Przypuszczam, że Bóg mógł stworzyć głupsze zwierzę od owcy, lecz niewątpliwie mamy podstawy sądzić, że tego nie uczynił…
Jitterbug (1938 – 45)
Taneczna mania podczas drugiej wojny światowej — taniec wykonywany przy swingu granym przez orkiestry jazzowe, zawierał skomplikowane kroki i ruchy gimnastyczne. Mężczyźni przerzucali partnerki przez plecy, między nogami oraz wysoko w górę. Żołnierze amerykańscy przenieśli Jitterbug za morza, tam gdzie stacjonowali. Zastąpiony przez cza-czę.
Do przełomów w nauce prowadzą niekiedy katastrofy. Zakażona kultura bakteryjna i niedoszłe utonięcie doprowadziło do odkrycia penicyliny; zepsute klisze fotograficzne do odkrycia promieni X. Weźmy na przykład Mendelejewa. Całe jego życie było ciągiem katastrof. Mieszkał na Syberii, jego ojciec oślepł, do cna spłonęła fabryka szkła, zbudowana przez próbującą związać koniec z końcem matkę. Lecz właśnie ten pożar zmusił rodzinę do przeprowadzki do Petersburga, gdzie Mendelejew mógł studiować z Bunsenemi w końcu opracować układ okresowy pierwiastków.
Lub taki James Christy. Przytrafiła mu się katastrofa dość nieszkodliwa: awaria urządzenia Star Scan. Właśnie sfotografował Plutona i już miał wyrzucić zdjęcie z powodu wyraźnie nieprawidłowego wybrzuszenia na krawędzi planety, gdy Star Scan (widocznie wyprodukowany przez tę samą firmę co kopiarki HiTeku) przestał działać.
Christy nie wyrzucił kliszy. Zawołał montera, który poprosił go, by poczekał, gdyż potrzebna mu będzie pomoc. Christy przez pewien czas stał w pobliżu, a potem spojrzał uważniej na wybrzuszenie i postanowił sprawdzić kilka wcześniejszych fotografii. Pierwsza, która mu wpadła w ręce, miała oznaczenie: „Obraz Plutona. Wydłużony. Płyta niedobra. Odrzucić”. Porównał obraz z fotografią trzymaną w ręku. Klisze wyglądały tak samo i Christy zdał sobie sprawę, że patrzy nie na zepsute zdjęcia, ale na księżyc Plutona.
Przeważnie jednak katastrofy to katastrofy. Tak jak ta.
Dyrekcji zależy tylko na jednej rzeczy — na papierkach. Wybaczy ona prawie wszystko — przekroczenie kosztów, ogromną niekompetencję, oskarżenia o przestępstwo kryminalne — byle tylko właściwie wypełnić papiery. I byle je złożyć w terminie.
— Dałeś swój formularz Flip?! — zapytałam i natychmiast tego pożałowałam.
Zbladł jeszcze bardziej.
— Wiem. To głupie.
— Twoje małpy — powiedziałam.
— Moje eks-małpy. Nie będę ich jednak uczył hula-hoop. Podszedł do stosu, który właśnie przerzuciłam, i zaczai go przeglądać.
— To już widziałam. Tam tego nie ma. Czy powiedziałeś Dyrekcji, że Flip zgubiła formularz?
— Tak. — Wziął papiery z wierzchu kopiarki. — Dyrekcja twierdzi, że Flip utrzymuje, iż oddała wszystkie podania, które dostała od ludzi.
— I uwierzyli w to? — Oczywiście, że uwierzyli. Przecież uwierzyli jej, gdy oznajmiła, że potrzebuje asystentki. — Czy zginął jeszcze czyjś formularz?
— Nie — odparł ponuro. — Trzy osoby były na tyle głupie, by zlecić Flip zaniesienie formularzy, ale tylko mój zgubiła.
— Może…
— Już ich o to pytałem. Nie mogę tego wypełnić ponownie i oddać później.
Położył stos papierów na ziemi, podniósł go i znowu zaczai przeglądać.
— Posłuchaj, zajmijmy się tym w sposób uporządkowany. — Odebrałam od niego papiery. — Ty sprawdzasz tamte sterty. — Położyłam stos koło kopca, który już przejrzałam. — To, co przeszukane, przesuńmy na tamtą stronę pokoju. — Wręczyłam mu papiery z podręcznego stołu. — Czego jeszcze nie przejrzeliśmy, na tę stronę. Dobrze?
— Dobrze. — Wydało mi się, że jego twarz nieco odzyskała kolory. Wziął do ręki kartki z wierzchu stosu.
Zaczęłam od kosza na makulaturę, do którego ktoś (najprawdopodobniej Flip) wrzucił na wpół opróżnioną puszkę co-ca-coli. Wyjęłam klejącą się garść papierów, usiadłam na podłodze i zaczęłam je rozdzielać. Ani śladu formularza. Pochyliłam się nad koszem i wyciągnęłam drugą garść, mając nadzieję, że cola nie przeciekła do samego dna. Przeciekła jednak.
— Wiedziałem, że nie należy jej tego dawać — rzekł Bennett rozpoczynając następny stos — ale pracowałem nad danymi z teorii chaosu, a Flip oświadczyła, że to właśnie ona ma zanieść formularz do Dyrekcji.
— Znajdziemy go — zapewniłam, odrywając stronicę od zlepionego colą pliku. Doszłam do połowy papierów i krzyknęłam.
— Znalazłaś? — spytał z nadzieją w głosie.
— Nie. Przepraszam. — Pokazałam mu lepkie stronice. — To notatki z fal Marcela. Dałam je Flip do skopiowania. Jego twarz i piegi zupełnie zbladły.
— Wyrzuciła moje podanie — powiedział bezbarwnym głosem.
— Nie, na pewno nie. — Usiłowałam zapomnieć o tym, jak tego samego dnia, gdy poznałam Bena, Flip zgniotła i wyrzuciła do kosza moje wycinki na temat krótkich fryzur. — To musi tu gdzieś być.
Nie było. Skończyliśmy przebierać sterty i ponownie je przejrzeliśmy, choć stało się już oczywiste, że formularza nie znajdziemy.
— A jeśli go zostawiła w twoim laboratorium? — spytałam, kiedy dotarłam do dna ostatniego stosu. — Może wcale go stamtąd nie zabrała.
Potrząsnął głową.
— Już przeszukałem całe pomieszczenie. Dwukrotnie. — Rył teraz w koszu na śmieci. — A może jest w twoim gabinecie? Poprzednio dostarczyła tamtą paczkę do ciebie. Może…
Z przykrością musiałam go rozczarować.
— Właśnie dokładnie je przetrząsnęłam. Szukając tego. — Wyciągnęłam swe wycinki o falach Marcela. — Przecież może on być także w laboratorium kogoś innego. — Wstałam sztywno. — Czy pytałeś Flip, co z tym zrobiła? Nie, co ja gadam, przecież mówimy o Flip.
Skinął głową.
— Powiedziała: „Jaki formularz finansowy?”
— W porządku, musimy mieć plan ataku. Ty zajmiesz się bufetem, a ja klubem.
— Bufetem?
— Tak, znasz Flip — powiedziałam. — Prawdopodobnie dostarczyła to komuś innemu. Tak jak tamtą paczkę.
Czułam, że tkwi w tym jakaś ważna wskazówka, dotycząca nie tylko formularza. Coś bardzo istotnego dla znalezienia źródeł mody krótkich włosów? Nie, to nie to. Starałam się zatrzymać to wrażenie.
— O co chodzi? — spytał Bennett. — Wiesz, gdzie on jest? Przeszło.
— Nie. Przepraszam. Myślałam o czymś innym. Spotkamy się przy koszu z makulaturą w Chemicznym. Nie martw się. Znajdziemy go — powiedziałam radośnie, ale nie miałam wielkiej nadziei. HiTek jest olbrzymi. Znałam przecież Flip; mogła ten formularz położyć wszędzie. W dowolnym laboratorium lub na dole w Zaopatrzeniu u Desideraty, świętego patrona rzeczy zagubionych. Albo wynieść na zewnątrz. — Do zobaczenia przy koszu z makulaturą.
Ruszyłam do klubu, lecz po drodze wpadłam na lepszy pomysł. Postanowiłam poszukać Shirl. Była w gabinecie Alicji i wprowadzała do komputera dane Grantu Niebnitza.
— Flip zgubiła formularz finansowy doktora O’Reilly’ego — powiedziałam bez wstępów.
Nie wiadomo czemu miałam nadzieję, że usłyszę: „A, właśnie, wiem gdzie się podział”, ale zamiast tego usłyszałam:
— O Boże! — Shirl wyglądała na naprawdę zdenerwowaną. — Jeśli on odejdzie, to… — przerwała. — Mogłabym w czymś pomóc?
— Rozejrzeć się po tym laboratorium. Bennett często tu zachodzi. Trzeba też sprawdzić wszystkie zakamarki, gdzie Flip mogła położyć te dokumenty.
— Ale termin już minął, prawda?
— Tak. — Byłam wściekła, że Shirl formułuje obawy, o których starałam się zapomnieć. Że Dyrekcja, formaliści jeśli chodzi o terminy, odmówiłaby przyjęcia druków, nawet gdybyśmy je wyciągnęli z jakiegoś dziwnego miejsca, posklejane colą.
— Będę w klubie personelu — oznajmiłam i poszłam przejrzeć skrytki pocztowe.
Formularza nie znalazłam ani tam, ani w stercie starych okólników, ani w piecyku mikrofalowym. Ani w laboratorium Alicji.
— Wszystko przejrzałam dokładnie. — Shirl wsadziła głowę przez drzwi. — Kiedy doktor O’Reilly przekazał to Flip?
— Nie wiem — powiedziałam. — Trzeba było to oddać w poniedziałek.
Potrząsnęła smutno głową.
— Tego się właśnie bałam. Śmieciarze przyjeżdżają we wtorki i czwartki.
Żałowałam, że ją w to wplątałam. Podeszłam do pojemnika na makulaturę. Bennett prawie cały tkwił w środku, majtał nogami w powietrzu. Wynurzył się z garścią kartek i ogryzkiem.
Wzięłam od niego połowę papierów. Przejrzeliśmy wszystko. Formularza nie było.
— W porządku. — Usiłowałam zachować optymistyczny ton. — Jeśli nie ma go tutaj, jest w jakimś laboratorium. Od którego zaczniemy? Chemia czy Fizyka?
— To nie ma sensu. — Bennett był znużony. — Nie ma go nigdzie, a ja nie zagrzeję tu miejsca.
— Czy nie można jakoś kontynuować tego projektu bez finansowania? — spytałam. — Masz pomieszczenia, komputer, kamery, cały sprzęt. Może wykorzystasz zastępczo szczury laboratoryjne lub coś w tym rodzaju?
Potrząsnął przecząco głową.
— Są zbyt niezależne. Potrzebuję zwierząt z silnym instynktem stadnym.
A szczury z Hamelin? — pomyślałam.
— I nawet szczury laboratoryjne kosztują — dodał.
— Schronisko dla zwierząt! — wykrzyknęłam. — Mają prawdopodobnie koty. Nie, nie koty, psy. Psy wykazują zachowania stadne, a schronisko ma mnóstwo psów.
Zrobił zdegustowaną minę, niemal jak Flip.
— Myślałem, że jesteś ekspertem od mód i szaleństw. Czy nigdy nie słyszałaś o prawach zwierząt?
— Przecież nie zamierzasz im robić nic złego. Chcesz je po prostu obserwować — zaprotestowałam, ale on miał słuszność. Zapomniałam o ruchu obrońców praw zwierząt. Nigdy nie pozwolą nam na wykorzystanie zwierząt ze schroniska. — A inne projekty z Biologicznego? Może uda ci się pożyczyć trochę zwierząt laboratoryjnych.
— Doktor Kelly pracuje z nicieniami, a doktor Riez z pła-zińcami.
A doktor Turnbull pracuje nad metodą zdobycia Grantu Niebnitza, dopowiedziałam w myśli.
— Ponadto nawet gdybym zdobył zwierzęta, nie miałbym czym ich żywić. Nie złożyłem przecież na czas formularza.
Wszystko w porządku — rzekł, widząc moją minę. — To da mi szansę powrotu do teorii chaosu.
Na którą w ogóle nie ma pieniędzy, nawet jeśli złożysz na czas wszystkie formularze, pomyślałam.
— No cóż, zacznę pisać sprawozdanie końcowe. — Wstał. Spojrzał na mnie z powagą. — Dziękuję za pomoc. Naprawdę. Ruszył holem.
— Jeszcze nie rezygnuj — powiedziałam. — Coś wymyślę. Mówiła to osoba, która nie potrafiła znaleźć źródeł manii aniołów, nie mówiąc już o manii krótkich fryzur.
Potrząsnął głową.
— Walczymy z Flip. To żywioł potężniejszy od nas obojga.
Listy-łańcuszki (wiosna 1935)
Sposób zarabiania pieniędzy. Osoba wysyłała dziesięć centów pod adres na początku listy, dodawała własne nazwisko na końcu i rozsyłała pięć kopii listu do znajomych, których uważała za równie łatwowiernych jak ona sama. Mania ta, spowodowana chciwością i niezrozumieniem statystyki, pojawiła się w Denver. Urząd pocztowy zalewało codziennie prawie sto tysięcy listów. W Denver trwała trzy tygodnie, potem przeniosła się do Springfield, gdzie łańcuszki jedno- i dwudolarowe pączkowały intensywnie przez dwa tygodnie, aż system się załamał. Zmutowała w Złoty Krąg (1978), w którym listy przekazywano osobiście, i w różne schematy piramid.
Patrzyłam, jak odchodzi, a potem poszłam do swego laboratorium. Przy komputerze siedziała Flip.
— Jak się pisze „cudowny”? — spytała. Powstrzymywałam się, by nie potrząsnąć nią, aż zagrzechocze „n”.
— Co zrobiłaś z formularzem finansowym doktora O’Reil-ly’ego?
Podrzuciła swój zbiór ozdóbek na głowie.
— Mówiłam Desideracie, że mnie pani zgnoi, bo ukradłam pani chłopaka. To nie fair. Już ma pani tego faceta od krów.
— Owiec — poprawiłam automatycznie, a potem wybałuszy-ła na nią oczy. Owce.
— Mówienie funkcjonariuszowi łączności międzywydziało-wej, do kogo może pisać listy, to nękanie — oświadczyła, ale już jej nie słuchałam. Wybierałam numer Billy’ego Raya. — O rany, jak miło słyszeć twój głos — powiedział Billy Ray. — Ostatnio dużo o tobie myślałem.
— Czy mogę pożyczyć kilka owiec? — zapytałam, nie słucha-jąc również jego.
— Jasne. Po co?
— Do eksperymentu z zakresu uczenia się.
— Ile potrzebujesz? — Ile musi ich być, żeby funkcjonowały jak stado?
— Trzy. Kiedy ci potrzebne? Był naprawdę miłym facetem.
— Za parę tygodni. Nie jestem jeszcze pewna. Najpierw sprawdzę kilka rzeczy. Na przykład, jak duże stado zmieści się w naszej zagrodzie.
I musiałam namówić Bennetta, by zaakceptował ten pomysł. Dyrekcję również.
— Jak się kogoś zakreśli, to jeszcze nie znaczy, że ten ktoś jest nasz — oznajmiła Flip.
Pobiegłam z powrotem do Biologicznego. Bennett nie pisał resume. Siedział pośrodku swego gabinetu i wyglądał na ogromnie przygnębionego.
— Ben, mam propozycję. Prawie się uśmiechnął.
— Dzięki, ale…
— Posłuchaj i nie mów „nie”, dopóki nie usłyszysz wszystkiego. Połączmy nasze projekty. Nie, poczekaj, wysłuchaj mnie. Poprosiłam o fundusze na komputer z większą pamięcią, ale mogę pracować na twoim. Przy moim i tak stale przesiaduje Flip. A potem możemy kupić żywność i wyposażenie za te pieniądze, które mi przyznali.
