Proszę waszmościow, jestem w stanie
Wszystko co pływa, chodzi czy lata,
Wszelkie stworzenia żyjące na ziemi
Tajnym zaklęciem i czarami
Za sobą wywieść na koniec świata!
Peruki z dioramami (l 750 – 60)
Styl uczesania na dworze Ludwika XVI wprowadzony przez ma-dame de Pompadour, lubiącą niezwykłe przybrania głowy. Włosy drapowano na ramie wypełnionej watą i trawą, wszystko sklejano twardniejącą pastą. Potem pudrowano i przyozdabiano perłami i kwiatami. Styl bardzo szybko się wyrodził. Rusztowania osiągnęły metr wysokości, umieszczano na nich wyszukane obrazy i dekoracje, wodospady, amorki, sceny z powieści; bitwy morskie, gdzie ze strzelających armat unosił się dym. Jedna wdowa, opłakująca zmarłego męża, wzniosła na szczycie swej głowy jego grobowiec. Mania ta zanikła z nadejściem rewolucji francuskiej, gdy zabrakło głów pod peruki.
Rzeka to nie jest po prostu szeroki strumień. To zlewisko kilkudziesięciu, czasami nawet setek dopływów. Na przykład syberyjska Lena zbiera wody z prawie dwóch i pół miliona kilometrów kwadratowych, jej dopływami są Kirenga, Olekma, Witim i Ałdan oraz tysiące mniejszych strumieni i potoków. Niektóre z nich płyną z wielkiej odległości, są bardzo pokrętne i aż trudno sobie wyobrazić, że docierają do Leny.
Do odkrycia naukowego prowadzą często zdarzenia przypadkowe i zupełnie z nauką nie związane. Na przykład odra.
Einstein zachorował na nią, gdy miał cztery lata. Rodzice, chcąc dostarczyć dziecku rozrywki, podarowali mu kompas. A równocześnie klucz do wszechświata.
Życie Fleminga to jedno pasmo przypadkowych zdarzeń. Zaczęło się od tego, że jego tatuś był ogrodnikiem w posiadłości Churchilla. Dziesięcioletni Winston wpadł pewnego razu do stawu i ojciec Fleminga go uratował, za co wdzięczna rodzina wynagrodziła go w ten sposób, że opłaciła jego synowi, Aleksandrowi, szkołę medyczną.
A na przykład tacy Penzias i Wilson. Robert Dicke z Uniwersytetu Princeton rozmawiał z P.J.E. Peeblesem o sposobie szacowania temperatury podczas Wielkiego Wybuchu. Peebles dokonał tych obliczeń, doszedł do wniosku, że było wtedy tak gorąco, iż obecnie da się wykryć promieniowanie reliktowe, zasugerował więc Peterowi G. Rollowi i Davidowi T. Wilkinsono-wi, że powinni przeglądać pasmo mikrofal.
Peebles (czy śledzicie mój wywód?) miał wykład na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, podczas którego opowiedział o badaniach Roiła i Wilkinsona. Ken Turner z Instytutu Carne-giego był na tym wykładzie i wspomniał o nim Bernardowi Bur-kemu z MIT-u, przyjacielowi Penziasa. (Czy nadal wszystko jest jasne?)
Gdy Penzias zadzwonił do Burkego w zupełnie innej sprawie (prawdopodobnie mówił o przyjęciu urodzinowym swej córeczki), wspomniał o tym strasznym szumie tła. I Burkę poradził mu, by zadzwonił do Wilkinsona i Roiła.
W ciągu następnego tygodnia wydarzyło się kilka rzeczy.
Wprowadziłam do komputera dane na temat siedzenia na maszcie i gry mah-dżong, Dyrekcja ogłosiła, że budynek HiTe-ku jest strefą dla niepalących, córeczka Giny, Brittany, skończyła pięć lat, a doktor Turnbull — kto by się tego spodziewał — zawitała w moim pokoju.
Miała na sobie jedwabną bluzkę sportową w kolorze po-mo różu, takież dżinsy i przyjacielski uśmiech.
Strój świadczył o tym, że wdrażała dyrekcyjne zalecenie co do ubiorów. A o czym świadczył uśmiech — nie wiedziałam.
— Doktor Foster — powiedziała, aplikując mi jego pełną dawkę — właśnie z panią chciałam porozmawiać.
— Szuka pani przesyłki? — spytałam wojowniczo. — Flip tu jeszcze dziś nie zaglądała.
Zaśmiała się pogodnie, dźwięcznie. Nie sądziłam, że była zdolna do takiego śmiechu.
— Mówmy sobie po imieniu — zaproponowała. — Nie chodzi o przesyłkę. Po prostu wpadłam, by pogadać. Musimy się lepiej poznać. Rozmawiałyśmy zaledwie parę razy.
Jeden raz, sprostowałam w myślach, i wtedy na mnie wrzeszczałaś. O co teraz tak naprawdę chodzi?
— A więc — powiedziała, siadając na stole i zakładając nogę na nogę — gdzie studiowałaś?
W HiTeku „lepiej się poznać” oznaczało zwykle: „masz jakiegoś chłopaka?” lub, w przypadku Elaine, „czy uprawiasz ćwiczenia wysiłkowe?” Ale może Alicja uznawała inny model pogaduszek.
— Doktorat robiłam w Baylor — odrzekłam. Jej uśmiech pojaśniał.
— Z socjologii, tak?
— I ze statystyki — odparłam.
— Podwójna specjalizacja — zauważyła z aprobatą. — Tam też robiłaś dyplom licencjata?
Nie była przecież szpiegiem przemysłowym. Pracowałyśmy dla tego samego przemysłu. A ponadto te wszystkie informacje znajdowały się i tak w Dziale Kadr.
— Nie — odparłam. — A ty gdzie robiłaś magisterium? Koniec rozmowy.
— W Indianie — odrzekła, jakbym wtykała nos w nie swoje sprawy.
Zsunęła różowy zadek ze stołu, ale nie wychodziła. Rozglądała się po pokoju, mierzyła wzrokiem pliki papierów z danymi.
— Masz tu tyle różnych rzeczy — stwierdziła, patrząc na nie-porządny stos.
Może Dyrekcja wysłała ją na przeszpiegi, czy nasze miejsca pracy są właściwie zorganizowane.
— Zamierzam wszystko uporządkować, gdy tylko wypełnię formularze — oznajmiłam.
Spojrzała na stos notatek dotyczących siedzenia na masztach.
— Ja już swoje oddałam — rzekła. Oczywiście.
— A bałagan jest dobry. Laboratoria Susan Holyrood i Dana Twofeathersa były zabałaganione. R. C. Mendez twierdzi, że to wyróżnik kreatywności.
Nie miałam pojęcia ani kim są wspomniane osoby, ani o co w tym wszystkim chodzi. A najwyraźniej o coś chodziło. Może Dyrekcja poleciła jej tropić wszelkie oznaki palenia. Alicja pozbyła się przyjacielskiego uśmiechu i teraz jak rekin krążyła po laboratorium.
— Bennett powiedział mi, że przeprowadzasz analizę źródeł mody. Dlaczego obrałaś sobie taki temat?
— Bo wszyscy się tym zajmują.
— Naprawdę? — spytała z ożywieniem. — A kto jeszcze?
— Żartowałam tylko — odparłam słabo i zaczęłam wyjaśniać, choć to sprawa beznadziejna. — Rozumiesz, manie, szaleństwa, coś co ludzie robią tylko dlatego, że inni to robią.
— A, rozumiem — odparła, co znaczało, że nie rozumie. Jednak minę miała raczej refleksyjną, a nie obrażoną. — Poczucie humoru też może sprzyjać kreatywności. Jaka jest według ciebie najważniejsza cecha uczonego?
— Mieć szczęście — wypaliłam. Teraz dopiero miała obrażoną minę.
— Szczęście?
— I dobrych asystentów — dodałam. — Weźmy takiego Roya Plunketta. Jego asystent zastosował srebrną uszczelkę w zbiorniku z fluoropochodnymi węglowodorów, co doprowadziło do odkrycia teflonu. Albo Becquerel. Traf chciał, że do pomocy w laboratorium zatrudnił młodą Polkę. Nazywała się Maria Skłodowska.
— To bardzo ciekawe. Powtórz, gdzie robiłaś dyplom licencjata?
— Na Uniwersytecie Stanowym w Oregonie — odparłam.
— Ile miałaś lat, gdy obroniłaś doktorat? Zatem powróciliśmy do formalnego śledztwa.
— Dwadzieścia sześć.
— A ile masz teraz?
— Trzydzieści jeden. — To była najwyraźniej prawidłowa odpowiedź, gdyż Alicja znowu pojaśniała.
— Wychowałaś się w Oregonie?
— Nie, w Nebrasce — poinformowałam. Tym razem to nie była prawidłowa odpowiedź — uśmiech zgasł.
— Mam dużo pracy — oświadczyła i nie oglądając się, wyszła.
Nie wiem, czego chciała, ale na pewno poczucie humoru i bałagan jej nie wystarczały.
Siedziałam wpatrzona w ekran, zastanawiając się, o co jej chodziło, gdy weszła Flip. Miała na sobie pasma taśm klejących i drewniaki bez pięt.
Dobrze by było, gdyby trochę taśmy zużyła na przytrzymanie podeszwy. Przy każdym kroku buty jej spadały i idąc do mnie przez korytarz głośno powłóczyła nogami. Zarówno taśma, jak i drewniaki miały jadowitą niebieską barwę.
