V

Zapukałem do pokoju Olafa.

— Jeżeli swój, to wejdź — usłyszałem jego głos.

Stał nagi na środku i z trzymanej flaszki natryskiwał tors jasnożółtym, natychmiast krzepnącym puszyście płynem.

— To ta płynna bielizna, co? — powiedziałem. — Jak możesz to robić?

— Nie wziąłem drugiej koszuli — mruknął. — Nie lubisz tego?

— Nie. A ty?

— Podarła mi się koszula.

Na moje zdziwione spojrzenie dodał z grymasem:

— Ten uśmiechnięty facet, wiesz.

Nic już nie powiedziałem. Włożył swoje stare spodnie — pamiętałem je z „Prometeusza”

— i zeszliśmy na dół. Na dole były tylko trzy nakrycia, i nikogo w jadalni.

— Będzie nas czworo — zwróciłem się do białego robota.

— Nie, proszę pana. Pan Marger wyjechał. Pani, pan i pan Staave jesteście we troje. Mam podawać, czy czekać na panią?

— Chyba zaczekamy — pospieszył z odpowiedzią Olaf.

Poczciwy chłop. Dziewczyna właśnie weszła. Miała na sobie te samą spódniczkę, co wczoraj, włosy trochę wilgotne, jakby wyszła dopiero co z wody. Przedstawiłem jej Olafa, był spokojny i godny. Nigdy nie umiałem być taki godny jak on.

Rozmawialiśmy trochę. Powiedziała, że jej mąż musi każdego tygodnia wyjeżdżać na trzy dni w związku ze swoją pracą, i że woda w basenie, mimo słońca, nie jest taka ciepła, jak mogłaby być. Ale ta rozmowa prędko urwała się i chociaż bardzo się wysilałem, nie mogłem niczego wymyślić; pogrążyłem się w milczeniu i tylko jadłem, mając ich tak kontrastujące sylwetki naprzeciw siebie. Zauważyłem, że Olaf przypatrywał się jej, ale tylko wtedy, gdy mówiłem do niej i patrzała w moją stronę. Jego twarz była bez żadnego wyrazu. Jakby myślał przez cały czas o czymś innym, Pod koniec obiadu przyszedł biały robot i powiedział, że woda w basenie będzie ogrzana na wieczór, jak sobie tego życzyła pani Marger. Pani Marger podziękowała i poszła do siebie.

Zostaliśmy we dwóch. Olaf popatrzał na mnie i znowu okropnie się zaczerwieniłem.

— Jak to jest — rzekł Olaf, wtykając w usta papierosa, którego mu podałem — że gość, który potrafi wleźć w tę cuchnącą dziurę na Kerenei, stary koń — nie, nie koń — stary nosorożec, raczej, stupięćdziesięcioletni, zaczyna…

— Proszę cię, przestań — mruknąłem. — Jak chcesz wiedzieć, to jeszcze raz wlazłbym tam…

Nie dokończyłem.

— Nie. Już nie będę. Słowo daję. Ale wiesz, Hal, muszę powiedzieć, że rozumiem cię. I głowę dam, że nie wiesz nawet, dlaczego…

Pokazałem głową w stronę, w którą odeszła.

— Dlaczego?… — Tak. Wiesz?

— Nie. Ty też nie.

— Wiem. Powiedzieć?

— Proszę. Ale bez żadnych świństw.

— Tyś naprawdę zwariował! — oburzył się Olaf. — To jest proste. Tylko ty zawsze miałeś ten defekt — nie widziałeś tego, co pod nosem, tylko tam, daleko, te różne Cantory, Korbazyleusze…

— Nie popisuj się. — Ja wiem, że to szczeniacki styl, ale myśmy się zatrzymali w rozwoju, kiedy dociągnęli za nami tych sześćset osiemdziesiąt śrub, wiesz?

— Wiem, i co dalej?

— że ona jest zupełnie jak dziewczęta z naszych czasów. Nie ma tego czerwonego świństwa w nosie ani tych talerzy na uszach, ani świecących kłaków na głowie, nie kapie od złota, dziewczyna, jaką mogłem spotkać w Ceberto czy Apprenous. Zupełnie podobne pamiętam. To wszystko.

— Niech mnie diabli wezmą — powiedziałem cicho. — Chyba tak. Tak. Tak, tylko jest jedna różnica.

— No?

— To, co ci już powiedziałem. Na samym początku. Nie zachowywałem się tak wtedy. I prawdę mówiąc, nie wyobrażałem sobie… miałem się za spokojną, cichą wodę.

— Rzeczywiście. Szkoda, że nie zrobiłem ci zdjęcia, jak wylazłeś z tej dziury na Kerenei.

Zobaczyłbyś tę cichą wodę. Człowieku, myślałem, że… ech!

— Puśćmy w trąbę Kereneię, jej wszystkie jaskinie i całą resztę — zaproponowałem. —

Wiesz, Olaf, zanim tu przyjechałem, byłem u jednego doktora, Juffon się nazywa, bardzo sympatyczny facet. Osiemdziesiątkę przeszedł, ale…

.— To już nasz los — zauważył spokojnie Olaf. Wydmuchiwał dym i patrząc, jak rozpływa się nad kitą bladoliliowych kwiatów, podobnych do rozrosłego hiacyntu, ciągnął: —

Najlepiej nam wśród taaakich staruszków. Z taaaką brodą. Jak o tym pomyślę, to mnie aż trzęsie. Wiesz co? Kupmy sobie kojec kur, będziemy im karki kręcić.

— Przestałbyś się wygłupiać. Więc ten doktor, wiesz, powiedział mi sporo mądrych rzeczy. że rodziny nie mamy, przyjaciół rówieśnych nie możemy mieć — i zostają nam tylko kobiety, ale o jedną kobietę jest teraz trudniej niż o wiele. I miał rację. Przekonałem się już.

— Hal, ja wiem, że ty jesteś mądrzejszy ode mnie. Ty zawsze lubiłeś różne takie — niesłychaństwa. śeby to było cholernie trudne i żebyś nie mógł najpierw, żebyś trzy razy wylazł ze skóry, i dopiero wtedy. Inaczej ci nie smakowało. Nie patrz tak na mnie. Ja się ciebie nie boję, wiesz?

— Chwała Bogu. Jeszcze by tego brakowało.

— Więc… co to ja chciałem powiedzieć? Aha. Wiesz, myślałem, początkowo, że ty, chcesz być sobie sam i dlatego tak wkuwasz, że ty chcesz być czymś więcej niż pilotem i facetem od tego, żeby skrzynia grała. Czekałem tylko, kiedy zaczniesz zadzierać nosa. A nawet muszę powiedzieć, jak zaginałeś Normersa i Venturiego tymi różnościami twoimi i wdawałeś się ścichapęk w te takie uczone dyskusje, wiesz, to myślałem, że już zaczynasz. Ale potem był ten wybuch, pamiętasz?

— Ten w nocy.

— Tak. I Kereneia, i Arktur, i ten księżyc. Kochany, ten księżyc jeszcze mi się czasem śni, a raz to naprawdę zleciałem przez to z łóżka. No, ten księżyc! Tak, ale co — widzisz.

Sklerozę widać mam. Wciąż zapominam… Ale potem było to wszystko i przekonałem się, że tobie nie o to szło. Tylko ty tak lubisz, nie umiesz inaczej. Pamiętasz, jak prosiłeś Venturiego o jego prywatny egzemplarz tej książki, tej czerwonej takiej, co to było?

— Topologia hiperprzestrzeni.

— To, to. I on powiedział „to dla pana za trudne, Bregg. Pan nie ma przygotowania…”

Roześmiałem się, bo tak doskonale udał głos Venturiego.

— On miał rację, Olaf. To było za trudne.

— Tak, wtedy, ale potem dałeś temu radę, nie?

— Dałem. Ale… bez satysfakcji. Wiesz, czemu. Biedak, ten Venturi…

— Nic nie mów. Nie wiadomo, kto kogo ma żałować — w świetle dalszych wypadków…

— On już nie może nikogo żałować. Tyś był wtedy na górnym pokładzie, co?

— Ja!? Na górnym? Człowieku, stałem obok ciebie! — Prawda. Gdyby nie wypuścił wszystkiego naraz w chłodzenie, może skończyłoby się na poparzeniach. Tak, jak było z Arnem. Musiał stracić głową.

— Rzeczywiście. Nie, ty jesteś doskonały! Przecież Arne i tak zginął!

— Pięć lat później. Pięć lat to zawsze pięć lat.

— Takich lat?

— Teraz ty sam tak mówisz, a przedtem, nad wodą, jak zacząłem podobnie, to na mnie wsiadłeś.

— Bo to było nie do wytrzymania, ale wspaniałe też. No, przyznaj. Powiedz sam — zresztą, co masz mówić. Jak wylazłeś z tej dziury na Ke…

— Daj już nareszcie święty spokój tej dziurze!

— Nie dam. Nie dam, bo wtedy dopiero zrozumiałem, co w tobie siedzi. Myśmy się jeszcze nie znali tak, jak potem. Jak Gimma powiedział mi, to było po miesiącu, że Arder leci z tobą, to myślałem, że — no, nie wiem! Poszedłem do niego, ale nic nie mówiłem. On naturalnie wyczuł z miejsca. — Olaf — powiedział mi — nie gniewaj się. Ty jesteś moim najlepszym przyjacielem, ale teraz lecę z nim, nie z tobą, bo… — wiesz, jak powiedział?

— Nie — powiedziałem. Gardło miałem ściśnięte.

— Bo on jeden zszedł na dół. On jeden. Nikt nie wierzył, że tam można zejść. On sam nie wierzył. — Ty, wierzyłeś, że wrócisz?

Milczałem.

— Widzisz, draniu jeden! On albo wróci ze mną, powiedział, albo żaden z nas…

— I wróciłem sam… — powiedziałem.

— I wróciłeś sam. Nie poznałem cię. Jak ja się wtedy przestraszyłem! Byłem na dole, przy pompach.

— Ty?

— Ja. Patrzę — ktoś obcy. Zupełnie obcy gość. Pomyślałem, że to halucynacja… miałeś nawet skafander całkiem czerwony.

— To była rdza. Przewód mi pękł.

— Wiem. Ty mi mówisz? Przecież to ja łatałem później ten przewód. Jak ty wyglądałeś…

No, ale potem dopiero…

— To z Gimmą?

— Tak. Tego nie ma w protokołach. I taśmy wycięli, po tygodniu, sam Gimma, zdaje. się.

Myślałem, że go zabijesz, wtedy. Czarne niebo.

— Nie mów mi o tym — powiedziałem. Czułem, że chwila, a zacznę drżeć. — Nie mów mi, Olaf. Proszę cię.

— Nie histeryzuj. Arder był mi bliższy niż tobie.

— Co znaczy bliższy, dalszy, co to ma za znaczenie! Bałwan jesteś. Gdyby Gimma dał mu rezerwowy wkład, on by tu siedział z nami! Gimma oszczędzał wszystkiego, bał się, że nie będzie miał tranzystorów, a tego, że ludzi nie będzie miał, to się nie bał! Ja…

Urwałem.

— Olaf! to czyste szaleństwo. Dajmy spokój.

— Hal, my widać nie możemy dać spokoju. Przynajmniej, jak.długo jesteśmy razem.

Gimma już nigdy potem nie…

— Daj mi spokój z Gimmą, Olaf. Olaf! Koniec. Kropka. Nie chcę słyszeć więcej ani słowa!

— A o mnie też nie wolno mi mówić? Wzruszyłem ramionami. Biały robot chciał zebrać ze stołu, ale zajrzał tylko z hallu i odszedł. Może spłoszyły go nasze podniesione głosy. — Hal, powiedz. Czego ty się złościsz właściwie?

— Nie udawaj.

— Nie, naprawdę. — Jak to, czego? Przecież to było przeze mnie…

— Co przez ciebie?

— Z Arderem.

— Coo?

— Jasne. Gdybym od razu się postawił, nimeśmy wystartowali, Gimma dałby…

— No wiesz! Skąd mogłeś wiedzieć, że nawali mu akurat radio? A gdyby coś innego?

