Jeśli chodzi o społeczne rytuały, ubiór, rozrywki oraz związane z tym wszystkim wydatki, ludzkość zawsze znajdowała się pod dyktaturą bogaczy goniących za przyjemnościami.
Golf miniaturowy (l 927 – 31)
Moda związana z wypoczynkiem. Niewielkie pola golfowe z osiemnastoma dość gęsto rozmieszczonymi dołkami. Teren urozmaicały młyny, wodospady i małe piaskowe pułapki. Łatwo wyjaśnić popularność tej taniej rozrywki: miała niski próg przyswajalności, wiele stopni zaawansowania i w latach wielkiego kryzysu pozwalała graczom żyć w przekonaniu, że są członkami ekskluzywnego klubu. Na terenie Stanów powstało ponad czterdzieści tysięcy pól miniaturowego golfa, a w szczytowym okresie zyskał taką popularność, że zagrażał nawet kinu. Studia filmowe zabroniły swym. aktorom pokazywać się podczas gry w minigolf a. Umarł z powodu przedawkowania.
Źródła Kolorado również nie przypominają początku rzeki. Znajdują się w lodowcu w Green River Mountains i wyglądają jak przysypany śniegiem, zarzucony kamieniami kawałek tundry.
Jednak nawet podczas najtęższej zimy coś się tam topi — tu kropelka, tam strużka; na obszarpanych brzegach lodowca tworzy się warstwa wody ściekająca na zmarzniętą ziemię. Spada i zamarza, zbiera się powoli, niedostrzegalnie.
Z badaniami naukowymi jest podobnie. Nieczęsto zdarzają się olśnienia takie, jakiego doznał Archimedes, gdy wchodził do wanny i nagle przyszło mu do głowy, jak zmierzyć ciężar właściwy metalu. Przeważnie wszystko polega na próbach i błędach, ponownych próbach, zbieraniu danych, eliminacji zmiennych, obserwowaniu wyników, ustalaniu, co się nie zgadza.
Popatrzmy na Arno Penziasa i Roberta Wilsona. Chcieli zmierzyć bezwględne natężenie promieniowania radiowego kosmosu, najpierw jednak musieli pozbyć się szumu tła w detektorze.
Przenieśli detektor na wieś, by wyeliminować szum miejski, sygnały stacji radarowych i zakłócenia atmosferyczne. To pomogło, nadal jednak mieli szum tła.
Zastanawiali się, co go wywołuje. Ptaki? Weszli na dach i obejrzeli lejkowatą antenę. Istotnie, gnieździły się tam gołębie, pozostawiając odchody, które mogły powodować zakłócenia.
Przepędzili gołębie, oczyścili antenę, uszczelnili wszystkie otwory i pęknięcia (najprawdopodobniej taśmą klejącą), ale szum nie zniknął.
Trudno. Co jeszcze mogło być przyczyną? Strumienie elektronów z prób atomowych? Wówczas szum powinien się zmniejszać, gdyż próby zostały zakazane w 1963 roku. Przeprowadzili dziesiątki pomiarów, ale natężenie szumu się nie zmniejszało.
Otrzymywali tę samą wartość, bez względu na to, na jaką część nieba kierowali antenę, co już zupełnie się nie dawało wyjaśnić.
Uparcie ponawiali testy, sprawdzali, przyklejali i odklejali taśmę, skrobali gołębie odchody i dopiero po pięciu latach rozpaczliwych prób zdali sobie sprawę, że to wcale nie był szum tła, lecz mikrofale, echo Wielkiego Wybuchu.
W piątek Flip przyniosła mi nowe formularze podania o przyznanie funduszy — sześćdziesiąt osiem stron, źle zszytych. Trzy strony wypadły, gdy Flip człapała przez drzwi, a dwie kolejne, gdy wręczała mi papiery.
— Dziękuję, Flip — powiedziałam z uśmiechem.
Poprzedniego wieczora dotarłam do dwóch trzecich poematu Pippa przechodzi. Pippa namawia dwóch strasznie rozpustnych kochanków, by się nawzajem pozabijali, przekonuje zdradzonego studenta, by przedłożył miłość nad zemstę, oraz sprowadza skończonych nicponi na ścieżkę cnoty. A wszystko to osiąga śpiewając „Pora roku — wiosna; Wiosną wczesny dzionek”. Pomyśleć, czego mogłaby dokonać, dysponując kartą biblioteczną.
„Możesz zmienić świat — brzmi przesłanie Browninga. — Zachowując się dziarsko i sygnalizując skręt w lewo, jedna, jedyna osoba potrafi pozytywnie oddziaływać na społeczeństwo”.
Szczurołap z Hamelin dowodzi, że poeta wiedział również, jak działają trendy.
Nigdy nie dostrzegłam pozytywnych skutków takich działań, ale Pippa również nie. Gdy następnego dnia wróciła do pracy w tkalni jedwabiu, nie zdawała sobie sprawy, ile dobrego uczyniła. Wyobrażam ją sobie na zebraniu załogi, zwołanym przez dyrekcję, by przedstawić nowy system zarządzania PLAGA. Tuż po ćwiczeniach wrażliwości jej kolega szepcze:
— No, Pippa, jak spędziłaś wolny dzień?
A Pippa tylko wzrusza ramionami i odpowiada:
— Nic szczególnego nie robiłam. Spacerowałam sobie.
Więc być może, mam większy wpływ na rozwój czytelnictwa i włączanie kierunkowskazów, niż mi się wydaje. A zachowując się miło i uprzejmie, powstrzymuję zalewające nas chamstwo.
No tak, ale Browning nigdy nie spotkał Flip. Warto jednak próbować. Pocieszała mnie świadomość, że przynajmniej nie mogłam niczego pogorszyć.
Więc choć Flip nie podniosła kartek z podłogi, a nawet nastąpiła na jedną z nich, uśmiechnęłam się do niej.
— Jak się dziś czujesz? — spytałam.
— Ooo, cudownie — odparta sarkastycznie. — Wprost nadzwyczajnie. — Siadła na stole na wycinkach o krótkich fryzurach. — Nie uwierzy pani, co oni mi każą robić.
Trochę popracować? — pomyślałam bezlitośnie, ale zaraz przypomniałam sobie, że postanowiłam iść w ślady Pippy.
— Jacy „oni”? — spytałam, schylając się po rozrzucone kartki.
— Ta cała Dyrekcja — odparta, przewracając oczyma. Miała na sobie jadowicie żółte rajstopy, nierówno ufarbowany podkoszulek i osobliwą kamizelkę, krótką, dziwnie zebraną na karku i pod pachami. — Czy wie pani, w jaki sposób mam dostać nowy tytuł i pomocnika?
— O, doprawdy? — uśmiechałam się nadal. — Dostaniesz nowy tytuł?
— Taaa. Jestem łącznikiem komunikacji międzywydziałowej — odpowiedziała. — Ale żeby dali mi pomoc, mam zasiąść w komisji do spraw przyjęć. Po godzinach pracy.
Dół kamizelki wykończony był rzędem zatrzasków. Tego stylu jeszcze nigdy nie widziałam. Flip nosi to prawdopodobnie dołem do góry, pomyślałam.
— Przecież chodziło o to, że jestem przepracowana i dlatego potrzebuję asystenta, no nie? Czy pani mnie słucha?
Noszenie ubrań w inny sposób, niż wyobrażał sobie projektant, to zawsze aktualny styl: nie zawiązane sznurowadła, czapki baseballowe odwrócone daszkiem do tyłu, krawaty jako paski, koszulki jako sukienki. Nie można tego fasonu sprzedawać, bo nic on nie kosztuje. I nie ma w tym nic nowego. Licealistki w 1955 roku wkładały swetry zapięciem do tyłu. W latach dwudziestych ich matki, w krótkich spódniczkach, nie zapinały sprzączek wysokich butów. Gdy tańczyły charlestona, ruszając ramionami jak kurczak skrzydłami, metalowe sprzączki podskakiwały i pobrzękiwały „flap, flap”, stąd się wzięła nazwa „flapper”. Ale charleston pojawił się dopiero w 1923 roku, a wyraz „flapper” używany był już w 1920. — No więc chce pani tego słuchać czy nie?
Nic dziwnego, że Pippa śpiewała pod oknami ludzi. Gdyby musiała znosić ich towarzystwo, nie byłaby aż tak wesoła. Usiłowałam przybrać zainteresowaną minę.
— Kto jest jeszcze w tej komisji?
— Nie wiem. Ale mówiłam pani, nie mam czasu się tym zajmować.
— Czyżby nie zależało ci na dostaniu odpowiedniego asystenta?
— Jeśli miałabym zostawać po godzinach, to nie — odparta, z irytacją wyciągając spod siebie wycinki prasowe. — Ale w pani gabinecie bałagan! Nigdy tu pani nie sprząta?
— „Ślimak w igłach sosny; W trzepocie skowronek” — zadeklamowałam.
— Co takiego? Browning się mylił.
— Bardzo bym chciała porozmawiać — powiedziałam — ale muszę wypełnić te formularze.
Flip nawet się nie ruszyła. Bez wyraźnego celu przeglądała moje wycinki.
— Zrób mi kserokopie tych wszystkich artykułów. Natychmiast. Nim pójdziesz na zebranie komisji.
Ani drgnęła. Wzięłam ołówek, podpięłam do uproszczonego formularza kartki, które wypadły, i skupiłam się na jego wypełnianiu.
Nigdy się specjalnie nie martwiłam o fundusze. To prawda, że w nauce i przemyśle panują mody, ale zachłanność jest zawsze na fali. W HiTeku chcieliby wiedzieć, co wywołuje rozmaite manie, by mogli wymyślić jakąś nową. A badania statystyczne są tanie. Potrzebowałam jedynie komputera z większą pamięcią. Nie oznaczało to jednak, że mogłam zlekceważyć formularze. Nawet gdybyś opracował absolutnie skuteczną metodę wytwarzania złota z ołowiu, jeśli nie wypełnisz formularzy i nie oddasz ich w terminie, Dyrekcja unicestwi cię w mgnieniu oka.
Cel projektu, metody eksperymentalne, przewidywane rezultaty, ranking analizy macierzowej. Ranking analizy macierzowej?
Odwróciłam stronę w poszukiwaniu instrukcji i kartka wypadła. Nie zamieszczono żadnej instrukcji ani tu, ani na końcu formularza.
— Czy dołączone były instrukcje? — spytałam Flip.
— Skąd mogę wiedzieć? — Wstała. — A to co takiego? Podetknęła mi jeden wycinek pod nos. Reklamę, na której uczesana na pazia blondynka stała obok hupmobilu.
— Chodzi ci o samochód?
— Nieee — odparła, długo wypuszczając powietrze. — Te jej włosy.