— Jak się nazywa ten kolor? — spytałam.
— Błękit Czerenkowa.
Oczywiście. Niebieskie promieniowanie reaktorów atomowych. Bardzo stosownie. Musiałam jednak oddać sprawiedliwość — nie po raz pierwszy modnej barwie nadano odrażająca nazwę. W czasach Ludwika XVI kolory nosiły wstrętne określenia. Ściekowy, arseniczny, ospowy, chory Hiszpan — to wszystko odnosiło się do żółtozielonego.
Flip podała mi kartkę.
— Musi to pani podpisać — oświadczyła. Była to petycja o uznanie klubu dla pracowników za pomieszczenie dla niepalących.
— A gdzie ludzie mają palić, jeśli zabroni im się palić w klubie? — spytałam.
— W ogóle nie powinni palić. To przyczyna raka — odparła z przekonaniem o swej absolutnej racji. — Uważam, że ludzie którzy palą, nie powinni dostawać pracy. — Odrzuciła kosmyk. — I powinni sobie mieszkać gdzieś tam, żeby bierne palenie nie szkodziło nam wszystkim.
— Doprawdy, Herr Goebbels? — powiedziałam, zapomniawszy, że obecnie najsilniejszym trendem jest ignorancja. Oddałam jej papier.
— Wtórno-wtórny dym jest niebezpieczny — rzekła urażona.
— Małostkowość również. — Odwróciłam się do swego komputera.
— Ile kosztuje korona? — spytała znienacka. Zdaje się, że dziś był dzień zaskakujących pytań.
— Korona? Chodzi ci o taką królewską? — zdziwiłam się.
— Nieee. Ko-ro-na.
Flip w koronie, spod której zwisa z boku kosmyk włosów — nie, nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Nie wiedziałam, o czym Flip mówi, ale powinnam zwracać na to uwagę, gdyż było bardzo prawdopodobne, że stanie się to kolejnym wielkim szałem. Może Flip jest niekompetentna, niesubordynowana i ogólnie nieznośna, ale nadąża za duchem mody.
— Korona. Złota? — Wykonałam ruchy ręką, jakbym wkładała ją na głowę. — Spiczasta?
— Spiczasta? — spytała Flip oburzona. — Lepiej, żeby nie miała szpiców. Ko-ro-na.
— Niestety, nie wiem — odparłam.
— Pani jest naukowcem. Powinna pani znać terminy naukowe — stwierdziła Flip.
Czyżby korona stała się „terminem naukowym”, podobnie jak podanie taśmy klejącej stało się „posługą osobistą”?
— Ko-ro-na! — Westchnęła bardzo głęboko i stukając sabo-tami wyszła na korytarz.
Tego dnia czekało mnie wiele zdarzeń, których nie potrafiłam uporządkować. Żałowałam, że w ogóle zaczęłam włączać dane dotyczące innych manii z początku wieku. Było ich zbyt wiele i nie tworzyły logicznej całości.
Na przykład siedzenie na maszcie czy malowanie kolan na czerwono. Studenci z college’ów wypisywali na starych fordach modelu T dowcipne hasła w rodzaju: „Kawał kitu” lub „O, ty mały”; gospodynie domowe przebierały się za Chinki i grały w mah-dżonga; nowe manie wyskakiwały jakby z szuflady, wypierając poprzednie szaleństwa, które trwały najwyżej kilka miesięcy, a niekiedy zaledwie parę tygodni. Taniec black bot-tom zajął miejsce mah-dżonga, który wcześniej zastąpił szał na punkcie faraona Tutanchamona. Wszystko sprawiało wrażenie chaosu, w którym nie sposób się rozeznać.
Krzyżówki to jedyna choć częściowo sensowna pasja, ale i jej zagadkę trudno było rozwiązać. Zaczęła się w 1924 roku, gdy wiele kobiet dawno już obcięło warkocze. Jednak krzyżówki były popularne od początku dziewiętnastego wieku, a „New York World” publikował je co tydzień od 1913 roku.
Jednak przy bliższym oglądzie „sensowna” nie wydaje się właściwym słowem. Jeden z pastorów podczas mszy puścił między wiernych krzyżówkę, która po rozwiązaniu dawała hasło z Biblii. Materiały na kobiece sukienki drukowano w czarno-białe kwadraty, do tego sprzedawano odpowiednie kapelusze i pończochy. Na Broadwayu wystawiono rewię Krzyżówki roku 1925. Niektórzy małżonkowie twierdzili, że krzyżówki doprowadziły do ich rozwodu; sekretarki nosiły kieszonkowe słowniczki przyczepione do dłoni jak bransolety; lekarze ostrzegali przed nadwerężaniem wzroku, a w Budapeszcie jakiś pisarz popełnił samobójstwo, zostawiwszy list w formie krzyżówki. Po-
licja nigdy jej nie rozwiązała, gdyż prawdopodobnie pochłonięta była kolejnym szaleństwem — charlestonem. Bennett wetknął głowę przez drzwi.
— Masz chwilkę? Chciałbym cię o coś zapytać.
Wszedł. Tym razem nie miał koszuli w dwubarwną kostkę, lecz w wyblakłą szkocką kratę. Trzymał w ręce uproszczony formularz.
— Chodzi ci o egipskiego boga słońca na dwie litery? — powiedziałam. — Ra. Uśmiechnął się.
— Nie, myślałem, że może Flip przyniosła ci okólnik Dyrekcji, który obiecali rozesłać. Z wyjaśnieniami, jak wypełnić formularz.
— I tak, i nie — odparłam. — Otrzymałam egzemplarz od Giny. Wydostałam go spomiędzy książek o latach dwudziestych.
— Doskonale — powiedział. — Zrobię kopię i potem ci odniosę.
— Możesz go sobie zatrzymać.
— Skończyłaś już wypełniać ten formularz?
— Nie. Przeczytałam okólnik. Spojrzał w kartki.
— „Strona dziewiętnasta, rubryka czterdziesta czwarta C. Aby obliczyć pierwotnie przedłużalny wzór na fundusz, należy pomnożyć analizę potrzeb wydziałowych przez współczynnik podstawy fiskalnej, chyba że projekt wymaga kalibrowanej strukturyzacji, wówczas współczynnik należy obliczyć zgodnie ze wskazówkami w części W-A instrukcji towarzyszącej”. — Bennett odwrócił kartkę. — Gdzie jest instrukcja towarzysząca?
— Nikt tego nie wie — odparłam. Oddał mi okólnik.
— Chyba nie powinienem jechać aż do Francji, by badać chaos, ale studiować go właśnie tu, na miejscu — stwierdził, kręcąc głową. — Dziękuję. — Ruszył do drzwi.
— A jeśli już o tym mówimy, jak postępują studia na temat rozchodzenia się informacji? — spytałam.
— Laboratorium jest przygotowane — powiedział. — Mam dostać makaki, gdy tylko skończę wypełniać te głupie formularze, co nastąpi za… — z kieszeni wytartych sztruksów wyjął kalkulator i wystukał kilka liczb — za sześć tysięcy lat.
Wparowała Flip i wręczyła nam obojgu plik spiętych kartek.
— Co to takiego? Instrukcje towarzyszące? — spytał Bennett.
— Nieee — odrzekła, przechylając głowę. — To sprawozdanie FDA na temat szkodliwości palenia.
Maratony taneczne (1923 – 33)
Zawody na wytrzymałość. Polegały na tym, by tańczyć jak najdłużej, za co otrzymywało się pieniądze. Partnerzy na parkiecie kopali się wzajemnie i szczypali, by nie zasnąć, a gdy to nie pomagało, spali na zmianę w swych ramionach. Czasami trwało to nawet sto pięćdziesiąt dni. Maratony stały się makabrycznym widowiskiem. Ludzie obserwowali, jak pozbawieni snu zawodnicy dostają halucynacji, padają na ziemię, a nawet — jak w przypadku Homera Moorhousa — umierają. Towarzystwo Ochrony Zwierząt z New Jersey skarżyło się, że maratony są okrutne dla (ludzkich) zwierząt. Moda ta utrzymała się przez pierwsze lata wielkiego kryzysu głównie dlatego, że ludzie potrzebowali pieniędzy. W ostatecznym rozrachunku stawka za godzinę wynosiła około centa. Dla zwycięzców.
W czwartek spotkałam nową asystentkę łączności międzywydziałowej. Doszłam do wniosku, że nie mogę dłużej czekać na instrukcje towarzyszące, i zabrałam się do wypełniania formularzy. Na dole strony dwudziestej ósmej wydrukowano: „Wymień wszystkie”, a na górze następnej strony „do ilorazu różnicującego”. Spojrzałam na numer tej strony. Czterdziesta druga.
Poszłam do Giny, by sprawdzić, czy ma brakujące kartki. Siedziała wśród toreb, papieru do pakowania i wstążek.
— Przyjdź koniecznie na urodziny Brittany — powiedziała. — Będzie sześć pięcioletnich dziewczynek i sześć mamuś, i nie wiem co gorsze.
— Przyjdę — obiecałam i zapytałam ją o brakujące strony.
— Brakuje jakichś stron? Formularz mam w domu. Kiedy mam to wypełnić? Muszę kupić talerze, kubki, dekoracje i przygotować przekąski.
Uciekłam do swego laboratorium. Przy moim komputerze siedziała siwowłosa kobieta i szybko wprowadzała jakieś liczby.
— Przepraszam — rzekła, gdy tylko weszłam do pokoju. — Flip powiedziała, że mogę skorzystać z pani komputera, ale nie chciałam pani przeszkadzać. — Wypisała komendy zapamiętujące zbiór.