— To nadal nie rozwiązuje problemu makaków. Chyba że poprosiłaś o strasznie drogi komputer.
— Mój przyjaciel ma owczą farmę w Wyoming.
— Tak, wiem.
— Chętnie pożyczy nam owce. Za darmo, musimy tylko je karmić. — Miałam wrażenie, że już chce odmówić, więc pośpiesznie ciągnęłam dalej: — Wiem, że owce nie mają organizacji społecznej jak makaki, lecz mają bardzo silny instynkt stadny. Gdy jedna z nich coś robi, inne chcą robić to samo. Są wytrzymałe na zimno, więc mogą przebywać na zewnątrz.
Patrzył na mnie poważnie przez grube okulary.
— Wiem, że nie jest to dokładnie taki eksperyment, jaki chciałeś przeprowadzić, ale to zawsze coś. Nie będziesz musiał opuszczać HiTeku, a prawdopodobnie najdalej za kilka miesięcy Dyrekcja zaproponuje nowy akronim oraz nową procedurę finansowania, i znowu umieścisz swe makaki w planie badawczym.
— Nie znam się na owcach.
— Możemy zbierać informacje, czekając, aż nasze papiery przejdą obróbkę.
— A ty, Sandro, co będziesz z tego miała? O strzyżeniu owiec na krótko decyduje kto inny, nie one.
Nie mogłam mu po prostu powiedzieć, że jego odporność na mody może mi podsunąć rozwiązanie zagadki, skąd się one biorą.
— Komputer do tworzenia nowych wykresów i schematów — wyjaśniłam. — A także odmienną perspektywę. Moje badania nad krótkimi fryzurami stanęły w miejscu. Richard Feyn-man mawiał, że jeśli utknąłeś w badaniach naukowych, powinieneś przez pewien czas popracować nad czymś innym. Spojrzysz wtedy na swoje zagadnienie pod innym kątem. Zajął się bongosami. Wielu naukowców dokonało ważnych odkryć, gdy pracowali poza własną dziedziną. Na przykład Alfred Wege-ner odkrył dryf kontynentalny. Był meteorologiem, a nie geologiem. A Joseph Black, który odkrył dwutlenek węgla, nie był chemikiem, lecz lekarzem. Einstein pracował jako urzęd-nik w biurze patentowym. Praca w innej dziedzinie zmusza uczonych do ujrzenia powiązań, których nigdy przedtem nie dostrzegali.
— Hm, z całą pewnością istnieje analogia między owcami a ludźmi podążającymi za trendem.
— Właśnie. Kto wie? Może owce zapoczątkują jakąś manię.
— Siedzenie na słupie?
— Krzyżówki. Czteroliterowe zwierzę laboratoryjne. „Tryk”. — Uśmiechnęłam się do niego. — I nawet jeśli żadna mania się nie narodzi, praca z owcami będzie miłym wytchnieniem. Te zwierzęta nigdy nie były w modzie, chyba że uwzględnimy Mary i jej jagnię. Co o tym myślisz?
Uśmiechnął się smutno.
— Dyrekcja nigdy na to nie pójdzie.
— A jeśli pójdzie?
— Jeśli pójdzie, nie mam lepszego pomysłu niż praca z tobą. Ale to wykluczone. A nawet gdyby się zgodzili, całe miesiące zajmie wypełnianie papierków, nie mówiąc już o czekaniu aa ich aprobatę.
— Wówczas uzyskamy nową perspektywę. Przypomnij so-bie Mendelejewa i konferencję serowarów.
— W jaki sposób przekażemy Dyrekcji tę propozycję?
— Zostaw to mnie — uspokoiłam go. — Popracuj nad adapta-cją swego projektu do owiec. Idę porozmawiać z ekspertem. I poszłam do Giny. Adresowała jasnoróżowe zaproszenia w stylu Barbie.
— Nadal nie mogę nigdzie znaleźć Barbie Romantycznej Panny Młodej. Byłam już w pięciu sklepach z zabawkami. Opowiedziałam jej, co się stało.
— Wielka szkoda. — Potrząsnęła głową ze smutkiem. — Za-wsze go lubiłam, mimo że zupełnie nie czuje mody.
— Potrzebuję twojej pomocy.
Opowiedziałam jej o planach połączenia projektów badawczych.
— Zatem on otrzyma twoje środki finansowe i owce Bil-ly’ego Raya. A co ty przez to osiągniesz?
— Małe zwycięstwo nad Flip i siłami chaosu. To nie fair, by tracił środki finansowe jedynie dlatego, że Flip jest niekompetentna.
Obdarzyła mnie długim spojrzeniem.
— Dyrekcja nigdy się na to nie zgodzi. Po pierwsze, to badania z żywymi zwierzętami, które są kontrowersyjne. Dyrekcja nie znosi kontrowersji. Po drugie, jest to coś nowatorskiego, więc Dyrekcja będzie temu przeciwna dla zasady.
— Myślałam, że jednym z kamieni węgielnych PONUR-u jest nowatorstwo.
— Kpisz sobie? Jeśli to coś nowego, Dyrekcja nie przygotowała odpowiednich formularzy, a Dyrekcja uwielbia papierki, w równym stopniu jak nienawidzi kontrowersji. Przykro mi, wiem, że go lubisz.
Wróciła do adresowania kopert.
— Jeśli mi pomożesz, znajdę dla ciebie Romantyczną Bar-bie — obiecałam.
Spojrzała na mnie znad zaproszeń.
— To musi być Barbie Romantyczna Panna Młoda. Nie Bar-bie na Ludowo ani Barbie Fantazja Weselna. Skinęłam głową.
— Umowa stoi?
— Nie mogę gwarantować, że Dyrekcja na to pójdzie, nawet jeśli ci pomogę. — Odsunęła zaproszenia na stronę, wręczyła mi notatnik i ołówek. — W porządku, wymień, co masz zamiar powiedzieć Dyrekcji.
— Chyba zacznę od wyjaśnienia, co stało się z formularzem o przyznanie środków…
— Błąd — przerwała mi Gina. — Od razu się zorientują, o co ci chodzi. Musisz im powiedzieć, że pracowałaś nad tym wspól-
nym projektem od przedostatniego zebrania, kiedy to powiedzieli, jak istotny jest wkład personelu i interakcja. Używaj słów takich jak „optymalizacja” i „system wzorcujący”.
— Jasne. — Notowałam wszystko.
— Powiedz im, że mnóstwa odkryć dokonali uczeni pracujący razem. Crick i Watson, Penzias i Wilson, Gilbert i Sullivan… Podniosłam wzrok znad notatek.
— Gilbert i Sullivan nie byli uczonymi.
— Dyrekcja o tym nie wie. Ale mogą rozpoznać nazwiska. Będziesz potrzebowała dwustronicowego prospektu z celami projektu. Wszystko, co mogliby uznać za problematyczne, umieść na drugiej stronie. Nigdy nie czytają drugiej strony.
— Masz na myśli zarys projektu? Wyjaśnić metodę doświadczalną, którą mamy zamiar zastosować, i opisać związek między analizą trendów a badaniami w zakresie rozchodzenia się informacji?
— Nie. — Gina odwróciła się do komputera. — Nieważne, napiszę to za ciebie. — Zaczęła szybko stukać w klawiaturę. — Powiesz im, że zintegrowane między dyscyplinarne projekty zespołowe to najnowsza rzecz, jaką robią w MIT-cie. Powiedz im, że projekty jednoosobowe to już przeżytek. — Uderzyła w klawisz PRINT i w drukarce zaczai przesuwać się papier. — Zwracaj też uwagę na język ciała Dyrekcji. Kiedy stuka palcem wskazującym w blat biurka, masz kłopoty.
Wręczyła mi prospekt. Wydawał się podejrzanie podobny do jej pięciu celów na wszystkie okazje, co oznaczało, że prawdopodobnie zadziała.
— I nie ubieraj się w to. — Wskazała moją spódnicę i fartuch laboratoryjny. — Dyrekcja oczekuje stroju nieformalnego.
— Dzięki. Czy sądzisz, że to zadziała?
— Badania na żywych zwierzętach? Kpisz sobie? Barbie Romantyczna Panna Młoda to ta z różowymi kwiatkami z tiulu — wyjaśniła. — Aha, i Bethany chce brunetkę.
Mah-dżong (1922 – 24)
Gra zainspirowana przez dawną chińską grę płytkową. W wersji amerykańskiej stanowiła skrzyżowanie domina z remikiem. W grze budowano ściany, potem je rozwalano oraz „łapano księżyc z dna morza”. Zabawie towarzyszyły entuzjastyczne okrzyki „Pang!” i „Czou!” oraz stukanie przewracających się płytek z kości słoniowej. Gracze przebierali się w stroje orientalne (czasami, jeśli nie mieli jasnej koncepcji Chin, wybierali japońskie kimona) i pili herbatę. Choć wyparta przez szał krzyżówek i brydża, mah-dżong nadal pozostawała popularna wśród żydowskich matron aż do lat sześćdziesiątych.
Nie uwzględniłam wszystkich zmiennych. To prawda, że Dyrekcja ceniła sobie papierki ponad wszystko na świecie. Z wyjątkiem jednak Grantu Niebnitza.
Ledwie zaczęłam swą przemowę w wyłożonym białymi dywanami gabinecie, kiedy oczy Dyrekcji zaświeciły się i padło pytanie:
— To projekt interdyscyplinarny?
— Tak — potwierdziłam. — Analiza trendów połączona z wektorami uczenia się wyższych ssaków. Są również pewne aspekty teorii chaosu…
— Teoria chaosu? — powtórzył, stukając palcem wskazującym w blat kosztownego lękowego biurka.
— . Tylko w tym sensie, że są to systemy nieliniowe, wymagające zaplanowania eksperymentu — wyjaśniłam pośpiesznie. — Nacisk w badaniach położony jest głównie na rozchodzenie się informacji między wyższymi ssakami. Trendy w społeczności ludzkiej stanowią podzbiór tego zagadnienia.
— Planowanie eksperymentu? — spytała Dyrekcja z zapałem.
— Tak. Korzyścią praktyczną dla HiTeku byłoby lepsze zrozumienie, jak informacja rozprzestrzenia się w ludzkich społeczeństwach i…
— Jaka jest pani podstawowa dziedzina? — przerwał.
— Statystyka. Korzyść z zastosowania owiec zamiast makaków polega…
Nie skończyłam, gdyż Dyrekcja już stała i potrząsała mą dłonią.
— Dokładnie o taki projekt chodzi w PONURze. Synergia dyscyplin naukowych, implementowanie inicjatywy, kooperacja stwarzająca nowatorskie paradygmaty środowiska pracy.
On rzeczywiście mówi akronimami, pomyślałam zdziwiona i prawie nie zwróciłam uwagi na jego następne słowa.
— …dokładnie takiego projektu poszukuje Komitet Grantu Niebnitza. Chcę, by go natychmiast wdrożono. Jak szybko może go pani uruchomić?
— Ja… to… — jąkałam się. — Musimy wykonać pewne badania wstępne na temat zachowania się owiec. Istnieją również ’,. przepisy dotyczące żywych zwierząt…
Dyrekcja machnęła lekceważąco ręką.
— Załatwienie tej sprawy to już nasz problem. Chciałbym, żeby wraz z doktorem O’Reillym wykazali państwo naukową wrażliwość połączoną z dywergentnym myśleniem. Oczekuję rzeczy wielkich. — Entuzjastycznie potrząsnął moją dłonią. — HiTek zrobi wszystko, by pokonać biurokratyczne procedury i natychmiast uruchomić projekt.
I rzeczywiście.
Pozwolenia natychmiast wypisano, z wypełniania dodatkowych papierków zrezygnowano, a formularze zgody na użycie żywych zwierząt były gotowe, nim zdążyłam zejść do Biologii i zawiadomić Bennetta, że projekt zyskał aprobatę.
— Co to znaczy „natychmiast uruchomić”? — spytał zaniepokojony. — Nie zrobiliśmy żadnych badań wstępnych. Jak owce się komunikują, czego potrafią się nauczyć, co jedzą…
— Mamy mnóstwo czasu — uspokajałam go. — To przecież Dyrekcja.
Znowu się myliłam. W piątek Dyrekcja wezwała mnie na biały dywanik i powiadomiła, że wszystkie pozwolenia są gotowe, zgoda na użycie żywych zwierząt uzyskana.
— Czy może pani sprowadzić owce do poniedziałku?
— Muszę się dowiedzieć, czy właściciel zdąży to zorganizować. — Miałam nadzieję, że Billy Ray nie zdąży.
A jednak udało mu się, choć nie przywiózł ich osobiście. Brał udział w wirtualnym spotkaniu ranczerów w Lander. W zastępstwie przysłał Miguela, który miał kółko w nosie, australijski kapelusz i słuchawki na głowie, ale nie wykazywał chęci do wyładunku owiec.
— Gdzie je chcecie? — powiedział takim tonem, że aż zerknęłam pod rondo australijskiego kapelusza, by sprawdzić, czy na czole nie widnieje „n”.
Pokazaliśmy mu furtkę do zagrody. Westchnął ciężko, wycofał ciężarówkę mniej więcej do furtki i oparł się o kabinę z miną człowieka wyzyskiwanego.
— Nie wyładuje ich pan? — spytał w końcu Ben.
— Billy Ray kazał je dostarczyć — odparł Miguel. — Nic nie mówił o wyładowywaniu.
— Powienien pan poznać naszą urzędniczkę od poczty — zauważyłam. — Jesteście dla siebie stworzeni. Czujnie pochylił australijski kapelusz.
— Gdzie ona mieszka?
Bennett przeszedł na tył samochodu i podniósł rygiel zamykający drzwi.
— Chyba nie wypadną wszystkie jednocześnie i nie stratu-ją nas? — zapytał.
Nie miały zamiaru. Trzydziestka owiec stała na platformie ciężarówki. Beczały z przerażenia.
— No, chodźcie — zachęcał Ben. — Czy to dla nich nie za wysoko? Potrafią stąd skoczyć?
— Skakały z urwiska w Z dala od zgiełku, więc tu na pewno nie jest za wysoko — zauważyłam.
Ben poszedł jednak po kawałek dykty, by zrobić zaimprowizowaną rampę, a ja zajrzałam do doktora Rieza, który przed przełączeniem się na płazińce prowadził doświadczenia z końmi. Chciałam pożyczyć uździenicę.
Szukał jej całą wieczność i obawiałam się, że kiedy wrócę, nie będzie już potrzebna, jednak owce nadal stały zbite w gromadę z tyłu ciężarówki.
Ben wyglądał na sfrustrowanego, a Miguel przy szoferce kołysał się w rytm jakiejś niesłyszalnej melodii.
— Nie chcą wyjść — stwierdził Ben. — Próbowałem je wołać, namawiać i gwizdać.
Wręczyłam mu uździenicę.
— Sprowadźmy z rampy jedną, może pozostałe pójdą za nią — powiedział. Wziął uździenicę i wszedł po rampie. — Zejdź 2 drogi, wszystkie gwałtownie mogą się rzucić naprzód.
Nałożył uździenicę na łeb najbliższej owcy. Rzeczywiście, gwałtownie się rzuciła. W tył ciężarówki.
— Może uda ci się podnieść którąś owcę i wynieść ją na zewnątrz. — Przypomniałam sobie okładkę jednej z książek z aniołami. Widniał na niej bosy anioł niosący zagubione jagnię. — Wybierz jakąś mniejszą.
Ben skinął głową. Wręczył mi uździenicę i wszedł na rampę. Poruszał się powoli, by nie przestraszyć owiec.
— Nic wam nie zrobię. Cicho, cicho.
Owce nawet nie drgnęły. Ben przyklęknął przy jednej, wsunął ręce pod jej brzuch, po czym wysoko uniósł zwierzę. Ruszył ku rampie.
Tamten anioł, zanim podniósł owieczkę, uśpił ją widocznie chloroformem. Zwierzę kopało czterema racicami w cztery strony, wierciło się wściekle i uderzyło Bena łbem w szczękę. Stracił równowagę, a owca wywinęła się i kopnęła go w dołek. Upuścił ją, aż zadudniło. Dała nura w zbite stado, becząc histerycznie.