— Gdyby. Gdyby. Ale nie było żadnego gdyby. To było radio.

— Czekaj. To ty z tym łaziłeś przez sześć lat i nawet nie pisnąłeś?

— Co miałem mówić? Myślałem, że to jasne — nie?

— Jasne! Czarne niebo! Co ty mówisz, człowieku! Opamiętaj się. Jakbyś to powiedział, to każdy postukałby się w czoło. A jak Ennessonowi odfokalizował się pęk, to też ty? Co?

— Nie. On… przecież rozogniskowanie zdarza się…

— Ja wiem. Wiem wszystko. Tyle, co ty. Nie bój się. — Hal, nie będę miał spokoju, dopóki mi nie powiesz…

— Co znowu?. — to ci się ubrdało. To kompletny nonsens. Arder sam by ci to powiedział, jakby mógł.

— Dziękuję.

— Hal, bo jak cię strzelę…

— Uważaj. Jestem cięższy.

— Ale ja jestem bardziej zły, rozumiesz? Bałwanie!

— Olaf, nie krzycz tak. Nie jesteśmy tu sami.

— Dobra. Już. No, to była bzdura czy nie?

— Nie.

Olaf wciągnął powietrze, aż mu pobielały nozdrza.

— Dlaczego nie? — spytał prawie słodko.

— Bo już przedtem zauważyłem tę… tę zaciśniętą garść Gimmy. Moim obowiązkiem było przewidzieć to i wziąć Gimmę za twarz od razu, a nie, jak wróciłem z klepsydrą Ardera.

Byłem za miękki. Dlatego.

— No dobrze. Dobrze. Ty byłeś za miękki… Tak? Nie! Ja… Hal! Ja nie mogę.

Odjeżdżam.

Zerwał się od stołu, ja też.

— Czyś ty zwariował! — krzyknąłem — odjeżdża! Rzeczywiście. Przez to, że…

— Tak. Tak. Mam wysłuchiwać twoich urojeń? Ani myślę. Arder nie odpowiadał: Tak?

— Daj spokój.

— Nie odpowiadał, co?

— Nie odpowiadał.

— Mógł mieć ulot? Milczałem.

— Mógł mieć tysiąc innych rodzajów awarii? A może wszedł w pasmo echowe? Może wygasiło mu sygnał, jak stracił kosmiczną, w turbulencjach? Może rozmagnesowało mu emitory, nad plamą, i…

— Dosyć.

— Nie przyznasz mi racji? Możesz się wstydzić.

— Przecież nic nie mówiłem.

— A, tak. Więc mogło się zdarzyć cokolwiek z tego, co powiedziałem?

— Mogło…

— To dlaczego upierasz się, że to było radio, radio i nic, tylko radio?

— Może masz rację… — powiedziałem. Poczułem się okropnie zmęczony i zrobiło mi się wszystko jedno. — Może masz słuszność… — powtórzyłem. — Radio… było po prostu najprawdopodobniejsze, wiesz… Nie. Nic już nie mów. I tak mówiliśmy o tym dziesięć razy więcej, niż trzeba. Najlepiej nic nie mówić.

Olaf podszedł do mnie.

— Koniu… — powiedział — ty koniu nieszczęsny… za dużo masz tego dobrego, wiesz?

— Jakiego dobrego znowu?

— Poczucia odpowiedzialności. We wszystkim trzeba znać miarę. Co masz zamiar robić?

— Z czym…

— Wiesz, z czym…

— Nie wiem.

— Jest niedobrze, co?

— Gorzej nie może być.

— Nie pojechałbyś ze mną? Albo gdzieś — sam. Jakbyś chciał, pomogę ci to urządzić.

Rzeczy mogę wziąć albo zostawisz je, albo…

— Myślisz, że powinienem wiać?

— Nic nie myślę. Ale kiedy tak na ciebie patrzę, jak odrobinę wyjdziesz z siebie, troszeczkę, wiesz, tak jak przed chwilą… to…

— To co?

— To zaczynam myśleć.

— Nie chcę stąd jechać. Wiesz, co ci powiem? Nie ruszę się stąd. Chyba, że…

— Co?

— Nic. Ten tam, w warsztacie, co on mówił? Kiedy ma być wóz? Jutro czy jeszcze dzisiaj? Bo zapomniałem.

— Jutro rano.

— Dobra. Popatrz: zmierzcha już. Przegawędziliśmy sobie całe popołudnie…

— Daj ci niebo mniej takich pogawędek!

— śartowałem. Idziemy do wody?

— Nie. Poczytałbym coś. Dasz mi?

— Bierz wszystko, co chcesz. Umiesz się obchodzić z tym szklanym zbożem?

— Tak. Mam nadzieję, że nie masz tego… tego czytacza, z takim głosikiem lukrowym.

— Nie, mam tylko opton.

— Dobra. To sobie wezmę. Będziesz siedział w basenie?

— Tak. Ale pójdę z tobą na górę, muszę się przebrać.

Dałem mu parę książek, głównie historycznych i jedną rzecz o stabilizowaniu dynamiki populacyjnej, bo go to interesowało. I biologię, z dużą pracą o betryzacji. A sam przebrałem się i zacząłem szukać slipów, które gdzieś mi się zapodziały. Nie mogłem ich znaleźć.

Wziąłem więc czarne slipy Olafa, narzuciłem płaszcz kąpielowy i wyszedłem z domu.

Słońce zaszło już. Od zachodu ciągnęła ławica chmur, wygaszając jaśniejszą część nieba.

Porzuciłem płaszcz na piasku, wystygłym z dziennego upału. Usiadłem dotykając końcami palców wody. Rozmowa poruszyła mnie bardziej, niż chciałem to przyznać. Śmierć Ardera tkwiła we mnie jak drzazga. Może Olaf miał słuszność. Może to tylko prawo pamięci, nie pogodzonej nigdy…

Wstałem i skoczyłem płasko, bez rozmachu, głową w dół. Woda była ciepła, a ja przygotowałem się na zimną i zgłupiałem trochę z zaskoczenia. Wypłynąłem. Była zbyt ciepła, jakbym pływał w zupie. Wyłaziłem po przeciwnej stronie, zostawiając na startowym słupku ciemne od wilgoci ślady rąk, kiedy coś kolnęło mnie w serce. Historia Ardera przeniosła mnie w całkiem inny świat, a teraz, może dlatego, że woda była ciepła, że miała być ciepła, przypomniałem sobie dziewczynę i było to zupełnie, jakbym przypomniał sobie coś przeraźliwego, nieszczęście, któremu nie mogę podołać — a muszę. Może to też mi się tylko ubrdało. Obracałem w głowie tę myśl, niepewnie, skulony w zapadającym zmroku. Ledwo widziałem już własne ciało, opalenizna kryła mnie w ciemności, chmury wypełniły całe niebo i niespodzianie, zbyt szybko, zapadła noc. Od strony domu zbliżało się coś białego. To był jej czepek. Ogarnęła mnie panika. Podniosłem się wolno, chciałem po prostu uciec, ale dostrzegła mnie na tle nieba.

— Panie Bregg? — odezwała się cicho.

— To ja. Chce się pani kąpać? Nie… przeszkadzam. Już idę…

— Dlaczego? Nie przeszkadza mi pan… ciepła woda?

— Tak. Jak na mój gust, zanadto — powiedziałem. Podeszła do krawędzi i skoczyła lekko.

Widziałem tylko jej zarys. Kostium był ciemny. Plusnęło. Wynurzyła się tuż u moich nóg.

— Okropna! — zawołała, wyparskując wodę. — Co on zrobi… trzeba napuścić zimnej.

Nie wie pan, jak to się robi?

— Nie. Ale zaraz się dowiem.

Skoczyłem nad jej głową. Spłynąłem w dół, nisko, aż wyciągniętymi rękami dotknąłem dna, i zacząłem płynąć nad nim, co chwila dotykając betonu. Pod wodą, jak się to zwykle dzieje, było trochę jaśniej niż na powietrzu, tak że udało mi się wypatrzyć wloty rur.

Znajdowały się w ścianie na wprost domu. Wypłynąłem, już trochę bez tchu, bo długo nurkowałem.

— Bregg!! — usłyszałem jej głos.

— Jestem tu. Co się stało?

— Przestraszyłam się… — powiedziała ciszej.

— Czego?

— Tak długo pana nie było…

— Już, wiem gdzie, zaraz to zrobimy! — odkrzyknąłem i pobiegłem w stronę domu.

Mogłem był sobie darować to bohaterskie nurkowanie, krany znajdowały się na widoku, w kolumience opodal werandy. Puściłem zimną wodę i wróciłem nad basen.

— Już. To musi trochę potrwać…

— Tak.

Stała pod skocznią, a ja — przy krótszej ściance basenu, jakbym się bał zbliżyć.

Podszedłem więc do niej, powoli, jak od niechcenia, Przywykałem już do ciemności’.

Mogłem rozróżnić rysy jej twarzy. Patrzyła w wodę. Było jej bardzo ładnie w tym białym czepku. I wyglądała na wyższą, niż ubrana.

Sterczałem tak obok niej, aż to się stało niezręczne. Może dlatego usiadłem naraz. Klocu!

— wymyślałem sobie. Ale nic nie wymyśliłem. Chmury gęstniały, ciemność rosła, lecz nie wyglądało mi na deszcz. Było dość chłodno.

— Nie zimno pani?

— Nie. Panie Bregg?

— Tak?

— Jakoś nie przybywa…

— Bo otworzyłem wypust… chyba będzie dosyć. Zamknę.

Kiedy wracałem od domu, przyszło mi do głowy, że mógłbym zawołać Olafa. Omal się nie roześmiałem w głos: takie to było głupie. Bałem się jej.

Skoczyłem płasko i zaraz wypłynąłem.

— Chyba już. Może przedobrzyłem, proszę powiedzieć, mogę dopuścić ciepłej…

Woda opadała teraz wyraźnie, bo odpływ wciąż jeszcze był otwarty. Dziewczyna — widziałem jej smukły cień na tle chmur — jak gdyby wahała się. Może się jej odechciało, może wróci do domu, błysło mi, i odczułem jakby ulgę. W tej chwili skoczyła na nogi i krzyknęła lekko, bo było tam już całkiem płytko — nie zdążyłem jej ostrzec. Musiała porządnie uderzyć stopami w dno, zachwiała się, ale nie upadła. Rzuciłem, się w jej stronę.

— Zrobiła sobie pani coś? — Nie.

— To przeze mnie. Jestem bałwan.

Staliśmy po pas w wodzie. Popłynęła. Wlazłem na brzeg, pobiegłem do domu, zamknąłem odpływ i wróciłem. Nigdzie jej nie widziałem. Opuściłem się cicho do wody, przepłynąłem basen, przewróciłem się na wznak i poruszając lekko rękami, spłynąłem na dno. Otworzyłem oczy, widziałem szklącą się ciemno, pogiętą małymi falami powierzchnię wody. Wyniosło mnie wolno, zacząłem pływać stojąc i zobaczyłem ją. Stała przy samej ściance basenu.

Podpłynąłem do niej. Skocznia została po drugiej stronie, było tu płytko, tak że od razu zgruntowałem. Woda, którą rozpychałem idąc, szumiała głośno. Widziałem jej twarz, patrzyła na mnie; czy to od impetu ostatnich kroków — bo w wodzie trudno iść, ale niełatwo i nagle się zatrzymać — czy sam już nie wiem jak, dość że znalazłem się tuż przy niej. Może nic by się nie stało, gdyby się cofnęła, ale została na miejscu, z ręką na pierwszym wynurzonym szczeblu drabinki, a ja byłem już zbyt blisko, żeby cokolwiek powiedzieć — schować się w rozmowie…

Objąłem ją mocno, była zimna, śliska, jak ryba, jak dziwne, obce stworzenie, i nagle w tym dotyku, takim chłodnym, jak martwym, bo nie poruszała się wcale — odnalazłem plamę gorąca, jej usta, całowałem ją, całowałem i całowałem — to było zupełne szaleństwo. Nie broniła się. Nie opierała się wcale, była jak umarła. Trzymałem ją za ramiona, podniosłem jej twarz w górę, chciałem ją widzieć, zajrzeć w jej oczy, ale było już tak ciemno, że raczej domyśliłem się ich. Nie drżała. Tylko coś tętniło — nie wiem, moje serce czy jej. Tak staliśmy, aż wolno zaczęła wyswobadzać się z moich rąk. Puściłem ją od razu. Weszła po drabince na brzeg. Ja za nią, i znowu ją objąłem, jakoś bokiem, drżała. Teraz drżała. Chciałem powiedzieć coś, ale nie mogłem wydobyć głosu. Trzymałem ją tylko, przyciskałem i staliśmy, aż wyswobodziła się drugi raz, nie odpychając mnie — a tylko tak, jakby mnie w ogóle nie było. Ręce mi opadły. Odeszła. W świetle padającym z mego okna widziałem, jak podniosła płaszcz i nie narzucając go wstąpiła na schody. U drzwi, w hallu, też się świeciło.

