KSIĘGA IV Decyzja

Posłuchajcie mądrości Starych. Kojot zwodzi Lud i sprowadza na niego nieszczęście. Czasem jednak im pomaga. Nic nie może być całkiem złe. Ani dobre.

Soi 342: Popołudnie

— Rzecz piękna radością jest na wieki — rzekł Wiley Craig z prawdziwym uznaniem w głosie.

Osłona nowej kopuły ogrodowej była wreszcie ukończona, sześcienna konstrukcja ze szklanych cegieł zbudowanych wyłącznie z materiałów pochodzących z marsjańskiego piasku. Craig i Rodriguez stali przy wielkiej parabolicznej misie zwierciadła słonecznego, które ogrzewało piec, podziwiając swoją pracę.

Rodriguez skinął głową wewnątrz hełmu.

— I skończyliśmy ją w rekordowym czasie.

— Rekord do pobicia nie był specjalnie imponujący, Tom — zaśmiał się Craig. — No i tym razem nikt nie został ranny.

Poruszając swoją pokrytą bliznami dłonią, Rodriguez mruknął:

— Tak, zgadza się.

Nowa kopuła — ze szklarnią — została wzniesiona na brzegu klifu kanionu. Cztery fullerenowe liny biegły opadając obok niszy ze starożytnym budynkiem i ciągnęły się aż na dno kanionu.

Pracowali tam Hali i Fuchida, badając porosty w skałach, a nowy świder mruczał cicho, wyrzucając coraz to nowe próbki żyjących w głębi ziemi bakterii wykopanych poniżej poziomu wiecznej zmarzliny.

Nowa kopuła przyleciała bezzałogową misją z Ziemi, wyposażona w elastyczny tunel, który można było zdalnie podłączyć do śluzy łazika, sterując nim z kopuły lub łazika. Badacze mogli teraz przechodzić z kopuły do łazika lub odwrotnie, nie wkładając skafandrów.

Nowy ładownik przywiózł także podobny tunel dla starej kopuły, nadal wnoszącej się na na Lunae Planum. Stacy i Fuchida przymocowali go do klapy śluzy.

W ciągu ostatnich sześciu miesięcy badacze sporządzili mapą występowania porostów na całej powierzchni Marsa. Fuchida wrócił na Olympus Mons, by pobrać kolejne próbki Ares olympicus i z zachwytem graniczącym z delirium odkrył podobne szczepy bakterii pożerających skałę w dwóch pozostałych wulkanach tarczowych Tharsis.

Stacy była pilotem tylko podczas jednego z lotów z Fuchida, mimo jej niezaspokojonego uwielbienia dla latania. Obowiązki dyrektora misji dość jej ciążyły, zwłaszcza, że miłości do latania nic udało jej się pokonać. „Stanowisko wiąże się z pewnymi przywilejami”, rzekła twardo, ogłaszając swoją decyzję o pilotowaniu rakietoplanu.

Fuchida sam zrealizował wszystkie wyprawy do wulkanów. Planowano udział Trudy w niektórych z nich, ale para biologów ogłosiła, że Trudy woli pracować z porostami na dnie kanionu, zaś Fuchida załatwi sprawę wulkanów.

Gdy Dex drażnił się z Trudy, nabijając się z niej, że boi się latać, Rodriguez ruszył jej na pomoc.

— Sądzisz, że jazda tam i z powrotem po tej linie, cztery kilometry w dół, nie jest przerażająca? Chłopieją się czuję bezpieczniej w czymś, co przynajmniej ma skrzydła.

Stacy opracowała dla każdego z nich dokładny plan, który zakładał, że Jamie pracuje w nowej kopule przy kanionie, a sama Stacy większość czasu przebywa w starej bazie na Lunae Planum. Jamie zastanawiał się, jakim cudem udaje jej się trzymać Vijay z daleka, skoro on i Dex przebywali razem w jednym miejscu. Widywał Vijay, gdy nie było Dexa i wiedział, że Dexa zobaczy dopiero wtedy, jak Vijay zniknie.

Jamie nie spał z Vijay odkąd przestał być dyrektorem misji. Powtarzał sobie, że ona z Dexem też nie sypia. Próbował w to wierzyć i przez większość czasu mu się udawało. Były jednak chwile, gdy Dex wracał z przejażdżki do starej kopuły z cynicznym uśmieszkiem, na widok którego w Jamiem aż się wszystko skręcało.

On i Dex jakoś wytrzymywali ze sobą. Nie mając w pobliżu Vijay, pracowali i jadali ramię w ramię. Wygłaszali spekulacje na temat marsjańskiego budynku i samych Marsjan. I martwili się, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy ojciec Dexa przybędzie, by zacząć swoją działalność komercyjną.

— Dlaczego nie zmusimy MKU, żeby wysunęło roszczenia do tego terenu? — zaproponował którejś nocy Dex, gdy siedzieli nad kubkami kawy w mesie nowej kopuły.

Jamie skontaktował się z doktorem Li za pośrednictwem Connorsa i z przewodniczącym rady MKU za pośrednictwem doktora Li.

Zwykle niewzruszony Walter Laurence miał zmartwiony wyraz twarzy, gdy wreszcie odpowiedział na błagalne wiadomości Jamiego. Jamie czekał do później nocy z otwarciem wiadomości od Leurence’a; w kopule było cicho, światła przygaszone, reszta przeważnie spała.

— Doktorze Waterman — zaczął sztywno, z brązowymi oczami utkwionymi nisko, prawdopodobnie na ekranie komputera, nie na kamerze — cała rada MKU starannie przemyślała pańską prośbę.

Jamie obserwował w milczeniu, jak Laurence przegryza się przez długą, nieznośną listę wymówek. Bez przerwy przeczesywał jedną dłonią swoją gęstą, srebrną grzywę włosów, jakby był zakłopotany.