Pozostałe owce zawtórowały.
— Jesteś cały? — spytałam.
— Chyba tak. — Poruszył próbnie szczęką. — Co się stało z „jagniątkiem, tak potulnym i łagodnym”?
— Widocznie Blake w rzeczywistości nigdy nie miał do czynienia z owcami. — Pomogłam mu zejść z rampy. — Co teraz? Oparł się o koryto z wodą, dysząc ciężko.
— W końcu poczują pragnienie. Proponuję przeczekać. — Ostrożnie dotknął podbródka. Miguel przyczłapał do nas.
— Wiecie, nie mogę tkwić tu cały dzień! — ryknął, przekrzykując to, co mu grało w słuchawkach, i wrócił do szoferki.
— Zadzwonię do Billy’ego Raya — oznajmiłam.
Jego telefon komórkowy był jednak poza zasięgiem.
— Może jeszcze raz podkraść się do nich z uździenicą — zaproponował Ben, gdy wróciłam.
Podjął próbę. Następnie usiłowaliśmy zajść stado od tyłu, pchać owce, grozić Miguelowi, a podczas długich przerw, oparci o koryto, zialiśmy jak zgonione psy.
— Z pewnością zachodzi tu dyfuzja informacji — stwierdził Ben, masując sobie ramię. — Postanowiły nie schodzić z ciężarówki.
Nadeszła Alicja.
— Mam sylwetkę optymalnego kandydata do Grantu Nie-bnitza — powiedziała do Bena. Na mnie nie zwracała uwagi. — I znalazłam jeszcze jednego Niebnitza. Przemysłowca. Zrobił majątek na rafinacji rudy, założył kilka fundacji dobroczynnych. Oglądam kryteria selekcji komitetów tych fundacji. Chodź, Ben, zapoznasz się z tym profilem — dodała.
— Idź — zgodziłam się. — Naprawdopodobniej niczego nie stracisz. Spróbuję znowu złapać Billy’ego Raya. Zadzwoniłam do niego.
— Musisz po prostu… — zdążył powiedzieć i wyszedł z zasięgu. Wróciłam do zagrody. Owce opuściły ciężarówkę i pasły się J na suchej trawie.
— Co zrobiłaś? — Ben pojawił się za mymi plecami.
— Nic. Chyba Miguela znudziło czekanie.
Miguel jednak nadal stał przy szoferce, zasłuchany w Group-thinków czy w coś w tym duchu.
Owce pasły się spokojnie, wędrując beztrosko po zagrodzie, jak gdyby zawsze tu przebywały. Nawet gdy Miguel, nadal w słuchawkach, odwrócił ciężarówkę i odjechał, nie okazały strachu. Jedna z nich, ta w pobliżu płotu, podniosła na mnie swój myślący, inteligentny wzrok.
Uda się! — pomyślałam.
Owca patrzyła na mnie jeszcze chwilę, opuściła głowę, po-skubała trawę i utknęła łbem w ogrodzeniu.
Qiao pai (1977 — 95)
Chińska gra zainspirowana przez amerykańskiego brydża, niezwykle popularnego w latach trzydziestych. Wylansowana przez Deng Xiaopinga, który nauczył się jej we Francji. Qiao pai zyskała przeszło milion entuzjastów, którzy grali przeważnie w pracy. Odmiennie niż w brydżu, licytacja przebiega cicho, gracze nie układają kart w określonym porządku, a gra jest bardzo sformalizowana. Wyparła ping-ponga.
W ciągu następnych kilku dni przekonaliśmy się, że w stadzie owiec informacja prawie wcale się nie rozprzestrzenia. Nie powstały wśród nich również żadne manie.
— Chciałbym je przez kilka dni poobserwować — oznajmił Ben. — Musimy zbadać wzorce dyfuzji informacji w stadzie.
Obserwowaliśmy. Owce pasły się na trawie, robiły ze dwa kroki, pasły się jeszcze trochę, szły nieco dalej, skubały trawę. Byłby to sielski obrazek, gdyby nie ich długie, nic nie wyrażające pyski, i nie ta wełna.
Kto stworzył mit, że owce są puszyste i białe? Te miały raczej kolor starej ścierki i lepiły się od brudu.
Nadal się pasły. Od czasu do czasu któraś z nich przerywała przeżuwanie i dreptała wokół ogrodzenia. Szukała skały, żeby z niej skoczyć. Potem wracała do skubania trawy. Jedna zwy-
mootowała. Kilka sztuk pasło się wzdłuż płotu. Kiedy dochodziły do rogu, nie potrafiły wykombinować, jak się stamtąd wydostać, nadal się pasły, wyjadając trawę aż do ziemi. Potem, z braku lepszych pomysłów, jadły ziemię.
— Czy jesteś pewna, że owce to ssaki wyższe? — Ben położył ręce na płocie, oparł na nich brodę i obserwował zwierzęta.
— Bardzo mi przykro, nie miałam pojęcia, że są takie głupie.
— Prosta struktura zachowań może być korzystna z naszego punktu widzenia — stwierdził. — Problem z makakami polega na tym, że są sprytne. Ich zachowanie jest skomplikowane, wiele elementów występuje jednocześnie: dominacja, stosunki rodzinne, iskanie, komunikacja, uczenie. Trudno jest oddzielić dyfuzję informacji od innych zachowań.
A czy owce w ogóle przekazują sobie jakiekolwiek informacje? — pomyślałam.
Jedna z nich przeszła krok, popasła się, przeszła jeszcze dwa kroki, a potem widocznie zapomniała, co robi, i gapiła się pustym wzrokiem w przestrzeń.
Przyczłapała Flip w stroju kelnerki — czerwona lamówka na kołnierzu, na kieszeni napis „Obiady u Dona” wyhaftowany czerwonym ściegiem. Niosła papier.
— Dostałaś pracę? — spytał z nadzieją Be”n. Wywrócenie oczu. Westchnienie. Odrzut włosów.
— Nieee.
— Więc czemu nosisz mundur? — zapytałam.
— To nie jest mundur, ale sukienka uszyta tak, żeby wyglądała jak mundur. Bo chcę pokazać, że muszę tu wykonywać całą pracę. To manifest. Niech państwo to podpiszą. — Wręczyła mi kartkę i oparła się na furtce. — Czy to owce?
Druk był petycją o zakaz palenia na parkingu.
— Jedna osoba paląca papierosa raz dziennie na parkingu o powierzchni półtora hektara nie wyprodukuje wtórnego dymu o takim stężeniu, by dawało to powody do zmartwień — zauważył Ben.
Flip odrzuciła włosy, koraliki we włosach gwałtownie się zakołysały.
— Nie chodzi o wtórny dym — wyjaśniła z niesmakiem — tylko o zanieczyszczenie powietrza.
Odeszła, człapiąc, a my powróciliśmy do naszych baranów. Ich bierność dawała nam przynajmniej czas na ułożenie programu obserwacji i przejrzenie literatury.
Nie było tego dużo. Biolog z college’u Williama i Mary w Wirginii obserwował stado pięciuset owiec i doszedł do wniosku, że mają „silny instynkt stadny”, a badacz z Indiany zidentyfikował pięć form kontaktu między owcami (beczenia zostały spisane fonetycznie). Nikt jednak nie prowadził doświadczeń w nauczaniu. Wszyscy robili to co my: obserwowali, jak owce żują, drepczą w kółko bez celu i rzygają.
Mieliśmy mnóstwo czasu na rozmowę o krótkich fryzurach i teorii chaosu.
— To zadziwiające, że systemy chaotyczne nie pozostają chaotyczne na zawsze — powiedział Ben, opierając się na furtce. — Czasami spontanicznie reorganizują się w strukturę uporządkowaną.
— Nagle stają się mniej chaotyczne? — Życzyłam sobie w duchu, by wydarzyło się to w HiTeku.
— Nie, i w tym sedno. Stają się coraz bardziej chaotyczne, aż osiągną jakby chaotyczną masę krytyczną. Wtedy spontanicznie reorganizują się na wyższym poziomie równowagi. Nazywa się to krytycznością samoorganizującą.
Miałam wrażenie, że niebawem osiągniemy ten poziom. Dyrekcja wydawała okólniki, owce utykały głowami w płocie, w furtce i pod karmnikiem. Czasami wpadała Flip, wisiała na drzwiczkach między zagrodą a laboratorium, monotonnie podnosiła i opuszczała rygiel i wyglądała na nieszczęśliwie zakochaną.
Trzeciego dnia zrozumieliśmy, że owce nie zapoczątkują żadnej manii. Nie nauczą się również przyciskać guzików, by dostać jedzenie. Następnego ranka po przybyciu owiec Ben zainstalował urządzenie i kilka razy zademonstrował jego działanie: chodził na czworakach i przyciskał nos do szerokiego, płaskiego guzika. Za każdym razem grzechotały wypadające kulki karmy, a Ben wsadzał głowę w koryto i wydawał odgłosy żucia. Owce obserwowały to niewzruszone.
— Musimy skłonić którąś z nich, by się tego nauczyła — powiedziałam. Oglądaliśmy taśmy wideo z dnia ich przybycia i zobaczyliśmy, jak zeszły z ciężarówki. Tłoczyły się i cofały, wreszcie jedna została wypchnięta z platformy. Reszta stada hurmem stoczyła się za nią. — Pozostałe będą ją wówczas naśladować.
Ben bez przekonania poszedł po uździenicę.
— Którą złapać?
— Tę nie. — Wskazałam owcę, która zwymiotowała. Spojrzałam na stado, usiłując ocenić bystrość i inteligencję poszczególnych zwierząt. Nie miały jej zbyt wiele. — Raczej tę.
Ben kiwnął głową i ruszyliśmy ku niej z uździenicą. Owca żuła przez chwilę w zamyśleniu, po czym pomknęła w róg, a reszta owiec za nią. Przeskakiwały przez siebie wzajemnie, by jak najszybciej dotrzeć do ściany.
— „I z wszystkich domów wypadły szczury” — zarecytowałam cicho.
— Przynajmniej wszystkie są w jednym rogu. Którejś z nich założę uździenicę.
Nie udało się, choć złapał owcę za wełnę i biegł za nią przez pół zagrody.
— One się państwa boją — zauważyła Flip. Od rana wisiała na furtce, podnosiła i opuszczała rygiel i snuła smętną opowieść o dentyście Darrellu.
— Ja też się ich boję — oznajmił Ben, otrzepując sztruksy — jesteśmy więc kwita.
— Powinniśmy je łagodnie namówić. Chodźcie tutaj — przykucnęłam i zawołałam dziecinnym głosem, jakim ludzie mówią do psów. — Chodźcie, nic wam nie zrobię.
Gapiły się na mnie, żując beznamiętnie.
— W jaki sposób pasterze prowadzą swe stada? — zastanawiał się Ben.
Usiłowałam przypomnieć sobie różne obrazki.
— Nie wiem. Po prostu idą przodem, a owce za nimi.
Stosowaliśmy tę metodę. Próbowaliśmy również podkraść się do owiec z przeciwnych stron i ruszyć na nie z tyłu, mając nadzieję, że pobiegną do przodu, a jedna z nich przypadkowo zderzy się z guzikiem.
— Może nie lubią tych kulek? — wysunęła przypuszczenie Flip.
— Wiesz, ona ma rację — powiedziałam, a Ben popatrzył na mnie z niedowierzaniem. — Musimy wiedzieć więcej o ich diecie i o tym, co potrafią. Zadzwonię do Billy’ego Raya i spytam, co im smakuje.
W słuchawce odebrałam nagrany głos Billy’ego: „Naciśnij jeden, jeśli chcesz z ranczem, naciśnij dwa, jeśli chcesz ze stodołą, naciśnij trzy, jeśli chcesz z wybiegiem dla owiec”. Billy’ego Raya nie było w żadnym z tych trzech miejsc. Był w drodze do Casper.
Wróciłam do laboratorium, powiedziałam Benowi i Flip, że idę do biblioteki, i odjechałam.
Przy biurku w wypożyczalni siedział klon Flip noszący przepaskę na głowie z taśmy samoprzylepnej i piętno „n”.
— Czy macie jakieś książki o hodowli owiec? — zapytałam.
— Jak się to pisze?
— Przez samo „h”. — Na twarzy bibliotekarki nie pojawiło się jednak zrozumienie.
— Hamlet — odczytała z ekranu. — Hollywood…
— Hodowla — powiedziałam. — Ho-do-wla o-wiec.
— Aha. — Wklepała to, myląc się kilka razy. — Hodowla królików — przeczytała. — Sześć głupich owiec idzie na zakupy, Syndrom czarnej owcy…
— Chodzi o poradniki na temat owiec. Jak je żywić i tresować.
Wywróciła oczyma.
— Tego pani nie powiedziała.
W końcu wydobyłam od niej numery katalogowe i wypożyczyłam Hodowlę owiec dla zabawy i zysku; Opowieści australijskiego pasterza; Dziewięciu krawców Dorothy Sayers, gdzie, jak pamiętałam, wspominało się o owcach; Opieka nad owcami i — z uwagi na owczy świerzb, o którym wspominał Billy Ray — Powszechne choroby owiec. Podeszłam do biurka.
— Ma pani przetrzymaną książkę — oznajmiła dziewczyna. — Działa zabrane Roberta Browninga.
— Dzieła zebrane — poprawiłam. — Mówiłyśmy o tym poprzednio. Zwróciłam ją.
— Nie mam odnotowanego zwrotu. Jest nałożona grzywna sześć pięćdziesiąt. Wypożyczyła ją pani w marcu. Nie można wypożyczać książek, gdy nie zapłacone grzywny przekraczają w sumie pięć dolarów.
— Oddałam tę książkę — odpowiedziałam i rzuciłam na blat dwadzieścia dolarów.
— Ponadto musi pani zapłacić za zakup nowego egzemplarza — oznajmiła. — W sumie pięćdziesiąt pięć dziewięćdziesiąt pięć.
Wiem, kiedy przegrywam. Wypisałam czek. Wróciłam z książkami do Bena i zaczęliśmy je przeglądać.
Nie dodawały otuchy. „W czasie upałów owce skupiają się razem i często duszą na śmierć” — mówiła Hodowla owiec dla zabawy… oraz: „Owce od czasu do czasu przewracają się na grzbiet i nie potrafią się podnieść”.
— Posłuchaj tego — powiedział Ben. — „Przestraszone owce mogą wpadać na drzewa i inne przeszkody”.
O umiejętnościach nie było nic, jedynie uwaga: „Trzymanie owiec wewnątrz ogrodzenia jest znacznie łatwiejsze niż zagnanie ich z powrotem”. Znaleźliśmy jednak mnóstwo informacji, które moglibyśmy wykorzystać wcześniej.
Nie należało dotykać owcom pyska ani drapać ich za uszami, a pasterz australijski doradzał złowieszczo: „Rzucanie ka-
pelusza na ziemię i deptanie go nie przyniesie żadnych efektów, jedynie zniszczenie kapelusza”.
— „Owce najbardziej boją się zostać złapane” — przeczytałam Benowi.
— Teraz mi to mówisz.
Kilka rad wydawało się mniej godnych zaufania.
„Siedź spokojnie — doradzało Kierowanie owcami — a zaciekawią się i przyjdą zobaczyć, co robisz”.
Nie przyszły, lecz pasterz australijski miał metodę praktyczną, by zmusić owce do pójścia tam, gdzie chciał.
— „Uklęknij przy owcy” — czytałam z książki. Ben zastosował się do polecenia.
— „Umieść jedną dłoń na zadzie — ciągnęłam. — To okolice ogona”.
— Na ogonie?
— Nie, nieco z tyłu bioder.
Shirl wyszła z laboratorium na ganek, zapaliła papierosa, a potem zbliżyła się do ogrodzenia i obserwowała nasze wysiłki.