Dostrzegłem lśnienie kropel wody na jej plecach i udach. Drzwi zamknęły się. Znikła.

Miałem — przez sekundę — ochotę rzucić się do wody i już z niej nie wypłynąć. Nie, naprawdę. Nigdy jeszcze nie miałem czegoś takiego w głowie. Na miejscu głowy. Wszystko razem było takie bezsensowne, niemożliwe, a najgorsze, że nie wiedziałem, co znaczyło i co mam teraz robić? I dlaczego była taka… taka… może poraził ją strach? Ach, nic, tylko strach i strach. To było coś innego. Co? Skąd mogłem wiedzieć? Albo Olaf. Zresztą, czy jestem piętnastoletnim szczeniakiem i pocałowawszy dziewczynę będę leciał do niego po rady?!

Tak — pomyślałem. — Będę. Poszedłem w stronę domu, podniosłem swój płaszcz, otrzepałem go z piasku. W hallu było jasno. Zbliżyłem się do jej drzwi. Może mnie wpuści — pomyślałem. Gdyby mnie wpuściła, przestałoby mi na niej zależeć. Może. I może to będzie koniec. Albo dostanę po twarzy. Nie. Oni są dobrzy, oni są betryzowani, oni nie mogą. Da mi trochę mleczka; świetnie mi zrobi. Stałem chyba z pięć minut i przypomniałem sobie podziemia Kerenei, tę osławioną dziurę, o której mówił Olaf. Błogosławiona dziura! To był stary wulkan, zdaje się. Arder zaklinował się tam między głazami i nie mógł wyjść, a lawa wzbierała. Właściwie żadna lawa, Venturi mówił, że to rodzaj gejzeru — to było później.

Arder… słyszeliśmy jego głos. Przez radio. Zszedłem i wyciągnąłem go, Boże! Dziesięć razy wolałem tamto od tych drzwi. Najlżejszego szmeru. Nic. śeby chociaż drzwi miały klamkę. Nie, była płytka. U mnie na górze nie było. Nie wiedziałem, czy jest jakoś nastawiona, jak zamek, czy trzeba nacisnąć, byłem wciąż tym samym dzikusem z Kerenei.

Podniosłem rękę i zawahałem się. A jeżeli drzwi się nie otworzą? Samo wyobrażenie tego odwrotu: mogłem mieć materiał do rozmyślań na długi czas. I czułem, że im dłużej stoję, tym mniej mam siły, jakby wszystko wyciekało ze mnie. Dotknąłem tej płytki. Nie poddała się.

Nacisnąłem mocniej. — To pan? — usłyszałem jej głos. Musiała stać tuż za drzwiami.

— Tak.

Cisza. Pół minuty. Minuta.

Drzwi otwarły się. Stała na progu. Miała na sobie puszysty, ranny płaszcz. Włosy rozsypały się na kołnierzu. Teraz dopiero, trudno uwierzyć, zobaczyłem, że są kasztanowe.

Drzwi były tylko uchylone. Przytrzymywała je. Kiedy postąpiłem krok, cofnęła się. Same, bez żadnego szmeru, zamknęły się za mną.

I nagle zorientowałem się, jak to wszystko wygląda, jakby mi jakieś łuski spadły z oczu.

Patrzała bez ruchu, blada, z rękami zaciskającymi poły tego płaszcza, a naprzeciw ja, ociekający wodą, nagi, w czarnych slipach Olafa, z zapiaszczonym płaszczem w garści — gapiący się na nią…

I nagle, od tego wszystkiego, uśmiechnąłem się. Strzepnąłem płaszcz. Nałożyłem go, zaciągnąłem i usiadłem. Zauważyłem dwie mokre plamy tam, gdzie przedtem stałem. Ale absolutnie nic nie miałem do powiedzenia. Co mogłem powiedzieć? Nagle dowiedziałem się.

To było jak natchnienie.

— Pani wie, kto ja jestem?

— Wiem.

— Ach tak? To dobrze. Z Biura Podróży?

— Nie.

— Wszystko jedno. Ja jestem — dziki, wie pani?

— Tak?

— Tak. Szalenie dziki. Jak pani się nazywa?

— Pan nie wie?

— Imię.

— Eri.

— Zabiorę cię stąd.

— Co?

— Tak. Zabiorę cię stąd. Nie chcesz?

— Nie.

— Nie szkodzi. Zabiorę cię. Wiesz, czemu?

— Chyba tak.

— Nie, nie wiesz. Ja sam nie wiem.

Milczała.

— Nic na to nie poradzę — ciągnąłem. — To się właściwie stało, kiedy cię zobaczyłem.

Przedwczoraj. Przy obiedzie. Wiesz?

— Wiem.

— Czekaj. Ty myślisz może, że ja żartuję?

— Nie.

— Skąd możesz… wszystko jedno. Czy będziesz próbowała uciec?

Milczała.

— Nie rób tego — prosiłem. — To nic nie pomoże, wiesz. Ja ci i tak nie dam spokoju.

Chciałbym, wierzysz mi?

Milczała.

— Widzisz: to nie jest tylko to, że ja nie jestem betryzowany. Mnie na niczym nie zależy, wiesz. Na niczym. Oprócz ciebie. Muszę cię widzieć. Muszę patrzeć na ciebie. Muszę słyszeć twój głos. Muszę i nic mnie więcej nie obchodzi. Nigdzie. Jeszcze nie wiem, co będzie z nami. Przypuszczam, że to się źle skończy. Ale wszystko mi jedno. Bo już jest warto.

Dlatego, że to mówię, a ty słyszysz. Rozumiesz? Nie. Ty nie możesz tego zrozumieć. Wyście się pozbyli dramatów, żeby spokojnie żyć. Ja tak nie umiem. Niepotrzebne mi to.

Milczała. Zaczerpnąłem tchu. — Eri — powiedziałem — słuchaj… najpierw usiądź.

Nie poruszyła się.

— Proszę cię. Usiądź.

Nic.

— Przecież nic ci to nie szkodzi. Usiądź.

Nagle zrozumiałem. Szczęki mi nabrzmiały.

— Jak nie chcesz, to czemu mnie wpuściłaś?

Nic.

Wstałem. Ująłem ją za ramiona. Nie broniła się. Posadziłem ją na fotelu. Przysunąłem swój, tak że kolana nasze nieomal się dotykały.

— Możesz robić, co chcesz. Ale słuchaj. Nie jestem temu winien. A ty już na pewno nie.

Nikt. Nie chciałem tego. Ale tak jest. To jest, rozumiesz, sytuacja wyjściowa. Wiem, że zachowuję się jak wariat. Wiem o tym Ale zaraz powiem ci, dlaczego. Czy w ogóle nie będziesz się już do mnie odzywać?

— To zależy — powiedziała.

— Dziękuję i za to. Tak. Ja wiem. Nie mam najmniejszych praw i tak dalej. Więc co chciałem powiedzieć — miliony lat temu były takie jaszczury, brontozaury, atlantozaury…

Słyszałaś może o nich?

— Tak.

— To były olbrzymy wielkości domu. Miały nadzwyczaj długi ogon, trzy razy dłuższy od ciała. Wskutek tego nie mogły się poruszać tak, jak by może chciały — lekko i zgrabnie. Ja też mam taki ogon, wiesz. Dziesięć lat, nie wiadomo po co, wałęsałem się po gwiazdach.

Może nie trzeba było. Ale to nic. Już tego nie odrobię. To jest mój ogon. Rozumiesz? Nie mogę zachowywać się tak, jakby tego nie było, jakby to nigdy nie istniało. Nie myślę, żebyś była tym zachwycona. Tym, co ci powiedziałem, co mówię i co jeszcze powiem. Ale nie widzę rady. Muszę cię mieć, jak długo się da, i to jest właściwie wszystko. Powiesz coś?…

Patrzyła na mnie. Wydało mi się, że trochę bardziej jeszcze zbladła, ale to mogło być oświetlenie. Siedziała wtulona w ten swój puszysty płaszcz, jakby jej było zimno. Chciałem spytać, czy jej zimno, ale znowu nie mogłem się odezwać. Mnie — o, mnie nie było zimno.

— Co pan… zrobiłby… na moim miejscu?

— Bardzo dobrze! — pochwaliłem ją. — Przypuszczam, że bym walczył.

— Nie mogę.

— Wiem. Myślisz, że mi od tego łatwiej? Przysięgam ci, że nie. Czy wolisz, żebym już poszedł, czy mogę jeszcze coś powiedzieć? Czemu tak patrzysz? Przecież już chyba wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko, nie? Nie patrz tak, proszę cię. Wszystko, w moich ustach, znaczy coś całkiem innego aniżeli u innych ludzi. A wiesz, co?

Było mi okropnie duszno, jakbym długo biegł. Trzymałem obie jej ręce — nie wiem, od jak dawna, może od początku? Nie wiem. Były takie drobne. — Eri. Ja, wiesz, nigdy jeszcze nie czułem tego, co teraz. W tej chwili. Pomyśl. Ta okropna pustka, tam. Nie do wypowiedzenia. Nie wierzyłem, że wrócę. Nikt nie wierzył. Mówiliśmy o tym, ale tylko tak.

Oni tam zostali, Tom, Arne. Venturi, i są teraz jak kamienie, wiesz, takie zamrożone kamienie, w ciemności. I ja powinienem był też tam zostać, ale jeżeli jestem tu i trzymam twoje ręce. i mogę mówić do ciebie, i ty słyszysz mnie, to może to nie jest takie złe. Takie podłe. Może nie jest, Eri! Tylko nie patrz tak. Błagam cię. Daj ani szansę. Nie myśl, że to — tylko miłość. Nie myśl tak. To jest więcej. Więcej. Nie wierzysz mi… dlaczego mi nie wierzysz? Przecież mówię prawdę. Naprawdę nie?

Milczała. Jej ręce były zimne jak lód.

— Nie możesz, co? To niemożliwe. Tak, wiem, że to niemożliwe. Wiedziałem od pierwszej chwili. Nie powinno mnie tu być. Tu powinno być puste miejsce. Należę tam. To nie moja wina, że wróciłem. Tak. Nie wiem, po co ci to wszystko mówię. To nie istnieje. Nie istnieje, co? Wszystko jedno, skoro nic cię nie obchodzi. Myślałaś, że mogę z tobą zrobić, co będę chciał? Nie zależy mi na tym, nie rozumiesz? Nie jesteś gwiazdą…

Zapadła cisza. Cały dom milczał. Pochyliłem głowę ku jej rękom, leżącym bezwładnie w moich, i zacząłem mówić do nich.

— Eri. Eri. Teraz już wiesz, że nie musisz się bać, prawda? Wiesz, że ci nic nie grozi? Ale to jest — takie wielkie. Eri. Nie wiedziałem, że może być coś takiego. Nie wiedziałem.

Przysięgam ci. Dlaczego oni lecą do gwiazd? Nie mogę tego zrozumieć. Przecież to jest tu. A może trzeba najpierw być tam, żeby to dopiero pojąć? Tak, to możliwe. Pójdę teraz. Już idę.

Zapomnij o tym wszystkim. Zapomnisz?

Skinęła głową.