— Jak na razie, sytuacja wygląda w ten sposób — zakończył Laurence — że rada uważa za niestosowne wysuwanie roszczeń co do wykorzystania jakiejkolwiek części Marsa — czy dowolnego innego ciała w Układzie Słonecznym, jeśli już o tym mówimy. Zajmujemy się badaniami naukowymi, a nie handlem nieruchomościami.

Gdy Jamie ruszył do kwatery Dexa, młodszy mężczyzna już był w drodze do niego.

— Widziałeś odpowiedź Laurence’a? — spytał Jamie, co w sumie było zbędne.

— Ma chłop kręgosłup jak pleśń bagienna — mruknął Dex. — On i cała ta pieprzona rada.

— Nie zaryzykują nawet krzywego spojrzenia ze strony twojego ojca.

— Istotnie — zgodził się Dex. — Pieniądz rządzi światem.

— Zostało nam tylko trzydzieści dni, zanim rozpocznie się kolejna misja.

— Z kochanym tatusiem na pokładzie.

Szli razem przez pogrążoną w półcieniu kopułę do mesy.

— Twój ojciec rzeczywiście przyjeżdża?

— Przeszedł wszystkie testy fizyczne. Wysłał mi wideo, na którym ćwiczy w skafandrze procedury awaryjne w wielkim basenie w Huntsville.

— Pieniądz rządzi światem, rzeczywiście — mruknął Jamie.

W ciągu minionych sześciu miesięcy Fuchida przy każdej okazji atakował Jamiego, próbując go przekonać, że jeden z badaczy celowo uszkadza sprzęt.

Spalone łożysko z łazika Stacy stało się kością niezgody. Fuchida zbadał je i twierdził, że ktoś przy nim majstrował.

— Widzisz te rysy, wzdłuż uszczelki, która zawiodła? — pokazywał biolog. — Zrobiono je celowo! Ktoś specjalnie odsunął uszczelkę, żeby pył się tam dostał i zniszczył łożysko.

Jamie przyglądał się intensywnie łożysku w dłoni Fuchidy. Widział zadrapania, ale musiał powiedzieć biologowi, że nie da się określić, czy ktoś zrobił je celowo.

— A jak inaczej mogłyby powstać?

— Cząsteczki pyłu — podsunął Jamie. — Kamienie wprawione w ruch przez koło.

Biolog z uporem potrząsnął głową.

— Moglibyśmy poprosić Wileya, żeby rzucił okiem i wypowiedział się.

— A jeśli to on jest sabotażystą? — odparł Fuchida zniechęconym tonem.

Przy każdej awarii sprzętu, każdym drobnym wypadku, za każdym razem, gdy ktoś z badaczy się potknął albo lekko skaleczył, Fuchida dodawał to do swojej listy „dowodów”. Co tydzień kontaktował się z Jamiem, zwykle późną nocą, kiedy wszyscy spali — a nawet wtedy Fuchida wyglądał na niepewnego, podejrzliwego, nieufnego.

Wreszcie Jamie musiał mu to powiedzieć:

— Mitsuo, stajesz się paranoikiem.

Ku jego zdumieniu, biolog odparł cichym i stłumionym głosem:

— Wiem. Zaczynam się zastanawiać, czy nie zwariowałem. Dlaczego tylko ja widzę, co się dzieje?

Jamie próbował rozładować sytuację.

— Może jesteś bystrzejszy od nas wszystkich.

— Albo bardziej stuknięty — przyznał Fuchida. Coś w tym jest, pomyślał Jamie.

Zapis w dzienniku

Mc nie działa jak powinno. Ignorują wszystko co robię. Wiem, że mnie obserwują, ale nie przyznają się do tego. Nie potrafiliby podejść do mnie, twarzą w twarz i mieć to z głowy. Plotkują o mnie za moimi plecami. Szepczą. Słyszę, jak szepczą, kiedy myślą, że ich nie słucham i nie widzę. Muszę podjąć drastyczne kroki. Biedni, omamieni głupcy! Czy oni nie widzą, że próbuję ratować im życie? Im dłużej jesteśmy na Marsie, tym większe prawdopodobieństwo, że wszyscy zginiemy. Lepiej zabić jedno czy dwoje, żeby ocalić resztę. Musimy stąd uciekać! Na Ziemię, gdzie jest bezpiecznie. Lepiej poświęcić kilku i ocalić resztę.

Soi 358: Poranek

Jamie budził się powoli, niepokojące resztki snu parowały mu z pamięci, gdy próbował im się przyjrzeć. Coś o Marsjanach, pomyślał, choć niewyraźnie przypominał sobie, że śnił mu się Fuchida, próbujący mu rozpaczliwie coś powiedzieć, ale nie mogący wymówić słowa.

Mały koszmar, uznał w końcu Jamie, szybko biorąc prysznic i goląc się. Trzeba zachować pozory, powiedział sobie, przesuwając maszynką elektryczną po brodzie. Brzęczała słabo, jakoś ton niżej niż zwykle. Trzeba podładować baterie. Zaczął myśleć o generatorze nuklearnym zagrzebanym o kilometr od nich. Ludzie w domu, na Ziemi, nadal bali się energii nuklearnej. Tu nie dalibyśmy bez niej rady.

Dom jest tutaj, usłyszał Jamie szept dziadka. Tamten świat nie jest dla ciebie. Ten jest twój.

— Przez chwilę, dziadku — odparł Jamie, prawie bezdźwięcznym szeptem. — Dopóki Trumbalł nie przybędzie, żeby nam go odebrać.

Włożył kombinezon i usiadł, zniechęcony, przy biurku. Nudna, rutynowa praca. Cały entuzjazm gdzieś się ulotnił. Teraz zbieramy kawałeczki danych, jak grupka studentów, którym profesor na Ziemi zadał jakieś ćwiczenie.

Od miesięcy nie odkryto niczego nowego. Budynek na klifie zazdrośnie strzegł swoich tajemnic, pusty i milczący, niechętny do ujawnienia czegokolwiek. Tylko samo jego istnienie mówiło tak wiele.

