VII

Którejś nocy, bardzo późno, leżeliśmy zmęczeni miłością, przechylona w bok twarz Eri spoczywała w zgięciu mego łokcia, a podnosząc oczy mogłem widzieć na wprost, przez otwarte okno, gwiazdy w rozziewie chmur. Nie było wiatru, zasłona, przewieszona przez parapet, zastygła białawym fantomem, ale z otwartego oceanu szła martwa fala i słyszałem zwiastujący ją przeciągły huk, a potem nierówny szum, z którym łamała się na plaży, po czym na kilkadziesiąt uderzeń serca nastawała cisza i znowu niewidzialne wody szturmowały w ciemności płaski brzeg. Ale ja prawie nie słyszałem tego powtarzającego się miarowo przypomnienia ziemskiej obecności, wpatrzony szeroko otwartymi oczami w Krzyż Południa, którego Beta była naszą przewodniczką, i każdy dzień rozpoczynałem od jej namiaru, tak że w końcu dokonywałem go całkiem automatycznie, zajęty innymi myślami; prowadziła nas niezawodnie, nigdy nie gasnąca latarnia próżni. Miałem nieomal w ręku ucisk metalowych rękojeści, które przesuwałem, aby świetlny punkt, ostrze ciemności, wprowadzić w centrum pola widzenia, podczas gdy miękka gumowa obwódka okularu obejmowała brwi i policzki.

Ta gwiazda, jedna z najdalszych, nie zmieniła się prawie u samego celu, świecąc wciąż z jednakową obojętnością, podczas kiedy cały Krzyż Południa dawno rozpadł się i przestał dla nas istnieć, bo wtargnęliśmy w głąb jego ramion, a wtedy ten biały punkt, ten gwiazdowy olbrzym przestał być tym, czym wydawał się na początku, wyzwaniem; jego niezmienność ukazała nam rzeczywiste swe znaczenie, była świadectwem znikomości naszych poczynań, obojętności próżni, wszechświata, z którą nikt nigdy nie zdoła się pogodzić.

Ale teraz, usiłując wychwycić pomiędzy dwoma rozegrzmieniami Pacyfiku oddech Eri, prawie w to nie wierzyłem. Mogłem sobie.powtarzać milcząc: Naprawdę, naprawdę byłem tam — ale potwierdzenie w niczym nie osłabiało bezbrzeżnego zdumienia. Eri drgnęła.

Chciałem przesunąć się, zrobić jej więcej miejsca, ale naraz poczułem jej wzrok.

— Nie śpisz? — szepnąłem. Nachyliłem się, chcąc dotknąć ustami jej ust, ale położyła mi na wargach końce palców. Trzymała je tak chwilę, potem zeszła nimi wzdłuż mego obojczyka ku piersi, owiodła twarde zaklęśnięcie między żebrami, przycisnęła do niego dłoń.

— Co to jest? — wyszeptała.

— Blizna.

— Co to było?

— Miałem wypadek.

Zamilkła. Czułem, że patrzy na mnie. Uniosła głowę. Jej oczy były tylko ciemnością, bez blasku, widziałem ledwo zarys ramienia, oddychający, biały.

— Dlaczego nie mówisz mi nic? — szepnęła.

— Eri?…

— Dlaczego nie chcesz mówić?

— O gwiazdach? — zrozumiałem nagle. Milczała. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

— Myślisz, że nie zrozumiem?

Patrzałem na nią z bliska, przez mrok, przez szum oceanu, który wypełniał i opuszczał pokój, i nie wiedziałem, jak jej to wytłumaczyć.

— Eri…

Chciałem ją objąć. Wyswobodziła się i usiadła na łóżku.

— Nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz. Ale powiedz, dlaczego.

— Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?

— Teraz już wiem. Chciałeś mnie… oszczędzić?

— Nie. Po prostu boję się.

— Czego? — Sam dobrze nie wiem. Nie chcę tego rozgrzebywać. Niczego nie przekreślam. To zresztą niemożliwe. Ale mówić, znaczyłoby — tak mi się wydaje — zamknąć się w tym.

Przed wszystkimi, przed wszystkim, przed tym, co jest… teraz…

— Rozumiem — powiedziała cicho. Blada plama jej twarzy znikła, opuściła głowę. —

Myślisz, że mam to za nic…

— Nie, nie — usiłowałem jej przerwać.

— Czekaj, teraz ja. To, co myślę o astronautyce, i że sama nigdy bym nie opuściła Ziemi, to jedna rzecz. Ale to nie ma nic wspólnego z tobą i ze mną. A właściwie ma: bo jesteśmy razem. Inaczej — nie bylibyśmy, nigdy. Ona dla mnie — to ty. Dlatego tak chciałabym… ale nie musisz. Jeżeli jest, jak mówisz. Jeżeli tak czujesz.