— Paź — powiedziałam, pochylając się nad kartką, by zobaczyć, czy to fryzura w stylu Eton, czy chłopczycy. Była pokarbowana w równe fale po obu stronach głowy. — Fale Marcela — wyjaśniłam. — To taka trwała zrobiona specjalnym elektrycznym aparatem. Jego używanie było niemal tak samo przyjemne jak borowanie zębów.
Jednak Flip już straciła zainteresowanie.
— Jeśli każą komuś zostawać po pracy albo robić coś ekstra, to powinni płacić nadgodziny. Na przykład za zszywanie tych wszystkich formularzy i roznoszenie. Nawet aż tam daleko, do Biologicznego.
— Dostarczyłaś je doktorowi O’Reilly’emu? — Pamiętałam, że ma zwyczaj utykać przesyłki po bliżej położonych pokojach.
— Oczywiście. Nawet mi nie podziękował. Co za śwuk!
— Śwuk?
Nie sposób nadążyć za trendami językowymi. Nawet nie staram się tego robić z pozycji naukowej, jednak znam slang, ponieważ używa się go do opisywania mody. Ale tego wyrażenia nie słyszałam nigdy.
— Nie wie pani, co to śwuk? — spytała takim tonem, że wolałabym, by Pippa we Włoszech rozdawała ludziom klapsy. — Zacofany. Bez polotu. Cyber-fucio. Śwuk. — Przebierała obwinie-tymi taśmą ramionami, usiłując znaleźć odpowiednie słowo. — Kompletnie staromodny, bez stylu — powielała i z przesadną Stacją wyszła z pokoju cała w taśmie klejącej i w założonej dołem do góry kamizelce. Wycinków nie zabrała.
Kawiarnie (1450 – 1554)
Moda z Bliskiego Wschodu. Zaczęła się w Adenie, rozprzestrzeniła na Mekkę, Persję i imperium osmańskie. Mężczyźni siedzieli na dywanach po turecku i, słuchając poetyckich recytacji, z malutkich filiżanek sączyli gęstą, czarną, gorzką kawę. W pewnym okresie kawiarnie były bardziej popularne od meczetów i zostały zakazane przez przywódców religijnych, którzy głosili, że odwiedzają je ludzie „o niskich wymaganiach i niewielkich umiejętnościach”. Moda na nie rozszerzyła się na Londyn (1652), Paryż (1669), Boston (1675) i Seattle (1985).
W sobotę rano zadzwoniono do mnie z biblioteki z informacją, że przesunęłam się na czoło listy osób zapisanych na Prowadzeni przez los. Pojechałam więc do Boulder po książkę i prezent dla Brittany.
— Jeśli pani chce, może pani wziąć również Anioły, anioły wszędzie — powiedziała Lorraine. Dziś miała na sobie bluzę z dalmatyńczykiem, a w uszach czerwone kolczyki w kształcie hydrantów. — Dokupiliśmy wreszcie dwa dodatkowe egzemplarze. Akurat teraz, gdy nikt już tego nie bierze.
Kiedy Lorraine przejeżdżała piórem świetlnym po Prowadzonych przez los, przekartkowałam Anioły.
„Twój anioł stróż towarzyszy ci wszędzie — pisano. — Jest zawsze obok ciebie”.
Rysunek przedstawiał anioła z dużymi skrzydłami wychylającego się zza pleców kobiety stojącej w kolejce do kasy w sklepie spożywczym.
„Możesz je ignorować, możesz nawet udawać, że nie istnieją, lecz to ich nie przegoni”.
Dopóki moda na to nie przeminie, pomyślałam.
Wypożyczyłam Prowadzonych przez los i książkę na temat teorii chaosu z diagramami Mandelbrota, by mieć pretekst do wyprawy na Biologię i obejrzenia, w co ubrany jest doktor O’Reilly. Potem pojechałam do centrum handlowego na Pearl Street.
Lorraine miała rację. W księgarni wyprzedawano Anioł w moim mieszkaniu i Gotowanie z cherubinem, a cenę na Anielski kalendarz obniżono o połowę. Przed wejściem urządzono dużą ekspozycję Spotkania z wróżkami czwartego stopnia.
Poszłam na górę do działu dziecięcego, by obejrzeć kolejne książki o wróżkach: Kwietne wróżki (to już było w modzie wcześniej, około roku 1910); Wróżki, wróżki wszędzie; Wróżki, wróżki wszędzie, tom drugi; Kraina wesołych wróżek. Również Król Lew, książki o Batmanie, Power Rangersach’i na temat Barbie.
Znalazłam wreszcie Ropuchy i diamenty w twardej okładce. Uwielbiałam to jako dziecko. Występuje tam wróżka, ale nie ze skrzydłami lila i kapeluszem w kształcie niebieskiego kwiatu dzwoneczka. W książce dziewczynka udziela pomocy odrażającej starej kobiecie, która okazuje się dobrą wróżką w przebraniu. Wartości głębsze kontra pozory. Lubię ten rodzaj przypowieści.
Kupiłam książkę i wyszłam na ulicę. Był piękny dzień babiego lata, niebo błękitne, powietrze rześkie. Centrum handlowe przy Pearl Street jest w sobotę wspaniałym miejscem do analizy trendów, gdyż po pierwsze, przewijają się tam tłumy ludzi, a po drugie, Boulder jest strasznie tip-top. Ludzie z innych części stanu nazywają to miasto Ludowa Republika Boulder. Na ulicach można tu spotkać stoiska rozmaitych wyznawców New Age’u, stragany z falaflami i ulicznych grajków.
Muzyka uliczna też ma swoje manie. Gitary się przeżyły, znowu popularne są bongosy. Po raz pierwszy były modne w 1958 roku, w szczycie powodzenia big-bitu; mają bardzo niski próg przyswajalności. „Uczes ze strąkiem” w stylu Flip jest na fali, podobnie „dawanie do rozumienia uczesem”. I taśma klejąca. Widziałam dwoje ludzi z paskami wokół rękawów, a jeden mężczyzna w dredlokach i w kapeluszu miał taśmę na szyi — coś podobnego nosili Francuzi podczas mody a la victime po rewolucji.
Tak się przypadkowo składa, że wówczas panowała moda na krótkie fryzury, odnowiona potem dopiero w latach dwudziestych dwudziestego wieku. Arystokraci ścinali włosy, by łatwiej wszystko szło na gilotynie, a w okresie cesarstwa krewni i przyjaciele nosili krótkie włosy jako wyraz hołdu dla ofiar. Wiązali również wokół szyi wąskie czerwone kokardy. Wątpię jednak, czy człowiek w dredlokach to samo miał na myśli. A może jednak?
Skończyły się plecaki, wkroczyły małe, dyndające na cienkim pasku portfele. Także kozaczki na kożuszku, dżinsy z dziurą na kolanie i flanelowe koszule w kratkę. Ani śladu sztruksów. Jazda na deskorolkach po chodniku, bez odrobiny szacunku dla ludzkiego życia, była niezwykle modna, podobnie powolny spacer we czwórkę, bez zwracania uwagi na otoczenie. Słoneczniki wypadły, popularne były fiołki. Takoż wygląd w stylu Sinead O’Connor i obwijanie włosów. Wszędzie widziało się długie cienkie pasma włosów ciasno przeplecione barwną nicią.
Kryształy i aromaterapia przeżyły się, zastąpione najwyraźniej przez rozrywki folklorystyczne. Agencje New Age’u oferowały irokeskie sauny, terapię w rosyjskiej bani i peruwiańską przygodę wizjonerską — za dwie osoby 249 dolarów, z posiłkami włącznie. Zauważyłam dwie etiopskie restauracje, filipińskie delikatesy i wózek sprzedający grzanki Indian Nawaho.
Ponadto kilka kawiarni, które wyrosły jak grzyby po deszczu: „Wyskok”, „Espresso ekspress”, „Cafe Lottie”, „Filiżanka u Joego”, „Cafe Java”.
Po chwili miałam dosyć omijania klaunów i deskorolkarzy, więc zaszłam do „Matki Ziemi”, która teraz nazywała się „Cafe Krakatau” (na wschód od Jawy). Wewnątrz było równie tłoczno jak w alejkach centrum. Kelnerka z pasmem włosów na łysej czaszce zapisywała nazwiska.
— Czy chce pan usiąść przy wspólnym stole? — pytała chłopaka przede mną, wskazując długi stół, przy którym siedziało dwoje osób po przeciwnych końcach blatu.
Ten styl trafił do nas z Londynu, gdzie obcy ludzie muszą siedzieć razem przy stole, by wymieniać najnowsze plotki na temat księcia Karola i Kamili. U nas się to niespecjalnie przyjęło. Obcy wolą tu mówić o Rush Limbaughu lub własnych im-plantach włosów.
Kilka razy siedziałam przy wspólnym stole, gdy tylko ten obyczaj do nas zawitał. Sądziłam, że uzyskam w ten sposób świetną okazję do kontaktu z trendami w poglądach i w języku. Próbka mi jednak wystarczyła. Fakt, że ludzie czegoś doświadczają, nie oznacza jeszcze, że potrafią to sformułować. Wszyscy gospodarze talk-show (które jak rak rozrosły się w niekontrolowany sposób i którym wkrótce grozi wymarcie z powodu braku pożywienia) już dawno powinni to sobie uświadomić.
— Jeśli nie wybiorę wspólnego stołu, jak długo będę musiał czekać? — spytał chłopak. Kelnerka westchnęła.
— Nie wiem. Może czterdzieści minut.
Miałam nadzieję, że nie staje się to aktualnym trendem.
— Ile? — spytała z kolei mnie.
— Dwie — odparłam, by nie posadzili mnie przy wspólnym stole. — Foster.
— Chodzi o pani imię.
— A dlaczego?
Przewróciła oczyma.
— Żebym mogła panią zawołać.
— Sandra — powiedziałam.
— Jak to się pisze?
No nie, tylko mi nie mówcie, że teraz styl a la Flip stał się trendem, pomyślałam.
Przeliterowałam, wzięłam alternatywne gazety i usadowiłam się w rogu. Nie miało sensu przeglądanie ogłoszeń osobistych, dopóki nie znalazłam się przy stole, ale artykuły były równie ciekawe. Wymyślono nową metodę usuwania tatuaży laserem; w Berkeley zabroniono palenia także na zewnątrz budynków; obowiązkowym kolorem na wiosnę był postmodernistyczny róż; małżeństwa znowu są popularne.
„Życie razem na kocią łapę jest przebrzmiałe — cytowano jedną ze znamienitych aktorek. — Wracają diamentowe pierścionki, wesela, wierność”.
— Susie! — zawołała kelnerka. Nikt nie odpowiedział.
— Susie, grupa dwuosobowa — powtórzyła, odrzucając swój mysi ogonek. — Susie.
