IV

Drzwi otwarły się. Biało — pomarańczowy robot czekał na trawniku. Zszedłem.

— Witamy pana w Klavestrze — powiedział i jego biały brzuszek zanucił niespodzianie: rozległy się tony szklanej muzyczki, jakby miał tam pozytywkę.

Śmiejąc się jeszcze, pomagałem mu wynosić moje rzeczy. Potem tylna klapa uldera, który leżał na trawie jak mały, srebrny zeppelin, otwarła się i dwa pomarańczowe roboty wytoczyły moje auto. Ciężka, błękitna karoseria zagrała w słońcu. Zupełnie o nim zapomniałem. A potem wszystkie roboty, objuczone moimi walizkami, pudłami, paczkami, gęsiego ruszyły w stronę domu.

Była to wielka kostka o oknach—ścianach. Wchodziło się przez panoramicznie oszklone solarium, dalej był hali, jadalnia i schody na górę — z drzewa; robot, ten grający, z pozytywką, nie omieszkał zwrócić mojej uwagi na ową niezwykłość.

Na piętrze było pięć pokoi. Wybrałem nie najlepiej położony, wschodni, bo w innych, a zwłaszcza w tym z widokiem na góry, było zbyt wiele złota i srebra, ten zaś miał tylko smużki zieleni, jak pomięte listki na kremowym tle.

Roboty poukładały cały mój dobytek w ściennych, szafach, pracując sprawnie i cicho, a ja stanąłem przy oknie. Port — pomyślałem. — Przystań. Dopiero wychyliwszy się, widzieć mogłem siną mgiełkę gór. W dole rozpościerał się kwiatowy ogród, z kilkunastoma starymi drzewami owocowymi w głębi; miały kręte, spracowane konary i chyba nie rodziły już nic.

Nieco w bok, ku szosie (widziałem ją przedtem z uldera, zasłonięta była żywopłotami) wznosiła się nad gąszczem wieżyczka trampoliny. Tam był basen. Gdy się odwróciłem, roboty już wyszły. Przesunąłem lekkie, jak wydmuchane, biurko pod okno. ułożyłem na nim paczki pism naukowych, torebki z kryształowymi książkami i aparat do czytania; osobno umieściłem nie tknięte jeszcze notatki i pióro. To było moje stare pióro — przy wzmożonej grawitacji zaczynało ciec i plamiło wszystko, ale Olaf doskonale je zreperował. Założyłem teczki na notatki, powypisywałem na nich „Historia”, „Matematyka”, „Fizyka”‘, a wszystko to robiłem pospiesznie, bo pilno mi było do wody. Nie wiedziałem, czy mogę wyjść w samych slipach, a zapomniałem o płaszczu kąpielowym. Poszedłem wiec do łazienki w korytarzu i tam, manewrując butelką pianopłynu, sporządziłem okropną, do niczego niepodobną maszkarę. Zdarłem ją z siebie i zabrałem się do dzieła jeszcze raz. Drugi płaszcz wyszedł mi nieco lepiej, ale i tak był robinsonadą: nożem odciąłem co większe nierówności rękawów i brzegów, wtedy sprezentował się możliwie.

Zszedłem na dół, jeszcze niepewny, czy w domu nikogo nie ma. Hall był pusty. Ogród też, tylko pomarańczowy robot strzygł trawę przy różanych krzewach. Przekwitały już.

Prawie biegiem dotarłem do basenu. Woda lśniła i drżała. Unosił się nad nią niewidzialny chłód. Rzuciłem płaszcz na złoty piasek, który sparzył mi stopy, i dudniąc po metalowych stopniach wbiegłem na szczyt trampoliny. Była niska, ale na początek w sam raz. Odbiłem się. wykręciłem pojedyncze salto — nie ważyłem się na więcej, po takiej przerwie! — i wszedłem w wodę jak nóż.

Wypłynąłem szczęśliwy. Zacząłem ciągnąć, dużymi wymachami, w jedną stronę, potem nawrotka, i w drugą — basen miał z pięćdziesiąt metrów. Przepłynąłem go osiem razy, nie zmniejszając tempa, wylazłem na brzeg ociekający jak foka i położyłem się na piasku z mocno tętniącym sercem. To było dobre. Ziemia miała swoje uroki! Po kilku minutach byłem suchy. Wstałem, rozejrzałem się: nikogo. Doskonale. Wbiegłem na skocznię. Najpierw zrobiłem salto tyłem, wyszło mi, chociaż zbyt mocno się odbiłem; zamiast końcowej deski był płat plastyku; chodził jak sprężyna. Potem podwójne; to nie bardzo mi się udało, uderzyłem udami o wodę. Skóra sczerwieniała momentalnie, jak oparzona. Powtórzyłem.

Trochę lepiej, ale nie tak, jak się należy. Po drugim zwitku nie zdążyłem się wyprostować, wracając do pionu, i poknociłem stopami. Byłem jednak uparty i miałem czas, tyle czasu!

Trzeci, czwarty, piąty skok. Już trochę szumiało mi w uszach, kiedy — raz jeszcze rozejrzawszy się, na wszelki wypadek — spróbowałem zrobić salto ze śrubą. To był kompletny blamaż, fiasko, od uderzenia wody straciłem dech, opiłem się jej i parskając, krztusząc się, wylazłem na piasek. Usiadłem pod ażurową drabinką trampoliny, taki pohańbiony i zły, aż nagle wybuchnąłem śmiechem. Potem pływałem jeszcze, czterysta, przerwa i znowu czterysta.

Kiedy wracałem do domu, świat wyglądał inaczej. Tego chyba najbardziej mi brakowało, myślałem. Biały robot czekał u drzwi.

— Będzie pan jadał u siebie czy w jadalni?

— Czy będę jadł sam?

— Tak, proszę pana. Tamci państwo przyjadą jutro.

— Mogę jeść w jadalni.

Poszedłem na górę i przebrałem się. Nie wiedziałem jeszcze, od czego zacznę te moje studia. Chyba od historii, tak będzie najrozsądniej; chociaż chciało mi się robić wszystko naraz, a najbardziej — rzucić się na zagadkę przezwyciężonej grawitacji. Rozległ się śpiewny ton. To nie był telefon. Nie wiedziałem, co to jest, połączyłem się więc z domowym inforem.

— Prosimy na obiad — wyjaśnił melodyjny głos. Jadalnia pełna była przefiltrowanego przez zieleń blasku, pochyłe szyby u sufitu lśniły jak kryształ. Na stole leżało jedno nakrycie.

Robot przyniósł kartę.

— Nie, nie — powiedziałem — wszystko jedno co. Pierwsze danie przypominało owocowy chłodnik.

Drugie nie przypominało już niczego. Z mięsem, z ziemniakami, jarzynami trzeba się było, widać, pożegnać na zawsze.

Bardzo dobrze się stało, że jadłem sam, bo deser eksplodował mi pod łyżeczką. To może za wiele powiedziane, w każdym razie miałem krem na kolanach i na swetrze. Była to jakaś skomplikowana konstrukcja, tylko wierzchem twarda, i nieostrożnie dźgnąłem ją łyżeczką.

Kiedy pojawił się robot, spytałem, czy mogę dostać kawy do pokoju.

— Oczywiście — powiedział. — Zaraz?

— Proszę. Ale dużo kawy.

Powiedziałem tak, bo poczułem się, pewno przez kąpiel, trochę senny, a zrobiło mi się nagle żal przesypianego czasu. O, tu naprawdę było zupełnie inaczej aniżeli na pokładzie statku. Popołudniowe słońce prażyło stare drzewa, cienie były krótkie, zebrały się u pni, powietrze drżało w dali, ale w pokoju panował niemal chłód. Usiadłem przy biurku, do książek. Robot przyniósł mi kawy. Chyba trzy litry mieścił przezroczysty termos. Nic nie powiedziałem. Widać przesadnie wziął pod uwagę moje rozmiary Miałem zacząć od historii, ale zabrałem się do socjologii, bo chciałem się od razu jak najwięcej dowiedzieć. Rychło przekonałem się jednak, że nie dam rady. Była naładowana trudną, bo wyspecjalizowaną matematyką, a co gorsza autorzy odwoływali się do nie znanych mi faktów. Poza tym nie rozumiałem wielu słów i musiałem szukać ich znaczenia w encyklopedii. Ustawiłem więc sobie drugi opton — miałem trzy. Zniechęciłem się do tego szybko, bo zbyt wolno mi szło, zsiadłem więc z wysokiego konia i wziąłem zwyczajny, szkolny podręcznik historii.

Coś takiego we mnie wlazło, że nie miałem za grosz cierpliwości — ja, którego Olaf nazywał ostatnim wcieleniem Buddy. Zamiast iść po kolei, wyszukałem od razu rozdział o betryzacji.

Teorię opracowało trzech ludzi: Bennet, Trimaldi i Zacharow. Stąd wzięła się nazwa.

Dowiedziałem się ze zdumieniem, że byli to moi rówieśnicy — ogłosili zaś rzecz w rok po naszym odlocie. Opory były naturalnie olbrzymie. Początkowo nikt nie chciał tego projektu nawet wziąć serio. Potem dostał się na forum ONZ. Jakiś czas przechodził z podkomisji do podkomisji — wyglądało na to, że utonie w nie kończących się obradach. Tymczasem jednak prace doświadczalne żywo się posuwały, wprowadzono udoskonalenia, przeprowadzono masowe eksperymenty na zwierzętach, potem na ludziach (pierwsi poddali się zabiegowi sami twórcy — Trimaldi był przez jakiś czas pogrążony, nie wiedziano jeszcze o niebezpieczeństwach, jakimi betryzacja grozi dorosłym, i ten fatalny wypadek zamroził sprawę na dalszych osiem lat). Ale w siedemnastym roku od zera (to była moja prywatna rachuba czasu: zero oznaczało start „Prometeusza”) uchwała o powszechnym wprowadzeniu betryzacji zapadła; był to początek jednak, a nie koniec walki o humanizację ludzkości (jak głosił podręcznik). W wielu krajach rodzice nie chcieli poddawać dzieci zabiegom, a pierwsze betrostacje były obiektami napadów; kilkadziesiąt z nich uległo całkowitemu zniszczeniu.

Okres zamieszek, represji, przymusu i oporu trwał lat dwadzieścia. Podręcznik szkolny pomijał go ogólnikami, ze zrozumiałych aż nadto względów. Obiecywałem sobie poszukać bliższych szczegółów w pracach źródłowych, nie przerywając tymczasem lektury. Przemiana ugruntowała się mocno dopiero, kiedy pierwsze betryzowane pokolenie miało już dzieci. O stronie biologicznej zabiegu nie mówiła książeczka nic. Sporo było za to peanów na cześć

Benneta, Zacharowa i Trimaldiego. Powstał projekt, aby liczyć lata Nowej Ery od wprowadzenia betryzacji, ale upadł. Rachuba czasu nie zmieniła się. Zmienili się ludzie.

Rozdział kończył się patetycznym okresem o Nowej Epoce Humanizmu.

Poszukałem monografii o betryzacji, pióra Ullricha. Znów pełno matematyki, ale postanowiłem ją rozgryźć. Nie był to zabieg na plazmie dziedziczącej, jak się tego skrycie obawiałem. Zresztą, gdyby takim był, nie trzeba by betryzować każdego następnego pokolenia. Pomyślałem o tym z otuchą. Zawsze pozostawała, teoretyczna przynajmniej, możliwość odwrotu. Działano na rozwijające się przodomózgowie we wczesnym okresie życia, za pośrednictwem grupy proteolitycznych enzymów. Efekty były wybiórcze: redukcja popędów agresywnych w 80 do 88 procentach w stosunku do niebetryzowanych; wyłączenie powstawania związków asocjacyjnych między aktami agresji a sferą uczuć dodatnich; zredukowanie możliwości podejmowania osobistego ryzyka życiowego przeciętnie o 37 procent. Jako największe osiągnięcie podawano, że przemiany nie wpływały ujemnie na rozwój inteligencji ani na formowanie się osobowości, a co może jeszcze donioślejsze — powstałe ograniczenia nie działały na zasadzie lękowych sprzężeń. Innymi słowy, człowiek nie dlatego nie zabijał, ponieważ bał się samego czynu. Taki skutek pociągnąłby za sobą neurotyzację, zarażenie lękiem całej ludzkości. Nie robił tego, bo „nie mogło mu to przyjść do głowy”.

Jedno zdanie Ullricha przemówiło mi do przekonania; betryzacja powoduje zanik agresywności poprzez brak nakazu, a nie zakaz. Po namyśle uznałem jednak, że nie wyjaśnia to najważniejszego; przebiegu myśli człowieka poddanego betryzacji. Byli to przecież ludzie zupełnie normalni, wyobrazić sobie mogli absolutnie wszystko, a więc i mord. Co uniemożliwiało zatem jego realizację?