— Powiem.

— Ale nie dziś.

— Dziś.

— Połóż się.

Opadłem na poduszki. Poszła na palcach, bielejąc w mroku. Zasunęła firankę. Gwiazdy znikły, został tylko przeciągły, z martwym uporem powracający szum Pacyfiku. Prawie nic już nie widziałem. Powiew zdradził jej kroki, posłanie ugięło się.

— Widziałaś kiedyś statek klasy „Prometeusza”?

— Nie.

— Jest bardzo wielki. Na Ziemi ważyłby ponad trzysta tysięcy ton.

— I było was tak mało?

— Dwunastu. Tom Arder, Olaf, Arne, Thomas — piloci. No i ja. I siedmiu uczonych. Ale jeśli myślisz, że tam było pusto, mylisz się. Dziewięć dziesiątych masy — to napęd.

Fotoagregaty. Magazyny, zapasy, zespoły rezerwowe — część mieszkalna jest niewielka.

Każdy z nas miał po kabinie, nie licząc wspólnych. W środkowej części kadłuba — centrala i małe rakiety do lądowania, i sondy — rakiety, jeszcze mniejsze, od pobierania próbek korony…

— Byłeś nad Arkturem — w takiej?

— Tak. Z Arderem.

— Czemu nie lecieliście razem?

— W jednej rakiecie? Bo to zmniejsza szansę.

— Dlaczego?

— Sonda to jest chłodzenie, wiesz. Taka jakby latająca lodówka. Tyle miejsca, żeby usiąść. Siedzi się w lodowej skorupie. Ten lód taje od strony pancerza i ścina się z powrotem na rurach. Sprężarki mogą się zepsuć. Wystarczy chwila, zachłyśnięcie, bo na zewnątrz jest osiem, dziesięć albo dwanaście tysięcy stopni. Jeżeli staną w dwuosobowej rakiecie, to musi zginąć dwóch. A tak — tylko jeden. Rozumiesz?

— Rozumiem.

Trzymała rękę na tym bezczułym miejscu mojej piersi.

— To… się stało tam?

— Nie, Eri — może opowiem ci coś innego?

— Dobrze.

— Nie myśl tylko… tego nikt nie wie.

— Tego?

Blizna wyodrębniała się pod ciepłem jej palców — jakby zaczynała na powrót żyć.

— Tak.

— Jak to możliwe? A Olaf?

— Olaf też nie. Nikt. Okłamałem ich. Eri. Już muszę ci powiedzieć, za daleko zalazłem.

Eri… to było w szóstym roku. Wracaliśmy już, ale w obrębie chmury nie można iść szybko.

To jest wspaniały widok; im szybciej idzie statek, tym gwałtowniejsza staje się luminescencja chmury — za nami ciągnął się ogon, nie jak ogon komety, raczej jak zorza polarna, rozwiany na boki, w głąb nieba, ku alfie Eridana, na tysiące i tysiące mil… Ardera i Ennessona nie było już. Venturi też nie żył. Budziłem się zawsze o szóstej rano, światło zmieniało się wtedy z niebieskiego na białe. Usłyszałem Olafa, mówił ze sterowni. Zauważył coś ciekawego.

Poszedłem na dół. Radar pokazywał plamkę, trochę z kursu. Przyszedł Thomas i zastanawialiśmy się, co to może być. Na meteor było za wielkie, zresztą meteory nigdy nie chodzą same. Na wszelki wypadek zmniejszyliśmy jeszcze szybkość. To zbudziło tamtych.

Kiedy przyszli, pamiętam, Thomas żartował, że to pewno statek. Nieraz się tak mówiło. W przestrzeni muszą być statki innych układów, ale łatwiej spotkałyby się dwa komary wypuszczone po przeciwnych stronach kuli ziemskiej. Byliśmy już przy rozziewie tej zimnej chmury mgławicowej, pył stał się tak rzadki, że gołym okiem widziało się gwiazdy szóstej wielkości. Ta plamka okazała się planetoidą. Coś jak Vesta. Ze ćwierć biliona ton, może więcej. Wyjątkowo regularna, prawie kulista. To jest rzadkie. Mieliśmy ją od dziobu, na dwu miliparsekach. Szła kosmiczną, a my — za nią. Thurber spytał mnie, czy możemy podejść bliżej. Powiedziałem, że możemy, na ćwiartkę mikroparseka.

Zbliżyliśmy się. W teleskopie wyglądała jak jeżozwierz — najeżona kolcami kula.

