Wędrówka na czworakach po zlodowaciałym zboczu i walka z oślepiającą burzą śnieżną była zajęciem wystarczająco paskudnym. A do tego jeszcze musiał oddychać tym okropnym powietrzem. Każdy oddech był jak wciąganie w płuca sopli lodu. Ponadto miał za plecami zgraję wściekłych neandertalczyków…
Z ulgą przyjął narastającą siłą przemieszczenia, która miłosiernie zabierała go daleko stąd w jakieś, bez wątpienia cieplejsze miejsce. Wylądował na czworakach, skulony, kaszląc i sapiąc z wysiłku. W końcu spojrzał w górę.
Ujrzał twarz neandertalczyka. Pofałdowane czoło, okrągły podbródek, szeroki nos, usta jak wylot lufy. Bystre, ciemne oczy badały go z uwagą.
— Hę? Czy ja cię zabrałem ze sobą?…
Neandertalczyk klęknął obok niego i powiedział coś w nieznanym języku. Jego głos był niski, a sposób, w jaki mówił, wydał się Erikowi dziwnie melodyjny. Neandertalczyk nie sprawiał wrażenia usposobionego wrogo. Erik dostrzegł za nim zielone wzgórza, szeroką dolinę przeciętą łańcuchem jezior, a w oddali las.
Gdziekolwiek spojrzał, widział krzątające się prehistoryczne humanoidy.
Wylądował wśród kilkunastu neandertalczyków. W odległości stu metrów po lewej spacerowały smukłe, drobne stworzonka wyglądające trochę jak małpy bezogonowe, ale posiadające zupełnie wyprostowaną postawę. Erik stwierdził, że są to australopiteki z wczesnego plejstocenu. Zajmowały one miejsce gdzieś pośrodku drogi ewolucyjnej prowadzącej do „homo sapiens”. A tam dalej, to napełniające grozą monstrum, masywne jak niedźwiedź grizzly? Czy to przypadkiem nie jest gigantopitek sprzed miliona lat przed Chrystusem? Albo tamte istoty, prawie jak ludzie? Czyżby byli to przedstawiciele „homo erectus”, przodkowie rasy ludzkiej, których szczątki zostały znalezione na Jawie i w Chinach.
A tamte…
I tamte…
I te…
Gdziekolwiek spojrzał, zawsze trafiał wzrokiem na jakieś niezupełnie ludzkie istoty. Cała ewolucyjna historia ludzkości, wszystkie wymarłe gatunki, które Erik studiował w szkole, a także sporo takich, których w ogóle nie był w stanie zidentyfikować.
Co to za miejsce? Jeśli nie pogubił się w obliczeniach, był na poziomie plus-pięciuset-miliardów-minut, czyli dziewięćset pięćdziesiąt jeden tysięcy lat w przyszłości. Co te wszystkie stworzenia tutaj robią?
— Jak się domyślam, przybył pan właśnie przed chwilą? — odezwał się uprzejmy głos za plecami Erika.
Erik odwrócił się i zadrżał z wrażenia. Przed nim stał brodaty mężczyzna około pięćdziesiątki, elegancki i sympatycznie uśmiechnięty, ubrany w coś, co przypominało strój do konnej jazdy z końca osiemnastego czy dziewiętnastego wieku. Prawdziwy angielski dżentelmen na przechadzce po lesie.
— Bathurst — powiedział. — Nazywam się Benjamin Bathurst. Były ambasador Jego Królewskiej Mości Jerzego III na dworze Franciszka Pierwszego, cesarza Austrii. Oczywiście, nikim takim już nie jestem.
— Erik Gabrielson — przedstawił się wstrząśnięty Erik. — Z Los Angeles, z Kalifornii ze… ze Stanów Zjednoczonych.