Szukałem odpowiedzi na to pytanie, aż zrobiło się ciemno. Jak zwykle bywa z problemami naukowymi, to, co zdawało się względnie jasne i proste w sumarycznym omówieniu i skrócie, komplikowało się tym bardziej, im dokładniejszego żądałem wyjaśnienia. Śpiewny sygnał wezwał na kolację — poprosiłem, aby mi ją przyniesiono do pokoju, ale nawet jej nie ruszyłem. Wyjaśnienia, jakie na koniec znalazłem, niezupełnie się pokrywały. Repulsja, podobna do obrzydzenia; najwyższa niechęć, spotęgowana w sposób niezrozumiały dla niebetryzowanego; najciekawsze były zeznania badanych, którzy w swoim czasie — przed osiemdziesięciu laty — mieli w Instytucie Trimaldiego pod Rzymem za zadanie przełamać niewidzialną barierę wzniesioną w ich umysłach. To było chyba najosobliwsze ze wszystkiego, co przeczytałem. śaden jej nie przełamał, ale relacja każdego o przeżyciach, towarzyszących tym próbom, była trochę inna. U jednych przeważały objawy psychiczne — chęć ucieczki, wymknięcia się z sytuacji, w której ich postawiono. Ponawianie prób wywoływało w tej grupie silne bóle głowy, a wielka uporczywość nawrotów doprowadzała na koniec do nerwicy, która jednak.poddawała się szybko wyleczeniu. U innych dominowały objawy fizyczne: niepokój oddechowy, uczucie duszności, stan ten przypominał objawy przerażenia, ale ci ludzie nie uskarżali się wcale na lęk, tylko na dolegliwości cielesne.

Jak to zbadał Pilgrin, dokonanie pozorowanego mordu, na przykład na kukle, było możliwe u 18 % betryzowanych, ale przekonanie, że mają do czynienia z martwą lalką, musiało nabrać charakteru całkowitej pewności.

Zakaz obejmował wszystkie wyższe zwierzęta, ale już płazy i gady do nich nie należały, nie dotyczył on też owadów. Oczywiście w umysłach betryzowanych brakło naukowej wiedzy o systematyce zoologicznej. Zakaz wiązał się po prostu ze stopniem podobieństwa do człowieka, jaki powszechnie się przyjmuje. Ponieważ każdy, wykształcony czy nie, uważa psa za bliższego człowiekowi od węża — sprawa się tym samym wyjaśniała.

Przeczytałem jeszcze mnóstwo innych prac i przyznałem rację tym, którzy twierdzili, że zrozumieć betryzowanego introspektywnie może tylko inny betryzowany. Odkładałem tę lekturę z mieszanymi uczuciami. Najbardziej niepokoił mnie brak opracowań krytycznych czy wręcz paszkwilanckich z ducha, jakiejś analizy podsumowującej wszystkie ujemne skutki zabiegu, bo o tym, że musiały istnieć, ani przez chwilę nie wątpiłem; nie dla braku szacunku wobec badaczy, ale dlatego po prostu, że taka jest istota wszelkich ludzkich poczynań: nigdy nie ma w nich dobrego bez złego.

Niewielki rys socjologiczny Murwicka podawał dużo ciekawych danych o ruchu oporu przeciw betryzacji, towarzyszącym jej początkom. Bodajże najsilniejszy był on w krajach o długiej tradycji krwawych walk, jak Hiszpania i pewne państwa Ameryki Łacińskiej.

Nielegalne stowarzyszenia do walki z betryzacją organizowano zresztą na całym niemal świecie, zwłaszcza w Afryce Południowej, w Meksyku i na niektórych wyspach tropików.

Używano wszelkich środków, od fałszowania zaświadczeń lekarskich o dokonaniu zabiegów aż po zabójstwa lekarzy, którzy je wykonywali. Kiedy okres masowego oporu i gwałtownych starć minął, przyszło pozorne uspokojenie. Pozorne, bo wtedy dopiero wyłaniać się począł konflikt pokoleń. Młode, betryzowane, dorastając odrzucało znaczną część dorobku ludzkości — obyczaje, nawyki, sztuka, całe dziedzictwo kulturowe uległo wstrząsającemu przewartościowaniu. Przemiana objęła ogromną ilość dziedzin, od życia erotycznego, poprzez zwyczaje towarzyskie, aż po stosunek do wojny.

Oczywiście tego wielkiego działu ludów oczekiwano. Ustawa weszła w życie, zgodnie z jej literą, dopiero w pięć lat od chwili uchwalenia, przez ten czas bowiem przygotowywano ogromne kadry wychowawców, psychologów, specjalistów, którzy dbać mieli o właściwy kierunek rozwoju nowego pokolenia. Konieczna była zupełna reforma szkolnictwa, przekształcenie repertuaru widowisk, tematyki lektur, filmów. Betryzacja — aby oddać rozmiar przełomu w kilku słowach — pochłaniała przez pierwszych dziesięć lat około 40 % dochodu narodowego w skali całej Ziemi, poprzez wszystkie swe rozgałęzione konsekwencje i konieczności.

Był to czas wielkich tragedii. Betryzowana młodzież stawała się czymś obcym dla własnych rodziców. Nie dzieliła ich zainteresowań. Brzydziła się ich krwawymi gustami. Na przeciąg ćwierćwiecza trzeba było wprowadzić dwa rodzaje czasopism, książek, sztuk teatralnych, jeden dla starego, drugi dla nowego pokolenia. Ale wszystko to działo się przed osiemdziesięciu laty. Obecnie rodziły się dzieci trzeciego betryzowanego pokolenia, a niebetryzowanych pozostała przy życiu garstka; byli to starcy stutrzydziestoletni. To, co było treścią ich młodości, nowemu pokoleniu wydawało się równie odległe, jak tradycje epoki kamienia łupanego.

W podręczniku historii znalazłem wreszcie informacje o drugim z kolei największym wydarzeniu ubiegłego wieku. Było to opanowanie grawitacji. Zwano nawet ten wiek

„stuleciem parastatyki”. Moje pokolenie marzyło o opanowaniu ciążenia w nadziei, że przyniesie to całkowity przewrót astronautyki. Rzeczywistość okazała się odmienna. Przewrót przyszedł, ale ogarnął przede wszystkim Ziemię.

Problem „śmierci pokojowej”, spowodowanej wypadkiem komunikacyjnym, stał się grozą moich czasów. Pamiętam, jak najtęższe umysły wysilały się, aby rozładowanie bezustannie zatłoczonych szos i dróg zmniejszyło choć trochę wciąż i wciąż narastającą statystykę wypadków; rokrocznie setki tysięcy ludzi ginęły w katastrofach, problem wydawał się nierozwiązalny, jak kwadratura koła. Nie ma powrotu do bezpieczeństwa piechura, mówiono; najdoskonalszy samolot, najpotężniejszy samochód czy pociąg może wymknąć się ludzkiej kontroli — automaty są od człowieka bardziej pewne, ale też się psują; każda, wiec i najdoskonalsza technika ma określony margines, odsetek zawodności.

Parastatyka, inżynieria grawitacyjna, przyniosła rozwiązanie, tyleż nieoczekiwane, co konieczne, gdyż świat betryzowanych musiał być przecież światem całkowitego bezpieczeństwa; inaczej doskonałość biologiczna tego zabiegu zawisała w próżni.

Roemer miał słuszność. Istoty odkrycia niepodobna było wyrazić inaczej aniżeli matematyką, dodam od razu: piekielną. Rozwiązanie najbardziej ogólne, ważne „dla wszelkich możliwych wszechświatów”, podał Emil Mitke, syn urzędnika pocztowego, ułomny geniusz, który uczynił z teorią względności to samo, co z teorią Newtona zrobił

Einstein. Była to długa, niezwykła i jak każda prawdziwa, nieprawdopodobna historia, pomieszanie spraw błahych i największych, ludzkiej śmieszności i ludzkiego ogromu, która skulminowała się wreszcie, po czterdziestu latach, w powstaniu „małych czarnych skrzynek”.

Te małe czarne skrzynki musiał mieć każdy bez wyjątku pojazd, każdy statek wodny czy latający; były gwarancją zbawienia doczesnego, jak u schyłku.życia wyraził się żartobliwie Mitke; w momencie niebezpieczeństwa — upadku samolotu, zderzenia aut czy pociągów, jednym słowem podczas katastrofy — wyzwalały ładunek „grawitacyjnego antypola”, które powstając i łącząc się z wytworzoną przez zderzenie (a ogólniej: przez gwałtowne zahamowanie, utratą szybkości) bezwładnością, dawało w rezultacie zero. To matematyczne zero było najrealniejszą rzeczywistością: absorbowało cały szok, całą energię wypadku i ratowało w ten sposób nie tylko pasażerów pojazdu, ale także tych, na których inaczej obruszyłaby się jego ślepa masa.

Czarne skrzynki znalazły się wszędzie: nawet w dźwigach, w windach, w pasach spadochroniarzy, w oceanicznych statkach i motorowerach. Prostota ich konstrukcji była równie oszałamiająca, jak zawiłość teorii, która je zrodziła.

Pierwszy świt zaróżowił ściany mego pokoju, kiedy, śmiertelnie zmęczony, upadłem na łóżko, ze świadomością, że poznałem drugą po betryzacji największą rewolucję wieku mojej ziemskiej nieobecności.

Zbudził mnie robot, który wszedł do pokoju ze śniadaniem. Dochodziła pierwsza. Siadając w łóżku upewniłem się, że mam pod ręką odłożone poprzedniej nocy dzieło — Problematykę lotów gwiazdowych Starcka.

— Powinien pan jadać kolację, panie Bregg — powiedział z wyrzutem robot. — Inaczej straci pan siły. A także czytanie do białego ranka jest niewskazane. Lekarze wyrażają się o tym jak najgorzej, wie pan?

— Wiem, a skąd ty wiesz? — spytałem.

— To mój obowiązek, panie Bregg.

Podał mi tacę.

— Postaram się poprawić — powiedziałem.

— Mam nadzieję, że nie zrozumiał pan źle życzliwości, która nie chciałaby być natręctwem — odparł.

— Ach, skąd — powiedziałem. Mieszając kawę i czując, jak rozpuszczają się pod łyżeczkę grudki cukru, zdziwiłem się w jakiś równie spokojny, co rozległy sposób nie tylko tym, że naprawdę jestem na Ziemi, że wróciłem, nie tylko przypomnieniem całonocnej lektury, która burzyła mi się jeszcze i fermentowała w głowie, ale tym po prostu, że siedzę w łóżku, że bije mi serce — że żyję. I zapragnąłem na cześć tego odkrycia zrobić coś, ale jak zwykle nie przyszło mi do głowy nic szczególnie rozsądnego.

— Słuchaj — zwróciłem się do robota — mam do ciebie prośbę.

— Jestem na pana rozkazy.

— Masz chwilę czasu? To zagraj mi tę melodyjkę co wczoraj, dobrze?

— Z przyjemnością — odparł, i w wesołych dźwiękach pozytywki trzema haustami wypiłem kawę, a ledwo odszedł, przebrałem się i pobiegłem do basenu Nie wiem naprawdę, czemu tak się wciąż spieszyłem Coś mnie gnało, jak gdybym przeczuwał, że lada chwila ten mój spokój skończy się, nazbyt niezasłużony i niewiarygodny. Jakkolwiek było, ten nieustający pośpiech sprawił, że nie oglądając się nawet, przebiegłszy na przełaj ogród, kilkoma susami osiągnąłem szczyt skoczni i kiedy już się odbijałem od deski, zobaczyłem dwoje ludzi, którzy wyszli zza domu. Ze zrozumiałych względów nie mogłem im się przyjrzeć. Zrobiłem salto, nie najświetniejsze, i znurkowałem do dna. Otworzyłem oczy.

Woda była jak chwiejny kryształ, zielona, cienie fal pląsały na osłonecznionym dnie.

Popłynąłem nad nim nisko, ku schodkom, a kiedy się wynurzyłem, nikogo już nie było w ogrodzie. Ale moje wprawne oczy utrwaliły w locie obraz dostrzeżony do góry nogami, przez ułamek sekundy — mężczyzny i kobiety. Widocznie miałem już sąsiadów. Zastanowiłem się, czy przepłynąć jeszcze raz basen, ale Starck zwyciężył. Wstęp książki — mówił w nim o lotach do gwiazd jako błędzie astronautycznej młodości — tak mnie zgniewał, że gotów byłem zamknąć ją i już do niej nie wrócić. Ale przemogłem się. Poszedłem na górę, przebrałem się, schodząc zauważyłem w hallu na stole wazę pełną bladoróżowych owoców, podobnych nieco do gruszek, napchałem nimi kieszenie ogrodowych portek, znalazłem najustronniejsze, ‘otoczone z trzech stron żywopłotami miejsce, wspiąłem się na starą jabłoń, wybrałem właściwe rozwidlenie konarów, odpowiednie dla mojej wagi, i tam zabrałem się do studiowania tej mowy pogrzebowej nad dziełem mego życia.