Co wiemy? — zadał sobie Jamie pytanie po raz tysięczny w tygodniu.

Wiemy, że na Marsie istnieje życie: porosty pod powierzchnią skały i bakterie głęboko pod ziemią.

Wiemy, że na Marsie istniała kiedyś rozumna rasa, która stworzyła budowlę na klifie.

Wiemy, że ta rasa już nie istnieje.

Jesteśmy przekonani, że rasa uległa zagładzie z powodu uderzeń meteorytów jakieś sześćdziesiąt pięć milionów lat temu.

I to wszystko. Stworzyli pismo. Może nawet rozumieli, co się z nimi dzieje.

Nie zdołaliśmy jednak znaleźć na całej planecie kolejnego budynku. Nie rozumiemy ich pisma i prawdopodobnie nigdy nie zrozumiemy.

Czemu więc zadajemy sobie trud przeszukania planety i szperania w niszy, gdzie znajduje się budynek? Nie mamy narzędzi ani ludzi, żeby znaleźć cokolwiek innego. Nie mamy możliwości zrozumienia, kim albo czym byli. Mogli zabudować tę planetę miastami i farmami, ale po sześćdziesięciu milionach lat nie ma ich, wszystko zaginęło, pokryte pyłem albo samo zamienione w pył.

Jamie przyznał sam przed sobą, że marnują czas. Nawet seanse VR nadawane na Ziemię straciły swój czar; klientami są głównie szkoły i muzea. Równie dobrze możemy się spakować i wrócić do domu.

I wtedy ujrzał Trumballa i jego budowniczych hoteli, i turystów, których chciał przywieźć na Marsa. Buldożery, autobusy i pasaże handlowe sprzedające plastykowe figurki Marsjan.

Z ponurą miną odwrócił się do swojego laptopa i włączył go, gotów do zapoznania się z planem na cały dzień.

Na ekranie pojawiła się rozradowana, czekoladowa twarz Pete’a Connorsa.

— Gratulacje! Dziś mija trzysta sześćdziesiąty piąty dzień waszego pobytu na Marsie. Przebywacie na powierzchni planety już cały rok. To prawdziwy kamień milowy.

Jamie zamrugał. To dopiero soi trzysta pięćdziesiąt osiem, jak dojrzał na linii daty na dole ekranu.

I wtedy, mimo nieciekawego nastroju, uśmiechnął się. No jasne, rzekł do siebie. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni ziemskich, nie marsjańskich dni. Pełny ziemski rok.

Jakoś nie miał ochoty na świętowanie.

W głównej kopule Vijay także myślała o kalendarzu.

— To wielkie osiągnięcie — powiedziała do Stacy. — Powinniśmy to jakoś uczcić.

Dwie kobiety znajdowały się w miniaturowym gabinecie Vijay. Dezhurova siedziała rozebrana do bielizny, z ciśnieniomierzem na lewym ramieniu i sześcioma czujnikami doczepionymi do jej umięśnionej piersi i pleców.

— Co masz na myśli? — spytała ostrożnie. Jako kosmonautka nie ufała medykom, zwłaszcza połączeniom lekarza z psychiatrą. Ich głównym zadaniem było uziemianie ludzi i tego się bała.

— Nie wiem — odparła Vijay, najwyraźniej nieświadoma niechęci swojej pacjentki. — Skoro mamy grupę rozdzieloną po dwóch kopułach, trudno będzie zebrać wszystkich na imprezę.

— Alkohol jest zakazany — rzekła bezbarwnie Dezhurova.

— Nie miałam na myśli popijawy — wyjaśniła szybko Vijay, patrząc na ekrany aparatury medycznej. Dezhurova wydawała się absolutnie zdrowa; ciśnienie krwi miała nieco niższe niż zwykle, ale w granicach normy.

— No to co w takim razie?

Vijay wzruszyła ramionami i zaczęła zdejmować rękaw ciśnieniomierza z umięśnionego ramienia kosmonautki. Dezhurova zaczęła ściągać czujniki drugą ręką.

— Coś by się przydało — rzekła Vijay. — Morale spada i to gwałtownie. Przez ostatnie miesiące nic tylko praca, praca, praca. Nic ciekawego. To nie jest dobre dla kondycji psychicznej.

— Trudy i Tom chyba są zadowoleni — rzekła Dezhurova, schodząc ze stołu i sięgając po kombinezon.

— Kiedy są razem, tak — zgodziła się Vijay. — Ale ona też bywa smutna, kiedy się ich rozdzieli.

Stacy potrząsnęła głową.

— Nie mogę dostosować całego planu pracy tak, by uwzględnić ich romans.

— Oczywiście, że nie. I szczerze mówiąc, Trudy bywa wdzięczna za to, że jest z dala od Tommy’ego.

— Sądzisz, że ona go nie kocha?

— Miłość nie ma z tym wiele wspólnego — rzekła Vijay, poważniejąc. — Tommy pewnie za nią szaleje, ale ona… Vijay zawiesiła głos.

— Tak? Co?

— Nie wiem — rzekła Vijay z zakłopotanym wyrazem twarzy. — Trudy lubi Toma, to jasne. Ale nie sądzę, żeby można to było nazwać miłością, po którejkolwiek ze stron.

— Czy to jest twoja zawodowa opinia? — spytała Dezhurova, dopinając rzepy skafandra.

— Nie całkiem.

Stacy postukała Vijay po ramieniu grubym, mocnym palcem.

— Czy to nie jest przypadkiem to, co wy, psychologowie, nazywacie projekcją?

— Projekcją?

— Nie potrafisz się zaangażować w związek z Jamiem, więc wydaje ci się, że Trudy ma ten sam problem.

— Nie potrafię…? — Oczy Vijay otwarły się szeroko ze zdumienia. Odwróciła wzrok.

Ze złośliwym uśmiechem Stacy rzekła:

— Dex i Jamie są w drugiej kopule. Sądzę, że dobrze będzie trzymać cię od nich z daleka. Imprezy nie będzie.

