Connie Willis Przewodnik stada

1. Początek

Bracia i siostry, męże i żony

Idą za fletem w tan szalony.

Robert Browning

Hula-hoop (marzec 1958 – czerwiec 1959)

Prototyp wszystkich manii komercyjnych. Niesamowity sukces, jakiego później nigdy nie udało się powtórzyć. Pierwotnie była to drewniana obręcz używana w Australii na lekcjach gimnastyki. Firma Wham-O zastosowała do jej konstrukcji plastik w jaskrawych kolorach i zaczęła sprzedawać po 1,98 dolara, dla dorosłych i dla dzieci. Hula-hoop kręciło się na biodrach zakonnic, gwiazd Hollywood, gejsz, cesarzowej Jordanii i szarych ludzi, powodując dyslokację bioder, nadwerężenie karku i wypadanie dysków. Rosja i Chiny wyklęły tę zabawkę jako „twór kapitalistyczny”; grupa belgijskich podróżników zabrała dwadzieścia sztuk na biegun południowy (dla pingwinów?); na całym świecie sprzedano ponad pięćdziesiąt milionów sztuk. Szał wygasł równie szybko, jak powstał.


Uchwycenie początkowego momentu danej manii jest prawie niemożliwe. Każda moda i szał ma zazwyczaj źródła w głębokiej przeszłości i dotarcie do nich to przedsięwzięcie znacznie trudniejsze niż dotarcie do źródeł Nilu.

Po pierwsze, w wypadku mody istnieje prawdopodobnie kilka źródeł, a po drugie, stykamy się tu z bogactwem ludzkich zachowań. Speke i Burton mieli do czynienia jedynie z krokodylami, wodospadami i muchą tse-tse. Po trzecie, wiemy, jak funkcjonują rzeki, jak płyną od źródła do ujścia. Mania natomiast wybucha znikąd i jakby bez powodu. Na przykład skoki na elastycznej linie. Albo lampy wulkaniczne.

To samo dotyczy odkryć naukowych. Ludzie na ogół myślą, że nauka to racjonalne rozumowanie, systematyczne kroki od pierwotnej hipotezy przez eksperyment do ostatecznych wniosków. Doktor Chin, któremu w ostatnim roku przyznano Grant Niebnitza, napisał: „Proces odkrycia naukowego jest logicznym przedłużeniem obserwacji przez eksperyment”.

Nic bardziej niezgodnego z prawdą. Ten proces przypomina inne ludzkie osiągnięcia — jest bezładny, często prowadzi w niewłaściwych kierunkach, decydującą rolę gra w nim przypadek. Przypomnijmy sobie Aleksandra Fleminga — odkrył penicylinę, bo przez okno do jego laboratorium wleciał zarodnik pleśni i zakaził kultury bakteryjne.

Albo Roentgen. Pracował z lampą katodową otoczoną czarnymi kartonami, gdy zauważył błysk po przeciwnej stronie laboratorium. To świecił papier pokryty warstwą platynocyjan-ku baru, mimo że nie padało na niego światło lampy. Zaciekawiony fizyk wsunął rękę między lampę a ekran i zobaczył zarys kości własnej dłoni.

Przypomnijmy sobie Galvaniego. Badając układ nerwowy żaby, odkrył prąd elektryczny. Albo Messier. Nie szukał galaktyk, ale je znalazł. Poszukiwał komet. Naniósł galaktyki na mapy nieba tylko po to, by podczas dalszych obserwacji już się nimi więcej nie zajmować.

Nie znaczy to jednak, że doktor Chin nie zasługuje na miliondolarowe finansowanie z Grantu Niebnitza. Nie musimy rozumieć, jak coś działa, byśmy potrafili to robić. Na przykład prowadzić samochód. Zainicjować jakąś modę. Zakochać się.

O czym to ja mówiłam? Aha, o tym, jak powstają odkrycia naukowe. Prowadzący do nich ciąg wydarzeń — podobnie jak ciąg wydarzeń prowadzących do powstania manii — jest zwykle tak zawiły i chaotyczny, że trudno go prześledzić. Ja jednak wiem dokładnie, jak zaczął się jeden z nich i kto go rozpoczął.

Było to drugiego października, w poniedziałek. O dziewiątej rano. W laboratorium statystycznym HiTeku zmagałam się z pudłem wycinków prasowych na temat krótkich fryzur. Zapomniałam się przedstawić: nazywam się Sandra Foster, pracuję w HiTeku, w dziale Badań i Rozwoju. Cały weekend przeglądałam pożółkłe gazety z lat dwudziestych, „The Saturday Evening Post” i „The Delineator”, pracowicie usiłując dobrnąć do początków szaleństwa krótkich włosów, usiłując ustalić, co spowodowało, że wszystkie Amerykanki nagle obcięły swe „wspaniałe sploty”, nie bacząc na nacisk społeczny, wygłaszane wszędzie morały i trwającą cztery tysiące lat tradycję włosów długich.

Zgromadziłam mnóstwo nowego materiału: artykułów, ogłoszeń, odsyłaczy. Poklasyfikowałam je według dat i kategorii. Flip zwinęła mi zszywacz, Desiderata nie mogła znaleźć drugiego, więc włożyłam wszystko w stos do pudła i teraz taszczyłam je do swego gabinetu.

Było ciężkie. Wykonali je ci sami ludzie, którzy produkują papierowe torby dla supermarketów, więc gdy cisnęłam je na ziemię przed laboratorium, by otworzyć drzwi, rozerwało się z jednej strony. Częściowo je niosłam, częściowo ciągnęłam do stołu. Już kładłam na nim cały materiał, ale pudło nagle pękło.

Przez rozerwany bok ruszyła lawina wycinków. Nie zdążyłam wtłoczyć jej z powrotem do środka. Schyliłam się, gdy drzwi otworzyły się na oścież i weszła naburmuszona Flip. Usta miała pomalowne na czarno, na sobie czarny gorset i krótką czarną spódniczkę ze skóry. Dźwigała karton podobny do mojego.

— Dostarczanie paczek nie należy do moich obowiązków — powiedziała. — Pani sama powinna to sobie zabrać z sekretariatu.

— Nie wiedziałam, że mam przesyłkę — odparłam. Jedną ręką trzymałam swoje pudło, drugą sięgałam po leżącą na środku stołu taśmę klejącą. — Proszę to gdzieś postawić.

Wywróciła oczyma.

— Powinni wysłać zawiadomienie, że nadeszła do pani paczka.

Jasne, pomyślałam zła, a do twoich obowiązków należy doręczanie zawiadomień. To wyjaśnia, dlaczego go nie dostałam.

— Czy mogłabyś mi podać taśmę? — poprosiłam.

— Do obowiązków asystentów międzywydziałowych nie należy spełnianie osobistych posług ani podawanie pracownikom kawy — oświadczyła Flip.

— Przysunięcie taśmy nie jest osobistą posługą. Flip westchnęła.

— Ja jestem od dostarczania poczty międzywydziałowej.

Odgarnęła włosy. Tydzień temu ogoliła sobie głowę, ale zostawiła długie pasmo z przodu, najprawdopodobniej po to by odrzucać je, gdy czuła się wykorzystywana.

Flip to moja kara za próbę zwolnienia jej poprzedniczki, Desideraty. Tamta była bezmyślna, tępa i zupełnie pozbawiona inicjatywy. Mylnie dostarczała pocztę, błędnie zapisywała przekazywane mi wiadomości, trwoniła cały czas na oglądanie rozdwojonych końców swych włosów. Pracowała ze mną dwa miesiące. Wreszcie gdy pomyliła telefony, przez co straciłam rządowy grant, poszłam do Dyrekcji, zażądałam jej zwolnienia i przyjęcia kogoś innego. Kogokolwiek. Wychodziłam z założenia, że gorszej osoby już być nie może. Jakże się myliłam!

Dyrekcja przesunęła Desideratę do Działu Zaopatrzenia (w HiTeku nikogo się nie zwalnia z wyjątkiem uczonych, ale nawet my nie dostajemy różowej karteczki oznaczającej zwolnienie; nasze projekty badawcze zostają po prostu anulowane z powodu braku funduszy) i zatrudniła Flip, dziewczynę z kółkiem w nosie oraz tatuażem przedstawiającym sowę białą. Miała zwyczaj wzdychać i przewracać oczyma, gdy się ją o cokolwiek poprosiło. Nie występuję o jej zwolnienie. Boję się. Nigdy nie wiadomo, kogo przyjmą na jej miejsce.

Flip głośno westchnęła.

— Ta paczka jest naprawdę ciężka.

— Więc ją postaw — poradziłam, wyciągając rękę po taśmę.

Była niemal w moim zasięgu. Powoli przesuwałam dłoń, przytrzymując równocześnie bok pudła i głębiej pochylając się nad stołem. Palcami już prawie dotykałam taśmy…

— To jest kruche — oświadczyła Flip, podchodząc do mnie i upuszczając paczkę.

Wyciągnęłam obie ręce, by pochwycić pakunek, ale rąbnął o stół. W moim pudle odpadł bok i papiery wysypały się na podłogę.

— Następnym razem niech sobie pani sama to przyniesie. — Flip pomaszerowała do drzwi, depcząc po wycinkach.

Potrząsnęłam paczką, by przekonać się, czy nic się nie stłukło. Nic podejrzanego nie usłyszałam. Spojrzałam na wierzch przesyłki. Nie napisano nigdzie: „Ostrożnie szkło!”, wydrukowano natomiast: „Materiał nietrwały!” I zaadresowano do doktor Alicji Turnbull.

— To nie do mnie — stwierdziłam, ale Flip była już za drzwiami. Przeszłam przez papiery i krzyknęłam: — To nie moja paczka! Jest adresowana do doktor Turnbull z Biologicznego.

Westchnęła.

— Musisz to zanieść do doktor Turnbull — tłumaczyłam. Przewróciła oczyma.

— Najpierw muszę dostarczyć resztę poczty międzywydziałowej — odparła, odrzucając pukiel z czoła.

