

Po tych słowach odwrócił się i wyszedł. Eberly uświadomił sobie, że ma rację. Habitat żeglował teraz tam, gdzie jeszcze nigdy nie dotarł żaden człowiek. Dalej niż pogranicze, w nieznane.

Eberly zmarszczył brwi i poszedł sprawdzić drzwi wejściowe. Były solidnie zamknięte. A jednak Kananga wszedł, jakby były otwarte na oścież.

425 DNI PO STARCIE

Holly budziła się wolno, zastanawiając się, czy to wszystko nie było tylko snem. To się jednak naprawdę stało, wiedziała doskonale. To się naprawdę stało.

Manny już wyszedł, no tak. Kochali się, a potem odszedł, zostawiając ją senną, omdlewającą i ciepłą od dotyku jego dłoni, ust, jego ciała.

Uśmiechnęła się do sufitu. Potem zachichotała. Muszę powiedzieć Don Diego, że zrobił świetne chili. Jak napój miłosny.

Rzuciła okiem na cyfrowy zegar na nocnym stoliku. Powinna już wstać, wziąć prysznic, ubrać się i iść do biura. Leżała jednak w zmiętych, przepoconych prześcieradłach i rozmyślała.

Ze słodkich wspomnień wyrwała ją nagła myśl. Malcolm! Co będzie, jak się dowie? Przecież tylko chciałam, żeby był trochę zazdrosny i mnie zauważył. Teraz mnie znienawidzi!

Zadzwonił telefon.

— Wyłącz obraz — rzekła ostrym tonem. — Odbierz. Pół metra nad jej łóżkiem pojawiła się twarz Malcolma. Dowiedział się, jęknęła w duchu. Już wie! Holly poderwała się i usiadła, zakrywając się prześcieradłem, choć wiedziała, że Eberly jej nie widzi. Czuła się winna i to uczucie zdominowało wszystkie inne.

— Holly, jesteś tam? — spytał Eberly pochylając się lekko, jakby w ten sposób miał przywołać jej obraz w swoim mieszkaniu.

— Tak, Malcolm — odparła, starając się mówić normalnym tonem. — Trochę się dziś spóźnię.

— Jeśli chodzi o tego człowieka, którego Gaeta ściągnął wczoraj na pokład — rzekł Eberly, ignorując drżenie w jej głosie — to on ma zostać w habitacie, dopóki ktoś nie zechce przysłać statku, żeby go zabrał.

Nie wie, pomyślała. Odczuła taką ulgę, że o mało nie opadła z powrotem na poduszki.

— Tak? — ledwo zdołała wyjąkać w stronę obrazu Eberly’ego.

— Chcę, żebyś z nim porozmawiała, jak tylko lekarze podejmą decyzję o zakończeniu kwarantanny. Potrzebujemy jego pełne dossier.

Nie wie, powtórzyła sobie w duchu. Wszystko w porządku. Nie wie.

— Rozumiem. Oczywiście.

— Dobrze. Postaraj się to zaraz załatwić. Mózg Holly znów zaczął działać.

— Powiedziałeś Morgenthau? — spytała. Zmarszczył czoło.

— Mówię tobie. Pokiwała głową.

— Dobrze. W porządku. Powiem jej. Wiesz, ona lubi, jak jej się o wszystkim mówi.

— Przypilnuj tego — rzekł, prawie ze złością.

— OK. Tak zrobię.

Chyba w końcu zauważył niechęć w jej głosie.

— Holly, może ja porozmawiam z Morgenthau? Serce jej zadrżało.

— Och, Malcolm, nie chcę ci robić kłopotu.

W duchu jednak ucieszyła się. Więc jednak się troszczy! Troszczy się o mnie!

— Zaraz do niej zadzwonię — oznajmił z uśmiechem. — Zanim dotrzesz do biura, będzie już o wszystkim wiedziała.

— Dzięki, Malcolm.

— Nie ma sprawy — odparł, po czym rozłączył się i obraz znikł.

A Holly została w łóżku, przerażona nagle tym, że kochała się z innym mężczyzną, w strachu, że Malcolm się o tym dowie.

Ruth Morgenthau wkroczyła do swojego gabinetu i zastała tam siedzącego przed jej biurkiem i czekającego na nią Sammiego Vyborga.

— Myślałam, że będziesz oglądać przelot koło Jowisza — rzekła, obchodząc biurko dookoła i opadając ciężko na wyściełane krzesło.

Vyborg pochylił się na krześle.

— Wyczyn tego kaskadera przyćmił przelot. Wszystkie sieci to pokazały.

— No i co? — spytała. — Dlatego przyszedłeś? Bo jeśli chodzi o naszego rozbitka — rzuciła lekkim tonem — to już rozmawiałam o tym z Eberlym. Kazał Holly…

— Nie chodzi o rozbitka — warknął Vyborg.

Przyjrzała mu się uważnie. Jego wąska twarz, przypominająca oblicze kościotrupa, była jeszcze bardziej ponura niż zwykle, spięta od tłumionego gniewu.

— O co więc chodzi?

— Eberly obiecał, że zostanę szefem działu łączności. Ale nic nie robi, żeby do tego doprowadzić.

— Takie rzeczy muszą potrwać, Sammi — próbowała zagrać na zwłokę Morgenthau. — Doskonale o tym wiesz. Cierpliwości.

— Nie kiwnął nawet palcem — upierał się Vyborg.

— Cierpliwości, Sammi. Cierpliwości.

Ku jej zdziwieniu Vyborg uśmiechnął się. Morgenthau pomyślała, że wygląda jak uśmiechający się wąż pełznący do ofiary.

— Widziałem kiedyś taki dowcip rysunkowy — rzekł wolno. — Dwa sępy siedzą na gałęzi uschniętego drzewa. I jeden mówi do drugiego: „Cierpliwości, do cholery! Chętnie bym kogoś zabił”.

Morgenthau poczuła, że się czerwieni, słysząc jego wulgarny język.

— A kogo masz zamiar zabić?

— Oczywiście te dwie osoby, które stoją na mojej drodze do najwyższego stanowiska w dziale łączności.

— Nie radziłabym…

— Żaden z nich nie jest wierzącym. Szef działu to Żyd, nie przestrzegający zasad własnej religii. Drugi to emerytowany Meksykanin, który spędza więcej czasu na grzebaniu w ziemi niż przy biurku. Z nim powinno pójść łatwo.

— Nie wolno ci nic robić bez zgody Eberly’ego.

— Przestań się ze mną drażnić. Oboje wiemy, że Eberly jest tylko figurantem. Ty tu naprawdę rządzisz.

— Nie wolno ci nie doceniać Eberly’ego. On potrafi zjednywać sobie ludzi. Umie hipnotyzować tłumy. Nie chcę, żebyś postępował pochopnie.

— Tak, tak. Ale wierzę staremu porzekadłu, że Pan pomaga tym, którzy chcą pomóc sobie. Mam dość czekania. Czas działać.

Morgenthau ściągnęła usta z dezaprobatą, ale nic nie powiedziała.


Wykąpana, uczesana i ubrana Holly zadzwoniła do Morgenthau przed wyjściem z mieszkania.

— Doktor Eberly chce, żebym porozmawiała z tym nowym przybyszem — powiedziała do pulchnego obrazu Morgenthau. — Sprawdziłam w dziale medycznym, dziś kończy mu się kwarantanna, więc pójdę prosto do niego, a nie do biura.

Holly wygłosiła tę przemowę oznajmiającym tonem — nie było to ani pytanie, ani prośba o pozwolenie. Nazwisko Eberly’ego wystarczało zamiast pozwolenia.

