Bóg w niebie schowany —
Świat jest urządzony!
Mania tańca (1374)
Szał religijny w Europie Północnej. Ludzie bez opamiętania tańczyli całymi godzinami, tworzyli kręgi na ulicach i w kościołach, skakali, turlali się po ziemi, wrzeszcząc, że opętały ich demony, i błagając je, by zaprzestały dręczenia. Mania wywołana histerią bądź noszeniem spiczastego obuwia.
Hipoteza, że chaos i istotne odkrycia naukowe są powiązane, została wysunięta po raz pierwszy przez Poincarego, który pamiętał, że doznał olśnienia, gdy postawił nogę na stopniu omnibusu. Jak wyjaśniał później w Societe de Psychologie, schemat jego odkrycia da się streścić jako nagłe olśnienie wynikłe z frustracji, dezorientacji i chaosu umysłowego.
Inni teoretycy chaosu uważali, że doświadczenie Poincarego to skutek połączenia dwóch układów odniesienia. Chaotyczna sytuacja — uczony sfrustrowany z powodu trudności w rozwiązywaniu problemu, cierpiący na bezsenność, przygotowuje się do podróży i zmienia miejsce pobytu — stworzyły sytuację nierównowagi, w której nie związane ze sobą idee przesunęły się, tworząc nowe i zaskakujące koniunkcje, a drobne wydarzenia mogły mieć ogromne konsekwencje. Aż wreszcie chaos się skrystalizował, tworząc równowagę wyższego rzędu wskutek prostej czynności wchodzenia do omnibusu. Lub między owce.
Były nie w holu, ale już w sekretariacie i właśnie kierowały się do wyłożonego białymi dywanami sanktuarium Dyrekcji. Sekretarka, przyciskając do piersi notatnik, rozpłaszczyła się przy ścianie, by je przepuścić.
— Stójcie! — wołała Dyrekcja i podniosła dłonie, jakby wykonywała ćwiczenia wrażliwości. — Nie możecie tu wchodzić!
Ben ruszył w stado, by zawrócić wiodącą je owcę. Nie była to jednak perednica, ponieważ nawet gdy ją zatrzymał w drzwiach i z całej siły zaparł się o nią jak zapaśnik, inne owce po prostu przecisnęły się obok i wtargnęły do gabinetu Dyrekcji. Może źle je przedtem osądzałam, może mimo wszystko miały nieco inteligencji. Niewątpliwie skierowały się prosto do tej części budynku, gdzie mogły wyrządzić najwięcej szkód.
I to im się udawało. Wnosiły tyle błota, że aż dziw bierze, jak mogło zmieścić się na ich małych racicach. Tłoczyły się zostawiając na ścianach długą tłustą smugę brudnej lanoliny.
Ben wciąż szamotał się z owcą, a ona chciała dołączyć do stada, które parło prosto ku błyszczącemu tekowemu biurku Dyrekcji.
— Stwarzanie zagrożenia dla zdrowia żywych zwierząt — mówiła Dyrekcja, wgramoliwszy się na biurko. — Niezapewnianie nadzoru podczas badań eksperymentalnych.
Zwierzęta okrążały biurko jak indiańscy wojownicy wóz osadników.
— Niezapewnianie właściwych środków bezpieczeństwa! — mówiła Dyrekcja.
— Zasilanie potencjału — powiedziałam cicho, próbując zawrócić owce w innym kierunku, w jakimś innym, dowolnym kierunku.
— Te zwierzęta nie powinny tu przebywać! — krzyknęła Dyrekcja z blatu swego biurka.
Prawdopodobnie wpadły na ten sam pomysł, gdyż wszystkie jednocześnie otworzyły pyski w żałosnym, ogłuszającym „beee”.
Popatrzyłam na stado uważnie, próbując określić, która odezwała się pierwsza, lecz beczenie nadeszło chyba ze wszystkich stron naraz. Jak moda krótkich fryzur.
— Czy zorientowałeś się, skąd zaczęło się beczenie?! — krzyknęłam do Bena, który puścił już owcę.
Stado znowu bezładnie szło, przez gabinet i sekretariat ku drzwiom na korytarz.
— Dokąd one idą? — spytał Ben.
Dyrekcja zeszła niezgrabnie z biurka i krzyczała ostrzegawczo. Dyrekcyjny strój wyglądał teraz nieco bardziej nieformalnie niż przedtem.
— HiTek nie będzie tolerował sabotażu ze strony pracowników! Jeśli tamta palaczka albo któreś z państwa wypuściło te owce umyślnie…
— Nie wypuściliśmy ich — tłumaczył Ben, usiłując przecisnąć się do drzwi. — Musiały się same wydostać.
Nagle stanął mi przed oczyma obraz: Flip oparta o furtkę wybiegu podnosi i opuszcza rygiel, w górę i w dół, w górę i w dół.
Ben dotarł do drzwi, gdy przeciskały się przez nie ostatnie dwie owce. Beczały rozpaczliwie, bojąc się zostać z tyłu.
W korytarzu stado krążyło bez celu, zagubione, lecz nie do ruszenia.
— Musimy znaleźć perednicę — powiedziałam. Zaczęłam przedzierać się wśród zwierząt, wypatrując różowej wstążeczki.
Z końca korytarza dobiegł krzyk:
— Niech cię diabli, bezmózgie stworzenie! Z drogi, ty podłe zwierzę! — krzyczała Shirl idąca z naręczem papierów. — Jak się wydosta… — Przerwała na widok reszty stada. — Kto je wypuścił?
— Flip — powiedziałam. Macałam szyję jednej z owiec, szukając wstążki.
— Nie mogła tego zrobić — odparła Shirl, brodząc ku mnie w kierdlu. — Nie ma jej tutaj.
— Jak to nie ma? — spytałam.
Dwie owce omal mnie nie przewróciły.
— Zwolniła się z pracy — wyjaśniła Shirl, bijąc plikiem papierów owcę po lewej stronie. — Trzy dni temu.
— Wszystko jedno — oznajmiłam, odpychając drugą owcę. — W jakiś sposób gdzieś za tym stoi Flip. Flip stoi za wszystkim. Zwierzęta ruszyły ku Kadrom.
— Gdzie teraz zmierzają? — spytał Ben.
— Nie mają pojęcia — wyjaśniłam. — Są jak amerykańskie społeczeństwo.
Dyrekcja wyłoniła się ze swego gabinetu, strój sportowy miała w nieładzie.
— Takie zachowanie to efekt uboczny działania nikotyny.
— Musimy znaleźć perednicę — nalegałam. — To klucz do wszystkiego.
Ben zatrzymał się. Spojrzał na mnie.
— Klucz — powiedział. Dyrekcja ryknęła:
— Chcę wiedzieć, kto spowodował ten… ten chaos…
— Chaos — powtórzył ledwo słyszalnie Ben. — Kluczem jest perednica.
— Tak — zgodziłam się. — Tylko w ten sposób zagonimy je z powrotem na Biologię. Zacznij z tego końca, a ja zajmę się drugim. Dobrze?
Nie odpowiedział. Stał wśród stłoczonych owiec znieruchomiały, z rozwartymi ustami. Zezował za grubymi okularami.