Poczłapała korytarzem, upuszczając po drodze dwie przesyłki.

— Jak wszystko rozniesiesz, żebyś mi tu wróciła i zabrała paczkę! — zawołałam za nią. — To materiał wrażliwy — dodałam. Uświadomiłam sobie jednak, że nieuctwo jest w modzie, a „materiał wrażliwy” to słowa trzysylabowe. — Może zgnić — wyjaśniłam.

Ogolona głowa nawet się nie odwróciła. Otworzyły się natomiast drzwi w połowie korytarza i wychyliła się z nich Gina.

— Co ona tym razem zrobiła? — spytała.

— Podanie taśmy zalicza się teraz do osobistych posług — poinformowałam ją.

Gina podeszła bliżej.

— Dotarło to do ciebie? — Wręczyła mi niebieską karteczkę. Ogłoszenie o zebraniu. Sobota. Stołówka. Wszyscy pracownicy HiTeku, wydziały Badań i Rozwoju również. — Flip miała to wszystkim dostarczyć.

— Co ma być na tym zebraniu?

— Dyrekcja organizuje kolejne seminarium — powiedziała. — To oznacza ćwiczenie wrażliwości, taka nowa nazwa, a dla nas więcej papierkowej roboty. Chyba wezmę zwolnienie lekarskie. Za dwa tygodnie są urodziny Brittany, muszę przygotować wystrój na przyjęcie. Jak się teraz dekoruje domy na przyjęcia urodzinowe? Cyrk? Dziki Zachód?

— Power Rangers — odparłam. — Czy zanosi się na reorganizację wydziałów?

Na ostatnim seminarium Dyrekcja postanowiła powołać stanowisko, które obecnie zajmowała Flip, jak część ŁGARZ-a (Łączność Grupowa Aktywnej Reformy Zarządzania). Może tym razem zlikwidują asystentów międzywydziałowych i skończy się na tym, że sama sobie będę robiła kserokopie, roznosiła pocztę i pobierała przesyłki. I tak zresztą wszystko to już robię osobiście.

— Nie znoszę Power Rangersów — oświadczyła Gina. — Wyjaśnij mi, jak mogli osiągnąć taką popularność.

Cofnęła się do swego laboratorium, a ja powróciłam do studiów nad krótkimi fryzurami. Łatwo zrozumieć, czemu stały się popularne. Nie trzeba było więcej upinać koków grzebieniami i spinkami; po umyciu włosów nie czekało się tydzień, aż wyschną. Podczas drugiej wojny światowej pielęgniarki ścinały włosy w obawie przed zawszeniem, a później zaakceptowały lekkość i swobodę, jaką uzyskały dzięki nowemu uczesaniu. Miało ono również wiele oczywistych zalet przy uprawianiu innych szaleństw tamtych czasów — jazdy na rowerze i tenisa.

Ale dlaczego krótkie fryzury nie weszły w modę w 1918 roku? Dlaczego upłynęły aż cztery lata, gdy nagle bez żadnych widocznych powodów stały się przebojem? Zakłady fryzjerskie były zatłoczone, a firmy produkujące spinki bankrutowały z dnia na dzień. W 1921 roku ostrzyżenie na pazia było na tyle niezwykłe, że uczesane tak kobiety trafiały na okładki pism, niektóre nawet zwalniano z pracy. W 1925 roku fryzura była już bardzo popularna — zdjęcia absolwentek college’ów ukazują dziewczęta z krótkimi włosami, podobnie ilustracje w czasopismach. Kapelusze przybrały kształt dzwonów, zbyt obcisły dla długich włosów. Co się wydarzyło? Co wywołało tę modę?

Do końca dnia porządkowałam porozrzucane wycinki prasowe. Wydawałoby się, że stronice magazynów z lat dwudziestych powinny być pożółkłe i szorstkie. Nic podobnego. Śliskie jak węgorze, pełzły po kafelkach, mieszały się, rozkładały wachlarzem, pozbywały spinaczy.

Segregowałam wszystko na podłodze. Na jednym stole laboratoryjnym pełno było wycinków o sprężynujących kijach pogo — Flip miała wykonać kserokopie, ale nie zrobiła tego. Na drugim stole leżały papiery z moimi danymi na temat jitter-bugu. Ale i tak oba stoły nie wystarczały, by pomieścić rozmaite kupki, na jakie to wszystko układałam — całe artykuły poświęcone krótkiej fryzurze; uwagi na temat flappersów — awangardowych dziewczyn lat dwudziestych; uwagi sarkastyczne, uwagi obojętne, uwagi pełne dezprobaty, uwagi żartobliwe, uwagi pełne zgrozy i oburzenia; ilustrowane ogłoszenia; oznaki akceptacji fryzur przez panie w średnim wieku, przez dzieci, przez osoby starsze; nowe modele poklasyfikowa-ne według dat, rejonów kraju (obszary miejskie, obszary wiejskie); uwagi pogardliwe; uwagi wyrażające pełną aprobatę; pierwsze oznaki schyłku tej mody; wreszcie obwieszczenie, że mania przeminęła.

O czwartej pięćdziesiąt pięć całą podłogę laboratorium pokrywały pliki wycinków, a Flip się jeszcze nie pojawiła. Stąpając ostrożnie między poukładanymi papierami, podeszłam do stołu, by obejrzeć paczkę. Oddział Biologii znajdował się wprawdzie w drugim końcu budynku, ale to nie miało znaczenia. Na przesyłce napisano przecież „Materiał nietrwały!” i choć w latach dziewięćdziesiątych brak odpowiedzialności stał się bardzo modny, nie zdążył jednak ogarnąć wszystkich warstw społecznych. Wzięłam pudło i poniosłam je do doktor Turnbull.

Ważyło tonę. Gdy przeszłam z nim dwa piętra i cztery korytarze, zrozumiałam, dlaczego nieodpowiedzialność tak się rozpowszechniła. Miałam przynajmniej okazję zwiedzić skrzydło budynku, do którego nigdy przedtem nie zajrzałam. Nie wiedziałam nawet dokładnie, gdzie mieści się Biologia, ale chyba podążałam w dobrym kierunku. W powietrzu czuło się wilgoć i dobiegał lekki zoologiczny hałas. Szłam za tymi dźwiękami jeszcze piętro w dół, potem długim korytarzem. Gabinet doktor Turnbull znajdował się oczywiście na samym końcu.

Drzwi były zamknięte. Pukając, poprawiałam sobie pudło. Odczekałam. Cisza. Przesunęłam paczkę, przyparłam ją biodrem do ściany i próbowałam nacisnąć klamkę. Drzwi się nie otworzyły.

Nie uśmiechało mi się wleczenie tego ciężaru z powrotem do mojego laboratorium, a potem szukanie jakiejś lodówki. Spojrzałam w głąb korytarza. Wszystkie pokoje były pozamykane, najprawdopodobniej na klucz, ale pod jednymi drzwiami, pośrodku korytarza na lewo, jaśniało pasmo światła.

Poprawiłam sobie pakunek, który stawał się coraz cięższy, i poniosłam go w tamtym kierunku. Zapukałam. Nikt się nie odezwał, ale gdy nacisnęłam klamkę, drzwi ustąpiły. W środku zobaczyłam dżunglę: kamery wideo, sprzęt komputerowy, otwarte pudła, plątanina przewodów.

— Dzień dobry, czy ktoś tu jest?! — zawołałam.

Usłyszałam pochrząkiwanie. Miałam nadzieję, że to nie mieszkaniec tutejszej menażerii. Spojrzałam na tabliczkę na drzwiach.

— Doktor O’Reilly?

— Tak, słucham? — Męski głos dobiegł spod metalowego pudła przypominającego piec.

Podeszłam i zobaczyłam dwie obciągnięte sztruksem nogi wystające na zewnątrz, wśród porozrzucanych narzędzi.

— Przyniosłam paczkę dla doktor Turnbull — powiedziałam do nóg. — Nie ma jej w gabinecie. Czy mógłbyś to przechować?

— Postaw gdzieś — powiedział niecierpliwie.

Rozejrzałam się, szukając wolnego miejsca, nie zastawionego sprzętem elektronicznym, nie pokrytego siatką na kojce dla drobiu.

— Tylko nie na sprzęcie — powiedziały nogi ostrzegawczo. — Na podłodze. Ostrożnie.

Odsunęłam na bok kabel oraz dwa modemy i postawiłam pudło.

— To ma nalepkę „Materiał nietrwały!” — poinformowałam, kucnąwszy obok nóg. — Musisz wstawić do lodówki.

— Dobra — odparł.

Wyłoniło się piegowate ramię w pomiętym białym rękawie i zaczęło poklepywać podłogę wokół pudła.

Leżała tam taśma klejąca, poza zasięgiem ręki.

— Szukasz taśmy? — spytałam, wkładając mu rolkę w dłoń. Palce się zacisnęły.

— Nie chcesz taśmy? — Rozejrzałam się, sprawdzając, o co tu jeszcze mogłoby chodzić. — Kombinerki? Śrubokręt krzyżowy?

Nogi i ramiona zniknęły pod piecem, wynurzyła się natomiast głowa — piegowata twarz, okulary grube jak dno butelki do coca-coli.

— Przepraszam. Myślałem, że to ta dziewczyna od poczty.

— Flip. To ona pomyłkowo dostarczyła przesyłkę do mojego gabinetu.

— Tego się można po niej spodziewać. — Wysunął się spod pieca i wstał. — Bardzo przepraszam — otrzepywał się z kurzu — na ogół nie jestem nieuprzejmy w stosunku do osób roznoszących pocztę. Ale ta Flip…

— Rozumiem — kiwnęłam głową ze współczuciem. Przejechał dłonią po jasnych włosach.

— Kiedy ostatnio przyniosła tu paczkę, postawiła ją na monitorze. Pudełko spadło i roztrzaskało kamerę wideo.

— To podobne do Flip — odparłam, ale w zasadzie go nie słuchałam. Przyglądałam mu się z uwagą.