— Czy pani jest nową asystentką Flip? — spytałam.
Przyjrzałam się jej z ciekawością. Była szczupła, o ogorzałej cerze, jaką zapewne Billy Ray będzie miał po trzydziestu latach objeżdżania pastwisk.
— Shirl Creets. — Podała mi rękę.
Przypominało to uścisk dłoni Billy’ego Raya. Na palcach miała żółtawobrązowe plamy. To dlatego Sarze i Elaine wystarczyło spojrzeć, by rozpoznać palaczkę.
— Flip korzysta z komputera doktor Turnbull. — Głos miała ochrypły. — Powiedziała, że pani użyczy mi swojego. Tylko zapiszę zbiory i odchodzę. Nie paliłam tutaj — dodała.
— Jeśli pani chce, może pani palić. I może pani korzystać z komputera. Muszę teraz zajść do Działu Kadr i pobrać inny egzemplarz formularza. W tym brakuje stron.
— Ja pani przyniosę. — Shirl natychmiast wstała i wzięła ode mnie papiery. — Których stron brakuje?
— Od dwudziestej dziewiątej do czterdziestej pierwszej i może jakichś na końcu. Ostatnia strona mojego egzemplarza to sześćdziesiąta ósma. Ale nie musi pani…
— Od czego są asystenci? Czy mam zrobić dodatkową odbitkę, by mogła pani wypełnić to na brudno?
— To byłoby bardzo wygodne, dziękuję — odparłam zaszokowana i zasiadłam do komputera.
Byłam miła dla Flip i do czego to doprowadziło. Musiałam wycofać swą opinię, że Browning wiedział cokolwiek na temat trendów, mimo że napisał wspaniałą opowieść o szczurołapie.
Dane, które wprowadzała Shirl, nadal widniały na ekranie. Była to tabela. „Carbanks — 48, Twofeathers — 34, Holyrood — 61, Chin — 39”. Ciekawe, nad czym pracowała teraz Alicja.
Shirl wróciła dokładnie za pięć minut, niosąc plik starannie ułożonych i spiętych kartek.
— Wetknęłam brakujące strony do pani oryginalnego egzemplarza, a na wszelki wypadek zrobiłam dwie dodatkowe kopie. — Położyła je delikatnie na stole i wręczyła mi jakiś inny gruby plik. — Znalazłam te wycinki przy kopiarkach. Flip nie wiedziała, do kogo należą, ale przypuszczam, że są to pani materiały.
Miała w ręce wycinki prasowe na temat maratonów tanecznych, przytwierdzone spinaczami do odbitek.
— Chyba chciała pani je powielić.
— Dziękuję — odparłam zdumiona. — Może uda się pani namówić Flip, by przydzieliła panią do mnie?
— Wątpię — odparła. — Ona panią lubi. Położyła wycinki na stole i zaczęła robić na nim porządki. Ze stosu papierów wyjęła książkę na temat teorii chaosu.
— O, diagramy Mandelbrota — zainteresowała się. — Czy pani to bada?
— Nie. Zajmuję się źródłem rozmaitych trendów. Tę książkę czytałam ze zwykłej ciekawości. Jednak oba problemy są ze sobą powiązane. Manie i szały to przejawy chaotycznych struktur społecznych. Wchodzi tu w grę wiele zmiennych.
Bez komentarza ułożyła Nowy wspaniały świat oraz Wszystko dobre, co się dobrze kończy na książce z teorii chaosu i wzięła do ręki Flappersy, samochodziki i przesiadywanie na masztach.
— Dlaczego jako przedmiot badań wybrała pani mody? — spytała z dezparobatą.
— Nie lubi pani mód?
— Sądzę, że na społeczeństwo można wpływać w sposób bardziej bezpośredni niż wywołując modę. Mój nauczyciel fizyki mawiał: „Nie zwracaj uwagi na to, co robią inni ludzie. Rób to, co sam chcesz robić, a możesz zmienić świat”.
— Nie zamierzam odkryć, jak wywoływać manie — odparłam. — Ale chyba HiTekowi na tym zależy, gdyż finansują moje badania. Wydaje mi się jednak, że mechanizm tego zjawiska jest bardzo skomplikowany i nigdy nie będą w stanie wskazać decydującej zmiennej, więc przestaną mnie finansować. — Spojrzałam na materiały dotyczące maratonów tanecznych. — Mnie natomiast interesują źródła tych mód.
— Dlaczego? — dopytywała się ciekawie.
— Ponieważ chcę to zrozumieć. Dlaczego ludzie postępują w taki sposób? Dlaczego nagle wszyscy grają w tę samą grę, noszą taką samą odzież, zaczynają w to samo wierzyć? W latach dwudziestych szykowne było palenie papierosów. Teraz wszyscy mają bzika na punkcie niepalenia. Dlaczego? To zachowanie instynktowne czy wpływ społeczeństwa? A może coś w powietrzu? Procesy czarownic z Salem wywołane zostały przez strach i chciwość, ale to odwieczne nasze cechy, a przecież nie posyłamy czarownic na stos bez przerwy. Zatem chodzi o coś innego. Nie rozumiem tylko o co. I raczej w najbliższym czasie nie zrozumiem. Do niczego chyba nie dojdę. Pani przypadkiem nie wie, co spowodowało szał krótkich fryzur?
— Praca posuwa się zbyt wolno?
— „Wolno” nie jest najtrafniejszym określeniem. — Zrobiłam ruch dłonią w kierunku wycinków o maratonach tanecznych. — Czuję się tak, jakbym brała udział w maratonie tanecznym. Przez większą część zawodów nie jest to wcale taniec, tylko przestępowanie z nogi na nogę i stały wysiłek, by trwać i nie zasnąć. A przede wszystkim pamiętać, po co się na to pisaliśmy.
— Mój nauczyciel fizyki mawiał, że nauka to jeden procent polotu i dziewięćdziesiąt dziewięć procent potu — rzekła Shirl.
— A pięćdziesiąt procent wypełniania uproszczonych formularzy finansowych. — Wzięłam jedną z dodatkowych kopii. — Zaniosę to Ginie.
— Już przekazałam kopie doktor Damati — powiedziała Shirl. — Sama muszę do niej zajrzeć. Obiecałam, że opakuję prezenty na urodziny Brittany.
— Czy naprawdę jest pani pewna, że nie zdoła pani przekonać Flip? — spytałam.
Gdy wyszła, zabrałam się do wypełniania strony dwudziestej dziewiątej, ale to wszystko nie miało teraz sensu większego niż przedtem, gdy brakowało kartek. Powoli zaczynałam czuć niejasne świerzbienie. Wzięłam jedną z dodatkowych kopii i zeszłam do Biologii, do laboratorium Bennetta.
Była tam Alicja. Stali obok siebie, wpatrując się w monitor komputera. O’Reilly natychmiast spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Cześć, wejdź.
— Nie, to nic takiego. Nie chcę przeszkadzać. — Uśmiechnęłam się do Alicji, ale ona nie zareagowała. — Przyniosłam pełny formularz. — Podałam mu spięte kartki. — W tych egzemplarzach, które roznosiła Flip, brakowało kilkunastu stron.
— Niekompetentna. Niepoprawna i niesolidna — powiedział. Alicja patrzyła na mnie wściekle.
— Nieproszona — odparłam. — Tak się czuję na waszej konferencji. Wychodzę. Potem wpadnę porozmawiać.
— Zaczekaj — powstrzymał mnie. — To cię zainteresuje. Doktor Turnbull opowiadała mi właśnie o swoim pomyśle. — Spojrzał na Alicję. — Powiedz Sandrze, nad czym pracujesz.
— Zebrałam dane na temat poprzednich zdobywców Gran-tu Niebnitza. Dyscyplina naukowa, dziedzina zainteresowań badawczych, wykształcenie…
A więc stąd to wczorajsze śledztwo. Usiłowała ustalić, czy pasuję do schematu, a popatrzyła wtedy na mnie w taki sposób, że na pewno nie miałam żadnych szans.
— …wiek, płeć, pochodzenie, poglądy polityczne. — Przesunęła kilka ekranów i rozpoznałam tabelę podobną do tej, którą opracowywała Shirl. — Zapuściłam program na regresję, by wyłonić cechy, które odgrywają istotną rolę, a potem przeprowadzę ich analizę, sporządzę sylwetkę typowej nagrodzonej osoby i zestawię kryteria, jakimi kieruje się komitet grantu.
Kryteria komitetu to oryginalne i twórcze myślenie. O ile w ogóle istnieje jakiś komitet, pomyślałam.
— Nie policzyłam jeszcze wszystkich regresji, ale już wyłaniają się pewne wzorce. — Wywołała arkusz kalkulacyjny. — Mediana przedziału czasowego między dwoma kolejnymi przydziałami grantu to 1,9, ale najmniejszy odstęp czasu między kolejnymi grantami wynosił 1,2, co oznacza, że teraz grant nie zostanie przyznany przed majem przyszłego roku.
Nie oznaczało to niczego podobnego. Już miałam o tym powiedzieć, ale doktor Turnbull ciągnęła:
— Rozdział grantu wykazuje cykliczność. Na przemian dostają go instytuty naukowe, laboratoria badawcze i prywatne korporacje. Teraz wypada kolej na korporację, co daje nam przewagę, i… — przeszła do innego arkusza — …istnieje wyraźna tendencja w kierunku uczonych na zachód od Missisipi, to też punkt dla nas. Oraz skłonność ku naukom biologicznym. Nie wyznaczyłam jeszcze szczegółowej dziedziny, ale do jutra powinnam opracować tę część sylwetki.