I wyszła z gabinetu.

Zamiast urządzać przyjęcie, Dezhurova urządziła telekonferencję przy kolacji. Ustawiła wideofon na jednym końcu stołu w mesie kopuły jeden i kazała Jamietnu zrobić to samo w kopule dwa.

— Upamiętnijmy to ważne wydarzenie toastem na cześć wspólnoty i braterstwa — rzekła, siedząc na honorowym miejscu przy stole i wznosząc toast sokiem grejfrutowym.

— Za wspólnotę i braterstwo — powtórzył Jamie.

Patrząc na trzy pozostałe osoby przy stole, Jamie stwierdził, że toast to tylko puste słowa. Fuchida podejrzewał, że jeden z jego współtowarzyszy jest sabotażystą. Rodriguez siedział ponury, bo wolałby być z Trudy i wiedział, że kiedy zostanie przerzucony do kopuły jeden, Trudy przyjedzie do kopuły dwa. Tomas pewnie myśli że Stacy rozdziela ich celowo.

Przyglądając się Dexowi Jamie pomyślał, że przez ostatni rok Dex bardzo się zmienił. Zwłaszcza odkąd znaleźli budowlę. Teraz jest całkiem rozdarty wewnętrznie w związku ze sprawą ojca. A gdzieś głęboko i tak chce przekształcić Marsa w zyskowne przedsiębiorstwo.

Wspólnota i braterstwo, powtórzył Jamie w duchu. Marne szansę.

Jamie udał się po kolacji do centrum łączności, bardziej po to, żeby być sam niż z jakiegokolwiek innego powodu. Nie udało mu się jednak. Ledwo Jamie zaczął przeglądać przydziały zadań na następny dzień, Fuchida wpadł i bez słowa przyciągnął sobie krzesło.

— Co się dzieje, Mitsuo? — spytał, aż bojąc się odpowiedzi. Fuchida wyciągnął minidysk z kieszeni na piersi kombinezonu.

— Chyba już wiem, kto jest sabotażystą — rzekł na granicy szeptu.

Wbrew sobie, Jamie spytał:

— Kto?

Fuchida podał mu dysk.

— Rzuć na to okiem.

Wkładając dysk do stacji, Jamie spytał:

— Co to jest?

— Wykonałem korelację wszystkich tak zwanych „wypadków” z przydziałami prac każdego z nas — wyjaśnił biolog.

Jamie zobaczył na ekranie dziwaczny wykres: osiem wystrzępionych linii w różnych kolorach na tle siatki.

— Wygląda jak Alpy — mruknął.

Pochylając się niżej, Fuchida przesunął palcem wzdłuż jasno-błękitnej linii.

— Każda linia przedstawia jedno z nas. Ta to ja. — Przesunął palec na czerwoną linię. — A ta to ty.

— A osie?

— Oś x to oś czasu; oś y to pozycja każdego z nas. Widzisz? Tutaj jesteś ty na pierwszej wyprawie do kanionu, z Dexem, Trudy i Stacy.

Jamie pokiwał głową.

— Rozumiem.

— A teraz… — Fuchida pochylił się i postukał w klawiaturą. Przy kilku punktach zaczęły migać czerwone strzałki na dole wykresu.

— Strzałki pokazują, kiedy wydarzyły się „wypadki”. Na przykład ten — dotknął ekranu — to moment przebicia kopuły ogrodowej.

— Dobrze — rzekł Jamie.

Kilka następnych klepnięć w klawiaturę, po czym Fuchida oznajmił:

— Tutaj usunąłem wszystkie zbędne rzeczy, które mogłyby zaciemnić obraz.

Jamie zobaczył, że większość linii znikła z wykresu. Czerwone strzałki nadal jednak migały oskarżycielsko.

— Zauważ, że tylko jedna osoba była obecna przy każdym wypadku, jeśli chodzi o czas i miejsce.

— Żółta linia.

— Otóż to.

— Kto to jest?

— Stacy.

— Stacy? — Jamie poczuł, jakby został przewrócony przez uderzenie wiatru. — Chcesz powiedzieć, że Stacy jest sabotażystką?

Machając dłonią w stronę ekranu, Fuchida rzekł:

— Tego dowodzą fakty.

Jamie nic nie powiedział, ale jego umysł pracował na najwyższych obrotach. To nie może być Stacy. Mitsuo musi się mylić. Po prostu pozbierał jakieś idiotyczne statystyki…

Fuchida przerwał mu rozmyślania.

— Stacy była sama w centrum łączności, kiedy doszło do przebicia kopuły. Cała reszta była w swoich kwaterach, pamiętasz?

— Tak, ale…

— Była sama w łaziku, kiedy koło zaczęło się grzać.

— Nie było jej przy piecu, gdy Tomas oparzył rękę.

— To prawda, ale pracowała przy nim bezpośrednio przed Rodriguezem.

— To nie może być Stacy — upierał się Jamie. — Do licha, Mitsuo, nie wiemy nawet, czy rzeczywiście mamy tu sabotażystę. Te wypadki to najprawdopodobniej po prostu… wypadki.

Fuchida potrząsnął poważnie głową.

— Poczekaj, Mitsuo — rzekł Jamie. — A twój wypadek? Na Olympus Mons. Czy Stacy skręciła ci kostkę?

Biolog patrzył na Jamiego, jak nauczyciel rozczarowany reakcją ucznia.

— Niektóre wypadki rzeczywiście nimi są — rzekł cierpliwie, cicho, prawie sycząc.

— Dlaczego zatem pozostałe też nie mogą być wypadkami?

— Bo jest ich za dużo! — upierał się Fuchida. — Uruchomiłem analizę statystyczną i zrobiłem porównanie z innymi wyprawami.

— Jak dotąd była tylko jedna.