Ktoś taki jak ja, kto spędził mnóstwo czasu na analizowaniu rozmaitych mód i manii, porafi je natychmiast wytropić. Obrońca przyrody, jogger, giełdziarz, terrorysta miejski. Doktor O’Reilly nie należał do żadnej z tych grup. Był mniej więcej w moim wieku, mniej więcej mojego wzrostu. Miał na sobie fartuch laboratoryjny i sztruksowe spodnie, prane tyle razy, że straciły prążki na kolanach. Prócz tego się zbiegły i nie sięgały teraz kostek. Na dole nogawek widniała wyblakła linia — ślad po odłożeniu.

Ogólnie — zwłaszcza gdy się uwzględniło te grube okulary — powinien sprawiać wrażenie zwariowanego naukowca. Ale nie sprawiał. Przyczyniały się do tego piegi oraz para płóciennych tenisówek, niegdyś białych, teraz nieokreślonego koloru, dziurawych na palcach, z postrzępionymi szwami. A zwariowani naukowcy noszą czarne buty i białe skarpetki. Ten facet nie zakładał nawet skuwek na długopisy, choć powinien. Na górnej kieszeni fartucha zobaczyłam dwie plamy niebieskiego tuszu i kleks po markerze. Dolna kieszeń miała naderwany szew. Było w nim jeszcze coś, czego nie potrafiłam uchwycić, a co uniemożliwiało mi zaliczenie go do jakiejkolwiek grupy.

Zerkałam kątem oka, usiłując zrozumieć co to takiego. On patrzył na mnie z zaciekawieniem.

— Zaniosłam pudło do gabinetu doktor Turnbull, ale ona poszła już do domu.

— Miała dziś spotkanie w sprawie grantu. Jest bardzo dobra w zdobywaniu grantów.

— W tych czasach to najważniejsza kwalifikacja uczonego — stwierdziłam.

— Tak — odparł kwaśno. — Chciałbym ją mieć.

— Jestem Sandra Foster, z Socjologii. Wytarł dłoń o spodnie i uścisnął mi rękę.

— Bennett O’Reilly.

To też było dziwne. Facet w moim wieku powinien mieć na imię Matt lub Mike, lub choćby — nie daj Boże — Troy. Ale Bennett?

— Jesteś biologiem? — spytałam.

— Teoria chaosu.

— Czy to nie oksymoron? Uśmiechnął się.

— W moim wykonaniu — owszem, tak to wygląda. Dlatego mój projekt przestano finansować i musiałem przenieść się do HiTeku.

Może właśnie dlatego było w nim coś dziwnego, a sztruksy i płócienne tenisówki to obecnie strój badaczy chaosu. Ale nie, przecież doktor Applegate, z Chemii, też zajmował się chaosem, a ubierał się jak wszyscy inni z działu Badań i Rozwoju: flanelowa koszula, czapka baseballowa, dżinsy, adidasy.

I prawie wszyscy w HiTeku pracowali nie w swojej specjalności. W nauce, jak w innych dziedzinach, panują mody i szaleństwa. Teoria strun, eugenika, mesmeryzm. Teoria chaosu była na fali przez kilka lat, choć równocześnie dużo hałasu robiono wokół zimnej fuzji i doświadczeń w Utah. Może zresztą mody te były powiązane. Obie dziedziny jednak zostały wyparte przez inżynierię genetyczną. Jeśli doktor O’Reilly chce uzyskać pieniądze z grantu, musi porzucić chaos i postawić na lepszego konia.

Pochylił się nad pudłem.

— Nie mam lodówki. Muszę umieścić to na zewnątrz na ganku. — Podniósł paczkę, mrucząc coś pod nosem. — Rety, ale ciężkie. Flip dostarczyła to do ciebie, żeby nie nieść tu daleko na dół. — Pomógł sobie sztruksowym kolanem. — Dzięki w imieniu doktor Turnbull i wszystkich ofiar Flip. — Ruszył pośród plątaniny przyrządów.

Należało się zbierać, a jeśli już mówimy o grantach, to przed pójściem do domu powinnam poselekcjonować jeszcze ponad połowę materiałów na temat krótkich fryzur. Nadal jednak próbowałam zrozumieć, co takiego niezwykłego jest w tym człowieku. Poszłam za nim przez labirynt urządzeń.

— Czy to wszystko robota Flip? — zapytałam, przeciskając się między dwoma stosami pudeł.

— Nie. Przygotowuję nowe badania — odparł, depcząc po zwoju przewodów.

— Mianowicie? — Odsunęłam zwisającą plastikową sieć.

— Dyfuzja informacji. — Otworzył drzwi i wkroczył na ganek. — Tu jest dostatecznie zimno. — Postawił pudło.

— Z pewnością.

Skuliłam ramiona przed październikowym wiatrem. Ganek wychodził na duży zamknięty wybieg okolony wysokim murem, przykryty z góry drucianą siatką. Po drugiej stronie znajdowała się brama.

— Tu prowadzimy doświadczenia z dużymi zwierzętami — wyjaśnił O’Reilly. — Myślałem, że do lipca dostarczą mi małpy, mogłyby wtedy przebywać na zewnątrz, ale przesyłanie papierów trwało dłużej, niż początkowo przypuszczałem.

— Małpy?

— Badania dotyczą przepływu informacji w stadzie makaków. Jednego osobnika uczymy jakiejś nowej umiejętności, a potem obserwujemy i dokumentujemy rozprzestrzenianie się tej wiedzy wśród reszty gromady. Chodzi mi o wyznaczenie proporcji między praktycznymi a niepraktycznymi umiejętnościami. Jedną z małp uczę niepraktycznych sztuczek o niskim progu przyswajalności i wielu stopniach zaawansowania…

— Jak na przykład hula-hoop — wtrąciłam.

Postawił pudło na zewnątrz, tuż za drzwiami.

— Hula-hoop?

— Hula-hoop lub miniaturowy golf, albo twist. Wszystkie mają niski próg przyswajalności. Dlatego błyskawiczne szachy czy szermierka nigdy nie staną się manią.

Poprawił okulary na nosie.

— Badam różne manie. Co je wywołuje, skąd się biorą — wyjaśniłam.

— A skąd się biorą?

— Nie mam pojęcia. Ale jeśli nie wrócę do pracy, nigdy się nie dowiem. — Wyciągnęłam rękę. — Miło mi było cię poznać. Brodziłam wśród urządzeń. O’Reilly szedł za mną.

— Nigdy nie pomyślałem o nauczeniu ich kręcenia hula-hoop.

Miałam ochotę powiedzieć, że tutaj byłoby na to za mało miejsca, ale zbliżała się szósta, a ja przed pójściem do domu musiałam przynajmniej zebrać swoje stosy papierów z podłogi i powkładać je do teczek.

Pożegnałam się z doktorem O’Reillym i wróciłam na Socjologię. W korytarzu stała Flip, dłonie oparła na biodrach obciągniętych skórzaną spódniczką.

— Wróciłam, a pani nie było. — Powiedziała to takim tonem, jakbym pozostawiła ją tonącą w bagnie.

— Zeszłam do Biologii — odparłam.

— Musiałam tu iść aż z Działu Kadr. — Odrzuciła kosmyk. — Powiedziała pani, żebym wróciła.

— Nie mogłam się doczekać i sama zaniosłam paczkę.

Miałam nadzieję usłyszeć jakieś usprawiedliwienie; może powie, że roznoszenie poczty to przecież jej obowiązek. O święta naiwności! To by oznaczało przyznanie, że jest za cokolwiek odpowiedzialna.

— Rozejrzałam się po pani gabinecie — powiedziała z odcieniem moralnej wyższości. — Czekając na panią pozbierałam z podłogi te porozrzucane śmieci i wyrzuciłam je do kosza.

Magazyn osobliwości (1840 – 41)

Szał związany z publikowaną w odcinkach powieścią Dickensa, w której mała dziewczynka i jej nieszczęsny dziadek zmuszeni są opuścić swój sklep i udać się na wędrówkę po Anglii. Powieść cieszyła się tak ogromnym zainteresowaniem w Ameryce, że ludzie tłoczyli się na nabrzeżach portowych, czekając na statki z Anglii, i niecierpliwie wołali do pasażerów na pokładzie: „Czy mała Nell umarła?” Umarła, a jej śmierć pogrążyła czytelników w bolesnej rozpaczy. Starych i młodych, kobiety i mężczyzn, ludzi wrażliwych i o sercach z kamienia. Kowboje i górnicy na Zachodzie otwarcie łkali nad ostatnimi stronicami, a pewien parlamentarzysta z Irlandii zalał się łzami i wyrzucił powieść przez okno pociągu.


Źródła Tamizy nie przypominają źródeł. Wyglądają jak niezbyt wilgotne pastwisko. Nie ma tam żadnej roślinności wodnej. Gdyby nie stara studnia wypełniona kamieniami, nie można by nawet zlokalizować tego punktu. Krowy, zupełnie nie zainteresowane kamieniami, łażą leniwie wokół źródła, skubiąc jaskry i trybulę, nieświadome, że coś ważnego rozpoczyna się tuż pod ich kopytami.

W nauce wszystko jest jeszcze mniej wyraziste. Jabłko spada; czajnik pyrka. Aleksander Fleming przed wyjazdem na weekend spogląda po raz ostatni na laboratorium i nie dostrzega nic specjalnego w tym, że przez uchylone okno wlatują sadze z pobliskiej stacji Paddington. Zbiera notatki, mówi asystentowi, by niczego nie ruszał. Zamyka drzwi. Nawet nie zauważa, że przykrywka jednej z płytek Petriego zsunęła się na bok. Myśli o wakacjach, o sprawunkach, które musi załatwić, o powrocie do domu.

Ze mną było podobnie. Flip zmięła wszystkie moje wycinki, po czym wrzuciła je do kosza. Wiedziałam, że dziś wieczór nie zdołam wszystkiego uporządkować na nowo. W rezultacie nie tylko nie zauważyłam pierwszego szczęśliwego przypadku prowadzącego do naukowego odkrycia, ale właśnie przeoczyłam drugi. I trzeci.