— „Umieść drugą dłoń pod brodą — przeczytałam. — Owca trzymana w ten sposób nie zdoła ani ci się wyrwać, ani iść w przód, ani się cofnąć”.
— Jak dotąd działa — potwierdził Ben.
— Teraz „trzymaj ją mocno za brodę i delikatnie ściśnij, by zmusić owcę do pójścia naprzód”. — Opuściłam książkę. — Gdy chcesz ją zatrzymać, pchasz ręką umieszczoną pod brodą.
— Rozumiem. — Ben wstał z kolan. — Zaczynam.
Lekko ścisnął wełniany tył owcy. Owca nie ruszyła się z miejsca.
Shirl głęboko zaciągnęła się papierosem, zakasłała i potrząsnęła głową.
— Źle coś robimy? — spytał Ben.
— To zależy, co państwo chcą zrobić — odparła.
— Mamy zamiar nauczyć owce naciskania guzika, gdy chcą dostać jedzenie — wyjaśnił. — Chwilowo zadowolę się zgromadzeniem owiec po tej samej stronie zagrody co koryto.
Ściskał owcę przez cały czas, ale zwierzęciem kierował widocznie jakiś mechanizm z opóźnieniem. Postąpiło łagodnie dwa kroki naprzód i zaczęło stawiać opór.
— Trzymaj brodę! — ostrzegłam.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Obydwoje schwyciliśmy zwierzę za szyję. Upuściłam książkę, w dłoni została mi garść wełny. Ben dostał kopniaka w rękę. Owca pognała w stado.
— Zawsze tak robią, kiedy oddziela się je od grupy — powiedziała Shirl, wydmuchując dym. — Nurkują z powrotem do środka. Tak działa instynkt grupowy. Samodzielne myślenie zbyt je przeraża.
Podeszliśmy do płotu.
— Zna pani owce? — zdziwił się Ben. Potaknęła.
— Wiem, że to najbardziej złośliwe, uparte i głupie stworzenia na ziemi.
— Do tego już doszliśmy — przyznał Ben.
— Skąd zna pani owce? — zapytałam.
— Wychowałam się na owczej farmie w Montanie. Ben westchnął z ulgą.
— Czy mogłaby nam pani coś poradzić? Nie potrafimy ich do niczego zmusić.
Zaciągnęła się papierosem.
— Potrzebna jest perednica — powiedziała.
— Perednica? Co to takiego? Specjalny typ uździenicy? — zgadywał Ben.
Potrząsnęła głową.
— Przewodnik.
— Na przykład pies pasterski? — zapytałam.
— Nie. Pies może poganiać, prowadzić i utrzymywać owce razem, ale nie będą go naśladować. Perednica to owca.
— Specjalna rasa?
— Nie. Ta sama rasa. Identyczna owca. Tylko ma w sobie coś takiego, że reszta stada za nią idzie. Na ogół to stara samica. Niektórzy ludzie uważają, że ma to związek z hormonami, inni, że z wyglądem. Mój nauczyciel mawiał, że one się rodzą ze szczególnymi zdolnościami przywódczymi.
— Z charyzmą. Dominujące samce małp mają coś takiego.
— A co pani o tym myśli? — spytałam.
— Ja? — Trzymała pionowo papierosa, obserwując dym. — Myślę, że perednica to taka sama owca jak wszystkie, tylko trochę głodniejsza, trochę szybsza, trochę bardziej chciwa. Zawsze chce pierwsza dostać jedzenie, pierwsza się schronić, pierwsza dotrzeć do tryka, dlatego zawsze jest w przodzie. Niewiele w przodzie. Jeśli za bardzo się wysunie, owce będą musiały wychodzić poza stado, by iść za nią, a to oznaczałoby samodzielne myślenie. Wysuwa się tylko troszeczkę i pozostałe nawet nie wiedzą, że są prowadzone. A perednica nie wie, że prowadzi.
Rzuciła papieros na trawę i zadeptała go.
— Jeśli nauczycie perednicę naciskać guzik, reszta stada też będzie to robić.
— Gdzie można dostać perednicę? — zapalił się Ben.
— Skąd wzięli państwo owce? W stadzie prawdopodobnie był przewodnik, ale po prostu nie włączono go do tej partii. To nie jest całe stado, prawda?
— Nie — odparłam. — Billy Ray ma dwieście sztuk. Kiwnęła głową.
— W tak wielkim stadzie prawie zawsze jest perednica. Spojrzałam na Bena.
— Zadzwonię do Billy’ego Raya — powiedziałam.
— Świetnie — odparł, lecz jakoś bez entuzjazmu.
— O co chodzi? — spytałam. — Nie sądzisz, że sprowadzenie przewodnika to dobry pomysł? Obawiasz się, że zakłóci to twój eksperyment?
— Jaki eksperyment? Nie, nie, pomysł jest dobry. Struktura podległości i jej wpływ na szybkość uczenia jest jednym z czynników, które chciałbym badać. Zadzwoń do niego.
Weszłam do laboratorium. W drugim końcu pokoju z hu-kiem zatrzasnęły się drzwi do holu. Przeszłam przez pomieszczenie i popatrzyłam na korytarz.
Flip w kombinezonie i dwubarwnych półbutach — białych z błękitem Czerenkowa — znikała właśnie na klatce schodowej. Musiała przynieść nam pocztę. Zdziwiłam się, że nie zajrzała na wybieg, by spytać, czy według nas jest szałowa.
Wróciłam do laboratorium. Na biurku Bena leżała poczta. Dwa pakiety dla doktora Ravenwooda z Działu Fizyki i list Giny do Laboratoriów Bella.
Śluby dzieci-kwiatów (1968 – 75)
Mania buntownicza, spopularyzowana przez ludzi, którzy nie chcieli buntować się totalnie i zupełnie zrezygnować z zawierania małżeństw. Odbywały się na polanie lub na szczycie góry. Ceremonii towarzyszył utwór Uczucia, grany na sitarze. Przyrzeczenia układali sami zainteresowani, czerpiąc z poezji Khalila Gibrana. Zwykle panna młoda występowała boso, z kwiatami we włosach, pan młody miał wisior z symbolem pokoju i baczki. Mania wyparta w latach siedemdziesiątych przez modę na życie na kocią łapę i brak zaangażowania uczuciowego.
Billy Ray osobiście przywiózł perednicę.
— Wyładowałem ją na wybiegu — oznajmił, wchodząc do laboratorium statystyki. — Dziewczyna na dole powiedziała, bym po prostu dołączył owcę do reszty stada.
Zapewne spotkał Alicję. Całe popołudnie przytulona do Bena, dyskutowała z nim o profilach zdobywców Grantu Nie-bnitza. Dlatego poszłam na górę do laboratoriów Statystyki i wklepywałam do komputera dane z lat dwudziestych. Tylko dlaczego Bena nie było na dole?
— Ładna? — spytałam. — Typ menadżera? Cała na różowo?
— Perednica?
— Nie, osoba, z którą rozmawiałeś. Czarne włosy? Z notatnikiem?
— Nie, tatuaż na czole.
— Piętno — poprawiłam automatycznie. — Może lepiej zejdźmy i sprawdźmy, co z tą perednicą.
— Nic jej nie będzie. Sam ją przywiozłem, bo chciałbym zabrać cię na kolację, która nas ominęła w zeszłym tygodniu.
— Och, dobrze — odpowiedziałam. Może przy okazji dowiem się czegoś na temat umiejętności łatwo przyswajalnych, których moglibyśmy nauczyć owce. — Wezmę płaszcz.
— Wspaniale. — Uśmiechnął się promiennie. — Chciałbym cię zabrać w nowe miejsce.
— Preria? — spytałam.
— Nie, restauracja syberyjska. Kuchnia syberyjska idzie teraz jak gorące bułeczki.
Miałam nadzieję, że „gorące” oznaczało „o wysokiej temperaturze”. Na parkingu mroziło, wiał przenikliwy wiatr. Całe szczęście, że Shirl nie musi tu stać, by zapalić papierosa.
Billy Ray pomógł mi wsiąść do swej ciężarówki. Gdy wyjeżdżał z parkingu, przypomniało mi się, co Flip zrobiła kiedyś z moimi wycinkami.
— Czekaj, może przed odjazdem powinniśmy się upewnić, czy perednicą ma się dobrze — powiedziałam, położywszy dłoń na jego ręce. — Co ta dziewczyna w laboratorium dokładnie powiedziała? Nie była na wybiegu, prawda?
— Nie. Szukałem kogoś, komu mógłbym przekazać pered-nicę, wtedy ta dziewczyna weszła z listami, powiedziała, że tamci są w laboratorium doktor Turnbull i żebym po prostu zostawił zwierzę w zagrodzie. Tak zrobiłem. Owca ma się doskonale. Natychmiast zeszła z ciężarówki i zaczęła się paść.
To rzeczywiście musiał być przewodnik. Perspektywy zaczynały rysować się jaśniej.
— Ale potem wyszła stamtąd? — spytałam. — Chodzi mi o dziewczynę, nie o perednicę.
— Owszem. Spytała, czy według mnie ma duże poczucie humoru, a kiedy odpowiedziałem, że nie wiem, bo nie słyszałem, by mówiła coś zabawnego, jakoś tak westchnęła, wywróciła oczyma i wyszła.
— Świetnie — odetchnęłam z ulgą.
Było już wpół do szóstej. Flip nigdy nie zostawała po piątej, a zwykle wychodziła nawet wcześniej, więc raczej już nic nie spsoci. Ben na pewno sprawdzi wszystko w laboratorium przed pójściem do domu. Jeśli nie jest zbyt zadurzony w Alicji i w Grancie Niebnitza, i pamięta, że ma stado owiec.
— To wspaniałe miejsce — oznajmił Billy Ray. — Postoimy z godzinę, by wejść do środka.
— Bajecznie — odparłam. — Chodźmy.
W rzeczywistości trwało to godzinę dwadzieścia minut, a podczas ostatniej półgodziny wiatr się wzmógł i zaczai padać śnieg. Billy Ray dał mi swą kurtkę na kożuszku, bym zarzuciła sobie na ramiona. Sam został w koszuli bez kołnierzyka i w kawaleryjskich spodniach. Dłonie wsunął w żółte skórzane rękawiczki do konnej jazdy. Włosy miał teraz dłuższe niż poprzednio. Wyglądał zupełnie jak Brad Pitt. Gdy zaczęłam się trząść, oddał mi również rękawiczki.
— Spodoba ci się tutaj — stwierdził. — Wszyscy twierdzą, że kuchnia syberyjska jest znakomita. Wspaniale, że w końcu się spotkaliśmy. Chciałbym o czymś z tobą porozmawiać.
— Ja też chciałam z tobą porozmawiać — wymamrotałam sztywnymi wargami. — Jakich sztuczek można nauczyć owce?
— Sztuczek? — spytał bez zrozumienia. — Na przykład czego?
— No wiesz, na przykład kojarzyć kolor z jedzeniem lub przebiegać labirynt. Najlepiej coś o niskim progu przyswajal-ności i z kilkoma poziomami trudności.
— Uczyć owce? — powtórzył. Nastąpiła długa chwila milczenia, a wokół nas wył wicher. — Są doskonałe w wydostawaniu się z zagród, gdzie powinny pozostać.
Niezupełnie o to mi chodziło.
— Wiesz co? — spytał. — Wejdę do Internetu i zobaczę, czy ktoś może nauczył owcę jakiejś sztuczki. — Mimo śniegu zdjął kapelusz i obracał go w rękach. — Właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Ostatnio miałem dużo czasu na myślenie, podczas tych jazd do Durango i tak dalej, i dumałem wiele o życiu na ranczu. To samotność, cały czas na pastwiskach, nikogo się nie widuje, nigdzie się nie jeździ.
A do Lodge Grass, Lander i Durango? — wyliczałam sobie w duchu.
— Ostatnio zastanawiałem się, czy to wszystko ma sens i po co ja to właściwie robię. I myślałem o tobie, Sandro.
— Barbara Rosę! — zawołał syberyjski kelner.
— To my — powiedziałam.
Oddałam Billy’emu Rayowi kurtkę i rękawiczki, a on włożył z powrotem kapelusz. Poszliśmy za kelnerem do naszego stolika. Na środku blatu stał samowar — ogrzałam nad nim ręce.
— Chyba ci kiedyś mówiłem, że czuję, jakbym nie miał żadnego celu, jakiś brak satysfakcji.
— Świąd — podpowiedziałam.
— Dobre określenie. Coś mnie rzeczywiście drażniło i kiedy wracałem z Lodgepole, zorientowałem się, czego mi brak.
Ujął moją dłoń.
— Czego? — zapytałam.
— Ciebie.
Bezwiednie wyrwałam mu dłoń, a on oświadczył:
— Posłuchaj, wiem, że to niespodziewane. Dla mnie też to była niespodzianka. Jechałem przez Góry Skaliste, taki jakiś poirytowany, miałem wrażenie, że nic się nie liczy. Pomyślałem, zadzwonię do Sandry, a gdy skończyłem z tobą rozmowę, znów myślałem. Może powinniśmy się pobrać.
— Pobrać? — pisnęłam.
— Posłuchaj, z góry cię zapewniam, że bez względu na odpowiedź, możesz zatrzymać owce, jak długo chcesz. Żadnych zobowiązań. Wiem, że nie zrezygnujesz ze swojej pracy. Wszystko to przemyślałem. Nie musimy się pobierać, dopóki nie załatwisz tych krótkich fryzur, a potem umieścimy cię na ranczu z fak-sem, modemem i e-mailem. Nawet nie poczujesz, że nie jesteś w HiTeku.
Tylko że nie będzie tam Flip, pomyślałam nie na temat, ani Alicji. Ani zebrań. Ani ćwiczeń wrażliwości. Ale małżeństwo?!
— Posłuchaj, nie musisz mi natychmiast odpowiadać — ciągnął Billy Ray. — Nie śpiesz się. Ja rozmyślałem przez kilka tysięcy kilometrów. Daj mi znać po deserze. Do tego czasu zostawię cię w spokoju.
Wziął do ręki czerwone menu z sylwetką wielkiego rosyjskiego niedźwiedzia i zaczai je przeglądać, a ja patrzyłam na niego, usiłując to wszystko zrozumieć. Małżeństwo. Proponował mi małżeństwo.
A czemuż by nie? Miły facet, chciało mu się jechać setki kilometrów na spotkanie ze mną, a ja miałam już — jak zeznałam Alicji — trzydzieści jeden lat, i gdzie niby mam spotkać kogoś innego? W ogłoszeniach osobistych? Wysportowanych, troskliwych NP, którym na randkę nie chce się nawet przejść na drugą stronę ulicy?
Billy Ray jechał z daleka samochodem, mając nieokreśloną nadzieję, że wybiorę się z nim na kolację. I pożyczył mi stado owiec oraz perednicę. A także kurtkę na kożuszku i rękawiczki. Gdzie spotkam kogoś równie miłego? W HiTeku nikt mi się nie oświadczy, to pewne.
— Co zamówisz? — spytał Billy Ray. — Ja chyba zjem pyzy.
Wzięłam barszcz przyprawiony bazylią (nie sądziłam, że to typowa przyprawa syberyjskiej kuchni) oraz pyzy i próbowałam się zastanowić. Czego ja właściwie chcę?
Chciałabym dotrzeć do źródła krótkich fryzur, ale wiedziałam, że jest to równie mało prawdopodobne jak zdobycie Gran-tu Niebnitza. Według teorii Feynmana praca na zupełnie innym polu pobudza odkrycia naukowe, ale ja nie zbliżyłam się ani na krok do wykrycia początków manii. Może potrzebowałam zupełnego oderwania się od HiTeku, wyjazdu na świeże powietrze do samotnego rancza w Wyoming?
— Z dala od zgiełku — wymamrotałam.
— Proszę? — spytał Billy Ray.
— A, nic ważnego — odparłam i wróciłam do kolacji.