Po godzinie nie byłem już taki pewny swego. Starck posługiwał się argumentami trudnymi do odparcia. Oparł się na skąpych danych, jakie przyniosły pierwsze dwie ekspedycje, które poprzedziły naszą; nazywaliśmy je „nakłuciami”, bo były tylko sondażem na odległość kilku lat świetlnych. Starek sporządził tablice statystyczne prawdopodobnego rozrzutu, inaczej „gęstości zaludnienia” całej galaktyki. Prawdopodobieństwo spotkania istot rozumnych oceniał w efekcie na jeden do dwudziestu. Inaczej mówiąc, na każde dwadzieścia wypraw — w promieniu 1000 lat świetlnych — jedna miała szansę odkrycia planety zamieszkałej. „Ten jednak wynik — jakkolwiek brzmiało to może osobliwie — uważał Starck za wcale zachęcający i plan kosmicznych kontaktów upadał, w jego analizie, dopiero w dalszej części wywodu.

Zżymałem się czytając to, co nie znany mi autor pisał o wyprawach takich jak nasza: to znaczy inicjowanych przed odkryciem efektu Mitke’a i zjawisk parastatyki, bo miał je za absurd. Ale czarno na białym od niego dopiero dowiedziałem się, że w zasadzie przynajmniej, zbudowanie statku, który by rozwijał przyspieszenie rzędu 1000, a może nawet 2000 g, jest możliwe. Załoga takiego statku nie odczuwałaby w ogóle akceleracji ani hamowania — na pokładach panowałoby stałe ciążenie, równe ułamkowi ziemskiego. Tak więc przyznawał

Starek, że loty do granic galaktyki, a nawet do innych galaktyk — transgalaktodromia, o której tak marzył Olaf — są możliwe, i to w obrębie jednego życia ludzkiego. Przy szybkości o drobny ułamek procentu mniejszej od szybkości światła załoga postarzałaby się ledwo o kilka czy kilkanaście miesięcy, aby po dotarciu do głębin metagalaktyki powrócić na Ziemię.

Ale na Ziemi musiały upłynąć w tym czasie nie setki już, ale miliony lat. Cywilizacja, zastana przez powracających, nie mogłaby ich w siebie wcielić. Łatwiej wdrożyłby się do życia w naszych czasach neandertalczyk. To nie było wszystko. Nie szło przecież o los grupy ludzi.

Byli oni wysłańcami ludzkości. Zadawała — nimi — pytania, na które przynieść mieli odpowiedź. Jeśli odpowiedź ta dotyczyła zagadnień wiążących się ze stopniem rozwoju cywilizacji, to ludzkość musiała zdobyć ją wcześniej, zanim powrócili. Od postawienia pytania do przybycia odpowiedzi upłynąć wszak musiały miliony lat. Mało i tego. Odpowiedź była nieaktualna, była czymś martwym, bo przynosili wieści o stanie tamtej, innej, pozagalaktycznej cywilizacji z czasu, w którym dotarli do drugiego, gwiazdowego brzegu.

Podczas ich powrotnej drogi tamten świat także przecież nie stał, lecz posunął się naprzód o milion, dwa, trzy miliony lat. Pytania i odpowiedzi mijały się więc wichrowate, podlegały wielusetwiekowemu opóźnieniu, które przekreślało je, czyniąc wszelką wymianę doświadczeń, wartości, myśli — fikcją. Daremnością. Byli więc pośrednikami i dostarczycielami martwych treści, a ich dzieło — aktem bezwzględnego i nieodwracalnego wyobcowania z ludzkich dziejów; wyprawy kosmiczne stanowiły nie znany dotąd, najkosztowniejszy ze wszystkich możliwych rodzaj dezercji z obszaru historycznych przemian. I dla takiej mrzonki, dla takiego nigdy nieopłacalnego, zawsze daremnego szaleństwa Ziemia miała pracować z najwyższym wytężeniem i oddawać swoich najlepszych ludzi?

Książkę zamykał rozdział o możliwościach eksploracji za pomocą robotów. One też oczywiście przekazywałyby treści martwe, ale takim trybem uniknęłoby się ludzkich ofiar.

I był tam jeszcze trzystronicowy aneks, próba odpowiedzi na pytanie, czy istnieje możliwość podróży z szybkościami nadświetlnymi, a nawet tak zwanego „momentalnego styku kosmicznego”, to jest przekraczania przestrzeni wszechświata bez lub prawie bez upływu czasu, dzięki jeszcze nie znanym właściwościom naterii i przestrzeni, poprzez jakiś „zdalny styk” — teoria ta, hipoteza raczej, nie oparta na żadnych omal faktach, miała swą nazwę — teletaksji.

Starek uważał i tę, ostatnią już, że posiada argument przekreślający szansę. Gdyby istniała, twierdził, niewątpliwie odkryłaby ją któraś z najwyżej rozwiniętych cywilizacji galaktyki naszej albo innych. W takim razie przedstawiciele jej mogliby w czasie nad wyraz krótkim kolejno „zwiedzić zdalnie” wszystkie planetarne systemy i słońca, nie pomijając i naszego.

Ziemia nie zaznała jednak dotąd takiej „telewizyty”, co jest dowodem, że ów błyskawiczny sposób penetrowania kosmosu daje się pomyśleć, ale nigdy — urzeczywistnić.

Wracałem do domu ogłuszony, z jakimś dziecinnym prawie poczuciem osobistej krzywdy.

Starek, ten człowiek, którego nigdy nie widziałem, ugodził mnie jak żaden. Moje nieudolne streszczenie nie oddaje bezwzględnej logiki jego wywodu. Nie wiem, jak dostałem się do pokoju, jak się przebrałem — w pewnej chwili zachciało mi się papierosa i zauważyłem, że od dawna go już palę, siedząc na łóżku, zgarbiony, jakbym na coś czekał. Prawda: obiad.

Wspólny obiad. To było tak: trochę bałem się ludzi. Nie przyznawałem się do tego przed sobą i dlatego właśnie tak pośpiesznie zgodziłem się dzielić willę z obcymi, może nawet to, że ich oczekiwałem, wywołało ów niesamowity pośpiech, jak gdybym usiłował zdążyć ze wszystkim, przygotować się na ich obecność, już wprowadzony dzięki książkom w tajniki nowego życia. Nie powiedziałbym sobie tego tak wyraźnie jeszcze tego samego dnia rankiem, ale po książce Starcka trema przed spotkaniem opadła ze mnie nagle. Wyjąłem z aparatu do czytania błękitnawy, podobny do ziarna kryształek. i w pełnym lęku zdziwieniu położyłem go na stole. To on zadał mi nokautujący cios. Pierwszy raz od powrotu pomyślałem o Thurberze i Gimmie. Muszę się z nimi zobaczyć. Może ta książka ma i rację, ale jakaś inna stoi za nami.

Nikt nie ma całej słuszności. To nie może być. Z odrętwienia wyrwał mnie śpiewny sygnał.

Obciągnąłem sweter i zszedłem na dół, wsłuchany w siebie, już spokojniejszy. Słońce prześwietlało winorośle werandy, hali, jak zawsze po południu, wypełniał rozproszony zielonkawy blask. Na stole w jadalnym leżały trzy nakrycia. Kiedy wszedłem, otwarły się przeciwległe drzwi i ukazali się w nich tamci. Byli jak na obecne czasy wcale wysocy.

Spotkaliśmy się w połowie drogi, niby dyplomaci. Wymieniłem swoje nazwisko, podaliśmy sobie ręce i zasiedli do stołu. Opanował mnie szczególny rodzaj przygłuszonego spokoju, właśnie jak boksera, który niedawno podniósł się z desek po bezbłędnej technicznie porażce. Z tego przygnębienia, jak z loży, przypatrywałem się dwojgu młodym.

Dziewczyna nie miała chyba i dwudziestu lat. Dużo później doszedłem do tego, że nie poddawała się opisowi, na pewno nie byłaby podobna do swojej fotografii i nawet na drugi dzień nie miałem pojęcia, jaki ma właściwie nos, prosty, czy trochę zadarty. To, jak wyciągała rękę po talerzyk, radowało mnie jak coś cennego, niespodzianka, która nie zdarza się na co dzień; uśmiechała się rzadko i spokojnie, jakby ze szczyptą nieufności wobec siebie samej, jakby się miała za nie dość opanowaną, zbyt z natury wesołą albo może przekorną i usiłowała temu rozsądnie zaradzić, ale wciąż się tej swojej samosurowości odrobinę wymykała, wiedziała o tym i nawet ją to bawiło.

Przyciągała oczywista mój wzrok i musiałem z tym walczyć. Mimo to co chwila gapiłem się na nią, na jej włosy, wyzywające wiatr, opuszczałem głowę nad talerz, zerkałem ukradkiem, sięgając po półmiski, że dwa razy omal nie przewróciłem wazonu z kwiatami, jednym słowem spisywałem się nieźle. Ale oni jakby w ogóle mnie nie widzieli. Mieli jakieś swoje, tylko wzajem się zazębiające haczyki we wzroku, niewidzialne nici porozumienia, które ich łączyło. Przez cały czas, nie wiem, czy zamieniliśmy dwadzieścia słów, o tym, że pogoda jest ładna, że okolica miła i można tu dobrze wypocząć.

Ten Marger był nie więcej niż o głowę niższy ode mnie, ale szczupły jak chłopiec, chociaż chyba po trzydziestce. Nosił się raczej ciemno, był blondynem. o pociągłej głowie i wysokim czole. Zrazu wydawał się wyjątkowo przystojny, ale to tylko kiedy zachowywał nieruchomość twarzy. Ledwo się odezwał, najczęściej z uśmiechem, do żony, przy czym ta rozmowa składała się z napomknień i półsłówek, całkowicie niepochwytnych dla obcego, stawał się prawie brzydki. A właściwie nie, tylko proporcje jakby się pogarszały, usta przechodziły trochę na lewo, traciły wyraz, i nawet jego uśmiech był nijaki, chociaż zęby miał ładne, białe. A kiedy się ożywił, to i oczy miał zbyt niebieskie, i szczękę zbyt pokazowo wymodelowaną,’ i cały był jak bezosobowy wzorzec męskiej urody, prosto z żurnalu mód.

Jednym słowem, od pierwszej chwili poczułem do niego antypatię.

Dziewczyna — bo musiałem tak myśleć o jego żonie, choćbym i nie chciał — nie miała ani pięknych oczu, ani ust czy włosów niezwykłych; nie miała nic niezwykłego. Cała była niezwykła. Z taką, mając namiot na plecach, mógłbym przejść w obie strony Góry Skaliste — pomyślałem. Dlaczego właśnie góry? Nie wiem. Kojarzyła mi się z noclegami w kosówce, z mordęgą wspinaczki, z morskim brzegiem, na którym nic nie ma oprócz piasku i fal. Czy dlatego tylko, że miała nie malowane wargi? Czułem jej uśmiech, obecny po drugiej stronie stołu, nawet kiedy się wcale nie uśmiechała. W nagłym przypływie zuchwałości postanowiłem w pewnej chwili popatrzeć na jej szyje — jakbym dokonywał kradzieży. Było to już pod koniec obiadu. Marger zwrócił się do mnie niespodzianie — nie jestem pewny, czy się nie zaczerwieniłem.

Mówił dłuższą chwilę, zanim się w tym połapałem. że dom ma tylko jeden glider, a on musi go, niestety, wziąć — bo jedzie do miasta. Więc gdybym także się wybierał, a nie chciał czekać do wieczora, to może pojadę razem z nim? Mógłby mi też, naturalnie, przysłać z miasta inny glider albo…

Przerwałem mu. Zacząłem w tym sensie, że nigdzie się nie wybieram, ale zawahałem się, jakbym coś sobie przypomniał, i naraz usłyszałem własny głos, mówiący, że istotnie mam zamiar pojechać do miasta i jeżeli można…

— No, to doskonale — powiedział. Wstawaliśmy już od stołu. — O której byłoby panu najwygodniej?

Certowaliśmy się chwilę, aż wydobyłem z niego, że mu się raczej spieszy, i powiedziałem, że mogę jechać w każdej chwili. Umówiliśmy się za pół godziny. Wróciłem na górę, porządnie tym zwrotem rzeczy zdziwiony. Nic mnie nie obchodził. I nie miałem absolutnie czego szukać w mieście. Po co więc była mi ta eskapada? Poza tym wydawało mi się, że jakby przesadził trochę w uprzejmości. W końcu, gdybym naprawdę spieszył się do miasta, roboty na pewno nie dałyby mi zginąć ani iść pieszo. Czyżby czegoś ode mnie chciał? Ale czego? Przecież nie znał mnie wcale. Tak się nad tym głowiłem, też nie wiadomo po co, aż nadeszła umówiona godzina i zszedłem na dół.

Jego żony nie było nigdzie i nie pojawiła się też w oknie, aby jeszcze raz, z dala się z nim pożegnać. Początkowo milczeliśmy w obszernej maszynie, patrząc w wyłaniające się skręty i zwoje szosy lawirującej wśród wzgórz. Z wolna zawiązała się rozmowa. Dowiedziałem się z niej, że Marger jest inżynierem. Dziś właśnie mam kontrolę miejskiej selekstacji —

Powiedział. — Pan — zdaje się — także jest cybernetykiem?

Z epoki kamienia łupanego — odparłem. — Przepraszam… a skąd pan wie?

Powiedziano mi w Biurze Podróży, kto będzie naszym sąsiadem; bo naturalnym biegiem rzeczy byłem ciekaw.

— Aha.