Morgenthau najwyraźniej była tego samego zdania.

— Eberly już dzwonił i powiedział mi o tym. Ale dzięki, że zadzwoniłaś, Holly. Zobaczymy się w biurze, jak wrócisz ze szpitala.


Raoul Tavalera siedział na szpitalnej werandzie, oszklonym bąblu na szpitalnym dachu. Choć był późny poranek i promienie Słońca wpadały przez okna słoneczne habitatu, Holly miała wrażenie, jakby dzień był nieco pochmurny. Światło Słońca było jakieś słabsze, jakby przefiltrowane przez cienką warstwę chmur. Jesteśmy pięć razy dalej od Słońca niż Ziemia, pomyślała. Nic dziwnego, że Słońce świeci słabiej.

Tavalera miał na sobie kiepsko dopasowany szary kombinezon, a na jego długiej, końskiej twarzy malował się wyraz przygnębienia, wręcz rozpaczy. Nie wstał z krzesła, kiedy Holly podeszła i przedstawiła się. Miała na sobie bladoróżową bluzę i ciemnoszare spodnie: biurowy mundurek.

— Jestem z działu zarządzania zasobami ludzkimi — wyjaśniła Holly, przysuwając sobie krzesło i siadając obok Tavalery. Nawet się nie ruszył, żeby jej pomóc. Uśmiechnęła się i mówiła dalej:

— Przyszłam tu, żeby wydobyć z pana całą historię pana życia.

— Czy to prawda? Utknąłem tu na cały pieprzony rok?

— Tak, chyba że ktoś wyśle po pana statek. Obawiam się, że leci pan z nami aż na Saturna.

— A kto, do kurwy nędzy, miałby wysyłać po mnie statek!? Jestem zwykłym dupkiem inżynierem, pieprzonym wołem roboczym i tyle.

Holly wzięła głęboki oddech.

— Panie Tavalera, święta nie jestem, ale byłabym wdzięczna, gdyby wyrażał się pan nieco oględniej.

Rzucił jej długie spojrzenie.

— Wierząca?

— Niespecjalnie. Nie chodzę do kościoła.

— Pieprze… hm, to znaczy, chciałem powiedzieć, przede wszystkim to Nowa Moralność mnie tu wysłała. Miałem odsłużyć dwa lata w służbie publicznej. Bez możliwości wyboru.

— Rozumiem.

— Serio? Zostało jeszcze tylko parę tygodni i miałem lecieć do domu. A teraz lecę na pieprzo… na Saturna, na litość boską.

Holly wskazała roztaczający się z dachu widok na wioskę i piękny zielony krajobraz habitatu.

— Wie pan, są gorsze miejsca. Może się tu panu spodoba.

— Mam na Ziemi rodzinę. Przyjaciół. Chcę wrócić do starego życia… — głos mu się załamał. Holly dostrzegła, że z trudem panuje nad sobą, by nie wpaść w szał.

— Może im pan wysyłać wiadomości. Znajdziemy tu dla pana jakąś użyteczną pracę. Założę się, że polubi pan życie tutaj.

Tavalera obrzucił ją nienawistnym spojrzeniem.

— Wiem, że dla pana wydaje się to katastrofą — rzekła Holly, przedstawiając wszystko tak zdroworozsądkowo, jak tylko mogła — ale jest pan tutaj i powinien to jak najlepiej wykorzystać.

— Łatwo pani mówić — odburknął Tavalera.

— Podczas pana pobytu tutaj zrobimy wszystko, żeby pomóc.

— Zrobimy?

— Ludzie w habitacie. Dział zasobów ludzkich.

— Pani też?

Holly pokiwała głową.

— Tak, pracuję w dziale zasobów ludzkich.

Na twarzy Tavalery pojawił się cień uśmiechu. Ale bardzo niewyraźny.


Eberly przechadzał się leniwie ścieżką wijącą się brzegiem jeziora, w towarzystwie Morgenthau.

— Jak przyjemnie jest na wolnym powietrzu — powiedział. — Z dala od oczu podglądaczy i uszu podsłuchiwaczy.

— Szpiegują cię? — spytała Morgenthau. Wiedziała, jak łatwo nakleić na ścianie albo suficie mikrofon grubości jednej cząsteczki. Kamery nie większe od kropli można było wpakować prawie wszędzie.

— Pewnie nie. Wilmot jest zbyt naiwny, żeby zrozumieć, co robimy. Dobrze jednak przygotować się na wszystkie ewentualności, prawda?

— Mamy problem z Vyborgiem — rzekła, jakby ogłaszała coś ważnego.

— Niecierpliwi się, wiem.

— To coś poważniejszego niż brak cierpliwości — odparła Morgenthau. — Grozi, że zrobi coś niemiłego.

— Niemiłego? — Eberly poczuł niepokój. — Co masz na myśli?

— On nie chce czekać aż usuniesz tych dwóch ludzi w dziale łączności — odparła spokojnie Morgenthau. — Chce się sam nimi zająć.

Eberly poczuł, jak ogarnia go fala strachu.

— Co za żmija! Wszystko popsuje.

W duchu zaczął się zastanawiać, jak może go powstrzymać. Jak może zapobiec tragedii, a jednocześnie by Vyborg nie wyszedł na kogoś słabego, nieskutecznego? Chcę, żeby byli wobec mnie lojalni, ale jeśli będę próbował ich powstrzymać, zrobią to tak czy inaczej. I co się ze mną stanie? Odeślą mnie na Ziemię, kiedy dotrzemy na Saturna. Do więzienia!

— Mówię ci, że on ma zamiar użyć siły — przypomniała Morgenthau.

Powstrzymanie się przed wyłamywaniem sobie palców wymagało od Eberly’ego sporego wysiłku.

— Co mogę zrobić? Jak mam go powstrzymać? Morgenthau uśmiechnęła się z wyższością.

— Nie powstrzymuj go.

— Co?

— Niech działa. Upewnij się tylko, że od niego nie można dotrzeć do nas.

Eberly patrzył na nią, próbując zrozumieć, co powiedziała. Szła przy nim, jak na niedzielnym spacerze.

— Chcemy, żeby Vyborg przejął dział łączności — tłumaczyła. — Jeśli jest gotów, żeby podjąć ku temu jakieś kroki, po co mielibyśmy go powstrzymywać?

— A jeśli posunie się do zbrodni? Jeśli go nakryją, złapią, aresztują?

— Dlatego właśnie musimy zadbać, żeby nikt nas z nim nie łączył. Chyba że mu się uda.

— Ale jeśli nie…

— Jeśli mu się uda, przybliży nas o krok do celu. Jeśli nie, uczciwie powiemy, że nie mamy z tym nic wspólnego.

— A jeśli mu się nie uda — zastanawiał się Eberly — schwytają go, a on obciąży mnie?

— Pokażesz czyste ręce i serce bez winy — odparła Morgenthau słodkim tonem. — Przy twojej sile perswazji jestem pewna, że łatwo przekonasz Wilmota i wszystkich innych, że zostałeś fałszywie oskarżony. I to będzie prawda.

Eberly kroczył w milczeniu, a Morgenthau starała się za nim nadążyć. Ona chce, żeby Vyborg zaczął działać. Jeśli nawet popełni morderstwo, ona popiera działanie. Ale dlaczego, zastanawiał się. Odpowiedź nadeszła natychmiast: bo to da jej większą władzę nad Vyborgiem. I większą władzę nade mną. Pozwala mi być publicznym figurantem, bo potrafię zarządzać ludźmi i skłonić ich do działania. Ale to ona jest szarą eminencją. To ona ma prawdziwą władzę.