Obserwowałam, jak je pyzy. Naprawdę przypominał nieco Brada Pitta. Posłusznie szedł za trendami, ale to byłoby korzystne dla mego projektu. Przecież nie musielibyśmy pobierać się natychmiast. Powiedział, że może czekać, aż skończę badania. I w odróżnieniu od dentysty Flip, nie miał nic przeciwko temu, że podczas tej pracy będę geograficznie niekompatybilna.
Flip i jej dentysta, pomyślałam zastanawiając się, czy nie jest to po prostu jeszcze jedna mania. Tamten artykuł mówił, że śluby są modne, i wszystkie dziewczęta szalały za Barbie Romantyczną Panną Młodą. Mama Lindsay myślała o ponownym małżeństwie mimo przejść z tą kreaturą Mattem, Sara próbowała skłonić Teda, by się jej oświadczył, a Alicja wybierała krawaty dla Bennetta. Może robili to w ramach manii zaangażowania osobistego?
Byłam niesprawiedliwa dla Billy’ego Raya. Uwielbiał wszystko co modne, mógł nawet w kolejce do restauracji stać w zamieci przez półtorej godziny, ale nie ożeniłby się z tego tylko powodu, że małżeństwo jest na fali. A jeśli to nawet trend? Manie nie są aż takie złe. Spójrzmy na recykling i walkę o prawa człowieka. I walc. I cóż w tym złego, że się niekiedy damy ponieść manii?
— Czas na deser — oznajmił Billy Ray, spoglądając na mnie spod ronda swego kapelusza.
Gestem przywołał kelnerkę, a ta trajkotała, wymieniając nazwy żelaznych pozycji w menu: creme brulee, tiramisu, pud-ding chlebowy.
— Nie ma sernika po wiedeńsku? — zapytałam. Wywróciła oczyma.
— Co weźmiesz? — spytał Billy Ray.
— Zastanowię się chwilkę — odparłam, dysząc ciężko. — Zamów pierwszy.
Billy Ray uśmiechnął się do kelnerki.
— Proszę pudding chlebowy.
— Pudding chlebowy?
Kelnerka życzliwie podpowiedziała:
— To nasz najpopularniejszy deser.
— Myślałam, że nie lubisz puddingu chlebowego — zauważyłam.
Spojrzał, nie rozumiejąc, o co mi chodzi.
— Kiedy to mówiłem?
— W tamtej restauracji z kuchnią prerii, w „Róży Kansas”, wybrałeś tiramisu.
— Nikt już nie jada tiramisu. Uwielbiam pudding chlebowy.
Zwierzaki wirtualne (jesień 1994 – wiosna 1996)
Gra komputerowa japońskiego pomysłu, w której głównym bohaterem jest zaprogramowany zwierzak. Szczeniak, kocię lub kurczak rośnie, gdy się je karmi i zabawia, uczy się sztuczek (dotyczy to raczej psów niż kotów czy kurczaków), lecz zaniedbywane ginie. Mania wywołana miłością do zwierząt, których posiadanie w przeludnionej Japonii jest niepraktyczne.
Z Benem zobaczyłam się na parkingu następnego ranka.
— Gdzie jest perednica? — zapytał.
— Nie ma jej razem z owcami? — Wyszłam z samochodu. Wiedziałam, że nie mogę ufać Flip. — Billy Ray mówił, że wsadził przewodnika do zagrody.
— Jeśli tam jest, wygląda jak wszystkie inne owce. Miał rację. Nie dała się odróżnić. Szybko przeliczyliśmy stado — jedna więcej niż przedtem, lecz która z nich była perednica, pozostawało zagadką.
— Jak wyglądała, gdy twój przyjaciel wprowadzał ją do zagrody?
— Nie byłam przy tym. — Patrzyłam na owce, próbując wykryć, która wygląda odmiennie. — Powinnam była zejść i sprawdzić, ale wybieraliśmy się na kolację i…
— No tak — przerwał mi. — Lepiej poszukajmy Shirl.
Shirl nigdzie nie było. Zajrzałam do kopiami i do Zaopatrzenia, gdzie Desiderata oglądała swe rozdwajające się na końcach włosy, ułożone przed nią na biurku.
— Co ci się stało, Desiderato? — Patrzyłam na odcięte fragmenty fryzury.
— Nie mogłam zdjąć taśmy — powiedziała z rozpaczą, podnosząc owinięte pasmo włosów. — To gorsze od tego poprzedniego kleju cementowego.
Żachnęłam się.
— Widziałaś Shirl?
— Prawdopodobnie wyszła gdzieś popalić — powiedziała z dezaprobatą. — Czy wie pani, jak szkodliwy jest wtórny dym?
— Prawie tak szkodliwy jak taśma samoprzylepna — odparłam i zeszłam do laboratorium Alicji, sprawdzić, czy Shirl nie wprowadza tam danych statystycznych.
Nie wprowadzała, lecz wklepywała je Alicja, ubrana w postmodernistycznie różową bluzkę i luźne, wiązane pałacowe spodnie. Zapytałam ją, czy widziała Shirl.
— Absolutnie żaden ze zdobywców Grantu Niebnitza nie był palaczem — oznajmiła.
Już miałam jej wyjaśnić, że jeśli wziąć pod uwagę procent niepalących w całej populacji i malutką liczbę beneficjentów Grantu Niebnitza, ocena tego, że wśród nich znajdą się niepalący (czy choćby osoba z jakiejkolwiek wybranej grupy) jest statystycznie nieistotna. Zaniechałam jednak tego wykładu, gdyż moim zadaniem była identyfikacja perednicy.
— Nie orientujesz się, gdzie może być Shirl?
— Wysłałam ją do Dyrekcji ze sprawozdaniem — odparła. Tam jej nie zastałam. Wróciłam do laboratorium. Bennett też jej nie znalazł.
— Jesteśmy zdani na siebie — oznajmił.
— W porządku — powiedziałam. — To perednica, lider. Włóżmy trochę siana i zobaczmy, co się stanie. Tak uczyniliśmy.
Nic się nie stało. Owce w pobliżu Bena rozproszyły się, gdy wrzucał widłami siano, po czym pasły się dalej. Jedna z nich powędrowała do koryta z wodą, utknęła łbem między korytem a ścianą i stała tam becząc.
— Może przywiózł nie tę owcę — wysunął przypuszczenie Ben.
— Czy masz taśmy wideo z zeszłego popołudnia? — spytałam. Rozpromienił się.
— Mam, będzie na niej moment, gdy twój przyjaciel przynosi przewodnika.
Billy Ray opuścił tył ciężarówki, a perednica pobiegła truchtem po rampie w sam środek stada. Prześledzenie jej ruchów ujęcie po ujęciu, aż do chwili obecnej, było sprawą prostą.
Byłoby proste, gdyby podczas wyładunku nie napatoczyła się Flip. Całkowicie zasłoniła widok na dziesięć minut, a kiedy w końcu odeszła na bok, konfiguracja stada zupełnie się zmieniła.
— Chciała wiedzieć, co Billy Ray sądzi o jej poczuciu humoru.
— Jest znakomite — rzekł Ben. — 1 co teraz?
— Cofnij to — poleciłam. — 1 zatrzymaj obraz tuż przed tym, Mm perednica wychodzi z ciężarówki. Może zauważymy u niej jakieś cechy charakterystyczne.
Przewinął i uważnie obserwował obraz. Perednica wyglądała dokładnie tak samo jak pozostałe zwierzęta. Jeśli nawet miała jakieś cechy charakterystyczne, były dostrzegalne wyłącznie dla owiec.
— Jest jakby trochę zezowata — stwierdził w końcu Ben, zapatrzony w ekran. — Widzisz?
Następne pół godziny przedzieraliśmy się przez stado, braliśmy owce za brody i wpatrywaliśmy się im w oczy. Wszystkie miały lekkiego zeza i tak pozbawione wyrazu pyski, że na swych pociągłych, brudnobiałych czołach powinny mieć wstem-plowane „n” jak „nieprzenikniony”.
— Musi być na to jakiś lepszy sposób — powiedziałam, kie-
dy zwodniczo chuda owca wtarła mnie w płot i omal nie złamała mi obu nóg. — Jeszcze raz przejrzyjmy taśmy.
— Z ostatniej nocy?
— Nie, z tego ranka. I niech taśma się kręci. Zaraz wracam.
Pobiegłam na górę do laboratorium statystyki, rozglądając się po drodze za Shirl, lecz nie było jej ani śladu. Złapałam dyskietkę ze swymi programami wektorowymi i zaczęłam ryć pod stosami wycinków prasowych.
Po drodze na górę przyszło mi na myśl, że jeśli zidentyfikujemy przewodnika, musimy jakoś go zaznaczyć. Wyciągnęłam postmodernistycznie różową wstążkę, którą kupiłam w Bo-ulder, i wróciłam biegiem na Biologię.
Owce zebrały się wokół siana, żując monotonnie swymi wielkimi, kwadratowymi zębami.
— Czy zauważyłeś, kto je doprowadził? Ben pokręcił głową.
— Wszystkie naraz skierowały się ku sianu. Popatrz.
Włączył taśmę.
Rzeczywiście. Na ekranie owce wędrowały bez celu po wybiegu, co parę kroków zatrzymywały się i skubały trawę, nie zwracając uwagi ani na siebie nawzajem, ani na siano, aż, najwyraźniej przypadkowo, wszystkie stały przednimi nogami w sianie i brały je niedbale do pysków.
— W porządku. — Siadłam przy komputerze. — Dołącz taśmę. Zobaczę, czy uda mi się wyodrębnić perednicę. Nadal nagrywasz? Skinął głową.
— Bez przerwy. Robię dwie kopie.
— Dobrze.
Doszłam do ujęcia, gdy wyrzucał widłami siano, i przewinęłam taśmę dziesięć klatek do tyłu. Zamroziłam obraz i wykonałam jego diagram, przyporządkowując każdej owcy kropkę o innym kolorze. To samo zrobiłam dla następnych dwudziestu ujęć, by ustalić ogólny kierunek trajektorii. Potem próbowałam, ile ujęć mogę przepuścić, nie myląc ze sobą owiec.
Czterdzieści. Pasły się przez ponad dwie minuty, potem przechodziły średnio trzy kroki, przystawały i znowu się pasły. Zaczęłam od czterdziestu, podczas dwóch prób straciłam ślad trzech owiec, zmniejszyłam liczbę do trzydziestu i posuwałam się naprzód.
Gdy uzyskałam dziesięć punktów na każdą owcę, zapuściłam program obliczający odległości oraz średnie wektory kierunków i w dalszym ciągu wykreślałam trajektorie.
Na monitorze ruch nadal sprawiał wrażenie przypadkowe-go, określony przez długość trawy, przez prędkość wiatru czy przez coś tam jeszcze, co w nikłych procesach myślowych owiec powoduje, że wybierają one jakiś kierunek.
Pojawiła się jedna trajektoria zmierzająca ku sianu. Wyizolowałam ją i śledziłam przez następnych sto ujęć, lecz to tylko jakaś owca z determinacją usiłowała wklinować się w róg. Znowu zaczęłam obserwować wszystkie trajektorie.
Obraz nadal niczego nie wykazywał, ale z liczb pojawiających się w górze monitora zaczai wyłaniać się wzorzec. Modry błękit. Śledziłam go, bez przekonania. Owca pasła się mniej więcej po okręgu, jednak wyliczone odległości świadczy-ły o tym, że porusza się nieregularnie, lecz stale w kierunku siana.
Wyizolowałam jej trajektorię i przyjrzałam się obiektowi na taśmie wideo. Owca niczym się nie wyróżniała i jakby zupełnie nie zwracała uwagi na siano. Przechodziła parę kroków, pasła się; następny krok, odwracała się nieco, znowu się pasła, stale ciut bliżej siana, a po połowie ujęć wykres regresji pokazał, że reszta stada idzie za nią.
Chciałam się dodatkowo upewnić.
— Ben, zakryj koryto z wodą i postaw miskę z wodą przy tylnej furtce — poprosiłam. — Poczekaj, pozwól mi podłączyć komputer do taśmy, bym mogła to śledzić na bieżąco. W porządku — powiedziałam po minucie. — Idź z boku, byś nie zasłaniał kamery.
Obserwowałam na monitorze, jak umieszczał dyktę w korycie, wynosił miskę i napełniał ją wodą z węża. Obserwowałam uważnie, czy któraś z owiec to zauważy.
Nie zauważyły.
Pozostały przy paszy. Nastąpiło chwilowe zamieszanie, gdy Ben odnosił wąż i podniósł rygiel furtki, potem jednak zwierzęta powróciły do swych zwykłych zajęć.
Śledziłam modry błękit w czasie rzeczywistym, obserwując równocześnie liczby.
— Mam ją — powiedziałam do Bena. Podszedł do mnie z tyłu i spojrzał na monitor.
— Jesteś pewna? Nie wygląda na zbyt mądrą.
— Gdyby była, inne by za nią nie szły — odparłam.
— Szukałam państwa na górze, ale państwa tam nie było — oznajmiła Flip.
— Jesteśmy zajęci, Flip. — Nie odrywałam wzroku od ekranu.
— Wezmę uździenicę i kołnierz — powiedział Ben. — Kieruj mnie.
— To zajmie tylko minutę. Chcę, żeby państwo na coś popatrzyli — prosiła Flip.
— Nie teraz — oświadczyłam. Oczy wciąż miałam utkwione w monitorze. Po minucie Ben pojawił się w kadrze.
— Która to?! — krzyknął.
— Idź w lewo! — zawołałam. — Trzecia, nie, czwarta owca. Dobrze. Teraz ku zachodniej ścianie.
— To z powodu Darrella, prawda? — spytała Flip. — On był w gazecie. Każdy ma prawo na to odpowiedzieć.
— Jedna na lewo dalej! — krzyknęłam. — Nie, nie ta.Ta z przodu. W porządku, teraz jej nie wystrasz! Połóż jej dłoń z tyłu.
— A poza tym — mówiła Flip — pisało tam „wyrafinowana i elegancka”. Naukowcy nie są eleganccy, z wyjątkiem doktor Turnbull.
— Ostrożnie! — krzyknęłam. — Nie wystrasz jej. Chciałam wyjść na wybieg, by mu pomóc.
Flip zastąpiła mi drogę.
— Niech pani tylko na coś spojrzy. Zajmie to minutę.
— Pośpiesz się! — wołał Ben. — Nie mogę jej utrzymać.
— Nie mam ani minuty. — Przecisnęłam się obok Flip, modląc się, żeby Ben nie wypuścił perednicy. Trzymał ją, ale led-wo-ledwo, obiema dłońmi uczepiony ogona. W jednej ręce nadal miał uździenicę i kołnierz. Gdyby mi je próbował podać, Owca by uciekła. Wyjęłam z kieszeni wstążkę, owinęłam ją wokół wełniastej wyciągniętej szyi i zawiązałam na supeł. — Już możesz puścić. — Mocno zaparłam się stopami.
Siła odrzutu omal mnie nie powaliła, a zwierzę natychmiast zaczęło ciągnąć, jak najdalej ode mnie. Wstążka naprężyła się, ale Ben już wkładał uździenicę.
Podał mi ją do ręki i włożył kołnierz akurat wtedy, gdy wstążka pękła z głośnym trzaskiem. Schwycił uździenicę i trzymaliśmy ją oboje, jak dzieci puszczające kapryśnego latawca.
— Kołnierz… nałożony — wydyszał.
Nie było go jednak widać. Zupełnie utonął w gęstej wełnie.
— Potrzymaj ją chwilę — poprosiłam i zawiązałam na koł-nierzu resztki wstążki. — Trzymaj nieruchomo. — Zrobiłam wielką, uszastą kokardę. — Postmodernistyczny róż to kolor na je-sień. Jesteś supermodna.
Widocznie przyznawała mi rację, przestała się bowiem wyrywać i znieruchomiała. Ben ukląkł i zdjął jej uździenicę.
— Wspaniała z nas drużyna. — Uśmiechnął się do mnie sze-roko.
— Owszem.
— Czy teraz mają państwo minutę? — Flip szczękała ryglem furtki.
Ben wywrócił oczyma.