Postawiłam kosz na stole, na artykułach o jitterbugu, okleiłam go z góry taśmą i przylepiłam napis: „Nie ruszać. To dotyczy ciebie, Flip”. Potem poszłam do samochodu. W drodze na parking przypomniałam sobie, co wiem na temat jej umiejętności czytania. Zawróciłam, by zabrać kosz ze swego gabinetu.

Gdy otwierałam drzwi, zadzwonił telefon.

— Cześć — zabrzmiał głos Billy’ego Raya. — Zgadnij, gdzie jestem.

— W Wyoming? — Billy Ray był farmerem w Laramie. Umawiałam się z nim, gdy przeprowadzałam badania na temat tańca kowbojskiego.

— W Montanie — powiedział. — W połowie drogi między Lod-ge Grass i Billings. — Dzwonił zatem z telefonu komórkowego. — Jadę, by zobaczyć targheesy. To teraz ostatni krzyk mody.

Chyba chodziło o krowy. Podczas moich studiów nad tańcem kowbojskim hitem były longhorny aberdeeńskie. Billy Ray to miły facet, chodząca encyklopedia w dziedzinie aktualnych manii na wsiach Zachodu. Dwie pieczenie przy jednym ogniu.

— W sobotę będę w Denver — dotarło do mnie przez jąkanie telefonu, co oznaczało, że Billy Ray wychodzi z zasięgu sieci. — Seminarium na temat informatyzacji i komputeryzacji rancz.

Zastanawiałam się, jaki akronim można tu utworzyć. Komputeryzacja Rancz o Wielotorowej Aktywności.

— Więc tak sobie myślę, czybyśmy nie wyskoczyli razem na kolację. W Boulder jest nowa knajpa z kuchnią w stylu prerii. A preria to ostatni krzyk restauracyjnej mody.

— Wybacz, ale mam zaległości — odparłam, spoglądając na kosz na stole. — W ten weekend muszę trochę popracować.

— Wprowadź wszystko do komputera i niech robi za ciebie. Ja mam w swoim pececie całe ranczo.

— Wiem. — Chciałabym, żeby to było takie proste.

— Powinnaś sobie sprawić skaner tekstu. — Rady Billy’ego Raya przedzierały się przez coraz silniejsze buczenie. — Wtedy nie musiałbyś nawet nic wklepywać.

Ciekawe, czy skaner tekstu porafi przeczytać kulki papieru.

Brzęczenie przeszło w krakanie.

Powiedział coś w rodzaju „cóż, może następnym razem” i zniknął w komórkowym niebycie.

Odłożyłam swój niekomórkowy telefon i podniosłam kosz. Pod nim, częściowo pogrzebane przez notatki na temat jitter-bugu, leżały książki z biblioteki, które powinnam była oddać dwa dni temu. Ułożyłam je na wierzchu kosza — taśma klejąca wytrzymała — zabrałam to wszystko do samochodu i pojechałam do biblioteki.

W pracy studiuję rozmaite trendy, niektóre dość odrażające, więc uważam, że moim obowiązkiem po pracy jest stymulowanie trendów, których rozwój uważam za pożądany. Na przykład włączanie kierunkowskazów przy zmianie pasów ruchu lub konsumpcja serników wiedeńskich. I czytanie.

Biblioteki są ponadto wspaniałym miejscem obserwacji trendów w dziedzinie bestselerów, kierowania bibliotekami oraz strojów bibliotekarek.

— Lorraine, na co są w tym tygodniu zapisy? — zapytałam bibliotekarki. Miała na sobie bluzę w czarno-białe ciapki z napisem „Fantascycna”, w uszach czarno-białe kolczyki w kształcie krowy.

— Prowadzeni przez los — odparła. — Cały czas. Lista zapisów ma kilometr. Pani jest na… — sprawdziła w komputerze — piątym miejscu. Była pani na szóstym, ale pani Roxbury zrezygnowała.

— O, doprawdy? — spytałam zainteresowana.

Moda na książki nie wygasa zwykle przed ukazaniem się kontynuacji, kiedy to czytelnicy dochodzą do wniosku, że mają już dosyć. Dowodem jest Opowieść Oliuera i Powolny walc w Cedar Bend. I dlatego Przeminęło z wiatrem utrzymała się prawie sześć lat, w wyniku czego tysiące nieszczęsnych chłopców musiało żyć z imieniem Rhett albo nawet gorzej — Ashley. Gdyby Margaret Mitchell napisała Powolny walc w Tara Bend, wszystko wygasłoby znacznie wcześniej. No właśnie, muszę sprawdzić, czy zainteresowanie Przeminęło z wiatrem spadło po ukazaniu się Scarlett.

— Niech pani nie robi sobie nadziei w związku z Losem — powiedziała Lorraine. — Pani Roxbury wycofała się, bo nie chciała dłużej czekać i kupiła sobie książkę. — Pokręciła głową, krowie kolczyki kołysały się przez chwilę. — Co ludzie w tym widzą?

A co w 1890 roku ludzie widzieli w Małym lordzie, tej przesłodzonej opowieści o chłopcu o długich lokach, który odziedziczył zamek w Anglii? Nie wiadomo, ale powieść Frances Hodg-son Burnett była bestselerem. Wielki sukces odniosły również oparta na niej sztuka i film z Mary Pickford (miała długie loki). Zapoczątkowało to modę na aksamitne ubranka i stało się udręką całego pokolenia chłopców, którym matki zakręcały loki, zmuszały do noszenia koronkowych kołnierzyków i nadawały imię Cedric, choć synowie z pewnością woleliby nawet Ashley.

— Co jest jeszcze na zapisy?

— Nowy John Grisham i Stephen King, Anioły z nieba, Dotknięcie anielskiego skrzydła, Niebiańskie spotkanie trzeciego stopnia, Anioł obok ciebie, Anioły, anioły wszędzie, Jak zmusić twego anioła stróża, by za ciebie pracował oraz Anioły w sali konferencyjnej.

To wszystko się nie liczyło. Grisham i King były po prostu bestselerami, a moda na anioły trwała już od roku.

— Zapisać panią na coś? — spytała Lorraine. — Anioły w sali konferencyjnej są naprawdę świetne.

— Nie, dziękuję — odparłam. — Może jest coś nowego? Zmarszczyła brwi.

— Chyba tak… — spojrzała na ekran. — Nowelizacja Małych kobietek. Nie, to nie to.

Podziękowałam jej i poszłam do półek. Wzięłam Berenice obcina włosy F. Scotta Fitzgeralda i parę kryminałów, bo zawierają zawsze proste zagadki: „Jak morderca dostał się do zamkniętego pokoju?”, a nie na przykład „Co powoduje trendy?” albo „Co ja takiego zrobiłam, że jestem skazana na Flip?” Potem poszłam do działu literatury klasycznej.

W ostatnich latach najstraszniejszym trendem w zarządzaniu bibliotekami jest tak zwane liczenie się z potrzebami czytelnika. Oznacza to po kilkanaście egzemplarzy Mostów w Madison County oraz książek Danielle Steel, w związku z tym brakuje miejsca na półkach. Bibliotekarze radzą sobie w ten sposób, że pozbywają się książek, których ostatnio nikt nie wypożyczał.

— Dlaczego wyrzucacie Dickensa? — zapytałam Lorraine w ubiegłym roku podczas wyprzedaży książek bibliotecznych. Pokazałam jej egzemplarz Domu na pustkowiu. — Jak możecie usuwać Dickensa?

— Nikt tego nie wypożycza. Jeśli przez rok nikt nie bierze danej książki, zdejmujemy ją z półki — wyjaśniła. Miała wtedy na sobie bluzę z napisem „Misiaczek na zawsze” i kolczyki w kształcie pluszowych misiów. — Najwyraźniej nikt tego nie czyta.

— I nikt nigdy nie przeczyta, gdyż nie będzie jej można wypożyczyć — odparłam. — Dom na pustkowiu to wspaniała książka.

— Ma pani okazję ją kupić.

Mieliśmy więc do czynienia z trendem takim samym jak wszystkie inne; jako socjolog powinnam obserwować to z zainteresowaniem i dotrzeć do źródeł. Nie zrobiłam tego. Zaczęłam natomiast wypożyczać książki. Wszystkie: ulubione, których nigdy nie brałam, gdyż miałam je w domu, całą klasykę, stare tomy w płóciennej oprawie, które ktoś może chciałby kiedyś przeczytać, gdy minie obecna moda na sentymentalny chłam.

Teraz wzięłam Zamienione pudło na cześć dzisiejszych wydarzeń oraz Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu na cześć doktora O’Reilly’ego, któremu nogi wystawały spod metalowej skrzyni. Szłam dalej przy półkach na B i szukałam Bennetta. Opowieści o dwóch siostrach nie było — prawdopodobnie wylądowały na wyprzedaży — ale tuż przy Becketcie stała Droga człowiecza Butlera, więc może Opowieści o dwóch siostrach zostały błędnie umieszczone.

Ruszyłam wzdłuż półek, wypatrując książki grubej, oprawnej w płótno i nie zaczytanej. Borges; Wichrowe wzgórza brałam już w tym roku; Rupert Brooke; Robert Browning Dzieła zebrane. Nie był to Arnold Bennett, ale oba te tłuste tomy miały introligatorskie grzbiety, a w środku staromodną kieszonkę i kartę wypożyczeń. Wzięłam obydwa, a także Borgesa.

— Przypomniałam sobie, na co jeszcze są zapisy — powiedziała Lorraine. — Nowość, Przewodnik po świecie dobrych wróżek.

— To dla dzieci?

— Nie. To o obecności dobrych wróżek w naszym codziennym życiu.

Podała mi książkę z podręcznej półki. Na okładce dobra wróżka wychylała się zza komputera. Egzemplarz spełniał kryteria modnej książki: miał zaledwie osiemdziesiąt stron. Mosty w Madison County miały sto dziewięćdziesiąt dwie strony, Mewa Jonathana Liuingstona — dziewięćdziesiąt trzy, a Do widzenia, panie Chips, wielki przebój 1934 roku — tylko osiemdziesiąt cztery.