— Nie powiesz nikomu? Zaprzeczyła ruchem głowy.

— Naprawdę?

— Naprawdę. To był szept.

— Dziękuję ci.

Wyszedłem. Schody. Ściana kremowa, druga zielona. Drzwi mego pokoju. Otwarłem szeroko okno, oddychałem. Jakie dobre było powietrze. Od chwili, kiedy wyszedłem od niej, byłem zupełnie spokojny.

Uśmiechałem się nawet, nie ustami ani twarzą. Uśmiech miałem w sobie, pobłażliwy, nad własną głupotą, że nie wiedziałem, a to było takie proste. Przewracałem, pochylony, zawartość sportowej walizki: Wśród sznurów? Nie. Jakieś zawiniątka, co to, nie, zaraz…

Miałem go. Wyprostowałem się i nagle się zawstydziłem. Światła. Nie mogłem tak.

Szedłem, żeby je; zgasić, kiedy Olaf stanął w progu. Był ubrany. Nie kładł się?

— Co robisz?

— Nic.

— Nic? Co tam. masz? Nie chowaj!

— To nic.

— Pokaż!

— Nie chcę. Wyjdź.

— Pokaż!

— Nie.

— Wiedziałem. Ty łajdaku!

Nie spodziewałem się tego ciosu. Otwarłem rękę, wyśliznął mi się, stuknął o podłogę, a my walczyliśmy już, wziąłem go pod siebie, przerzucił się, biurko runęło, pociągnięta lampa huknęła o ścianę, aż zagrzmiał cały dom. Miałem go już. Nie mógł się wyrwać, wił się tylko, usłyszałem krzyk, jej krzyk, puściłem go, skoczyłem wstecz. Stała w drzwiach. Olaf podnosił się na kolana.

— Chciał się zabić. Przez ciebie! — wycharczał. Trzymał się za gardło. Odwróciłem twarz. Oparłem się o ścianę, nogi trzęsły się pode mną. Było mi tak wstyd, tak strasznie wstyd. Patrzała na nas, to na jednego, to na drugiego. Olaf wciąż trzymał się za gardło.

— Wyjdźcie — powiedziałem cicho.

— Najpierw musisz mnie wykończyć,

— Zlituj się.

— Nie.

— Proszę, niech pan wyjdzie — odezwała się. Zamilkłem, z otwartymi ustami. Olaf patrzał na nią osłupiały..

— Dziewczyno, on… Zaprzeczyła głową.

Mając nas wciąż na oku, trochę bokiem, trochę tyłem wyszedł. Patrzała na mnie.

— To prawda? — spytała.

— Eri… — jęknąłem.

— Musisz?… — spytała. Skinąłem głową, że tak. A ona zaprzeczyła.

— Jak to?… — powiedziałem. I jeszcze raz, jakoś zająkliwie: — Jak to?… — Milczała.

Podszedłem do niej i zobaczyłem, że kuli się i ręce, które przytrzymują odwinięty skraj puszystego płaszcza, drżą.

— Dlaczego? Dlaczego tak się mnie boisz? Zaprzeczyła głową.

— Nie?

— Nie.

— Ale drżysz?

— To tylko tak.

— I… pójdziesz ze mną?

Skinęła głową, dwa razy, jak dziecko. Objąłem ją, tak lekko, jak tylko mogłem. Jakby cała była ze szkła.

— Nie bój się… — powiedziałem. — Spójrz… Mnie samemu drżały ręce. Dlaczego nie drżały mi wtedy, kiedy z wolna siwiałem, czekając na Ardera? Do jakich rezerw, do jakich zakamarków dostałem się wreszcie, aby się dowiedzieć, wiele jestem wart?

— Siadaj — powiedziałem — przecież ty wciąż drżysz? Albo nie, czekaj.

Położyłem ją na moim łóżku. Okryłem po szyję.

— Lepiej tak?

Skinęła głową, że lepiej. Nie wiedziałem, czy tylko ze mną jest niemową, czy to jej taki zwyczaj. Ukląkłem przy łóżku.

— Powiedz mi coś — szepnąłem.

— Co?

— O sobie. Kim jesteś. Co robisz. Czego chcesz. Nie — czego chciałaś, zanim zwaliłem ci się na głowę.

Wzruszyła lekko ramionami, jakby mówiąc „nie mam nic do powiedzenia”.

— Nie chcesz mówić? Dlaczego, czy…

— To nieważne… — powiedziała. Jakby mnie uderzyła tymi słowami. Cofnąłem się.

— Jak to… Eri… jak to — bełkotałem. Ale rozumiałem już. Dobrze rozumiałem.

Zerwałem się i zacząłem chodzić po pokoju.

— Nie chcę tak. Nie mogę tak. Nie mogę. Tak nie można, ja…

Osłupiałem. Znowu. Bo uśmiechnęła się. Uśmiech ten był tak nikły, że ledwo widoczny.

— Eri, co…

— On ma rację — powiedziała.

— Kto?

— Ten… pana przyjaciel.

— że co?

Trudno jej to przyszło powiedzieć. Odwróciła wzrok.

— że pan jest — niemądry.

— Skąd wiesz, że on to powiedział?

— Słyszałam.

— Naszą rozmowę? Po obiedzie?

Skinęła głową. Zaczerwieniła się. Nawet uszy jej się zaróżowiły.

— Nie mogłam nie słyszeć. Mówiliście okropnie głośno. Byłabym wyszła, ale…

Zrozumiałem. Drzwi jej pokoju wychodziły do hallu. Co za kretyn! — pomyślałem, o sobie oczywiście. Byłem jak ogłuszony.

— Słyszałaś… wszystko? Przytaknęła głową.

— I wiedziałaś, że ja o tobie?

— Mhm.

— Skąd?? Przecież nie wymieniłem…

— Wiedziałam już przedtem. — W jaki sposób? Poruszyła głową.

— Nie wiem. Wiedziałam. To znaczy, najpierw pomyślałam, że mi się zdaje.

— A kiedy było potem?

— Nie wiem. Tak, w ciągu dnia. Czułam to.

— Bardzo się bałaś? — spytałem ponuro.

— Nie.

— Nie? Dlaczego nie?

Uśmiechnęła się blado.

— Pan jest zupełnie, zupełnie jak…

— Jak co!!?

— Jak w bajce. Nie wiedziałam, że można… takim… być… i gdyby nie to, że… pan wie… myślałabym, że mi się to śni…

— Zapewniam cię, że nie.

— Och, wiem. Tak tylko powiedziałam. Pan wie, o co chodzi?

— Nie bardzo. Jestem widać tępy, Eri. Tak, Olaf miał racją. Jestem bałwanem.

Skończonym bałwanem. Dlatego powiedz mi wyraźnie, dobrze?

— Dobrze. Pan myśli, że pan jest straszny, ale wcale nie. Pan tylko…

Umilkła, jakby nie mogła znaleźć słów. Słuchałem jej z nie domkniętymi ustami.

— Eri, dziecko, ja… ja wcale nie myślałem, że jestem straszny. Nonsens. Przysięgam ci.

Dopiero jak przyleciałem i nasłuchałem się, i dowiedziałem się różnych różności… dosyć.

Już dosyć mówiłem. O wiele za dużo. Nigdy w życiu nie byłem taki gadatliwy. Mów, Eri.

Mów. — Usiadłem na łóżku.

— Nie mam już nic, naprawdę. Tylko… nie wiem…

— Czego nie wiesz?

— Co będzie?…

Pochyliłem się nad nią. Patrzała mi w oczy. Jej powieki nie zadrgały. Nasze oddechy się zeszły.

— Dlaczego dałaś się całować?

— Nie wiem.

Dotknąłem wargami jej policzka. Szyi. Leżałem tak, z głową na jej ramieniu, ze wszystkich sił zaciskając szczęki. Nigdy jeszcze mi tak nie było. Nie wiedziałem, że tak może być. Chciało mi się płakać.

— Eri — szepnąłem bez głosu, samymi ustami. — Eri. Ratuj mnie.

Leżała bez ruchu. Słyszałem, jak w wielkiej dali, szybkie uderzenia jej serca. Usiadłem.

— Czy… — zacząłem, ale nie odważyłem się dokończyć. Wstałem, podniosłem lampę, ustawiłem biurko, potknąłem się o coś — to był turystyczny nóż. Leżał na podłodze.

Cisnąłem go do walizy. Odwróciłem się ku niej.

— Zgaszę światło — powiedziałem — dobrze?

Nie odpowiedziała. Dotknąłem kontaktu. Mrok był zupełny, nawet w otwartym oknie nie było widać żadnych, najdalszych nawet świateł. Nic. Czarno. Tak czarno, jak tam.

Zamknąłem oczy. Cisza szumiała.

— Eri… — szepnąłem. Nie odezwała się. Czułem jej lęk. Poszedłem, po omacku, w stronę łóżka. Usiłowałem usłyszeć jej oddech, ale tylko cisza dzwoniła tonem ogarniającym wszystko, jakby materializowała się w tej ciemności i była już nią. Powinienem wyjść — pomyślałem. Tak. Zaraz pójdę. Ale pochyliłem się i w jakimś jasnowidzeniu odnalazłem jej twarz. Przestała oddychać.

— Nie — tchnąłem. — Nic. Naprawdę nic…

Dotknąłem jej włosów. Gładziłem je końcami palców, poznawałem, jeszcze obce, jeszcze niespodziane. Tak chciałem to wszystko zrozumieć. A może nie było nic do zrozumienia?

Jaka cisza. Czy Olaf spał? Na pewno nie. Siedział, nasłuchiwał. Czekał. Więc pójść do niego. Ale nie mogłem. To było nazbyt nieprawdopodobne, niepewne. Nie mogłem. Nie mogłem.

Położyłem głowę na jej ramieniu. Jeden ruch, i byłem przy niej. Poczułem, jak całe jej ciało zesztywniało. Cofnęła się. Szepnąłem:

— Nie bój się.

— Nie.

— Drżysz.

— To tylko tak.

Objąłem ją. Ciężar jej głowy na moim ramieniu przesunął się w zgięcie łokcia. Leżeliśmy tak obok siebie i była milcząca ciemność.

— Późno już — szepnąłem. — Bardzo późno. — Możesz spać. Proszę cię. Spij…

Kołysałem ją. samym powolnym napięciem ramienia. Leżała cicha, ale czułem ciepło jej ciała i oddechu. Był szybki. I serce biło jej jak na trwogę. Powoli, powoli zaczęło się uspokajać. Musiała być bardzo zmęczona. Nasłuchiwałem wpierw z otwartymi, potem z zamkniętymi oczami, bo zdawało mi się, że tak lepiej słyszę. Czy spała już? Kim była?

Dlaczego znaczyła dla mnie tyle? Leżałem w tej ciemności, przewianej zaokiennymi podmuchami, które poruszały firanką, że wydawała słaby, sypki szelest. Pełen byłem nieruchomego zadziwienia. Ennesson. Thomas. Venturi. Arder. Więc po to było to wszystko?

Po to? Szczypta prochu. Tam gdzie nigdy nie wieje wiatr. Gdzie nie ma chmur ani słońca, ani deszczu, gdzie nie ma nic, tak dokładnie, jak gdyby to nie było możliwe, jakby tego nie można nawet pomyśleć. I ja byłem tam? Naprawdę byłem? Po co? Nic już nie wiedziałem, wszystko zlewało się w bezkształtną ciemność — zamarłem. Drgnęła. Powoli obróciła się na bok. Ale głowa jej pozostała na moim ramieniu. Mruknęła coś. cichutko. I spała dalej.