— Tak. — Roześmiałam się i wstałam. — Mam minutę. Na co mam popatrzeć?
Spojrzałam i zrozumiałam. Pomalowała włosy — swój po-obwijany kosmyk i meszek na ogolonej czaszce — na jaskrawy błękit Czerenkowa.
— I co? Myślą państwo, że mu się to spodoba?
— Nie wiem, Flip. Dentyści są skłonni do pewnego konserwatyzmu — odparłam.
— Wiem. — Wywróciła oczyma. — Dlatego właśnie pomalowałam je na niebiesko. Niebieski to kolor konserwatywny. — Odrzuciła niebieski pukiel. — Żadna z państwa pomoc — oświadczyła i wyszła z tupotem.
Odwróciłam się do Bena i do perednicy, która nadał stała spokojnie.
— I co teraz?
Ben przysiadł obok owcy i ujął ją za brodę.
— Mamy zamiar nauczyć cię umiejętności łatwo przyswajalnych, a ty przekażesz je swym przyjaciołom. Łapiesz ideę? Perednica żuła w zamyśleniu.
— Co pani zaproponuje, doktor Foster? Scrabble, ping-pong? — Zwrócił się do owcy. — Jak by ci się podobała seria listów-łańcuszków?
— Lepiej już poprzestać na naciskaniu guzika otwierającego pojemnik z jedzeniem — powiedziałam. — Jak zauważyłeś, nie wygląda na zbyt inteligentną.
Obrócił jej głowę na jedną stronę, potem na drugą.
— Przypomina Flip. — Uśmiechnął się do mnie. — Nie bądźmy zbyt ambitni, niech będzie zgaduj-zgadula. Ale najpierw muszę przynieść trochę masła arachidowego. Opieka nad owcami mówi, że uwielbiają masło arachidowe.
Wyszedł.
Zawiązałam podwójny węzeł w kokardzie perednicy, potem oparłam się o furtkę i obserwowałam stado. Miałam wrażenie, że jak zawsze ruchy zwierząt są przypadkowe, bez wyraźnego kierunku. Pasły się, robiły kroczek, znowu się pasły. Perednica również. Wyróżniała się od reszty jedynie swą bladoróżową kokardką. Nie zwracano na nią uwagi i ona nie zwracała na nic uwagi. A jednak prowadziła.
Wyrwała trochę trawy, przeżuła, zrobiła dwa kroki, długo obojętnie patrzyła w przestrzeń. O czym myślała? O przekłuciu nosa? O najnowszej manii gimnastycznej?
— Tutaj pani jest! — zawołała Shirl. Niosła plik papierów. Wyglądała na zdenerwowaną. — Nie jest pani zaręczona z tym Billym Rayem, prawda? Bo jeśli pani jest, to zmienia mój ca-ły… — przerwała. — No więc, jest pani zaręczona?
— Nie. Kto pani to powiedział?
— Flip — odparła z niesmakiem. Odłożyła papiery i zapaliła papierosa. — Mówiła Sarze, że wychodzi pani za mąż i wyjeżdża do Nevady.
— Do Wyoming — poprawiłam. — Ale nie wyjeżdżam.
— Dobrze. — Shirl ostentacyjnie zaciągnęła się papierosem. — Jest pani bardzo zdolną, utalentowaną uczoną, czeka panią świetna przyszłość. Wkrótce spotkają panią miłe wydarzenia. Nie warto rzucać tego wszystkiego.
— Nie rzucam — powiedziałam i usiłowałam zmienić temat. — Czy chciała się pani ze mną spotkać w jakimś konkretnym celu?
— Tak. — Wskazała wybieg. — Gdy perednica tu dotrze, niech ją pani koniecznie oznaczy, zanim owca dołączy do stada, by można ją było potem rozpoznać. A jutro jest zebranie całej za-łogi. — Wręczyła mi okólnik. — O drugiej.
— Kolejne zebranie! — jęknęłam.
Zgasiła papierosa i wyszła, a ja znowu oparłam się na płocie i obserwowałam owce. Pasły się spokojnie, perednica pośrodku.
Powinnam wysunąć koryto z jedzeniem na wybieg i spraw-dzić obwody elektryczne, by były gotowe, gdy Ben wróci, lecz znowu zasiadłam do komputera i przez dłuższą chwilę śledziłam trajektorie, a potem patrzyłam na ekran, na ruchy zwierząt, na ich lidera. Rozmyślałam o Robercie Browningu i krótkich fryzurach.
Pierścienie nastroju (1975)
Pierścień z wielkim kamieniem, który w rzeczywistości był wrażliwym na temperaturę ciekłym kryształem. Pierścienie nastroju miały odzwierciedlać nastrój noszącego, odkrywając jego myśli. Niebieski oznaczał spokój; czerwony — zły humor; czarny depresję. Ponieważ w rzeczywistości kamień reagował jedynie na temperaturę, a po pewnym czasie w ogóle na nic nie reagował, nikt nie osiągał idealnego „fioletu błogości” bez wysokiej gorączki, i wszyscy w końcu pogrążali się w nastrój ponury i pełen rozpaczy, gdy pierścień w sposób trwały czerniał. Wyparty przez kamienie-ulubieńce, które w ogóle na nic nie reagowały.
Perednica rzeczywiście potrafiła skłonić stado do zrobienia tego, co chciała. Natomiast zmuszenie jej do zrobienia tego, na czym nam zależało, było zagadnieniem zupełnie innym. Obserwowała, jak smarujemy masłem arachidowym guzik, który miała nacisnąć, po czym prowadziła owce w przeciwległy róg, gdzie zbijały się w ciasny kierdel.
Nie rezygnowaliśmy. Ben kusił ją zgniłym jabłkiem — Hodowla owiec dla zabawy i zysku przysięgała, że to owczy przysmak — a zwierzę podreptało za nim do koryta.
— Grzeczna dziewczynka.
Nachylił się, by dać jej jabłko. Energicznie ubodła go w brzuch, aż stracił oddech.
Potem wypróbowaliśmy zgniłą sałatę, następnie świeże brokuły — bez rezultatu.
— Przynajmniej cię nie ubodła — powiedziałam i wieczorem daliśmy spokój.
Kiedy następnego ranka dotarłam do pracy z torbą pełną sałaty i owoców kiwi (Opowieści australijskiego pasterza), Ben smarował przycisk melasą.
— W każdym razie dyfuzja informacji z całą pewnością zachodzi — oznajmił. — Dziś rano ubodły mnie trzy inne owce.
Podprowadziliśmy perednicę do koryta stosując metodę broda-zad-uzda oraz pistolet na wodę, tak jak doradzała Hodowla.
— To ma je powstrzymywać od bodzenia.
Nie powstrzymało.
Pomogłam Benowi wstać i zaczęłam go otrzepywać.
— W Opowieściach australijskiego pasterza twierdzi się, że bodą tylko barany, a nie owce. To wystarczy, by utracić zaufanie do literatury.
— Nie, poeta miał rację. „Owca to niebezpieczna bestia” — Odparł Ben, trzymając się za brzuch.
Po piątej próbie polizała melasę; piguły jak należy z grzechotem spadały do koryta. Perednica przyglądała się temu długo z zainteresowaniem; Ben zaciskał kciuki. Potem tryknęła i trafiła mnie w obie kostki, zmuszając do wypuszczenia uzdy. Głową naprzód dała nura w stado, które się gwałtownie rozproszyło. Jedna z owiec wbiegła prosto na nogę Bena.
— Spojrzyj na to z jaśniejszej strony — powiedziałam, masując sobie nogi. — O drugiej jest ogólne zebranie pracowników. Ben pokuśtykał i podniósł z ziemi uzdę.
— Podobno lubią orzechy arachidowe. Perednica nie lubiła ani orzeszków, ani selera, ani deptania kapelusza. Lubiła natomiast ciskać się wprzód, wycofywać i zrzucać swój kołnierz. Za piętnaście pierwsza Ben popatrzył na zagarek i oznajmił:
— Za chwilę zebranie.
Nie zaprotestowałam nawet słowem.
Pokuśtykałam do laboratorium statystyki, w miarę możności zmyłam ziemię i tłuszcz i poszłam na zebranie, mając nadzieję, że Dyrekcja doceni moje skuteczne wysiłki, by ubierać się nieformalnie.
W drzwiach kafeterii spotkałam Sarę.
— Jakie to podniecające! — Podetknęła mi pod nos lewą dłoń. — Ted poprosił, bym za niego wyszła!
Ted, wróg zaangażowania osobistego? — pomyślałam. Ten, który miał poważne kłopoty z życiem intymnym i krnąbrne dziecko w swym wnętrzu?
— Poszliśmy na wspinaczkę lodową, a on wbił hak i rzekł: „Masz, wiem, że tego chcesz” i wręczył mi pierścionek. Nawet go nie zmuszałam.To było takie romantyczne! Gina, posłuchaj! — Ruszyła do swej nowej ofiary. — To takie podniecające!
Weszłam do bufetu. Przedstawiciel Dyrekcji stał obok Flip. On w dżinsach z zaprasowanym kantem; ona w spodniach torreadora koloru błękitu Czerenkowa i bezkształtnym kapeluszu głęboko na uszach. Obydwoje mieli na sobie koszulki z napisem LIPA na piersiach.
— Och, nie, tylko nie następny akronim — wymamrotałam, zastanawiając się, jakie to przyniesie skutki dla naszego projektu.
— Logistyczny Interdyscyplinarny Profesjonalizm Akademicki — rzekł Ben wślizgując się w fotel obok mnie. — To styl kierowania używany przez dziewięć procent korporacji, w których uczeni zdobyli Grant Niebnitza.
— Czyli ile?
— Jedną. I stosują to dopiero od trzech dni.
— Czy wobec tego będziemy musieli składać nowe podania o fundusze dla naszego projektu? Potrząsnął głową.
— Pytałem Shirl. Nie drukowali jeszcze nowych formularzy.
— Mamy dziś wiele w porządku dziennym — zahuczała Dy-rekcja — więc zaczynajmy. Po pierwsze, były trudności z Zaopatrzeniem, więc by je usunąć, wprowadziliśmy nowe optymalne formularze dostaw. Rozda je teraz dyrektor ułatwień przesyłania wiadomości do miejsc pracy — skinął głową na Flip, która trzymała pokaźny stos teczek.
— Dyrektor ułatwień przesyłania wiadomości do miejsc pracy? — zapytałam cicho.
— Ciesz się, że nie zrobili jej wiceprezesem.
— Po drugie — oznajmiła Dyrekcja — chcę podzielić się z państwem wspaniałymi wiadomościami dotyczącymi Grantu Niebnitza. Pracowaliśmy z doktor Turnbull nad planem gry, który właśnie dziś wdrożymy. Ale najpierw proszę, by każdy z państwa wybrał sobie partnera…
Ben złapał mnie za rękę.
— …i by stanęli państwo naprzeciw siebie.
Stanęliśmy, a ja podniosłam dłonie zwrócone na zewnątrz.
— Jeśli musimy powiedzieć o trzech rzeczach, które lubię u owiec, rezygnuję z pracy.
— Dobrze, HiTekowcy — powiedziała Dyrekcja — teraz proszę, byście z całej siły uścisnęli partnera.
— Następnym wielkim trendem w HiTeku będzie molestowanie seksualne — skomentowałam beztrosko, a Ben wziął mnie w ramiona.
— No, proszę — przynaglała Dyrekcja. — Nie wszyscy biorą w tym udział. Silny uścisk.
Ramiona Bena obleczone flanelą w wyblakłą szkocką kratę przyciągnęły mnie do siebie, ogarnęły. Moje obrócone na zewnątrz dłonie, złapane w tym głupim położeniu, znalazły się wokół jego szyi. Serce zaczęło mi mocno bić.
— Uścisk powiada: „Dziękuję ci, że ze mną pracujesz” — oznajmiła Dyrekcja. — Uścisk powiada: „Doceniam twą osobowość”.
Policzek miałam przy uchu Bena. Pachniał lekko owcami. Czułam jego bijące serce, jego ciepły oddech. Moje płuca za-krztusiły się jak niesprawny silnik i powietrze w nich ugrzęzło.
— Teraz dobrze, HiTekowcy — powiedziała Dyrekcja. — Proszę, byście spojrzeli na partnera — nadal go ściskacie, nie puszczajcie — i powiedzieli jemu czy jej, jak wiele dla was znaczy.
Ben podniósł głowę, wargami przesunął po mych włosach i spojrzał na mnie. Jego szare oczy za grubymi szkłami były poważne.
— Ja… — powiedziałam i wyswobodziłam się z jego uścisku.
— Dokąd idziesz? — spytał Ben.
— Muszę… właśnie pomyślałam o czymś, co wpasowuje się w moją teorię krótkich fryzur — recytowałam rozpaczliwie. — Muszę to wklepać do komputera, zanim wszystko zapomnę. O tanecznych maratonach.
— Poczekaj — powiedział i złapał mnie za rękę. — Myślałem, że maratony taneczne pojawiły się dopiero w latach trzydziestych.
— Zaczęły się w 1927 — sprecyzowałam i wywinęłam mu się zręcznie.
— Ale to i tak chyba było już po szale krótkich fryzur? — zapytał, lecz ja wybiegłam za drzwi, na schody.
Wieńce z włosów (1870 – 90)
Upiorna mania wiktoriańska. Układano kwiaty z kosmyków zmarłej kochanej osoby (lub zestawu kochanych osób, najlepiej o różnych barwach włosów). Pukle splecione w bukiety lub wieńce umieszczano pod szklaną czaszą albo oprawiano i zawieszano na ścianie. Wyparte przez ruch sufrażystek, krykiet i Elinor Glyn. Mania wieńców z włosów mogła wpłynąć na modę krótkich fryzur w latach dwudziestych dwudziestego wieku.
Wielkie odkrycia były często inspirowane przez bardzo róż-ne rzeczy — jabłka, żaby, płyty fotograficzne, zięby — ale tylko moje odkrycie zostało zainspirowane przez idiotyczne dyrek-cyjne ćwiczenie wrażliwości.
Zatrzymałam się dopiero w laboratorium Statystyki. Oparłam o drzwi i mamrotałam w kółko:
— Głupia, głupia, głupia.
Ja, niby taki ekspert w wykrywaniu trendów, przez wiele tygodni nie potrafiłam dostrzec, dokąd prowadzi ten trend. Cały czas uważałam, że interesuje mnie wyłącznie jego odporność na mody. Robiłam notatki na temat jego krawatów i płóciennych tenisówek. Potraktowałam nawet poważnie oświadczyny Billy’ego Raya. A przez cały czas…
Ktoś nadchodził korytarzem. Pośpiesznie usiadłam przed komputerem, uruchomiłam program i patrzyłam w ekran nie widzącymi oczyma.
— Jesteś zajęta? — spytała Gina, wchodząc.
— Owszem.
— Aha. — Jej mina wyraźnie mówiła: „Nie wyglądasz na zajętą”. — Nie mogłam cię znaleźć po zebraniu. Poszłam do toalety, gdy tylko zaczęli ćwiczenia wrażliwości, a kiedy wróciłam, ciebie nie było. Przyniosłam listę sklepów z zabawkami, które już odwiedziłam, żebyś nie traciła daremnie czasu.
— Dobrze, załatwię to podczas tego weekendu.
— Och, nie ma pośpiechu. Bethany obchodzi urodziny dopiero za dwa tygodnie, ale trochę mnie niepokoi, że nie ma tego w „Zabawki To My”. — Nachmurzyła się. — Dobrze się czujesz? Wyglądasz jak ktoś, komu za karę wyznaczyli pauzę.
Pauza. Młoda damo, masz siedzieć tutaj cicho, dopóki nie opanujesz emocji.
— Czuję się dobrze. Powinnam była posłuchać twojej rady i pójść do toalety. To wszystko. Skinęła głową.
— Te ćwiczenia wrażliwości potrafią człowieka wykończyć. No, wracaj do tej swojej pracy. Poklepała mnie po ramieniu.
