Jak na parą skojarzoną tylko gwałtownością mego szaleństwa, odpowiadaliśmy sobie nadspodziewanie. śycie nasze ulegało dość osobliwemu podziałowi. Jeśli dochodziło do różnicy poglądów, Eri umiała bronić swego stanowiska, ale szło wtedy zazwyczaj o sprawy ogólne, była na przykład przekonaną zwolenniczką betryzacji i broniła jej argumentami nie wziętymi z książek. To, że przeciwstawiała swój sąd mojemu tak otwarcie, uważałem za dobry znak; ale te nasze dyskusje toczyły się za dnia. Mówić w jego świetle o mnie w sposób obiektywny, spokojny, nie śmiała albo raczej nie chciała, nie wiedząc zapewne, co z jej słów będzie „wytknięciem jakiejś mojej przywary, śmiesznostki „faceta z konserwowej bańki”, by użyć wyrażenia Olafa, a co atakiem skierowanym w sedno wartości mego czasu. Ale w nocy — jak gdyby przez to, że mrok redukował nieco moją obecność i rozcieńczał ją — mówiła mi o mnie, to znaczy — o nas, i byłem rad tym cichym rozmowom w ciemności, bo litościwie skrywała liczne moje osłupienia.
Opowiadała mi o sobie, o swoim dzieciństwie, i w ten sposób po raz wtóry, a właściwie pierwszy, bo wypełniony realną, ludzką treścią, dowiedziałem się, jak misternie było zbudowane to społeczeństwo nieustającej, czule stabilizowanej harmonii. Uważało za rzecz naturalną, że posiadanie dzieci, wychowanie ich w pierwszych latach życia jest kwestią wysokich kwalifikacji i wszechstronnego przygotowania, po prostu specjalnych studiów; już aby uzyskać pozwolenie posiadania potomka, małżeństwo musiało składać coś w rodzaju egzaminów; wydało mi się to zrazu czymś niesłychanym, ale przyznać musiałem po namyśle, że paradoksalność obyczajów obciążała raczej nas, dawnych, a nie ich — bo w starej społeczności nie można było zbudować domu, mostu, wyleczyć choroby, dokonać prostej czynności administracyjnej bez określonego wykształcenia, i tylko właśnie rzecz największej odpowiedzialności, rodzenie dzieci, kształtowanie ich psychiki, oddana była na los ślepego przypadku i chwilowego pożądania, a zbiorowość zaczynała ingerować wówczas, kiedy, jeżeli popełnione zostały błędy, na ich naprawę było za późno.
Tak więc uzyskanie prawa do dziecka było teraz szczególnym wyróżnieniem, nie przyznawanym byle komu; dalej, rodzice nie mogli izolować dzieci od ich rówieśników — tworzono specjalnie dobierane, dwupłciowe grupy, w których reprezentowane były najrozmaitsze temperamenty; tak zwane dzieci trudne poddawano dodatkowym zabiegom hipnagogicznym, a uczenie wszystkich rozpoczynano niezwykle wcześnie. Nie była to nauka czytania i pisania, ta przychodziła daleko później; osobliwe kształcenie najmłodszych polegało na wprowadzaniu ich — poprzez specjalne zabawy — w funkcjonowanie świata, Ziemi, w bogactwo i rozmaitość życia społecznego; już cztero—, pięcioletnim wpajano, właśnie w taki, niejako naturalny sposób, zasady tolerancji, współżycia, poszanowania innych przekonań i postaw, nieistotności najbardziej odmiennych, zewnętrznych cech fizycznych dzieci (więc ludzi) różnych ras. Wszystko to wydawało mi się bardzo piękne, z jednym lecz zasadniczym zastrzeżeniem, albowiem niewzruszonym fundamentem tego świata, jego wszechogarniającą regułą była betryzacja. Wychowanie zmierzało właśnie do tego, aby przyjmowano ją jako oczywistość, równą narodzinom czy śmierci. Nawet kiedy z ust Eri słyszałem, jak uczą w szkołach dawnej historii, ogarniał mnie gniew, z trudem tylko powściągany. Były to, w tym ujęciu, czasy zwierzęcości i barbarzyńskiego, niepohamowanego rozrodu, gwałtownych katastrof ekonomicznych i wojennych, a nieprzemilczane osiągnięcia cywilizacyjne przedstawiano jako wyraz tych sił i dążeń, które pozwalały ludziom przezwyciężać ciemność i okrucieństwa epoki: dochodziło więc do owych osiągnięć niejako na przekór powszechnie wówczas panującej tendencji życia kosztem innych. To — powiadano — co dawniej przychodziło z największym trudem, co mogło być spełnieniem tylko dla nielicznych, do czego prowadziła droga najeżona niebezpieczeństwami i koniecznością Wyrzeczeń, kompromisów, moralnych klęsk okupujących materialne sukcesy, jest teraz powszechne, łatwe i pewne.