Osobliwość. Prawie do muzeum. Thurber zaczął się spierać z Bielem, czy jest pochodzenia tektonicznego. Thomas wtrącił, że to można rozstrzygnąć: W energii straty żadnej, i tak nie zaczęliśmy się jeszcze rozpędzać. Poleci, weźmie parę okruchów i wróci. Gimma wahał się. Z czasem byliśmy dobrze — mieliśmy wciąż rezerwę. W końcu zgodził się. Pewno dlatego, że byłem tam. Chociaż nic nie mówiłem. Może właśnie dlatego. Bo wytworzyły się między nami takie stosunki — ale o tym kiedyś indziej. Zastopowaliśmy; taki manewr trwa; planetka odeszła tymczasem, mieliśmy ją na radarach. Byłem niespokojny, bo od rozpoczęcia powrotu wciąż sypały się biedy. Awarie, głupie, ale trudne do usunięcia — i jak gdyby bez rozsądnego powodu. Nie mam się za przesądnego, chociaż wierzę w prawo serii. W końcu brakło mi jednak argumentów. Wyglądało to na dziecinadę — mimo to sam sprawdziłem silnik Thomasa i powiedziałem mu, żeby uważał. Na kurz.

— Na co?

— Na kurz. W obrębie zimnej chmury planetoidy działają jak odkurzacze, wiesz? Ściągają go z przestrzeni, w której krążą, a mają na to czas. Osadza się warstwami, tak że może je dwukrotnie powiększyć. Ale wystarczy dmuchnąć wylotami albo nawet stąpnąć mocniej, a podnosi się kurzawa i wisi tak. Zdawałoby się, głupstwo, ale nic nie widać. Więc mu to powiedziałem. Sam zresztą wiedział, nie gorzej ode mnie. Olaf wystrzelił go z burtowej wyrzutni, poszedłem na górę, do namiarowni, i zacząłem go prowadzić. Widziałem, jak podchodził, jak manewrował, odwrócił pocisk i opuścił się na powierzchnię jak po sznurku.

Wtedy oczywiście straciłem go z oczu. Było to jednak, w skali ziemskiej, ze trzy mile…

— Widziałeś go w radarze?

— Nie, na optycznej, to znaczy przez lunetę. Infraczerwoną. Ale rozmawiałem z nim cały czas. Przez radio. W momencie kiedy pomyślałem, żem dawno nie widział u Thomasa tak starannego lądowania — myśmy wszyscy zaczęli jak gdyby bardziej uważać, kiedy rozpoczął się powrót… — zobaczyłem mały błysk i ciemna plama zaczęła się rozpełzać na tarczy planetoidy. Gimma, który stał obok mnie, krzyknął. Myślał, że Thomas, w ostatniej chwili, chcąc wyhamować upadek, uderzył płomieniem. To się tak mówi, wiesz. Daje się jeden momentalny odrzut, naturalnie nie w takich warunkach. I wiedziałem, że Thomas nigdy by tego nie zrobił. To musiał być piorun.

— Piorun? Tam?

— Tak. Widzisz — każde ciało, poruszające się z wielką szybkością w chmurze, ładuje się elektrycznością statyczną, od tarcia. Między „Prometeuszem” a tamtą planetką panowała różnica potencjałów. To mogą być miliardy woltów. Nawet więcej. Kiedy Thomas lądował, skoczyła iskra. To był ten błysk, a od nagłego żaru wstał kurz i po minucie cała tarcza była zakryta chmurą. Nie słyszeliśmy go — jego radio trzeszczało tylko. Byłem wściekły, najwięcej na siebie, że to zlekceważyłem. Rakieta miała specjalne odgromniki, kolcowe, i ładunek powinien był spłynąć ognikami Elma, cicho. Ale nie spłynął. Zresztą wyładowania zdarzają się, ale nie takie. To było wyjątkowej mocy. Gimma spytał mnie, jak sądzę, kiedy chmura opadnie. Thurber o nic nie pytał, było jasne, że to są dni. Doby.

— Doby?

— Tak. Bo ciążenie jest tam nadzwyczaj małe. Kamień, puszczony z ręki, spada nieraz i parę godzin. Co dopiero kurz, który wyrzuciło na setki metrów w górę. Powiedziałem Gimmie, żeby zajął się swoimi sprawami, bo musimy czekać.

— I nic nie można było zrobić?

— Nie. To znaczy, gdybym miał pewność, że Thomas tkwi w rakiecie, mógłbym zaryzykować. Odwróciłbym „Prometeusza”, podszedłbym i dmuchnąłbym z bliska pełnym ciągiem, żeby się to świństwo rozleciało na całą Galaktykę — ale nie miałem tej pewności. A szukać go?… Powierzchnia planetki wielkością dorównywała, bo ja wiem, Korsyce. Poza tym w pyłowej chmurze mógłbym przejść obok niego na wyciągnięcie ręki i nie zobaczyłbym go. Było jedno wyjście. On miał je w ręku. Mógł wystartować i wrócić.

— Nie zrobił tego?

— Nie.

— Nie wiesz, czemu?