KAPLICA MIĘDZYWYZNANIOWA

W habitacie jest dziesięć tysięcy dusz, a mała kaplica międzywyznaniowa tylko jedna; można by pomyśleć, że Dom Boży będzie pełen o każdej porze dnia i nocy, rozmyślała Ruth Morgenthau padając na kolana w pierwszej ławce. Tymczasem nie ma tu nikogo, oprócz mnie.

Poczuła, jak wypełniają zimny gniew. Dziesięć tysięcy ludzi i nikt z nich nie kocha Boga na tyle, by uklęknąć tu w modlitwie. Tylko ja. Nie ma tu nikogo oprócz mnie.

Niezupełnie, napomniał ją wewnętrzny głos. Bóg tu jest. Pochyl głowę w modlitwie. Wyznaj swoje grzechy i błagaj swojego Stwórcę o przebaczenie.

Morgenthau modliła się.

Znalazła Boga — czy raczej, Bóg znalazł ją — kiedy była chudą, czternastoletnią prostytutką na zaśmieconych ulicach Norymbergi, co dzień o krok bliższą śmierci z powodu niedożywienia, chorób i narkotyków. Święci Apostołowie uratowali ją, uleczyli jej ciało i oczyścili duszę.

Głód jednak został. Po jakimś czasie zrozumiała, że głód to dzieło szatana, podstępny, nieopanowany głód, który sprowadziłby na nią wieczne potępienie, gdyby nie poświęcała służbie Bogu każdej chwili na jawie. Modliła się o ukojenie, o siłę, która pozwoli jej pokonać nieustanną, palącą potrzebę. Często modliła się o śmierć, gdyż myślała, że jedynie śmierć przyniesie kres torturom jej duszy. Odmawiała sobie towarzystwa kobiet, spała sama w mnisiej celi, by walczyć z pokusą, by odegnać dręczący ją głód.

W końcu znalazła substytut, niegroźną namiętność, która pomogła jej przezwyciężyć głód. Władza. Dzięki temu, że pracowała z mężczyznami, spędzając prawie cały czas z mężczyznami, których nienawidziła i których się bała, w końcu opanowała reguły gry o władzę. Specjalnie pozwoliła swemu ciału, by utyło, by stało się nieatrakcyjne fizycznie. Ale doskonaliła umysł i instynkty. Pięła się po szczeblach kariery w organizacji Świętych Apostołów. Nikt jej nie podejrzewał o walkę z namiętnością. I kobiety, i mężczyźni, żywili szacunek do jej coraz większej władzy.

Kiedy poproszono ją o udanie się na misję do Saturna, zgodziła się z ochotą.

— Wybraliśmy człowieka, który zorganizuje bogobojny rząd w kosmicznym habitacie — oznajmił jej przełożony — ale on nie jest najbardziej godnym zaufania. Twierdzi, że jest wierzącym, ale jego matactwa z przeszłości napawają mnie obawą.

— Rozumiem — rzekła Morgenthau.

I rzeczywiście rozumiała. To była szansa na prawdziwą władzę, na kontrolę nad dziesięcioma tysiącami mężczyzn i kobiet. Wspaniała szansa. I straszna pokusa.

Uklękła samotnie w małej kaplicy habitatu i żarliwie modliła się o znak. I władzę. Władza była dobra, władza w służbie Boga była wielkim błogosławieństwem. Chroniła przed głodem. Uspokajała demony, które w niej płonęły.

Morgenthau modliła się o wewnętrzny pokój, o pokorę, o zrozumienie ścieżki, którą przeznaczył dla niej Bóg. Ale przede wszystkim modliła się o władzę.

335 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Widząc Gaetę dwa dni później, Holly czuła się niezręcznie. Znalazła dobry pretekst, żeby do niego zadzwonić, ale zamiast poprosić go do biura, zaprosiła go na lunch. Chętnie się zgodził, pod warunkiem, że pójdą do bistro, nie do kafeterii. Kiedy Holly zawahała się, zastanawiając się, czy on uważa to za bardziej romantyczne, rzekł:

— Nie martw się, ja stawiam.

Na przekór sobie Holly roześmiała się i zgodziła się na spotkanie w bistrze.

Zbliżało się południe, a Holly denerwowała się coraz bardziej. Spędziliśmy razem noc, a on od tego czasu nic nie zrobił, żeby się ze mną zobaczyć. Dzwonię do niego, żeby porozmawiać o interesach, a on chce się wybrać na lunch do bistra, bo jest tam ciszej, jedzenie jest lepsze, a może sądzi, że możemy stamtąd iść do mnie albo do niego, do łóżka. Co nie byłoby takie straszne, pomyślała, uśmiechając się, mimo poczucia winy. Ale nie mogę się angażować w związek z nim, ani nikim innym, bo mężczyzną, którego pragnę, jest Malcolm.

Jakiś niewyraźny głos w jej głowie zapytał, czy to aby prawda. Malcolm nawet nigdy nie potrzymał cię za rękę. Jesteś pewna, że go kochasz?

Tak, odparła szybko, żeby nie pozostawić sobie miejsca, na żadną wątpliwość. Głos umilkł.

Gaeta siedział już przy stoliku, kiedy Holly wkroczyła do bistra. Zerwał się na równe nogi z szerokim uśmiechem na twarzy o wyraźnych rysach.

Bistro było tak małe, że większość stolików stała na zewnątrz, na trawie. W habitacie nie trzeba było martwić się deszczem, a jedyny wiatr, jaki wiał, był delikatną bryzą wzniecaną przez potężne pompy cyrkulacyjne na końcach walca. Trawniki i rośliny na polach były nawadniane przez podziemny system węży w miarę potrzeby, bez rozpryskiwania wody w powietrzu. Czujniki w gruncie sprawdzały nawilżenie gleby i poziom substancji odżywczych. W habitacie nie było much ani innych dokuczliwych owadów, choć Holly wiedziała, że grunt jest spulchniany przez mrówki i owady oraz mikroskopijne żyjątka, które przekształcały jałowy, martwy pył z księżycowego regolitu w żyzną, życiodajną glebę.

— Przepraszam za spóźnienie — rzekła Holly, opadając na krzesło, które podsunął dla niej Gaeta.

— To tylko pięć minut — rzekł, siadając.

— Czasem wydostanie się z biura jest prawie niemożliwe. Zawsze jest coś jeszcze do zrobienia.

Płaski robot kelner podtoczył się do ich stołu z menu i kartą win na ekranie. Wybrali potrawy i robot umknął między stolikami na zaplecze restauracji.

— Robimy ładną składankę materiałów z akcji ratunkowej — rzekł Gaeta. — To duża sensacja dla mediów. W rankingach wyprzedziła przelot koło Jowisza.

— To świetnie.

Robot przytoczył się do stolika wioząc napoje. Gaeta podał Holly zmrożoną colę i zapytał:

— A więc w jakiej sprawie chciałaś się ze mną widzieć?

Zachowywał się z rezerwą, prawie nieufnie.

— Muszę z tobą porozmawiać o Tavalerze, tym facecie, którego uratowałeś — powiedziała.

— A co? Chce swoją działkę?

Holly zdziwiła się.

— Nie. Pewnie nawet o tym nie pomyślał. On po prostu chce wrócić do domu.

— Na Ziemię?

— Tak.

Gaeta wzruszył ramionami, lekko i niedbale.