Doszłam do wniosku, że albo chodzi o mnie, albo ktoś zrezygnował i wyszedł.
— Tutaj — powiedziałam.
Kelner ostrzyżony na trzech pajaców poprowadził mnie do stolika przy oknie, gdzie siedziało się z kolanami wklinowany-mi ciasno pod blat.
— Chcę od razu złożyć zamówienie — powiedziałam, nim zdążył odejść.
— Myślałem, że z panią jest jeszcze jedna osoba.
— Zaraz dojdzie. Poproszę podwójną cafe latte z chudym mlekiem, w szklance, posypane półgorzką czekoladą — wymieniłam inteligentnie.
Kelner westchnął i czekał na ciąg dalszy.
— Do tego brązowy cukier — dodałam.
Przewrócił oczyma.
— Sumatra, Yergacheffe czy Sulawesi? — zapytał. Spojrzałam w menu po pomoc, ale był tam jedynie cytat z Kahlila Gibrana.
— Sumatra — odparłam, gdyż wiedziałam, gdzie to leży. Znowu westchnął.
— W stylu kalifornijskim czy Seattle?
— Seattle.
— Z…?
— Z łyżeczką? — zgadywałam pełna nadziei. Przewrócił oczyma.
— Z jakim sokiem?
Klonowym? Wydawało się to mało prawdopodobne.
— Malinowym — oznajmiłam.
To najwyraźniej była jedna z możliwości. Poczłapał gdzieś, a ja otworzyłam gazetę na stronie ogłoszeń osobistych. Nie miało sensu zakreślać teraz „niepalących” — pojawiali się w każdym ogłoszeniu. W dwóch figurowali nawet w nagłówku. A jedna osoba, bardzo inteligentna, niezwykle przystojna i wysportowana, wymieniła ich aż dwukrotnie.
Słowo „przyjaciel” przebrzmiało, pienił się „kontakt duchowy”. Dwa razy wspomniano wróżki. Zauważyłam nowy skrót: GK. „MJSR szuka KBSNP. Musi być GK. Południe od Ba-seline, zachód od Dwudziestej Ósmej”. Zakreśliłam to i spojrzałam do słowniczka: GK — geograficznie kompatybilny. Nie było więcej zapotrzebowania na GK, ale w jednym ogłoszeniu wymieniono: „preferowany rejon ulica handlowa w Boulder”, a w innym: „Valmont lub Pearl, tylko dom 2500”.
Właśnie, rozmiar siedem, i niech poczta dostarczy mi to pod drzwi. Pomyślałam ciepło o Billym Rayu, któremu chciało się jechać aż z Laramie, by zaprosić mnie na kolację.
— Przestanę tu przychodzić — powiedziała Flip, sadowiąc się naprzeciw mnie. Miała na sobie sukienkę jak dla lalki, różowe podkolanówki aż do ud i parę pensjonarskich półbucików, wszystko włożone mniej więcej w dobrą stronę. — Kolejka jest na czterdzieści minut.
A ty powinnaś w niej stanąć, pomyślałam.
— Mają tu wspólny stół — stwierdziłam.
— Nikt tam nie siada. Tylko śwuki i drętwole — powiedziała. — Raz żeśmy usiedli z Brinem przy wspólnym stole. — Pochyliła się, by podciągnąć podkolanówki.
Taśmy klejącej nie zauważyłam. Flip skinęła na kelnera.
— Z chudym mlekiem w szklance Jazula i mało piany — zamówiła nonszalancko. Spojrzała na mnie. — Brine zamówił lat-te z Sumatrą. — Wzięła moją torbę z księgarni. — Co to takiego?
— Prezent urodzinowy dla córeczki doktor Damati. Wyjęła zawartość i obracała ją w dłoniach.
— To książka — poinformowałam.
— Nie mieli na wideo? — Włożyła książkę z powrotem do torby. — Ja bym jej kupiła Barbie. — Odrzuciła pasmo włosów. Teraz zobaczyłam, że miała taśmę klejącą na czole. Pośrodku, w wyciętym otworze, widać było coś, co przypominało małe „n” wytatuowane między brwiami.
— Co masz wytatuowane?
— To nie tatuaż — odparła, odgarniając włosy, bym mogła się przyjrzeć. Rzeczywiście, było to małe „n”. — Teraz nikt nie robi sobie tatuaży.
Już chciałam jej przypomnieć o sowie białej, ale zauważyłam, że zaklejona jest taśmą — małe kółeczko tam, gdzie przedtem była sowa.
— Tatuaże są sztuczne. Wpuszczają ci pod skórę chemikalia i kancerogeny — powiedziała. — A to jest piętno.
— Piętno? — spytałam. Po co właściwie rozpoczęłam tę rozmowę?
— Piętno jest naturalne. Nie wstrzykujesz sobie niczego. Ujawniasz tylko to, co już było w ciele. Wie pani, ogień to jeden z czterech żywiołów.
Sara z Chemicznego byłaby zachwycona.
— Nigdy czegoś takiego nie widziałam — stwierdziłam. — Co oznacza to „n”?
Spojrzała zdezorientowana.
— Co oznacza? Nic nie oznacza. To jest „n”. Rozumie pani, ja naturalna. To osobiste wyznanie.
Zaniechałam pytania, dlaczego jej osobiste wyznanie jest tak skromne albo czy nie wydaje jej się, że ktoś mógłby uznać to za skrót od „niekompetentna”.
— To jest „n” — oświadczyła. — Osoba, która nie potrzebuje nikogo, zwłaszcza śwuka, co siada przy wspólnym stole i zamawia Sumatrę. — Westchnęła głęboko.
Kelner przyniósł nam kawę w szerokich filiżankach, co mogło być trendem, ale prawdopodobnie było po prostu praktyczne. Nalewanie gorącego napoju do wąskiej szklanki mogło się tragicznie skończyć.
Flip znowu westchnęła i z przygnębioną miną zlizała pianę z łyżki o długiej rączce.
— Czy czuła pani kiedyś świąd?
Ponieważ nie miałam pojęcia, co w tym wypadku znaczy świąd, również oblizałam własną łyżkę, mając nadzieję, że pytanie było retoryczne.
Istotnie.
— No, tak jak dziś. Jest weekend, a ja tkwię tu z panią. — Westchnęła i przewróciła oczyma. — Faceci są do bani.
Zrozumiałam z tego, że miała na myśli Brine’a — chłopaka w glanach, ponakłuwanego ćwiekami.
— Życie jest do bani. Pytam siebie, co ja w tej pracy robię. Niewiele, pomyślałam.
— Wszystko jest do bani. Donikąd człowiek nie zmierza, niczego człowiek nie osiąga. A ja mam dwadzieścia dwa lata! — Zjadła całą łyżkę pianki. — No bo dlaczego ja nigdy nie mogę spotkać faceta, co nie jest śwukiem?
Może to z powodu tego tatuażu na czole, pomyślałam, ale zaraz uświadomiłam sobie, że ze mną też nie jest lepiej.
— To tak jak w tekście Groupthink. — Spojrzała na mnie wyczekująco, ale potem wypuściła z płuc tyle powietrza, że myślałam, iż zupełnie oklapnie. — Nie wie pani co to Groupthink? To najważniejsza kapela w Seattle. W ich piosence tak leci: „Rozkręcam się na starcie, pluję, nic nie robię, tylko czuję świąd”. Tu jest obskurnie — popatrzyła na mnie wściekle, jakby to była moja wina. — Muszę się stąd zbierać.
Schwyciła swój rachunek i poczłapała przez tłum do naszego kelnera.
Po chwili podszedł do mojego stolika i podał mi ten rachunek.
— Pani znajoma powiedziała, że pani płaci — oświadczył. — I że mi pani ma dać dwadzieścia procent napiwku.
Błękit Alicji (1902 – 04)
Modny kolor wylansowany przez córkę Teddy’ego Roosevelta, ładną, żwawą nastolatkę, której ojciec kiedyś powiedział: „Mogę być albo prezydentem Stanów Zjednoczonych, albo kierować Alicją. Chyba jednak nie potrafię robić obu tych rzeczy naraz”. Alicja Roosevelt stała się jedną z pierwszych gwiazd mediów. Każdy jej ruch, każda wypowiedź, każdy strój były kopiowane przez skwapliwe rzesze. Gdy zaprojektowano dla niej sukienkę w kolorze pasującym do jej szaronie-bieskich oczu, dziennikarze nazwali ten odcień błękitem Alicji. Barwa natychmiast zyskała popularność. W komedii muzycznej Irena śpiewano piosenkę pod tytułem „Suknia w kolorze błękit Alicji”, sklepy sprzedawały szaroniebieskie tkaniny, kapelusze, wstążki do włosów, a setkom dziewczynek nadano imię Alicja i ubierano je nie w tradycyjny róż, lecz w błękit.
Gdy Flip sobie poszła, wróciłam do ogłoszeń. Sprawiały wrażenie smutnych i rozpaczliwych.
„K/R/B, bardzo samotna, szuka kogoś, kto naprawdę potrafi zrozumieć”.
Spacerowałam po centrum handlowym, spoglądając na podkoszulki z wróżkami, poduszki z wróżkami, mydełka i wodę toaletową o nazwie „Czarodziejka” w butelce w kształcie kwiatu. W sklepie papierniczym mieli karty z życzeniami, kalendarze i papier do pakowania — wszystko we wróżkowe wzory. Widziałam czajnik we wróżki i porcelanę łączącą w sobie kilka trendów: kubek do cafe latte ozdobiony wróżką przebraną za fiołek.
Słońce znikło, dzień poszarzał, ochłodziło się. Zanosiło się nawet na śnieg. Zaszłam do „Ostatniego Krzyku Mody”, by się ogrzać i zobaczyć, jak dokładnie wygląda postmodernistyczny róż.
Moda na kolory związana jest na ogół z postępem technicznym. W latach siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku, po przełomie w przemyśle farbiarskim, pojawiły się kolory fiołko-woróżowy i turkusowy, w latach sześćdziesiątych naszego stulecia — barwy świecące, później opalizujący brąz i szmaragd na karoseriach samochodów.
Nowych barw nie wymyśla się często, ale ten fakt nie peszy projektantów mody. Po prostu nadają nowe nazwy starym kolorom. Na przykład „szokujący róż” Elsy Schiaparelli w latach dwudziestych, czy „chanelowski beż”, będący przedtem nijakim beżem. Można też nazwać kolor czyimś imieniem, bez względu na to, czy dana osoba to nosiła. Na przykład wiktoriański błękit, zieleń, czerwień i zawsze popularna — a przy tym mająca nazwę o wiele bardziej konsekwentną — wiktoriańska czerń.