Brzmiało to podejrzanie — nauka na zamówienie. Spojrzałam na Bennetta, by przekonać się, co o tym sądzi, ale patrzył z napięciem w ekran, jakby zapomniał o naszej obecności.
Naturalnie, był tym zainteresowany. Gdyby dostał Grant Niebnitza, mógłby wrócić nad rzekę Loue i zajmować się chaosem, nie przejmując się formularzami, Flip i finansowaniem badań.
Jednak nauka nie funkcjonuje w ten sposób. Nie można dać forów wybranemu odkryciu naukowemu, jakbyśmy mieli do czynienia z wyścigami koni.
Nie pierwszy to raz ludzie ulegają złudnym przekonaniom, gdy w grę wchodzą pieniądze. Przykładem jest giełdowy szał w późnych latach dwudziestych. Albo holenderska mania na punkcie tulipanów w siedemnastym wieku. W 1634 roku skoczyła wartość cebulek odmian ładniejszych, rzadszych, bardziej wyszukanych i nagle wszyscy — kupcy, książęta, chłopi, bracia i siostry, mężowie i żony — kupowali i sprzedawali jak szaleni. Ceny rosły niebotycznie, spekulanci dorabiali się z dnia na dzień fortun, ludzie zastawiali swe tamy i drewniaki, by tylko kupić cebulki, za które należało czasami zapłacić równowartość dwunastoletnich dochodów. Wtem bez żadnego powodu rynek się załamał, a przypominało to dokładnie wydarzenia z dwudziestego dziewiątego października 1929 roku, tylko w tamtym czasie w Holandii nie było drapaczy chmur, z których mogliby wyskakiwać giełdowi spekulanci.
Inne przykłady to listy-łańcuszki, piramidy finansowe i spekulacje działkami na Florydzie.
— Kolejny czynnik, jaki należy wziąć pod uwagę, to nazwa grantu — mówiła Alicja. — „Niebnitz” może odnosić się albo do Ludwiga Niebnitza, zapomnianego osiemnastowiecznego botanika, albo do Karla Niebnitza von Duli, żyjącego w piętnastym wieku w Bawarii. Jeśli to Ludwig, wówczas zrozumiała jest przewaga tematyki biologicznej. Von Duli, bardziej sławny, był alchemikiem.
— Muszę już iść. Jeśli mam przekształcić swoje badania nad maniami na poszukiwanie, jak zmienić ołów w złoto, to czeka mnie mnóstwo pracy. — Wstałam i wyszłam.
Bennett towarzyszył mi na korytarz.
— Dziękuję za formularze.
— Musimy trzymać się razem przeciw potędze Flip — powiedziałam. — Czy zetknąłeś się już z jej asystentką?
— Tak, jest znakomita. Ciekawe, co ją opętało, że podejmuje się takiej pracy.
— „Niebnitz” może również być akronimem — stwierdziła Alicja, stając w drzwiach. — Wówczas…
Pożegnałam się i poszłam do laboratorium. Zastałam tam Flip piszącą coś na moim komputerze.
— Jak by mnie pani określiła? — spytała.
Rozejrzałam się po gabinecie. Wzorowy porządek. Shirl sprzątnęła ze stołów i powkładała wszystkie wycinki prasowe do teczek. W kolejności alfabetycznej.
Nonszalancka, pomyślałam. Niszczycielska.
— Nieadekwatna — powiedziałam.
— Brzmi ładnie — rzekła ucieszona. — Pisze się razem czy osobno?
Doktor Spock (1945 – 65)
Moda w wychowaniu dzieci, zainspirowana książką tego pediatry Dziecko. Opieka i wychowanie, a także rosnącym zainteresowaniem psychologią oraz rozpadem rodziny wielopokoleniowej. Zalecając podejście bardziej permisywne niż poprzednie książki poświęcone opiece nad dziećmi, Spock doradzał elastyczność w wyborze pór karmienia i luźniejszą kontrolę rozwoju dziecka. Radę tę wielu rodziców potraktowało jako wskazówkę, że dziecku należy na wszystko pozwalać. Moda ta zanikła, gdy dzieci wychowane metodą doktora Spocka stały się nastolatkami, zapuściły włosy do ramion i zaczęły wysadzać w powietrze gmachy rządowe.
W środę poszłam na urodzinowe przyjęcie. Ustaliłam, że wyjdę z instytutu wcześniej, i wkładałam właśnie płaszcz, gdy powłócząc nogami, weszła Flip. Miała na sobie koronkowe body i dżinsy ozdobione taśmą klejącą. Wręczyła mi kawałek papieru.
— Nie mam czasu na żadne petycje — powiedziałam.
— To nie petycja — oznajmiła odrzucając pasmo z czoła. — To okólnik dotyczący formularzy o przyznanie finansowania.
Okólnik przypominał, że formularze należy składać do dwudziestego trzeciego. Już o tym wiedziałam.
— Powinna mi pani zwrócić formularz. Skinęłam głową i oddałam jej kartkę.
— Zanieś to do laboratorium doktora O’Reilly’ego — powiedziałam, wkładając rękawiczki. Westchnęła.
— Nigdy go tam nie można zastać. Przesiaduje w gabinecie doktor Turnbull.
— Więc zanieś to do laboratorium doktor Turnbull.
— Stale są razem. No wie pani, dostał bzika na jej punkcie. Nie, nie wiedziałam o tym, pomyślałam.
— Zawsze siedzą razem przy komputerze. Nie wiem, co ona w nim widzi. On jest kompletny śwuk — oświadczyła Flip skubiąc taśmę klejącą na wierzchu dłoni. — Może ona coś z nim zrobi i go umodni.
A jeśli jej się uda, pomyślałam z irytacją, to koniec z jego bezmodziem i nigdy nie zrozumiem, skąd się wzięła ta odporność.
— Co to znaczy „wyrafinowany”? — zapytała Flip.
— Subtelny — odparłam — ale to ciebie nie dotyczy. — I poszłam na przyjęcie.
Ochłodziło się. Zwykle w październiku mamy jedną wielką burzę śnieżną i pogoda właśnie się do tego’przygotowywała.
Dotarłam na miejsce. Gina niemal histeryzowała.
— Nie uwierzysz, czego zachciało się Brittany, gdy jej powiedziałam, że nie dostanie Barneya — powiedziała, pokazując na dekoracje.
Różowe, ale w odcieniu zupełnie nie postmodernistycznym.
— Barbie! — krzyknęła Brittany. Miała na sobie suknię rusałki i włosy poowijane jasnoróżowymi tasiemkami. — Przyniosłaś mi prezent?
Inne dziewczynki nosiły sukienki-fartuszki w stylu Poca-hontas, tylko jedna milutka blondyneczka o imieniu Peyton miała sukienkę z Królem Lwem i świecące adidasy.
— Jesteś mężatką? — spytała mnie mama Peyton.
— Nie — odrzekłam. Potrząsnęła głową.
— Tylu facetów nie potrafi sobie obecnie poradzić z życiem uczuciowym. Peyton, jeszcze nie otwieramy prezentów.
— A spotykasz się z kimś? — spytała mama Lindsay.
— Brittany, prezenty otworzymy później! Najpierw w coś zagramy. Bethany, to są urodziny Brittany! — wołała Gina.
Próbowała zorganizować zabawę z balonami, na których nadrukowano różowe Barbie, a potem dała spokój i pozwoliła Brittany obejrzeć prezenty.
— Otwórzmy najpierw podarunki od Sandry — zaproponowała wręczając córce książkę. — Zostaw to, Caitlin, to są prezenty Brittany.
Brittany zerwała papier z Ropuch i diamentów i obojętnie patrzyła na książkę.
— Gdy byłam mała, bardzo lubiłam tę baśń — powiedziałam. — Opowiada o dziewczynce, która spotyka dobrą wróżkę, tylko tego nie wie, bo wróżka jest w przebraniu…
Brittany już odrzuciła książkę i rozrywała opakowanie lalki Barbie w połyskującej sukni.
— Barbie z Rosnącymi Włosami! — zapiszczała.
— Moja — oświadczyła Peyton i schwyciła mocno lalkę, po czym Brittany zostało w ręce tylko ramię Barbie.
— Peyton popsuła Barbie z Rosnącymi Włosami! — zawodziła Brittany.
Mama Peyton wstała i zakomunikowała spokojnie:
— Peyton, sądzę, że potrzebna ci jest pauza.
Według mnie Peyton potrzebowała mocnego klapsa, a przynajmniej należało jej zabrać zabawkę i zwrócić Brittany. Matka natomiast poprowadziła ją do sypialni Giny.
— Możesz wrócić, gdy zapanujesz nad swymi uczuciami — oznajmiła córce.
Miałam wrażenie, że Peyton nad swymi uczuciami panuje całkowicie.
— Naprawdę nadal używasz pauz? — nie dowierzała mama Chelsea. — Teraz wszyscy stosują trzymanie.
— Trzymanie? — spytałam.
— Trzymasz dziecko nieruchomo na kolanach, aż ustąpi zachowanie negatywne. Stwarza to w dziecku poczucie prewencyjnego bezpieczeństwa.
— Hm… — Spojrzałam na drzwi. Dla mnie byłoby to okropne, gdybym siłą przytrzymywała Peyton.
— Trzymanie zarzucono całkowicie — oświadczyła mama Lindsay. — Stosujemy WS.