— Może się pewnie zabrać z nami, jak będziemy wracać.

— O to właśnie chciałam cię zapytać.

— Jasne. Nie ma sprawy. Fritz będzie narzekał, ale inżynierowie od tego są, nie? Zabierzemy go jako zapasowego technika. Fritz będzie zadowolony.

Holly zrozumiała, że nie mają już o czym rozmawiać. No, chyba że o wszystkim.


Sammi Vyborg nie poszedł na lunch. Został w biurze i oglądał Diega Romero na kamerach ochrony rozmieszczonych w całym habitacie. Kananga dał mu kod dostępu działu ochrony do kamer.

Starszy pan spędzał poranek w biurze, jak zwykle, zajmując się zwykłymi sprawami drugiego w hierarchii pracownika działu łączności. Potem wyszedł i udał się do swojego mieszkania. Z kamer na szczycie budynku administracji Vyborg patrzył, jak Romero kuśtyka ścieżką do budynku mieszkalnego, powoli, jakby nie miał żadnych zmartwień. Kilka minut później znów się pojawił, w starym, zniszczonym ubraniu roboczym i podreptał, jak zwykle, do zagajnika za wioską.

Morgenthau odmówiła mu dostępu do kamer w apartamencie Romera.

— To delikatna sprawa — rzekła obojętnym tonem. — Te nagrania mogę oglądać tylko ja i małe grono zaprzysięgłych wierzących. Poza tym — dodała z tym swoimi pucołowatym uśmiechem — nie chcielibyśmy naruszać czyjejś prywatności, prawda?

Gotując się ze złości Vyborg oglądał materiał z kamer zewnętrznych.

Z niecierpliwością przełączał się z jednej kamery na drugą, starając się utrzymać Romera w obrębie holograficznego wyświetlacza, dopóki ten nie zniknął za pochyłością obwałowania kanału irygacyjnego. Tam nie było kamer. Vyborg dostrzegł, że jest tam sam, tylko od czasu do czasu przychodzi mu pomagać ta młoda kobieta z działu Morgenthau. Mogę namówić Morgenthau, żeby dała jej jakieś zajęcie na cały dzień, kiedy będę miał zamiar uderzyć. To powinno być łatwe. Ale jak załatwić staruszka? To musi wyglądać na wypadek.

Vyborg wyłączył obraz i zamknął oczy, by przemyśleć problem. Kananga, pomyślał. Kananga będzie wiedział, jak to zrobić. Nawet chyba mu się spodoba.


Eberly patrzył na dokument unoszący się nad jego biurkiem tak, jak miłośnik sztuki na dzieło Rembrandta.

Jest doskonała, pomyślał, rozsiadając się wygodnie w fotelu. Konstytucja, przeciwko której nikt nie zagłosuje. W dokumencie uwzględniono wszystkie górnolotne zwroty z historii ludzkości, które wspominały o ludzkiej godności i wolności. Była też malutka klauzula zagrzebana głęboko w potoku słów, która zezwalała rządowi na zawieszenie wszystkich praw jednostki w razie niebezpieczeństwa.

Najwyższy czas pokazać ją ludziom. Niech sobie debatują nad tymi pięknymi zdaniami, niech dyskutują, omawiają zdanie po zdaniu, fraza po frazie. Zaśmiał się, sam w swoim mieszkaniu. Niech spędzą kilka następnych miesięcy rozkładając dokument na części i składając go z powrotem. Niech gaworzą i gęgają. A ja już dopilnuję tego, żeby zdanie o zagrożeniu tam pozostało.

Złożył dłonie jak do modlitwy i dotknął nimi ust. Morgenthau powinna być zadowolona. Zapewnie pełne poparcie Nowej Moralności, Świętych Apostołów i innych wierzących. Zagłosują za konstytucją. To poważny elektorat, na który mogę liczyć. W najgorszym razie stworzą jeszcze bardziej restrykcyjną niż obecna. Już widzę oczyma duszy debatę Wilmota, Urbaina i innych naukowców z wierzącymi! Ależ to będzie przedstawienie! Rozrywka na całe tygodnie.

Kiedy konstytucja zostanie wprowadzona, przyjdzie czas na wybór nowych przywódców habitatu. Nie, nie przywódców. Przywódcy. Przywódca może być tylko jeden i będę nim ja.

A kiedy zostanę wybrany, trzeba będzie posprzątać w tym domu, uregulować stare rachunki, a wtedy Morgenthau i te skromnisie z Nowej Moralności będą się płaszczyć u moich stóp.


Wracając do biura Holly nie wiedziała, czy odczuwa rozczarowanie czy ulgę. W rzeczywistości odczuwała i to, i to. Była też zdumiona.

Lunch z Mannym był przyjemny, nawet zabawny. Nie próbował mnie podrywać. Czemu, zastanowiła się. Był uprzejmy i przyjacielski, ale jakby ta noc sprzed paru dni nigdy się nie wydarzyła. Jakby miał amnezję albo coś. Jakby wymazał coś z banku pamięci.

Czy wszyscy faceci są tacy? Czy ona coś dla niego znaczyła? Zrozumiała, że on znaczył więcej dla niej. I jeszcze Malcolm. Może to lepiej, że Manny się mną nie interesuje. To była przygoda, nic więcej. Nie powinnam brać tego poważnie. — Ale był taki…

Poczuła, że zaraz się rozpłacze.

Może powinnam porozmawiać o tym z Don Diego, pomyślała. Potrząsnęła jednak głową. Jak mogłabym mu o tym powiedzieć? Wziąłby mnie za zupełną kretynkę, albo coś gorszego. Ale muszę komuś powiedzieć. Potrzebny mi przyjaciel, a on jest jedynym przyjacielem, jakiego mam.


Kananga słuchał Vyborga w milczeniu, bez jednego skinienia, gestu czy choćby mrugnięcia. Kroczył obok Vyborga w wieczornym półmroku, lampy przy ścieżce oświetlały jego gładko ogoloną czaszkę. Słuchał tak uważnie, że Vyborg zaczął się zastanawiać, czy nie oniemiał.

— To jak sądzisz — spytał w końcu Vyborg — co można w tej sprawie zrobić?

— Dlaczego przychodzisz do mnie z tym problemem? — spytał cicho Kananga.

Vyborg obrzucił go niechętnym spojrzeniem.

— Bo jesteś człowiekiem czynu. Bo gdyby nie ja, nie byłoby cię na pokładzie tego habitatu. Przekonałem siły pokojowe, żeby pozwolili ci wyemigrować. Chcieli cię sądzić za ludobójstwo.

Na ciemnej twarzy Kanangi nie pojawił się nawet cień emocji, ale wewnątrz szalała dawna wściekłość.

— Ludobójstwo! Hutu mordowali nas tysiącami i nikt nie kiwnął palcem. Kiedy doszliśmy do władzy, odpłaciliśmy Hutu za przelaną krew, za to, co nam zrobili, a Korpus Pokoju pojawił się ze swoimi kamerami satelitarnymi i bronią laserową.

Błędnie interpretując wściekłość w oczach Kanangi, Vyborg rzekł pojednawczym tonem:

— Potrzebuję twojej pomocy. Nikt inny tego dla mnie nie zrobi. Potrzebuję twojej siły i umiejętności. Pomóż mi pozbyć się staruszka. Proszę.

Wysoki, tyczkowaty Rwandyjczyk wziął głęboki oddech, by się uspokoić. Wskazał chudym palcem na jedną z tyczek świetlnych wzdłuż ścieżki, którą szli, i rzekł cicho:

— To jest problem. Vyborg pojął natychmiast.