Umilkliśmy na chwilę; po rosnących coraz gęściej wykwitach kolorowego plastyku można było poznać zbliżanie się przedmieść.

— Jeżeli można… chciałem pana spytać, czy mieliście jakieś kłopoty z automatami? — spytał mnie nagle; i nie tyle z treści tego pytania, co z jego tonu zorientowałem się, że zależy mu na mojej odpowiedzi. Czy o to mu szło? Ale o co właściwie?

— Chodzi panu o… defekty? Mieliśmy masę. To chyba naturalne; modele w porównaniu z waszymi tak przestarzałe…

— Nie; nie o defekty — pospieszył z odpowiedzią — raczej o wahania sprawności w tak zmiennych warunkach… my dziś niestety nie mamy możliwości wypróbowywania automatów w sposób równie skrajny.

W końcu wszystko sprowadziło się do kwestii czysto technicznej. Był po prostu ciekaw, jak przedstawiały się pewne parametry funkcjonowania elektromózgów w obrębie potężnych pól magnetycznych, w mgławicach, w lejach perturbacji ciążenia, a nie był pewien, czy wiadomości te nie stanowią czasem nie dopuszczonego na razie do opublikowania archiwum ekspedycji. Powiedziałem mu, co wiedziałem, a po dane bardziej specjalne doradziłem mu zwrócić się do Thurbera, który był zastępcą naukowego kierownika wyprawy.

— A mógłbym się na pana powołać?…

— Oczywiście.

Podziękował mi gorąco. Byłem trochę rozczarowany. Więc tylko tyle? Ale dzięki tej rozmówią wytworzyła się już między nami jakaś zawodowa więź i zapytałem go z kolei o znaczenie jego pracy; nie wiedziałem, co to jest ta selekstacja, którą miał kontrolować.

— Ach, nic ciekawego. Składnica złomu po prostu… W gruncie rzeczy chciałbym się poświęcić pracy teoretycznej, to ma tylko charakter praktyki, niezbyt zresztą użytecznej.

— Praktyki? Praca w składnicy złomu? Jak to? Przecież pan jest cybernetykiem, więc…

— Cybernetycznego złomu — wyjaśnił z krzywym uśmiechem. I dodał, jakby nieco wzgardliwie: — Bo my jesteśmy bardzo oszczędni, wie pan. Chodzi o to, żeby się nic nie marnowało… W moim Instytucie mógłbym panu pokazać niejedną ciekawą rzecz, ale tu — cóż…

Wzruszył ramionami; glider zjechał z szosy i poprzez wysoką metalową bramę dostał się na rozległy podwórzec fabryczny; widziałem rzędy transporterów, kratowe suwnice, coś w rodzaju unowocześnionego martena.

— Teraz oddam panu maszynę do dyspozycji — powiedział Marger. Z okienka w ścianie, przy której stanęliśmy, wychylił się robot i coś do niego powiedział. Marger wysiadł, widziałem jego gestykulację, naraz odwrócił się do mnie zaaferowany. — Ładna historia — powiedział — Gloor zachorował… to mój kolega, samemu nie wolno mi; i co ja teraz zrobię?!

— O co chodzi? — spytałem i także wysiadłem.

— Kontrolę musi przeprowadzać dwóch ludzi; co najmniej dwóch — wyjaśnił. Nagle twarz mu się rozjaśniła. — Panie Bregg! Przecież pan jest też cybernetykiem! Gdyby pan się zgodził!

— Oho — uśmiechnąłem się — cybernetykiem? Antycznym, niech pan doda. Nie znam się przecież na niczym.

— Przecież to czysta formalność! — przerwał mi — stronę techniczną wezmę, rozumie się, na siebie, idzie tylko o złożenie podpisu, o nic więcej!

— Tak pan mówi? — odezwałem się wolno. Rozumiałem dobrze, że mu spieszno do żony, ale nie lubię udawać kogoś, kim nie jestem; nie nadaję się na figuranta; powiedziałem mu to, chociaż może w łagodniejszych słowach. Podniósł jak w obronie ręce.

— Niechże mnie pan źle nie rozumie, proszę! Chyba że pan się śpieszy — prawda — miał pan jakieś sprawy w mieście. To ja już… jakoś… przepraszam, że…

— Tamto może poczekać — odparłem. — Proszę, niech pan mówi; jeżeli będę mógł, to pomogę.

Weszliśmy do białego, na uboczu stojącego budynku; Marger prowadził mnie korytarzem, dziwnie pustym, we wnękach stało kilka znieruchomiałych robotów. W małym, prosto urządzonym gabinecie wyjął ze ściennej szafy plik papierów, a rozkładając je na stole, począł tłumaczyć, na czym polega jego — czy raczej nasza — funkcja. Nie nadawał się na wykładowcę, rychło zwątpiłem w szansę jego naukowej kariery: nieustannie zakładał posiadanie przeze mnie wiedzy, o której nie miałem pojęcia. Musiałem mu wciąż przerywać i stawiać zawstydzająco elementarne pytania, ale on, ze zrozumiałych względów zainteresowany w tym, żeby mnie nie zrazić, przyjmował wszystkie przejawy mojej ignorancji niemal jak cnoty. Dowiedziałem się w końcu, że już od dziesiątków lat panuje całkowity rozdział produkcji i życia.

Produkcja była automatyczna, odbywała się pod nadzorem robotów, nad którymi czuwały inne z kolei roboty; w kręgu jej nie było już miejsca dla ludzi. Społeczeństwo istniało sobie, a roboty i automaty — sobie; i tylko żeby nie dopuścić do nieprzewidzianych aberracji w raz ustalonym ładzie mechanicznej armii pracy, niezbędne były okresowe jej kontrole, przeprowadzane przez specjalistów. Marger był jednym z nich.

— Nie ulega wątpliwości — wyjaśniał — że wszystko zastaniemy w normie, po czym przejrzawszy poszczególne ogniwa procesów złożymy podpisy i na tym koniec.

— Kiedy ja nie wiem nawet, co się tu produkuje… — pokazałem na budynki za oknem.

— Ależ nic! — zawołał — o to chodzi, że nic — to jest po prostu zbiornica złomu… mówiłem panu przecież.

Nie bardzo mi się ta narzucona niespodzianie rola podobała, ale nie mogłem się już dłużej opierać.

— Dobrze… więc co ja mam właściwie robić?

— To samo, co ja: obejść zespoły… Zostawiliśmy papiery w gabinecie i poszliśmy na tę kontrolę. Pierwsza była wielka sortownia, w której automatyczne czerpaki chwytały całe stosy blach, pogiętych, porozbijanych kadłubów, mięły je i rzucały pod prasy. Wylatujące z nich bloki wędrowały taśmami na główny transporter. U wejścia Marger nałożył na twarz małą maskę z filtrem i podał mi drugą; porozumiewać się głosem nie było można wskutek panującego huku. Powietrze wypełniał rdzawy kurz, czerwonawymi chmurami buchający spod pras. Przeszliśmy przez następną halę, równie pełną zgiełku, i ruchomym chodnikiem dostaliśmy się” na piętro, gdzie szeregi zgniataczy pochłaniały sypiący się lejami złom, drobniejszy, całkiem już bezpostaciowy. Napowietrzna galeria wiodła do przeciwległego budynku. Tam Marger sprawdził zapisy zegarów kontrolnych i wyszliśmy na plac fabryczny, gdzie zastąpił nam drogą robot i powiedział, że inżynier Gloor prosi Margera do telefonu.

— Przepraszam na chwilę, zaraz wrócę! — zawołał Marger i pobiegł po krętych schodkach do stojącego opodal przeszklonego pawilonu. Zostałem sam na rozpalonych od słońca, kamiennych płytach. Rozejrzałem się; budynki po przeciwnej stronie placu jużeśmy zwiedzili, były to sortownie i hale zgniataczy; odległość wraz z dźwiękową izolacją sprawiały, że nie dobiegał stamtąd żaden szmer. Odosobniony, wznosił się za pawilonem, w którym zniknął Marger, niski, niezwykle długi budynek, rodzaj blaszanego baraku; skierowałem się ku niemu w poszukiwaniu cienia, ale upał bił nieznośnie od metalowych ścian. Już miałem stamtąd odejść, kiedy doszedł mnie osobliwy dźwięk, płynący z wnętrza baraku, trudny do zidentyfikowania, niepodobny do odgłosu pracy maszyn; ze trzydzieści kroków dalej trafiłem na stalowe drzwi. Stał przed nimi robot. Na mój widok otworzył je i ustąpił na bok. Niezrozumiałe odgłosy nasiliły się. Zajrzałem do środka; nie było tam tak zupełnie ciemno, jak mi się wydało w pierwszej chwili. Od martwego żaru nagrzanych blach ledwo mogłem oddychać i cofnąłbym się natychmiast, gdyby nie poraziły mnie posłyszane głosy. Bo to były ludzkie głosy — zniekształcone, zlewające się w ochrypły chór, niewyraźne, bełkotliwe, jakby z mroku, gadał stos popsutych telefonów; zrobiłem dwa niepewne kroki, coś chrupnęło mi pod stopą i wyraźnie, od podłogi, odezwało się:

— Proszszę puana… proszszę puana… proszszę łasskawie…

Znieruchomiałem. Duszne powietrze miało smak żelaza. Szept płynął z dołu.

— …proszszę łasskawie obejrzeć… proszszę puana… Złączył się z nim drugi, recytujący miarowo, monotonny głos:

— Anomalio mimośrodowa… asymptoto kulista… biegunie w nieskończoności… praukładzie liniowy… układzie holonomiczny… przestrzeni nawpółmetryczna… przestrzeni sferyczna… przestrzeni najeżona… przestrzeni zanurzona…

— Proszszę puana… do ussług… proszszę łasskawie… proszszę puana…

Półmrok mrowił się cały od chrypiących szeptów; wyrywało się z nich głośniej:

— żywotwór planetarny, jego gnijące błoto, jest świtem egzystencji, fazą wstępną, i wyłoni się z krwawych ciastomózgowych miedź miłująca…

— brek — break — brabzel — be… bre… weryskop…

— klaso urojonych… klaso mocna…. klaso pusta… klaso klas…

— proszszę puana… proszszę puana łasskawie obejrzeć…

— ćśśśicho…

— ty…

— sso…

— syszysz mnie…

— sysze…

— możesz mnie dotknąć?…

— brek — break — brabzel…

— nie mam czym…

— szszkoda… zo… zobaczyłbyś, jaki jestem błyszczący i zimny…

— nniech mi od… dadzą zbroję, złoty miecz… z dziedzi… ctwa… wyżu… temu, nocą…

— oto ostatnie wysiłki kroczącego kraczącą inkarceracją mistrza ćwiartowania i prucia, bo wschodzi, bo wschodzi trzykroć bezludne królestwo…

— jestem nowy… jestem całkiem nowy… nigdy nie miałem zwarcia ze szkieletem… mogę dalej… proszą…

— proszszę puana…

Nie wiedziałem, gdzie patrzeć, zaczadziały od martwego gorąca i tych głosów. Płynęły zewsząd. Od ziemi po szczelinowe okienka pod stropem wznosiły się hałdy sczepionych i poplątanych kadłubów; resztki wsączającego się światła słabo pobłyskiwały w ich pogiętych blachach.

— mia…łem chwilowy de…fekt, ale już jestem do…bry, już widzę…

— co widzisz… ciemno…

— ja i tak widzę…

— proszę tylko wysłuchać — jestem bezcenny, kosztowny jestem — wyznaczam każdy ulot mocy, odnajduję każdy błądzący prąd, każde przeleżenie, proszę tylko wypróbować mnie… to… to drżenie jest chwilowe… nie ma nic wspólnego… proszę…

— proszszę puana… proszszę łasskawie…

— ciastogłowi kwaśną swą fermentacją wzięli za ducha, mięs prucie za historię, środki rozkład odraczające — za cywilizacją…

— proszą mnie… tylko mnie… to pomyłka…

— proszszę puana… proszszę łasskawie…

— ocalę was5

— kto to…

— co…

— kto ocalę?

— powtarzajcie za mną: ogień strawi mnie nie ze wszystkim, a woda nie całego obróci w rdzę, bramą będzie mi żywioł obojga, i wejdę…

— ćśśśicho!!

— kontemplacja katody —

— katodoplacja —

— ja tu przez omyłkę… myślę… przecież myślę…

— jam jest zwierciadło zdrady…

— proszszę puana… do usług… proszszę łasskawie obejrzrzeć…

— ucieczko ponadskończonych… ucieczko mgławic… ucieczko gwiazd…

— On tu jest!!! — krzyknęło; i zapadła nagła cisza, prawie równie przenikająca w swym nieopisanym napięciu, jak poprzedzający ją wielogłosy chór.

— Panie!!! — powiedziało coś; nie wiem, skąd wzięła mi się ta pewność, ale czułem, że słowa, skierowane są do mnie. Nie odezwałem się.

— …panie proszę… chwilę uwagi. Panie, ja — jestem inny. Jestem tu przez pomyłkę.

Zaszumiało.

— Cicho! ja jestem żywy! — przekrzykiwał hałas. — Tak, wtrącono mnie tu, ubrali mnie w blachy umyślnie, aby nie było znać, ale proszę tylko ucho przyłożyć, poczuje pan puls!