Książka o wróżkach zawierała bzdury. Tytuły rozdziałów brzmiały: „Jak skontaktować się ze swą wewnętrzną wróżką”, „Jak wróżki pomagają uzyskać sukces w świecie wielkich korporacji”, „Nie zwracajcie uwagi na niedowiarków”.

— Proszę wpisać mnie na listę — poprosiłam. Podałam jej Browninga.

— Tego nie wypożyczano już prawie od roku — zauważyła.

— Naprawdę? No to teraz ja wypożyczam. Wzięłam Borgesa, Browninga, Bauma i poszłam na obiad do „Matki Ziemi”.

Ciżmy (1350 – 1480)

Miękkie buty ze skóry lub tkaniny, o wyciągniętych noskach. Pochodziły z Polski, stąd ich francuska nazwa poulaines; w Anglii nazywano je crackowes od Krakowa. Możliwe również, że sprowadzili je krzyżowcy z Bliskiego Wschodu. Stały się niezwykle modne na wszystkich europejskich dworach. Zwężone noski przybierały bardzo wyszukane formy, wypychano je mchem, formowano na kształt lwich pazurów lub orlich dziobów. Stale wydłużane, przeszkadzały podczas chodzenia i uniemożliwiały klęczenie. Aby podtrzymać końce butów, do kolan przyczepiano złote lub srebrne łańcuszki. Zastosowane jako część zbroi, były bardzo niebezpieczne: podczas bitwy pod Sempach w 1386 roku austriaccy rycerze z powodu swych długich żelaznych butów zostali praktycznie unieruchomieni i musieli odcinać czubki mieczem, by nie pojmano ich przygwożdżonych do ziemi. Wyparły je wiązane w kostce buty o ściętych noskach, które szybko stały się przesadnie szerokie.


W „Matce Ziemi” karmią nieźle, a mrożoną herbatę podają tak dobrą, że zamawiam ją przez okrągły rok. Ponadto jest to znakomite miejsce do studiowania trendów. Nie tylko potrawy są na czasie (obecnie wegetariańskie z biouprawy), lecz również kelnerzy. Przed restauracją stoi stelaż z alternatywnymi gazetami.

Wzięłam kilka z nich i weszłam do środka. W drzwiach i w przedsionku tłoczyli się ludzie, chcący dostać się do wnętrza. Na pewno tutejsza mrożona herbata zrobiła się modna. Podeszłam do kelnerki obciętej jak więźniarka, w szortach do joggingu i sportowych sandałach.

To jeszcze jedna z mód — kelnerki ubierają się tak, by jak najmniej przypominać kelnerki. Prawdopodobnie po to, by nie można ich było znaleźć, gdy chce się dostać rachunek.

— Nazwa pani grupy i liczba osób? — spytała. Trzymała tabliczkę z co najmniej dwudziestoma nazwiskami.

— Jedna, Foster — odparłam. — Siądę w sali dla palących lub dla niepalących, gdzie szybciej. Była zgorszona.

— Nie mamy sali dla palących. Czy nie wie pani, co czeka panią z powodu palenia?

Zwykle szybsze znalezienie miejsca w restauracji, pomyślałam, ale dziewczyna gotowa była już wykreślić mnie z listy, więc dodałam:

— Osobiście nie palę, ale po prostu mogę siedzieć z palaczami.

— Przebywanie w towarzystwie osób palących jest tak samo szkodliwe — stwierdziła i postawiła X przy moim nazwisku, co prawdopodobnie oznaczało, że prędzej kaktus mi na dłoni wyrośnie, niż dostanę tu stolik. — Zawołam panią — rzekła, przewracając oczyma. Miałam nadzieję, że to nie jest teraz ostatni krzyk mody.

Usiadłam na ławce przy wejściu i zaczęłam czytać gazety pełne artykułów o prawach zwierząt i ogłoszeń firm usuwających tatuaże. Spojrzałam na strony ogłoszeń osobistych. Nie są teraz największym hitem. Były na fali w późnych latach osiemdziesiątych, a potem, jak wiele manii, zamiast zupełnie zniknąć, znalazły sobie w społeczeństwie małą, lecz stabilną niszę.

W ten sposób kończy wiele mód. Na przykład CB radio, tak popularne przez kilka miesięcy, że „Nadaję, nadaję” stało się powszechną odżywką i każdy miał ksywę w rodzaju „Gorąca mamuśka”. Potem CB radia używali tylko kierowcy ciężarówek i motocykliści. Rowery, gra Monopol, krzyżówki — to wszystko gdzieś sobie żyje. Ogłoszenia osobiste zadomowiły się w gazetach alternatywnych.

W ramach trendów istnieją podtrendy; również ogłoszenia osobiste miały swe własne nurty. Przez pewien czas na fali były rozmaite odmiany seksu. Teraz powodzenie ma wypoczynek na świeżym powietrzu.

— Foster, grupa jednoosobowa — powiedziała kelnerka z pełną dezaprobaty miną i poprowadziła mnie do stolika tuż przy kuchni. — Już dwa lata temu zakazaliśmy palenia — oznajmiła i rzuciła menu na blat.

Spojrzałam na wybór dań, by przekonać się, czy nadal serwują rogaliki francuskie z suszonymi pomidorami i kiełkami, po czym wróciłam do ogłoszeń. Jogging wyszedł z mody, liczyło się chodzenie po górach i spływy kajakowe. Oraz anioły. Jedno z ogłoszeń nosiło nagłówek NIEBIAŃSKI POSŁANIEC, inne brzmiało: „Czy twoje anioły podpowiedziały ci, byś do mnie zadzwonił? Moje kazały zamieścić to ogłoszenie”. Wydało mi się to nieprawdopodobne.

Powodzenie miała również praca duchowa, spirytualistyka i ukośniki. Poszukuję S/R/B; Orientalny/indiański/rozwój osobowości; szukam partnera do zabawy na całe życie. Wszyscy się nadajemy, no nie?

Podszedł naburmuszony kelner, również w szortach do joggingu i sandałach sportowych. Na pewno widział ten X. Odezwałam się pierwsza, by nie dopuścić do wykładu na temat szkodliwości nikotyny.

— Poproszę francuskie rogaliki z kiełkami i mrożoną herbatę.

— Nie serwujemy już tego.

— Kiełków?

— Herbaty. — Otworzył jadłospis i wskazał prawą stronę. — Tu mamy napoje.

Rzeczywiście. Cała kartka: espresso, cappuccino, cafe lat-te, cafe mocha, cafe cacao. Herbaty brak.

— Lubiłam waszą mrożoną herbatę.

— Nikt już tego nie pije.

Bo usunęliście ją z menu, pomyślałam. Ciekawe, czy stosują tutaj tę samą zasadę co w bibliotece. Powinnam była tu częściej zaglądać, a kiedy już przychodziłam — zamawiać więcej, by uchronić herbatę przed skasowaniem. Miałam również poczucie winy, gdyż najwyraźniej przepuściłam moment narodzin trendu czy też początki nowego etapu.

Moda na espresso trwała od paru lat, głównie na Wschodnim Wybrzeżu i w Seattle, gdzie się zaczęła. W ubiegłych latach wiele szaleństw przyszło z Seattle: kapele rockowe, styl grunge, cafe latte. Przedtem wszelkie nowinki brały się z Los Angeles, jeszcze wcześniej z Nowego Jorku. Ostatnio Boulder wykazuje oznaki kolejnego ośrodka mody, ale dotarcie espresso do Boulder jest raczej skutkiem praw rynku, a nie naukowym przykładem na funkcjonowanie mody. Chciałabym jednak zobaczyć, jak rodzi się mania i poszukać jej źródeł.

— Poproszę cafe latte — powiedziałam.

— Pojedyncza czy podwójna?

— Podwójna.

— W szklance czy w filiżance?

— W szklance.

— Posypana cynamonem czy czekoladą?

— Czekoladą.

— Półsłodka czy gorzka?

Nie miałam racji, mówiąc doktorowi O’Reilly’emu, że wszystkie mody mają niski próg przyswajalności.

Po kilku dalszych ustaleniach, gdy musiałam określić, czy cukier ma być w kostkach czy nierafinowany, mleko odtłuszczone czy dwuprocentowe, kelner poszedł, a ja wróciłam do ogłoszeń.

Jak zwykle uczciwość nie była w modzie; wszyscy mężczyźni „wysocy, przystojni, finansowo niezależni”; kobiety „szykow-

ne, smukłe, wrażliwe”. Wszyscy K/M „atrakcyjni, wyrafinowani, troskliwi”. Każdy miał „niesamowite poczucie humoru”, w co wątpiłam. Szukali wrażliwych, inteligentnych, ekologicznych, romantycznych, zdecydowanych NP.

NP. Co to takiego NP? Norweski pięcioboista? Narodowy patriota? Naturalny pieszczoch? A tu mamy TNP. Tabuizowane nowe pieszczoty? Zajrzałam do słowniczka skrótów. Oczywiście. Tylko niepalący.

Wysportowane, przystojne, czułe osoby, które zamieszczają te anonsy, mylą chyba ogłoszenia osobiste z katalogiem odzieży. Poproszę produkt numer D2481 w kolorze jaskrawoczerwo-nym. Rozmiar mały. A ci wymieniają zwykle kolor, kształt, i żeby nie było żadnych kotów ani psów! Jednak zapotrzebowanie na niepalących znacznie się zwiększyło od czasu, gdy to ostatnio zliczałam. Wyjęłam z torebki czerwony długopis i zaczęłam zakreślać.

Kiedy podano mi kanapkę i skomplikowaną kawę, strona była czerwona. Zjadłam kanapkę, popijałam kawę i dalej zakreślałam.