— Kamery.

Kananga pokiwał ponuro głową.

— Morgenthau zainstalowała je nawet w mieszkaniach.

— Tak, wiem.

— Pewnie, jeśli mamy coś zrobić w jego mieszkaniu, możemy skłonić Morgenthau, żeby wyłączyła wizję.

— Więc moglibyśmy zająć się nim w jego apartamencie i nikt nie będzie wiedział — rzekł Vyborg z nadzieją w głosie.

— Ale co zrobimy z ciałem? — Kananga nie akcentował słowa „zrobimy”, ale Vyborg usłyszał i zrozumiał.

— To powinno wyglądać na wypadek. Naturalny zgon. To stary człowiek.

— W doskonałym zdrowiu. Sprawdziłem jego dane medyczne.

— Ludzie umierają — warknął Vyborg.

Kananga zachichotał.

— Tak, zwłaszcza, jak im się w tym pomoże. Vyborg poczuł napływ irytacji.

— Więc jak, pomożesz mi czy nie?

Kananga milczał tak długo, że Vyborg zaczynał już dochodzić do wniosku, że odmówi. W końcu jednak odezwał się.

— Przy kanale, gdzie spędza tyle czasu, nie ma kamer, prawda?

Vyborg zrozumiał, że to prawda.

328 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Wszyscy szefowie działów zasiedli wokół okrągłego stołu konferencyjnego. Wilmot siedział po jednej stronie, w środku, mając u swego boku Urbaina i ciemnowłosą kobietę o okrągłej twarzy, Andreę Maronellę, szefową działu rolniczego. Eberly, usadowiony dokładnie naprzeciwko Wilmota, nadal myślał o niej jako o rolniku, którego spotkał niespodziewany awans.

Szefowie działów jeden po drugim przedstawiali podsumowania swoich cotygodniowych raportów. Eberly nudził się. Dlaczego Wilmot po prostu nie nagra jednego takiego spotkania i nie odtwarza nagrania co tydzień? Każdy z nas zaoszczędziłby godzinę albo dwie, a skutki byłyby takie same.

— Wygląda na to, że to wszystko — rzekł Wilmot, gdy ostatni z mówców skończył. — Jeszcze jakieś sprawy?

— Raoul Tavalera przyjął stanowisko w dziale konserwacji. Poinformowano mnie, że pracuje przy naprawach i konserwacji.

Tamiko O’Malley, okrąglutki Japończyk, który był szefem działu konserwacji, pokiwał z zapałem głową.

— On wcale nie jest takim złym technikiem. Tylko chce jak najszybciej wrócić na Ziemię.

— Jakie jest pańskie zdanie na ten temat, doktorze Eberly? — Wilmot przeniósł spojrzenie na Malcolma.

— Ustaliliśmy, że odleci z ekipą kaskaderów, po ich wyprawie na Tytana.

Urbain klepnął otwartą dłonią w blat stołu.

— Nie ma mowy, żebyśmy im pozwolili na lądowanie na Tytanie! Nigdy!

— Szef tego zespołu jest przekonany, że na to pozwolimy — rzekł Eberly łagodnym tonem.

— Nigdy! — powtórzył głośniej Urbain.

Wilmot położył rękę na ramieniu naukowca w pojednawczym geście.

— Myślałem, że doktor Cardenas pracuje nad rozwiązaniem problemu skażenia.

— Za pomocą nanomaszyn? — warknął Urbain. — Uwierzę, jak zobaczę. Nie wcześniej.

— Odmówienie mu zgody będzie trudne — rzekł Eberly. — Ten cały Gaeta robi w mediach za bohatera. Uratował rannego astronautę. Wszyscy w habitacie darzą go za to szacunkiem.

— Musimy zorganizować jakiś pokaz tych nanomaszyn doktor Cardenas — rzekł Wilmot, zanim Urbain zdołał odpowiedzieć. — Całkowicie bezpieczny pokaz. Nie chcę ryzykować, że nanomaszyny wyrwą się na wolność w habitacie.

Urbain pokiwał głową i uśmiechnął się kwaśno.

— Zero ryzyka — mruknął, a jego uśmiech podpowiedział Eberly’emu, że myśli, iż ryzyko zerowe jest niemożliwością.

— Doskonale — rzekł Wilmot. — Zatem zakończymy?

Kilku uczestników zebrania odsunęło krzesła. Eberly odchrząknął głośno i oznajmił:

— Jest jeszcze jedna sprawa, jeśli można.

Wilmot, który już prawie wstał z krzesła, opadł na nie z powrotem, z niezadowoloną miną.

— O co chodzi?

— Mój komitet przygotował projekt konstytucji. Przejrzałem go i moim zdaniem nadszedł czas, żeby wszyscy go przeczytali i zagłosowali nad jego przyjęciem.

W oczach Wilmota pojawiło się coś na kształt podejrzliwości.

— Już kiedyś wszyscy debatowali o nazwach. Wszczynamy nową dyskusję? — poskarżył się ktoś.

Wilmot dotknął swoich wąsów jednym palcem i rzekł:

— To najpierw ja zapoznam się z tym projektem. Potem przeczytają go szefowie działów. A dopiero potem będziemy mogli pokazać go wszystkim mieszkańcom.

— Doskonale — rzekł Eberly z uśmiechem wdzięczności. Dokładnie tego bowiem oczekiwał od Wilmota.


Kilka dni później Holly wstała od biurka i podeszła do drzwi gabinetu Morgenthau. Nie myślała już o tym gabinecie jako o biurze Eberly’ego; nie widziała Eberly’ego od tygodni, jeśli nie liczyć krótkich spotkań, zawsze w obecności innych ludzi. Nic go nie obchodzę, powiedziała sobie w duchu, z rozpaczliwą nadzieją, że to jednak nie jest prawda, zastanawiając się, jak sprawić, by zaczęła go obchodzić tak bardzo, jak on obchodził ją.

Zastukała do drzwi.

— Wejść — zawołała Morgenthau.

Holly odsunęła drzwi do połowy i powiedziała:

— Wychodzę i już dziś nie wracam do biura. Idę… Morgenthau miała wystraszony, prawie przerażony wyraz twarzy.

— Holly, miałam ci o tym wcześniej powiedzieć, ale mi umknęło i dopiero teraz sobie przypomniałam. Chciałabym, żebyś zaktualizowała dossier doktor Cardenas.

— Zaktualizowała? Myślałam, że mamy wszystkie jej dane. Morgenthau stuknęła w palmtopa leżącego na biurku. Pojawiło się nad nim zdjęcie Cardenas i jej akta. Morgenthau przewinęła je tak szybko, że Holly widziała tylko rozmazany strumień liter. Nie miało to znaczenia; Holly i tak znała całe te akta na pamięć, słowo po słowie, wystarczyło, że raz je przeczytała.

— O, jest. W jej danych jest luka. Przez kilka lat kierowała laboratorium nanotechnologicznym w Selene, potem nagle zrezygnowała. Kilka miesięcy później poleciała na Ceres, ale nie zajmowała się tam badaniami nanotechnologicznymi, przy najmniej w aktach nie ma na ten temat ani słowa. Chcę, żebyś to z nią wyjaśniła.

— To chyba nie wydaje się takie niemożliwe, co?

Morgenthau obrzuciła ją twardym spojrzeniem.