Ekspedientka w „Ostatnim Krzyku Mody” rozmawiała ze swym chłopakiem przez telefon i starannie oglądała końce swych włosów.
— Czy mają państwo coś w różu postmodernistycznym? — spytałam.
— Taaa — odparła dziewczyna agresywnie i wróciła do telefonu. — Muszę tu obsłużyć jedną kobietę — powiedziała, z trzaskiem odłożyła słuchawkę i powlokła się ku wieszakom, szurając nogami.
To musi być teraz w modzie, pomyślałam, idąc za nią. Jest moda na Flip.
Przeszła obok stoiska z bluzami w anioły, przecenionymi o siedemdziesiąt pięć procent, i wskazała rząd stelaży.
— To jest róż po-mo. — Przewróciła oczyma. — Nie postmodernistyczny.
— Najmodniejszy kolor tej jesieni — powiedziałam.
— Nieważne — odparła i powlokła się z powrotem do telefonu.
Ja tymczasem oglądałam „najbardziej szałowy kolor od lat sześćdziesiątych”.
Nic nowego. Po raz pierwszy, około 1928 roku, nazywał się różany popiół, a powtórnie, w 1954 roku, gołębioróżowy.
W obu wypadkach był to ponury, szarawy róż, odbierający barwę włosom i skórze. Nie wpłynęło to jednak na jego niesamowitą popularność. Bez wątpienia obecnie znowu się przyjmie w nowym wcieleniu po-mo.
Nazwa nieco gorsza od różanego popiołu, ale nazwy nie muszą być ponętne, by coś zrobiło furorę. Weźmy na przykład „wszawy”, kolor roku 1776. A szałem na dworze Ludwika XVI był — nie żartuję — „pchli”. I nie po prostu „pchli”. Stał się tak popularny, że zyskał wiele apetycznych odcieni: młodopchli, staropchli, pchli brzuszek, pchle nóżki, mlecznopchli.
Kupiłam metr wstążki w odcieniu po-mo różu, by mieć to w laboratorium. Ekspedientka musiała więc odłożyć słuchawkę.
— To służy do owijania włosów — poinformowała mnie, spojrzała z dezaprobatą na moją krótką fryzurę i źle mi wydała resztę.
— Podoba się pani róż po-mo? — spytałam. Westchnęła.
— To obowiązujący kolor na jesień.
Naturalnie. W tym leżała tajemnica wszystkich mód: instynkt stadny. Każdy chciał wyglądać tak jak wszyscy. Dlatego kupowali sobie białe kożuszki, spodnie rybaczki, bikini. Ktoś jednak pierwszy musiał włożyć buty na platformach czy obciąć włosy, a to oznaczało przeciwstawienie się instynktowi stadnemu.
Swoje za mało reszty wraz z tasiemką włożyłam do torebki (trzymałam ją, bardzo teraz niemodnie, na ramieniu) i wyszłam na ulicę. Śnieg popadywał; uliczni grajkowie odziani w sandały air-bag i ekwadorskie koszule drżeli z zimna. Włożyłam rękawiczki z jednym palcem — coś zupełnie śwukowego — i poszłam w kierunku biblioteki. Oglądałam po drodze wystawy szykownych sklepów oraz kioski z bajglami i ogarniało mnie coraz większe przygnębienie. Nie miałam pojęcia, skąd biorą się mody, nawet ten lansowany obecnie postmodernistyczny róż. Projektant nie może zmusić ludzi do kupowania i noszenia rzeczy w danym kolorze, do układania na ten temat dowcipów, a gazet — do zamieszczania wstępniaków „Na co zanosi się w modzie?”
Projektanci mody potrafią sprawić, by coś stało się popularne w jednym sezonie, zwłaszcza że w sklepach niczego innego nie można znaleźć, ale nie są w stanie zrobić z tego szału. W 1971 roku usiłowali wprowadzić spódnice midi i zupełnie im się nie udało. Przez lata przewidywali powrót kapeluszy; daremnie. Żeby coś stało się prawdziwą manią, reklama nie wystarcza. Trzeba czegoś jeszcze, ale nie miałam pojęcia co to takiego.
Im więcej zdobywałam danych, tym bardziej byłam przekonana, że nie w nich tkwi odpowiedź. Zwiększone poczucie niezależności, obawa przed zawszeniem, ułatwiona jazda na rowerze to tylko późniejsze wyjaśnienia zjawiska, którego nikt nie rozumiał. Zwłaszcza ja.
Zastanawiałam się nawet, czy zajmuję się właściwą dziedziną. Nie miałam satysfakcji z pracy, wszystko, co robię, wydawało mi się bez sensu, czułam jakiś… świąd.
To przez Flip, pomyślałam. Przez to, że wspomniała Bri-ne’a i Groupthink. Ona ma w sobie coś z antyanioła stróża. Wszędzie za mną chodzi, przeszkadza, zamiast pomagać, i wprowadza mnie w zły nastrój. Ale nie pozwolę, by popsuła mi weekend. Wystarczy, że psuje mi resztę tygodnia.
Kupiłam kawałek sernika po wiedeńsku i poszłam do biblioteki, by wypożyczyć Szkarłatne godło odwagi, Zieloną dolinę, Kolor purpury. Kiedy w to szare popołudnie przemarznięta wracałam do domu, kiepski nastrój jednak mi nie mijał. Nie mogłam się zabrać do pracy.
Zaczęłam czytać książkę o teorii chaosu, lecz przygnębiło mnie to jeszcze bardziej. Układy chaotyczne mają tyle zmiennych, że niepodobna przewidzieć zachowania się systemu, nawet gdyby działał według logicznych, prostych zasad. A nie działa tak.
Każda zmienna oddziałuje z każdą inną, zderzając się i splatając w nieoczekiwany sposób, uruchamiając pętle iteracyjne wchodzące wielokrotnie do układu, przecinające i wiążące nawzajem zmienne na tyle różnych sposobów, że nic dziwnego, iż motyl może w takim układzie wywołać katastrofę. Albo nie wywołać nic.
Zrozumiałam, dlaczego doktor O’Reilly chciał badać układ o niewielkiej liczbie zmiennych. Ale co oznaczało „niewielkiej”? W książce pisano, że wszystko jest zmienną: entropia, grawitacja, oddziaływanie kwantowe pojedynczego elektronu lub nawet odziaływanie gwiazdy w odległej części kosmosu.
Jeśli więc doktor O’Reilly miał rację i na jego system nie wpływały zewnętrzne czynniki X, nie można było uwzględnić w obliczeniach wszystkich zmiennych ani nawet ustalić, czym one są.
To wszystko przypominało mi rozwój manii. Zastanawiałam się, jakich zmiennych nie wzięłam pod uwagę, więc gdy zadzwonił Billy Ray, uchwyciłam się go jak tonący brzytwy.
— Tak się cieszę, że zadzwoniłeś — wyznałam szczerze. — Praca poszła mi szybciej, niż przypuszczałam, więc jednak mam wolne. Gdzie jesteś?
— W drodze do Bozeman. Gdy powiedziałaś mi, że jesteś zajęta, zrezygnowałem z tego seminarium i postanowiłem pojechać po targheesy, których długo szukałem. — Przerwał, a ja usłyszałam ostrzegawcze buczenie jego telefonu komórkowego. — Wrócę w poniedziałek. Może byśmy w przyszłym tygodniu wyskoczyli na kolację?
Mam ochotę na kolację akurat dziś wieczór, pomyślałam zrzędliwie.
— Znakomicie. Zadzwoń, jak wrócisz — rzuciłam do słuchawki. Buczenie się wzmogło.
— Szkoda, że się tak mij… — odparł i wyszedł z zasięgu.
Stanęłam przy oknie, spojrzałam na pluchę i poszłam do łóżka z Prowadzonymi przez los. Przeczytałam od deski do deski, co nie stanowiło specjalnego wyczynu, gdyż książka liczyła zaledwie dziewięćdziesiąt cztery strony. Napisana była tak nędznie, że po prostu musiała stać się przebojem.
Jej główna teza głosiła, że wszystko jest zarządzane i organizowane przez anioły stróże, a bohaterka nałogowo wygłaszała kwestie w rodzaju:
„Wszystko ma swój powód, Derek! Zerwałeś nasze zaręczyny i spałeś z Edwiną, i przyczyniłeś się do jej śmierci, a ja szukałam pocieszenia u Paola, pojechałam z nim do Nepalu, by poznać znaczenie cierpienia i rozpaczy, bez których prawdziwa miłość nie jest możliwa. To wszystko — katastrofa pociągu, samobójstwo Lilith, narkomania Halyarda, załamanie na giełdzie — zdarzyło się po to, byśmy mogli być razem. Och, Derek, wszystko ma jakąś przyczynę!”
Z wyjątkiem obcinania włosów. O trzeciej obudziłam się, w głowie tańczyła mi Irenę Castle i skakały kije golfowe. To samo przytrafiło się Henri Poincaremu. Przez wiele, wiele dni rozmyślał nad jakąś matematyczną funkcją, a pewnego wieczora wypił za dużo kawy (która z pewnością działała w taki sam sposób jak zła literatura) i nie mógł zasnąć. Pomysły matematyczne zaczęły tłoczyć mu się do głowy.
A Friedrich Kekule? Zadumał się w autobusie i dostrzegł podskakujące dziko łańcuchy atomów węgla. Nagle jeden z tych łańcuchów zwinął się jak wąż gryzący własny ogon, two-
rząc pierścień. W ten sposób Kekule wynalazł pierścień benzenowy, rewolucjonizując chemię organiczną.
Irenę Castle porzuciła kije golfowe i zatańczyła walca ze zmianą zwlekającą. Zapaliłam światło, otworzyłam Browninga.
Okazało się, że poeta znał Flip. Napisał wiersz „Monolog w hiszpańskim klasztorze”. To właśnie o niej. „Grrr, ty świnio” — tak napisał, zapewne po tym, jak zgniotła w kulki wszystkie jego wiersze. Ponadto: „Oto w mym sercu odraza”. Postanowiłam zacytować to Flip następnym razem, gdy zostawi mnie z rachunkiem.
Miniszorty (1971)
Moda odzieżowa. Nosił je każdy, ale wyglądały dobrze tylko na bardzo młodych i zgrabnych. Szorty zastąpiły minispódniczki z lat sześćdziesiątych i były reakcją na lansowane wtedy spódnice midi. Szyto je z satyny lub aksamitu, noszono często na szelkach do wysokich butów. Kobiety ubierały się tak do pracy. Pozwolono je nawet włożyć uczestniczkom konkursu Miss Ameryki.
Przez cały weekend prasowałam wycinki i usiłowałam zrozumieć uproszczony formularz podania o przyznanie funduszy. Co oznaczało „Parametry pokrycia zasięgu”? A „Ranking prio-rytyzacji efektywnościowej”? A co rozumieli przez „wymienić ramowe ograniczenia praw autorskich”? W porównaniu z tym szukanie źródła krótkich fryzur (a choćby nawet Nilu) wydawało się pestką.