— Domyślam się. Musiałby startować na ślepo. Ja widziałem, że ta chmura sięga, no — pół mili nad powierzchnię, ale on tego nie wiedział. Bał się zderzenia z jakmiś nawisem, skałą. Mógł wylądować na dnie głębokiej szczeliny. No i wisieliśmy tak jeden dzień, drugi — tlenu i zapasów miał na sześć. śelazna racja. Oczywiście nikt nie był w stanie cokolwiek robić. Chodziło się i wymyślało sposoby wyciągnięcia Thomasa z tej bredni. Emitory. Różne długości fal. Rzucaliśmy tam nawet flary. Ani błysły, ta chmura była czarna jak grób. Trzeci dzień — trzecia noc. Pomiary wykazywały, że opada, ale nie byłem pewien, czy opadnie, całkiem przez tych pozostających Thomasowi 70 godzin. Bez żywności mógł tam w końcu siedzieć i dłużej, ale nie bez powietrza. Nagle przyszedł mi do głowy pomysł. Rozumowałem tak: rakieta Thomasa jest, w znacznej części, ze stali. Jeżeli na tej przeklętej planetoidzie nie ma rud żelaza, to może uda się go znaleźć ferrowskazem. Takim aparatem do wykrywania żelaznych przedmiotów, wiesz. Mieliśmy bardzo czuły. Reagował na gwóźdź z odległości trzech czwartych kilometra. Rakietę wykryłby na wiele mil. Musieliśmy z Olafem przejrzeć jeszcze to i owo w aparacie. Potem powiedziałem Gimmie, co i jak — poleciałem.

— Sam?

— Tak

— Dlaczego sam?

— Bo bez Thomasa było nas już tylko dwóch, a „Prometeusz” musiał mieć pilota.

— I oni się zgodzili? Uśmiechnąłem się po ciemku.

— Byłem pierwszym pilotem. Gimma nie mógł mi rozkazywać, tylko proponować, a ja obliczałem szansę i mówiłem tak albo nie. To znaczy mówiłem, naturalnie, tak. Ale w awaryjnych sytuacjach decyzja należała do mnie.

— A Olaf?

— No, znasz już trochę Olafa. Możesz sobie wyobrazić, że nie od razu poleciałem. Ale w końcu to ja właściwie wysłałem Thomasa. Nie mógł temu zaprzeczyć. Dość że poleciałem.

Oczywiście, bez rakiety.

— Bez rakiety?…

— Tak, w skafandrze, z gazowym pistoletem. To trwało trochę, ale nie tak długo, jakby się zdawało. Kłopot miałem z ferrowskazem, bo to była prawie skrzynia, okropnie nieporęczna.

Nie ważył tam naturalnie nic, ale wchodząc w chmurę musiałem uważać, żeby o coś nie stuknąć. Chmurę, kiedy się tam zbliżyłem, przestałem widzieć, tylko gwiazdy poczęły znikać, najpierw po kilka, od obwodu, potem już pół nieba było czarne — obejrzałem się. „Prometeusz” świecił cały z daleka, miał takie urządzenie do luminizowania pancerza.

Wyglądał jak biały, długi ołówek z grzybkiem na końcu — to był fotonowy reflektor. Naraz wszystko znikło. Przejście było ostre. Może sekunda czarnej mgły, potem już nic. Radio miałem wyłączone, zamiast niego w słuchawkach śpiewał mi ferrowskaz. Do skraju chmury leciałem ledwo parę minut, ale opadałem na powierzchnię ponad dwie godziny — musiałem uważać. Elektryczna latarka okazała się na nic, jak się zresztą spodziewałem. Zacząłem szukać. Wiesz, jak wyglądają wielkie stalaktyty, w jaskiniach…

— Wiem.