— Perednica — powiedział cicho.
— Tak, perednica — powtórzyłam. Dopiero po dłuższej chwili spojrzał na mnie. — Znajdź perednicę. Myśl na różowo! — Ruszyłam w koniec korytarza. — Shirl, niech pani biegnie do laboratorium i przyniesie uździenicę i postronek. — Coś nagle przyszło mi do głowy. — Mówiła pani, że Flip się zwolniła?
Shirl skinęła głową.
— Z powodu tego dentysty, którego znalazła w ogłoszeniach osobistych. Przeprowadził się, a ona za nim. Chciała być geograficznie kompatybilna.
Poszła w kierunku Biologicznego.
Owce na klatce schodowej tłoczyły się w przestrachu na krawędzi najwyższego schodka. Szkoda, że to nie skraj przepaści. Może mimo to spadną i poskręcają sobie karki, myślałam.
Nic z tego. Ostrożnie zeszły z półpiętra i ruszyły do Statystyki. Wbiegłam z powrotem na górę.
— Idą do Statystyki! — krzyknęłam do Bena.
Ben zniknął. Znowu zbiegłam ze schodów i zatrzymałam się w pół drogi. W rogu na podłodze, zdeptana i bardzo brudna, leżała różowa wstążka. Wspaniale, pomyślałam i podniosłam oczy. Zobaczyłam wściekłą Alicję Turnbull.
— Doktor Foster… — powiedziała z dezaprobatą.
— Niech zgadnę — przerwałam jej — żaden ze zdobywców Grantu Niebnitza nie uczestniczył w panicznej ucieczce ro-gacizny.
— Gdzie jest doktor O’Reilly? — zapytała ostro.
— Nie wiem. — Podniosłam sponiewieraną kokardę. — Nie wiem też, gdzie jest lider stada. Ani jaki projekt zdobędzie Grant Niebnitza. Jednak bardzo dobrze sobie wyobrażam, co te owce robią w Statystyce, więc jeśli mi wybaczysz… — przepchnęłam się obok niej na klatkę schodową.
Mogą nieźle narozrabiać, przynajmniej w moim laboratorium. Miałam nadzieję, że drzwi do innych pracowni są zamknięte.
Tak też musiało być, gdyż stado nadal znajdowało się w korytarzu. Na drugim końcu pojawiła się Gina wychodząca z pracowni Statystyki.
— Przerwa na toaletę! — zawołała, gdy tylko je zobaczyła, i dała nura ku drzwiom.
Ruszyłam między owce. Nachylałam się, podnosiłam im brody, szukając pyska z lekkim zezem, zawierającego nieco inteligencji.
Drzwi otworzyły się znowu.
— Jedna jest w toalecie — powiedziała Gina. Przemykała do mnie pod ścianą.
Wszystkie sprawiały wrażenie nieco zezowatych. Zerkałam niespokojnie na ich długie pyski, w puste oczy, stworzone do tego, by wypalać między nimi literę „n”.
— Mam nadzieję, że nie ma ich w moim gabinecie — oznajmiła Gina i otworzyła drzwi.
— Zamykaj drzwi! — krzyknęłam. Za późno. Gruba owca już weszła do środka. — Zamknij! — krzyknęłam znowu i Gina posłuchała.
Pozostałe zwierzęta tłoczyły się i beczały przed gabinetem Giny, szukając kogoś, kto im powie, co robić, dokąd iść. Zatem w biurze Giny znajdowała się perednica.
— Zatrzymaj ją tam! — krzyknęłam przez drzwi. Tasiemka była za słaba na smycz, ale miałam w biurku lasso Davy’ego Crocketta, które mogłam wykorzystać. Ruszyłam ku swojej pracowni, zastanawiając się, co porabia teraz Ben. Prawdopodobnie Alicja opowiada mu o swym niebnitzowym pewniaku.
W gabinecie Giny rozległ się wrzask i drzwi się otworzyły.
— Uważaj! — krzyknęłam. Owca dała nura w stado, jak karta znikająca w talii. — Gino, czy zauważyłaś, dokąd poszła?
— Nie — odparła krótko. — Nie zauważyłam. — Trzymała zniszczone różowe pudełko. Z jednego rogu wystawał porwany tiul. — Zobacz, co ta owca zrobiła Barbie Romantycznej Pannie Młodej! — Gina wyciągnęła lok brunatnych włosów. — Ostatni egzemplarz w Boulder.
— Ostatni w całym Denver — poprawiłam i poszłam do pracowni Statystyki.
Teraz potrzebuję tylko Flip, pomyślałam, i choć wiedziałam, że się zwolniła, zdumiałam się, że jej tam nie ma. Natomiast była tam owca, żująca w zamyśleniu dyskietkę. Wyszarpnęłam resztkę dyskietki z jej pyska, rozwarłam siłą wielkie kwadratowe zęby, wyłowiłam pozostały kawałek i spojrzałam prosto w nieco zezowate oczy.
— Posłuchaj — powiedziałam, trzymając ją za szczękę. — Więcej dziś nie zniosę. Straciłam pracę. Straciłam jedyną osobę, która nie zachowuje się jak owca. Nie wiem, skąd się biorą mody, i nigdy się nie dowiem. I naprawdę mam tego dość. Pójdź za mną, i to natychmiast.
Rzuciłam kawałki dyskietki na podłogę, odwróciłam się i wyszłam z pracowni.
I musiała to być perednica, gdyż podreptała za mną przez dwa piętra na Biologię, a potem przez pracownię na wybieg, tak jak jagnię za Mary. A pozostałe owce za nią, machając ogonami.
Strusie pióra (1890 –1913)
Edwardiańska moda inspirowana przez teorię Karola Darwina i powszechne zainteresowanie historią naturalną. Barwione na rozmaite kolory pióra noszono we włosach, na kapeluszach, robiono z nich wachlarze, a nawet miotełki do kurzu. Pokrewna mania polegała na przyczepianiu do kapeluszy i sukien jaszczurek, pająków, ropuch i stonóg. W wyniku tej mody strusie w Egipcie, Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie wybito w polowaniach. Mania powróciła w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Noszono wtedy minispódniczki, peruki i czapeczki ze strusich piór zabarwionych na jaskrawopo-marańczowo i różowo.
Zadzwoniłam do Biłly’ego Raya, by zabrał owce.
— Natychmiast wysyłam Migueła z ciężarówką — powiedział. — Sam nie mogę, bo muszę jechać do Nowego Meksyku, porozmawiać z pewnym ranczerem o strusiach.
— O strusiach?
— To najnowszy trend. Reba hoduje pięćdziesiąt sztuk na pastwisku koło Gallup. Strusie steki idą jak woda. Mają mniej cholesterolu niż kurczaki i są smaczniejsze.
Jedna z owiec znów utknęła w rogu ogrodzenia. Patrzyła bezmyślnie na słupek w płocie, jakby nie miała pojęcia, skąd się tam wzięła.
— Poza tym można sprzedawać pióra, a skórę wyprawiać na portmonetki i buty — dodał Billy Ray. — Reba powiada, że to zwierzę hodowlane lat dziewięćdziesiątych.
Owca bodnęła słup kilka razy, a potem dała spokój i stała becząc. Piękna ilustracja ogólnej zasady.