— Dostarczę Barbie Romantyczną Pannę Młodą. Nie martw się. Znajdę ją — obiecałam i zaczęłam chaotycznie przedzierać się przez stos wycinków.
Gdy Gina wyszła, zamknęłam drzwi, a potem usiadłam przy komputerze i patrzyłam w ekran.
Otworzyłam plik zawierający mój model zjawiska krótkich fryzur. Krzyżujące się barwne linie i to anomalne skupisko w Marydale jak wyrzut sumienia.
Jak mogłam się spodziewać, że zrozumiem, co siedemdziesiąt lat temu zainspirowało kobiety do obcięcia włosów, jeśli nie rozumiałam nawet własnego postępowania?
Nie docierały do mnie żadne sygnały. Aż do chwili gdy Ben mnie objął i przyciągnął do siebie. Naprawdę myślałam, że chcę jedynie ocalić jego projekt, bo nie cierpię Flip, a Alicja irytuje mnie dlatego, że próbuje wyprodukować naukę na zamówienie. I przez cały czas…
Usłyszałam odgłosy w korytarzu. Położyłam dłonie na klawiaturze, by wyglądać na osobę zapracowaną. Nie miałam ochoty teraz z nikim rozmawiać.
Gapiłam się na model, na nakładające się wzorce, na poplątane krzywe, na wydarzenia, z których każde oddziaływało na wszystkie inne. Iterowały się i prowadziły nieuchronnie do ostatecznego rezultatu.
Takiego jak moja katastrofa. Powinnam może wykreślić wydarzenia i interakcje, które doprowadziły mnie do tej sytuacji. Wywołałam program graficzny, otworzyłam nowy plik i zaczęłam rekonstruować cały ten kataklizm.
Pożyczyłam owce od Billy’ego Raya. Nie, to zaczęło się wcześniej, od Dyrekcji i PONUR-u. Dyrekcja wprowadziła nowy formularz finansowy, Ben zgubił swój, a ja zaproponowałam, byśmy pracowali razem. I Dyrekcja zgodziła się, ponieważ chciała, by uczony z HiTeku zdobył Grant Niebnitza.
Zaczęłam rysować linie: od zebrań Dyrekcji do formularzy finansowych, do Shirl, nowej asystentki, która przyniosła mi dodatkowe kopie brakujących stron, a ja je zaniosłam do Bena, potem do Alicji, która chciała współpracować z Benem, by zdo-być Grant Niebnitza. I z powrotem do Dyrekcji i PONUR-u. I do Flip.
— Opuściła pani zebranie — rzekła z przyganą Flip, otwie-rając drzwi. Nadal nosiła ten ściągnięty nisko kapelusz, lecz porzuciła koszulkę z LIPĄ i miała na sobie przezroczystą suk-nię na body, które wyglądało jak wyprodukowane z czerenko-wowskobłękitnej taśmy klejącej.
— Nie wzięła pani swego optymalnego formularza zaopatrze-nia. — Wręczyła mi teczkę. — Chciałam zadać pani jedno pytanie.
— Flip, jestem zajęta.
— To potrwa tylko minutkę — powiedziała. — Wiem, że nadal się pani wścieka, bo odpowiedziałam na ogłoszenie osobiste, ale jest pani jedyną osobą, którą mogę zapytać. Desiderata i Shirl są na mnie wnerwione.
Ciekawe dlaczego.
— Jestem naprawdę zajęta, Flip.
— To zajmie tylko minutkę. — Usadowiła się na stołku, który przyciągnęła w pobliże komputera. — Jak daleko ktoś może się posunąć, jeśli zwariował na czyimś punkcie?
Właśnie tego mi potrzeba: omawiać życie erotyczne osoby o przekłutym nosie, noszącej bieliznę z taśmy samoprzylepnej.
— To znaczy, jeśli się myśli, że nigdy się go znów nie zobaczy, czy pani sądzi, że jest to głupie, jeśli się zrobi coś naprawdę śwukowego?
Namówiłam Bena do połączenia naszych projektów. Pożyczyłam stado owiec. Głupio, głupio, głupio.
— Chodzi o moje włosy — powiedziała i ściągnęła kapelusz. — Ścięłam.
Rzeczywiście. Swój pukiel do odrzucania obcięła na długość dwóch centymetrów od niebieskiej czaszki. Przez chwilę myślałam, że miała taki sam problem z taśmą samoprzylepną jak Desiderata, ale nie musiałaby wtedy ścinać całego pukla. Wyglądała jak oskubany zziębnięty kurczak.
Poczułam nagły przypływ współczucia. Wybrała akurat tego dentystę i zakochała się, a on nie wiedział nawet, że ona istnieje, i prawdopodobnie był już zaręczony.
— Więc sobie myślę, czy tak jest już w porządku, czy może powinnam dodać jeszcze jedno piętno. — Wskazała prawą skroń, tuż poniżej włosów.
— Jakie? — spytałam niewyraźnie. Westchnęła.
— Z kawałka taśmy klejącej, oczywiście. Oczywiście.
— To zależy, jak chcesz, by odrastały ci włosy. — Spodziewałam się, że je trochę zapuści.
Widocznie zamierzała je zapuścić, gdyż znów włożyła kapelusz.
— A więc pani się to nie podoba? Myśli pani, że to byłoby głupie?
Nie spodziewała się widocznie odpowiedzi, gdyż była już w drzwiach.
— Flip, zrobisz mi grzeczność? — poprosiłam. — Czy mogłabyś zejść na Biologię i powiedzieć doktorowi O’Reilly’emu, że dziś wyjdę wcześniej i porozmawiam z nim jutro?
— Biologia jest po drugiej stronie gmachu — odparła oburzona. — Ale i tak wątpię, czy on tam jest. Gdy wychodziłam z zebrania, rozmawiał z doktor Turnbull. Jak zawsze. Założę się, że żałuje, że nie miał jej za partnera podczas uścisku.
— Flip, naprawdę jestem zajęta. — Chcąc to udowodnić, zaczęłam stukać w klawisze.
Flip. To wszystko wina Flip. Zgubiła formularze Bennetta i ukradła moje ogłoszenia osobiste, i dlatego znalazłam się w kopiami, gdy Bennett tam wszedł.
— Czy wie pani, że doktor Patton się zaręczyła? — nawiązała ponownie konwersację Flip. — Z tym facetem, który nie chciał się żenić.
— Tak.
— Założę się, że doktor O’Reilly i doktor Turnbull wkrótce się pobiorą.
Nadal zajadle stukałam w klawiaturę, po chwili Flip się znudziła i poczłapała gdzieś dalej. Stukałam w dalszym ciągu. Poważnie myślałam, że cały ten bałagan to wina Flip. Nie tylko zgubiła formularze finansowe i ukradła ogłoszenia osobiste — ona to wszystko zaczęła. Przede wszystkim gdyby nie doręczyła mi wtedy paczki przeznaczonej dla doktor Turnbull, nigdy nie spotkałabym Bena. Nigdy nawet nie zeszłabym na Biologię i podczas tego pierwszego zebrania siedziałby daleko, w drugim końcu sali.
Dodawałam linie, śledziłam powiązane ze sobą wydarzenia. Flip wyrzuciła wyniki sześciotygodniowych badań i ukradła mój zszywacz. I gubiła stronice formularzy finansowych. Musiałam zanieść brakujące strony Benowi. Zostawiła ślady butów i sabotów wszędzie, we wszystkich intrygach.
Była jak jakiś Jagon. Lub może zły anioł stróż. „Zawsze na miejscu, tuż przy tobie, dokądkolwiek byś się udał” — tak twierdziła książka Anioły, anioły wszędzie. To prawda. Była wszędzie. Jak jakaś okropna anty-Pippa, wędrowała pod oknami niczego nie podejrzewających ludzi, siejąc ziarna chaosu i zniszczenia.
Dodałam kolejne linie. Flip podnosi dłoń i przydzielają jej asystentkę, Flip prowadzi kampanię antynikotynową, w efekcie proponuję Shirl palenie na wybiegu, a ona z kolei opowiada nam o perednicy. Flip wpędza mnie w depresję tamtego dnia w Boulder. Gdyby nie opowiadała o swym świądzie, nigdy nie poszłabym na kolację z Billym Rayem, nie wiedziałabym, że targheesy to owce i nigdy nie wpadłby mi do głowy pomysł, by je pożyczyć.
A Ben byłby teraz gdzieś we Francji i studiował teorię chaosu, pomyślałam ponuro. To wszystko nie jest winą Flip. To ja wynajdywałam preteksty, by spotykać się z Benem. Od tamtego pierwszego dnia, gdy rozmawiałam z nim na ganku.
Flip nie była źródłem. Mogła przyśpieszać bieg spraw, lecz za wynik odpowiadałam ja sama. Podążałam za najstarszym na świecie trendem. Prosto w przepaść.
Flip wróciła, stanęła za mną i z zainteresowaniem patrzyła mi przez ramię.
— Nadal jestem zajęta — oznajmiłam. Odrzuciła nie istniejący pukiel.
— Doktor O’Reilly poszedł sobie. Założę się, że na randkę z doktor Turnbull.
Diabelnie trudno się pozbyć tego anioła stróża.
— Nie masz gdzieś czegoś do załatwienia? — zapytałam.
— Właśnie chcę pani powiedzieć cześć.
I wyszła. Dumałam nad ekranem, zastanawiając się, gdzie Umieścić na schemacie to małe spotkanie, lecz ona już była z powrotem.
— Czy w Teksasie noszą kapelusze? — spytała.
— Stulitrowe — odpowiedziałam.
Znowu znikła, tym razem na dobre. Dodałam do wykresu następne linie, a potem tylko siedziałam i patrzyłam na krzyżujące się krzywe, na starannie wykreślone regresje.
— Siódma. — Gina wsadziła głowę w drzwi. Miała na sobie płaszcz. — Możesz już skończyć pauzę. Uśmiechnęłam się.
— Dzięki, mamusiu.
Poczekałam, aż miałam pewność, że wszyscy sobie poszli, a potem zeszłam na dół i stałam przy furtce wybiegu obserwując owce. Dreptały, pasły się i znowu dreptały. Niekiedy beczały, niekiedy gubiły się, zmuszane do działania przez przewodników, których nie rozpoznawały, i przez instynkty, z których posiadania nie zdawały sobie sprawy.
Laleczki Kewpie (1909 – 15)
Mania zainspirowana ilustrowanymi wierszami w „Ladie’s Home Journal”. Laleczki Kewpie wyglądały jak różowolice cherubiny o okrągłych brzuszkach, z żółtym lokiem na czubku głowy. Szalenie popularne wśród dorosłych i dziewczynek, występowały w postaci papierowych figurek, solniczek, dekorowały weselne torty, pojawiały się na pocztówkach i jako nagrody na prowincjonalnych jarmarkach.
Przez następne dwa dni nie zachodziłam do laboratorium Bena. Porządkowałam swoją pracownię oraz wprowadzałam kilometry danych na temat mah-dżonga i przelotu Lindbergha nad Atlantykiem.
Nie bądź śmieszna, powiedziałam sobie w czwartek. Nie zachowuj się jak Peyton. Dorośnij. Musisz go od czasu do czasu widywać.
Kiedy wreszcie zeszłam na dół do laboratorium, zastałam tam Alicję. Ben trzymał perednicę za postmodernistycznie różową kokardkę i wygłaszał wykład na temat struktury dominacji i charyzmy. Miał niebieski krawat.
— To otwiera prawdziwe możliwości — mówiła Alicja, opierając się o furtkę. — Trzydzieści jeden procent odbiorców Gran-tu Niebnitza pracowało w projektach międzydyscyplinarnych.
Ważny jest odpowiedni profil współpracy. Komitet wyraźnie kieruje się kryterium równowagi płci, co w waszym wypadku jest w porządku, lecz zarówno teoria chaosu, jak i statystyka to dziedziny matematyki. Potrzebujecie biologa.
— Jestem wam potrzebna? — spytałam.
Obydwoje podnieśli wzrok.
— Jeśli nie, pójdę coś sprawdzić w bibliotece.
— Możesz iść. Perednica nie okazuje dziś ochoty do nauki.
— Ben potarł kolano. — Już dwa razy mnie ubodła. Gdy będziesz w bibliotece, sprawdź, czy mają coś o tym, jak kierować kierownikiem.
— Dobrze — powiedziałam i ruszyłam korytarzem.
Ben dogonił mnie.
— Poczekaj. Chciałbym z tobą pomówić. Czy odkryłaś coś dzięki tym maratonom tanecznym?
Tak, pomyślałam, patrząc na niego rozpaczliwie. Odkryłam.
— Nie — oświadczyłam. — Myślałam, że istnieje związek, ale nie istniał.
Po czym pojechałam do Boulder szukać Barbie Romantycz-nej Panny Młodej.
Gina dała mi listę sklepów z zabawkami. Skreśliła te, któ-re już odwiedziła, więc nie pozostało ich zbyt wiele. Zaczęłam od góry. Postanowiłam sprawdzić wszystkie, aż do końca listy. Tylko mi się wydawało, że rozumiem manię Barbie. Nawet przyjęcie urodzinowe Brittany nie przygotowało mnie do tego, co zobaczyłam.
Była Barbie Odblaskowa, Barbie Maskaradowa, Barbie Pie-nisty Anioł, Barbie Słonecznikowa, a nawet Barbie — etui, któ-rej plastikowa pierś otwierała się, ukazując błyszczek do warg i pudełeczko różu. Istniały Barbie wielokulturowe, Barbie, któ-re się zapalały, Barbie zdalnie sterowane i takie, które można było strzyc na pazia.
Barbie miała porsche, jaguara, corvette, mustanga, moto-rówkę, przyczepę kempingową i konia. Także wannę z masażami wodnymi, Zabawną Lodówkę, uzdrowisko i bar McDonalda. Ponadto szkatułki z biżuterią, pudła śniadaniowe, taśmy z ćwiczeniami gimnastycznymi, taśmy z muzyką, taśmy wideo i różowy lakier do paznokci.
Ale ani śladu Barbie Romantycznej Panny Młodej. „Pałac Zabawek” miał Barbie Wiejską Pannę Młodą z bawełnianą szarfą w różową krateczkę i z bukietem stokrotek. „Zabawki To My” miały Barbie Wesele jak Marzenie i Barbie Weselną Fantazję. Poważnie zastanawiałam się nad ich zakupem, mimo zakazów Giny.
W „Pacynce” stały cztery regały pełne Barbie, a sprzedawczyni miała czoło ostemplowane literą „n”.
— Mamy Barbie Trolla — poinformowała, gdy zapytałam o Romantyczną Pannę Młodą. — 1 Pocahontas.
Przeryłam cztery sklepy z zabawkami i trzy sklepy z artykułami przecenionymi, a potem pojechałam do „Cafe Kraka-tau”, zobaczyć, czy Barbie istnieje w ogłoszeniach osobistych.
Teraz bar nazywał się „Kwark Keplera”. Zły znak.
— Zaraz, zgadnę. Nie serwujecie już cafe latte — powiedziałam kelnerowi w czarnym golfie, czarnych dżinsach i ciemnych okularach.
— Kofeina jest szkodliwa — oznajmił, wręczając mi menu, które rozrosło się teraz do dziesięciu stron. — Proponowałbym drinka inteligencji.
— Czy to nie oksymoron? — zapytałam. — Wierzyć, że napitki zwiększą współczynnik inteligencji?
Szarpnął głową. Odsłoniło się „n” na czole. Oczywiście.
— Drinki inteligencji to bezalkoholowe napitki z przekaźnikami neuronowymi wzmacniającymi pamięć, koncentrację oraz sprawność mózgu — wyjaśnił. — Proponuję Umysłowy Wybuch, który zwiększa umiejętności matematyczne, lub Zbudź się i Picassuj, wzmacniający zdolności artystyczne.
— Poproszę o Sprawdź Rzeczywistość — powiedziałam w nadziei, że wzmocni to moją zdolność stawiania czoła faktom.