— Coś w tym rodzaju, tylko bardziej niesamowite. Mówię o tym, co zobaczyłem później, kiedy chmura już opadła, bo w czasie tych poszukiwań nic, jakby ktoś smołą zalał szybę skafandra. Skrzynkę miałem na szelkach. Musiałem poruszać antenką, nasłuchiwać, idąc z wyciągniętymi rękami — nigdy w życiu nie naprzewracałem się tyle, co tam. Nieszkodliwie tylko dzięki nikłości ciążenia, i naturalnie żeby choć trochę było widać, człowiek dziesięć razy zdążyłby odzyskać równowagę. Ale tak — komuś, kto tego nie zna, trudno opowiedzieć… Ta planetka składała się z nagromadzenia iglic, z balansujących głazów — stawiałem nogę i zaczynałem lecieć gdzieś, z tą pijaną powolnością naturalnie, odbić się nie mogłem, bo wówczas przez kwadrans szybowałbym w górze. Musiałem po prostu czekać, próbowałem tylko iść dalej, wówczas osypiska ruszały pode mną, te gruzy, filary, ułomki kamienia, wszystko było zaledwie sczepione, bo przecież wiązała je siła niezwykle nikła — co nie oznacza, żeby padając na człowieka, wielki głaz nie mógł go tam zabić… bo wtedy działa masa, nie ciężar; jedno tylko, że zawsze jest czas uskoczyć, naturalnie, jeśli się ten upadek, takie runięcie widzi… albo słyszy przynajmniej. Ale tam i powietrza nie było przecież, więc tylko po drgnieniach skały pod podeszwami orientowałem się, że znów musiałem wyważyć z równowagi cały jakiś skalny gmach, i mogłem tylko czekać, czy z tej smoły nie wychynie odłam, który zacznie mnie zgniatać… Jednym słowem, tak sobie tam wędrowałem godzinami i dawno przestałem traktować mój pomysł z ferrowskazem za genialny… Na każdy krok także dlatego musiałem uważać, bo nieopatrznie znalazłem się już parę razy w powietrzu, to znaczy, w zawieszeniu… jak w błazeńskim śnie. W końcu złapałem sygnał. Gubiłem go coś osiem razy, nie pamiętam dokładnie, dość że kiedy znalazłem rakietę, na „Prometeuszu” była już noc.

Stała skosem, wkopana do połowy w ten piekielny pył. To jest coś najmiększego, najdelikatniejszego na świecie, wiesz? Substancja omal niedotykalna… najlżejszy puch stawia na Ziemi znacznie większy opór. Drobinki są tak niewiarygodnie małe… Zajrzałem do środka, nie było go w rakiecie. Powiedziałem, że stała skosem, ale nie byłem tego wcale pewny; człowiek nie mógł oznaczać tam pionu bez specjalnych aparatów, trwałoby to i tak z godzinę, a zwykły ciężarek, nic prawie nie ważąc, jak mucha latałby na końcu sznurka, zamiast uczciwie go naciągnąć… Nie dziwiłem się więc, że nie próbował startu. Wlazłem do środka. Od razu zobaczyłem, że usiłował zmajstrować precyzyjny pion, z tego, co miał pod ręką, i nie wyszło mu. śywności zostało nawet sporo, za to tlenu nic. Musiał przetłoczyć wszystko, co miał, do butli skafandra i wyszedł.

— Dlaczego?

— Tak, ja też się pytałem, dlaczego. Był tam trzy dni. W takiej rakiecie jest tylko fotel, ekran, dźwignie i klapa za plecami. Siedziałem tam chwilę. Rozumiałem już, że go nie znajdę.

Przez sekundę pomyślałem, że może wyszedł właśnie wtedy, kiedy przyleciałem, że użył gazowego pistoletu, aby wrócić na „Prometeusza”, siedzi tam już, podczas kiedy ja łażę po tych gruzach pijanych… wyskoczyłem z rakiety tak energicznie, aż wyniosło mnie w górę i poleciałem. śadnego poczucia kierunku, nic. Wiesz, jak jest, kiedy w zupełnej ciemności zobaczy się iskierkę? Jak oczy potrafią fantazjować na jej temat? Jakie z niej wywodzą promienie, wizje — więc, zmysł równowagi… z nim jest coś podobnego. Tam gdzie w ogóle nie ma ciążenia, jeszcze pół biedy, skoro się człowiek przyzwyczai. Ale kiedy pojawia się nadzwyczaj słabe, jak na tej skorupie… błędnik, podrażniony, reaguje właśnie w sposób — błędny, żeby nie powiedzieć — obłędny. To ci się zdaje, że mkniesz świecą w górę, to że lecisz w otchłań, i tak wciąż. A są jeszcze sensacje wirowania i wzajemnego przesuwania rąk, nóg, torsu — jakby wszystko pozamieniało się miejscami, jakby głowa wyrastała nie ze swego miejsca…

Więc takem sobie tam leciał, aż wyrżnąłem o jakąś ścianę, odbiłem się, zaczepiłem o coś, zrolowało mnie, ale zdążyłem chwycić się wystającej bryły… Ktoś tam leżał. Thomas.

Milczała. W ciemności szumiał Pacyfik.

— Nie. Nie to, co myślisz. śył. Od razu usiadł. Włączyłem radio. Na taką małą odległość mogliśmy się doskonale porozumiewać.

— To ty? — odezwał się.

— Tak, to ja — powiedziałem. Scena jak z kiepskiej komedii, taka niemożliwa. Ale tak było. Wstaliśmy obaj.

— Jak się czujesz? — spytałem.

— Świetnie. A ty?

To mnie odrobinę zdziwiło, ale powiedziałem:

— Dziękuję ci, bardzo dobrze. W domu też wszyscy zdrowi.