— WS? — nie zrozumiałam.
— Wzmacnianie Samooceny — wyjaśniła mama Lindsay. — WS odwołuje się do pozytywnego zachowania peryferyjnego, bez względu na to, do jakiego stopnia negatywne jest zachowanie pierwszoplanowe.
— Pozytywne zachowanie peryferyjne? — Gina wyraźnie w to nie wierzyła.
— Kiedy przed chwilą Peyton zabrała zabawkę Brittany — mama Lindsay czerpała wyraźną radość z udzielania wyjaśnień — powiedziałabyś: „Ależ Peyton, jakże energicznie zabrałaś tę lalkę”.
Brittany otworzyła paczkę z Barbie Pływa i Nurkuje, Barbie Kuj i Rąb, z serią Barbie Nocą w Wielkim Mieście i z Barbie starannie uczesaną i ubraną w strój weselny.
— Barbie Romantyczna Panna Młoda! — wykrzyknęła Brittany z zachwytem.
— Czy możemy zacząć tort? — spytała Lindsay, a Peyton zapewne trzymała uszko przy drzwiach, gdyż właśnie wróciła. Nie wyglądała na szczególnie skruszoną.
— Czuję, że teraz jest ze mną lepiej — oświadczyła i wdrapała się na krzesło przy stole.
— Tortów nie będzie — powiedziała Gina. — Za dużo cholesterolu. Zapraszamy na mrożony jogurt i sok owocowy.
Wszystkie dzieci nadciągnęły pędem, jakby usłyszały flet szczurołapa z Hamelin.
Matki dziewczynek i ja zabrałyśmy wstążki oraz papierowe opakowania i starannie sprawdziłyśmy, czy nie zaplątały się tam wysokie obcasy Barbie albo inne mikroskopijne akcesoria.
— Ciekawe, czy Lisie spodobałaby się taka suknia. — Matka Danielle wygładziła tiulową spódnicę Barbie Romantycznej Panny Młodej. — Namawia Erika, by wzięli ślub tego lata.
— Będziesz jej druhną? — spytała mama Chelsea. — W jakich kolorach chce wystąpić?
— Jeszcze się nie zdecydowała. Czerń i biel są ciągle w modzie, ale miała je na sobie podczas swego ostatniego ślubu.
— Postmodernistyczny róż — wtrąciłam. — To najnowszy kolor na wiosnę.
— W różowym wyglądam jak wyblakła — oznajmiła mama Danielle. — A przede wszystkim Lisa jeszcze musi go do całej sprawy namówić. On powtarza, że mogą sobie po prostu razem mieszkać.
Matka Lindsay podniosła Barbie Romantyczną Pannę Młodą i zaczęła poprawiać jej bufiaste rękawy.
— Zawsze powtarzam, że po tym wariacie Matthew nigdy ponownie nie wyjdę za mąż — powiedziała. — Ale nie wiem, ostatnio czułam coś w rodzaju… nie wiem…
Świądu? — pomyślałam.
Zadzwonił telefon, Gina poszła do sypialni odebrać.
Z kuchni rozległ się pisk i wszyscy tam ruszyli, by wzmacniać samoocenę. Podniosłam Barbie Romantyczną Pannę Młodą i popatrzyłam z podziwem na tiulowe pączki róż i białe falbanki. Mania Barbie nie powinna trwać dłużej niż dwa sezony. Nawet lalka Shirley Tempie była szałem tylko przez trzy sezony.
A jednak Barbie bardzo się posunęła w latach. Ma już trzydziestkę. Nawet obecnie, w czasach feminizmu i neutralnego płciowo wychowania dzieci, święciła triumfy jak nigdy dotąd. Stanowiłaby idealny obiekt do studiów, co wywołuje manie, lecz nie byłam pewna, czy chcę to wiedzieć. Barbie to jedna z tych manii, których powszechność każe ci tracić wszelką wiarę w ród ludzki.
Gina wyszła z sypialni.
— Do ciebie. — Była wyraźnie zaintrygowana. — Możesz odebrać tam w pokoju.
Odłożyłam Barbie Romantyczną Pannę Młodą i wstałam.
— To moje urodziny! — wrzeszczała Brittany.
— Ależ Peyton — mówiła mama Lindsay — jak twórczo potrafisz wykorzystać mrożony jogurt.
Gina pośpieszyła do kuchni. Weszłam do sypialni.
Fiołkowy wystrój, bezprzewodowy fioletowy telefon. Podniosłam go.
— Czołem — odezwał się Billy Ray. — Zgadujesz, skąd dzwonię?
— Kto ci powiedział, że tu jestem?
— Zadzwoniłem do HiTeku i twoja asystentka mnie poinformowała.
— Flip podała ci numer? Właściwy? — spytałam.
— Nie wiem, jak ona ma na imię. Głos chrypiący. Bardzo kaszle.
Shirl. Na pewno wklepywała do mojego komputera kolejną porcję danych Alicji.
— Więc tak, posłuchaj, właśnie jadę przez Góry Skaliste i… zostań tam, zaraz będzie tunel. Zadzwonię, jak tylko przejadę.
Usłyszałam brzęczenie, potem pstryknięcie.
Odłożyłam telefon i usiadłam na fiołkowym łóżku Giny. Zastanawiałam się, jak Billy Ray załatwia pracę na farmie, skoro nigdy tam nie przebywa, i dumałam sobie, co takiego atrakcyjnego jest w Barbie.
Częściowo polegało to chyba na tym, że lalka wchłaniała pojawiające się w ciągu tych lat inne manie. W połowie lat sześćdziesiątych Barbie miała prasowane włosy i ręcznie szyte stroje hippisowskie, w siedemdziesiątych — babcine suknie, w osiemdziesiątych — trykoty i getry.
Obecnie istnieje Barbie astronautka, Barbie menedżer i nawet lekarka, choć trudno sobie wyobrazić, żeby Barbie prze-
brnęła pomyślnie przez podstawówkę, nie mówiąc już o akademii medycznej.
Billy Ray prawdopodobnie o mnie zapomniał, mama Pey-ton widocznie też, gdyż otworzyła drzwi, mówiąc:
— …zarządzam ci teraz pauzę, dopóki się nie zdecydujesz nawiązać przyjaznych stosunków z rówieśnicami — i wprowadziła Peyton pokrytą mrożonym jogurtem.
Nie zauważyły mnie, zwłaszcza Peyton. Zaczerwieniona, rzuciła się na drzwi i skamlała, a gdy pojęła, że to nic nie pomoże, schyliła się pod łóżko i wyciągnęła blok rysunkowy i kredki.
Usiadła po turecku na podłodze, otworzyła pudełko z kredkami, wybrała różową i zaczęła rysować.
— Cześć! — Z zadowoleniem zobaczyłam, że podskoczyła na pół metra. — Co robisz?
— W czasie pauzy nie wolno rozmawiać — rzekła tonem niezwykle karnej dziewczynki.
Nie wolno też rysować, pomyślałam, pragnąc, by Billy Ray sobie przypomniał, że ma do mnie zadzwonić.
Wybrała zieloną kredkę i pochyliła się nad blokiem, mażąc z przejęciem. Przeniosłam telefon na drugą stronę łóżka, by widzieć obrazek.
— Co rysujesz? Motyla? — zapytałam. Wywróciła oczyma.
— Nie. To opowiadanie.
— Opowiadanie? — Przechyliłam głowę, by lepiej widzieć rysunek. — O czym?
— O Barbie.
Westchnęła — sobowtór Flip — i wybrała jasnoniebieską kredkę.
Dlaczego tylko okropne rzeczy stają się maniami? — pomyślałam. Wywracanie oczyma, Barbie, pudding chlebowy. Dlaczego nie sernik wiedeński albo samodzielne myślenie?
Spojrzałam uważniej na rysunek. Bardziej przypominał wykres Mandelbrota niż opowiadanie. Jakaś mapa, a może schemat, rządki lawendowych gwiazdek i różowych zygzaków przecinały się na papierze. Widocznie Peyton pracowała nad tym podczas wielu pauz.
— Co to jest? — Wskazałam fioletowe zygzaki.
— Morze. — Położyła blok i kredki na mych kolanach. — Barbie pojechała do swego domu na plaży Malibu. — Narysowała falistą niebieską linię nad zygzakami. — To bardzo daleko. Musieli pojechać jej jaguarem.
— I to właśnie jest ta linia? — Dotknęłam palcem niebieskich fal.
— Nie — odparła zirytowana, że jej przerywam. — To żeby pokazać, w co jest ubrana. Widzisz, jak ona jedzie do domku na plaży Malibu, wkłada niebieski kapelusz. Więc wszyscy przyjechali do domku na plaży Malibu. — Prowadziła po kartce ołówek jak lalkę. — I Barbie powiedziała: „Chodźmy popływać”. A ja powiedziałam: „Dobrze, chodźmy”. — Peyton wybrała pomarańczową kredkę. — I Barbie powiedziała: „Chodźmy!”, i poszłyśmy pływać.
Zaczęła szybko rysować rząd ukośnych zygzaków.
— Czy to jej kostium kąpielowy? — zapytałam.
— Nie — odpowiedziała. — To Barbie.
Barbie? — pomyślałam, zastanawiając się nad symboliką zygzaków. Oczywiście. Wysokie obcasy Barbie.
— I następnego dnia — ciągnęła Peyton, wybierając żółto-pomarańczową kredkę i rysując kolczaste słońca — Barbie powiedziała: „Chodźmy na zakupy”, a ja powiedziałam: „Dobrze, Chodźmy”, i ona powiedziała: „Pojedźmy skuterami”, i ja powiedziałam…
Billy Ray wyjechał z tunelu. Rzuciłam się na telefon, gdy tylko zadzwonił.