Moda na niepalenie zaczęła się w późnych latach siedemdziesiątych i rozwijała się torem typowym dla manii awersyj-nych, ale czyżby właśnie stawała się kapryśna? „Rasa, religia, poglądy polityczne, preferencje seksualne dowolne. Niepalący” — brzmiało jedno z ogłoszeń. NIEPALĄCY dużymi literami.

„Ma lubić przygody, śmiały, niepalący, podejmujący wyzwania”. „Ja: osiągnąłem sukces, lecz doskwiera mi samotność. Ty: czuła, troskliwa, niepaląca, bezdzietna”. I moje ulubione: „Rozpaczliwie poszukuję kogoś, kto kroczy w rytm nietypowych marszów, szydzi z konwencji, nie dba o to, co na fali. Palacze niech się nie zgłaszają”.

Ktoś mi stał za plecami. Najprawdopodobniej kelner, by wygłosić pogadankę na temat nikotyny.

— Nie wiedziałam, że pani bywa tutaj — powiedziała Flip, przewracając oczyma.

— Ja również nie wiedziałam, że ty tutaj bywasz — odparłam.

A skoro już to wiem, moja noga w tym miejscu więcej nie postanie, pomyślałam. Zwłaszcza że już nie podają mrożonej herbaty.

— Ogłoszenia osobiste, co? — Wyciągnęła szyję, by popatrzeć, co zaznaczyłam. — Niech je sobie czyta ten, kto jest w beznadziejnej sytuacji.

Ja jestem, pomyślałam. Zastanawiałam się gorączkowo, czy Flip wchodziła do gabinetu, by opróżnić kosze. I czy na pewno zamknęłam samochód?

— Nie potrzebuję sztucznej pomocy. Mam Brine’a. — Wskazała chłopaka o ogolonej głowie, w glanach oraz ćwiekach w nosie, brwiach i dolnej wardze. Nie patrzyłam jednak na niego, lecz na wyciągnięta rękę Flip, przyozdobioną trzema szerokimi szarymi bransoletami nad dłonią, na przedramieniu i tuż poniżej łokcia. Taśma klejąca.

Zrozumiałam teraz dzisiejszą uwagę o „osobistych posługach”. Jeśli to ma być ostatni szał, ja się poddaję.

— Muszę iść — powiedziałam, zbierając gazety i wypatrując nerwowo kelnera. Nie mogłam go dostrzec, gdyż był ubrany tak jak wszyscy obecni. Zostawiłam dwudziestkę na stoliku i prawie pobiegłam do wyjścia.

— Ona mnie w ogóle nie docenia — słyszałam Flip żalącą się Brine’owi. — Mogłaby mi przynajmniej podziękować za posprzątanie gabinetu.

Samochód był zamknięty na klucz. Jadąc do domu, z pewną wesołością rozmyślałam o szarych bransoletach. Przecież Flip kiedyś będzie musiała je zdejmować. Myślałam również o Brinie i Billym Rayu, który nosił stetson, zwężane dżinsy i posługiwał się pagerem. Oraz o tym, jakim osiągnięciem jest bez-stylowość doktora O’Reilly’ego.

Obecnie prawie wszystko ma swój styl: kurtki lotnicze, spodnie do jazdy na rowerze, afrykańskie bluzki, mundury, za obszerne dżinsy, za ciasne koszule bez kołnierzyka, buty turystyczne, sandały ortopedyczne. Teraz, gdy nosi się sprane flanelowe grunge’owe koszule i ocieplaną bieliznę, trudno wymyślić coś, co nie jest w jakimś stylu. A jednak Bennettowi to się udało.

Włosy miał za długie, spodnie — za krótkie, ale chodziło o coś więcej. W jednej z kapel rockowych gra perkusista, który na scenę ubiera się w legginsy cyklisty i zaplata warkoczyki. Wygląda przy tym jak ostatni krzyk mody. I nie chodziło o okulary. Weźmy na przykład Eltona Johna czy Buddy Holly’ego.

Dręczyło mnie to przez cały wieczór. Może powinnam go spytać, czy mogę podjąć nad nim studia. Może przebywając koło niego, gdy będzie uczył małpy hula-hoop, zorientowałabym się, jak potrafi zachować wolność od mody. Badając niemodę, otrzymam prawdopodobnie pewne wskazówki na temat jej przeciwieństwa. Albo powinnam pojechać do domu, uprasować wycinki prasowe i próbować zrozumieć, co nagle skłoniło dwa miliony kobiet do chwycenia za nożyczki i obcięcia swych wspaniałych pukli.

Niczego nie zrelizowałam. W domu przeczytałam Browninga. Szczurołap z Hamelin, wiersz — czy to nie dziwne? — traktujący o manii. Zaczęłam Pippa przechodzi, długi poemat o włoskiej dziewczynie z Asolo. Pracowała w fabryce i miała tylko jeden dzień wolny w roku (musiał to być z pewnością włoski oddział HiTeku), który spędzała na wędrówkach wśród domów. Śpiewała pod oknami „Ślimak w igłach sosny; W trzepocie skowronek”, inspirując wszystkich.

Chciałabym, żeby pojawiła się pod mym oknem i zesłała mi natchnienie. Ale takie rzeczy się nie zdarzają. Inspiracja musiała nadejść tak, jak to zwykle w nauce bywa — należało wygładzić papierowe kulki i wprowadzić dane do komputera. Próby i błędy. I znowu próby.

Myliłam się. Inspiracja już nadeszła, ale ja jeszcze o tym po prostu nie wiedziałam.

Koła dobrej jakości (1980 – 85)

Moda w przedsiębiorstwach naśladująca system stosowany z powodzeniem w japońskich korporacjach. Raz w miesiącu, zwykle po pracy, zbierali się przedstawiciele różnych wydziałów firmy. Wymieniali doświadczenia oraz propozycje, jak usprawnić zarządzanie. Zarzucono te spotkania, gdy przekonano się, że wysuwane na nich sugestie zupełnie nie są brane pod uwagę. W ich miejsce przyszły QIS, MBO, JIT i inne modne hasła.


W środę mieliśmy spotkanie całej załogi. Omal się nie spóźniłam. Poszłam do Działu Zaopatrzenia, by wyciągnąć od Desideraty pudełko spinaczy. Ona jednak albo nie wiedziała, co to jest, albo gdzie tego szukać. Gdy przybyłam wreszcie do stołówki, wszystkie miejsca były zajęte.

Gina pomachała do mnie z drugiego końca sali i wskazała puste krzesło obok siebie. Przecisnęłam się tam, gdy Dyrekcja mówiła:

— My w HiTeku nigdy nie ustajemy w dążeniu do doskonałości.

— O co chodzi? — spytałam szeptem Ginę.

— Dyrekcja chce udowodnić, że ponad wszelką wątpliwość ma zbyt mało pracy — wymamrotała cicho. — Wynaleźli więc nowy akronim i właśnie teraz go opracowują.

— …podstawą naszego ekscytującego nowego programu zarządzania jest pomysłowość. — Przedstawiciel Dyrekcji grubym markerem wypisał wielkie P i O na dużej białej karcie. — Pomysłowość to kamień węgielny dobrej firmy.

Rozejrzałam się, szukając doktora O’Reilly’ego. Pod ścianą, niedbale oparta, siedziała nadęta Flip. Ręce miała opasane taśmą klejącą.

— Pomysłowość wymaga umiejętności. A kto jest źródłem wszelkich umiejętności w HiTeku? Wy, państwo naukowcy! — powiedziała Dyrekcja. Napisała duże N.

Udało mi się wreszcie dostrzec doktora O’Reilly’ego. Stał przy bufecie, obok sztućców, trzymając ręce w kieszeniach. Dziś był nieco lepiej ubrany, ale nie o wiele lepiej. Brązowy blezer z anilany nie pasował odcieniem do brązowych sztruksów, a koszula w biało-brązową kratę nie pasowała ani do swetra, ani do spodni.

— Pomysłowość naukowa nie jest właściwie wykorzystana, jeśli nie zostanie ukierunkowana na reformy. — Przedstawiciel Dyrekcji wpisał U i R. — Pomysłowość Naukowa Ukierunkowana Reformatorsko — wyrecytował triumfalnie, wskazując kolejne litery. — W skrócie PONUR.

— Celne określenie — mruknęła Gina.

— Podstawą PONUR-u są Sugestie Załogi. — Dyrekcja napisała markerem SZ. — Proszę, żeby państwo podzielili się na zespoły robocze i przedstawili listę pięciu najważniejszych spraw. — Na tablicy pojawiło się 5.

Doktor O’Reilly nadal stał przy sztućcach. Myślałam, czy-by go nie zaprosić do naszej grupy, ale Gina już pochwyciła Sarę z Chemii i Elaine z Działu Kadr, która miała na sobie opaskę tenisową i spodnie do jazdy na rowerze.

— Pięć problemów — powtórzyła Dyrekcja, a Elaine natychmiast wyjęła notatnik i ponumerowała strony od jednej do pięciu — mogących się przyczynić do polepszenia środowiska pracy w HiTeku.

— Zwolnić Flip — zaproponowałam cicho.

— Czy wiecie, co mi wczoraj zmajstrowała? — powiedziała Sara. — Wszystkie moje karty doświadczeń umieściła pod L, bo niby „laboratorium”.

— Mam zapisać? — spytała Elaine.

— Nie — odparła Gina — ale wy wszystkie zapiszcie lub zapamiętajcie. Przyjęcie urodzinowe Brittany, osiemnastego o drugiej. Jesteście zaproszone. Prezenty, torty, ale żadnych Power Rangersów. Postawiłam sprawę twardo. Powiedziałam Brittany, że może mieć dowolne przyjęcie, aby nie w stylu Power Rangers.

Doktor O’Reilly usiadł wreszcie przy stole pośrodku jadalni i zdjął blezer. Nic się nie polepszyło — ujawnił się jedynie krawat, który nie miał w sobie ani krztyny stylu.

— Czy kiedykolwiek widziałyście Power Rangersów? — spytała Gina.

— Nie mogę przyjść — odparła Sara. — Biorę udział w biegu na dziesięć kilometrów z Paulem Ottermeyerem.