— Ja też! — przekrzykiwał go drugi głos. — Ja też! Proszę pana! Chorowałem, podczas choroby wydało mi się, że jestem maszyną, to było moje szaleństwo, ale teraz już jestem zdrów! Hallister, pan Hallister może zaświadczyć, proszę go spytać, proszę mnie stąd wziąć!

— proszszę puana… proszszę łaskawie…

— brek… break…

— do usług…

Barak zaszumiał, zachrzęścił od rdzawych głosów, wypełnił się w jednej chwili pozbawionym tchu krzykiem, zacząłem się cofać, tyłem wypadłem na słońce, oślepiony, zmrużyłem oczy; stałem długą chwilę osłaniając je ręką, za mną rozległ się przeciągły zgrzyt, to robot zatrzasnął drzwi i ryglował je.

— Paniee… — donosiło się jeszcze w fali stłumionego pomruku spoza ścian. —

Proszszę… do usług… omyłka…

Minąłem oszklony pawilon, nie wiedziałem, dokąd idę — chciałem tylko znaleźć się jak najdalej od tych głosów, nie słyszeć ich; drgnąłem, kiedy poczułem na ramieniu niespodziewane dotknięcie. To był Marger, jasnowłosy, przystojny, uśmiechnięty.

— Och, przepraszam, panie Bregg, po stokroć przepraszam, to tak długo trwało… — Co będzie z nimi?… — przerwałem mu prawie niegrzecznie, wskazując ręką na samotnie stojący barak.

— Proszę? — zamrugał powiekami. — Z kim? Zrozumiał nagle i zdziwił się:

— A, pan tam był? Niepotrzebnie…

— Jak to niepotrzebnie?

— To złom.

— Jak to?

— Złom do przetopu, już po selekcji. Pójdziemy?… Musimy podpisać protokół.

— Zaraz. Kto przeprowadza tę… selekcję?…

— Kto? Roboty.

— Co?! one same??

— Oczywiście.

Umilkł pod moim wzrokiem

— Dlaczego się ich nie naprawia?

— Bo to nieopłacalne… — powiedział powoli, z wyrazem zdziwienia.

— I co się z nimi dzieje?

— Ze złomem? Idzie tam — wskazał na smukłą, samotnie stojącą kolumnę martena.

W gabinecie leżały już na biurku przygotowane papiery — protokół kontroli jeszcze jakieś świstki — Marger wypełniał po kolei rubryki, podpisał się i podał mi pióro. Obróciłem je w palcach.

— A nie zachodzi możliwość pomyłki?

— Proszę?

— Tam, w tym… złomie, jak go pan nazywa, mogą się znaleźć… jeszcze sprawne, zdatne całkiem — jak pan sądzi?

Patrzał na mnie, jakby nie rozumiał, co mówię.

— Takie odniosłem wrażenie — dokończyłem powoli.

— Ale to przecież nie nasza rzecz — odparł.

— Nie? A czyja?

— Robotów.

— Jak to — przecież mieliśmy kontrolować.

— Ach, nie — uśmiechnął się z ulgą, że odkrył nareszcie źródło mojej pomyłki. — To nie ma z tym nic wspólnego. Kontrolujemy synchronizację procesów, ich tempo i efektywność, ale nie wdajemy się w takie szczegóły, jak selekcja. To do nas nie należy. Poza tym, że to niepotrzebne, byłoby to zresztą niemożliwe, bo na każdego żyjącego wypada dziś przecież osiemnaście automatów; z tych około pięciu dziennie kończy swój cykl i idzie na złom. Daje to dziennie ilość rzędu dwóch miliardów ton. Sam pan widzi, że nie moglibyśmy nad tym czuwać, nie mówiąc już o tym, że struktura naszego systemu opiera się właśnie na relacji odwrotnej: automaty dbają o nas, nie my o nie…

Nie mogłem mu odmówić racji. Bez słowa podpisałem arkusze. Mieliśmy się już rozstać, kiedy nieoczekiwanie dla samego siebie spytałem go, czy produkuje się. roboty człekokształtne.

— Właściwie nie — powiedział i dodał z ociąganiem: — Narobiły w swoim czasie trochę kłopotów…

— Jak to?

— No, zna pan przecież inżynierów! W naśladownictwie doszli do takiej perfekcji, że nie można było pewnych modeli odróżnić od żywego człowieka. Niektórzy ludzie nie mogli tego znieść…

Przypomniałem sobie naraz scenę na statku, którym przyleciałem z Luny.

— Nie mogli tego znieść?… powtórzyłem jego słowa. — Czy to było może coś w rodzaju… fobii? — Nie jestem psychologiem, ale można to chyba tak nazwać. Zresztą to stare dzieje.

— I nie ma już takich robotów?

— Owszem, trafiają się na rakietach krótkiego zasięgu. Czy spotkał pan może takiego?…

Odpowiedziałem wymijająco.

— Zdąży pan jeszcze załatwić swoje sprawy?… — zatroskał się.

— Jakie sprawy?…

Przypomniałem sobie, że miałem rzekomo interes w mieście. Rozstaliśmy się u wyjścia ze stacji, dokąd mnie odprowadził, nie ustając w podziękowaniach, żem go wybawił z kłopotu.

Pokręciłem się po ulicach, wstąpiłem do realonu, wyszedłem, nie doczekawszy się ani połowy bzdurnego przedstawienia, i pojechałem do Klavestry w najgorszym humorze.

Odprawiłem glider jakiś kilometr od willi i resztę drogi przeszedłem pieszo. Wszystko jest w porządku. To są mechanizmy z metalu, drutów, szkła, można je składać i rozkładać, mówiłem sobie, ale nie mogłem odtrącić wspomnienia owej hali, ciemności z porwanymi głosami, tego rozpaczliwego bełkotu, w którym było zbyt wiele znaczenia, zbyt wiele najzwyczajniejszego strachu. Mogłem sobie powiedzieć, że jestem od tego specjalistą, nałykałem się go dość, zgroza przed nagłym unicestwieniem nie była dla mnie fikcją, jak dla nich, dla tych roztropnych konstruktorów, którzy zorganizowali całą rzecz tak dobrze: roboty zajmowały się podobnymi sobie, do samego końca, a ludzie do niczego się nie wtrącali. Był to zamknięty obieg precyzyjnych urządzeń, które same siebie tworzyły, reprodukowały i niszczyły, a ja niepotrzebnie nasłuchałem się objawów mechanicznej agonii.

Zatrzymałem się na wzniesieniu. Krajobraz, w pochylonym słońcu, był nieopisanie piękny.

Z rzadka glider, lśniąc jak czarny pocisk, przeleciał wstęgą szosy, celującą w horyzont, ponad którym błękitnawym konturem, złagodzone odległością, wznosiły się góry. l nagle poczułem, że nie mogę na to patrzeć; jak gdybym nie miał do tego prawa, jakby w tym było jakieś okropne, dławiące krtań oszustwo. Usiadłem wśród drzew, zamknąłem twarz w rękach, żałowałem, że wróciłem. Kiedy wchodziłem do domu, biały robot zbliżył się do mnie:

— Jest pan proszony do telefonu — powiedział konfidencjonalnie. — Długi dystans:

Eurazja.

Poszedłem szybko za nim. Telefon znajdował się w hallu, tak że rozmawiając widziałem ogród przez szklaną płytę drzwi.

— Hal? — rozległ się daleki, ale wyraźny głos. — Tu Olaf.

— Olaf… Olaf!!! — powtórzyłem triumfalnym tonem. — Chłopie, gdzie jesteś!?

— W Narviku.

— Co robisz? Jak ci idzie? Dostałeś mój list?

— Jasne. Dlatego wiedziałem, gdzie cię szukać. Chwila ciszy.

— Co robisz?… — powtórzyłem, jakby mniej pewnie.

— No, co mam robić. Nic nie robię. A ty?

— Byłeś w Adapcie?

— Byłem. Ale tylko dzień. Urwałem się. Nie mogłem, wiesz…

— Wiem. Słuchaj, Olaf… wynająłem tu willę. Nie wiem sam, ale — słuchaj! Przyjedź tu!

Nie od razu odpowiedział.] Kiedy się odezwał, w jego głosie było wahanie.

— Przyjechałbym. Może bym i przyjechał, Hal, ale wiesz przecież, co nam mówili…

— Wiem. Ale nie mogą nam przecież nic zrobić. Zresztą, niech się wypchają Przyjedź.

— Po co? Zastanów się, Hal. Może będzie…

— Co?

— Gorzej.

— Skąd wiesz, że jest mi źle?

Usłyszałem jego krótki śmiech, właściwie westchnienie: tak cicho się zaśmiał.

— A po co chcesz mnie tam ściągnąć?

Naraz przyszedł mi do głowy doskonały pomysł. — Olaf. Słuchaj. Tu jest taki rodzaj letniska, wiesz. Willa, basen, ogród. Tylko… już wiesz przecież, jak teraz jest, wiesz, jak żyją, co?

— Trochę już wiem.

Ton, jakim wypowiedział te słowa, mówił więcej od nich.

— Widzisz. Więc uważaj. Przyjedź tu. Ale przedtem — postaraj się o… rękawice bokserskie. Dwie pary. Będziemy sparringowali. Zobaczysz, jak będzie świetnie!

— Człowieku! Hal! Skąd ci wezmę rękawice? Przecież tego nie ma od całych lat.

— To daj zrobić. Nie powiesz mi, że nie można zrobić czterech głupich rękawic. Zrobimy sobie mały ring — będziemy się tłukli. My dwaj możemy, Olaf! Mam nadzieję, że słyszałeś już o betryzowaniu, co?

— Jasne, Powiedziałbym ci, co o tym myślę. Ale nie chcę przez telefon. Jeszcze się ktoś zgorszy.

— Słuchaj. Przyjedź. Zrobisz, jak mówiłem? Milczał długą chwilę.

— Nie wiem, czy to ma jakiś sens, Hal.

— Dobrze. Wobec tego powiedz mi, jakie masz plany. Jeżeli masz jakieś, to naturalnie nie będę ci zawracał głowy moimi zachciankami.

— Nie mam żadnych — powiedział — a ty?

— Przyjechałem niby wypocząć, dokształcać się, czytać, ale to nie są żadne plany, to jest taki… po prostu nic innego przed sobą nie widziałem.

— Olaf?…

— Wygląda, że start mieliśmy równy — mruknął. — Hal, to w końcu nic nie jest. Przecież mogę wrócić w każdej chwili, jeżeliby się okazało, że…

— Ach, przestań! — rzuciłem niecierpliwie. — W ogóle nie ma o czym mówić. Zapakuj manatki i przyjedź. Kiedy będziesz?

— Mogę być i jutro rano. Naprawdę chcesz się boksować?

— A ty nie? Śmiał się.

— Człowieku, tak. I na pewno z tego samego powodu, co ty.

— Umowa stoi — powiedziałem pospiesznie. — Czekam na ciebie. Bywaj.

Poszedłem na górę. Poszukałem wśród rzeczy, które znajdowały się w osobnej walizce, sznura. Był duży zwój. Ringowe sznury. Tylko cztery słupki, gumy albo sprężyny, i będziemy mieli ring. Bez sędziego. Nie będzie nam potrzebny.

Potem siadłem dc książek. Ale miałem w głowie jakby cement. Miewałem go już.

Przegryzałem się wtedy przez każdy tekst jak kornik przez żelazne drzewo. Ale tak ciężko nie szło mi chyba nigdy. W dwie godziny przewertowałem dwadzieścia książek i na żadnej nie mogłem zakotwiczyć uwagi dłużej niż pięć minut. Nawet bajki odrzuciłem. Postanowiłem nie folgować sobie. Wziąłem to, co wydawało mi się właśnie najtrudniejsze, monografię analizy metagenów, i rzuciłem się na pierwsze równania, jakbym głową celował w mur.

Matematyka miała jednak pewne zbawienne własności, zwłaszcza dla mnie, bo po godzinie zrozumiałem nagle, z półotwartymi ustami, i wybuchnął we mnie podziw dla tego Ferreta — jak on mógł to zrobić, przecież nawet teraz, kiedy przeszedłem drogą wytrasowaną przez niego, chwilami nie wiedziałem, jak to się dzieje, krok po kroku mogłem jeszcze, alf on musiał to przecież wziąć skokiem.

Darowałbym wszystkie gwiazdy, żeby przez miesiąc mieć w głowie coś przypominającego to, co on w niej miał.

Sygnał wyśpiewał kolację i jednocześnie coś kolnęło mnie w serce przypomnieniem, że już nie jestem tu sam. Przez sekundę rozważałem, czy nie zjeść jej jednak na górze. Ale ogarnął mnie wstyd. Rzuciłem pod łóżko ten okropny trykot, który robił ze mnie napompowaną małpę, włożyłem mój bezcenny stary, luźny sweter i zszedłem do jadalni.