— Więc jedziesz właśnie do Denver? — zapytałam.
— Nie. W innym kierunku. Do Durango. Konferencja na temat telekonferencji. Zacząłem o tobie myśleć i pomyślałem, że zadzwonię. Czy czasami pragniesz czegoś poza swą pracą?
— Tak — odpowiedziałam skwapliwie, czytając nazwy kredek rzuconych przez Peyton. Barwinek. Krzycząca zieleń. Modry błękit.
— …więc Barbie powiedziała: „Cześć, Ken” i Ken powiedział: „Cześć, Barbie, chcesz się ze mną umówić?” — ciągnęła Peyton, z przejęciem kreśląc linie.
— Ja też — oświadczył Billy Ray. — Myślałem sobie: „Czy właśnie tego rzeczywiście chcę?”
— A z owcami się nie udało?
— Z targheesami? Nie, z nimi wszystko w porządku. Miałem na myśli to całe farmerstwo. Ta praca tak izoluje od ludzi. A faks i telefon komórkowy? — pomyślałam.
— …więc Barbie powiedziała: „Nie chcę być w pauzie”. — Peyton ściskała czarną kredkę. — „Dobrze, nie musisz”, powiedziała mama Barbie.
— Czy kiedyś naszło cię uczucie… — mówił Billy Ray — …takie… Nie wiem, jak to nazwać…
Ja wiem, pomyślałam. Świąd. Czyżby to nieokreślone uczucie braku satysfakcji też stało się manią, jak tatuaże i fiolety? A jeśli tak, jak to się zaczęło?
Usiadłam prosto na łóżku.
— Kiedy dokładnie zacząłeś mieć to uczucie? — zapytałam, ale z telefonu komórkowego dobiegało już złowieszcze brzęczenie.
— Następny tunel — poinformował Billy Ray. — Porozmawiamy o tym obszerniej, kiedy wrócę. Chciałbym coś… — telefon umilkł.
O świądzie mówiła mama Lindsay oraz Flip tamtego dnia w kawiarni, i ja też czułam wtedy taką niewyraźną ochotę, by wybrać się na kolację z Billym Rayem. Czy przekazałam mu to uczucie jak wirusa, i czy w ten właśnie sposób rozprzestrzeniają się manie: przez zakażenie?
— Twoja kolej — oznajmiła Peyton wyciągając jaskrawo-czerwoną kredkę. Radykalna czerwień.
— Dobrze. — Wzięłam kredkę do ręki. — Więc Barbie posta-
nowiła pójść… — nad niebieskimi falkami narysowałam linię radykalnie czerwonych wysokich obcasów — …do fryzjera. „Chcę ostrzyc się na pazia”, powiedziała do fryzjera. — Zaczęłam rysować rząd nożyczek z akwamaryny. — A fryzjer zapytał: „Dlaczego?” I Barbie powiedziała: „Ponieważ wszyscy dokoła to robią”. Więc fryzjer obciął Barbie włosy i…
— Nie — zaprotestowała Peyton, odbierając mi akwamary-nę i wręczając laserową cytrynę. — To jest Barbie Obetnij i Zakręć Włosy.
— Aha. Dobrze. Więc fryzjer powiedział: „Ale ktoś musiał zrobić to pierwszy i po prostu nie mógł tego zrobić dlatego, że wszyscy inni tak robili, więc dlaczego ta osoba…”
Od drzwi dobiegł jakiś dźwięk. Peyton wyrwała mi z ręki laserową cytrynę, zatrzasnęła blok rysunkowy i niezwykle zwinnie wepchnęła wszystko pod łóżko. Gdy matka weszła, dziewczynka siedziała z dłońmi złożonymi na podołku.
— Peyton, oglądamy teraz wideo. Czy… — przerwała na mój widok. — Nie odzywałaś się przypadkiem do Peyton, gdy miała pauzę, prawda?
— Ani słowem — oświadczyłam. Znowu zwróciła się do córeczki.
— Czy uważasz, że teraz będziesz potrafiła zademonstrować pozytywne zachowanie w grupie rówieśniczej?
Peyton rezolutnie kiwnęła głową i pędem wybiegła z pokoju; matka za nią. Odłożyłam telefon na nocny stolik, wyjęłam blok z kryjówki i przyjrzałam się szkicowi.
Wbrew stwierdzeniu Peyton, to była mapa. Połączenie mapy, schematu i obrazka — na kartce upakowano zadziwiającą ilość informacji: miejsce, czas, noszone stroje. Zadziwiająca ilość informacji.
Na diagramie ujawniały się ciekawe przecięcia, linie krzyżowały się wielokrotnie, tworząc zawikłane sploty, radykalna czerwień przechodziła w lilaróż, na to nałożona była barwa pomarańczowa. Barbie jechała skuterem tylko w dolnej części ry-
sunku, a w jednym z rogów znajdował się gęsty węzeł gwiazd. Anomalia statystyczna?
Zastanawiałam się, czy takie schemat-mapa-opowiadanie nadawałoby się do moich danych z lat dwudziestych. Próbowałam zastosować mapy, wykresy statystyczne i modele komputerowe, lecz nigdy wszystkie te rzeczy naraz, gdy różne kolory oznaczają daty, wektory i częstotliwość danego zjawiska. Jeśli wszystko to połączyć, jaki wyłoni się wzór?
Z salonu rozległ się pisk.
— To moje urodziny! — zawodziła Brittany. Wetknęłam blok z powrotem pod łóżko.
— Ależ Peyton — mówiła mama Lindsay — jakże twórczo wyrażasz swą potrzebę zwracania na siebie uwagi.
Pirografia (1900 – 05)
Mania z dziedziny robótek ręcznych. Gorącym żelazem wypalano w drewnie lub w skórze rozmaite rysunki. Kwiaty, ptaki, konie i rycerze w zbrojach zdobili pudełka na szpilki, piórniki, pudła na rękawiczki, stojaki na fajki, szkatułki do kart i inne równie bezużyteczne graty. Szał wygasł, gdyż próg przyswajalności był zbyt wysoki. Konie zawsze wyglądały jak krowy.
We wtorek pogoda się pogorszyła. Gdy szłam do pracy, pluło śniegiem, a w południe mieliśmy już prawdziwą zawieję. Flip udało się zepsuć obie kopiarki, więc zebrałam wycinki prasowe o siedzeniu na masztach, by je powielić w punkcie usługowym na mieście. Jednak gdy szłam do samochodu, zdecydowałam, że mogą poczekać, i czmychnęłam z powrotem do budynku. Głowę pochyliłam nisko, by śnieg nie zacinał mi w twarz. I omal nie wpadłam na Shirl.
Skulona obok minifurgonetki, paliła papierosa. Miała podniesiony kołnierz płaszcza i szalik owinięty wokół brody. Drżała z zimna. Dłoń bez papierosa tkwiła w brązowej jednopalcza-stej rękawiczce.
— Shirl! — zawołałam, przekrzykując wiatr. — Co pani tu robi?
Nie zdejmując rękawiczki, niezgrabnie wyciągnęła z kieszeni płaszcza kawałek papieru i mi go wręczyła. Był to okólnik obwieszczający, że cały budynek jest strefą dla niepalących.
— Flip — powiedziałam, strzepując śnieg z już mokrego okólnika. — Ona za tym wszystkim stoi. — Zmięłam kartkę i cisnęłam ją na ziemię. — Czy ma pani samochód? — zapytałam.
Kręciła głową, trzęsąc się z zimna.
— Ktoś podwozi mnie do pracy.
— Może pani siedzieć w moim samochodzie — zaproponowałam, ale przyszedł mi do głowy lepszy pomysł. Ujęłam ją pod rękę. — Chodźmy, znam pewne miejsce, gdzie będzie pani mogła palić.
— Cały gmach uznano za strefę beznikotynową.
— To miejsce nie jest w gmachu. Zgasiła niedopałek.
— To miłe, że ktoś robi coś takiego dla starszej pani — stwierdziła i obie pognałyśmy do budynku przez zacinający śnieg. Zatrzymałyśmy się w przejściu, by się otrzepać i zdjąć kapelusze. Jej ogorzała twarz była czerwona od zimna.
— Nie musi pani tego robić — oznajmiła, odwijając szalik.
— Spędzam tyle czasu na studiowaniu manii, że zaczynani ich serdecznie nienawidzić — wyjaśniłam. — Zwłaszcza manii awersyjnych. Budzą w człowieku najgorsze instynkty. I na tym się to opiera. Następny może być tort czekoladowy. Albo czytanie. Chodźmy.
Poprowadziłam ją holem.
— Tamto miejsce nie jest ciepłe, ale osłonięte od wiatru i przynajmniej nie zasypie pani śnieg. A ten szał antynikotynowy do wiosny powinien wygasnąć. Osiąga właśnie fazę maksymalnego nasilenia. Nieubłaganie doprowadzi to do reakcji.
— Prohibicja trwała trzynaście lat.
— Tyle przetrwało prawo, nie sama mania. Maccartyzm trwał tylko cztery lata.
Zaczęłam schodzić na dół, do Biologii.
— Gdzie dokładnie znajduje się to miejsce? — spytała Shirl.
— Przy laboratorium doktora O’Reilly’ego. Z tyłu jest tam zadaszony ganek.
— Czy na pewno nie będzie miał nic przeciw temu?