— Droga Holly, w przypadku nanotechnologii wszystko jest ważne. Coś się tam stało, coś, co gwałtownie zmieniło karierę Cardenas. Porzuciła nanotechnologię na parę lat, a teraz chce wznowić badania tutaj. Dlaczego? Do czego ona zmierza?

— Dobra — oznajmiła Holly. — Zadzwonię do niej.

— Zaproś ją na lunch. Jeśli odmówi, idź do laboratorium i siedź tam tak długo, aż się ze wszystkiego wytłumaczy.

— To brzmi, jakbyś mówiła o policyjnym śledztwie.

— Może powinno to być śledztwo.

Zastanawiając się, czemu Morgenthau tak na tym zależy, Holly rzekła:

— Dobrze, zadzwonię do niej zanim wyjdę.

Morgenthau uniosła pulchny palec.

— Natychmiast, Holly. Masz to zrobić zaraz. I zaproś ją na lunch jeszcze dziś. Chcę dostać raport o Cardenas jutro z samego rana.

W pierwszej chwili Holly miała ochotę powiedzieć Morgenthau, żeby sobie wyskoczyła ze śluzy bez skafandra. Zauważyła jednak, że ta kobieta nigdy się tak natarczywie niczego nie domagała. Ona się tym naprawdę przejmuje, pomyślała Holly. Może w tej całej nanotechnologii jest naprawdę coś gorszego niż mi się wydawało.


Don Diego wyprostował się powoli, czując ból. Plecy to słaby punkt, powiedział sobie, próbując rozmasować sztywność. Jeśli kiedyś osiągniemy taki poziom, że będziemy umieli przeprojektować ludzkie ciało, trzeba będzie poświęcić sporo pracy ulepszaniu pleców.

Szedł powoli, ostrożnie, krocząc po pochyłości umocnienia kanału. Ból usadowił się w krzyżu, w miejscu, do którego trudno mu było sięgnąć. Westchnął. Jeszcze trochę, a ten odcinek kanału będzie gotowy, chociaż tyle, pomyślał. Zatrzymał się i podziwiał chaotyczną gęstwinę kwitnących krzewów. Może jeszcze jakiś kaktus przy następnym odcinku kanału, pomyślał. Ciekawe, czy w habitacie mamy w ogóle kaktusy?

Myślał, że Holly do niego dołączy; powiedziała, że popołudniu wyjdzie wcześniej z biura. Chciał, żeby zobaczyła, jak rozrasta się ich mała puszcza.

Ktoś wyszedł zza drzewa, koło skraju przepustu i szedł powoli w jego stronę. Wysoki, tyczkowaty mężczyzna z ogoloną czaszką i cienką bródką porastającą skraj szczęki. Don Diego pomyślał, że powala sobie ziemią te wypastowane buty.

— Dzień dobry panu — zawołał do nieznajomego po angielsku. — Co pana sprowadza w to spokojne miejsce?

Obcy uśmiechnął się szeroko.

— Pan jest Diego Romero, z działu łączności?

— To ja — odparł Diego, myśląc, że ten człowiek jest pewnie z biura. Ktoś się musiał poskarżyć na moją ciągłą nieobecność. Albo…

— A pan jest może z działu konserwacji? — spytał nieśmiałym tonem.

Czarny mężczyzna podszedł bliżej, nadal się uśmiechając.

— Nie. Pod tym względem nie ma się pan czego obawiać.


Zgodnie z poleceniem Holly zaprosiła Kris Cardenas na lunch do bistra. Ale rozmowa jakoś się nie kleiła.

— Wiem, że to trochę wścibskie — rzekła przepraszającym tonem — ale moja szefowa ma bzika na punkcie nanotechnologii i dogrzebała się do luki w twoich aktach…

Cardenas odłożyła widelec i pociągnęła łyk lemoniady. Potem zapatrzyła się na porozstawiane na trawie stoliki, przeważnie puste, aż wreszcie znów spojrzała na Holly. W jej lśniących błękitnych oczach widać było smutek, nie gniew; Holly miała wrażenie, że patrzy na nią, ale widzi raczej jakieś bolesne wydarzenia z przeszłości.

— Nie chciałam, żeby znalazło się to w moich aktach — rzekła. — Powiem ci o tym, ale wyłącznie pod warunkiem, że nie dopiszesz tego do mojego dossier.

Holly już miała się zgodzić, ale przypomniała sobie, że nie może.

— Będę musiała powiedzieć o tym mojej szefowej.

Cardenas potrząsnęła głową.

— W takim razie nic z tego. Powiedziałabym ci o tym, Holly, ale nie chcę, żeby to się rozeszło. Jeśli powiesz swojej szefowej, nie pozwolą mi tu prowadzić badań nanotechnologicznych.

— Ale dlaczego?

— Bo przyczyniłam się do zamordowania człowieka — rzekła Cardenas obojętnym, chłodnym i beznamiętnym tonem.

Holly odniosła wrażenie, że szczęka jej opada.

— Nie zrobiłam tego celowo — wyjaśniła Kris. — Ale już to, co zrobiłam było wystarczająco złe.

Jakby wskutek pęknięcia jakiejś emocjonalnej tamy, Cardenas opowiedziała Holly całą historię. Jak wygnano ją do Selene, nie pozwolono wrócić na Ziemię z powodu nanobotów krążących w jej ciele. Jak jej mąż odmówił podróży na Księżyc, jak jej dzieci obróciły się przeciwko niej, a ona nigdy nie zobaczyła wnuków. O złości. O bólu. I gorzkiej, palącej złości przeciwko durniom, którzy wykorzystali strach ludzi przed nanotechnologią, by zniszczyć jej życie.

Opowiedziała Holly o propozycji Martina Humphriesa.

— Powiedział, że załatwi mi powrót na Ziemię, jeśli pomogę mu dokonać sabotażu — uszkodzić statek kosmiczny konkurenta. Był tak bogaty, że mógł kupić wszystko. Myślałam, że mi pomoże. Nie sądziłam, że uszkodzenie statku może się przyczynić do czyjejś śmierci. Więc Humphries mnie przekupił, a jego największy konkurent zmarł z powodu awarii statku.

— Udało ci się wrócić na Ziemię? Zobaczyć rodzinę? — spytała Holly cicho, bezbarwnym głosem.

— Nigdy — odparła Cardenas. — Kiedy usłyszałam, że Dan Randolph zginął przeze mnie, wyznałam wszystko przywódcom Selene. Próbowałam nawet popełnić samobójstwo, ale mi się nie udało. Moją karą miało być uwięzienie w laboratorium nanotechnologicznym. Poleciałam więc na Ceres, na pogranicze i przez całe lata pracowałam ze szczurami skalnymi. Żadnej nanotechnologii. Przysięgałam, że nie będę już zajmować się nanotechnologią.

— Ale tutaj się tym zajmujesz.

Cardenas pokiwała głową. Oczy miała suche, ale wyglądała, jakby ją przygniatał ciężar całego wszechświata.

— Uznałam, że już dość tej pokuty. Mogę tu pomagać ludziom. Chcę zacząć życie od nowa.

— Trochę jak ja — mruknęła Holly.

— Jesteśmy takie do siebie podobne. Pod pewnymi względami.

— Pewnie tak.

Cardenas utkwiła w niej jasnobłękitne oczy.

— To co powiesz swojej szefowej?

Holly nie zastanawiała się nawet przez milisekundę.

— Nic — odparła. — Powiem, że sama zdecydowałaś o locie na Ceres i chęci pracowania ze skalnymi szczurami. Co tak do końca nie jest kłamstwem, prawda?

Cardenas uśmiechnęła się po raz pierwszy.