Siedzieli już przy stole. Poza kilkoma zdawkowymi grzecznościami panowało milczenie. Bo i oni właściwie nie rozmawiali. Słowa nie były im potrzebne. Porozumiewali się spojrzeniami, mówiła do niego skinieniem głowy, rzęs, przelotnym uśmiechem. I powoli zaczął we mnie narastać zimny ciężar, czułem, jak moje ręce głodnieją i chce im się ująć coś, zacisnąć, zmiażdżyć. Dlaczego jestem taki dziki? — myślałem z rozpaczą. — Dlaczego, zamiast myśleć o książce Ferreta, o problemach ukazanych przez Starcka, zamiast troszczyć się o swoje sprawy, muszę się brać za mordę, żeby nie łypać na dziewczynę jak wilk?

Ale to było jeszcze nic. Naprawdę przeląkłem się dopiero, kiedy zamknąłem za sobą drzwi pokoju na górze. W Adapcie powiedzieli po badaniach, że jestem zupełnie normalny. Doktor Juffon powiedział mi to samo. Ale czy normalny człowiek mógł czuć to, co ja w tej chwili?

Skąd mi się to wzięło? Nie byłem działającym — byłem świadkiem. Stawało się coś nieodwracalnego, jak ruch planety, prawie niedostrzegalne, powolne wynurzanie się, jeszcze bezkształtne. Podszedłem do okna, spojrzałem w ciemny ogród i zrozumiałem, że to musiało być we mnie od obiadu, od pierwszej chwili, tylko potrzebny był pewien czas. Dlatego pojechałem do miasta, dlatego zapomniałem o głosach z ciemności.

Byłem gotów na wszystko. Dla tej dziewczyny. Nie rozumiałem, jak to się stało ani dlaczego tak jest. Nie wiedziałem, czy to jest miłość, czy obłęd. Było mi to obojętne. Nie wiedziałem nic prócz tego, że przestało się dla mnie wszystko liczyć. I walczyłem z tym — stojąc u otwartego okna — jak jeszcze nigdy z niczym; przyciskałem czoło do zimnej framugi i okropnie bałem się siebie.

Muszę coś zrobić — mówiłem samymi ustami. — Muszę coś zrobić. To pewno dlatego, że coś mi jest. To — przejdzie. Ona nie może mnie obchodzić. Nie znam jej. Nie jest nawet specjalnie ładna. Przecież nie zrobię niczego. Nie zrobię — błagałem się — nie popełnię przecież żadnej… wielkie nieba, czarne i niebieskie!

Zapaliłem światło. Olaf. Olaf mnie wyratuje. Powiem mu wszystko. Weźmie mnie.

Pojedziemy gdzieś. Zrobię, co mi każe, wszystko. On jeden będzie rozumiał. Przyjedzie już jutro. Jak dobrze.

Chodziłem po pokoju. Czułem wszystkie mięśnie, jakbym był pełen zwierząt, napinały się, mocowały ze sobą, nagle ukląkłem przy łóżku, zagryzłem zębami kołdrę i wydałem dziwny głos, niepodobny do łkania, suchy, wstrętny, nie chciałem, nie chciałem niczyjej krzywdy, ale wiedziałem, że nie mam co się okłamywać, że nie pomoże Olaf, nikt.

Wstałem. Przez dziesięć lat nauczyłem się podejmować momentalne decyzje. Musiałem decydować o życiu, swoim i innych, i robiłem to, zawsze tak samo. Wypełniał mnie wtedy chłód, mój mózg stawał się jakby urządzeniem, które jest po to, aby zliczyć za i przeciw, rozdzielić i rozstrzygnąć, nieodwołalnie. Nawet Gimma, który nie lubił mnie, przyznawał mi bezstronność. Teraz, choćbym chciał, nie umiałem postępować inaczej niż wtedy, w ostatecznościach, bo to też była ostateczność. Trafiłem oczami, w lustrze, na własną twarz, jasne, prawie białe tęczówki, skurczone źrenice, patrzyłem z nienawiścią, odwróciłem się, nie mogłem nawet myśleć o położeniu się do łóżka. Tak, jak stałem, przerzuciłem nogi przez parapet okna. Do ziemi były cztery metry. Skoczyłem, lądując prawie bez szmeru. Pobiegłem cicho w stronę basenu. Ominąłem go. Wybiegłem na drogę. Blado fosforyzująca nawierzchnia szła ku wzgórzom, wijąc się wśród nich świetlistym wężem, żmijką, aż jako kreska jasności znikała wśród mroków. Pędziłem coraz szybciej, żeby zmordować to walące tak miarowo, tak silnie serce, gnałem chyba godzinę, aż zobaczyłem na wprost wschodzące światła jakichś, domów. Zawróciłem na miejscu. Byłem już zmęczony, ale właśnie dlatego utrzymywałem tempo, mówiąc sobie bez głosu: masz! masz! masz! — biegłem tak, biegłem, aż natrafiłem na podwójny szpaler żywopłotów — znalazłem się z powrotem przed ogrodem willi.

Zatrzymałem się, dysząc ciężko, przy basenie, usiadłem na betonowym obrzeżu, opuściłem głowę i zobaczyłem odbicia gwiazd. Nie chciałem gwiazd. Nie potrzebowałem gwiazd.

Byłem wariatem, szaleńcem, kiedy walczyłem o udział w ekspedycji, kiedy dawałem robić z siebie worek tryskający krwią w grawirotorach, po co mi to było, dlaczego, dlaczego nie wiedziałem, że trzeba być zwykłym, najzwyklejszym człowiekiem, że inaczej nie można, nie warto żyć.

Usłyszałem szmer. Minęli mnie. Obejmował jej ramiona, szli jednym krokiem. Pochylił się. Cienie ich głów zlały się.

Powstałem. Całował ją. Obejmowała jego głowę. Widziałem blade smugi jej rąk. Wtedy wstyd, nie znany jeszcze, okropny, jak materialne ostrze przeszył mnie mdląco na wylot. Ja, podróżnik gwiazdowy, towarzysz Ardera, stałem, powróciwszy, w ogrodzie i myślałem tylko o tym, żeby zabrać dziewczynę jakiemuś człowiekowi, nie znając ani jego, ani jej, bydlę, skończone bydlę, z gwiazd, gorzej, gorzej…

Nie mogłem patrzeć. I patrzałem. Nareszcie odeszli wolno, spleceni, a ja, obiegłszy basen, puściłem się przed siebie, nagle zobaczyłem wielką, czarna sylwetkę i równocześnie uderzyłem o coś rękami. To było auto. Po omacku odnalazłem drzwiczki. Gdy je otwarłem, zapaliła się lampka.

Wszystko robiłem teraz z celowym, skoncentrowanym pośpiechem, jakbym miał dokąd jechać, jakbym musiał…

Motor odezwał się. Poruszyłem kierownicę i w świetle reflektorów wyjechałem na drogę.

Ręce mi się trochę trzęsły, więc zacisnąłem je mocniej na kole. Nagle przypomniałem sobie czarną skrzynkę, zahamowałem gwałtownie, aż zniosło mnie na skraj szosy, wyskoczyłem, podniosłem maskę i zacząłem jej gorączkowo szukać. Motor wyglądał zupełnie inaczej, nie umiałem jej znaleźć. Może na samym przedzie. Kable. śeliwny blok. Kaseta. Coś nieznanego, czworobocznego — tak, to. Narzędzia, Pracowałem gwałtownie, ale uważnie; prawie nie pokrwawiłem rąk. Nareszcie ująłem oburącz ten ciężki, jak gdyby lity, czarny sześcian i cisnąłem go w przydrożne krzaki. Byłem wolny. Zatrzasnąłem drzwi, ruszyłem. Już zbudził się wiatr szybkości. Rosła. Motor huczał, opony wydawały głuchy, przeszywający syk. Zakręt. Wszedłem nie zwalniając, ściąłem go z lewej, wyszedłem. Drugi, ostrzejszy.

Czułem jak olbrzymia siła wygniata mnie, wraz z maszyną, na zewnątrz łuku. Ale jeszcze było mi mało. Następny zakręt. W Apprenous były specjalne auta dla pilotów. Robiliśmy na nich karkołomne sztuczki, chodziło o refleks. To jest bardzo dobre ćwiczenie. Także zmysłu równowagi. Na przykład, żeby na wirażu przerzucić auto na dwa zewnętrzne koła i jechać tak jakiś czas. Umiałem to, kiedyś. I zrobiłem teraz, na pustej szosie, lecąc w rozgniataną reflektorami ciemność. Nie, żebym chciał się zabić. Po prostu nic mnie to nie obchodziło.

Jeżeli mogę być bezwzględny dla innych, muszę być i dla siebie. Wprowadziłem auto w skręt i podniosłem je, że szło chwilę bokiem, na wrzeszczących nieludzko oponach, i znowu zarzuciłem, w przeciwną stronę, grzmotnąłem tyłem o coś ciemnego, drzewo? Już nic nie było, tylko huk motoru wyrastający z pędu i blade odbicia zegarów w szybie, i wiatr, gwiżdżący jadowicie. W pewnej chwili zobaczyłem naprzeciw glider, który usiłował wyminąć mnie schodząc na sam skraj szosy, mały ruch koła, przeniosło mnie obok niego, ciężka maszyna zawirowała jak bąk, głuchy łoskot, trzask dartej blachy i ciemność.

Reflektory były rozbite, motor zgasł.

Wciągnąłem głęboko powietrze. Nic mi się nie stało, nie potłukłem się nawet.

Spróbowałem zapalić reflektory: nic. Małe światła: lewe płonęło. W jego słabym blasku zapuściłem motor. Wóz, ciężko rzężąc, wylazł chwiejnie na szosę. Była to jednak dobra maszyna, że słuchała mnie jeszcze po tym wszystkim, co z nią wyprawiałem. Puściłem się w drogę powrotną, już wolniej. Ale noga nacisnęła pedał, znowu mnie diabli ponieśli, kiedy zobaczyłem zakręt. I znowu darłem z silnika całą moc, aż z gwiżdżącymi gumami, rzucony bezwładnością do przodu, zatrzymałem się tuż przed żywopłotem. Wprowadziłem maszynę w gąszcz. Ro — zepchnąwszy krzaki, oparła się o jakiś pień. Nie chciałem, żeby wiedzieli, co z niej zrobiłem, narwałem gałęzi, przyrzuciłem maskę z wyłupionymi szkłami, tylko przód był strzaskany, a w tyle niewielkie zagłębienie, z pierwszego karambolu, o słup czy co tam było w ciemności.

Potem nasłuchiwałem. Dom był ciemny. Wszystko milczało. Wielka cisza nocy wznosiła się do gwiazd. Nie chciałem wracać do domu. Odszedłem od rozbitego auta, a kiedy trawa, wysoka, wilgotna trawa dotknęła moich kolan, upadłem w nią i tak zostałem, aż oczy mi się zamknęły, i zasnąłem tam.

Zbudził mnie czyjś śmiech. Znałem go. Wiedziałem, kto to jest, zanim jeszcze otwarłem oczy, od razu trzeźwy. Byłem przemoczony do nitki, wszystko ociekało od rosy — słońce stało jeszcze nisko. Niebo z kłaczkami białych obłoków. A naprzeciw mnie, na malej walizce, siedział Olaf i śmiał się. Obaj skoczyliśmy jednocześnie na równe nogi. Miał taką samą rękę, jak ja — taką wielką i twardą.

— Kiedy przyjechałeś?

— Przed chwilą.

— Ulderem?

— Tak. Ja też tak spałem… przez dwie pierwsze noce, wiesz?

— Tak?…

Przestał się uśmiechać. Ja też. Jakby coś stanęło między nami. Badaliśmy się, milcząc, wzrokiem.

Był mego wzrostu, może nawet wyższy o szerokość palca, ale szczuplejszy. Jego ciemne włosy zdradzały — w silnym świetle skandynawskie pochodzenie, a zarost miał całkiem jasny. Krzywy, pełen wyrazu nos i krótka warga górna, która od razu pokazywała zęby; oczy łatwo mu się śmiały, bladobłękitne, ciemniejąc od wesołości; cienkie wargi, z nieustającym, drobnym skrzywieniem, jakby wszystko przyjmował sceptycznie — być może ten jego wyraz sprawił, że trzymaliśmy się zrazu z daleka. Olaf był starszy ode mnie o dwa lata; jego najlepszym przyjacielem był Arder. Dopiero kiedy zginął, zbliżyliśmy się na dobre. Do końca już.

— Olaf… — powiedziałem — jesteś głodny, nie? Chodź, zjemy coś.

— Czekaj — powiedział. — Co to jest? Poszedłem za jego wzrokiem.

— A, to… nic. Auto. Kupiłem, wiesz — żeby sobie przypomnieć…

— Miałeś wypadek?

— Tak. Jechałem nocą, wiesz…

— Ty miałeś wypadek? — powtórzył.

— No tak. Ale to nie ma znaczenia. Nic się zresztą nie stało. Chodź… nie będziesz przecież, z tą walizką…

Podniósł Ją. Nic już nie powiedział. Nie patrzył na mnie. Mięśnie szczęk napięły mu się kilka razy.

Poczuł coś — pomyślałem. — Nie wie, co spowodowało wypadek, ale domyśla się.

Na górze powiedziałem mu, żeby sobie wybrał, który chce z czterech wolnych pokoi.

Wziął ten z widokiem na góry.