— Na pewno — odpowiedziałam. — On nigdy się nie przejmuje, co sobie myślą inni.
— To niezwykły młody człowiek — stwierdziła Shirl.
Owszem, niezwykły, pomyślałam.
Nie pasował do żadnego z typowych schematów. Z pewnością nie jest buntownikiem, odrzucającym mody, by podkreślić swą indywidualność. Bunt też może być modą — świadectwo temu dają Anioły Piekieł i symbole pokoju. A jednak nie był roztargniony i oderwany od życia. Był dowcipnym, inteligentnym, bystrym obserwatorem.
Próbowałam wyjaśnić to Shirl, gdy schodziłyśmy na Biologię.
— Nie w tym rzecz, że nie dba on o to, co myślą inni ludzie. On po prostu nie widzi, co to ma z nim wspólnego.
— Mój nauczyciel fizyki powiadał, że Diogenes nie powinien był tracić czasu na poszukiwania człowieka uczciwego — zauważyła Shirl. — Powinien szukać kogoś, kto myśli samodzielnie.
Ruszyłam ku laboratorium Biologii i nagle uświadomiłam sobie, że może tam być Alicja.
— Proszę tu sekundę poczekać — powiedziałam do Shirl i zerknęłam do środka. — Bennett?
Garbił się nad biurkiem, skryty za papierami.
— Czy Shirl mogłaby zapalić na ganku? — spytałam.
— Jasne — odparł, nie podnosząc wzroku. Weszłyśmy.
— Może pani palić tutaj, jeśli pani chce — rzekł Bennett.
— Nie, nie może. Budynek HiTeku jest strefą zakazaną dla palaczy. Powiedziałam pani Shirl, że może palić na werandzie.
— No tak — rzekł, wstając. — Proszę, niech pani wpada o dowolnej porze. Zawsze tu jestem.
— Pracuje pan nad projektem podczas przerwy obiadowej? — spytała Shirl.
Odpowiedział, że nie ma żadnego projektu, nad którym mógłby pracować, i musi czekać, aż przyznają mu fundusze. Dopiero wtedy dostanie makaki. Nie słuchałam, patrzyłam na jego ubranie.
Flip nie myliła się, mówiąc o Bennetcie. Miał na sobie białą koszulę i krawat w kolorze błękitu Czerenkowa.
— Siedzę nad teorią chaosu — powiedział, poprawiając krawat.
— Czy Alicja uznała, że teoria chaosu to optymalny projekt, by zdobyć Grant Niebnitza? — spytałam. W moim głosie pobrzmiewał mimowolny ostry ton.
— Nie — odparł, marszcząc brwi. — Kiedy mówiła o zmiennych, wydało mi się, że zrozumiałem, dlaczego nie polepsza się moja szybkość predykcji. Przekształciłem więc dane.
— Coś pomogło?
— Nie. — Zrobił minę człowieka oderwanego od rzeczywistości. Taki sam wyraz twarzy miewała Alicja. — Pracując nad tym, dochodzę do wniosku, że może Verhoest miał rację, może na system działa jakaś siła zewnętrzna. — Zwrócił się do Shirl. — Prawdopodobnie nie interesują pani te sprawy. Pokażę pani ganek. — Poprowadził ją wśród swych przyrządów do tylnych drzwi. — Gdy nadejdą makaki, będzie pani musiała obchodzić je bokiem. — Otworzył drzwi. Śnieg i wiatr wdarły się do wnętrza. — Na pewno nie chce pani palić w środku? Mogłaby pani stanąć w drzwiach albo zostawić je otwarte, by leciało choć trochę ciepła.
— Urodziłam się w Montanie — odparła, zawijać szal wokół szyi. — Ta zawieja to po prostu łagodny letni powiew. Wyszła. Drzwi zostawiła jednak uchylone. Bennett wrócił, pocierając ręce.
— Brrr, ale mrozi. Co się z ludźmi porobiło? Wypędzają starszą panią na śnieg w imię czystości moralnej. Przypuszczam, że stoi za tym Flip.
— Flip stoi za wszystkim. — Spojrzałam na zagracone biur-
ko. — Chyba nie powinnam ci dłużej przeszkadzać w pracy. Dzięki, że pozwoliłeś Shirl palić na werandzie.
— Nie, poczekaj. Chciałbym cię zapytać o parę rzeczy na temat formularza finansowego. — Z bałaganu na biurku wyłowił druk, przerzucił kartki. — Strona pięćdziesiąt osiem, część ósma. Co oznacza „Metoda rozproszenia dokumentacji”?
— Oczekują, że złożysz „Blankiet rozszerzony” — wyjaśniłam.
— Co to znaczy?
— Nie mam pojęcia. Gina kazała mi coś takiego złożyć. Wpisał to ołówkiem, potrząsając głową.
— Te formularze finansowe mnie wykończą. Mógłbym zrealizować cały projekt w czasie, który zajmuje mi wypełnienie tego wniosku. HiTek chce, by przyznano nam Grant Niebnitza, byśmy dokonywali przełomowych odkryć. Wskaż mi naukowca, który dokonał ważnego przełomu podczas wypełniania papierków czy siedzenia na zebraniu.
— Mendelejew — odezwała się Shirl.
Odwróciliśmy się oboje. Stała w drzwiach, otrząsając śnieg z kapelusza.
— Mendelejew podczas podróży na konferencję serowarów rozwiązał problem układu okresowego — powiedziała.
— Racja — potwierdził Bennett. — Wsiadł do pociągu i rozwiązanie wpadło mu do głowy, tak po prostu.
— Tak jak Poincaremu — zauważyłam. — Tylko że on wsiadał do autobusu.
— I odkrył funkcje Fuchsa — dorzucił Bennett.
— Kekule też jechał autobusem, gdy odkrył pierścień benzenowy — mówiła Shirl zamyślona. — W Ghent.
— Rzeczywiście. Skąd pani tak dużo wie o nauce? — spytałam zaskoczona.
— Robię kopie tylu opracowań naukowych, więc doszłam do wniosku, że mogę je przeczytać. Einstein też chyba patrzył na zegar miejski z autobusu, gdy pracował nad teorią względności.
— Autobus. Bennett, tego właśnie potrzebujemy. Pojedziemy gdzieś autobusem i nagle wszystko stanie się jasne — rozmarzyłam się. — Ty będziesz wiedział, dlaczego nie gra twój model chaosu, a ja — skąd się wzięły krótkie fryzury.
— Wspaniały pomysł — oświadczył Bennett. — Weźmy…
— Och, świetnie, że tutaj jesteś! — wykrzyknęła Alicja. — Chciałabym z tobą pomówić o profilu grantu. Pani Shirl, proszę zrobić z tego pięć kopii. — Wrzuciła stos papierów w ramiona Shirl. — Proszę je potem ułożyć we właściwej kolejności i zszyć. I tym razem proszę nie kłaść mi tego na biurku, ale do skrzynki pocztowej. — Znów zwróciła się do Bennetta. — Musisz mi pomóc włączyć dodatkowe istotne czynniki.
— Środki transportu — rzuciłam, kierując się ku drzwiom. — I ser.
Prasowanie włosów (l965 – 68)
Rodzaj uczesania zainspirowany przez Joan Baez, Mary Travers i innych piosenkarzy folk. Stanowił element stylu hippisowskiego. Długie, prosto opadające włosy było kobietom trudniej uzyskać niż mężczyznom wrażenie ogólnego zaniedbania. Salony fryzjerskie oferowały „antyloki”, jednak ulubiona metoda nastolatek polegała na układaniu głowy na desce do prasowania i przyciskaniu loków żelazkiem. Koleżanka (której ufano, że wie, co robi) prasowała po kilkanaście centymetrów włosów i w akademikach dziewczęta ustawiały się w kolejki do tego zabiegu.
Przez kilka następnych dni nie wydarzyło się nic wielkiego. Uproszczone formularze rozdziału funduszy należało złożyć dwudziestego trzeciego. Poświęciłam więc kolejny weekend na ich wypełnianie i przekazałam Flip, by je doręczyła. Potem zreflektowałam się i sama zaniosłam formularze do Papierkowni.
Pogoda znowu się poprawiła, Elaine próbowała mnie namówić na spływ tratwami po rzece, co miało osłabić stres; Sara ponformowała, że jej chłopak, Ted, przeżywa właśnie niechęć do trwałych związków; Gina spytała, czy wiem, gdzie znaleźć Barbie Romantyczną Pannę Młodą dla Bethany (która chciała dokładnie taką, jaką ma Brittany, i której urodziny przypadały w listopadzie); dostałam trzy upomnienia za przetrzymywanie Dzieł zebranych Browninga.
W tym czasie skończyłam wprowadzać wszystkie dane dotyczące manii na punkcie Tutanchamona i black bottom i zaczęłam rysować schemat a la Peyton. Nie miałam pudełka z sześćdziesięcioma czterema kredkami, lecz za to w komputerze miałam program graficzny. Wywołałam go łącznie ze swymi programami statystycznymi oraz pakietem do rozwiązywania równań różniczkowych, po czym zaczęłam kodować korelacje i rysować ich wzajemne związki. Odwzorowywałam długości spódnic w modrym błękicie, sprzedaż papierosów w szarości, wykreślałam lawendowe linie regresji dla Isadory Duncan i żółte dla temperatur ponad trzydzieści stopni. Biel dla Ireny Ca-stle, radykalna czerwień dla odnośników do różu, brąz dla Be-renice obcina włosy.