To było idiotyczne, ale myślałem, że on umyślnie tak — żeby pokazać, że się trzyma, rozumiesz?

— Rozumiem.

Kiedy stał całkiem blisko, widziałem go trochę w blasku naramiennej lampki, jako taką gęściejszą ciemność. Wymacałem skafander — był cały.

— Masz tlen? — spytałem. To było najważniejsze.

— E, to głupstwo — powiedział.

Zastanowiłem się, co robić. Wystartować jego rakietą? Raczej nie, to zbyt ryzykowne.

Prawdę mówiąc, nie bardzo się nawet ucieszyłem. Bałem się —a właściwie nie byłem pewien

— trudno to wyjaśnić. Sytuacja była nierealna, czułem w niej coś osobliwego, chociaż nie wiedziałem, co to jest, i nawet nie zdawałem sobie z tego jasno sprawy. Tyle właśnie, że nie ucieszyłem się tym cudownym odnalezieniem. Kombinowałem, jak ocalić rakietę. W końcu, pomyślałem, to nie jest najważniejsze. Musiałem się pierwej zorientować, jak z nim jest.

Tymczasem staliśmy tak, w tej czarnej nocy bez gwiazd.

— Co robiłeś przez cały czas? — spytałem. Chciałem wiedzieć, to było ważne. Jeżeli próbował robić cokolwiek, choćby odbijać minerały, byłby to dobry znak.

— Różne rzeczy — powiedział. — A co ty robiłeś, Tom?

— Jaki Tom? — spytałem i zrobiło mi się trochę chłodno, bo przecież Arder nie żył od roku i on o tym dobrze wiedział.

— Przecież ty jesteś Tom. Nie? Poznaję twój głos. Nic nie powiedziałem, a on dotknął rękawicą mego skafandra, który dźwięknął, i powiedział:

— Cholerny świat, nie? Nic nie widać i nic nie ma. Wyobrażałem to sobie całkiem inaczej.

A ty?

Pomyślałem, że z tym Arderem coś mu się przywidziało, w końcu… zdarzyło się to już niejednemu.

— Tak — powiedziałem. Nieciekawie tu. Ruszymy, co Thomas?

— Ruszymy? — zdziwił się. — Jak to… Tom? Przestałem zwracać uwagę na tego Toma.

— A co, chcesz tu zostać? — powiedziałem.

— A ty nie?

Nabiera mnie, pomyślałem, ale dość już tych głupich kawałów.

— Nie — powiedziałem. — Musimy wracać. Gdzie twój pistolet?

— Zgubiłem go, jak umarłem.

— Co?! — Ale nie przejąłem się — powiedział. — Umarłemu niepotrzebny pistolet.

— No, no — powiedziałem. — Daj, przepaszę cię i pojedziemy.

— Zwariowałeś, Tom? Dokąd?

— Na „Prometeusza”.

— Przecież nie ma go tu…

— Tam dalej jest. No, daj, niech cię przepaszę.

— Czekaj. Odtrącił mnie.

— Ty jakoś dziwnie mówisz. Ty nie jesteś Tom!

— Pewno, że nie. Jestem Hal.

— To ty umarłeś? Kiedy?

Wiedziałem już mniej więcej, co i jak, i zacząłem się dostrajać.

— No… — powiedziałem — dobrych parę dni temu. Daj, niech cię przepaszę…

Ale nie chciał pozwolić. I zaczęliśmy się przekomarzać, najpierw niby żartobliwie, potem bardziej serio, próbowałem go uchwycić, ale nie mogłem, w skafandrze. Co robić? Nie mogłem zostawić go ani na chwilę, bo drugi raz już bym go nie znalazł. Cud nie zdarza się dwa razy. A on chciał tam zostać jako umarły, I tak — od słowa do słowa — gdy mi się zdawało, że już go przekonałem, kiedy niby się zgodził — i dałem mu potrzymać mój pistolet gazowy — przybliżył twarz do mojej twarzy, że prawiem go zobaczył, przez podwójne szkła, krzyknął: Łajdaku! oszukałeś mnie! Ty żyjesz! — i strzelił do mnie.

Czułem, już od dobrej chwili, twarz Eri przyciśniętą do mego barku. Z ostatnim słowem drgnęła, jakby poszedł po niej prąd, i zakryła ręką bliznę. Milczeliśmy chwilę.