Usiłowałem wyobrazić sobie chromosferę Arktura. Ziejący ogrom, nad którym leciałem i leciałem, obracając się jak na potwornej, niewidzialnej karuzeli ognia, z łzawiącymi, opuchniętymi oczami, i powtarzałem martwo: sonda, zero, siedem — sonda, zero, siedem — sonda, zero, siedem — tysiące, tysiące razy, tak że potem na samą myśl o tych słowach coś się we mnie wzdrygało, jakbym je miał wypalone w sobie, jakby były raną; a odpowiedzią był trzask w słuchawkach i chichoczące pianie, w jakie moja aparatura przekształcała płomienie protuberancji, i to był Arder, jego twarz, jego ciało i pocisk, obrócone w promienisty gaz, a Thomas? Zaginiony Thomas, o którym nikt nie wiedział, że… A Ennesson? Byliśmy z sobą źle — nie cierpiałem go. Ale w komorze ciśnień mocowałem się z Olafem, który nie chciał mnie wypuścić, bo było za późno: jaki ja byłem szlachetny, wielkie nieba czarne i niebieskie… Ale to nie była szlachetność, to była tylko sprawa ceny. Tak. Bo każdy z nas był czymś bezcennym, życie ludzkie miało najwyższą wartość tam,gdzie nie mogło mieć już żadnej, gdzie tak cienka, nie istniejąca niemal błonka oddzielała je od końca. Ten drucik czy styk w radiu Ardera. Ta spoinka w reaktorze Venturiego, której Voss nie dopatrzył — a może otwarła się nagle, to się przecież zdarza, zmęczenie metalu — i Venturi w ciągu, bo ja wiem, pięciu sekund przestał istnieć. A powrót Thurbera? A cudowne ocalenie Olafa, który zgubił się, gdy kierunkowa antena została przebita — kiedy? W jaki sposób? Nikt nie wiedział. Olaf wrócił — cudem. Tak, jeden na milion. A jakie ja miałem szczęście. Jakie niezwykłe, niemożliwe szczęście… Ramię cierpło, było mi z tym niewypowiedzianie dobrze. Eri — powiedziałem w myśli — Eri. Jak głos ptaka. Takie imię. Głos ptaka… Jakeśmy prosili Ennessona, żeby naśladował ptaki. On to umiał. Jak on to umiał, a kiedy zginął, razem z nim — te wszystkie ptaki…

Ale już mi się to mieszało, pogrążałem się, płynąłem przez tę ciemność. W ostatniej chwili przed zaśnięciem wydało mi się, że jestem tam. na moim miejscu, w koi, głęboko, przy samym żelaznym dnie, a obok mnie leży mały Arne — ocknąłem się na mgnienie. Nie. Arne nie żył, byłem na Ziemi. Dziewczyna oddychała cicho.

— Bądź błogosławiona, Eri — powiedziałem bez tchu, wciągając zapach jej włosów, i zasnąłem. Otworzyłem oczy, nie wiedząc, gdzie ani nawet kim jestem. Ciemne włosy rozsypane na moim ramieniu — nie czułem go, jakby było czymś obcym — zdumiały mnie.

To był ułamek sekundy. W następnym wiedziałem już wszystko. Słońce jeszcze nie wzeszło, świt mlecznobiały, bez kropli różu, czysty, przejmujący chłodem stał w oknach. Patrzałem w tym najwcześniejszym świetle w jej twarz, jakbym ją widział po raz pierwszy. Spała mocno, oddychając z zaciśniętymi wargami, nie bardzo musiało jej być wygodnie na moim ramieniu, bo podłożyła sobie pod głowę dłoń, i czasem, delikatnie, poruszała brwiami, jakby zaczynała się wciąż od nowa dziwić. Ruch był znikomy, ale patrzałem uważnie, jakby na jej twarzy był wypisany mój los.

Pomyślałem o Olafie. Zacząłem wyswobadzać ramię. z nadzwyczajnymi ostrożnościami.

Okazały się całkiem zbędne. Spała głębokim snem, śniło jej się coś — znieruchomiałem, usiłując odgadnąć nie sen, ale to tylko, czy nie jest zły. Jej twarz była prawie dziecinna. Nie był. Odsunąłem się od niej, wstałem. Byłem w kąpielowym płaszczu, tak jak się położyłem.

Boso wyszedłem na korytarz, zamknąłem cicho drzwi, bardzo powoli, i z zachowaniem takiej samej ostrożności zajrzałem do jego pokoju. Łóżko było nietknięte. Siedział przy stole, z głową na dłoni, i spał. Nie rozebrał się, tak jak myślałem. Nie wiem, co go zbudziło — mój wzrok? Ocknął się nagle, spojrzał na mnie bystro jasnymi oczami, wyprostował się i zaczął przeciągać wszystkie kości.

— Olaf — powiedziałem — żebym przez sto lat…

— Zamknij gębę — zaproponował uprzejmie. — Hal, ty zawsze miałeś niedobre skłonności…

— Już zaczynasz? Chciałem ci tylko powiedzieć…

— Wiem, co chciałeś powiedzieć. Wiem zawsze, co chcesz powiedzieć, na tydzień naprzód. Gdyby na „Prometeuszu” potrzeba było pokładowego kapelana, ty byś się nadał.

Cholera, że mi to nie przyszło wcześniej na myśl. Dałbym ci szkołę. Hal! śadnych kazań. śadnych solenności, klątw, przysiąg i tym podobnych. Jak jest? Dobrze. Tak?

— Nie wiem. Jak gdyby. Nie wiem. Jeżeli chodzi ci o… no, to między nami nic.

— Nie, powinieneś najpierw klęknąć — powiedział. — Z klęczek masz mówić. Bałwanie jeden, czy ja się ciebie o to pytam? Mówię o perspektywach i tam dalej.

— Nie wiem. Ja ci coś powiem: myślę, że ona sama nie wie. Zleciałem jej na głowę jak kamień.

— Tak. To przykre — zauważył Olaf. Rozbierał się. Szukał slipów. — Ile ty ważysz? Sto dziesięć?

— Coś koło tego. Nie szukaj, ja mam twoje slipy.

— Przy całej świętości zawsze lubiłeś wszystko podwędzać — burczał, a kiedy zacząłem je ściągać: — Wariacie, zostaw. Mam w walizce drugie…

— Jak się przeprowadza rozwód? Nie wiesz czasem? — spytałem.

Olaf popatrzał na mnie znad otwartej walizki. Zamrugał.

— Nie. Nie wiem. Ciekawe, skąd miałbym wiedzieć? Słyszałem, że to jest jak kichnąć. I nawet nie trzeba powiedzieć na zdrowie. Czy tu nie ma ludzkiej łazienki, z wodą?

— Nie wiem. Chyba nie. Jest tylko taka — wiesz.

— Tak. Orzeźwiający wicher z zapachem płukanki do zębów. Okropność. Chodźmy na basen. Bez wody nie czuję się umyty. Śpi.

— Śpi.

— No to lecimy.

Woda była zimna i wspaniała. Zrobiłem salto ze śrubą, w tył: wyszło mi. Nigdy mi nie wychodziło. Wypłynąłem, parskając i krztusząc się, bo wciągnąłem nosem wodę.

— Uważaj — rzucił mi Olaf z brzegu — musisz się teraz szanować. Pamiętasz Markla?

— Tak. Bo co? — Był na czterech zaamoniaczonych księżycach Jowiszą, a jak wrócił i siadł na ćwiczebnym lądowisku, i wylazł z rakiety, obwieszony trofeami jak choinka, potknął się i złamał nogę. Uważaj. Mówię ci.

— Postaram się. Cholernie zimna woda. Wyłażę.

— Słusznie. Mógłbyś dostać kataru. Nie miałem go przez dziesięć lat. Jak tylko przyleciałem na Lunę, zacząłem kaszleć.

— Bo tam było tak sucho, wiesz — powiedziałem z poważną miną. Olaf roześmiał się i zalał mi twarz wodą, skacząc o metr obok.

— Faktycznie sucho — powiedział, wypływając. — To dobre określenie, wiesz? Sucho, lecz mało przytulnie.

— Ol, już lecę.

— Dobra. Zobaczymy się na śniadaniu? Czy wolisz nie?

— Naturalnie.

Pobiegłem na górę, wycierając się po drodze. Przed drzwiami zataiłem dech. Zajrzałem ostrożnie. Wciąż spała. Skorzystałem z tego i szybko się przebrałem. Zdążyłem się i ogolić w mojej łazience.

Wetknąłem głowę do pokoju — zdawało mi się, że się odezwała. Kiedy zbliżyłem się do łóżka na palcach, otwarła oczy.

— Spałam… tu?

— Tak. Tak, Eri…

— Zdawało mi się, że ktoś…

— Tak, Eri — to ja… byłem.

Patrzała na mnie, jak gdyby powoli wzbierała w niej pamięć wszystkiego. Najpierw oczy jej rozszerzyły się trochę — zdziwieniem? — potem zamknęła je, otwarła znowu — ukradkiem, bardzo szybko, ale tak, że to jednak dostrzegłem, zajrzała pod kołdrę — i ukazała zaróżowioną twarz. Odchrząknąłem.

— Chcesz pewno pójść do siebie — co? Wyjdę może lepiej, albo…

— Nie — powiedziała — mam przecież płaszcz.

Zaciągnęła jego poły, siadając na łóżku.

— To… już… naprawdę tak?… — powiedziała cicho, takim tonem, jakby się z czymś rozstawała.

Milczałem.

Wstała, przeszła przez pokój, wróciła.

Podniosła oczy na moją twarz — było w nich pytanie, niepewność i coś jeszcze, czego nie umiałem odgadnąć.

— Panie Bregg…

— Nazywam się Hal. Takie — imię…

— Pa… Hal, ja…

— Tak?

— Ja naprawdę nie wiem… chciałabym… Seon…

— Co?

— No… on…

Nie mogła czy nie chciała powiedzieć „mój mąż”?

— Wróci pojutrze.

— Tak?

— Co będzie? Przełknąłem.

— Czy mam z nim pomówić? — spytałem.

— Jak to?…

Teraz ja z kolei spojrzałem na nią, zdumiony, nic nie rozumiejąc.

— Pan… mówił przecież wczoraj… Czekałem. — że… zabierze mnie.

— Tak.

— A on?

— To nie mam z nim mówić? — spytałem głupkowato.

— Jak to, mówić? Pan chce sam?

— A kto?

— To musi być… koniec?

Coś mnie zdławiło; odchrząknąłem.

— Przecież… nie ma innego wyjścia.

— Myślałam, że to… mesk.

— że co?…

— Pan… nie wie?

— Nic nie rozumiem. Nie. Nie wiem. Co to jest? — powiedziałem, czując jakieś niedobre mrowienie. Znowu trafiłem w jedną z tych nagłych luk, w grząskie nieporozumienie.

— Jest tak. Taki… taka… jeżeli ktoś spotyka… jeżeli chce, na jakiś czas… — pan naprawdę nic o tym nie wie?

— Czekaj, Eri, nie wiem, ale zdaje mi się, że zaczynam… czy to jest coś prowizorycznego, takie zawieszenie, taka chwilowa przygoda?

— Nie — powiedziała i oczy jej zaokrągliły się. — Pan nie wie… jakie to… Nie wiem sarna dokładnie, jak to jest — wyznała naraz. — Słyszałam o tym tylko. Ja myślałam, że pan dlatego…

— Eri. Nic nie wiem. I niech mnie diabli wezmą, jeżeli cośkolwiek rozumiem. Czy to ma… w każdym razie to jakoś wiąże się z małżeństwem, tak?

— No tak. Idzie się do urzędu i tam, nie wiem dokładnie co, w każdym razie potem to już jest… to już jest…

— Ale co?

— Niezawisłe. Tak, że nic nie można powiedzieć. Nikt. To znaczy i on…

— Więc to jest jednak… to jakiś rodzaj legalizacji — no, do diabła! — legalizacji zdrady małżeńskiej? Tak?

— Nie. Tak. To znaczy, to nie jest już zdrada, zresztą — tak się nie mówi. Ja wiem, co to znaczy; uczyłam się tego. Nie ma zdrady, bo, no, bo przecież ja z Seonem tylko na rok.

— Coo?… — powiedziałem, bo mi się zdawało, że źle słyszę. — A to co znaczy? Jak to na rok? Małżeństwo na rok? Na jeden rok? Dlaczego?

— To jest próba…

— Wielkie nieba, czarne i niebieskie! Próba. A co to jest mesk? Może awizo na następny rok?

— Nie wiem, co to jest awizo. To jest… to znaczy, że jeżeli po roku małżeństwo się rozchodzi, to wtedy tamto staje się ważne. Jak ślub.