Nikt też nie wiedział, co znaczy „klasyfikacja EDI”. W poniedziałek wszyscy zachodzili do laboratorium statystycznego i się o to dopytywali.
Sara zajrzała przed południem. Wetknęła głowę przez drzwi.
— Czy wiesz, jak wypełnić te głupie papiery?
— Nie — odparłam.
— Co to według ciebie jest „współczynnik narastania wydatków”? — Oparła się o framugę. — Czy nie czujesz czasami, że powinnaś wszystko rzucić i zacząć od nowa?
Owszem, pomyślałam, spoglądając na monitor komputera. Przez cały ranek czytałam wycinki, wyciągałam z nich istotne według mnie informacje, zapisywałam je na dysk oraz układałam program do obróbki i interpretacji statystycznej. Billy Ray określiłby to jako „pakowanie do komputera i naciskanie guzika”.
Nacisnęłam właśnie guzik i oto co za niespodzianka: nie było żadnej niespodzianki. Istniała korelacja między liczbą czynnych zawodowo kobiet a liczbą oburzonych artykułów na temat krótkich włosów, a jeszcze silniejszy związek między liczbą fryzur na pazia a sprzedażą papierosów; żadnego natomiast powiązania między długością włosów a długością spódnic, co mogłam przewidzieć. Rąbek spódnicy obniżył się do połowy łydki w 1926 roku, włosy natomiast stawały się coraz krótsze, aż do załamania w 1929 roku, przy czym obcięcie na chłopczycę pojawiło się w 1925 roku, a jeszcze krótsze strzyżenie w stylu Eton w 1926.
Najsilniejsza korelacja wystąpiła w przypadku kapeluszy w kształcie dzwonu, co podpiera teorię „wozu przed koniem” i ponad wszelką wątpliwość udowadnia, że statystyka to nie wszystko.
— Ostatnio popadam w depresję z powodu tej sprawy — mówiła Sara. — Zawsze uważałam, że chodzi po prostu o wyższy niż u mnie próg wchodzenia we wzajemne relacje, ale sądziłam też, że to może część struktury odmowy, nieodłączna od stosunków współzależności.
Mówi o Tedzie, który po prostu nie chce się żenić, wyjaśniłam sobie w duchu.
— A w ten weekend tak sobie dumam: o co chodzi? Ja postępuję ścieżką intymności, a on jest na odgałęzieniu?
— Świąd — powiedziałam.
— Co takiego?
— To co czujesz. Jakbyś rozkręcała się na starcie. Czy przypadkiem nie natknęłaś się na Flip podczas tego weekendu?
— Widziałam ją dziś z rana — odparła. — Przyniosła mi pocztę doktora Applegate’a.
Antyanioł wędruje przez świat, siejąc mrok i zniszczenie.
— No cóż, pójdę do Dyrekcji. Może tam mi ktoś powie, co to takiego „współczynnik narastania wydatków”. — I wyszła.
Wróciłam do swych danych na temat krótkich fryzur. Przyjrzałam się rozmieszczeniu terytorialnemu w 1923, potem w 1922 roku. Ujawniły się skupiska w Nowym Jorku i Hollywood, co nie wywoływało zdziwienia, oraz w St. Paul w Minnesocie i Marydale w Ohio, co już było zaskakujące. Na wyczucie wybrałam Montgomery w Alabamie. Skupisko zbyt małe, statystycznie nieistotne, ale to wystarczało, by wyjaśnić skupisko w St. Paul. W Montgomery F. Scott Fitzgerald poznał Zeldę, a St. Paul było jego rodzinnym miastem. Mieszkańcy z pewnością usiłowali dotrzymać kroku bohaterce opowiadania Bereni-ce obcina włosy. Nie wyjaśniało to jednak przypadku Marydale w Ohio. Zrobiłam rozmieszczenie terytorialne dla 1921 roku. W Marydale skupisko istniało również wtedy.
— Ma pani. — Flip podsunęła mi moją pocztę pod nos.
Widocznie nikt jej nie powiedział, że teraz nosi się róż po-mo, gdyż miała na sobie wściekle jaskrawoniebieską spódniczkę i legginsy oraz cały zestaw taśm klejących.
— Cieszę się, że tu zaszłaś — powiedziałam, zgarniając stos wycinków prasowych. — Jesteś mi winna dwa dwadzieścia za cafe latte. Skopiuj mi to wszystko. A, poczekaj. — Podałam jej ogłoszenia osobiste, które przejrzałam w sobotę, i dwa artykuły o aniołach. — Zrób po jednej kopii.
— Nie wierzę w anioły — oświadczyła. Jak zwykle w pierwszej linii.
— Kiedyś wierzyłam, ale od czasu historii z Brinem już nie wierzę. No bo jeśli naprawdę miałabym anioła stróża, toby mnie pocieszył, jak miałam dołek, i by mi załatwił zwolnienie z komisji i tak dalej.
— A we wróżki wierzysz?
— Chodzi pani o dobre wróżki? — spytała. — Oczywiście, jeszcze jak.
Oczywiście.
Wróciłam do krótkich fryzur. Marydale w Ohio. Dlaczego było to tak gorące miejsce, jeśli chodzi o krótkie fryzury? Gorące, powtórzyłam sobie. Może z powodu niezwykłych upałów w Ohio latem 1921? Długie włosy lepiły się do szyi i kobiety powiedziały sobie: „Dość, więcej tego nie zniesiemy”.
Pobrałam dane na temat pogody w stanie Ohio między czerwcem a wrześniem i zaczęłam szukać Marydale.
— Masz wolną chwilkę?! — zawołał ktoś od drzwi. Elaine z Działu Kadr. Na czole miała opaskę, na twarzy kwaśną minę. — Czy wiesz, co może znaczyć „współczynniki formatu ograniczeń kooperanckich”?
— Nie mam pojęcia. Pytałaś w Dyrekcji?
— Byłam u nich dwa razy, ale nie mogłam się dostać. Kłębią się tam straszne tłumy. — Westchnęła głęboko. — Jestem totalnie zestresowana. Poszłabyś poćwiczyć?
— Wchodzenie po schodach? Potrząsnęła zdecydowanie głową.
— Wchodzenie po schodach nie rozwija muskulatury. Lepsza jest wspinaczka po ścianie. W sali gimnastycznej na Dwudziestej Ósmej Ulicy. Mają tam haki i całe wyposażenie.
— Nie, dziękuję. Ściany mam tu na miejscu — odparłam.
Rozejrzała się krytycznie i wyszła. A ja wróciłam do krótkich fryzur. W 1921 roku temperatury w Marydale kształtowały się nieco poniżej średniej. Nie było to rodzinne miasto ani Irenę Castle, ani Isadory Duncan.
Zostawiłam na razie tę miejscowość i porobiłam wykresy Pareto oraz zapuściłam programy na regresję. Otrzymałam słabą korelację między chodzeniem do kościoła a krótkimi fryzu-
rami, ale silny związek między krótkimi fryzurami a sprzedażą hupmobilów. Jednak program nie wykazał takiej korelacji między sprzedażą packardów czy forda modelu T. Natomiast bardzo silna korelacja ujawniła się między krótkimi fryzurami a liczbą kobiet zatrudnionych jako pielęgniarki. Pobrałam spis amerykańskich szpitali w 1921 roku. W promieniu stu kilometrów od Mary dale nie było ani jednego.
Weszła Gina. Z jej miny można było wyczytać niepokój.
— Nie wiem, jak wypełnić formularz — powiedziałam, nim zdążyła o cokolwiek zapytać. — Nikt tego nie wie.
— Naprawdę? — odparła wymijająco — Nawet na to nie spojrzałam. Cały czas siedzę w tej głupiej komisji rozpatrującej kandydatów na asystentów dla Flip. Co według ciebie jest najważniejszą kwalifikacją takiej osoby?
— Być przeciwieństwem Flip — stwierdziłam, a gdy Gina się nie roześmiała, dodałam: — Fachowość, pogodne usposobienie, chęć do pracy.
— No właśnie — poparła mnie. — Jeśli zatem zgłasza się ktoś o tych zaletach, natychmiast go zatrudnisz, prawda? I jeśli ta osoba ma jeszcze dodatkowe przymioty, tak jak ta pani, nie odrzucasz jej z powodu jakiejś małej ułomności i nie tracisz czasu na przesłuchiwanie kilkudziesięciu innych kandydatów. Zwłaszcza jeśli masz tyle roboty, na przykład wypełnianie tych dziwacznych formularzy i przygotowanie przyjęcia urodzinowego. Wiesz, co Brittany wybrała, gdy oświadczyłam jej, że nie ma mowy o Power Rangersach? Barneya! A ona przecież jest kompetentna, ma pogodne usposobienie i ochotę do pracy. Mam rację?
Nie wiedziałam, czy Gina mówi o Brittany czy o kandydatce na asystentkę.
— Barney to coś okropnego — powiedziałam.
— Właśnie — odparła Gina, jakbym dostarczyła argumentów na jej tezę. — Ja głosuję za jej zatrudnieniem. — I energicznie wyszła.
Wróciłam do komputera. Kapelusze w kształcie dzwonu, hupmobile, Marydale w stanie Ohio. Raczej żadna z tych rzeczy nie wywołała mody na krótkie fryzury. A więc co nagle spowodowało tę manię?
Weszła Flip ze stertą wycinków i ogłoszeń osobistych, które jej dałam przed chwilą.
— Co ja miałam z tym zrobić? — zapytała.
Mesmeryzm (1778 – 84)
Moda w nauce, do której przyczyniły się odkrycie magnetyzmu, spekulacje na temat jego zastosowań medycznych, a także chciwość. W Paryżu ludzie z towarzystwa tłoczyli się do doktora Mesmera, by poddać się kuracji „magnetyzmem zwierzęcym”. Stosowano kąpiele w „magnetyzowanej wodzie” oraz żelazne pręty, a pomocnicy doktora Mesmera, ubrani w lawendowe fartuchy, masowali pacjentów, patrząc im głęboko w oczy. Pacjenci krzyczeli, szlochali i popadali w trans, a przy wyjściu płacili. Uważano, że hipnoza i magnetyzm zwierzęcy leczą wszystko, od tumorów po suchoty. Szaleństwo przebrzmiało, gdy badania naukowe prowadzone przez Beniamina Franklina wykazały, że to nieprawda.
We wtorek Dyrekcja zwołała kolejne zebranie.
— Chcą wyjaśnić ten uproszczony formularz — powiedziałam do Giny, schodząc do bufetu.