Pół biedy jeszcze, póki rozprawiało się ogólnikami; na potępienie licznych stron przeszłości, choćby takich, jak wojny, gotów byłem przystać; także i brak — całkowity! — polityki, tarć, napięć, konfliktów międzynarodowych — choć zrazu zadziwiający, choć nasuwający podejrzenia, iż muszą istnieć, tyle że się je przemilcza — musiałem uznać za osiągnięcie, nie za utratę; ale gorzej było, gdy to przewartościowanie dotykało moich spraw najosobistszych. Bo nie tylko Starck swoją książką (napisaną, dodam, na pół wieku przed moim powrotem) rezygnował z wypraw kosmicznych. Tu Eri, absolwentka archeologii, mogła nauczyć mnie niejednego. Pierwsze już betryzowane pokolenia radykalnie zmieniły swój stosunek do astronautyki, ale po zmianie znaków z dodatnich na ujemne pozostał on nadal intensywny. Uważano więc, że popełniony został tragiczny błąd kulminacyjny właśnie w latach planowania naszej wyprawy, gdyż wtedy to wysyłano podobne ekspedycje całymi chmarami: błąd nie na tym tylko polegał, że plon tych wypraw okazał się nikły, że spenetrowanie obszaru przysłonecznego w promieniu wielu lat świetlnych nie doprowadziło — poza odkryciem, na nielicznych planetach, prymitywnych i obcych nam na ogół form wegetacji — do kontaktu z żadną wysoko rozwiniętą cywilizacją. I nie to także uważano za najgorsze, że przeraźliwe trwanie podróży zmieniać będzie, w miarę jak wytyczane cele staną się coraz dalsze, załogę statków, tych przedstawicieli Ziemi, w gromadę nieszczęsnych, śmiertelnie znękanych istot, które po wylądowaniu, tu czy tam, wymagać muszą troskliwej opieki i rekonwalescencji; że decyzja wysyłania podobnych zapaleńców jest bezmyślnością i okrucieństwem. Za najistotniejsze uznawano to, że kosmos pragnęła podbić Ziemia, która nie uczyniła jeszcze wszystkiego dla samej siebie, jak gdyby nie było oczywiste, że bezmiarów ludzkiego cierpienia, niesprawiedliwości, lęku i głodu na globie ziemskim nie ukoją heroiczne loty.
Ale tak myślało, jak mówię, pierwsze betryzowane pokolenie, potem bowiem, naturalnym biegiem rzeczy, przyszło zapomnienie i obojętność, a dowiadując się o romantycznym okresie astronautyki, dzieci dziwiły mu się, być może nawet odrobinę lęku odczuwały wobec tych swoich niepojętych przodków, równie obcych, równie niezrozumiałych, jak ich prapradziadowie, uwikłani w wojny łupieżcze i wyprawy za złotem. Ta obojętność właśnie najbardziej mnie przerażała, bo była gorsza od bezwzględnego potępienia — dzieło naszego życia okryte zostało milczeniem, pogrzebane i zapomniane.
Eri nie starała się zapalić we mnie entuzjazmu do nowego świata, nie usiłowała mnie nań pospiesznie nawrócić; po prostu opowiadała o nim, mówiąc o sobie, a ja — właśnie dlatego, że mówiła o sobie i sobą wystawiała mu świadectwo — nie mogłem zamykać oczu na jego blaski.
Była to cywilizacja pozbawiona lęku. Wszystko, co istniało, służyło ludziom. Nic nie miało wagi, prócz ich wygody, zaspokojenia potrzeb oczywistych i najbardziej wyszukanych.
Zewsząd, ze wszystkich dziedzin, w których obecność człowieka, ułomność jego namiętności, powolność jego reakcji mogła stworzyć choć najmniejsze ryzyko — został on wyeliminowany na rzecz urządzeń martwych, automatów.
Był to świat zamknięty na niebezpieczeństwo. Na grozę, walką, na wszelki gwałt — nie było w nim miejsca; świat łagodności, form i obyczajów miękkich, przejść nieostrych, sytuacji niedramatycznych, równie zdumiewający bodaj, jak moja czy nasza (o Olafie myślę) nań reakcja.