— Nie, wyprawami antarktycznymi, na Saharę, podwodnymi, takie rzeczy. U nas wskaźnik wypadków jest dwukrotnie wyższy!

Jamie wziął głęboki oddech. Tylko spokojnie. Spójrz na to racjonalnie.

— Dobrze, Mitsuo — rzekł cicho. — Doceniam pracę, jaką w to włożyłeś, ale jakoś nie wierzę, żeby Stacy czy ktokolwiek inny próbował celowo uszkodzić sprzęt.

Fuchida chciał odpowiedzieć, ale Jamie mu przerwał.

— Dlaczego? Po co ktoś miałby przebijać kopułę ogrodu albo majstrować przy piecu słonecznym? To nie jest racjonalne.

— I to właśnie usiłuję ci powiedzieć — szepnął z naciskiem Fuchida. — Ten ktoś nie zachowuje się racjonalnie. Jest szalony.

— Osoba szalona wykazywałaby chyba inne objawy? Fuchida rozłożył ręce.

— Nie mam pojęcia.

— Nie możemy nikogo oskarżyć bez dowodów.

— Czy moja analiza statystyczna nie jest wystarczającym dowodem?

— Wytrzymałaby atak obrony w sądzie? — Nie wiem.

— Ja też nie — odparł Jamie.

— Mam jutro wrócić do kopuły jeden — rzekł Fuchida. — Jeśli Stacy wie, że ją podejrzewam, może dla mnie zaaranżować jakiś „wypadek”.

— Nie potrafię w to uwierzyć.

— Wolałbym zostać tutaj, z dala od niej — rzekł sztywno. Jamie zastanawiał się szybko. Jeśli Mitsuo tu zostanie, Dex będzie musiał wrócić do kopuły jeden z Tomasem. Trudy i Wiley przyjadą tutaj. To będzie znaczyło, że Dex będzie z Vijay przez następne cztery tygodnie.

— Wolałbym nie wprowadzać zmian do planu — rzekł.

— Możesz zająć moje miejsce — zaproponował Fuchida. Wtedy ja mógłbym być z Vijay, pomyślał. Usłyszał jednak własną odpowiedź:

— Nie, Mitsuo, nie mógłbym tego zrobić. Moje miejsce jest tutaj.

— Nie chcą być w kopule ze Stacy — upierał się Fuchida. Jamie spojrzał na biologa, wpatrzył się w jego twarz i zobaczył, że Fuchida nie jest zły ani poruszony. Wyglądał na przerażonego.

— Dobrze — Jamie poddał się z westchnieniem. — Poślę tam Dexa.

Zastanawiał się, czy może wszyscy nie zaczęli gwałtownie wariować.

Soi 359: Noc

Dziwne, pomyślał Jamie zdejmując kombinezon. Jest nas w kopule tylko dwóch, a wymieniamy ze sobą może tuzin słów dziennie.

Dex i Rodrigucz jechali do kopuły jeden, gdzie astronauta miał zabrać Trudy Hali i przywieźć ją z powrotem w okolice kanionu. Rodriguez gwizdał przez całą drogę, uśmiechając się jak kot śniący o kanarkach.

Między dwoma kopułami powstała droga, powiedział sobie Jamie. Jak koleiny wozów pionierów na prerii.

Nie unikał Fuchidy celowo po odjeździe łazika i żaden z nich nie przygotowywał się do pracy na zewnątrz, ale jakoś tak się zdarzało, że on i biolog przez cały dzień przybywali po przeciwnych końcach kopuły. Jadali o różnych porach, każdy sam w mesie.

Złoszczę się na niego, uświadomił sobie Jamie. Jestem wkurzony, bo zmusił mnie do wysłania Dexa do kopuły jeden. On i jego paranoidalne oskarżenia! Stacy nie jest sabotażystką i neurotyczką. Pewnie jest bardziej normalna niż my wszyscy razem wzięci.

Kto zatem jest odpowiedzialny za te wszystkie wypadki? — Jamie zadawał sobie to pytanie. Nikt, nadeszła odpowiedź. To są po prostu wypadki.

A jednak… Jamiemu przyszło do głowy, że powinien porozmawiać o tym z Vijay. To ona jest psychologiem i powinna o tym wiedzieć. Zawahał się jednak. Biolog zwierzył mu się w tajemnicy, a opowiedzenie wszystkiego Vijay byłoby pogwałceniem jego zaufania.

Co jest ważniejsze? — rozmyślał w milczeniu Jamie. Utrzymanie w tajemnicy paranoi Mitsuo czy ochrona zdrowia psychicznego całej ekspedycji?

Wiedział, jaka powinna być odpowiedź. Kiedy jednak wywołał Vijay, nie zrobił tego dla ochrony ekspedycji i doskonale o tym wiedział. Wywołał ją, bo chciał zobaczyć jej twarz, usłyszeć jej głos. Bo przez następne cztery tygodnie będzie z Dexem, a on — w odległości całonocnej jazdy od niej.

Nie spała. Miała rozpuszczone włosy, opadające swobodnie na ramiona. Nagie ramiona. Była w swojej kwaterze, przygotowywała się do snu. Zobaczywszy Jamiego, uśmiechnęła się radośnie.

— Hej, chłopie — rzekła radośnie. — Jak tam wszy?

— Wszy?

— Robale. Gryzą?

— Żadnych robali, żadnych ukąszeń.

— To błogosławieństwo, za które powinniśmy być wdzięczni, prawda?

Wyglądało na to, że rozmawianie z nim sprawia jej autentyczną jrzyjemność. Jamie uświadomił sobie, że pewnie szczerzy się do niej jak uczniak. Poczuł jednak, jak jego uśmiech blednie, gdy przy-3omniał sobie powód tej rozmowy.

— Chyba mamy tu mały problem — rzekł Jamie, zniżając głos.

— Tak? Poważny?

— O to muszę zapytać ciebie. — Krótko opisał zachowanie Fu:hidy, nie wymieniając nazwiska biologa.