— Nie, to nie jest kłamstwo. Nie jest to cała prawda, ale też nie kłamstwo.


Nie przestając się uśmiechać Kananga podszedł do Don Diego na odległość wyciągniętej ręki.

— Nie, nie jestem z działu konserwacji — powtórzył.

— Chciałem poinformować dział konserwacji o tym, co tu robię — rzekł Don Diego — ale nie miałem…

Z szybkością atakującego lamparta Kananga uderzył staruszka w splot słoneczny. Don Diego osunął się na ziemię, nie wydawszy z siebie ani jednego dźwięku.

Kananga złapał go i bez trudu podniósł. Tylko bez śladów wleczenia ciała. Żadnych śladów walki.

Poniósł dyszącego, nieprzytomnego Don Diego wzdłuż wału, aż na betonowy brzeg kanału. Staruszek zakaszlał i jęknął, poruszył lekko nogami, zamrugał oczami.

Kananga ukląkł i zanurzył mu twarz w wodzie, przytrzymując mu głowę ostrożnie, prawie czule, by nie wystawała nad powierzchnię wody. Don Diego zacharczał, szarpnął się słabo i zwiotczał. W wodzie pojawiły się bąbelki, po czym znikły. Kananga potrzymał go jeszcze chwilę, licząc wolno do stu, zanim wreszcie go puścił.

Zadowolony z dokonanego dzieła Kananga wstał. Nieźle, pomyślał, rozglądając się dookoła. Żadnych śladów na zakurzonej powierzchni, żadnych zadrapań na betonie, żadnych śladów walki.

Nikt się nie dowie.

328 DNI DO WEJŚCIA NA ORBITĘ SATURNA

Ciało znalazła Holly. Zostawiła Cardenas w bistrze i ruszyła nad kanał, gdzie pracował Don Diego. Z początku go nie zauważyła. Potem dopiero dostrzegła ciało rozciągnięte na dnie kanału, do połowy zanurzone w wodzie.

Nie krzyczała. Nie rozpłakała się nawet kilka godzin później, kiedy wróciła do swojego mieszkania, długo po tym, jak wyciągnęła ciało staruszka z wody, a ekipa medyczna przybyła i stwierdziła zgon.

Tej nocy śnił jej się ojciec, którego nie pamiętała. Czasem, we śnie, był nim Don Diego; czasem była to mroczna, pozbawiona twarzy męska postać, wielka i przerażająca. W pewnym momencie postać odwróciła się do niej plecami, a ona znów była małą dziewczynką, która dopiero uczyła się chodzić. Gdzieś w tym śnie była Pancho, ale Holly chciała przede wszystkim, żeby ta postać się odwróciła, a ona mogła zobaczyć twarz mężczyzny. Próbowała go zawołać, ale z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Wyciągnęła rękę i postać wreszcie się do niej odwróciła. Zobaczyła, że to Malcolm Eberly patrzący na nią chłodnym wzrokiem.

Holly poderwała się, nagle obudzona, a nieprzyjemny sen odchodził w niepamięć jak chmura w letni dzień. Wzięła prysznic i ubrała się szybko, postanowiła nie jeść śniadania i poszła prosto do małego szpitala habitatu, by spotkać się z lekarzem, który oglądał ciało Don Diega. Wiedziała, że powinna zadzwonić do Morgenthau i powiedzieć, że się spóźni, ale nic ją to nie obchodziło.

W szpitalu było cicho, spokojnie, niespiesznie. Personel habitatu był przeważnie w dobrym zdrowiu fizycznym, młodzieńczy, mimo wieku kalendarzowego. Głównymi problemami medycznymi były wypadki i niedomagania psychiczne. I nagła śmierć dziewięćdziesięcioczteroletniego mężczyzny, dodała w duchu Holly.

Gdy Holly wyjaśniła, o co chodzi, zadowolony uśmieszek doktora Yafteza zgasł.

— Co za nieszczęście — rzekł. — Jakie to smutne. To był taki wspaniały człowiek. Tyle godzin z nim przegadałem.

Ujął Holly delikatnie za łokieć i zaprowadził ją do drzwi, które wychodziły na ogrodowe patio szpitala.

— Nie chcę pana odrywać od pracy — rzekła Holly.

— Dziś i tak nie mam już nic do zrobienia — odparł. — Nasi ludzie są odrażająco zdrowi.

Wyszedł z nią na zewnątrz dwukondygnacyjnego budynku i poprowadził przez starannie wypielęgnowany ogród na dziedzińcu. Holly przypomniała sobie, jak Don Diego chciał, by ogrody wyglądały na dziksze, bardziej naturalne.

Wpychając ręce do kieszeni białego fartucha, Yaftez oznajmił:

— Ta śmierć mnie zastanawia. Prawdopodobnie potknął się, wpadł do wody i utonął.

— Dlaczego po prostu nie wstał? — spytała.

Wzruszył ramionami.

— Mógł uderzyć się w głowę. Mógł zemdleć — niskie ciśnienie krwi, drobny wylew. Był już niemłody.

— Czy są jakieś ślady takiego wylewu?

— Nie, ale niewielki wylew nie robi dużych szkód. Będziemy musieli się temu dokładnie przyjrzeć, ale i tak możemy nic nie znaleźć. To nie jest Nowy Jork ani Tokio, rozumie pani. Nie mamy tu doświadczonych patologów.

— Rozumiem.

— To wielka tragedia. Taka strata.

— Jest pan pewien, że to był wypadek? — upewniła się Holly. Yaftez zrobił zdumioną minę.

— Tak. Oczywiście. Jakaż inna mogłaby być przyczyna?

— Nie wiem.

Lekarz spojrzał na nią uważnie.

— Był moim przyjacielem. Gdyby było tam coś podejrzanego, zauważyłbym. Zapewniam panią. To był wypadek. Nieszczęśliwy. Niefortunny. Ale wypadek, nic ponadto.

Im więcej mówił, tym bardziej Holly zastanawiała się, czy to rzeczywiście był wypadek. Ale to jakieś szaleństwo, powiedziała sobie. Cóż innego mogłoby to być? Kto mógłby chcieć zabić Don Diego? Mimo to ze zdumieniem usłyszała swój głos:

— Czy mogę zobaczyć protokół z badania?

— To tylko mnóstwo medycznego żargonu — odparł. — I zdjęcia zwłok.

— Nie mam żadnych jego zdjęć — przypomniała sobie. — Żadnych pamiątek.

— Zdjęcia martwego człowieka są raczej nieprzyjemne.

— Nie szkodzi. Chcę je zobaczyć.

Lekarz westchnął ciężko.

— Dobrze. Dam pani kod dostępu i będzie pani mogła sobie oglądać wszystkie akta, kiedy tylko zechce.

— Dziękuję panu — rzekła Holly.

Da nada — odparł odruchowo Yaftez.


Eberly z trudem opanowywał wściekłość. Stał za biurkiem w swoim mieszkaniu, z poczerwieniałą twarzą i warczał na Vyborga i Kanangę.

— Morderstwo! — wściekał się Eberly. — Nie mogliście poczekać, aż odsunę staruszka, tylko musieliście pójść na całość i zamordować go!

— Nikt o tym nie wie — wyszeptał Vyborg. — Pochowali go, już po wszystkim.

— Ja o tym wiem! — prychnął Eberly. — I moim obowiązkiem jest zameldować o tym Wilmotowi. A co zrobicie, jeśli spróbuję? Też mnie zabijecie?

— Nie, skądże — odparł Kananga.