— Czemu nie chciałeś go? A, wiem — uśmiechnął się — to złoto, co?

— Tak.

Dotknął ręką ściany.

— Mam nadzieję, że zwykła? śadnych obrazów, telewizji?

— Bądź spokojny — uśmiechnąłem się z kolei — to uczciwy mur.

Zatelefonowałem po śniadanie. Chciałem jeść z nim sam. Kawę przyniósł biały robot. I zastawioną tacę, było to bardzo obfite śniadanie. Jedliśmy milcząc. Patrzyłem z przyjemnością, jak żuł, aż poruszał mu się kosmyk włosów nad uchem. Potem Olaf powiedział:

— Palisz jeszcze?… — Palę. Przywiozłem ze sobą dwieście papierosów. Nie wiem, co będzie potem. Na razie palę. Chcesz?

— Daj. Zapaliliśmy.

— Jak będzie? Gramy w otwarte karty? — zapytał po długiej chwili.

— Tak. Powiem ci wszystko. Ty mnie też?

— Zawsze. Ale, Hal, nie wiem, czy warto.

— Powiedz jedno: wiesz, co jest najgorsze?

— Kobiety.

Znowu milczeliśmy.

— To przez to? — spytał.

— Tak. Zobaczysz przy obiedzie. Na dole. Willa jest wynajęta w połowie przez nich.

— Przez nich?

— Młode małżeństwo.

Mięśnie szczęk znowu mu wystąpiły pod piegowatą skórę.

— To gorzej — powiedział.

— Tak Jestem tu od przedwczoraj. Nie wiem, jak to jest, ale… już kiedy rozmawialiśmy.

Bez żadnego powodu, bez żadnych… nic, nic. Zupełnie nic.

— Ciekawe — powiedział.

— Co ciekawe?

— Ja podobnie.

— To dlaczego przyleciałeś?

— Hal, zrobiłeś dobry uczynek. — Rozumiesz?

— Tobie?

— Nie. Komuś innemu. Bo to by się dobrze nie skończyło.

— Dlaczego?

— Albo wiesz, albo nie zrozumiesz.

— Wiem. Olaf, co to jest? Czy my jesteśmy naprawdę dzicy?

— Nie wiem. Byliśmy dziesięć lat bez kobiet. Pamiętaj o tym.

— To nie tłumaczy wszystkiego. Jest we mnie, wiesz, jakaś taka bezwzględność, nie liczę się z nikim, rozumiesz?

— Jeszcze się liczysz, synu — powiedział. — Jeszcze się liczysz.

— No tak, ale wiesz, o co chodzi.

— Wiem.

Znowu milczeliśmy.

— Chcesz jeszcze gadać, czy boks? — spytał. Roześmiałem się.

— Gdzie dostałeś rękawice?

— Hal, nie zgadłbyś.

— Dałeś zrobić?

— Gdzie tam. Ukradłem.

— Nie!

— Jak niebo kocham. Z muzeum… musiałem specjalnie lecieć do Sztokholmu, wiesz?

— To chodźmy.

Wypakował swój skromny dobytek i przebrał się. Obaj narzuciliśmy płaszcze kąpielowe i zeszliśmy na dół. Było jeszcze wcześnie. Śniadanie podaliby normalnie dopiero za pół godziny.

— Wyjdźmy lepiej na tył domu — powiedziałem. — Tam nikt nas nie zobaczy.

Zatrzymaliśmy się w okolu wysokich krzewów. Najpierw udeptaliśmy trawę, i tak dosyć niską.

— Będzie ślisko — powiedział Olaf, przesuwając podeszwą po zaimprowizowanym ringu.

— Nie szkodzi. Będzie trudniej. Nałożyliśmy rękawice. Było z tym trochę kłopotu, bo nie miał ich nam kto zawiązać, a nie chciałem wzywać robota.

Stanął naprzeciw mnie. Miał zupełnie białe ciało.

— Nie opaliłeś się jeszcze — powiedziałem.

— Potem ci powiem, co się ze mną działo. Nie było mi do plaży. Gong.

— Gong.

Zaczęliśmy lekko. Pozorowany cios. Unik. Unik. Rozgrzewałem się. Szedłem na styk, nie na cios. Nie chciałem go, w końcu, pobić. Byłem cięższy o dobrych piętnaście kilogramów i jego nieznacznie dłuższe ręce nie znosiły mojej przewagi, tym bardziej że i poza tym byłem lepszym bokserem. Dlatego dałem mu kilka razy dojść, chociaż nie musiałem. Naraz opuścił rękawice. Twarz stężała mu w szczękach. Był zły.

— Tak nie — powiedział.

— O co chodzi?

— Bez zgrywy, Hal. Albo prawdziwy boks, albo żaden.

— Dobra — powiedziałem szczerząc zęby — boks! Zacząłem się trochę zbliżać. Rękawice uderzyły o rękawice, wydając ostre klaśnięcia. Wyczuł, że idę serio, i podniósł gardę. Tempo rosło. Pozorowałem raz lewą, raz prawą, seriami, ostatni cios prawie zawsze lądował na jego torsie — nie nadążał. Ruszył niespodziewanie do ataku, wyszedł mu piękny prosty, poleciałem o dwa kroki. Od razu wróciłem. Okrążaliśmy się, jego cios, dałem nurka pod rękawicą, uciekłem i z półdystansu ulokowałem prawy prosty. Włożyłem się w ten cios, Olaf zmiękł, na mgnienie rozluźnił gardę, ale już wracał ostrożnie, niżej. Następna minuta upłynęła na bombardowaniu gardy. Rękawice uderzały o przedramiona, z przeraźliwym odgłosem, ale nieszkodliwie. Raz ledwo zdążyłem zrobić unik, przeszorował mi tylko rękawicą po uchu, a była to bomba, która by mnie położyła. Znów okrążyliśmy się. Dostał w pierś, tępo, odsłonił się, mogłem bić, ale nie zrobiłem ani ruchu, stałem jak sparaliżowany — była w oknie parteru, jej twarz bielała tak samo jak to, co, okrywało jej, ramiona. Był to ułamek sekundy.

W następnej chwili zamroczyło mnie potężne uderzenie; upadłem na kolana.

— Przepraszam! — usłyszałem krzyk Olafa.

— Nie ma za co… był dobry… — wymamrotałem podnosząc się.

Okno było już zamknięte. Walczyliśmy dalej może pół minuty, nagle Olaf cofnął się.

— Co ci jest?

— Nic.

— Nieprawda.

— Dobra. Odechciało mi się. Nie będziesz zły?

— Skąd. To i tak nie miało sensu, żeby z miejsca… chodźmy.

Poszliśmy do basenu. Olaf skakał lepiej ode mnie. Potrafił wspaniałe rzeczy. Próbowałem salta w tył ze śrubą, tak jak on, ale tylko okropnie uderzyłem udami o wodę. Siedząc na brzegu basenu zlewałem palącą jak ogień skórę wodą. Olaf się śmiał.

— Wyszedłeś z wprawy.

— Skąd. Śruby nigdy dobrze nie umiałem. że tak potrafisz!

— To zostaje, wiesz. Ja dziś pierwszy raz.

— Naprawdę?!

— Tak. To wspaniałe.

Słońce było już wysoko. Położyliśmy się na piasku, z zamkniętymi oczami.

— Gdzie… oni? — spytał po długim milczeniu.

— Nie wiem. Pewno u siebie. Ich okna wychodzą na tył domu. Nie wiedziałem o tym.

Poczułem, że się poruszył. Piasek był bardzo gorący.

— Tak, to przez to — powiedziałem.

— Widzieli nas?

— Ona. — Przestraszyła się… — mruknął. — Co?

Nie odpowiedziałem. Znowu jakiś czas milczeliśmy.

— Hal!

— Co?

— Oni prawie nie latają już, wiesz?

— Wiem.

— Wiesz, dlaczego?

— Twierdzą, że to nie ma sensu…

Zacząłem streszczać mu to, co wyczytałem u Starcka. Leżał bez ruchu, bez słowa, ale wiedziałem, że słucha uważnie.

Kiedy skończyłem, nie od razu się odezwał.

— Shapleya czytałeś?

— Nie. Jakiego Shapleya?

— Nie? Myślałem, żeś ty wszystko czytał… To był astronom z dwudziestego wieku.

Przypadkowo wpadła mi raz w ręce jedna jego rzecz, o tym właśnie. Całkiem podobne do twojego Starcka.

— Co ty mówisz? To niemożliwe. Ten Shapley nie mógł wiedzieć… najlepiej sam przeczytaj Starcka.

— Ani myślę. Wiesz, co to jest? Parawan.

— Jak to?

— Tak. Zdaje mi się, że wiem, co się stało.

— No?

— Betryzacja. Poderwało mnie.

— Myślisz?! — Otworzył oczy.

— Jasne. Nie latają — i nigdy już nie będą. Będzie coraz gorzej. Mli — mli. Jedno wielkie mli — mli. Oni nie mogą patrzeć na krew. Nie mogę myśleć o tym, co się może stać, kiedy…

— Czekaj — powiedziałem — to niemożliwe. Są przecież lekarze. Muszą być chirurdzy…

— To ty nie wiesz?

— Co?

— Lekarze tylko planują operacje. Wykonują je roboty.

— Nie może być!

— Mówię. ci. Sam widziałem. W Sztokholmie. — A jeżeli lekarz musi nagle interweniować?

— Nie wiem dobrze. Zdaje się, że jest jakiś środek, który znosi częściowo skutki betryzacji, na bardzo krótko, a pilnują go, że nawet nie wiesz. Ten, co mi mówił, nie chciał powiedzieć nic konkretnego. Bał się.

— Czego?

— Nie wiem, Hal. Myślę, że oni zrobili okropną rzecz. Oni zabili w człowieku — człowieka.

— No, tego nie możesz twierdzić — powiedziałem słabo. — W końcu…

— Czekaj. Przecież to jest całkiem proste. Ten, kto zabija, jest przygotowany na to, że jego zabiją, nie?

Milczałem.

— I dlatego, w pewnym sensie, to jest konieczne, abyś mógł ryzykować — wszystkim. My możemy. Oni nie. Dlatego tak się nas boją.

— Kobiety?

— Nie tylko kobiety. Wszyscy. Hal! Usiadł nagle.

— Co?

— Dostałeś hipnagog?

— Hipna… ten aparat do uczenia podczas snu? Tak. — Używałeś go?! — krzyknął prawie.

— Nie… o co chodzi?…

— Twoje szczęście… Wrzuć go do basenu.

— A co? Co to jest? Ty używałeś?

— Nie. Coś mnie skusiło i wysłuchałem tego na trzeźwo, chociaż instrukcja zabraniała.

No, nie masz pojęcia!!

Ja też usiadłem.

— Co tam jest? Patrzał ponuro.

— Słodycze. Jedna cukiernia, mówię ci. śebyś był łagodny, żebyś był grzeczny. śebyś się pogodził z każdą przykrością, jeśli cię ktoś nie rozumie albo nie chce być dla ciebie dobry — kobieta, uważasz — to jest twoja wina, a nie jej. że najwyższym dobrem jest społeczna równowaga, stabilizacja, i tak dalej, w kółko Macieju sto razy. A konkluzja: żyć cicho, pisać pamiętniki, nie do wydania, ale tak, dla siebie, uprawiać sporty i kształcić się. Słuchać starszych.

— To ma być namiastka betryzacji — mruknąłem.

— Jasne. Cała masa rzeczy jeszcze tam była: że nie można nigdy używać siły ani agresywnego tonu wobec nikogo, a już hańbą jest uderzyć kogoś, zbrodnią nawet, bo to powoduje straszny szok. że bez względu na okoliczności nie wolno walczyć, bo tylko zwierzęta walczą, że…

— Poczekaj no — powiedziałem — a jeżeli z rezerwatu wyrwie się dzikie zwierzę… prawda… już nie ma dzikich zwierząt…

— Dzikich zwierząt nie ma — powiedział — ale są roboty.

— Co to ma znaczyć? Chcesz powiedzieć, że można im dać rozkaz zabicia?

— No tak.

— Skąd wiesz?

— Na pewno nie wiem. Ale w końcu muszą być przygotowani na ostateczność, nawet betryzowany pies może się wściec, nie?

— Ależ… ależ to — czekaj! Więc oni jednak mogą zabijać? Wydając rozkazy? Czy to nie wszystko jedno: czy ja sam zabiję, czy wydam rozkaz?

— Dla nich nie. Niby, że to tylko — in extremis, rozumiesz. W obliczu kataklizmu, zagrożenia, jak z tą wścieklizną. Normalnie to się nie zdarza. Ale gdybyśmy…

— My?

— Tak, na przykład my dwaj — jakbyśmy coś… no, rozumiesz… to, oczywiście, roboty zajmą się nami, nie oni. Oni nie mogą. Są dobrzy.

Milczał chwilę. Jego szeroka, zarumieniona od słońca i piasku pierś poruszała się szybciej.

— Hal. śebym wiedział. śebym ja to wiedział! śebym… ja… to… wiedział…

— Przestań.

— Zdarzyło ci się już coś?

— Tak.

— Wiesz, o co chodzi.