Co pewien czas wpadała Flip, wręczała mi petycje lub zadawała pytania w rodzaju:
— Gdyby pani matką chrzestną była dobra wróżka, to jak by wyglądała?
— Starsza pani — odparłam, przypominając sobie Ropuchy i diamenty — lub ptak, coś brzydkiego jak ropucha. Dobre wróżki występują w przebraniu. Chcą stwierdzić, czy zasługujesz na ich pomoc. Sprawdzają, czy jesteś dla nich miła. Po co ci wróżka?
Wywróciła oczyma.
— Łącznik komunikacji międzywydziałowej nie ma obowiązku odpowiadać na pytania osobiste. Jeśli są przebrane, skąd wiadomo, że trzeba być dla nich miłym?
— Masz obowiązek być miła w ogóle… — zaczęłam wyjaśniać, ale uzmysłowiłam sobie, że to sprawa beznadziejna. — O co chodzi w petycji?
— HiTek ma oczywiście dać nam ubezpieczenie stomatologiczne — powiedziała. Oczywiście.
— Ale jak pani sądzi, to nie jest moja asystentka, prawda? — spytała Flip. — To też starsza pani. Zwróciłam jej petycję.
— Wątpię, czy Shirl jest twoją matką chrzestną, wróżką w przebraniu.
— To dobrze — powiedziała. — W żaden sposób nie potrafiłabym być dobra dla kogoś, kto pali.
Nie widziałam się z Bennettem, który robił przygotowania na przyjęcie makaków, ani z Shirl, która wykonywała całą pracę Flip, za to rozmawiałam z Alicją. Przyszła do laboratorium, cała w różach po-mo, i zażądała pożyczki komputera.
— Flip korzysta z mojego — oświadczyła wściekła — a kiedy kazałam jej zwolnić komputer, odmówiła. Czy widziałaś kiedyś takie chamstwo?
Mocne słowo.
— Jak idzie poszukiwanie kamienia filozoficzngo? — spytałam.
— Zdecydowanie odrzuciłam predyspozycje okolicznościowe jako ewentualne kryterium. — Przesunęła moje dane na stół. — Tylko dwóch odbiorców Grantu Niebnitza dokonało jakiegoś przełomu naukowego już po zdobyciu nagrody. Zawęziłam podejście projektowe do eksperymentu zaplanowanego in-terdyscyplinarnie, lecz wciąż nie określiłam sylwetki osobowej. Nadal oceniam zmienne. — Wyjęła moją dyskietkę i wstawiła swoją.
— Czy brałaś pod uwagę choroby? — spytałam. To ją poirytowało.
— Choroby?
— Choroby odegrały ogromną rolę w przełomach naukowych. Odra Einsteina, kłopoty z płucami Mendelejewa, hipo-chondria Darwina. Dżuma dymienicza. Z jej powodu zamknięto Cambridge i Newton musiał wrócić do domu, do swego sadu z jabłoniami.
— Zupełnie nie widzę zwią…
— A umiejętności strzeleckie?
— Jeśli dowcipkujesz…
— Dzięki temu, że Fleming potrafił strzelać z gwintówki, po uzyskaniu dyplomu chirurga dostał posadę w Świętej Marii. Potrzebowali go do szpitalnej drużyny strzeleckiej, ale nie mieli etatu na chirurgii i zaproponowali mu pracę w mikrobiologii.
— A co właściwie ma Fleming do Grantu Niebnitza?
— Był okolicznościowo predysponowany do dokonania znaczącego przełomu naukowego. A nawyki sportowe? James Watt rozwiązał problem maszyny parowej podczas spaceru, a William Rowan Hamilton…
Alicja chwyciła swoje papiery i wyjęła dyskietkę.
— Skorzystam z innego komputera — oświadczyła. — Może cię zainteresuje, że statystycznie rzecz biorąc, badania manii nie mają absolutnie żadnych szans.
Cóż, wiedziałam o tym. Zwłaszcza jeśli szły tak jak teraz. Mojemu schematowi daleko było do piękna schematu Peyton, nie pojawiły się w nim również żadne zarysy motyla. Z wyjątkiem Marydale, w Ohio. Ciągle było tam skupisko, a nawet zostało dodatkowo wzmocnione przez dane ze zwijanych pończoch i z krzyżówek.
Cały czas brnęłam przez dopływy rojące się od krokodyli i much tse-tse. Obliczyłam predykcję przedziałów na coueizm i krzyżówki, a potem zaczęłam wprowadzać pokrewne dane o fryzurach.
Nie mogłam znaleźć wycinków o falach Marcela. Półtora tygodnia temu dałam je Flip, łącznie z danymi o aniołach i ogłoszeniami osobistymi. I od tamtego czasu nie widziałam ich na oczy.
Przerzuciłam stosy obok komputera — a nuż przyniosła je z powrotem i gdzieś rzuciła — a potem poszłam poszukać Flip. Zastałam ją na dole w Zaopatrzeniu. Obwijała taśmą klejącą długie pasma włosów Desideraty.
— Przedwczoraj dałam ci plik papierów do skopiowania —
zwróciłam się do Flip. — Artykuły o aniołach i pakiet wycinków na temat krótkich fryzur. Co z nimi zrobiłaś? Wywróciła oczyma.
— Skąd mogę wiedzieć?
— Dałam ci je do skopiowania. Są mi potrzebne i nie mogę ich znaleźć w laboratorium. Było tam kilka wycinków o falach Marcela — nalegałam. — Pamiętasz? Ta fryzura ci się spodobają. — Zrobiłam przy głowie serię falistych ruchów, w nadziei że się jej przypomni, lecz ona tylko zawijała włosy Desideraty. — Była tam również strona ogłoszeń osobistych.
Teraz wyraźnie coś sobie przypomniała. Wymieniła z Desi-deratą znaczące spojrzenia.
— Więc oskarża mnie pani o kradzież?
— Kradzież? — spytałam zmieszana. — Artykułów o aniołach i falach Marcela?
— One są publiczne, wie pani. Każdy może na nie odpowiedzieć.
Nie miałam pojęcia, o czym mówi. Publiczne?
— Tylko dlatego że pani go zakreśliła, nie znaczy już, że jest pani. — Szarpnięta za włosy Desiderata pisnęła. — Ponadto ma już pani tego faceta od rodeo.
Ogłoszenia osobiste. Dostrzegłam wreszcie światło. Chodziło o ogłoszenia osobiste. To wyjaśniało jej pytania o słowa „elegancki” i „wyrafinowany”.
— Odpowiedziałaś na jedno z ogłoszeń? — zapytałam.
— Tak jakby pani nie wiedziała. A wy oboje z Darrellem śmialiście się z tego do rozpuku, co? — Cisnęła taśmę i wybiegła z pokoju.
Spojrzałam na Desideratę, która ciągnęła długi postrzępiony ogon taśmy przylepionej do włosów.
— O co tu chodzi? — zapytałam.
— On mieszka na Valmont — wyjaśniła.
— I co? — Chciałam cokolwiek z tego zrozumieć.
— Flip mieszka na południe od Baseline.
Nadal nic mi to nie mówiło.
— Nie rozumie pani? — Desiderata westchnęła. — Ona jest geograficznie niekompatybilna.
Pomyślałam, że „n” na czole musi działać onieśmielająco na kogoś szukającego osoby eleganckiej i wyrafinowanej.
— Nazywa się Darrell? — zapytałam.
Desiderata kiwnęła głową, próbując zawinąć wokół włosów koniec taśmy samoprzylepnej.
— Jest dentystą.
Korona. Teraz wszystko jasne.
— Sądzę, że to kompletny śwuk, ale Flip go naprawdę lubi.
Trudno było sobie wyobrazić, jak Flip może kogoś lubić, zresztą oddalaliśmy się od głównego tematu. Wzięła ogłoszenia osobiste, lecz co zrobiła z resztą artykułów?
— Nie wiesz, gdzie mogła położyć moje artykuły na temat fal Marcela?
— Nie, jak babcię kocham. Sprawdzała pani u siebie w laboratorium?
Zrezygnowałam i poszłam ich poszukać do kopiami. Flip widocznie nigdy niczego nie kopiowała. Ogromne sterty papierów wznosiły się po obu stronach kopiarki, na jej pokrywie i na każdej wolnej powierzchni, dwie wysokie do pasa góry rosły na podłodze, ułożone warstwami jak osadowe formacje skalne.
Usiadłam na ziemi po turecku i zaczęłam je przeglądać. Okólniki, sprawozdania, sto kopii ćwiczeń wrażliwości, zaczynających się od słów: „Wymień pięć rzeczy, które podobają ci się w HiTeku”, list oznaczony „Pilne”, datowany szóstego lipca 1988 roku.
Znalazłam niektóre swoje notatki na temat kamieni-ulu-bieńców i czyjeś pokwitowanie za odebraną pensję. Jednak żadnych fal Marcela. Przesunęłam się szybko i zaczęłam przerzucać następny stos.
— Sandro — rozległ się męski głos.
Podniosłam wzrok. W drzwiach stał Bennett, wyraźnie zaniepokojony. Płowe włosy miał wzburzone, pod piegami jego twarz poszarzała.
— Co się stało? — spytałam, wstając.
Machnął nerwowo, wskazując garść kartek, które trzymałam w dłoni.
— Nie znalazłaś tu mojego podania o przydział funduszy?
— Formularz o przydział funduszy? — spytałam osłupiała. — Trzeba go było złożyć w poniedziałek.
— Wiem. — Przeczesał dłonią włosy. — Złożyłem. Dałem go Flip.