— Przykro mi, że nie udało się z owcami — rzekł Billy Ray. Mnie też, pomyślałam.
— Wychodzisz poza zasięg — powiedziałam — Nie słyszę cię. — I odłożyłam słuchawkę.
Od owiec można się wiele nauczyć. Poszłam w róg zagrody.
— Musisz się odwrócić. — Włożyłam dłonie pod brodę i zad owcy. — Musisz pójść w drugą stronę.
Obróciłam ją na siłę. Natychmiast zaczęła się paść.
— Przyznaj, że to nie ma sensu, i spróbuj czego innego — powiedziałam i wróciłam do laboratorium. Była tam Shirl.
— Gdzie jest doktor O’Reilly? — spytałam.
— Minutę temu rozmawiał z doktor Turnbull — odparła.
— Aha. — Wróciłam do swego gabinetu, by pisać sprawozdanie dla Dyrekcji.
„Sandra Foster: Sprawozdanie z przebiegu badań” — wkle-pałam na oszczędzoną przez owcę dyskietkę.
Cele projektu:
1. Ustalić, co powoduje mody i trendy.
2. Ustalić źródła Nilu.
Wyniki projektu:
1. Nie ustalono. Możliwe, że ma z tym coś wspólnego szczurołap z Hamelin. Albo Włochy.
2. Ustalono. Jezioro Wiktorii.
Sugestie dotyczące dalszych badań:
1. Wyeliminować akronimy.
2. Wyeliminować zebrania.
3. Zbadać efekt manii antynikotynowej na zdolność jasnego myślenia.
4. Czytać Browninga. I Dickensa. I całą klasykę.
Wypuściłam to na drukarkę, potem zabrałam płaszcz oraz niemodną torbę i poszłam do Dyrekcji.
Była tam Shirl. Kierowała maszyną do czyszczenia dywanów. Dyrekcja odkurzała zepchnięte w róg biurko.
— Niech pani nie wchodzi na dywan — powiedziała Dyrekcja, gdy przekroczyłam próg pokoju. — Jest mokry. Podeszłam z chlupotem do biurka.
— Wszystkie owce są na wybiegu. — Przekrzykiwałam hałas parowego odkurzacza. — Mają być zabrane z powrotem. Załatwiłam to. — Wręczyłam Dyrekcji swoje sprawozdanie.
— Co to takiego?
— Chciał pan ponownie ocenić cele mego projektu — powiedziałam. — Ja również.
— Co to jest? — Dyrekcja nachmurzyła się nad kartką. — Szczurołap z Hamelin?
— Utwór Roberta Browninga — wyjaśniłam. — Zna pan tę historię. Szczurołap zostaje najęty, by uwolnić miasto od szczurów. Wykonuje swe zadanie, lecz miasto odmawia mu zapłaty. „A jeśli chodzi o naszą korporację — to szokujące”.
Za biurkiem Dyrekcja rzuciła się w tył.
— Czy pani mi grozi, doktor Foster?
— Nie — powiedziałam zdziwiona. — „Obrażeni przez leniwego gbura?” — zacytowałam. — „Grozisz nam, chłystku? Któż się ciebie zlęknie? Dmij w swój instrument, dopóki nie pękniesz”. Powinien pan czytać więcej poezji. Można się z niej wiele nauczyć. Czy ma pan kartę biblioteczną?
— Biblioteczną…? — powtórzyła Dyrekcja bliska apopleksji.
— Nie grożę panu — oznajmiłam. — Czemuż miałabym gro-
zić? Nie wygoniłam żadnych szczurów ani nie znalazłam przyczyny manii krótkich fryzur. Nie udało mi się nawet zlokalizować szczurołapa.
Przerwałam. I tak jak zeszłego wieczoru, gdy stałam w kolejce do kasy z nieboszczką Barbie Romantyczną Panną Młodą, poczułam, że znajduję się na krawędzi czegoś ważnego.
— Czy według pani HiTek to szczur? — spytała Dyrekcja, a ja uciszyłam ją niecierpliwym machnięciem dłoni, próbując skupić się na swej uciekającej myśli. Szczurołap.
— Czy chce pani powiedzieć… — ryknęła Dyrekcja, a moja myśl przepadła.
— Chcę powiedzieć, że zatrudnił mnie pan do źle postawionego problemu. Nie powinien pan poszukiwać sekretu, który zmusza ludzi do podążania za manią, powinien pan szukać sekretu, jak zmusić ludzi do samodzielnego myślenia. Gdyż o to właśnie chodzi w całej nauce. A ponieważ następna mania może okazać się niebezpieczna, niewykluczone, że ocknie się pan dopiero razem z resztą stada, już spadając w przepaść. Nie, nie, nie potrzebuję eskorty w drodze do laboratorium. — Otworzyłam torebkę, by mógł zajrzeć do środka. — Zwalniam się. „Hen tam po zboczu, przez poranek” — i z chlupotem poszłam z powrotem przez mokry dywan. — Do widzenia pani, Shirl! — zawołałam. — Może pani zawsze przyjść do mnie do domu i tam sobie palić.
Wyszłam, wsiadłam do samochodu i pojechałam do biblioteki.
Kostka Rubika (1980 –81)
Gra, do której używano sześcianu złożonego z mniejszych wielobarwnych sześcianów. Gdy się je obracało, powstawały rozmaite kombinacje. Celem łamigłówki (którą usiłowało rozwiązać ponad sto milionów ludzi) była taka rotacja fragmentów dużego sześcianu, by każda ściana miała jednolity kolor. Próg przyswajalności był tu nieco za wysoki — o czym świadczy kilkadziesiąt opublikowanych poradników — i moda zanikła, a wielu osobom ani razu nie udało się rozwiązać tej łamigłówki.
W bibliotece znowu dyżurowała Lorraine.
— Chce pani Twój anioł stróż może zmienić twe życie? — zapytała. Miała na sobie sweter wróżki i błyszczące klipsy w kształcie czarodziejskich różdżek. — Nadeszła również książka o krótkich fryzurach.
— Nie chcę jej — oznajmiłam. — Nie wiem, co spowodowało krótkie fryzury, i już mnie to nie interesuje.
— Znaleźliśmy tę książkę Browninga. Okazało się, że jednak ją pani zwróciła. Nasza asystentka organizatora mediów odłożyła ją na półkę z książkami kucharskimi.
Gdy już dotarłam do „Kwarka Keplera” i podałam swe imię kelnerce z obciętymi włosami i w mundurze, który prawdopodobnie nie był mundurem, powiedziałam do siebie: wi-
dzisz, sprawy wyglądają lepiej. Znaleźli Browninga, nigdy nie będziesz musiała czytać ogłoszeń osobistych, a Flip tu nie przyczłapie, nie zepsuje ci dnia i nie zostawi cię z nie zapłaconym rachunkiem.
Kelnerka dała mi stolik przy oknie. Widzisz, mówiłam sobie w duchu, nie usadziła cię przy wspólnym stole. Nie nosi taśmy samoprzylepnej. Stanowczo świat idzie ku lepszemu.
Nie czułam jednak tego. Czułam się jak bezrobotna. Czułam się jak zakochana w kimś, kto mnie nie kocha.