— Ten mesk?

— Tak.

— A jak nie, to co?

— To nic. Nie ma żadnego znaczenia.

— Aha. No, to już wiem. Nie. śaden mesk. Na wieki wieków. Wiesz, co to znaczy?

— Wiem. Panie Bregg?

— Tak.

— Ja robię aspiranturę z archeologii w tym roku…

— Rozumiem. Dajesz mi do zrozumienia, że biorąc cię za idiotkę, w gruncie rzeczy robię idiotę z siebie?

Uśmiechnęła się.

— Pan to bardzo dosadnie wyraził. — Tak. Przepraszam. Więc, Eri, mogę z nim pomówić?

— O czym?

Szczęka mi opadła. Znowu — pomyślałem.

— No, jak to, do ciężk… — Ugryzłem się w język. — O nas.

— Przecież tego się nie robi.

— Nie? Aha. No, proszę. A co się robi?

— Przeprowadza się rozdział. Ale, panie Bregg, naprawdę… przecież ja… nie mogę tak…

— A jak możesz? Wzruszyła bezradnie ramionami.

— Czy to ma znaczyć, że wracamy tam, skądeśmy wczoraj wieczorem wyszli? — spytałem. — Nie gniewaj się, Eri, że tak mówię, jestem podwójnie handikapowany, wiesz. Ja przecież.nie znam wszystkich form, zwyczajów, tego, co się należy, a co się nie należy, nawet na co dzień, a co dopiero w takich…

— Nie, ja wiem. Wiem. Ale ja z nim… ja… Seon…

— Rozumiem — powiedziałem. — Wiesz co? Może siądziemy.

— Mnie się lepiej myśli, jak stoję.

— Proszę cię. Słuchaj, Eri. Wiem, co powinienem zrobić. Powinienem wziąć cię, tak jak mówiłem, i wyjechać gdzieś — i nie wiem, skąd mam tę pewność. Może tylko z mojej bezdennej głupoty. Ale wydaje mi się, że byłoby ci ze mną w końcu dobrze. No, i tak.

Tymczasem ja, uważasz, jestem taki — no, jednym słowem: nie chcę tego robić. Niby żeby nie zmuszać cię. W rezultacie cała odpowiedzialność za tę moją decyzję — nazwijmy to tak

— spada na ciebie… Czyli, że nie jestem świnią z prawej strony, tylko z lewej. Tak. Widzę to doskonale. Doskonale to widzę. To już powiedz tylko jedno — co wolisz?

— Prawą…

— Co?

— Prawą stronę tej świni…

Zacząłem się śmiać. Może trochę histerycznie.

— O, Boże. Tak. Dobrze. To mogę z nim pomówić? Potem To znaczy, przyjechałbym tu sam…

— Nie.

— Czy tak się nie robi? Możliwe. Ale czuję, że powinienem, Eri…

— Nie. Ja… bardzo pana proszę. Naprawdę. Nie. Nie!

Nagle łzy puściły się jej z oczu. Chwyciłem ją w objęcia.

— Eri! Nie. No, nie. Zrobię, jak chcesz, ale nie płacz. Błagam cię. Bo… nie płacz.

Przestań, słyszysz? A zresztą… płacz… ja… sam nie wiem…

— Ja… nie wiedziałam, że to… może… tak… — wyrzucała z siebie, łkając.

Nosiłem ją po pokoju.

— Nie płacz, Eri… albo wiesz co? Pojedziemy na… miesiąc. Chcesz tak? Jeżeli potem będziesz chciała, wrócisz…

— Proszę… — powiedziała — proszę… Postawiłem ją na ziemi.

— Nie można tak? Przecież ja nic nie wiem. Myślałem…

— Ach, jaki pan jest! Można, nie można. Ja nie chcę tak! Nie chcę!

— Ta prawa strona staje się coraz większa — powiedziałem z niespodziewaną oschłością.

— No, dobrze, Bri. Już nie będę się z tobą naradzał. Ubierz się. Zjemy śniadanie i odjedziemy.

Patrzała na mnie ze śladami łez na twarzy. Była dziwnie skupiona. Zmarszczyła brwi.

Zdawało mi się, że chce coś powiedzieć i że nie będzie to dla mnie pochlebne. Ale tylko westchnęła i wyszła bez słowa. Usiadłem przy stole. Ta moja nagła decyzja — jak z jakiegoś romansu o piratach — była sprawą chwili. W rzeczywistości byłem taki zdecydowany jak róża wiatrów. Czułem się jak kloc. Jak mogę? Jak mogę — pytałem się siebie. Och, co za gmatwanina! W uchylonych drzwiach stanął Olaf.

— Synu — powiedział — przykro mi. Wstępuję na szczyt niedyskrecji, ale słyszałem. Nie mogłem nie słyszeć. Należy zamykać drzwi, poza tym masz taki zdrowy głos. Hal — ty przechodzisz samego siebie. Co chcesz od dziewczyny, żeby ci się na szyję rzuciła, dlatego, że wlazłeś raz do dziu…

— Olaf!!! — warknąłem.

— Tylko spokój może nas uratować. No, archeolog znalazł piękne wykopalisko. Sto sześćdziesiąt lat to już antyk, nie?

— Twój humor…

— Nie odpowiada ci. Wiem. Mnie też nie. Ale co ja bym z tego miał, kochany, gdybym nie wyznawał się na twojej podszewce? Znajomy pogrzeb, to wszystko. Hal, Hal…

— Wiem, jak się nazywam.

— O co ci chodzi? Kapelanie, zbiórka. Jemy i spływamy.

— Nawet nie wiem dokąd.

— Przypadkowo wiem. Nad morzem są jeszcze małe domki do wynajęcia. Weźmiecie auto…

— Jak to weźmiecie?…

— A niby jak? — Trójcą świętą? Kapelanie…

— Jeżeli nie przestaniesz, Olaf…

— Dobrze. Ja wiem. Ty byś chciał wszystkich uszczęśliwić: mnie, ją, tego Seola, czy Seona — nie, to się nie da. Hal: wyjedziemy razem. Najwyżej możesz podrzucić mnie do Houlu. Wezmę tam ulder.

— No, no — powiedziałem — nieźlem ci urządził wakacje!

— Nie narzekam, to i ty nie narzekaj. Może coś z tego będzie. A teraz dosyć. Chodź.

Śniadanie upłynęło w osobliwej atmosferze. Olaf mówił więcej niż zwykle, ale raczej w przestrzeń. Eri ani ja nie odzywaliśmy się prawie. Potem biały robot sprowadził glider i Olaf pojechał nim do Klavestry po auto. Tak mu to przyszło do głowy, w ostatniej chwili. Po godzinie auto było już w ogrodzie, załadowałem cały swój dobytek, Eri też wzięła swoje rzeczy — wydawało mi się, że nie wszystkie, o nic jednak nie pytałem: nie rozmawialiśmy właściwie wcale. I w słonecznym dniu, który stawał się upalny, pojechaliśmy najpierw do Houlu — to było trochę z drogi — i Olaf wysiadł tam; o tym, że już wynajął dla nas domek, powiedział mi dopiero w aucie.

Pożegnania właściwie nie było.

— Słuchaj — powiedziałem — jeśli zawiadomię cię… przyjedziesz?

— Myślę. Napiszę ci, jaki jest mój adres.

— Napisz na poste restante, do Houlu — powiedziałem. Podał mi swoją twardą rękę. Ile było jeszcze takich na całej Ziemi?

Uścisnąłem ją, aż mi kości zaskrzypiały, i nie odwracając się już siadłem za kierownicą.

Jechaliśmy niespełna godzinę. Olaf powiedział mi, gdzie mam szukać tego domku. Był mały

— cztery pokoje, bez basenu, ale przy plaży, nad samym morzem. Mijając, na kolejnym wzniesieniu, szeregi kolorowych domków, rozsypanych po wzgórzach, zobaczyliśmy z szosy ocean. Jeszcze nim się ukazał, dał się słyszeć jego przygłuszony, odległy grzmot.

Od czasu do czasu spoglądałem na Eri. Milczała, wyprostowana, z rzadka tylko patrząc na bok, na mijany krajobraz. Domek — nasz domek — miał być niebieski, z pomarańczowym dachem. Dotknąwszy! językiem warg, poczułem smak soli. Szosa zakręcała, biegnąc równolegle do linii piaszczystego brzegu. Ocean, z falami nieruchomymi pozornie wskutek; odległości, mieszał swój głos z wysilonym hukiem 1 motoru.

Domek był jednym z ostatnich. Mały ogródek, z krzakami szarawymi od osadu soli, nosił ślady niedawnego sztormu. Fale musiały sięgać niskiego ogrodzenia: tu i ówdzie walały się puste muszelki. Skośnie opadający dach wysuwał się do przodu, tworząc jakby z fantazją odwinięte rondo płaskiego kapelusza, dające obfity cień. Sąsiedni domek widniał za wielką, porośniętą rzadko wydmą. Było do niego ze sześćset kroków. Niżej, na półksiężycowej plaży, widniały drobne ludzkie sylwetki.

Otworzyłem drzwiczki.

— Eri…

Wysiadła bez słowa. śebym wiedział, co się działo pod tym lekko namarszczonym czołem. Szła obok mnie, ku drzwiom.

— Nie, tak nie — powiedziałem. — Ty nie możesz przejść progu, wiesz?

— Dlaczego? Uniosłem ją.

— Otwórz… — poprosiłem. Dotknęła palcami płytki, drzwi otwarły się.

Przeniosłem ją przez próg i postawiłem na podłodze.

— To taki zwyczaj. Na… szczęście…

Poszła pierwsza obejrzeć pokoje. Kuchnia była z tyłu, automatyczna, i jeden robot, a właściwie nie robot, tylko takie głupiątko elektryczne do robienia porządków. Mógł i do stołu podawać. Wykonywał rozkazy, ale mówił tylko kilka słów.

— Eri — powiedziałem — chcesz iść na plażę? Potrząsnęła głową, że nie. Staliśmy na środku największego, białego ze złotem, pokoju.

— A co chcesz, może…

Nim jeszcze dokończyłem, znów ten sam ruch. Widziałem już, jak się to zapowiada. Ale rzuciłem kości, gra musiała się toczyć.

— Przyniosę rzeczy — powiedziałem. Czekałem, czy odpowie coś, ale usiadła na foteliku zielonym jak trawa i zrozumiałem, że nie powie nic. Ten pierwszy dzień był okropny. Eri nie robiła nic demonstracyjnego, nie unikała mnie umyślnie, a po obiedzie próbowała się nawet trochę uczyć — poprosiłem wtedy, abym mógł być w jej pokoju i patrzeć na nią. Obiecałem, że się słowem nie odezwę i nie będę przeszkadzał. Ale już po piętnastu minutach (jaki byłem bystry!) zorientowałem się, że moja obecność leży na niej jak niewidzialny głaz, zdradziła mi to linia jej pleców, jej małe, ostrożne ruchy, ich skrywany wysiłek, tak że zlany potem uciekłem stamtąd i zacząłem chodzić po moim pokoju. Nie znałem jej jeszcze. Ale wiedziałem już, że jest dziewczyną niegłupią, a może i więcej. W powstałej sytuacji było to jednocześnie dobrze i źle. Dobrze, bo jeśli nie rozumiała — to domyślała się przynajmniej, kim jestem, i nie widziała we mnie barbarzyńskiego potwora ani dzikusa. Źle, bo jeśli tak było, to rada, jakiej udzielił mi w ostatniej chwili Olaf, była bez wartości. Zacytował mi aforyzm, który znałem, z księgi Hon: „Jeżeli kobieta ma być jak płomień, mężczyzna musi być jak lód”. A więc jedyną moją szansę upatrywał w nocy, nie w dniu. Nie chciałem tego i dlatego tak okropnie się męczyłem, ale zrozumiałem, że w czasie tak krótkim, jaki mam, nie wejdę w nią przy pomocy słów, że cokolwiek będę mówił, pozostanie na zewnątrz — bo to w niczym nie podważa jej racji, jej jakże słusznego gniewu, który ujawnił się tylko raz jeden, w krótkim wybuchu, kiedy zaczęła wołać: nie chcę! nie chcę! I to, że się tak szybko wówczas opanowała, też brałem za zły znak.