Vijay słuchała uważnie. Kiedy Jamie skończył, rzekła:

— Nie mówisz o Dexie, prawda?

— Nie — przyznał, potrząsając lekko głową.

— I oczywiście nie o Tommym. Jamie milczał.

— Więc musi chodzić albo o ciebie, albo o Mitsuo. Nie chciałeś wymienić nazwiska, więc to musi być Mitsuo.

— No i nici z tajemnicy — westchnął.

— Jak on się sprawuje? To znaczy, w pracy.

— Doskonale. Jak zawsze.

— Dlaczego nie wrócił tutaj z ostatnim łazikiem? Przecież miał wrócić, nie?

Jamie nabrał powietrza w płuca.

— Nie chce być w pobliżu Stacy. Boi się, że ona może przestać panować nad sobą albo coś.

— Hm — mruknęła Vijay, ściągając brwi. — Interesujące. — Tak?

Vijay wyglądała na pogrążoną w zadumie.

— Co powinienem z nim zrobić? — naciskał Jamie. Jej ciemne oczy znów skierowały się na Jamiego.

— Wiele nie zrobisz. On nie jest stuknięty. Wątpię też, żeby miał być niebezpieczny, chyba że… — zawiesiła głos.

— Chyba że? — powtórzył Jamie.

Vijay przygryzła wargi, po czym powiedziała:

— Chyba że to on powoduje te wszystkie wypadki i usiłuje zrzucić winę na Stacy.

Jamie osłupiał.

— Ale nie sądzę, żeby tak było w tym wypadku — dodała szybko Vijay. — To tylko taki pomysł.

— Taki pomysł.

— A co ty o tym myślisz? Jesteś pewien, że te wypadki to rzeczywiście wypadki?

— Byłem pewien, ale teraz… po prostu już nie wiem.

— Rozumiem.

— Chyba też zaczynam się zachowywać jak paranoik.

— W tych okolicznościach nie ma w tym nic dziwnego. Wszyscy zaczynają podejrzewać wszystkich.

— Co mam zrobić? — spytał znów Jamie. Vijay wzruszyła nagimi ramionami.

— Wiele nie zrobisz. Obserwuj go. Słuchaj go ze zrozumieniem. Rozweselaj go. A ja znajdę jakiś powód, żeby do was przyjechać i porozmawiać z nim.

— W porządku. Dobrze.

— Obawiam się, że w tej chwili nie mogę ci więcej zaproponować, chłopie.

— Już po samej rozmowie trochę mi ulżyło.

Znów się uśmiechnęła, ale teraz w jej uśmiech pojawił się cień smutku.

— Tak, dobrze z tobą porozmawiać.

Chciał jej powiedzieć, że za nią tęskni, chciał powiedzieć, że potrzebuje jej ciepła, jej bliskości, jej obecności w swoim życiu. Nie potrafił jednak odnaleźć właściwych słów. Powiedział więc tylko:

— Dzięki, Vijay.

Po niej też było widać, że nie wie, co powiedzieć. Przez długą chwilę patrzyli na obraz drugiej osoby na ekranie. Vijay odezwała się w końcu.

— Dobranoc, Jamie.

— Dobranoc.

Jej obraz znikł. Ekran zgasł. Jamie zdjął bieliznę i wyciągnął się na pryczy. Uśmiechnął się w półmroku pogrążonej w ciemnościach kopuły.

Ona tu przyjedzie! Znajdzie jakiś pretekst i przyjedzie! Powinienem podziękować Mitsuo.

Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypomniał, były jej nagie ramiona. Czy miała coś na sobie, kiedy rozmawiali? Czy rzeczywiście była naga?

Fuchida trochę się rozchmurzył, gdy Trudy dołączyła do nich. Dwóch biologów zaczęło radośnie plotkować, gdy tylko Hali wynurzyła się z tunelu. Następnego ranka zjechali po fullerenowej linie na dno kanionu i zabrali się za pracę przy porostach.

Rodriguez był oczywiście szczęśliwy. On i Trudy sypiali ze sobą, żadnych pytań czy wątpliwości. Jamie musiał przyznać, że przy Trudy wszystko wyglądało jakoś pogodniej. Gdyby tylko nie tupała rano, uprawiając jogging dookoła kopuły przed świtem.

Jedyne ponure wieści napływały od Dexa. Zgłaszał się codziennie z raportem na temat przygotowań do nowej ekspedycji.

— Kochany staruszek przeszedł wszystkie testy sprawnościowe — oznajmił ponuro Dex. — Miał zupełnie normalne ciśnienie krwi. Bóg raczy wiedzieć, czego się najadł przed testem.

Następnego dnia Dex doniósł:

— Mój staruszek wysłał mi wiadomość o naszej próbie zmuszenia MKU do wysunięcia roszczeń wobec terytorium na Marsie. Siedział za swoim pieprzonym wielkim biurkiem, spokojny i zimny jak lodowiec, i powiedział, że jeśli jeszcze raz wywinę mu taki numer, to mnie wydziedziczy.

— Och, nie — mruknął Jamie.

Uśmieszek Dexa był złowieszczy.

— Jakbym potrzebował jego pieprzonych pieniędzy. Po powrocie będę mógł wybierać między stanowiskami na uniwersytetach.

— Profesorska pensja jest nieco niższa od pieniędzy, do których jesteś przyzwyczajony — ostrzegł go łagodnie Jamie.

Machając niecierpliwie ręką, Dex odparł:

— Chłopie, ja tam wiem, jak robić kasę. Całe życie przyglądam się, jak ojciec to robi. Niech mnie wydziedziczy! Mam to w dupie! Pokażę mu, że sobie świetnie radzę i bez jego pieniędzy.

Na pewno, pomyślał Jamie. Głośno powiedział jednak:

— Dex, zgrywasz się.

— Bzdura! — warknął Dex. — On próbuje mi uciąć jaja, więc ja mu jeszcze pokażę.