Jest całkowicie niewrażliwy na modę, powiedziałam sobie. Spójrz na to wszystko z dodatniej strony. Nie musisz się już zastanawiać nad przyczynami krótkich fryzur.
I dobrze, gdyż właściwie skończyły mi się pomysły.
— Cześć — powiedział Ben, siadając naprzeciwko.
— Co tu robisz? — spytałam, kiedy odzyskałam mowę. — Czy nie powinieneś być w pracy?
— Zwolniłem się — powiedział.
— Zwolniłeś się? Dlaczego? Myślałam, że masz zamiar pracować nad projektem doktor Turnbull.
— Masz na myśli statystycznie przemyślany, naukowo pożądany, niebnitzowsko pewny projekt Alicji? Za późno. Grant Niebnitza już przyznano.
Nie wyglądał na zmartwionego z tego powodu. Nie wyglądał na osobę, która właśnie rzuciła pracę. Był podekscytowany, lecz opanowany, a zza grubych szkieł patrzył triumfująco. Zaraz mi powie, że zaręczył się z Alicją, pomyślałam.
— Przyznano? Kto go zdobył? — spytałam, by do tego nie dopuścić. — Trzydziestoośmioletni planista eksperymentów na zachód od Missisipi?
Ben przywołał kelnerkę.
— Czy macie do picia coś innego niż kawę? Kelnerka wywróciła oczyma.
— Nasz nowy drink. Chinatasse. Zupełna nowość.
— Dwie chinatassy — powiedział, a ja już czekałam, aż kel-
nerka przeegzaminuje go: kompletne czy śmietankowe, białe czy brązowe, pekińskie czy kantońskie, ale chinatassy miały widocznie niższy próg przyswajalności od cafe latte. Kelnerka odczłapała.
— To do ciebie — rzekł Ben i wręczył mi list.
— Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? — zapytałam, patrząc na kopertę. Nie miała żadnych napisów z wyjątkiem mego nazwiska.
— Flip mi powiedziała — oznajmił.
— Myślałam, że już jej nie ma.
— Powiedziała mi to już dawno. Powiedziała, że bardzo często tu przesiadujesz. Przyszedłem tu trzy czy cztery razy, w nadziei że na ciebie wpadnę, ale nigdy mi się nie udało. Mówiła, że szukasz facetów w ogłoszeniach osobistych.
— Och, ta Flip! — Potrząsnęłam głową. — Czytałam je, bo potrzebne mi były do badania trendów. Nie próbowałam… zachodziłeś tu?
Skinął głową. Już nie triumfował. Oczy za grubymi szkłami spoważniały.
— Przestałem przychodzić parę tygodni temu, gdyż Flip mi powiedziała, że jesteś zaręczona z tym facetem od owiec.
— Od strusi — poprawiłam. — A mnie Flip poinformowała, że szalejesz za Alicją, że właśnie dlatego chcesz z nią pracować.
— Cóż, przynajmniej wiemy teraz, co oznacza to „n” na jej czole. „Nietaktowna”. Nie chcę pracować z Alicją. Chcę pracować z tobą.
— Nie jestem zaręczona z facetem od owiec — wyjaśniłam. Coś mi się przypomniało. — Dlaczego kupiłeś sobie ten niebieski krawat?
— Żeby zrobić na tobie wrażenie. Flip mi powiedziała, że nigdy się nie wybierzesz ze mną na kolację, jeśli nie sprawię sobie jakichś nowych ubrań, a w sklepach mogłem znaleźć tylko ten okropny niebieski krawat. — Spojrzał nieśmiało. — Umieściłem także wiadomość w ogłoszeniach osobistych.
— Naprawdę? Co napisałeś?
— Niepewny siebie, źle ubrany teoretyk chaosu pragnie inteligentnej, wnikliwej, wyjątkowo zdolnej badaczki trendów. Musi być NK.
— NK?
— Naukowo kompatybilna. — Uśmiechnął się szeroko. — Ludzie robią zwariowane rzeczy, gdy są zakochani.
— Na przykład pożyczają stado owiec, by ktoś mógł kontynuować badania.
Kelnerka z łoskotem postawiła przed nami dwie szklanki, rozlewając na blacie chinatasse.
— Chcemy to na wynos.
Kelnerka głośno westchnęła i tupiąc odeszła z napojami.
— Jeśli mamy razem pracować, lepiej zacznijmy.
— Chwileczkę — powstrzymałam go. — Obydwoje przecież porzuciliśmy pracę.
— Ale HiTek chce nas zatrudnić z powrotem.
— Naprawdę?
— Wybaczyli nam. — Skinął głową. — Mówią, że dostaniemy wszystko, czego potrzebujemy. Gabinety, pomocników, komputery.
— Przebaczyli nam owce i bierne palenie?
— Otwórz list. Otworzyłam.
— Przeczytaj. Przeczytałam.
— Nie rozumiem — rzekłam.
Obróciłam kartkę. Na odwrocie nie było nic. Znowu spojrzałam na kopertę. Widniało tam tylko moje nazwisko. Spojrzałam na Bena — znów wyglądał triumfująco.
— Nie rozumiem — powtórzyłam.
— Ani ja. Alicja widziała, jak otwierałem swoje zawiadomienie. Będzie musiała przeliczyć wszystkie swoje procenty. Znowu przeczytałam list.
— Zdobyliśmy Grant Niebnitza?
— Zdobyliśmy Grant Niebnitza.
— Ale my… nie jesteśmy… nie mamy…
— Właśnie. — Pochylił się nad stołem i nareszcie ujął moją dłoń. — Miałem taki pomysł, wiesz, mówiłem ci, że systemy chaotyczne można przewidzieć, mierząc wszystkie zmienne i obliczając iteracje. Sądzę, że Verhoest jednak miał słuszność. Działa tu jeszcze jeden czynnik. Ale nie jest to czynnik zewnętrzny, lecz coś, co już znajduje się w systemie. Pamiętasz, jak Shirl powiedziała, że perednica jest taka sama jak inne owce, tylko trochę chciwsza, trochę szybsza, zawsze nieco w przedzie? Może…
— …zamiast motyli mamy perednicę w systemach chaotycznych? — dokończyłam.
— Właśnie. — Trzymał teraz obie moje dłonie. — I nie wygląda inaczej niż inne zmienne systemu, lecz to ona uruchamia iteracje, jest katalizatorem, jest…
— Pippą — dokończyłam, ściskając mu dłonie. — Jest taki poemat, Pippa przechodzi Roberta…
— Browninga — dopowiedział. — Dziewczyna śpiewa pod oknami różnych ludzi…
— I zmienia ich życie, a oni nigdy jej nie widzą. Gdybyś robił model komputerowy miasteczka Asolo, nawet byś jej w nim nie umieścił, ale ona jest tą…
— …zmienną, która wprawia w ruch skrzydła motyla, siłą popychającą iteracje, jeżykiem spustowym języka spustowego, czynnikiem, który powoduje…
— …że kobiety w Hongkongu strzygą się na pazia.
— Właśnie. Czynnik, który powoduje twoje manie. Po prostu…
— …źródło Nilu.