— Miło mi pana poznać — odparł Bathurst. — To doprawdy czarujące zobaczyć jakąś ludzką twarz. Jest nas tutaj czterdziestu, jak sądzę. Oczywiście małpy przewyższają nas liczebnie. Wszyscy tu są raczej przyjacielscy. Wie pan, że znalazł się pan milion lat w przyszłości? Mówi pan Stany Zjednoczone? Ameryki? Te byłe kolonie? Jeśli dobrze sobie przypominam, Kalifornia nigdy nie była kolonią. Ale przypuszczam…
— Dostaliśmy ją od Meksyku — wtrącił Erik. — To było około tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku. Tak, wiem, że jesteśmy milion lat w przyszłości. W przybliżeniu. Ale pan… Jerzy III…
Z trudem mógł się wysłowić, język uwiązł mu w gardle, a głos stał się zachrypnięty ze zmieszania. Neandertalczyk, mrucząc coś do siebie, głaskał bogato rzeźbioną laskę Bathursta. Anglik uśmiechnął się i odsunął go delikatnie.
— Z którego roku pan pochodzi? — spytał.
— Kiedy startowałem, był rok dwa tysiące szesnasty.
— Ach, dwa tysiące szesnasty. Niewiarygodnie bajeczna przyszłość. No cóż, będziemy mieć sobie wiele do opowiedzenia. Nikt tu nie pochodzi z późniejszych czasów niż rok tysiąc osiemset pięćdziesiąty trzeci, o ile mi wiadomo. Większość z nas jest z czasów znacznie wcześniejszych. Czy wie pan, że mamy tu paru Rzymian i paru Greków, jednego czy dwóch Egipcjan… Są i tacy, którzy posługują się niezrozumiałym dla nas językiem. Muszą być bardzo starożytni. Ja osobiście zostałem schwytany w tysiąc osiemset dziewiątym roku.
— Schwytany?
— O, tak. Oczywiście, chłopcze! A jak myślałeś, że się tu znaleźliśmy?
Erik oblizał wargi.
— Ja jestem tutaj w rezultacie eksperymentu podróży w czasie przeprowadzanego przez Kalifornijski Instytut Technologii — powiedział. — Ale pan…
Bathurst wzruszył ramionami.
— Ofiara porwania. Zostałem przeniesiony tu siłą. Schwytany bez uprzedzenia. Ten sam los przypadł w udziale wszystkim tu obecnym, zarówno ludziom, jak i pozostałym stworzeniom. Okazuje się, że z wyjątkiem pana, jeśli rzeczywiście był pan ochotnikiem. Cała reszta to niewolnicy. Muszę przynać, że to bardzo komfortowa niewola, ale, tak czy inaczej, niewola. Z przykrością też muszę podkreślić, że jest to także dożywocie. Choć, jak mówię, warunki są bardzo wygodne jak na więzienie.
Porwany z tysiąc osiemset dziewiątego roku? Rzymianie? Grecy? Neandertalczycy? Australopiteki?
— Ale kto… kto…
— Kto jest odpowiedzialny za zebranie nas tutaj, chciał pan zapytać? Półbogowie, którzy zamieszkują ów odległy eon, chłopcze! Nasi właśni dalecy potomkowie! Może spotka ich pan któregoś dnia. Ja jak dotąd miałem zaledwie trzy razy okazję ich zobaczyć. Widok raczej godny uwagi, jak pan sam się łaskawie przekona. Prawdziwi półbogowie, tak dalecy od nas, jak my dalecy jesteśmy od tych kosmatych, tnałpokształtnych dżentelmenów. Czy spostrzegł pan już, że znaleźć tu można okazy wszystkich historycznych gatunków? l prehistorycznych gatunków również, ośmielę się zauważyć. To rodzaj ogrodu zoologicznego. Rozumie pan, wystawa ludzi z minionych epok zebranych tutaj tajemniczymi, magicznymi sposobami. Ja jestem jednym z punktów programu wystawy, chłopcze. Dla rozrywki i pouczenia moralnego naszych odległych potomków. I pan również, rozumie pan? Teraz i pan także.