— Mam nadzieję. — Wyglądała na zgnębioną jeszcze bardziej niż wczoraj. — Dla odmiany miło by było zobaczyć kogoś na pozycjach obronnych.
Miałam zamiar zapytać, co ma na myśli, ale właśnie zauważyłam w drugim końcu sali doktora O’Reilly’ego rozmawiającego z doktor Turnbull. Miała na sobie kostium w odcieniu po-mo różu (bez poduszek na ramionach), on natomiast — wzorzystą koszulę z nonironu z lat siedemdziesiątych. Nim to wszystko zarejestrowałam, Gina zasiadła przy naszym stole z Sarą, Elaine i kilkoma innymi osobami.
Podeszłam do nich, przygotowana na rozmowę o problemach życia osobistego i marszów wysiłkowych, ale dyskusja dotyczyła nowej asystentki Flip.
— Nie sądziłam, że można przyjąć kogoś gorszego od Flip — powiedziała Elaine. — Jak mogłaś, Gino!
— Ona jest bardzo kompetentna — broniła się Gina. — Zna Windowsy, pakiet programów statystycznych i wie, jak naprawić zepsutą kopiarkę.
— To wszystko nie ma znaczenia — rzekła kobieta z Fizyki, choć według mnie miało to znaczenie.
— Ja z nią nie zamierzam współpracować — odezwał się człowiek z Rozwoju Produkcji. — I nie mów mi, że nie wiedziałaś, że należy do takich. Wystarczy na nią spojrzeć, żeby się przekonać.
Nietolerancja to jeden z najstarszych i najobrzydliwszych trendów i tylko dlatego jest stale popularna, że obiekt się zmienia: hugenoci, Koreańczycy, homoseksualiści, muzułmanie, Tut-si, Żydzi, kwakrzy, wilki, Serbowie, gospodynie domowe z Salem. Przychodzi kolej na każdą niemal grupę, byle tylko była nieliczna i czymś się od otoczenia różniła. Schemat jest zawsze podobny — dezaprobata, izolacja, demonizacja, prześladowania. Dlatego warto by znaleźć przyczynę uruchamiającą te tendencje. Ja w tym wypadku wolałabym je unieruchomić na zawsze.
— Podobne osoby nie powinny dostawać pracy w tak dużej firmie jak HiTek — stwierdziła Sara, którą w zasadzie lubię, mimo jej psychologicznego bełkotu na temat Teda.
A doktor Applegate, który nie powinien tego mówić, dodał zdegustowany:
— Jeśli ją zwolnicie, może was podać do sądu za dyskryminację. To jest najgorsze w tej całej akcji afirmatywnej.
Zastanawiałam się, do jakiej dziwacznej grupki należy ta nieszczęsna nowa asystentka Flip. Pochodzi z Ameryki Południowej, jest lesbijką, członkinią NRA?
— Jej noga nie postanie w moim laboratorium — oświadczyła kobieta w turbanie. — Nie mam zamiaru ryzykować zdrowia.
— Ale ona nie będzie paliła w pracy — zapewniała Gina. — Potrafi pisać na maszynie z prędkością stu uderzeń na minutę.
— Co ty wygadujesz! — rzekła Elaine. — Nie czytałaś raportu FDA o szkodliwości biernego palenia?
Z drugiej jednak strony są chwile, kiedy miast reformować rasę ludzką, miałabym ochotę całkowicie ją opuścić i zostać na przykład makakiem doktora O’Reilly’ego. One mają z pewnością więcej rozumu.
Już miałam to powiedzieć Elaine, gdy O’Reilly schwycił mnie za rękę.
— Usiądź ze mną. — I odciągnął mnie. — Będziesz moim partnerem, gdyby Dyrekcja przeprowadzała nowe ćwiczenia wrażliwości. — Spojrzał na mnie niepewnie. — Chyba że wolisz siedzieć z tamtymi znajomymi.
— Nie — odparłam. Właśnie skupiali się wokół Giny. — W tej chwili nie.
— Dobrze. Podczas ostatnich ćwiczeń wrażliwości popadłem na Flip. — Usiedliśmy. — No więc, jak postępują badania nad trendami?
— W ogóle nie postępują. Wybrałam krótkie fryzury, gdyż chodziło mi o manię powstałą bez wyraźnej przyczyny. Większość mód spowodowana jest przełomem technicznym. Nylon, łóżka wodne, świecące adidasy…
— …Prywatne schrony przeciwatomowe. Kiwnęłam głową.
— Albo są wynikiem reklamy, jak zgaduj-zgadula, pluszowe misie…
— …I prywatne schrony przeciwatomowe.
— Właśnie. Fryzura nic nie kosztowała, jedynie tyle co wizy-
ta u fryzjera. A jeśli ktoś i na to nie miał pieniędzy, musiał tylko ciachnąć nożyczkami, a to narzędzie jest dostępne od dawna. — Już zaczynałam wzdychać, ale uświadomiłam sobie, że upodobnię się w ten sposób do Flip.
— W czym więc trudność? — spytał Bennett.
— W tym, że szał krótkich fryzur nie miał wyraźnej przyczyny. Przez chwilę wydawało mi się, że może chodzić o Irenę Ca-stle, ale okazało się, że naśladowała ona modę holenderską, a jeszcze rok wcześniej podobny styl uczesania popularny był w Paryżu. Inne zjawiska nie wykazują korelacji w badanym przeze mnie okresie. Czy słyszałeś kiedykolwiek o mieście Marydale w Ohio?
— Dzień dobry państwu — powiedział przedstawiciel Dyrekcji z podium. Miał na sobie koszulkę polo, na nogach sportowe buty, na twarzy pogodny uśmiech. — Witamy wszystkich z prawdziwą radością.
— O co tym razem chodzi? — szepnęłam do Bennetta.
— Typuję, że o nowy akronim — odparł cicho. — Generalna Łącznościowa Unifikacja Pracowników. — Napisał pierwsze litery w swym notatniku. GŁUP.
— Porządek dzienny przewiduje dziś kilka spraw — zakomunikowała Dyrekcja. — Po pierwsze, niektórzy z państwa mieli drobne trudności z wypełnieniem uproszczonego formularza alokacji funduszy. Otrzymają państwo okólnik, który wyjaśni wszystkie wątpliwości. Łącznik komunikacji międzywydziałowej sporządza właśnie kopie.
Bennett oparł głowę na stole.
— Po drugie, chciałbym zakomunikować, że w HiTeku przyjmujemy od tego tygodnia zasadę strojów nieformalnych. To nowy pomysł, wprowadzany przez przodujące korporacje. Luźne ubranie stymuluje swobodniejszą atmosferę w pracy i silniejsze współoddziaływanie między kolegami. Oczekuję więc, że od jutra będą państwo przychodzić do pracy swobodnie ubrani.
Zrezygnowałam ze słuchania i zaczęłam uważnie przyglądać się Bennettowi. Wyglądał strasznie. Koszula z poliestru miała wzór w małe stokrotki w różnych odcieniach brązu, jednak żaden z nich nie pasował do brązowych sztruksów. Na wierzch doktor O’Reilly włożył rozpinany sweter w mysim kolorze.
Nieważne tu było samo ubranie. Serial The Brady Bunch wprowadził modę na lata siedemdziesiąte. Flip miała wczoraj na sobie satynowe spodnie w stylu disco; buty na platformach i złote łańcuchy widziało się wszędzie w sklepach w Boulder. Bennett jednak nie wyglądał retro. Wyglądał jak śwuk. Miałam wrażenie, że gdyby nawet włożył kurtkę lotniczą i adidasy, nadal by tak wyglądał. Jakby był z samej swej natury antytrendowy.
Ale to również nie to. Wiele szaleństw powstało z negacji obowiązującej linii. W latach sześćdziesiątych długie włosy były protestem wobec strzyżenia na jeża z lat pięćdziesiątych; krótkie, płaskie, nie uwydatniające kształtów sukienki z lat dwudziestych to reakcja na przesadne wiktoriańskie turniury i gorsety.
Bennett nie był buntownikiem, raczej obojętnym na wszelką modę. Jednak właściwszym określeniem byłoby: odporny.
Jeśli więc był odporny na szaleństwa mody, czy oznaczało to, że wywołuje je jakiś wirus? Spojrzałam na Ginę, obok której siedzieli przy stole Elaine i doktor Applegate i z poważnymi minami szeptali o rozedmie płuc oraz ostrzeżeniu ministra zdrowia. Czy Bennett był rzeczywiście odporny na modę czy tylko kompletnie staromodny, jak to określiła Flip?
Otworzyłam notatnik, napisałam: „Zatrudnili asystentkę Flip” i podsunęłam to O’Reilly’emu.
Odpisał mi: „Wiem. Spotkałem ją dzisiaj. Ma na imię Shirl”.
„Czy wiesz, że ona pali?” — napisałam i obserwowałam jego minę, gdy to czytał. Ani się nie zdziwił, ani nie okazał odrazy.
„Flip mi o tym mówiła — odpisał. — Powiedziała, że Shirl za-truje środowisko pracy. Przyganiał kocioł garnkowi”.
Uśmiechnęłam się.
„Co oznacza «n» wytatuowane na czole Flip?” — napisał. „To nie jest tatuaż, ale piętno” — sprostowałam. „Niekompetentna, nieznośna?”
— Nowatorstwo — mówiła Dyrekcja, a my z Bennettem spojrzeliśmy na siebie zawstydzeni. — Tak oto dochodzimy do trzeciego punktu naszego zebrania. Kto z państwa wie, co to jest Grant Niebnitza?
Ja wiedziałam. I choć nikt nie podniósł ręki, mogłam się założyć, że wszyscy wiedzieli. To największy grant naukowy, większy nawet niż Grant MacArthura. W zasadzie nie nakłada on żadnych dodatkowych ograniczeń. Naukowiec dostaje pieniądze i może je wydać na dowolne badania. Albo opalać się na Bahamach.
Jest to również najbardziej tajemniczy ze wszystkich gran-tów. Nikt nie wie, kto go przyznaje, za co i kiedy. W ubiegłym roku przyznano go Lawrence’owi Chinowi, zajmującemu się sztuczną inteligencją; cztery osoby otrzymały go rok wcześniej, a jeszcze poprzednio przez trzy lata nie został przyznany nikomu. Ludzie z komitetu Niebnitza (nikt nie wie, kto to taki) zlatywali od czasu do czasu jak te anioły z nieba na jakiegoś zaskoczonego naukowca i sprawiali, że już nigdy nie musiał wypełniać uproszczonego formularza alokacji funduszów.
Nie stawia się żadnych żądań, nie wymaga papierów, nie faworyzuje żadnej dziedziny badawczej. Wybrańcy sprzed dwóch lat to: laureat Nagrody Nobla, asystent na uczelni, chemik z francuskiego instytutu naukowego, wynalazca amator. Jeden natomiast fakt znany jest z całą pewnością — wysokość grantu. Dyrekcja pisała to właśnie na dużej karcie: 1 000 000 dolarów.