Kelnerka wróciła z tymi samymi dwoma szklankami.
— Nie mamy kubków jednorazowych. Zanieczyszczają środowisko. — Postawiła szklanki i odeszła, tupiąc.
— Na przykład Flip — powiedział Ben po chwili zastanowie-
nia. — Dostarczyła paczkę do złego adresata i w ten sposób cię poznałem.
— Między innymi — dodałam i znów miałam to uczucie, że jestem na krawędzi czegoś, że kostka Rubika wykonuje końcowe obroty.
— Chodźmy — rzekł Ben. — Chciałbym zobaczyć, co się stanie, jeśli dodam perednicę do swoich danych z teorii chaosu.
— Poczekaj, chcę wypić swoją chinatasse, na wypadek gdyby miało się to okazać następną manią. I jeszcze coś… Nie przekazałeś jeszcze HiTekowi naszej decyzji, że zostajemy?
Potrząsnął głową.
— Pomyślałem, że powiemy im o tym razem.
— Dobrze. Nie mów im, jeszcze nie. Chciałabym coś sprawdzić.
— Spotkajmy się więc w HiTeku za kilka minut. Dobrze? — powiedział i wyszedł.
Starałam się złapać poprzednią myśl. Coś na temat pociągów, a może autobusów. I coś, co powiedziała kelnerka.
Zamyślona pociągnęłam chinatasse i jeśli potrzebowałam znaku, że chaos znowu osiąga równowagę na nowym i wyższym poziomie, to właśnie go otrzymałam. Popijałam cudowną, aromatyczną mrożoną herbatę — napój jak w starej „Matce Ziemi”.
Powinno mnie to zainspirować, nie mogłam jednak złapać idei. Myśl, że powinnam była wrócić z Benem, wciąż mi przeszkadzała, jak również myśl, że — jeśli nie liczyć tamtych ćwiczeń wrażliwości i przypadkowego trzymania się za ręce — nigdy mnie nawet nie dotknął.
Widocznie jednak w naszym systemie operowało jakieś sprzężenie zwrotne, gdyż wrócił, przepchnąwszy się obok kelnerki, która chciała zapisać jego nazwisko, i postawił mnie na nogi. I pocałował.
— Dobrze — powiedział, gdy się rozdzieliliśmy.
— Dobrze — przyznałam bez tchu.
— Oho, ho! — zawołała kelnerka. — Poznała go pani przez ogłoszenia osobiste?
— Nie — odparłam, pragnąc, by nic już nie mówiła i by Ben pocałował mnie powtórnie — przez Flip.
— Zapoznała nas ze sobą perednica — oznajmił Ben i znowu objął mnie rękami.
— Oho, ho! — powtórzyła kelnerka.
Coueizm (1923)
Moda w psychologii zainspirowana przez doktora Emile’a Coue, francuskiego psychologa, autora książki Doskonalenie przez autosugestię. Metoda autosugestii Couego polegała na wiązaniu węzłów na kawałku sznurka i wielokrotnym recytowaniu: „Każdego dnia we wszystkim staję się coraz lepszy”. Zanikła, gdy okazało się, że to oczywista nieprawda.
Przełomy naukowe dokonywały się pod wpływem najbardziej banalnych wydarzeń, na przykład widoku wzrastającego poziomu wody w wannie, powiewu bryzy, nacisku stopy na schodku. Ale nigdy nie słyszałam o przełomie wywołanym pocałunkiem.
Ten pocałunek poprzedzało jednak pięć ważkich tygodni wypełnionych chaotycznymi turbulencjami. Zaburzyły one wzorce myślowe, poruszyły i rozdzieliły zmienne. Wzorce i zmienne znowu się połączyły w nowe konfiguracje, nowe możliwości. I kiedy Ben objął mnie ramionami, było to jak stopione w jedność odkrycia penicyliny, pierścienia benzenowego i Wielkiego Wybuchu. Eureka do dziesiątej potęgi. Dotarcie do źródeł Nilu.
— Czy FLIP to jakaś grupa fanów? — pytała kelnerka.
— Raczej profanów — poprawiłam.
Patrzyłam znieruchomiała za odchodzącym Benem, zastanawiając się, jak mogłam być aż tak ślepa. Przecież wszystko jest zupełnie jasne: co powoduje manie, jak powstają odkrycia naukowe i dlaczego zdobyliśmy Grant Niebnitza.
— Czy do tego FLIP każdy może się zapisać? — pytała kelnerka. — Jestem już w grupie fanów cafe latte, ale nie ma tam żadnych fajnych facetów.
— Proszę o rachunek.
Wyjęłam dwudziestkę z portmonetki, wręczyłam kelnerce. Chciałam jak najszybciej wrócić do HiTeku i wprowadzić to wszystko do komputera.
— On już zapłacił — powiedziała, próbując zwrócić mi banknot.
— To dla pani. — Uśmiechnęłam się do niej. — Jesteśmy bogaci. Zdobyliśmy Grant Niebnitza!
Pośpieszyłam do HiTeku, wpadłam do laboratorium Statystyki i wywołałam swój program z modelem manii krótkich włosów.
Przypuśćmy, że manie tworzyły formę samoorganizującej się krytyczności, powstającej z chaotycznego systemu kultury masowej. I przypuśćmy, że tak jak na inne systemy chaotyczne, wpływał na nie jakiś przewodnik stada. Wyzwolenie kobiet, Irenę Castle, sporty na wolnym powietrzu, bunt przeciw wojnie — wszystko to potraktujmy po prostu jako zmienne systemu. Wymagałyby katalizatora, motyla wprawiającego je w ruch.
Zaczęłam analizować skupisko w Marydale w Ohio. Przypuśćmy, że to nie anomalia statystyczna. Przypuśmy, że w Marydale mieszkała dziewczyna, dziewczyna taka jak wszystkie inne, z kłapiącymi klamerkami przy butach i pomalowanymi na czerwono kolanami, nieodróżnialna od reszty, tylko nieco chciwsza, nieco szybsza, nieco głodniejsza. Zawsze odrobinę przed stadem. Dziewczyna podkochiwała się w dentyście na drugim krańcu miasta. Pewnego dnia wkroczyła do fryzjera i nie mając pojęcia, że rozpoczyna nową szaleńczą modę, że krystalizuje chaos w krytyczność, poprosiła, by obciąć jej włosy.
Załadowałam pozostałe dane z lat dwudziestych i wywołałam analizę geograficzną, i znowu w Marydale wystąpiła anomalia — dla opuszczonych pończoch i krzyżówek. Dla shimmy również; sam taniec narodził się w Nowym Jorku, lecz nie stał się manią, póki nie podchwyciła go ostrzyżona na pazia dziewczyna z Marydale w Ohio. Dziewczyna jak Flip. Motyl. Peredni-ca. Źródło Nilu.
Znowu wywołałam program graficzny i znowu wykreśliłam przebieg wydarzeń w HiTeku, poczynając od niewłaściwego doręczenia przez Flip paczki, aż do jej zabawy z ryglem przy furtce. Tym razem dołączyłam również Prowadzonych przez los, pud-ding chlebowy, ćwiczenia wrażliwości, taśmę samoprzylepną, gimnastykę Elaine, papierosy Shirl, chłopaka Sary, Barbie Romantyczną Pannę Młodą i rozmaite poziomy przyswajalności dla cafe latte.