Dopiero po paru godzinach Jamie uświadomił sobie, że nie przejmuje się już w ogóle tym, czy Dex i Vijay ze sobą sypiają. Parę miesięcy temu taka myśl by go unieszczęśliwiła, ale teraz bardziej martwiła go sprawa ojca Dexa i jego przylotu na Marsa w celu rozpoczęcia realizacji jego planów biznesowych.

Zastanawiał się, dlaczego już dłużej nic przejmuje się Vijay i Dexcm. Nie działo się tak dlatego, że przestała go obchodzić. Obchodziła go, bardziej niż sam się do tego przyznawał. Wszystkie te związki zawiązały sięjednak tutaj, na Marsie i Vijay miała prawo traktować je lekko. Nic się nie wyjaśni, dopóki nie wrócimy na Ziemię. Jeśli w ogóle.

Najważniejszym zadaniem jest powstrzymać Darryla C. Trumballa przez zrobieniem z Marsa tego, co jego przodkowie zrobili z Indianami.

Dziadek Jamiego przyszedł do niego we śnie.

Nie od razu. Sen Jamiego zaczął się od budowli na klifie, pustej, zimnej i porzuconej. Szedł przez ciche, opustoszałe komnaty, jak to robił codziennie przez wiele miesięcy. Nie miał na sobie skafandra, szedł jednak wolno, z rozmysłem, przemierzając komnaty w swoim spłowiałym i wystrzępionym kombinezonie.

Dotykał ścian, przesuwał palcem po wdzięcznych, zakrzywionych liniach ich pisma wyrytego w skale. Czuł ciepło słońca oświetlającego tajemne symbole.

Nadal sam, odwrócił się i wyszedł z opuszczonej świątyni, a następnie wspiął się wąskimi, stromymi schodami, starannie wy rzeźbionymi w ścianie klifu. Wioska czekała na niego na dnie kanionu, gdzie rzeka płynęła dostojnie przez pola z obfitością upraw.

Był tam Lud, żywy jak on sam, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami, mężczyźni zbierali się na centralnym placu wioski i z ożywieniem rozmawiali. Kobiety siedziały przy drzwiach domostw, plotąc koszyki, zaś dzieci bawiły się beztrosko i biegały. Wszędzie słychać było śmiech i czuło się radość życia.

Byli rzeczywiści, a on był bladym duchem, prawie niewidocznym. Znał ich twarze, twarze o silnej budowie i szerokich policzkach, twarze jego własnych przodków. Ciemne włosy i jeszcze ciemniejsze oczy. Szukał dziadka, ale nie mógł go znaleźć.

Na dalekim końcu wioski zauważył jakieś zamieszanie. Zamęt. Ludzie zatrzymywali się w pół kroku i patrzyli w dół długiej ulicy. Mężczyźni zaczęli biec w kierunku hałasu, na ich twarzach pojawił się gniew, a może strach.

Byli tam obcy, bladzi mężczyźni na parskających, miotających się koniach. Jamie rozpoznał jednego z nich jako Darryla C. Trumballa. Wykrzykiwał rozkazy, wskazując coś jedną ręką, drugą zaś trzymał szarpiącego się, rżącego konia.

Z tłumu wynurzył się dziadek Al. Miał na sobie najlepszy garnitur, ciemnobłękitny, z bolo ze srebra i turkusa pod rozpiętym kołnierzem sztywnej białej koszuli. Bez kapelusza. Podszedł do Trumballa.

— Nie możesz tu przebywać! — rzekł dziadek Al, głosem tak silnym, że Jamie nigdy takiego nie słyszał. — Odejdź!

Trumball wybuchnął.

— Przejmujemy ten teren. Zadbamy o was, nie martwcie siq. Dopilnuję tego, by was chronić.

— Nie chcemy waszej ochrony — rzekł Al. — Nie potrzebujemy jej.

— Musicie odejść — upierał się Trumball. Dziadek Al odwrócił się lekko i skinął na Jamiego.

— Nie, nie musimy. To ty musisz odejść. Jamie, pokaż mu papier.

Jamie uświadomił sobie, źe ściska mocno w dłoni zwój papieru. Podszedł do Trumballa, nadal siedzącego na grzbiecie niespokojnego konia.

I obudził się.

Soi 363: Poranek

Jamie usiadł na swojej pryczy, całkowicie obudzony; czuł się silny i odświeżony. To jest to! — powiedział sobie w duchu. Już wiem, co mam robić.

Nie wiedział, czy ma zacząć dziękczynną modlitwę, czy wydać dziki okrzyk radości. Nie zdecydował się na żadną z tych rzeczy. Włączył laptopa i zaczął nagrywać wiadomość dla Pete’a Connorsa na Tarawie.

Praca zajęła mu prawie cały dzień, ale w końcu Jamie zdobył właściwy adres i wysłał wiadomość. Potem zostało mu już tylko czekanie na odpowiedź. Jamie pamiętał wakacje spędzane u dziadka w Nowym Meksyku, pamiętał, jak Al zabierał go do puebli w rezerwacie, gdzie kupował koce i ceramikę, które potem sprzedawał turystom w sklepie w Santa Fe.

To może zająć parę dni, uświadomił sobie. Nie odpowiedzą mi od razu.

Ku jemu zaskoczeniu, odpowiedź czekała na niego, gdy tylko włączył komputer następnego ranka. Palce drżały mu lekko, gdy wyświetlał wiadomość.

Z ekranu uśmiechał się wódz narodu Nawaho.

— Ya’aa’tey — powiedział. Był dość otyły, oczy miał jasne i roztańczone, jakby rozmawianie z Jamiem było wielką przyjemnością, nawet w taki sposób, z opóźnieniem wymuszonym odległością między planetami.

— Twoja wiadomość nieco mnie zaskoczyła — mówił dalej — ale sprawiła mi dużą przyjemność. Znałem twojego dziadka i widziałem w telewizji, jak wylądowałeś na Marsie po raz pierwszy. Mam nadzieję, że kiedyś spotkamy się twarzą w twarz.