— To był bardzo dobry skafander — powiedziałem. — Nie puścił, wiesz? Wlazł mi tu cały, złamał nasadę żebra, wgniótł ją, zmiażdżył mięśnie, ale nie puścił. Przytomności nawet nie straciłem, tylko nie mogłem ruszyć jakiś czas prawą ręką i czułem, po gorącu, jak mi w środku leci krew. Na moment musiało mnie jednak zamroczyć, bo kiedy wstałem, Thomasa nie było, a nie wiem, kiedy znikł ani jak. Szukałem go, po omacku, na czworakach, i zamiast niego znalazłem pistolet. Musiał go rzucić od razu po strzale. No, i z jego pomocą wydostałem się. Zauważyli mnie, gdy tylko wyskoczyłem nad chmurę. Olaf przybliżył statek jeszcze bardziej i wciągnęli mnie do środka. Powiedziałem, że go nie znalazłem. że odkryłem tylko pustą rakietę, a pistolet wypadł mi z ręki i strzelił, kiedy się potknąłem. Skafander jest podwójny. Kawałek wewnętrznej blachy odskoczył. Mam go tu pod żebrem.

Znowu milczenie i huk fali, narastający, przeciągły, jakby zbierała się do skoku przez wszystkie plaże, nie zrażona klęską nieskończonego szeregu poprzedniczek. Płyciejąc, burzyła się, rozłamywała, słychać było jej miękki tętent, coraz bliższy i cichszy, aż do nastającej ciszy.

— Odlecieliście?…

— Nie. Czekaliśmy. Po dalszych dwu dniach chmura osiadła i poleciałem drugi raz. Sam.

Rozumiesz, dlaczego, poza wszystkimi innymi powodami?

— Rozumiem

— Znalazłem go szybko, bo skafander świecił w ciemności. Leżał pod skalną igłą. Twarzy nie było widać, szybka zaszła od wewnątrz szronem, tak że podnosząc go pomyślałem w pierwszej chwili, że trzymam w rękach tylko pustą skorupę… prawie nic nie ważył. Ale to był on. Zostawiłem go i wróciłem jego rakietą. Zbadałem ją potem dokładnie i zrozumiałem, czemu tak się stało. Zegar mu stanął, zwykły zegar — stracił rachubę czasu. Ten zegar odliczał godziny i dni. Naprawiłem go i przesunąłem, żeby nikt nie mógł się domyślić.

Objąłem ją. Czułem, jak mój oddech nieznacznie rozgarnia jej włosy. Dotykała blizny, i nagle to, co było pieszczotą, stało się pytaniem.

— Ona ma taki kształt…

— Dziwny, prawda? Bo to było zszywane dwa razy, szwy puściły za pierwszym… szył mnie Thurber. Bo Venturi, nasz lekarz, już nie żył. — Ten, który dał ci czerwoną książkę?

— Tak. Skąd wiesz, Eri — mówiłem ci? Nie, to niemożliwe.

— Mówiłeś do Olafa, wtedy — pamiętasz…

— Prawda. Ale że to zapamiętałaś! Taki drobiazg. Właściwie jestem świnia. Została na „Prometeuszu”, ze wszystkim.

— Masz tam rzeczy? Na Lunie?

— Tak. Ale nie warto właściwie ich ściągać.

— Warto, Hal.

— Kochanie, wiesz, zrobiłoby się zaraz muzeum pamiątek. Nie znoszę tego. Jeśli ściągnę, to tylko po to, żeby spalić, a zostawię tylko tych parę drobiazgów, które mam po tamtych.

Ten kamyk…

— Jaki kamyk?

— Mam więcej tych kamyków. Jest jeden z Kerenei, jest z planetoidy Thomasa — tylko nie myśl, że zajmowałem się jakimś kolekcjonowaniem! Po prostu dostawały się w rzeźbę podeszwy butów, Olaf powyciągał je i schował, zaopatrzywszy w odpowiednie napisy. Nie mogłem mu tego wybić z głowy. Bzdura, ale muszę ci to powiedzieć. Tak, powinienem nawet, żebyś nie myślała, że wszystko było tam straszne i że oprócz umierania nic się nie zdarzyło. Wyobraź sobie… współistnienie światów. Najpierw róż, najlżejszy, najdelikatniejszy, nieskończoność z różu, a w niej druga, przenikająca ją, ciemniejsza, a dalej czerwień, prawie sina, ale to bardzo daleko, a dokoła samoświecenie, nieważkie, nie jak chmura, nie jak mgła — inne. Nie ma na to słów. Wyszliśmy we dwóch z rakiety i patrzyliśmy. Eri, ja tego nie rozumiem. Wiesz, mnie jeszcze teraz ściska się trochę gardło, takie to było piękne. Pomyśl: tam nie ma życia. Tam nie ma roślin ani zwierząt, ani ptaków, nic, żadnych oczu. które mogłyby to dostrzec. Jestem pewien — że chyba od stworzenia świata nikt na to nie patrzał, że myśmy byli pierwsi, z Arderem, i gdyby nie to, że zepsuł się nam grawipeleng i wylądowaliśmy, aby go wyskalować, bo kwarc się stłukł i rtęć wypłynęła

— to do końca świata nikt by tam nie stanął i nie zobaczył tego. Czy to nie jest niesamowite?