Wszystkie zmienne, jakie zdołałam wymyślić, i każde z działań Flip, czy to związane ze sprawą czy nie, wszystko to wzbogacało system, wzmagając turbulencje i wiodąc nie do katastrofy — jak myślałam po ćwiczeniach wrażliwości — lecz do Grantu Niebnitza, do miłości, kompatybilności geograficznej i źródła krótkich fryzur. Do nowego, wyższego stanu równowagi.
Flip poczuła świąd i z tego powodu poszłam z Billym Rayem na kolację, a on oznajmił, że też czuje świąd, po czym opowiedział mi o owcach, o których ja z kolei przypomniałam sobie, gdy Flip zgubiła formularz Bena.
Flip. Jej ślady — jak ostre obcasiki Barbie, jak echa głosu Pippy — znajdowały się wszędzie na scenie zbrodni. To ona powiedziała Benowi, że jestem zaręczona z Billym Rayem, ona nie skopiowała stron od dwudziestej dziewiątej do czterdziestej pierwszej, ona nauczyła perednicę, jak otwierać furtkę, opowiedziała Dyrekcji o palaczce Shirl, za każdym razem zwiększając poziom chosu, mieszając i rozdzielając zmienne.
Ekran wypełniły linie. Połączyłam je, wpuściłam równania iteracji i linie się splątały. Plątanina zacisnęła się w węzeł. Zgubiony zszywacz, Szczurołap Browninga, telefon komórkowy Bil-ly’ego Raya, postmodernistyczny róż. Flip rozprowadziła petycje o zakaz palenia i Shirl wylądowała na parkingu w zamieci, skąd wzięłam ją do laboratorium Bena, gdzie obserwowała naszą szamotaninę z owcami, po czym powiedziała: „Potrzebujecie perednicy”.
Ekran pociemniał, wydarzenia warstwami nakładały się na siebie, gęstniały od sprzężeń zwrotnych, a potem gwałtownie uformowały w nowy wzór. W piękną, złożoną strukturę z radykalną czerwienią i modrym błękitem.
Samoorganizująca się krytyczność. Naukowy przełom.
Przez chwilę siedziałam i przyglądałam się temu, podziwiając prostotę wzoru i rozmyślając o Flip. Myliłam się, „n” na jej czole nie było skrótem „niekompetencji” czy „niedouczenia”. Czy nawet „nietaktu”. Oznaczało „natchnienie”. Flip, mimo wszystko, była właśnie Pippą, tylko nie śpiewała, lecz mieszała zmienne. Każdą petycją, każdą błędnie doręczoną paczką podnosiła poziom chaosu, aż system osiągnął stan krytyczny.
Myślałam także o penicylinie i Aleksandrze Flemingu w zatłoczonym, ciasnym laboratorium, zarzuconym stosami za-pleśniałych płytek Petriego. Instytut, w którym pracował, znajdował się w samym środku chaosu — na ruchliwej ulicy, w pobliżu dworca Paddington. Dodać jeszcze do tego trzeba wakacje, sierpniowy upał, nowego asystenta, dla którego Fleming musiał zrobić miejsce, i wszystkie te szczegóły-dopływy, takie jak ojciec ogrodnik i drużyna strzelecka. W szkole Fleming należał do zespołu, który rozgrywał mecz polo ze Szpitalem Świętej Marii. Trzy lata później, gdy przygotowywał się do szkoły medycznej, wybrał Świętą Marię, ponieważ tę nazwę pamiętał. Zbierzcie to wszystko i jeszcze dołóżcie sadzę wpadającą przez otwarte okno, a otrzymacie prawdziwy bałagan. Ale czy rzeczywiście?
David Wilson nazwał odkrycie penicyliny „jednym z najszczęśliwszych przypadków, jakie kiedykolwiek miały miejsce w przyrodzie”. Ale czy rzeczywiście? Czy też może penicylina czekała na odkrycie, a system był tak chaotyczny, że aby pchnąć go poza krawędź samoorganizującej się krytyczności, wystarczył zarodek wlatujący przez otwarte okno? Jak pieśń Pippy.
Poincare sądził, że myśl twórcza jest bodźcem dla chaosu wewnętrznego, pozwalającym osiągnąć wyższy stopień równowagi. Czy jednak ten chaos musi być „wewnętrzny”?
Nagrałam wszystko na dyskietkę, wepchnęłam ją do kieszeni fartucha i zeszłam do Biologii.
— Ben, chciałabym cię o coś zapytać. O twoją teorię chaosu z perednica. Czy doszedłeś do niej stopniowo, czy też może uderzyła cię nagle?
Zmarszczył czoło.
— I tak, i tak. Myślałem o Verhoeście i jego czynniku X, o tym, że może miał rację, i zacząłem się zastanawiać, jaką postać może przyjąć ten dodatkowy czynnik.
— I właśnie wtedy dostałeś jabłkiem w łeb? Potrząsnął głową.
— Przyszła do mnie Alicja i powiedziała; że jej badania wskazują, iż Grant Niebnitza zdobędzie teraz radioastronom i że Dyrekcja zwołuje następne zebranie, potem był ten uścisk uwrażliwiający, a po nim przez parę dni mogłem myśleć wyłącznie o tobie i o tym, że jesteś zaręczona z tym kowbojem.
— Hodowcą strusi — poprawiłam. — Przynajmniej od paru tygodni. Tak więc idee krążyły, ale czy pamiętasz, dzięki czemu to wszystko powiązałeś do kupy?
— Dzięki tobie — odparł. — Owce kłębiły się w holu przed Dyrekcją, a ty stwierdziłaś: „Wiem, że zrobiła to Flip”. Shirl powiedziała, że jej już nie ma, a ty odparłaś: „Nieważne. W jakiś sposób ona stoi za tym wszystkim”. Wtedy pomyślałem: „Nie, to nie ona. To perednica”. I w tym momencie przypomniałem sobie, jak Flip opierała się na furtce wybiegu, jak podnosiła i opuszczała rygiel, i pomyślałem: „Perednica musiała nauczyć się od niej otwierać furtkę i poprowadziła pozostałe owce w ten chaos”. To właśnie mnie uderzyło. Przewodnicy stad powodują chaos. To oni są tym niewidzialnym czynnikiem.
— Wiedziałam o tym. Muszę teraz czegoś poszukać. Tak właśnie myślałam. Jesteś cudowny. Zaraz wracam.
Pocałowałam go, by mieć natchnienie, i poszłam poszukać Flip.
Zapomniałam, że zwolniła się z pracy.
— Trzy dni temu — wyjaśniła Elaine w Kadrach. Na nogach miała parę czerenkowowskobłękitnych łyżworolek. — Wrotki — oznajmiła, podnosząc nogę, by je zademonstrować — dają znacznie lepszą kondycję niż wspinaczka i pozwalają na szybsze poruszanie się w biurze. Czy słyszałaś o Sarze i jej chłopaku?
— Zerwali ze sobą? — zapytałam.
— Nie. Pobrali się!
Zastanawiałam się nad implikacjami.