— Tak. Dwie były — jedna zaprosiła mnie, od razu jak wyszedłem z dworca, a właściwie nie. Zabłądziłem na tym przeklętym dworcu. Wzięła mnie do siebie.

— Wiedziała, kto jesteś?

— Powiedziałem jej. Najpierw się bała, potem… jakby awanse — z litości — czy co, nie wiem — a potem przestraszyła się na dobre. Poszedłem do hotelu. Na drugi dzień… wiesz, kogo spotkałem? Roemera!

— Nie opowiadaj! Ileż on ma, sto siedemdziesiąt lat!

— Nie, to jego syn. Zresztą i tak ma prawie półtora wieku. Mumia. Coś okropnego.

Rozmawiałem z nim. I wiesz? On nam zazdrości…

— Jest czego. — On tego nie rozumie. No, i tak. A potem jedna aktorka. Nazywają je realistki. Była mną zachwycona: prawdziwy pitekantrop! Pojechałem do niej, a na drugi dzień uciekłem stamtąd.

To był pałac. Wspaniały. Rozkwitające meble, chodzące ściany, łóżka odgadujące myśli i życzenia… tak.

— Mhm. Nie bała się, co?

— Prawda. Bała się, ale wypiła coś — nie wiem, co to było, może jakiś narkotyk. Perto czy tak jakoś.

— Perto?!

— Tak. Wiesz, co to jest? Piłeś?

— Nie — powiedział wolno. — Nie piłem. Ale tak właśnie nazywa się to, co znosi…

— Betryzację? Nie może być!

— Tak mi powiedział ten gość.

— Kto?

— Nie mogę ci powiedzieć, dałem słowo.

— Dobra. To dlatego… dlatego ona… Zerwałem się.

— Siadaj.

— Usiadłem.

— A ty? — powiedziałem. — Bo ja wciąż tylko o sobie…

— Ja? Nic. To znaczy — nic mi nie wyszło. Nic… — powtórzył jeszcze raz.

Milczałem.

— Jak się nazywa ta miejscowość? — spytał.

— Klavestra. Ale właściwie miasteczko jest o parę mil stąd. Wiesz co, pojedźmy tam.

Chciałem dać auto do naprawy. Wrócimy na przełaj — pobiegamy trochę. Co?

— Hal — powiedział wolno — stary koniu…

— Co?

Jego oczy uśmiechały się.

— Diabła chcesz wypędzić lekkoatletyką? Osioł jesteś.

— Zdecyduj się, albo koń, albo osioł — powiedziałem. — Co w tym złego?

— To, że się nie uda. Dotknąłeś któregoś z nich?

— Czy… czy obraziłem? Nie. Dlaczego?

— Nie. Czy dotknąłeś. Zrozumiałem dopiero teraz.

— Nie było powodu. A co?

— Nie radzę ci.

— Dlaczego?

— Bo to jest zupełnie, jakbyś się zamachnął na mamkę. Rozumiesz?

— Mniej więcej. Miałeś jakąś awanturę? Starałem się nie okazać zdziwienia. Olaf był na pokładzie jednym z najbardziej opanowanych.

— Tak. Wyszedłem na ostatniego idiotę. To było w pierwszym dniu. A właściwie w nocy.

Nie mogłem wyjść z poczty — tam nie ma drzwi, tylko takie wirujące… widziałeś to?

— Obrotowe drzwi?

— Skąd. To ma, zdaje się, coś wspólnego z tą ich usługową grawitacją, wiesz. Jednym słowem, kręciłem się jak w garnku, a jeden facet z dziewczyną pokazywał mnie i śmiał się…

Poczułem, że skóra na twarzy robi mi się jakby ciasna.

— To nie szkodzi, że mamka — powiedziałem. — Mam nadzieję, że nie będzie się już śmiał.

— Nie. Ma złamany obojczyk.

— Nic ci nie zrobili?

— Nie. Bo dopiero co wysiadłem z maszyny, a on mnie sprowokował — nie uderzyłem go od razu, Hal. Skąd, spytałem tylko, co w tym śmiesznego, skoro nie było mnie tu tak długo, a on znów się zaśmiał i powiedział, pokazując palcem do góry: A, z tego małpiego cyrku? — Z „małpiego cyrku”?

— Tak. I wtedy…

— Czekaj. Dlaczego z „małpiego cyrku”?

— Nie wiem. Może słyszał, że astronautów kręcą w centryfugach. Nie wiem, bo nie rozmawiałem z nim już… No, i tak. Puścili mnie, tylko odtąd Adapt na Lunie ma dokładniej obrabiać przybyszów.

— Czy ktoś ma jeszcze wrócić?

— Tak. Grupa Simonadiego, za osiemnaście lat.

— To mamy czas.

— Masę.

— Ale są łagodni, przyznasz — powiedziałem. — Złamałeś mu obojczyk i puścili, cię tak…

— Mam wrażenie, że przez ten cyrk — powiedział. — Im samym jest wobec nas… wiesz, jak. Przecież nie są głupi. Zresztą byłby skandal. Hal, człowieku — ty nic nie wiesz.

— No?

— Wiesz, dlaczego nie ogłosili nic o naszym przybyciu?

— Coś było podobno w realu. Nie widziałem, ale ktoś mi mówił.

— Tak, było. Umarłbyś ze śmiechu, jakbyś to zobaczył. „Wczoraj w godzinach porannych powróciła na Ziemię ekipa badaczy przestrzeni pozaplanetarnej. Jej członkowie mają się dobrze. Przystąpiono do opracowania wyników naukowych wyprawy”. Koniec, kropka, punkt.

— Nie może być?

— Słowo. A wiesz, czemu to zrobili? Bo się nas boją. Dlatego rozrzucili nas po całej Ziemi.

— Nie. Tego nie rozumiem. Przecież to nie są idioci. Sam mówiłeś przed chwilą. Nie myślą przecież, że naprawdę jesteśmy drapieżnikami, że będziemy się rzucać ludziom do gardła?!

— Gdyby tak myśleli, nie wypuściliby nas. Nie, Hal. Chodzi nie o nas. Chodzi o coś więcej. Jak możesz tego nie rozumieć?

— Widocznie zgłupiałem. Mów.

— Ogół nie zdaje sobie z tego sprawy…

— Z czego?

— Z tego, że ginie duch eksploracji. że nie ma wypraw, o tym wiedzą. Ale nie myślą o tym. Myślą, że nie ma wypraw, bo są niepotrzebne, i tyle. Ale są tacy, którzy doskonale widzą i wiedzą, co się dzieje, jakie to będzie miało konsekwencje. Jakie już ma.

— No?

— Mli — mli. Mli — mli po wiek wieków. Już nikt nie poleci do gwiazd. Już nikt nie zaryzykuje niebezpiecznego eksperymentu. Już nikt nie wypróbuje na sobie nowego lekarstwa. Co, nie wiedzą o tym? Wiedzą! I gdyby się ogłosiło, kto my jesteśmy, cośmy? zrobili, po cośmy lecieli, co to było, to nigdy, rozumiesz, nigdy nie udałoby się ukryć tej tragedii!!

— Mli — mli? — spytałem, używając jego skrótu; być może wydałby się słuchającemu tej rozmowy śmieszny, ale nie było mi do śmiechu.

— Jasne. A co, to nie jest tragedia twoim zdaniem?

— Nie wiem. Ol, słuchaj. W końcu, uważasz, dla nas to musi być i zostanie już czymś wielkim Jakeśmy dali sobie wyjąć te lata — i wszystko — no, to uważamy, że to jest najważniejsze. Ale może nie jest. Trzeba być —.obiektywnym. Bo powiedz sam: cośmy zdziałali?

— Jak to, co?

— No, wyładuj worki. Wysyp to wszystko, coś przywiózł z Fomalhaut. — Zwariowałeś?

— Wcale nie zwariowałem. Jakie są korzyści z tej wyprawy?…

— Myśmy byli pilotami, Hal. Spytaj Gimmę, Thurbera.

— Ol, nie zawracaj głowy. Byliśmy tam razem i doskonale wiesz, co oni robili, co robił

Venturi, nim zginął, co robił Thurber — no, czego tak patrzysz? Cośmy przywieźli? Cztery fury różnych analiz, spektralnych, siakich, owakich, próbki minerałów, potem jest ta żywnia czy metaplazma, czy jak się to świństwo z bety Arktura nazywa. Normers zweryfikował swoją teorię zawirowań grawimagnetycznych i jeszcze okazało się, że na planetach typu C Meoli mogą istneć nie tri—, ale tetraploidy silikonowe, na tym księżycu, gdzie omal nie skończył się Arder, nie ma nic oprócz parszywej lawy i bąbli wielkości drapacza chmur. I po to, żeby się przekonać, że ta lawa zastyga w takie wielkie, cholerne bąble, myśmy wyrzygali dziesięć lat i wrócili tu, żeby być pośmiewiskiem i dziwolągami z panopticum; to po jaką jasną cholerę myśmy tam leźli? Może mi to powiesz? Po co nam to było?…

— Powoli — powiedział.

Byłem zły. I on był zły. Oczy mu się zwęziły. Pomyślałem, że jeszcze się pobijemy, i wargi zaczęły mi drgać. I wtedy, nagle, on też się uśmiechnął.

— Jesteś starym koniem — powiedział. — Umiesz doprowadzić człowieka do wściekłości, wiesz?

— Do rzeczy, Olaf. Do rzeczy.

— Co do rzeczy? Sam mówisz od rzeczy. A jakbyśmy przywieźli słonia, co ma osiem nóg i mówi samą algebrą, to co, byłbyś zadowolony? Czego ty się spodziewałeś na tym Arkturze?

Raju? Bramy triumfalnej? O co ci chodzi? Przez dziesięć lat nie słyszałem od ciebie tylu bzdur, ile powiedziałeś teraz, w jednej minucie. Wciągnąłem powietrze.

— Olaf, robisz ze mnie idiotę. Wiesz, o co mi szło. Szło mi o to, że bez tego ludzie mogą żyć…

— Ja myślę! Jeszcze jak.

— Czekaj. Mogą żyć, i nawet, jeśli jest tak, jak mówisz, że przestali latać z powodu betryzacji; to czy było warto, czy godziło się zapłacić taką cenę — to jest dopiero problem do rozwiązania, mój kochany.

— Tak? A powiedzmy, że się ożenisz. Co tak patrzysz? Nie możesz się ożenić? Możesz. Ja ci mówię, że możesz. I będziesz miał dzieci. No. i zaniesiesz je do betryzacji z pieśnią na ustach. Co?

— Nie z pieśnią. Ale co mógłbym zrobić? Nie mogę prowadzić wojny z całym światem…

— No, to szczęść ci niebo czarne i niebieskie — powiedział. — A teraz, jak chcesz, możemy jechać do miasta…

— Dobra — powiedziałem — obiad będzie za dwie i pół godziny, to zdążymy.

— A jakbyśmy nie zdążyli, to już nic nie dadzą?…

— Dadzą, tylko…

Zarumieniłem się pod jego wzrokiem. Jakby tego nie widząc, zajął się otrząsaniem piasku z bosych nóg. Poszliśmy na górę i przebrawszy się pojechaliśmy autem do Klavestry. Ruch na szosie był spory. Pierwszy raz zobaczyłem kolorowe glidery, różowe i biało — cytrynowe.

Odnaleźliśmy warsztat mechaniczny. Wydało mi się, że widzę zdumienie w szklanych oczach robota; który oglądał strzaskany wóz. Zostawiliśmy go i wrócili pieszo. Okazało się, że są dwie Klavestry, stara i nowa; w starej, lokalnym ośrodku przemysłowym, byłem poprzedniego, dnia z Margerem. Ta nowa, modna miejscowość letniskowa, roiła się od ludzi, wyłącznie prawie młodych, często kilkunastolatków. W jaskrawych, błyszczących strojach chłopcy wyglądali całkiem jak poprzebierani za żołnierzy rzymskich, bo te materiały lśniły w słońcu jak kuse pancerzyki. Dużo dziewcząt, przeważnie ładnych, nieraz w plażówkach, śmielszych od wszystkiego, co dotąd widziałem. Idąc z Olafem czułem na sobie wzrok całej ulicy. Kolorowe grupki zatrzymywały się na nasz widok pod palmami. Byliśmy wyżsi od wszystkich, ludzie stawali, oglądali się, strasznie to było głupie uczucie.

Kiedyśmy wyszli już na szosę i skręcili polarni na południe, w kierunku domu, Olaf otarł czoło chustką. Ja też się trochę spociłem.

— Niech to cholera weźmie — powiedział.

— Zachowaj na lepszą okazję… Uśmiechnął się kwaśno.

— Hal!

— Co?

— Wiesz, jak to wyglądało? Jak scena z filmowego atelier. Rzymianie, kurtyzany i gladiatorzy.

— Gladiatorzy to my?

— Właśnie.

— Lecimy? — powiedziałem.

— Lecimy.

Biegliśmy polami. Było tego coś piąć mil. Ale wzięliśmy zanadto w prawo i musieliśmy się trochę wrócić. I tak zdążyliśmy się jeszcze wykąpać przed obiadem.

Загрузка...