Człowiek miał ochotę — no, nie wiem. Nie mogliśmy stamtąd odejść. Zapomnieliśmy, po cośmy wylądowali, tylko tak staliśmy, stali i patrzyli.

— Co to było, Hal?

— Nie wiem. Kiedyśmy wrócili i opowiadali o tym, Biel chciał koniecznie lecieć, ale nie dało się. Nie mieliśmy za wiele rezerwowej mocy. Porobiliśmy tam masę zdjęć, ale nic z tego nie wyszło. Na zdjęciach wyglądało to jak różowe mleko, z liliowymi palisadami, i Biel bredził o fosforescencji krzemowodorowych wyziewów, przypuszczam, że sam w to nie wierzył, ale z rozpaczy, że nie będzie tego badał, usiłował to sobie jakoś wytłumaczyć. To było, jak… jak nic właśnie. Nic takiego nie znamy. Niepodobne do niczego. Miało olbrzymią głębię, ale to nie był krajobraz. Mówiłem ci, te odcienie, coraz dalsze i ciemniejsze, że aż w oczach grało. Ruch — właściwie nie. Płynęło i stało. Zmieniało się, jakby oddychało, ale wciąż jednak było to samo, kto wie, może najważniejszy był w tym ogrom. Jakby poza tą okrutną, czarną istniała druga wieczność, druga nieskończoność, taka skupiona i potężna, taka jasna, że zamykając oczy człowiek przestawał w nią wierzyć. Kiedyśmy popatrzyli na siebie… Trzeba było znać Ardera. Pokażę ci jego fotografię. To był chłop — większy ode mnie, wyglądał jakby przez każdy mur mógł przejść i nawet by go nie zauważył. Mówił zawsze powoli. Słyszałaś o tej… dziurze na Kerenei?

— Tak.

— Tkwił tam, w skale, gotowało się pod nim takie rozpalone błoto, w każdej chwili mogło buchnąć w syfon, w którym ugrzązł, a on mówił tak: Hal — poczekaj. Ja się jeszcze rozejrzę.

Może, jakbym butle zdjął — nie. Nie zdejmę, pasy mi się skrzyżowały. Ale zaczekaj jeszcze.

— I tak dalej. Można było pomyśleć, że mówi przez telefon z pokoju hotelowego. To nie była poza, taki był. Najtrzeźwiejszy z nas wszystkich: zawsze obliczał. Dlatego poleciał potem ze mną, nie z Olafem, który był jego przyjacielem — ale słyszałaś o tym…

— Tak.

— Więc… Arder. Kiedy na niego popatrzałem, tam — miał łzy w oczach. Tom Arder.

Zresztą wcale się nie wstydził, wtedy ani potem. Jakeśmy później o tym mówili, a mówiliśmy nieraz, wracaliśmy do tego — inni stawali się źli. Myśleli, że robimy to umyślnie, że udajemy czy co. Bo tacy robiliśmy się… niebiańscy. Śmieszne, nie? Do rzeczy. Popatrzyliśmy na siebie i to samo przyszło nam do głowy. Chociaż nią wiedzieliśmy, czy wyskalujemy ten grawipeleng jak trzeba. Inaczej nie odnaleźlibyśmy „Prometeusza”. Pomyśleliśmy, że było warto. Tylko po to, żeby tam stać tak i patrzeć w ten radosny majestat.

— Czy staliście na górze?

— Nie wiem. Eri, tam była jakby inna perspektywa. Patrzyliśmy jak z wysoka, ale to nie był żaden stok. Czekaj. Widziałaś wielki kanion Colorado?

— Widziałam.

— Wyobraź sobie, że ten kanion jest tysiąc razy większy. Albo milion. że jest zrobiony z czerwonego i różowego złota, prawie zupełnie przezroczysty, że widać na przestrzał wszystkie warstwy, łęki, siodła geologiczne jego formacji, że to wszystko jest nieważkie, płynie i jakby się uśmiechało do ciebie bez twarzy. Nie, to nie to. Kochanie, myśmy się okropnie starali z Arderem powiedzieć to jakoś tamtym, ale nic z tego nie wyszło. Ten kamyk

— jest właśnie stamtąd… Arder wziął go na szczęście. Nosił go zawsze. Na Kerenei też go miał. Trzymał w pudełeczku po pastylkach witaminowych. Kiedy zaczął kruszeć, owinął go watą. Potem — jak wróciłem sam, znalazłem go, leżał pod koją w jego kabinie. Pewno mu wypadł. Olaf, mam wrażenie, myślał, że to przez to, ale nie śmiał mi tego powiedzieć, bo to było zbyt głupie… Co mógł jakiś kamyk mieć wspólnego z tym drucikiem, który zepsuł

Arderowi radio?…

Загрузка...