— Myślałam, że chodzisz z Tedem — zdziwiła się Gina.

— Ted ma problemy z życiem uczuciowym — wyjaśniła Sara — i dopóki nie nauczy się ich rozwiązywać, nie ma sensu, byśmy wchodzili w bardziej trwały związek.

— Zatem zdecydowałaś się na biegi długodystansowe? — pytała Gina.

— Powinnaś spróbować marszów po schodach — poradziła Elaine z Działu Kadr. — To rozwija muskulaturę wszechstronniej niż biegi.

Oparłam brodę na dłoni i kontemplowałam krawat doktora O’Reilly’ego. Krawaty są jak pozostałe części męskiej garderoby. Teraz niemal wszystko jest na czasie. Ale to dopiero niedawna tendencja. Krawaty w paski były modne w 1860 roku, o barwie lawendy — w 1890. Na muszki panował szał w latach dwudziestych, na ręcznie malowane tancerki — w latach czterdziestych, na jaskrawe stokrotki — w sześćdziesiątych; wte-

dy wszystko, co nie było akurat na fali, traktowano jako zacofane. Natomiast obecnie wszelkie poprzednie style są dopuszczalne, a ponadto: krawat-sznureczek, bandany i zawsze aktualne bezkrawacie. Krawat Bennetta nie należał do żadnej z tych kategorii — był po prostu okropny.

— Na co patrzysz? — spytała Gina.

— Na doktora O’Reilly’ego — odparłam. Zastanawiałam się, czy Bennett jest aż w takim wieku, że mógł sobie kupić ten krawat, gdy jego fason był w modzie.

— Tego świra z Biologii? — Elaine wyciągnęła szyję.

— Fatalny krawat — stwierdziła Gina.

— I te okulary — dodała Sara. — Są tak grube, że nie można nawet określić, jakie ma oczy.

— Szare — powiedziałam, ale Elaine i Sara wróciły już do tematu marszów po schodach.

— Najlepsze schody są na kampusie, w budynku nauk technicznych — mówiła Elaine. — Sześćdziesiąt osiem stopni, ale są na ogół zatłoczone. Więc zwykle trenuję na tych w „Koniczynce”.

— Ted mieszka w „Irysie” — poinformowała nas Sara. — Musi wyodrębnić u siebie ducha męskiego wojownika, gdyż nigdy nie będzie potrafił zaakceptować żeńskiej części swej osobowości.

— Dobrze, moi państwo — znów odezwała się Dyrekcja. — Czy sformułowali już państwo swoje problemy? Flip, proszę, zbierz notatki.

Elaine miała przerażoną minę. Gina zabrała od niej listę i szybko napisała:


1. Optymalizacja potencjału

2. Zasilanie sfery realizacyjnej

3. Wdrażanie perspektywiczne

4. Strategizacja priorytetów

5. Wzmocnienie podstawowych struktur


— Jak to wszystko wymyśliłaś? — pytałam zachwycona.

— Zawsze wypisuję te pięć punktów. — Wręczyła listę człapiącej obok Flip.

— Nim przejdziemy do dalszych spraw — mówiła Dyrekcja — proszę wszystkich o powstanie.

— Przerwa na toaletę — mruknęła Gina.

— Przeprowadzimy ćwiczenia wrażliwości — rzekła Dyrekcja. — Niech każdy znajdzie sobie partnera.

Odwróciłam się. Sara i Elaine już się nawzajem wybrały, a Gina zniknęła. Zastanawiałam się, czy zdążę na czas przecisnąć się do doktora O’Reilly’ego, gdy zobaczyłam zmierzającą ku mnie kobietę w czerwonym kostiumie. Miała szykownie obcięte włosy.

— Jestem doktor Alicja Turnbull — przedstawiła się.

— A, to pani. Czy paczka do pani dotarła?

— Czy każdy ma partnera? — zadudniła Dyrekcja. — Teraz niech państwo spojrzą na siebie i podniosą obie ręce zwrócone dłońmi na zewnątrz.

Zrobiłyśmy to.

— Jesteście wszyscy aresztowani — zażartowałam. Doktor Turnbull uniosła brew.

— Dobrze, koledzy — powiedziała Dyrekcja. — Teraz niech każdy zetknie się dłońmi z partnerem.

Bzdura zawsze była dominującym trendem w Ameryce, ale dopiero ostatnio opanowała miejsca pracy. Korzeniami tkwi w latach dwudziestych, gdy zaczęli działalność eksperci do spraw efektywności. Frank i Lillian Gilbreth, założyciele klanu „Tuzinami taniej”, którzy na pewno nie spędzali zbyt wiele czasu w fabrykach — pomyślcie tylko, mieli dwanaścioro dzieci, słownie: dwanaścioro — spopularyzowali pomysł, by badać poszczególne czynności robotników na stanowiskach pracy, stosować psychologię i zatrudniać ekspertów spoza zakładu. Od tamtego czasu biznes amerykański chyli się ku upadkowi.

— Teraz popatrzcie partnerowi głęboko w oczy — poleciła Dyrekcja — i wymieńcie mu trzy rzeczy, które w nim lubicie. Uwaga. Jeden.

— Co im strzeliło do głowy? — pytałam, patrząc doktor Turnbull głęboko w oczy.

— Badania wykazały, że ćwiczenia wrażliwości znacznie polepszają stosunki wewnątrzgrupowe w miejscu pracy — odparła chłodno.

— Dobrze. Niech pani zacznie pierwsza — zaproponowałam.

— Na tej paczce wyraźnie było napisane „Materiał nietrwały”. — Przycisnęła ręce do moich dłoni. — Powinna mi ją pani niezwłocznie dostarczyć.

— Nie zastałam pani.

— Więc powinna mnie pani odszukać.

— Dwa — odliczała Dyrekcja.

— Paczka zawierała cenne kultury. Mogły ulec zepsuciu. Zdaje się, że nie dostrzegała w tym wszystkim istoty sprawy.

— To Flip powinna ją dostarczyć.

— Dlaczego więc przesyłka trafiła do pani gabinetu?

— Trzy — powiedziała Dyrekcja.

— Byłabym pani niezwykle zobowiązana, gdyby następnym razem przesłała mi pani wiadomość e-mailem — oświadczyła Turnbull. — No co, nie wymieni pani trzech rzeczy, które się pani we mnie podobają? Teraz pani kolej.

Podoba mi się, że pracujesz w Biologicznym i że jest to na drugim końcu budynku, pomyślałam.

— Podoba mi się pani kostium — rzekłam — choć poduszki w ramionach są już strasznie niemodne. Czerwony kolor również. Jest zbyt agresywny. Teraz obowiązuje kobiecość.

— Czy nie czujecie się wewnętrznie lepiej? — pytała Dyrekcja. — Czy nie odczuwacie, że bardzo się zbliżyliście do swego kolegi?

Prawdę mówiąc, za bardzo. Pośpiesznie wróciłam do swego stolika.

— Gdzie sobie poszłaś? — zwróciłam się do Giny.

— Do toalety — wyjaśniła. — Pierwsza zasada przetrwania na zebraniach: podczas ćwiczeń wrażliwości zawsze wychodź do toalety.

— Przejdźmy do dalszych spraw — kontynuowała Dyrekcja, a ja już przygotowałam się do wyjścia do toalety, gdyby miała teraz nastąpić kolejna seria ćwiczeń wrażliwości, ale Dyrekcja zaczęła mówić o papierkowej pracy związanej z naszym programem, a mianowicie o formularzach zapotrzebowania na materiały biurowe.

— Napłynęło nieco skarg na Zaopatrzenie — ciągnęła Dyrekcja — wdrażamy więc nową politykę, mającą zwiększyć skuteczność tego działu. Zamiast dawnych formularzy wydziałowych wypełnicie państwo teraz nowe druki międzywydziałowe. Przeprowadzamy również restrukturyzację procedur przyznawania funduszy. Jest to jedna z rewolucyjnych cech projektu PONUR: nowy efektywny sposób finansowania. Komitet Przeglądu Alokacji Funduszy rozpatrzy wszystkie wnioski o finansowanie badań łącznie z tymi podaniami, które już wcześniej załatwiono pozytywnie. Wnioski powinny wpłynąć do poniedziałku, dwudziestego trzeciego. Propozycje należy składać na nowych uproszczonych formularzach zgłoszeń alokacji funduszy.

Sądząc po stosie papierów, który Flip trzymała w swych oblepionych taśmą ramionach, były one dłuższe niż poprzednie druki, a tamte liczyły trzydzieści dwie strony.

— Asystentka międzywydziałowa rozniesie formularze, a ja tymczasem chciałbym posłuchać państwa opinii. Co jeszcze moglibyśmy zrobić, by uczynić HiTek lepszym miejscem pracy?

Zrezygnować z zebrań załogi, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego. Może w zasadach przetrwania na zebraniach nie mam takiej wprawy jak Gina, ale wiem przynajmniej tyle, że nie należy podnosić ręki. Jedynym skutkiem będzie to, że wybiorą cię do jakiejś komisji.

Wszyscy inni też najwyraźniej o tym wiedzieli.

— Propozycje załogi są podstawą funkcjonowania HiTeku — oświadczyła Dyrekcja.

Nadal nikt się nie zgłaszał.

— Może jednak’ktoś? — zachęcał przedstawiciel Dyrekcji, patrząc PONURo. Nagle pojaśniał. — O, mamy tu wreszcie osobę, która nie boi się wystąpić publicznie.

Wszyscy zwrócili głowy w tamtym kierunku. To była Flip.

— Asystent międzywydziałowy ma zbyt wiele obowiązków — oznajmiła, odrzucając kosmyk.

— Proszę, takie właśnie rzeczowe podejście do problemów jest sednem PONUR-u — stwierdziła Dyrekcja. — Jakie rozwiązanie pani proponuje?

— Zmiana nazwy tej funkcji i zatrudnienie pomocnika. Spojrzałam na doktora O’Reilly’ego: twarz ukrył w dłoniach.