— Czy Flip zostawiła adres do korespondencji? — spytałam. — Lub powiedziała, dokąd wyjeżdża? Potrząsnęła głową.
— Powiedziała, by jej czek z wypłatą przekazać Desidera-cie z Zaopatrzenia, a ona to załatwi.
— Czy mogę zobaczyć jej teczkę?
— Akta pracowników są poufne — odparła, nagle stając się służbistką.
— Zadzwoń do Dyrekcji i zapytaj ich o pozwolenie. Powiedz im, że to ja chcę zajrzeć do teczki. Tak też uczyniła.
— Dyrekcja kazała dać ci wszystko, czego zechcesz — oznajmiła osłupiała i odłożyła słuchawkę. — Czy chcesz całą teczkę?
— Tylko spis jej poprzednich miejsc pracy. Podjechała do segregatora, wyjęła spis i ślizgiem wróciła do mnie, wykonując czyste hamowanie na palcach.
Znalazłam to, czego się spodziewałam. Flip pracowała w kawiarni w Seattle, a przedtem w Burger Kingu w Los Angeles.
— Dzięki. — Oddałam Elaine spis, a potem pomyślałam jeszcze o czymś. — Daj mi na minutkę jej teczkę. — Otworzyłam ją i spojrzałam na pierwszą rubrykę: „Pełne nazwisko, imię i inicjał drugiego imienia”.
Widniało tam: „Orliotti Philippa J.”
Tatuaże (1691)
Ten rodzaj samookaleczania po raz pierwszy zdobył popularność w Europie w siedemnastym wieku. Podróżnicy przywieźli tę praktykę z mórz południowych. Powróciła w epoce edwardiańskiej, stając się szałem wśród wyższych sfer. Jennie Jerome, matka Winstona Chur-chilla, miała węża wytatuowanego wokół przegubu. Tatuaże zyskały popularność podczas drugiej wojny światowej wśród żołnierzy służby czynnej, zwłaszcza marynarzy, potem znowu w latach sześćdziesiątych, jako element ruchu hippisowskiego, i jeszcze raz w późnych latach osiemdziesiątych. Tatuaże mają pewną wadę — mania przemija, skutki pozostają.
Zapisałam nazwisko Flip i zanotowałam sobie, żeby znaleźć nazwisko panieńskie jej babki i sprawdzić, czy mieszkała w pobliżu Marydale, w Ohio w roku 1921. Następnie poszłam do Zaopatrzenia.
Desiderata nie mogła znaleźć adresu Flip.
— Mówiła, że jedzie gdzieś do Arizony — oznajmiła, szperając wśród gumek. — Chyba do Albuquerque.
— Albuquerque jest w Nowym Meksyku — sprostowałam.
— Och. — Zmarszczyła czoło. — Więc może do Fort Worth. Tam, dokąd on pojechał.
— Kto taki? Wywróciła oczyma.
— Ten dentysta.
Oczywiście. Wyraźnie zaznaczył, że zależy mu na kompatybilności geograficznej.
— Może powiedziała Shirl. — Desiderata grzebała teraz w ołówkach.
— Myślałam, że Shirl wyrzucono za palenie na wybiegu.
— Uhm. Zwolniła się — poinformowała mnie Desiderata. — Oświadczyła, że odejdzie natychmiast, jak przyjmą nowego dyrektora ułatwień przesyłania wiadomości do miejsc pracy. Dziś rano właśnie kogoś zatrudnili, więc możliwe, że już jej nie ma.
Jeszcze była. Przed odejściem reperowała kopiarkę, ale Flip jej również nie mówiła, dokąd jedzie.
— Wspomniała coś, że ten Darrell przenosi swą praktykę do Prescott — wyjaśniła, pochylając się nad podajnikiem papieru. — Słyszałam, że pani i doktor O’Reilly zdobyliście Grant Nie-bnitza. To cudowne.
— Istotnie. — Obserwowałam, jak wyrywa zaklinowaną kartkę papieru z podajnika. Na palcach nie miała plam po nikotynie. — Szkoda, że nie wiem, kto daje ten grant. Chciałabym coś im powiedzieć.
Shirl wepchnęła podajnik na miejsce i zamknęła wieko.
— Jestem przekonana, że komitet woli pozostać anonimowy.
— Jeśli to w ogóle jest komitet — zauważyłam. — Komitety nie nadają się do utrzymywania sekretów, a nawet doktor Turn-bull nie zdołała nic wyszperać. Sądzę, że to jedna osoba.
— Jedna bardzo bogata osoba — odparła, głosem już nie chrypiącym.
— Właśnie. Ktoś hojny, kto myśli samodzielnie i chce, by inni też to robili. Kiedy rzuciła pani palenie?
— Fłip mnie nawróciła — odparła. — Brudny nałóg. Szkodliwy dla zdrowia.
— Uhm — ciągnęłam. — Ktoś wyjątkowo kompetentny…
— A propos — przerwała mi — czy już widziała pani następczynię Flip? Dzięki takim spotkaniom człowiek się cieszy, że już tu nie pracuje. Sądziłam, że niemożliwe jest zatrudnienie kogoś gorszego od Flip, lecz Dyrekcji się to udało.
— Ktoś wyjątkowo kompetentny — powtórzyłam patrząc na nią uparcie. — Kto podróżuje po kraju jak Diogenes i szuka naukowców, których okoliczności predestynują do odkrycia naukowego. Ktoś, kogo nikt by nie podejrzewał.
— Ciekawa teoria — rzuciła zdawkowo Shirl, umieszczając papier pośrodku szklanej płyty. — Co chciałaby pani powiedzieć tej osobie? Jeśli zachowuje incognito, to znaczy, że prawdopodobnie nie pragnie podziękowań. — Nacisnęła guzik i zaczęła opuszczać pokrywę.
— Och, nie miałam zamiaru dziękować — oznajmiłam. — Miałam zamiar jej powiedzieć, że ma absolutnie złe podejście do sprawy.
Światło kopiarki błysnęło oślepiająco. Shirl mrugnęła.
— Sądzi pani, że do Grantu Niebnitza wybiera się złych zwycięzców?
— Tu nie chodzi o ludzi, których pani wybiera. Chodzi o sam grant. Milion dolarów oznacza, że uczony może rzucić pracę, zorganizować własne laboratorium i pracować nad swym tematem w ciszy i spokoju.
— A czy to źle?
— Niewykluczone. Weźmy na przykład Einsteina. Odkrył swą teorię względności, gdy pracował w niepozornym biurze patentowym, pełnym papierów i gadżetów. Kiedy próbował pracować w domu, było jeszcze gorzej. Wszędzie wisiały mokre pieluchy, na kolanie piszczało niemowlę, jego pierwsza żona wrzeszczała.
— I to właśnie są dla pani idealne warunki do pracy?
— Niewykluczone. A jeśli ciasnota, hałas i mokre pranie zamiast przeszkadzać stworzyły razem warunki, w których wykrystalizowały się nowe idee? — Podniosłam dwa palce. — Tylko dwóch zdobywców Grantu Niebnitza dokonało znaczących odkryć naukowych. Dlaczego?