Wieczorem zaczęła się bać. Starałem się być cichszy od wody i niższy od trawy, jak Woow, ten mały pilot, który potrafił — najdoskonalszy milczek, jakiego znałem — nic nie mówiąc, powiedzieć i zrobię wszystko, co chciał.

Po kolacji — nie jadła nic, co wprawiło mnie w jakąś zgrozę — czułem, że zaczyna we mnie narastać gniew, tak że chwilami prawie jej nienawidziłem za własną mękę i bezbrzeżna niesprawiedliwość tego uczucia jeszcze je pogłębiała.

Nasza pierwsza, prawdziwa noc: kiedy zasnęła mi na rękach, cała jeszcze gorąca, a jej dyszący oddech zaczął przechodzić pojedynczymi, coraz słabszymi westchnieniami w niepamięć, byłem właściwie pewny, że zwyciężyłem. Przez cały czas walczyła, nie ze mną, ale z własnym ciałem, które poznawałem od cienkich paznokci, od drobnych palców, wnętrza dłoni, stóp, których każdą cząstkę i zgięcie odmykałem i budziłem jakby do życia pocałunkami, tchem, wkradając się w nią — przeciw niej, z nieskończoną cierpliwością i powolnością, tak że przejścia były niemal niedostrzegalne, a kiedy czułem narastający sprzeciw, jak śmierć, cofałem się, zaczynałem wszeptywać jej szalone, bezsensowne, dziecinne słowa, to znowu milkłem i pieściłem tylko, i oblegałem ją dotykiem, w ciągu godzin, i czułem, jak się otwiera i jak jej sztywność przechodzi w drżenie ostatniego oporu, a potem zadrżała inaczej, pokonana już, ale ja wciąż czekałem i tylko nic już nie mówiąc, bo to było poza słowami, wyłaniałem z ciemności jej leżące na posłaniu smukłe ramiona i piersi, lewą pierś, bo tam biło serce, coraz szybciej, i oddychała coraz gwałtowniej, coraz rozpaczliwiej, i stało się; to nie była nawet rozkosz, ale łaska unicestwienia i zlewania się, szturm do granicy ciał, żeby zespoliły się w gwałtowności na sekundy w jedno, nasze walczące oddechy, nasz żar przeszły w zatracenie, krzyknęła, raz, słabo, wysokim, dziecinnym głosem i objęła mnie wtedy. A potem jej ręce zeszły ze mnie, ukradkiem, jakby w wielkim wstydzie i smutku, jakby zrozumiała nagle, jak strasznie podszedłem ją i oszukałem.

A ja zacząłem wszystko, pocałunki, składane w zgięcia palców, nieme błagania, ten czuły a tak okrutny pochód raz jeszcze. I wszystko powtórzyło się jak w czarnym, gorącym śnie, i w pewnej chwili poczułem, jak ręką, która zagłębiła się w moich włosach, przyciska mi twarz do swego nagiego ramienia z siłą, jakiej nie spodziewałem się w niej. A potem, śmiertelnie znużona, oddychając prędko, jakby chciała wyrzucić z siebie narosły upał i nagły strach, zasnęła. A ja leżałem bez ruchu jak martwy, napięty do ostateczności, jak gdybym usiłował zrozumieć, czy to, co się stało, znaczy wszystko czy nic. Tuż przed zaśnięciem wydało mi się, że jesteśmy uratowani, i wtedy dopiero przyszedł spokój, wielki spokój, tak wielki jak na

Kerenei, kiedy leżałem na gorących płytach popękanej lawy z Arderem, nieprzytomnym, ale widziałem jego usta, oddychające za szybką skafandra, i wiedziałem, że to nie poszło na marne, lecz nie miałem już sił, żeby choć otworzyć mu kran rezerwowej butli; leżałem jak sparaliżowany, w poczuciu, że największa rzecz mojego życia jest już za mną i jeżeli umrę teraz, to nic się już nie zmieni i ten mój bezwład był jak niewypowiedziane milczenie triumfu.

A rano wszystko zaczęło się od nowa. W pierwszych godzinach jeszcze się wstydziła, a może to była pogarda, nie wiem, skierowana przeciw mnie, czy ona sama sobą pogardzała za to, co się stało; koło obiadu udało mi się namówić ją na małą przejażdżkę. Jechaliśmy szosą wzdłuż ogromnych plaż. Pacyfik leżał w słońcu, szumiący kolos, pobrużdżony sierpami białych i złotych pian, aż po horyzont zasypany kolorowymi płachetkami żagli. Zatrzymałem auto tam, gdzie plaże kończyły się, przechodząc w niespodziany, niewielki obryw skalny.

Szosa zakręcała tu ostro i stojąc o metr za jej brzegiem można było patrzeć z góry prosto w gwałtowny przybój fal. Potem, wróciliśmy na obiad. Było znowu jak poprzedniego dnia, a we mnie wszystko zamierało na myśl o nocy, bo nie chciałem. Nie chciałem tak. Kiedy nie patrzałem na nią, czułem jej spojrzenia. Usiłowałem odgadnąć, co oznaczają powracające na jej czoło zmarszczki, nagłe zapatrzenia — i nie wiem jak ani dlaczego — tuż przed kolacją, kiedy siadaliśmy już do stołu, nagle, jakby mi kto jednym uderzeniem otworzył czaszkę, zrozumiałem wszystko. Miałem ochotę walić się pięściami w łeb, jakim ja byłem egoistycznym głupcem, jakim samooszukującym się łajdakiem — siedziałem, osłupiały, bez ruchu, tylko ta burza przelewała się we mnie, pot wystąpił mi na czoło, poczułem nagłą słabość.

— Co ci jest?… — spytała.

— Eri — wychrypiałem — ja… dopiero teraz. Przysięgam ci! Dopiero teraz zrozumiałem, dopiero teraz, że ty poszłaś ze mną, bo bałaś się, że ja… tak?

Oczy jej rozszerzyły się ze zdumienia, patrzała we mnie uważnie, jakby podejrzewając jakieś oszustwo, komedię.

Skinęła głową.

Zerwałem się.

— Jedziemy. — Dokąd?

— Do Klavestry. Spakuj się. Będziemy tam… — spojrzałem na zegarek — za trzy godziny.

Stała nieruchomo.

— Naprawdę?… — powiedziała.

— Naprawdę. Eri! Ja nie wiedziałem. Tak, wiem. To brzmi niewiarogodnie. Są jednak granice. Tak, są granice. Eri, ja tego jeszcze dobrze nie pojmuję — jak mogłem tak — bo chyba okłamywałem się. No, nie wiem, wszystko jedno, teraz to nie ma już żadnego znaczenia.

Spakowała się — tak szybko… Wszystko we mnie łamało się i waliło, ale zewnętrznie byłem zupełnie, prawie zupełnie spokojny. Kiedy usiadła przy mnie w aucie, powiedziała:

— Hal, przepraszam cię.

— Za co — a! — zrozumiałem. — Myślałaś, że ja wiem?

— Tak.

— Dobrze. Nie mówmy już o tym.

I znowu ciągnąłem setką; uciekały domki liliowe, białe, szafirowe, droga wiła się, zwiększałem szybkość, ruch był spory, potem ustał, domki traciły kolory, niebo stało się ciemnym błękitem, pokazały się gwiazdy, a my pędziliśmy w przeciągłym gwiździe wiatru.

Cała okolica poszarzała, wzgórza traciły wypukłość, stały się konturami, szeregami szarych garbów, droga wystąpiła z półmroku szerokim, fosforycznym pasmem. Poznałem pierwsze domy Klavestry, charakterystyczny zakręt, żywopłoty. Tuż u wejścia zatrzymałem auto, wniosłem jej rzeczy do ogrodu, pod werandę.

— Nie chcę… wchodzić do domu. Rozumiesz.

— Rozumiem.

Nie chciałem się z nią żegnać, odwróciłem się po prostu. Dotknęła mojej ręki, drgnąłem jakby sparzony.

— Hal, dziękuję…

— Nie mów nic. Na miłość, tylko nic nie mów. Uciekłem. Wskoczyłem do auta, ruszyłem, grzmot motoru jakby na chwilę zbawił mnie. Można się było ze mnie śmiać. Oczywiście bała się, że go zabiję. Widziała przecież, że usiłowałem zabić Olafa, Bogu ducha winnego, tylko dlatego, że nie pozwolił mi — a zresztą! Zresztą nic. Krzyczałem tam, w tym aucie, mogłem sobie pozwolić na wszystko, byłem sam, motor głuszył moje szaleństwo — i nie wiem znów, w jakiej chwili zorientowałem się, co mam zrobić. I jeszcze raz, jak za pierwszym — przyszedł spokój. Nie taki już. Bo to, że wykorzystałem tak okropnie sytuację i że zmusiłem ją, w taki sposób, żeby poszła ze mną i że wszystko było dlatego — to było gorsze od każdej rzeczy, jaką mógłbym sobie wyobrazić, ponieważ obrabowało mnie nawet ze wspomnień, z pamięci tej nocy, ze wszystkiego. Sam, własnymi rękami zniszczyłem to przez jakiś bezbrzeżny egoizm, zaślepienie, które nie pozwoliło mi widzieć tego, co było na samym wierzchu, najoczywistsze — przecież nie kłamała, mówiąc, że nie boi się mnie. Nie o siebie się bała, oczywiście. O niego.

Za szybami leciały światełka, przesypywały się, miękko zachodziły w tył, okolica była niewypowiedzianie piękna, a ja, rozszarpany, przekłuty, waliłem się z wrzaskiem opon z jednego wirażu w drugi, ku Pacyfikowi, ku tym skałom, tam; w pewnej chwili, gdy maszyna zarzuciła mocniej, niż się tego spodziewałem, i wyszła prawymi kołami za skraj drogi, przeląkłem się, to trwało ułamek sekundy, wybuchnąłem potem śmiechem — że boję się zginąć tu, dlatego że sobie postanowiłem zrobić to gdzie indziej, i ten śmiech przeszedł nagle w łkanie. Powinienem to zrobić szybko, myślałem, bo już nie jestem ten sam. To, co się ze mną dzieje, jest gorzej niż straszne, to wstrętne. I jeszcze mówiłem coś do siebie — że powinienem się wstydzić. Ale słowa nie miały wagi ani sensu. Była już zupełna ciemność, szosa prawie pusta, bo w nocy mało kto jeździł — kiedy zauważyłem, niedaleko za mną, czarny glider. Szedł lekko i bez wysiłku tam, gdzie ja musiałem wyprawiać dzikie rzeczy hamulcami i gazem. Bo glidery trzymają się drogi przyciąganiem magnetycznym czy grawitacyjnym, diawitacyjnym, diabeł wie. Dosyć, że mógł wyprzedzić mnie bez specjalnego trudu, ale trzymał się z tyłu, jakieś osiemdziesiąt metrów za mną, raz trochę bliżej, raz dalej.

Na ostrych wirażach, kiedy zamiatałem całym tyłem wozu po jezdni i ścinałem z lewej, zostawał w tyle, nie przypuszczam, żeby nie mógł mi dotrzymać tempa. Może kierowca się bał. Zresztą, prawda, tam nie było żadnego kierowcy. Ale co mnie obchodził ten glider?

Obchodził mnie, bo czułem, że nie wisi z tyłu tak przypadkowo. I nagle przyszło mi do głowy, że to jest Olaf, Olaf, który nie mając do mnie (i słusznie!) za grosz zaufania, przypadł gdzieś w okolicy i czekał na rozwój wypadków. I na myśl, że tam jest mój wybawca, mój drogi, stary Olaf, który znowu nie da mi zrobić tego, co chcę, i będzie dla mnie starszym bratem, pocieszycielem, coś. mnie aż skręciło i przez sekundę nie widziałem drogi poprzez tę moją czerwoną wściekłość.