— Zdobywca Grantu Niebnitza otrzymuje milion dolarów, które może wydać na dowolne wybrane przez siebie badania. — Dyrekcja zerwała z tablicy kartę. — Grant Niebnitza przyznawany jest za wrażliwość naukową. — Napisał „nauka”. — Za myślenie dywergentne. — Napisał „myślenie”. — I za stosowne predyspozycje do dokonania istotnego odkrycia. — Dodał „odkrycie”, po czym postukał wskaźnikiem poszczególne słowa. — Nauka. Myślenie. Odkrycie.
— Co to wszystko ma wspólnego z nami? — spytał cicho Ben-nett.
— Dwa lata temu Grant Niebnitza dostał pewien instytut w Paryżu — powiedziała Dyrekcja.
— Wcale nie, otrzymał go naukowiec, który tam pracuje — szepnęłam.
— A tam stosuje się przestarzałe techniki zarządzania — stwierdziła Dyrekcja.
— O nie! — mruknęłam. — Dyrekcja oczekuje, że zdobędziemy Grant Niebnitza!
— Ale przecież nikt nawet nie wie, jak się go przyznaje — powiedział cicho Bennett.
Dyrekcja spojrzała na nas lodowato.
— Komitet Grantu Niebnitza szuka wybitnych twórczych projektów, mogących się przyczynić do istotnego odkrycia naukowego, a o to chodzi w PONURze. Teraz proszę państwa o dobranie się w grupach i zapisanie pięciu rzeczy, które mogą państwo zrobić, by uzyskać Grant Niebnitza.
— Modlić się — zaproponował Bennett. Wzięłam kartkę i zapisałam:
1. Optymalizacja potencjału
2. Zasilanie sfery realizacyjnej
3. Wdrażanie perspektywiczne
4. Strategizacja priorytetów
5. Wzmocnienie podstawowych struktur
— Co to takiego? — spytał Bennett, czytając spis. — To nie ma sensu.
— Podobnie jak oczekiwanie, byśmy dostali Grant Niebnitza — stwierdziłam i podałam kartkę.
— Teraz weźmy się do pracy. Musimy myśleć dywergentnie.
Dokonajmy istotnego odkrycia — ogłosiła Dyrekcja i wymasze-rowała ze wskaźnikiem pod pachą.
Wszyscy pozostali na miejscach, osłupiali. Wyjątek stanowiły tylko Alicja Turnbull, która robiła w swym kalendarzu pośpieszne notatki, oraz Flip, która weszła do sali i zaczęła rozdawać papiery.
— Przewidywane rezultaty: istotne osiągnięcie naukowe — powiedziałam, kręcąc głową. — Krótkie fryzury z pewnością do tego nie należą.
— Czy oni nie wiedzą, że nauka nie rozwija się w ten sposób? Nie możesz sobie nakazać odkrycia naukowego. Ono pojawia się, gdy spoglądasz na coś, nad czym przez lata pracowałeś, i nagle dostrzegasz związek, którego nigdy wcześniej nie zauważyłeś. Albo gdy patrzysz na coś zupełnie innego. Czasami pojawia się przez czysty przypadek. Nie dokonasz odkrycia po prostu dlatego, że masz chęć. Czy oni tego nie wiedzą?
— Zauważ, że ci ludzie awansowali Flip. Co to takiego „stosowne predyspozycje do dokonania istotnego odkrycia”?
— Dla Fleminga była to obserwacja, że pleśń zabija bakterie — powiedział Ben.
— A skąd Dyrekcja wie, że Grant Niebnitza przyznawany jest za twórcze projekty z perspektywą? Skąd wiedzą, że istnieje jakikolwiek komitet? Niebnitz może być po prostu starym bogatym facetem, dającym pieniądze na projekty, które nie wykazują żadnego potencjału.
— Wówczas my jesteśmy pewniakami — stwierdził Bennett.
— Z tego, co wiemy, wynika, że Niebnitz może przyznać grant osobie, której nazwisko zaczyna się na C albo generuje je z sufitu.
Flip niedbale człapała obok. Wręczyła kartki Bennettowi.
— Czy to instrukcja, jak wypełniać uproszczony formularz? — spytał.
— Nieee. — Przewróciła oczyma. — To petycja, żeby bufet był rejonem całkowicie wolnym od dymu.
Powoli odmaszerowała.
— Wiem teraz, co oznacza to „n” — oświadczyłam. — „Nieznośna”.
Kiwnął głową.
— „Nie do wytrzymania”.
Czapki z szopa (maj –grudzień 1955)
Szał, który ogarnął dzieci. Zainspirowany telewizyjnym serialem Walta Disneya Davy Crockett, o bohaterze pogranicza z Kentucky, który walczył pod Alamo i jako trzylatek „ziabił misia”. Czapkom towarzyszyły inne przedmioty: łuki i strzały, noże i strzelby na kapiszony, lassa, koszule z frędzlami, rogi na proch, pojemniki na śniadanie, układanki, książeczki do kolorowania, piżamy, spodnie i siedemnaście nagranych wersji Ballady o Davym Crocketcie. Każde dziecko w Ameryce znało wszystkie zwrotki na pamięć. Zabrakło skór szopów i zaczęto rozpruwać przebrzmiały hit — futra z szopów z lat dwudziestych. Niektórzy chłopcy obcinali sobie nawet włosy na kształt szopiej czapy. Moda załamała się tuż przed Gwiazdką 1955 roku — w sklepach pozostały setki nie sprzedanych czapek.
Następnego dnia, gdy wywracałam laboratorium do góry nogami w poszukiwaniu wycinków prasowych, które dałam Flip do skopiowania, doszłam do wniosku, że nowa asystentka musiała być przydzielona do Biologii. Dlatego Bennett ją tam spotkał. W południe odwiedziła mnie Gina.
— Nie dbam o to, co mówią. Zatrudniając ją postąpiłam słusznie — powiedziała. Wyglądała na osobę zaszczutą. — Shirl prawidłowo wydrukowała i poukładała dwadzieścia egzempla-
rży mojego artykułu. Nic mnie nie obchodzi, że wdycham wtór-no-wtórny dym.
— Wtórno-wtórny dym?
— Flip nazywa tak powietrze wydychane przez palaczy. Ale ja się tym nie przejmuję. Warto.
— Shirl została przydzielona do was? Gina skinęła głową.
— Dziś rano dostarczyła mi listy. Moje listy. Musisz postarać się, by przydzielono ją również do ciebie.
— Postaram się — oparłam.
Łatwiej jednak było to powiedzieć, niż zrobić. Mając asystentkę, Flip (wraz z moimi wycinkami) zniknęła z powierzchni ziemi. Dwukrotnie przeszukałam cały budynek; bufet, gdzie na każdym stole znajdował się duży napis PALENIE WZBRONIONE; Dział Zaopatrzenia, gdzie Desiderata usiłowała zrozumieć, co to jest cartridge do drukarki. W końcu zastałam Flip w moim laboratorium. Siedziała przy moim komputerze i coś pisała.
Usunęła napis z ekranu, nim zdołałam zobaczyć, co to takiego, i podskoczyła. Powiedziałabym, że miała skruszoną minę, o ile w ogóle zdolna byłaby do skruchy.
— Pani go nie używała — stwierdziła. — Pani tu nawet nie było.
— Czy zrobiłaś mi odbitki tych artykułów, które dałam ci w poniedziałek?
Patrzyła, jakby nie rozumiejąc.
— Na wierzchu były ogłoszenia osobiste. Odrzuciła z czoła pasmo włosów.
— Czy mówiąc o mnie, użyłaby pani słowa „elegancka”?
Jej długie cienkie pasmo włosów owijał teraz wściekle niebieski kordonek. Taśma klejąca na czole, z wyciętym otworem, obramowywała „n”.
— Nie — odparłam.
— Nie można wymagać, żeby człowiek był wszystkim — powiedziała bez związku. — Nieważne. Nie wiem, dlaczego pani tak się zaczytuje ogłoszeniami. Ma pani przecież tego swojego kowboja.
— Co?
— Billy Boy Jakiśtam — powiedziała i machnęła dłonią w kierunku telefonu. — Dzwonił i powiedział, że jest w mieście na jakimś seminarium i ma się pani z nim spotkać na kolacji. Dziś wieczór. W „Stokrotce Nebraski” czy w czymś takim. O siódmej.
Spojrzałam na notes przy telefonie. Kartka była czysta.
— Zapisałaś wiadomość? Westchnęła.
— Nie mogę robić wszystkiego. Przecież dlatego dali mi asystentkę. Więc nie pracowałabym tak ciężko, ale tamta jest palaczką i połowa ludzi nie chce jej u siebie w laboratorium. Więc muszę kopiować sama te wszystkie papiery i zasuwać do Biologicznego. Według mnie, palaczy powinno się zmusić, żeby rzucili palenie.
— Do kogo ją przydzieliłaś?
— Do Biologii, do Opracowywania Nowych Produktów, na Chemię i Fizykę, do Kadr i do Księgowości. Do wszystkich ludzi, co na mnie wrzeszczą i robią mi różne inne świństwa. Albo zamknąć do obozu czy coś w tym guście, żeby nie narażali pozostałych na wdychanie dymu.
— Dlaczego nie przydzieliłaś jej do mnie? Nie przeszkadza mi jej palenie.
Flip oparła dłonie na biodrach, na niebieskiej skórzanej spódniczce.
— To wywołuje raka, wie pani — powiedziała. — A poza tym nigdy bym jej nie przydzieliła do pani. Pani jedyna tu jest dla mnie choć trochę miła.
Anielskie ciasto (1880 –1890)
Nazwa sugerować miała niebiańską lekkość i biel ciasta. Deser ten pochodził albo z restauracji w St. Louis, znad rzeki Hudsona, albo z Indii. Cała tajemnica polegała na ubiciu kilkunastu białek na sztywną błyszczącą pianę. Trudno je było upiec, co zainspirowało wiele ludowych porad typu: blacha nie może być posmarowana tłuszczem albo nie można chodzić po kuchni podczas pieczenia. Zastąpione zostało oczywiście przez diabelskie ciasto, czyli ciasto czekoladowe.
Kolacja miała być w „Róży Kansas” o piątej trzydzieści.
— Więc przekazano ci wiadomość? — spytał Billy Ray. Wyszedł do mnie na parking. Ubrany był w czarne dżinsy, czarno-białą kowbojską koszulę i biały stetson. Miał teraz dłuższe włosy, niż gdy widziałam go ostatnim razem. Zatem długie włosy wracają.