— Odkryć naukowych nie produkuje się na żądanie. Są owocem długich lat ciężkiej pracy…
— I szczęścia. I luźnych skojarzeń. Wiatr przesuwający Gal-waniemu żabie nóżki do ogrodzenia i zamykający obwód, dłoń umieszczona na drodze promieni katodowych, spadające jabłko. Fleming. Penzias i Wilson. Kekule. Odkrycia naukowe polegają między innymi na łączeniu idei, których nikt wcześniej ze sobą nie skojarzył. Systemy chaotyczne tworzą pętle sprzężenia zwrotnego, mające tendencje do randomizowania elementów systemu, do ich przemieszczania, do zaburzenia ich tak, że znajdują się nagle obok elementów, z którymi nigdy się nie kontaktowały. Systemy chaotyczne dążą do zwiększenia chaosu, lecz nie zawsze. Czasami stabilizują się na wyższym poziomie porządku.
— Archimedes — powiedziała Shirl.
— I Poincare. I Roentgen. Wszystkie ich pomysły wychynęły z sytuacji chaotycznych, a nie z ciszy i spokoju. Gdyby tylko możliwe było wywołanie chaotycznej sytuacji, a nie bierne oczekiwanie na nią… To taka luźna idea, lecz wyjaśnia ona, dlaczego dziesiątki uczonych przeprowadzało doświadczenia z wyładowaniami elektrycznymi w gazach, lecz nigdy nie wykryli promieni X. To wyjaśnia, dlaczego tak wielu odkryć dokonali naukowcy pracujący poza swoją dziedziną. Dlatego właśnie wybieracie „okolicznościowo predestynowanych”, dlatego wybieracie ludzi pracujących poza swoją dziedziną, ponieważ wiecie, jak to działa, nawet jeśli nie wiecie dlaczego. Oczywiście, to tylko pomysł. Lecz pasuje on do teorii Bennetta na temat efektu perednicy. Muszę mieć znacznie więcej danych i…
Shirl uśmiechała się dość pogodnie.
— I myśli pani, że w ogóle nie mam racji? — Pochyliła się, by wyciągnąć z maszyny kopię. — Ciekawa teoria — dodała, pod-
nosząc stos papierów. — Jeśli kiedyś natknę się na tego, kto daje Grant Niebnitza, z pewnością mu to przekażę. — Ruszyła ku drzwiom.
— Do widzenia. — Pocałowałam ją w ogorzały policzek.
— A to znowu za co? — burknęła, trąc policzek dłonią.
— Za naprawienie kopiarki — wyjaśniłam. — Och, jeszcze coś!
— zawołałam za nią. — Kto to był ten Niebnitz, patron Grantu?
— Alfred Taylor Niebnitz — odparła, nie odwracając głowy.
— Mój nauczyciel fizyki w szkole średniej.
Tablica ouija (1917 – 18)
Gra parapsychologiczna, mająca na celu przepowiadanie przyszłości. Gracze popychają wskaźnik wokół deski z literami i liczbami, odczytując odpowiedzi na pytania. Zapoczątkowana albo w Marylan-dzie w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku przez C.W. Ken-narda lub Wiliama i Isaaca Fuldów, albo też w Europie trzydzieści lat wcześniej. Nie zdobyła jednak szalonej popularności, aż do chwili gdy Ameryka przystąpiła do pierwszej wojny światowej. Powraca za każdym razem, gdy toczy się jakaś wojna. Popularna w czasie drugiej wojny światowej i konfliktu koreańskiego. Szczyt sprzedaży osiągnęła w latach 1966 — 67 podczas wojny wietnamskiej.
Teoria jest na tyle dobra, na ile dobrze przewiduje zjawiska. Mendelejew przepowiedział, że puste miejsca układu okresowego zostaną zapełnione pierwiastkami o pewnych właściwościach i masach atomowych. Późniejsze odkrycia galu, skandu i germanu potwierdziły jego hipotezę. Teoria względności Einsteina prawidłowo przewidziała odchylenie promieni świetlnych, co sprawdzono podczas zaćmienia słońca w 1919 roku. Teoria dryfu kontynentalnego Wegenera została poparta przez wykopaliska i fotografie satelitarne. A penicylina Fleminga ocaliła życie Win-stonowi Churchillowi podczas drugiej wojny światowej.
W teorii systemów chaotycznych jest podobnie, a ja i Ben z naszą ideą perednicy nadal znajdujemy się we wczesnym stadium badań. Zaryzykowałabym jednak kilka prognoz.
W przyszłym roku w HiTeku przynajmniej dwukrotnie wymyślą akronimy, wprowadzą regulamin dotyczący strojów i każą, by pracownicy, trzymając się za ręce, pokrzepiali „dziecko w sobie”.
Doktor Turnbull przez cały następny rok będzie próbowała przewidzieć beneficjentów Grantu Niebnitza, lecz bezskutecznie. Nauka nie działa w ten sposób.
Prorokuję pojawienie się nowych mód w Prescott w Arizonie lub w Albuquerque, albo Fort Worth. Boulder, Seattle i Los Angeles przestaną się liczyć jako ośrodki nowych trendów. Piętna na czołach rozrosną się, a nić dentystyczna i fryzury na pazia, zwłaszcza fale Marcela, przeżyją swój triumfalny powrót.
W sprawach duchowych: skończą się anioły, a zaczną wróżki, zwłaszcza dobre wróżki, które mimo wszystko istnieją. Kupcy zrobią na tym majątek i stracą ostatnią koszulę, próbując przewidzieć następny szał.
Przewiduję ostry spadek w hodowli owiec, wzrost liczby ślubów i brak zmian w ogłoszeniach osobistych. Najpopularniejszym deserem na jesieni będzie keks ananasowy.
I w jakiejś firmie lub instytucie naukowym czy też w college’u zatrudnią urzędniczkę do roznoszenia poczty, o zbyt dużych kwalifikacjach, która ma nadwagę, nosi futro lub zawsze ma przy sobie Biblię, a tamtejsi uczeni niech lepiej sobie przypomną zasłyszane w dzieciństwie opowieści o dobrych wróżkach.
Gwałtownie zwiększy się liczba znaczących odkryć naukowych, a chaos, jak zwykle, będzie panował niepodzielnie. Żyjemy w czasach doniosłych wydarzeń.
Tego ranka spotkałam następczynię Flip. Poszłam do Statystyki wziąć swoje dane o krótkich fryzurach, a ona właśnie wychodziła z kopiami, ciągnąc za sobą czyjeś okólniki.
Miała lawendowe włosy ułożone w fontannę, wokół nich kilka zwojów drutu kolczastego. Nosiła koszulę do gry w kręgle, spodnie kolanówki, czarne panofle do stepowania. Usta umalowała na pomarańczowo.
— Czy jesteś nową urzędniczką do roznoszenia poczty? Wydęła pogardliwie pomarańczowe usta.
— Dyrektorem ułatwień przesyłania wiadomości do miejsc pracy — oświadczyła, podkreślając każdą sylabę. — A w ogóle… co to panią obchodzi?
— Witaj w HiTeku. — Uścisnęłabym jej dłoń, gdyby nie miała na palcu pierścionka z drutu kolczastego.
Czasy doniosłych wydarzeń.