Wertowałam ogłoszenia osobiste, lecz wprawiały w depresję: „Do blondynki, która codziennie je obiad w «Barze Janeczki»: nie znasz mnie, ale jestem beznadziejnie w tobie zakochany. Proszę, odpowiedz”. Zaczęłam czytać artykuły.
Terapeuta harmonicznych związków oferował nastrajacze duszy z taśmy samoprzylepnej.
W Nowym Jorku zaaresztowano dwóch mężczyzn za prowa-dzenie nielegalnych palarni — najnowszego szału.
Postmodernistyczny róż jako mania wyzionął ducha. Cytowano projektanta mody, który stwierdził: „Gustu publiczności wyjaśnić się nie da”.
Sama prawda. Nadszedł czas, bym również się z nią zmierzyła. Nigdy nie znajdę źródła manii krótkich włosów, choćbym nie wiem ile danych uwzględniła w swym modelu komputerowym i ile kolorowych linii wykreśliła.
Nie miało to bowiem nic wspólnego ani z ruchem sufraży-stek, ani z pierwszą wojną światową czy pogodą. I nawet gdybym mogła zapytać Berenice, Irenę i wszystkie inne kobiety, dlaczego to zrobiły, nic by to nie pomogło. One też by nie wiedziały.
Były tak samo zaślepione jak ja, napędzane przez uczucia, z których nie zdawały sobie sprawy, przez siły, których nie rozu-miały. Prosto do rzeki.
Podano mego drinka inteligencji. Miał barwę żółtawozielo-ną, szał w latach dwudziestych. — Co w tym jest? — zapytałam.
Kelner westchnął ciężko, jak bohater Dostojewskiego.
— Tyrozyna, L-fenylalanina i synergetyczne uzupełnienia — wyjaśnił. — Oraz sok ananasowy.
Przełknęłam łyk. Nie poczułam się inteligentniejsza.
— Dlaczego ma pan piętno na czole? — spytałam. Widocznie nie dopił swego drinka inteligencji. Patrzył na mnie bez wyrazu.
— Pańskie piętno „n” — wskazałam jego czoło. — Dlaczego pan je sobie zrobił?
— Każdy je ma — odparł i oddalił się człapiąc.
Czy umieścił piętno, by zrobić przyjemność swej sympatii, czy też może buntował się przeciw antyintelektualizmowi lub swym rodzicom? A może zakochał się w kimś, kto w ogóle nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia?
Sączyłam drinka i czytałam dalej. Nie czułam się ani trochę inteligentniejsza. Bantam Books zapłacił ośmiocyfrową zaliczkę za Nawiązanie kontaktu ze swoją wewnętrzną dobrą wróżką. Błękit Czerenkowa był najszykowniejszym kolorem na zimę, a mężczyźni i kobiety palili cygara w Los Angeles, zainspirowani przez Rusha Limbaugha lub Davida Letterma-na, a może przez siły, których nie rozumieli. Jak owce. Jak szczury.
To wszystko jednak nie rozwiązywało problemu, jak mam dalej pracować z Bennettem. Ani gdzie mam znaleźć Barbie Romantyczną Pannę Młodą.
Poszłam do biblioteki i wypożyczyłam Annę Kareninę oraz Cyrana de Bergerac, a w dziale podręcznym wzięłam książkę telefoniczną z Denver. Zrobiłam kopie adresów wszystkich sklepów z zabawkami, które nie były na liście Giny, wszystkich domów towarowych i sklepów z towarami przecenionymi, wyjaśniłam klonowi Flip, że już zapłaciłam grzywnę za Dzieła zebrane Browninga, po czym znowu ruszyłam na przegląd sklepów.
W końcu znalazłam Barbie Romantyczną Pannę Młodą w domu towarowym w Aurorze — wklinowała się za Klub Hippiczny Barbie — i wzięłam ją do kasy.
Kasjerka usiłowała wydać resztę mężczyźnie w kolejce przede mną.
— Osiemnaście siedemdziesiąt osiem — powiedziała.
— Wiem — odparł mężczyzna. — Dałem pani banknot dwu-dziestodolarowy, a potem, gdy kasa wybiła osiemnaście sie-
demdziesiąt osiem, dałem pani trzy centy. Jest mi pani winna dolara i ćwierć.
Odrzuciła z irytacją włosy do tyłu, odkrywając „n”.
Poddaj się, poradziłam mu w myślach. To bezcelowe.
— Kasa mówi, że jeden dwadzieścia dwa.
— Wiem — odparł mężczyzna. — Dlatego właśnie dałem trzy centy. Dwadzieścia dwa plus trzy centy dają ćwierć.
— Ćwierć czego?
Ustawiłam Barbie Romantyczną Pannę Młodą na końcu lady, przeczytałam nagłówki gazet i spojrzałam na towary ustawione na stojaku przy ladzie: taśmy samoprzylepne o różnych szerokościach i buty na wysokich obcasach dla Barbie w dowolnych kolorach umieszczone w przezroczystych plastikowych wypraskach.
— Dobrze, w porządku — zgodził się mężczyzna. — Niech mi pani zwróci trzy centy i da mi dolar dwadzieścia dwa.
Wzięłam do ręki opakowanie bucików.
„Nowość! Błękit Czerenkowa” — głosił napis. Umieściłam buciki obok taśmy samoprzylepnej i wtedy odniosłam dziwne wrażenie, jakbym stała na progu czegoś ważnego, jak przy końcowym ruchu kostki Rubika, gdy sześcianik wchodzi z pstryknięciem na właściwe miejsce.
— To nie ma ceny — oznajmiła kasjerka, biorąc do ręki Barbie Romantyczną Pannę Młodą. — Nie mogę sprzedać czegoś, co nie ma ceny.
— Trzydzieści osiem dziewięćdziesiąt dziewięć — odpowiedziałam. — Kierownik kazał to wpisać pod „Różne”.
— Och — westchnęła i wpisała cenę.
Tę manię mogę w końcu polubić, pomyślałam, uśmiechając się do jej „n”. Kto uprzedzony, ten uzbrojony.
— Razem czterdzieści jeden trzydzieści trzy — powiedziała. Stałam z portmonetką w dłoni, patrzyłam na pudełka z kredkami i starałam się ponownie uchwycić tamto wrażenie. Był w nim błękit Czerenkowa, taśma samoprzylepna i…
Ale i tak minęło. Miałam nadzieję, że to nie lekarstwo na cholerę.
— Czterdzieści jeden trzydzieści trzy — powtórzyła kasjerka.
Starannie odliczyłam drobne i wyszłam z Barbie Romantyczną Panną Młodą. Przed drzwiami nastąpiłam na coś i spojrzałam na podłogę. To był cent. Trochę dalej leżały jeszcze dwa. Najwidoczniej ktoś cisnął je na ziemię.
Prohibicja (1895 – 16 stycznia 1929)
Mania awersyjna antyalkoholowa podsycana przez Kobiecy Związek Chrześcijańskiego Umiarkowania (Woman’s Christian Temperan-ce Union), rozbijanie knajp przez Podnieśmy Naród (Carry Nation) i smutne skutki alkoholizmu. Dzieci w szkołach zachęcano do podpisywania petycji, a kobiety do składania przysiąg, że nie dotkną warg, które dotknęły wódki. Ruch nabierał rozpędu i zyskiwał poparcie polityczne w pierwszych latach wieku. Kandydaci partyjni wznosili toasty wodą, kilka stanów wprowadziło suche prawo, aż w końcu nastąpiła kulminacja — ustawa Yolsteada. Mania zanikła natychmiast po prawnym wprowadzeniu prohibicji. Wyparta przez przemyt wódki, nielegalne bary, bimber, piersiówki, zorganizowaną przestępczość. W końcu wielkie odwołanie.
Gina nie mogła uwierzyć, że znalazłam Barbie Romantyczną Pannę Młodą. Dwa razy mnie uścisnęła.
— Jesteś wspaniała! Czynisz cuda!
— Nie we wszystkim. — Próbowałam się uśmiechać. — W tropieniu źródeł krótkich fryzur raczej nie mam szczęścia.
— Kiedy już o tym mówimy — rzekła, nadal podziwiając Barbie Romantyczną Pannę Młodą — zaglądał tutaj doktor O’Reil-ly. Szukał cię. Miał zmartwioną minę.
Co tym razem zgubiła Flip? Perednicę? Ruszyłam na dół do Biologicznego. W połowie drogi natknęłam się na Bena. Złapał mnie za ramię.
— Mieliśmy być w Dyrekcji dziesięć minut temu.
— Dlaczego? O co tu chodzi? — pytałam, starając się dotrzymać mu kroku. — Mamy jakieś kłopoty?
Oczywiście, mieliśmy kłopoty. Gabinet Dyrekcji oglądali jedynie ci — i to mimo tego całego „wsłuchiwania się w głos załogi” — których przenoszono do Zaopatrzenia albo którym obcinano fundusze.
— Mam nadzieję, że nie są to aktywiści praw zwierząt — powiedział Ben, przystając przed dyrekcyjnymi drzwiami. — Czy sądzisz, że powinienem włożyć marynarkę?
— Nie — odparłam, przypomniawszy sobie jego marynarki. — To na pewno jakaś drobna sprawa. Może nie ubieraliśmy się dostatecznie niedbale.
Sekretarka kazała nam natychmiast wejść.
— To nie jest drobna sprawa — szepnął Ben i sięgnął do klamki.
— Może nie mamy kłopotów? Może Dyrekcja chce nas pochwalić za współpracę międzydyscyplinarną?
Otworzył drzwi. Dyrekcja z rękami założonymi na piersi stała za swym biurkiem.
— Nie sądzę — powiedział cicho Ben i weszliśmy.
Dyrekcja poprosiła, byśmy usiedli — następny zły znak. Jedna z ośmiu zasad podnoszenia efektywności LIPY głosiła: „Prowadzenie zebrań na stojąco sprzyja zwięzłości”.
Usiedliśmy.
Dyrekcja pozostała na nogach.
— W pole mej uwagi dostała się niezwykle ważna sprawa tycząca was i waszego projektu.
To muszą być obrońcy praw zwierząt, pomyślałam i przygotowałam się na jego dalsze słowa.
— Zaobserwowano, że pomocnicza asystentka przesyłania wiadomości do miejsc pracy paliła w strefie zagrody dla zwierząt. Powiedziała, że miała na to pozwolenie. Czy to prawda?
Palenie. Chodziło o palącą Shirl.
— Kto jej udzielił takiego pozwolenia? — zapytała ostro Dyrekcja.
— Ja — odpowiedzieliśmy chórem. — To był mój pomysł — oświadczyłam. — Prosiłam doktora O’Reilly’ego o zgodę.
— Czy zdajecie sobie państwo sprawę, że gmach HiTeku jest strefą bez papierosa?
— To odbywało się na zewnątrz — powiedziałam, a potem przypomniały mi się przepisy wprowadzone w Berkeley. — Sądziłam, że nie powinna stać na mrozie i palić pośród śnieżycy.
— Ja również tak uważałem — rzekł Ben. — Nie paliła w gmachu, tylko na wybiegu.
Dyrekcja zrobiła jeszcze surowszą minę.
— Czy zdajecie sobie państwo sprawę z wytycznych HiTeku dotyczących eksperymentów z żywymi zwierzętami?
— Tak — odparł Ben, osłupiały. — Postępowaliśmy według…
— Wymagamy, żeby zwierzęta miały zdrowe środowisko — oznajmiła Dyrekcja. — Czy wiecie państwo o zagrożeniach, powodowanych przez atmosferyczne substancje rakotwórcze, czy znacie raport FDA na temat niebezpieczeństw biernego palenia? Może powodować raka lub rozedmę płuc, wysokie ciśnienie i zawał serca.
Ben był coraz bardziej osłupiały.
— Ona nie paliła w pobliżu nas, ale na zewnątrz. To…
— Wymagamy, by żywe zwierzęta przebywały w zdrowym środowisku — zakomunikowała Dyrekcja. — Czy dym to według pana środowisko zdrowe?
Zawsze należy doceniać siłę trendu awersyjnego. Ostatni taki trend w naszym kraju skończył się hurtowymi oskarżeniami o odchylenia komunistyczne, zrujnowanymi reputacjami, zniszczonymi karierami.
— „…iż wszystkich domów wybiegały szczury” — powiedziałam cicho.
— Co takiego? — Dyrekcja spojrzała na mnie wściekle.
— Nieważne.
— Czy wiecie państwo, jakie skutki u owiec wywołuje bierne palenie?
Nie, pomyślałam, i ty też tego nie wiesz. Po prostu idziesz za stadem.
— Wskutek rażącego lekceważenia zdrowia owiec projektu państwa nie można traktować poważnie jako kandydata do grantu.
— Pani Shirl paliła tylko jednego papierosa dziennie — wyjaśnił Ben. — Zagroda, gdzie trzymamy owce, ma trzydzieści metrów na dwadzieścia pięć. Gęstość dymu z jednego papierosa jest mniejsza niż jedna cząsteczka na miliard.
Daj spokój, Ben, pomyślałam. Trendy awersyjne nie mają nic wspólnego z logiką naukową, a myśmy nie tylko narazili owce na bierne palenie. Oni sądzą, że zaprzepaściliśmy szansę realizacji ich skrytego marzenia: otrzymania Grantu Nie-bnitza.
Spojrzałam na Dyrekcję. HiTek naprawdę ma zamiar kogoś wyrzucić i ten ktoś to my.
Myliłam się.
— Doktor Foster, pani otrzymała te owce, prawda?
— Tak — przyznałam. Miałam ochotę wstać, zasalutować i powiedzieć: „Tak jest, panie sierżancie!” — Od ranczera z Wyoming.
— A czy zdaje on sobie sprawę, że zamierzała pani wystawić jego zwierzęta na działanie szkodliwych substancji rakotwórczych?
— Nie, ale nie będzie miał nic przeciw temu — odparłam i wtedy przypomniałam sobie pudding chlebowy. Nigdy nie pytałam Billy’ego Raya o poglądy na temat palenia, ale wiedziałam, jakie ma: takie same jak wszyscy.
— Jak sobie przypominam, te badania to również pani po-
mysł, doktor Foster — powidziała Dyrekcja. — To był pani pomysł, by wykorzystać owce, wbrew stanowisku Dyrekcji.
— Doktor Foster próbowała uratować mój projekt — wtrącił Ben, lecz Dyrekcja go nie słuchała.
— Doktorze O’Reilly, ta niefortunna sytuacja to oczywiście nie pańska wina. Obawiam się, że musimy zamknąć ten projekt. Doktor Turnbull potrzebuje jednak współpracownika przy te-macie, nad którym obecnie pracuje, i poprosiła właśnie o pana.
— Co to za temat? — spytał Ben.
— To jeszcze nie zostało ustalone. Doktor Turnbull rozpatruje kilka możliwości. Jestem jednak pewien, że praca przy tym projekcie będzie czymś wspaniałym. Uważamy, że ma siedemdziesiąt osiem procent szans zdobycia Grantu Niebnitza. — Dyrekcja znowu zwróciła się do mnie. — Doktor Foster, jest pani odpowiedzialna za natychmiastowe zwrócenie owiec właścicielowi.
Weszła sekretarka.
— Przepraszam, że przerywam, panie…
— W pani aktach, doktor Foster, zostanie umieszczona nagana. — Dyrekcja nie zwracała uwagi na sekretarkę — Przy następnym podziale funduszy pani temat zostanie przejrzany z najwyższą uwagą. Tymczasem…
— Panie dyrektorze, musi pan stąd wyjść — ponaglała sekretarka.
— Mam spotkanie — przerwała jej Dyrekcja. — Chcę szczegółowego raportu na temat pani postępów w badaniu trendów — powiedziała do mnie.
— Chwileczkę — rzekł Ben. — Doktor Foster tylko… Sekretarka odezwała się znowu:
— Przepraszam, panie…
— O co chodzi, pani Shepard? — spytała Dyrekcja.
— Owce…
— Właściciel dzwonił ze skargą? — Dyrekcja rzuciła mi jadowite spojrzenie.
— Nie, panie dyrektorze. Chodzi o owce. Są w holu.