— W przybliżeniu — odparłam. — W każdym razie jestem.
— Przepraszam, że musiałem się umówić na kolację tak wcześnie. Wieczorem mamy seminarium na temat „Nawadnianie w In-ternecie”. Nie chciałbym tego opuścić. — Wziął mnie pod rękę. — Słyszałem, że to teraz najbardziej szałowe miejsce w mieście.
Istotnie. Kolejka zapowiadała się co najmniej na pół godziny, nawet jeśli miało się wcześniejszą rezerwację. Każda oczekująca kobieta ubrana była w róż po-mo.
— Dostałeś te targheesy? — spytałam Billy’ego, opierając się o tablicę PALENIE KATEGORYCZNIE WZBRONIONE.
— Tak. Są wspaniałe. Niskie koszty żywienia, wysoka tolerancja na zimno, ponad siedem kilo wełny w sezonie.
— Wełna? Myślałam, że targheesy to krowy.
— Nikt już nie hoduje krów — odparł takim tonem, jakbym była zobowiązana o tym wiedzieć. — Chodzi o cholesterol. Mięso jagnięce ma niższy wskaźnik cholesterolu, a zgrzebna wełna ma być najmodniejszą tkaniną tej zimy.
— Bobby Jay! — zawołała kelnerka w fartuszku w czerwoną kratkę i z tasiemkami we włosach.
— To my — powiedziałam.
— Nie chcemy siedzieć w pobliżu sali, która kiedyś była dla palących — oświadczył Billy Ray.
Poszliśmy za kelnerką.
Moda na słoneczniki zawitała tu najwyraźniej po to, by wyzionąć ducha. Wiły się na białym płocie z palików otaczającym nasz stół, tkwiły w ramach na ścianie, wymalowano je na drzwiach toalety, wydrukowano na serwetkach; pośrodku obrusa w słoneczniki, w słoju na konfitury stał duży sztuczny bukiet.
— Niezłe, co? — spytał Billy Ray, otwierając jadłospis w kształcie słonecznika. — Wszyscy mówią, że następnym wielkim szaleństwem stanie się preria.
— Myślałam, że zgrzebna wełna — wymamrotałam.
Zajrzałam do menu. Kuchnia z prerii może nie była ostra, ale dość ciężkostrawna: smażony kurczak, sos śmietanowy, kaczany kukurydzy, wszystko przyrządzone „jak u mamy”.
— Coś do picia? — spytał kelner w zamszowych spodniach i bandanie w słoneczniki.
Spojrzałam w jadłospis. Mieli espresso, cappuccino i oczywiście cafe latte, wielki hit na prerii. Nie mieli mrożonej herbaty.
— Mrożona herbata to napój stanu Kansas — zwróciłam się do kelnera. — Powinniście to mieć.
Ten najwyraźniej pobierał nauki od Flip. Wywrócił oczyma, fachowo westchnął i odparł:
— Mrożona herbata jest outre.
Jeszcze nikt na prerii nie wypowiadał takiego słowa, pomyślałam, ale Billy Ray już zamawiał dla nas klops wołowy, puree ziemniaczane i cappuccino.
— Opowiedz mi o tym swoim problemie, który zajmuje ci nawet weekendy. Opowiedziałam.
— Cała trudność polega na tym, że istnieje mnóstwo przyczyn — stwierdziłam, gdy opisałam mu, czym się zajmuję. — Równouprawnienie kobiet, jazda na rowerze, francuski projektant Poiret, pierwsza wojna światowa i Coco Chanel, której wybuch piecyka osmalił włosy. Niestety, nic nie jest chyba główną przyczyną.
Podano nam potrawy na brązowych ceramicznych talerzach w słoneczniki. Surówkę z kapusty udekorowano świeżą bazylią — nie przypominam sobie, żeby to zioło rosło na prerii — a na klopsie położono plasterki cytryny.
Jedliśmy, a Billy Ray opowiadał mi o zaletach hodowli owiec. Odznaczały się zdrowiem, przynosiły dochód, stado było łatwe do prowadzenia i dawało się wszędzie wypasać. Chętniej bym w to wszystko wierzyła, gdyby tego samego nie mówił mi pół roku temu na temat longhornów.
— Zamówią państwo coś na deser? — Kelner przyniósł kartę słodkości.
Wyobrażałam sobie, że na prerii zaproponują nam ciasto agrestowe lub może brzoskwinie z puszki, ale w menu byli starzy delikwenci: creme brulee, tiramisu i „nasz najnowszy deser: pudding chlebowy”.
To nawet brzmiało jak lokalny deser z Kansas, coś co przychodzi spożywać, gdy zdechnie ostatnia krowa, a koniki polne zeżrą plon.
— Poproszę tiramisu — powiedziałam.
— Dla mnie również — zamówił Billy Ray. — Nigdy nie lubiłem puddingów chlebowych. To tak jakby się jadło odpadki.
— Wszyscy przepadają za naszym puddingiem chlebowym — rzekł kelner urażony. — To nasz najpopularniejszy deser.
Badanie trendów ma tę przykrą cechę, że nigdy nie możesz się wyłączyć. Siedzisz ze znajomym, jesz tiramisu i zamiast myśleć o tym, jaki to miły człowiek, twój umysł bada trendy w deserach, które zawsze wydają się zawiesiste i nadziane kaloriami wprost proporcjonalnie do społecznej obsesji na temat odchudzania.
Na przykład tiramisu: warstwa czekolady, bitej śmietany i dwa rodzaje sera. A takie ciasto z karmelizowanego cukru — hit lat czterdziestych mimo racjonowania żywności w okresie wojny.
Keks z ananasem to pieśń lat dwudziestych i mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie powróci; ciasto szyfonowe — lata pięćdziesiąte; czekoladowe fondue — lata sześćdziesiąte.
Ciekawe, czy Bennett jest również odporny na mody w żywieniu i co sądzi o puddingu chlebowym oraz serniku po wie-deńsku.
— Znowu rozmyślasz o tych krótkich fryzurach? — spytał Billy Ray. — Może rozpatrujesz zbyt wiele rzeczy naraz. Ta konferencja, w której biorę udział, zaleca zapo.
— Zapo?
— Za po. Zawęzij pole. Wyeliminuj rzeczy uboczne, skoncentruj się na najważniejszych zmiennych. Te krótkie fryzury mają jedno źródło, prawda? Zawęzij pole do badania najbardziej prawdopodobnych przyczyn i na tym się skup. To naprawdę pomaga. Wypróbowałem to w przypadku świerzbu owiec. Nie chciałabyś zajrzeć na tę konferencję?
— Muszę wstąpić do biblioteki — odparłam.
— Powinnaś przeczytać Pięć etapów prosto do sukcesu. Po kolacji Billy Ray poszedł zapować, a ja w bibliotece szukałam Browninga. Lorraine dziś nie było. Na jej stanowisku dy-
żurowała nadęta dziewczyna, przyozdobiona taśmą klejącą, z włosami poowijanymi tasiemką.
— Przetrzymana trzy tygodnie — oświadczyła.
— To niemożliwe — odparłam. — Wypożyczyłam ją w ubiegłym tygodniu i oddałam w poniedziałek.
W poniedziałek wypróbowałam na Flip wiersz o włoskiej dziewczynie i przekonałam się, że Browning nie wiedział, o czym mówi. Oddałam więc Browninga, a wzięłam Otella, kolejną opowieść o nadmiernym uleganiu wpływom.
Bibliotekarka westchnęła.
— Z komputera wynika, że jest wypożyczony. Sprawdzała pani w domu?
— Czy jest dziś Lorraine? — spytałam. Dziewczyna wywróciła oczyma.
— Nieee.
Lepiej na nią poczekać, pomyślałam i poszłam do półki z Browningiem.
Dzieł zebranych na niej nie było. Nie mogłam sobie przypomnieć tytułu książki poleconej mi przez Billy’ego Raya. Wyciągnęłam dwie pozycje Willi Cather, która znała się na gotowaniu w prerii, oraz Z dala od zgiełku. Pamiętałam, że to o baranach. Potem spacerowałam wśród regałów, usiłując sobie przypomnieć tytuł książki, o której mówił Billy, i poszukując natchnienia.
Biblioteki są odpowiedzialne za wiele naukowych odkryć. Darwin czytał dla rozrywki Malthusa (to wiele mówi o Darwinie), a Alfred Wegener przechadzał się po bibliotece Uniwersytetu w Marburgu, od niechcenia kręcił globusem i przeglądał artykuły naukowe, aż sformułował teorię dryfu kontynentów. Mnie jednak nic nie przychodziło do głowy, nawet tytuł książki poleconej przez Billy’ego. Przeszłam do działu książek o biznesie, spodziewając się, że tam sobie przypomnę, gdy nagle to dostrzegłam.
Coś o zawężaniu pola i eliminacji wątków pobocznych.
„To ma tylko jedną przyczynę, prawda?” — powiedział Billy Ray.
Nieprawda. W układach liniowych może tak jest, ale krótkie fryzury to przecież nie owczy świerzb, to raczej jeden z układów chaotycznych, jakie badał Bennett. Kilkadziesiąt zmiennych, a wszystkie istotne. Nawzajem się zasilały, iterowa-ły i reiterowały, krzyżowały, kolidowały, wpływały na siebie w trudny do przewidzenia sposób. Może problem nie polegał na tym, że wyodrębniłam zbyt wiele przyczyn, ale że miałam ich zbyt mało, niewystarczająco. Z półki z socjologią wzięłam Te szalone lata dwudzieste, potem Flappersy, samochodziki i przesiadywanie na masztach oraz Lata 1920-30. Studium socjologiczne. Wzięłam tyle książek na temat tamtego okresu, że ledwo je zdołałam unieść, i podeszłam do biurka.
— Ma pani książkę przetrzymaną cztery tygodnie — powiedziała dziewczyna.
Wróciłam do domu, podekscytowana myślą, że wreszcie jestem na właściwym tropie, i zabrałam się za opracowywanie nowych zmiennych.
Lata dwudzieste obfitowały w rozmaite szaleństwa: jazz, piersiówki, zwijane pończochy, zwariowane tańce, futra z szopów, mah-dżong, maratony biegaczy, maratony taneczne, maratony całowania, siedzenie na maszcie, siedzenie na drzewie, rozwiązywanie krzyżówek. A gdzieś wśród tych pomalowanych na czerwono kolan, płaszczy od deszczu i wyścigów na bujanych fotelach tkwiła przyczyna szału krótkich fryzur.
Pracowałam do późna, po czym poszłam do łóżka ze Z dala od zgielku. Miałam rację. Książka mówiła o baranach. I maniach. W piątym rozdziale jedna z owiec spada z wysokiego brzegu, a inne idą w jej ślady, rzucając się kolejno w dół, na skały.