— Dobrze. Czy są jeszcze jakieś pomysły?

Czterdzieści rąk wystrzeliło w górę. Spojrzałam na ten las i przypomniał mi się Szczurołap z Hamelin oraz jego szczury. I krótko obcięte włosy. Tendencje we fryzjerstwie są na ogół typowym przykładem pochodu za szczurołapem. Bo Derek, Dorothy Hamill, Jackie Kennedy wylansowały własne style uczesania i bez wątpienia każda z nich była prekursorką. Madame de Pompadour wprowadziła wielkie pudrowane peruki z żaglowcami i scenkami słynnych bitew, a Veronica Lake jest odpowiedzialna za to, że miliony amerykańskich kobiet nie widziały na jedno oko.

Logiczne więc, że strzyżenie na pazia też ktoś musiał wprowadzić. Ale kto? Isadora Duncan obcięła włosy na samym początku dwudziestego wieku, a znacznie wcześniej kilka sufraży-stek nosiło krótkie fryzury (i męskie ubrania), jednak nie znalazły wielu naśladowczyń.

Sufrażystki znacznie wyprzedziły swą epokę, i to w dość niesamowitym stylu. Isadora natomiast, pląsająca boso po scenie w skąpej szyfonowej tuniczce, była zbyt dziwaczna.

Osobą, która przychodzi tu na myśl, jest tancerka Irenę Castle. Wraz z mężem Vernonem (kolejny nieszczęsny chłopiec) wprowadzili kilka nowości tanecznych: one-step, walc ze zmianą zwlekającą, tango, indyczy krok, i oczywiście promenadę Castle.

Irenę była ładna i niemal wszystko, co na siebie włożyła, stawało się modne. Białe satynowe buciki i holenderskie kapelusiki. W 1913 roku, u szczytu swego powodzenia, ostrzygła się, kiedy przebywała w szpitalu po operacji wyrostka robaczkowego. Gdy wyzdrowiała, nadal zachowała krótkie włosy. Nosiła do tego szeroką opaskę, która wyraźnie zapowiadała fryzurę lat dwudziestych.

Irenę Castle, znana prekursorka mody, znalazła z pewnością naśladowczynie. Ale jeśli ona wszystko zapoczątkowała, dlaczego chwyciło to dopiero po tak długim czasie? Gdy w 1979 roku Bo Derek ukazała się w filmie ostrzyżona na zapałkę, już po tygodniu wszędzie zaczęły pojawiać się kobiety tak samo ostrzyżone. Jeśli Irenę była źródłem tamtej mody, dlaczego krótkie włosy nie stały się przebojem w 1913 roku? Dlaczego minęło dziewięć lat i wojna światowa, nim się powszechnie przyjęły?

Może chodzi tu o kino. Jednak nie. Mary Pickford ścięła loki dopiero w 1928. Czyżby Irenę i Vernon nakręcili jakiś niemy film około 1921 roku?

Dyrekcja nadal wysłuchiwała głosu załogi.

— Uważam, że powinniśmy mieć w budynku samoobsługowy ekspres do kawy — zaproponował doktor Applegate.

— Powinniśmy mieć salę gimnastyczną — stwierdziła Elaine.

— I więcej klatek schodowych.

Mogło to potrwać cały dzień. A ja chciałam sprawdzić, jakie filmy weszły na ekran w 1922 roku. Wstałam tak, żeby nie przeszkadzać, pobrałam papiery od Flip, która poprzednio ominęła nasz stolik, i dałam nura do tyłu, wertując po drodze formularz, by sprawdzić, ile ma stron.

Cuda nad cudami — naprawdę był krótszy niż poprzednio. Tylko dwadzieścia dwie strony. A czcionka mniejsza tylko odrobinę. Wpadłam na kogoś.

Doktor O’Reilly, który najwyraźniej robił to co ja.

— Przepraszam — powiedział. — Rozmyślałem o tych powtórnych podaniach o fundusze.

Podniósł obie ręce — w prawej trzymał formularz — dłońmi zwróconymi na zewnątrz.

— Wymień swemu partnerowi trzy rzeczy, które ci się w Dyrekcji nie podobają.

— A można więcej? — spytałam. — Doktorze, to oznacza, że na swe makaki jeszcze poczekasz.

— Mów mi Bennett. Flip jest tu jedyną utytułowaną osobą. Miałem je dostać w tym tygodniu. Teraz najwcześniej po dwudziestym. A ty? Czy to wpłynie na twoje badanie hula-hoop?

— Krótkich fryzur — poprawiłam. — Wpłynie tylko w ten sposób, że zajęta wypełnianiem głupich papierów nie będę miała czasu na pracę. Chciałabym, żeby Dyrekcja znalazła sobie jakieś inne zajęcie niż wypuszczanie nowych formularzy.

— Ciii — z irytacją syknął ktoś przy drzwiach. Przeszliśmy dalej korytarzem, by nas nie słyszano.

— Papiery to kamień węgielny Dyrekcji — szepnął Bennett. — Wydaje im się, że wypełnianie formularzy prowadzi bezpośrednio do odkrycia naukowego. Niestety, nauka nie funkcjonuje w ten sposób. Przykładem Newton i Archimedes.

— Właśnie, dyrekcja nigdy by nie zaaprobowała funduszy na sad ani na wannę.

— Ani na rzekę. Dlatego właśnie straciłem fundusze na teorię chaosu i musiałem przyjść do pracy PONURej — powiedział Bennett.

— Czym się zajmowałeś?

— Loue, rzeka we Francji. Wypływa z groty, więc jest to mały zamknięty system o stosunkowo niewielkiej liczbie zmiennych. Układy, które przedtem badano, były olbrzymie. Pogoda, ciało ludzkie, rzeki. Miały tysiące, nawet miliony zmiennych, co uniemożliwiało predykcję, więc doszliśmy do wniosku…

Z bliska jego krawat wydawał się jeszcze bardziej nijaki. Niby miał deseń, ale trudno było określić co to takiego. Nie drobniutki wzorek (modny w 1988 roku) ani nie groszek (1970). Nie można było również powiedzieć, że jest gładki.

— …i mierzyliśmy temperaturę powietrza, wody, rozmiary groty, skład wody, rośliność na brzegach… — przerwał. — Ojej, chyba jesteś zajęta i nie masz czasu na słuchanie tego wszystkiego.

— Nie, to ciekawe — odparłam. — Muszę wrócić do siebie, ale odprowadzę cię aż do schodów.

— Dobrze, więc mój pomysł polegał na tym, że dokładnie mierząc każdy czynnik w systemie chaotycznym, potrafię wyizolować przyczynę chaosu.

— Flip — powiedziałam. — Przyczyna chaosu. Zaśmiał się.

— Inne przyczyny chaosu. Wiem, że mówienie o przyczynach chaosu wygląda jak sprzeczność sama w sobie, gdyż uważa się, że w układach chaotycznych załamuje się zwykła zasada przyczynowości. Są nieliniowe, co oznacza, że istnieje w nich mnóstwo wzajemnie powiązanych czynników i nie można ich przewidzieć.

Jak rozmaite manie, pomyślałam.

— Jednak rządzą tym pewne prawa — ciągnął Bennett. — Matematycznie określiliśmy niektóre z nich: entropia, niestabilność wewnętrzna i iteracyjność, to znaczy…

— Efekt motyla — wtrąciłam.

— Właśnie. Mała zmienna oddziałuje na system, z kolei to oddziaływanie oddziałuje, aż cały system ulega zmianie nieproporcjonalnej do wielkości tej zmiennej.

Potaknęłam.

— Motyl trzepoczący skrzydłami w Los Angeles potrafi wywołać tajfun w Hongkongu. Albo zebranie załogi w HiTeku.

— Wiesz coś na temat chaosu? — spytał pogodnie.

— Jedynie z własnego doświadczenia — odparłam.

— Tak, on tutaj rządzi. No więc moje zadanie polegało na oszacowaniu entropii po wielu iteracjach i sprawdzeniu, czy tak właśnie powstaje chaos, czy też gra tu rolę jakiś inny czynnik.

— Znalazłeś go?

Bennett miał zamyśloną minę.

— Teoretycy chaosu uważają, że z zasady nieoznaczoności Heisenberga wynika, iż chaos jest z natury nieprzewidywalny. Verhoest sądzi, że predykcja jest możliwa, i postuluje istnienie pewnej siły napędzającej chaos, czynnika X, wpływającego na jego zachowanie.

— Ćmy — powiedziałam.

— Co takiego?

— Albo szarańcza. Nie motyl.

— Aaa… słusznie. Ale on się mylił. Według mojej teorii jedynie iteracje są odpowiedzialne za wszystko, co ma miejsce w systemie chaotycznym, jeśli tylko wszystkie czynniki są znane i odpowiednio pomierzone. Nigdy jednak nie miałem szansy udowodnienia tego. Zdążyliśmy przeprowadzić jedynie dwa etapy eksperymentu, nim obcięto nam fundusze. Nie wykazaliśmy zwiększonej przewidywalności, czyli albo się myliłem, albo nie uwzględniłem wszystkich zmiennych.

Przystanął, położył dłoń na klamce. Staliśmy przy drzwiach jego gabinetu, a więc odprowadziłam go aż do Biologicznego.

— Chyba już wrócę do swojej pracy — powiedziałam, żałując, że nie mam więcej czasu na analizę krawata. — Muszę się przygotować na spotkanie z nową pomocnicą Flip. I wypełnić podania o przyznanie funduszy. — Popatrzyłam smętnie na papiery. — Są przynajmniej krótkie.

Spojrzał na mnie przez swe grube okulary.

— Tylko dwadzieścia dwie strony. — Machnęłam kartkami lekceważąco.

— Formularze o przyznanie funduszy nie zostały jeszcze wydrukowane — rzekł Bennett. — Mamy je dostać jutro. A to są — wskazał plik, który trzymałam w dłoni — nowe uproszczone formularze dla Działu Zaopatrzenia. Zamówienie na spinacze.

Загрузка...