Dlaczego nie zostawią mnie w spokoju!? — pomyślałem i zacząłem wyciskać z maszyny każdy ostatni strzęp, każdą możliwość, jak gdybym nie wiedział, że glider i tak może być dwa razy szybszy, i gnaliśmy tak przez noc, wśród wzgórz zasypanych światełkami, a poprzez przeraźliwy gwizd rozcinanego powietrza już słychać było niewidzialny, rozpościerający się przede mną, olbrzymi, jakby z niezgłębionych otchłani występujący szum Pacyfiku.

A jedź sobie — myślałem. — Jedź sobie. Nie wiesz tego, co ja wiem. Siedzisz mnie, tropisz, nie dajesz spokoju, doskonale; ale ja ci zwieję, już ja ci uskoczę, ani mrugniesz; i żebyś na głowie stawał, nic ci nie pomoże, bo glider nie zejdzie z szosy. Tak że nawet w ostatniej sekundzie będę miał czyste sumienie. Bardzo dobrze.

Minąłem właśnie domek, w którym mieszkaliśmy — jego trzy oświetlone okna dźgnęły mnie w przelocie, jak gdyby po to, aby mi udowodnić, że nie ma takiego cierpienia, którego nie można jeszcze powiększyć, i wszedłem na ostatni odcinek szosy, równoległy do oceanu.

Wtedy glider, ku memu przerażeniu, zwiększył nagle szybkość i zaczął iść do przodu.

Zamknąłem mu brutalnie drogę, schodząc na lewo. Cofnął się i manewrowaliśmy tak — ilekroć chciał wyjść do przodu, zagradzałem maszyną lewy pas, chyba z pięć razy. Nagle, mimo że zatarasowałem drogę, zaczął mnie wyprzedzać, karoseria wozu otarła się niemal o czarną, błyszczącą powłokę bezokiennego, jakby bezludnego pocisku; w tej chwili nabrałem całkowitej pewności, że to może być tylko Olaf, bo żaden człowiek nie odważyłby się na coś takiego — ale nie mogłem przecież zabić Olafa. Nie mogłem. Dlatego przepuściłem go.

Wyszedł przede mnie i myślałem, że teraz z kolei będzie próbował zamknąć mi drogę, ale on szedł tylko piętnaście metrów przed moją maską — no, pomyślałem, to nie szkodzi. I zwolniłem, w nikłej nadziei, że może się oddali, ale.nie chciał się oddalić; także zwolnił.

Było bodaj około mili do tego ostatniego zakrętu u skał, kiedy glider zwolnił jeszcze bardziej: szedł środkiem, tak że nie mogłem go wyprzedzić. Pomyślałem, że może uda mi się już, teraz, ale nie było żadnych skał, tylko piaszczysta plaża, i wóz zakopałby się kołami w piasku po stu metrach, nie dotarłszy nawet do oceanu — taki idiotyzm nie wchodził w rachubę. Nie miałem innego wyjścia, musiałem jechać dalej. Glider zwolnił jeszcze bardziej i widziałem, że zaraz stanie; jego czarna karoseria zabłysła z tyłu, jak zalana płonącą krwią, od świateł hamulcowych. Spróbowałem go wówczas wyprzedzić, nagłym skrętem, ale zamknął mi drogę. Był szybszy i zwrotniejszy ode mnie — w końcu kierowała nim maszyna. Maszyna ma zawsze szybszy refleks. Uderzyłem nogą w hamulec, zbyt późno, posłyszałem potworny łoskot, czarna masa wyrosła tuż przed szybą, rzuciło mną do przodu i straciłem przytomność.

Otworzyłem oczy jak ze snu, z nieprzytomnego snu — śniło mi się, że pływam. Coś zimnego, mokrego spływało po mojej twarzy, poczułem jakieś ręce, potrząsały mną, i jakiś głos.

— Olaf — wybełkotałem — dlaczego, Olaf. Dlaczego…

— Hal!! Poderwało mnie; wsparłem się na łokciu i zobaczyłem jej twarz tuż nad sobą, i kiedy usiadłem, tak osłupiały, że niezdolny do żadnej myśli, osunęła się powoli na moje kolana, ramiona trzęsły się jej spazmatycznie — a ja jeszcze nie wierzyłem. Miałem olbrzymią głowę, jak z waty.

— Eri — powiedziałem znieczulonymi wargami, które były dziwnie wielkie, ciężkie i jakoś bardzo oddalone ode mnie.

— Eri — to ty… czy mi się tylko…

I nagle siły wstąpiły we mnie, chwyciłem ją za ramiona, uniosłem, zerwałem się, zatoczyłem razem z nią — upadliśmy oboje na ciepły jeszcze, miękki piasek. Całowałem jej słoną, mokrą twarz i płakałem, pierwszy raz w życiu, i ona płakała. Nie mówiliśmy nic, długo; powoli zaczęliśmy się jakby bać — nie wiem, czego — wpatrywała się we mnie lunatycznymi oczami.

— Eri — powtarzałem — Eri… Eri…

Nie wiedziałem nic więcej. Położyłem się na piasku, osłabły nagle, a ona przestraszyła się, usiłowała podźwignąć mnie, ale nie starczyło jej sił.

— Nie, Eri — wyszeptałem — nie, mnie nic nie jest, to tylko tak…

— Hal! Mów! Mów!

— Co mam mówić… Eri…

Mój głos uspokoił ją trochę. Pobiegła gdzieś i wróciła z płaskim naczyniem, znowu polewała moją twarz wodą — była gorzka: to była woda Pacyfiku. Miałem się go więcej napić — przemknęło mi bezsensownie; zamrugałem powiekami. Przytomniałem. Usiadłem i dotknąłem głowy.

Nie było nawet skaleczenia, włosy zamortyzowały wszystko, miałem tylko guza jak pomarańczę, trochę zdartego naskórka, szumiało jeszcze porządnie w uszach, ale byłem już prawie dobry. Przynajmniej, jak długo siedziałem. Spróbowałem podnieść się, ale nogi nie bardzo czegoś słuchały.

Klęczała przede mną, wpatrzona, z opuszczonymi rękami.

— To ty? Naprawdę? — spytałem. Dopiero teraz zrozumiałem; odwróciłem się i poprzez mdlący zawrót głowy, spowodowany tym ruchem, zobaczyłem, w świetle młodego księżyca, o kilkanaście metrów dalej na skraju szosy, dwa sczepione ze sobą, czarne kształty. Już głosu mi zabrakło, kiedy wróciłem do niej oczami.

— Hal…

— Tak.

— Spróbuj wstać… pomogę ci…

— Wstać?

Widać nie miałem jeszcze dobrze w głowie. Rozumiałem, co się stało, i nie rozumiałem.

To Eri była w gliderze? Niemożliwe.

— Gdzie Olaf? — spytałem.

— Olaf? Nie wiem.

— Jak to… Nie było go tu?

— Nie.

— Ty sama? Skinęła głową.

I nagle okropnie, nieludzko przestraszyłem się.

— Jak mogłaś! Jak mogłaś!

Twarz jej drżała, usta trzęsły się, nie mogła wymówić słowa.

— Mu… siałam…

Znowu płakała. Powoli ucichła, uspokoiła się. Dotknęła mojej twarzy. Czoła. Lekkimi dotknięciami obmacywała moją czaszkę, a ja powtarzałem, samym tchem:

— Eri… to ty? Maligna. Powoli, powoli, wstałem, podpierała mnie, jak mogła; doszliśmy do szosy. Tam dopiero zobaczyłem, jak wyglądało auto; maska, cały przód, wszystko poszło w harmonię.

Glider nie był za to prawie wcale uszkodzony — zrozumiałem dopiero teraz jego wyższość

— oprócz lekkiego zaklęśnięcia pokrywy, z boku, tam gdzie poszło główne uderzenie, nic.

Eri pomogła mi do niego wsiąść, wycofała glider, aż wrak samochodu z przeciągłym łomotem blach zwalił się na bok, i ruszyła. Wracaliśmy. Milczałem, światła płynęły. Głowa chwiała mi się na ramionach, wciąż wielka i ciężka. Wysiedliśmy przed domkiem. Okna wciąż były jeszcze oświetlone, jakbyśmy tam właśnie byli, teraz. Pomogła mi wejść. Położyłem się na łóżku. Poszła do stołu, okrążyła go, szła ku drzwiom. Poderwałem się:

— Odchodzisz!

Przybiegła do mnie, osunęła się przy łóżku na kolana i głową powiedziała, że nie.

— Nie?

— Nie.

— I nigdy nie odejdziesz?

— Nigdy.

Objąłem ją. Przyłożyła policzek do mojej twarzy, a ze mnie wszystko uchodziło: dopalający się żużel zaciętości, gniewu i szaleństwa ostatnich godzin, strach, rozpacz, leżałem pusty, jak martwy — i tylko przyciskałem ją, coraz mocniej, jakby wracały mi siły, i była cisza, światło błyszczało w złotych obiciach pokoju, a gdzieś daleko, jakby w innym świecie, za otwartymi oknami, szumiał Pacyfik.

To może wydać się niezwykłe. Ale nie mówiliśmy tego wieczoru nic, ani tej nocy. Nic, ani jednego słowa. Dopiero na drugi dzień, późno, dowiedziałem się, jak to było: kiedy tylko odjechałem, domyśliła się, po co, i przeraziła się, nie wiedziała, co robić — najpierw chciała zawołać białego robota, ale zrozumiała, że to nie pomoże; także i on — nie nazywała go inaczej — on też by nie pomógł. Może Olaf. Olaf na pewno, ale nie wiedziała, gdzie go szukać, zresztą nie było czasu. Więc wzięła domowy glider i pojechała za mną. Dogoniła mnie rychło i trzymała się z tyłu, jak długo była jeszcze szansa, że wracam tylko do domku.

— Czy wysiadłabyś? — spytałem.

Wahała się.

— Sama nie wiem. Myślę, że tak. Teraz tak myślę, ale sama nie wiem.

Potem, kiedy zobaczyła, że jadę dalej, przelękła się jeszcze bardziej. Resztę wiedziałem.

— Nie. Nic nie rozumiem — powiedziałem. — Teraz dopiero nie rozumiem. Jak mogłaś to zrobić?

— Powiedziałam sobie, że… że nic się nie stanie.

— Wiedziałaś, co chcę zrobić i gdzie?

— Tak.

— Skąd?

Po długiej chwili:

— Nie wiem. Może stąd, że cię już trochę znam… Milczałem. O wiele rzeczy chciałem jeszcze pytać, ale nie śmiałem. Staliśmy przy oknie. Z zamkniętymi oczami, czując otwierający się oceanem przestwór, powiedziałem:

— No dobrze, Eri… ale co teraz? Co… będzie?

— Powiedziałam ci już.

— Ale ja nie chcą tak… — szepnąłem.

— Inaczej nie może być — odpowiedziała po długiej chwili. — Zresztą…

— Zresztą?

— Nie chcę.

Tego dnia, pod wieczór, znowu stało się jak gdyby gorzej. Bo to wracało i postępowało, i cofało się — dlaczego? Nie wiem. Ona też chyba nie wiedziała. Jak gdybyśmy tylko w obliczu ostateczności stawali się bliscy i tylko tam znali się i mogli naprawdę zrozumieć. I noc. I jeszcze jeden dzień.

A na czwarty słyszałem, jak rozmawiała przez telefon, i okropnie się przestraszyłem.

Płakała potem. Ale przy obiedzie uśmiechała się już.

I taki był koniec i początek. Bo po następnym tygodniu pojechaliśmy do Mae, ośrodka okręgu, i tam, w urzędzie, przed biało ubranym człowiekiem, wymówiliśmy formuły, które uczyniły nas mężem i żoną. Tego samego dnia telegrafowałem do Olafa. Nazajutrz poszedłem na pocztę, ale nie było od niego nic. Pomyślałem, że może przeniósł się gdzieś i stąd ta zwłoka. Ale prawdę mówiąc, już wtedy, na poczcie, poczułem ukłucie niepokoju, bo to milczenie nie było podobne do Olafa, ale przez wszystko, co zaszło, myślałem o tym tylko chwilę i nie powiedziałem jej nic. Jak gdybym zapomniał.

Загрузка...