Bo my właśnie przez dziesięć lat najedliśmy się tyle okropności tego wszystkiego, co jest przeciwne człowiekowi, co rani go i łamie, i wracaliśmy, mając tak tego dość, tak strasznie dość; każdy, słysząc, że powrót się opóźni, że trzeba stawić czoło nowym miesiącom próżni, skoczyłby chyba mówiącemu do gardła. I oto my, którzy już znieść nie mogliśmy ciągłego ryzyka, ślepej szansy meteorytowego trafienia, tego wiecznego napięcia oczekiwań, tych mąk przeżywanych, kiedy jakiś Arder czy Ennesson nie wracał ze zwiadowczego lotu, zaczynaliśmy się naraz powoływać na ów czas grozy jako na coś jedynie słusznego, właściwego, nadającego nam godność i sens. A przecież teraz jeszcze wzdrygałem się, kiedy zdarzyło się wspomnieć, jak siedząc, leżąc, pozawieszani w najdziwaczniejszych pozycjach nad okrągłą kabiną radiowa, czekaliśmy i czekali w ciszy, przerywanej tylko miarowym brzęczeniem sygnału nadawanego przez samoczynny wywoływacz statku, widząc, jak w martwym, błękitnym świetle krople potu spływają z czoła radiotelegrafisty, zamarłego w takim samym oczekiwaniu — podczas kiedy uruchomiony zegar alarmowy szedł bezgłośnie, aż wreszcie moment, w którym wskazówka jego dotknęła czerwonego punktu tarczy, stawał się ulgą. Ulgą… bo wtedy można już było ruszyć na poszukiwania i samemu zginąć, a to wydawało się naprawdę łatwiejsze od tamtego oczekiwania. My, piloci, nienaukowcy, byliśmy starymi chłopcami, nasz czas zatrzymał się na trzy lata jeszcze przed właściwym startem. Przez te trzy lata przechodziliśmy kolejne próby narastającego obciążenia psychicznego. Były tego trzy główne etapy, trzy stacje, zwane krótko Pałacem Duchów, Maglem i Koronacją.
Pałac Duchów to było zamknięcie w małym pojemniku, odciętym od świata najdoskonalej, jak można sobie wyobrazić. Do jego wnętrza nie dochodził żaden dźwięk, promień światła, szczypta powietrza, zrodzone na zewnątrz drgnienie. Podobny do małej rakiety, pojemnik wyposażony był w jej fantomową aparaturę, zapasy wody, żywności i tlenu. I trzeba było tam żyć, bezczynnie, nie mając absolutnie nic do roboty, przez miesiąc — który wydawał się wiecznością. Nikt nie wychodził stamtąd taki, jaki wszedł. Ja, jeden z najtwardszych rzemieni doktora Jenssena, dopiero w trzecim tygodniu zacząłem widzieć te dziwne rzeczy, które inni dostrzegali już w czwartym — piątym dniu: potwory bez twarzy, bezkształtne tłumy, które wysączały się z martwo świecących zegarowych tarcz, aby wdawać się ze mną w nieprzytomne rozmowy, aby zawisać nad moim spoconym ciałem, które traciło granice, odmieniało się, olbrzymiało, nareszcie — to było bodaj najprzeraźliwsze — zaczynało się jak gdyby usamodzielniać, zrazu podrygując pojedynczymi włókienkami mięśni, potem, poprzez mrowienia i odrętwienia, przechodziło do przykurczów, na koniec ruchów, które obserwowałem, osłupiały, nie pojmując — i gdyby nie wstępny trening, gdyby nie teoretyczne wskazówki, gotów bym sądzić, że moimi rękami, głową, karkiem owładnęły demony. Wytapicerowane wnętrze pojemnika widziało ponoć sceny nie do opisania, nie do nazwania — Janssen i sztab jego ludzi dzięki odpowiednim aparatom byli świadkami tego, co działo się w środku, ale nikt z nas o tym — wtedy — nie wiedział. Poczucie izolacji musiało być autentyczne i pełne. Dlatego znikanie niektórych asystentów doktora było dla nas niezrozumiałe. Dopiero podczas podróży Gimma powiedział mi, że oni się po prostu załamywali. Jeden, niejaki Gobbek, usiłował podobno otworzyć przemocą zasobnik, bo nie mógł patrzeć na męki zamkniętego w nim człowieka.