— Mordercy. Moi najbliżsi przyjaciele i poplecznicy to para morderców.

— On nie był wierzącym — rzekł Vyborg. — To tylko niepraktykujący katolik.

— I to usprawiedliwia morderstwo?

— Myślałem, że chcesz się pozbyć staruszka — rzekł Kananga. — Tak mi Sammi powiedział.

— Zgodziłeś się, żeby go zlikwidować — jęknął Vyborg. — Myślałem…

— Myślałeś! Zacząłeś działać na własną rękę, nie pytając mnie o zdanie. Nie pytając, jak twoje pomysły mogą wpłynąć na mój podstawowy plan. Nie chcę, żebyś myślał! Chcę, żebyś wykonywał polecenia! Żebyś był posłuszny!

— Tak, rozumiem — rzekł Vyborg — ale…

— Żadnych ale! — wrzasnął Eberly. — Albo należycie do mojego zespołu, albo nie! Nie ma innej możliwości. Albo wykonujecie moje polecenia, albo zrezygnujcie, raz na zawsze.

Kananga spojrzał na Vyborga. Nie muszę im mówić, pomyślał Eberly, że jeśli zrezygnują, od razu doniosę na nich Wilmotowi. Doskonale o tym wiedzą.

— A więc? — spytał. — Wybierajcie.

— Ja zostaję, to jasne — rzekł Vyborg. — Przykro mi, że postąpiłem tak… nierozważnie.

— A ty, pułkowniku?

Kanandze ukorzenie się przyszło o wiele trudniej, ale w końcu przełknął ślinę i rzekł cicho:

— Jestem do usług, teraz i zawsze.

Eberly pozwolił sobie na niewielki uśmieszek.

— Doskonale. Zapominam o tym incydencie. Vyborg, masz czekać cierpliwie, aż odsunę Berkowitza.

— Dobrze.

Kiedy to osiągniemy, przejmiecie całkowitą kontrolę nad działem łączności. A ty, drogi pułkowniku — zwrócił się do Kanangi — będziesz moim szefem bezpieczeństwa, gdy tylko stworzymy nowy rząd.

Kananga już otwierał usta do odpowiedzi, ale Eberly dodał:

— Pod warunkiem, oczywiście, że będziesz wykonywał moje polecenia i nie będziesz działał na własną rękę.

Kananga zamknął usta i pokiwał ponuro głową.

Eberly odprawił ich. Powlekli się ponuro do drzwi i wyszli. Opadł na krzesło. Miał wrażenie, że w głowie i w żołądku wszystko mu się kłębi. Nie jest tak źle, pomyślał. Wszyscy uznali, że śmierć staruszka to wypadek. A ja mam haka na Vyborga i Kanangę, coś, przez co będą się czuli ze mną mocniej związani. Całkowita lojalność, oparta na strachu. Potarł bolące miejsce na brzuchu. A Morgenthau ma haka na mnie. To jak siedzenie w klatce z tygrysem, z całym stadem tygrysów. Albo im dasz wszystko, czego chcą, albo cię zjedzą.

Rozsiadł się wygodnie i próbował nie myśleć o bólu brzucha. Jak się pozbyć Berkowitza, zastanawiał się. Najchętniej bez popełniania kolejnego morderstwa.


Z kim by tu porozmawiać, zastanawiała się Holly. I zawsze przychodziła jej na myśl jedna rozmowa: z Malcolmem. Trzeba powiedzieć o tym Malcolmowi.

Tylko że nie można się spotkać z Malcolmem tak, żeby Morgenthau nie przeszkadzała. Broni dostępu do niego jak buldog. Holly wysłała Eberly’emu kilka wiadomości, prosząc o prywatne spotkanie, ale Morgenthau poinformowała ją, że Eberly jest teraz zbyt zajęty, by z nią rozmawiać.

— Ależ możesz ze mną porozmawiać o wszystkim, co chcesz powiedzieć Eberly’emu — rzekła Morgenthau.

— To jest sprawa… osobista — wykręciła się Holly.

W oczach Morgenthau pojawił się błysk niezadowolenia, szybko jednak zastąpił go wyraz sprytu, wręcz przebiegłości.

— Moja droga, on jest zbyt zajęty, by zajmować się jakimiś sprawami osobistymi. I zbyt ważny, żeby można było mu przeszkadzać.

— Ale…

— Może po utworzeniu nowego rządu będzie miał czas na jakieś życie osobiste. Na razie nic z tego.

— Dobrze — rzekła obojętnym tonem Holly. — Łapię.

— A skoro już cię widzę — spytała żwawo Morgenthau — jak tam konkursy? Kiedy zaczynamy drugi etap?

Zaskoczona, że Morgenthau nie pyta jej o dossier Cardenas, uradowana, że jej niewielki i niepełny dopisek zadowolił szefową, Holly zaczęła opowiadać o postępach w konkursie na nazwy różnych miejsc w habitacie.


Profesor Wilmot wpatrywał się w unoszące się w powietrzu wykresy.

— Zdumiewające — mruknął. — Absolutnie zdumiewające.

Mimo wysiłków, jakie on i jego pracownicy włożyli w przestrzeganie przez mieszkańców habitatu protokołu stworzonego jeszcze na Ziemi, ludzie coraz częściej od niego odchodzili. Dostrzegł, że zmiany były niewielkie, w większości kosmetyczne. Niektóre z kobiet zaczęły ozdabiać ubrania własnoręcznie wykonanymi naszywkami i samoprzylepną biżuterią, bardzo często o jednoznacznie seksualnym charakterze. Ten trend zyskiwał na popularności, choć Eberly próbował narzucić zasady dotyczące ubioru. Niewielu mężczyzn przestrzegało zasad. Młodość ma swoje prawa, pomyślał Wilmot, choć niektórzy z tych młodzieniaszków byli w wieku dziadków.

No i ten konkurs na nazwy, z nazywaniem każdego budynku i krzaka w habitacie. To niewiarygodne, ile czasu i energii wszystkim to zajmowało. Donoszono mu o przepychankach, a nawet bójkach w kafeterii o jakieś sprawy związane z konkursem. Może powinienem zakręcić kurek z alkoholem, zastanowił się Wilmot. Potrząsnął głową. Będą pędzić własny w laboratoriach, w taki czy inny sposób. Przynajmniej spożycie narkotyków jest niskie. Szpital nie donosi o nadużyciach. Chyba że to oni najwięcej konsumują? Westchnął. Dopóki nie przeszkadza im to w pracy, nie ma sensu węszyć za jakimiś rekreacyjnymi narkotykami, które sobie produkują.

Wilmot zauważył, że wśród personelu zachodziły zmiany. Ludzie zmieniali stanowiska pracy, a nawet przechodzili z jednego działu do drugiego. Ten cały Eberly z działu zasobów ludzkich godzi się na zbyt częste zmiany, pomyślał Wilmot. Ale uznał, że lepiej się nie wtrącać. Niech eksperyment biegnie swoim torem. Nie należy się mieszać. Szczury laboratoryjne wykonują całkiem interesujące sztuczki. Ciekawe, co zrobią, jak dolecimy do Saturna.

Przyszło mu do głowy kolejne pytanie. Ciekawe, co o tym wszystkim sądzą w Atlancie. Czy powinienem ich informować o tych szczegółach? Skinął głową. Będę musiał. Na pewno dostają raporty z innych źródeł. Z tymi pieniędzmi, które w to zainwestowali, Nowa Moralność musiała wręcz naszpikować ten habitat szpiegami.

Загрузка...