Ale to był dopiero Pałac Duchów. Bo potem szedł jeszcze Magiel, z jego wywrotkami i centryfugami, z piekielną machiną akcelerującą, która zdolna była dać 400 g — przyspieszenie nigdy oczywiście nie realizowane, bo zmieniłoby człowieka w kałużę, ale i 100 g wystarczyło, aby w ułamku sekundy cały grzbiet badanego stał się lepki od wypoconej przez skórę krwi.
Ostatnią próbę, Koronację, przeszedłem zupełnie dobrze. Było to ostatnie już sito, ostatnia stacja odsiewu. Al Martin, chłop, który wtedy, na Ziemi, wyglądał jak ja dziś, kolos, jedna bryła żelaznych mięśni, sam spokój wcielony, jak mogło się zdawać, wrócił z Koronacji na Ziemię w takim stanie, że od razu wywieźli go z ośrodka.
Była ta Koronacja sprawą całkiem prostą. Ubierali człowieka w skafander, wywozili na orbitę okołoziemską i na wysokości jakichś stu tysięcy kilometrów, gdzie Ziemia świeciła jak pięciokrotnie powiększony Księżyc, wyrzucali go po prostu z rakiety w próżnię, a potem odlatywali. I trzeba było, wisząc tak, poruszając nogami i rękami, czekać na ich powrót, na ocalenie; skafander był pewny, wygodny, miał aparatury tlenowe, klimatyzacyjne, ogrzewał, karmił nawet człowieka pastą odżywczą, wyciskaną co dwie godziny ze specjalnego ustnika.
Tak że nic nie mogło się stać, chyba żeby popsuł się aparacik radiowy, który przymocowany do skafandra z zewnątrz, dawał automatycznym sygnałem znać, gdzie znajduje się jego właściciel. Nie było w tym skafandrze jednej tylko należnej rzeczy, radia łączności, umyślnie, rozumie się, więc nie można w nim było usłyszeć żadnego głosu prócz własnego. Mając wokół siebie tę czerń niematerialną i gwiazdy, trzeba było, w nieważkim zawieszeniu, czekać.
Dosyć długo, co prawda, ale nie bardzo. Nic więcej.
Tak, ale ludzie dostawali od tego obłędu; na rakietę bazy wciągano wijących się w jakichś drgawkach epileptycznych. To było najbardziej przeciwne wszystkiemu, co tkwiło w człowieku — doskonałe unicestwienie, zatrata, śmierć z pełnią przetrwałej świadomości, było to doświadczenie wieczności, wchodziła w człowieka i dawała mu poczuć swój potworny smak. Wiedza zawsze uważana za niemożliwą, nienaoczną, o wszechkierunkowej bezdni pozaziemskiego istnienia, stawała się naszym udziałem; nieskończony upadek, gwiazdy między jakże bezużytecznymi, wijącymi się nogami, daremność, bezpotrzeba rąk, ust, gestów, wszelkiego ruchu i bezruchu, w skafandrach puchł krzyk, nieszczęśnicy wyli — dosyć.
Dość wspominań tego, co było przecież tylko próbą, wstępem, czymś przygotowanym umyślnie w sposób zapobiegliwy, i to z zabezpieczeniami: ani jednemu z „koronowanych” nie stało się, w sensie fizycznym, nic; wszystkich odnalazła rakieta bazy. Co prawda i tego nam nie mówiono, aby autentyczność sytuacji była możliwie największa.
Koronacja poszła mi dobrze, bo miałem swój własny system. To było bardzo proste i zupełnie nieuczciwe: nie wolno było tego robić. Kiedy wyrzucili mnie z luku, zamknąłem oczy. Potem rozmyślałem o różnych rzeczach. Jedyne, co trzeba było mieć w obfitości, to wolę. Trzeba sobie było powiedzieć, że się tych nieszczęsnych oczu nie otworzy, żeby nie wiedzieć co. Janssen, jak sądzę, wiedział o moim wybiegu. Nie miało to dla mnie żadnych konsekwencji.
Ale wszystko to działo się na Ziemi lub w jej pobliżu. Potem przyszła już nie wymyślona i nie stworzona laboratoryjnie próżnia, która zabijała naprawdę, nie na niby; i która niekiedy oszczędzała: Olafa, Gimmę, Thurbera, mnie, tamtych siedmiu z „Ulissesa” — i nawet dała nam wrócić. Po czym my, którzyśmy niczego tak nie pragnęli, jak spokoju, ujrzawszy nasze marzenie zrealizowane w.sposób doskonały, natychmiast wzgardziliśmy nim. To, zdaje się,
Platon powiedział: „Nieszczęsny — będziesz miał to, czegoś chciał”.