Potem przeszedł do poważniejszych spraw. Jego uśmiech zbladł, ale nie zniknął całkiem.

— Twoja propozycja zabiła nam niezłego klina. Podoba mi się, ale nie mogę sam podjąć takiej decyzji. Zwołałem już spotkanie rady i zagonimy naszych prawników, żeby się temu przyjrzeli, to jasne. Pomysł mi się podoba i zrobię wszystko, żeby go wcielić w życie.

Zawahał się, po czym całkiem spoważniał i rzekł:

— Chcesz nas obarczyć wielką odpowiedzialnością. Nie wiem czy zdołamy ją udźwignąć. — Uśmiech powrócił w pełnej mocy. — Ale na pewno chciałbym spróbować!

Jamie wysłuchał reszty wiadomości, po czym wysłał potwierdzenie.

— Wodzu, dziękuję za dobre słowo. Poczekam na oficjalną odpowiedź narodu. Jeszcze raz dziękuję.

Następnie zadzwonił do Dexa Trumballa.

Dex właśnie jadł śniadanie, gdy Dezhurova zawołała go do centrum łączności. Opadł na puste krzesło obok niej i zobaczył stanowczą, niewzruszoną twarz Jamiego na ekranie. Obok niego Stacy przeglądała na ekranie listy zapasów magazynowych.

— Co jest, wodzu? — spytał Dex niedbale.

— Zaoferowałem Marsa narodowi Nawaho — odparł Jamie. Dex prawie wyskoczył z krzesła.

— Co zrobiłeś?

— Zapytałem wodza narodu Nawaho, czy jego ludzie mogą złożyć formalny wniosek o prawo wykorzystania tych obszarów Marsa, które dotąd eksplorowaliśmy.

— Przecież oni są w Arizonie!

— Ale ja jestem tutaj — odparł twardo Jamie. — Reprezentują Nawaho.

— Jezu Chryste — mruknął Dcx.

Stacy przestała patrzeć na ekran. Gapiła się na Dexa i Jamiego.

— Jak rozumiem — mówił Jamie — jeśli Nawahowie roszczą sobie prawa do użytkowania tego terenu, twój ojciec nie może go zagarnąć.

— Zgadza się — rzekł Dex i na jego twarz wypełzł powoli uśmieszek. — Musiałby tu być, fizycznie obecny, żeby rościć sobie prawo użytkowania.

— A my tu już jesteśmy. Więc mam zamiar złożyć wniosek, gdy tylko dostanę oficjalną zgodę narodu Nawaho.

— Jezu Chryste na skuterze! — śmiał się Dex. — Przecież mojemu ojcu trzasną wszystkie tętnice, jak o tym usłyszy! Indianie zabierają ziemię białym ludziom! Rewelacja!

— Sądzisz, że to może powstrzymać twojego ojca?

— Pozwoli na utrzymanie go z daleka od budowli, głównej kopuły, wulkanów zbadanych przez Mitsuo — tak, nie będzie mógł zacząć niczego, gdziekolwiek już byliśmy.

— I tak mu dużo zostanie.

— Tak, ale my mamy najlepsze kawałki! Dobra, twoi czerwonoskórzy kumple mają.

— Czyli to może zadziałać.

— Tak, pewnie — rzekł Dex, nagle poważniejąc. — Jest jednak pewien problem.

— Jaki?

— Fundusze na następną ekspedycję.

Dex był zbyt podekscytowany, żeby zacząć jakąkolwiek pożyteczną pracę. Poszedł do laboratorium geologicznego, ale spędził cały czas na wysyłaniu histerycznych wiadomości na Ziemię, do prawników i profesorów międzynarodowego prawa. Wreszcie, po kilku godzinach, Wiley Craig uniósł wzrok znad mapy przepływów cieplnych, nad którą pracował i potrząsnął głową.

— Hej, chłopie, nie wiem, co tam robisz, ale na pewno nie ma tego w programie prac.

Dex uniósł wzrok znad komputera.

— Zbieram informacje, Wiley.

— Założę się, że nie na temat geologii.

— Oczywiście, że nie — Dex wstał i ruszył do drzwi laboratorium. — Muszę się dostać do drugiej kopuły. Porozmawiać z Jamiem twarzą w twarz.

Wiley potrząsnął głową i wrócił do pracy, mrucząc:

— Cóż, ktoś tu musi pracować.

Stacy nie była zaskoczona słysząc, że Dex chce dołączyć do Jamiego w kopule dwa. Zrozumienia jednak też nie wykazała.

— Macie tu robotę — rzekła twardo, stając pośrodku centrum łączności niczym niewzruszony bramkarz. — Przydziały zadań…

— Chcesz, żebym poszedł do kanionu — warknął Dex. — Muszę się tam dostać, Stacy. Forsa na następną ekspedycję jest ważna, na litość boską.

Oparła potężne pięści na udach.

— Chcesz zarobić dziesięć miliardów dolarów w kanionie? Dex obdarzył ją chłopięcym uśmieszkiem.

— Może tak, może nie. Jestem tylko pewien, że te dziesięć miliardów stracę, jeśli nie wymyślę jakiegoś sposobu na mojego ojca.

Dezhurova parsknęła. Zanim jednak odpowiedziała, Vijay wetknęła głowę przez otwarte drzwi centrum łączności.

— Czyja dobrze słyszałam, że chcecie pojechać łazikiem do kopuły dwa? — spytała. — Ja też chcę jechać.

— Po co? — dopytywała się Dezhurova.

— Muszą przeprowadzić badania medyczne i testy psychologiczne tych, którzy tam przebywają — odparła Vijay.

Kosmonautka podniosła oczy do nieba.

— Może powinniśmy tam wszyscy jechać, a tę kopułę zostawić pustą.

— Od miesięcy to powtarzam — odparł Dex ze złośliwym uśmiechem.

— Jedź! — warknęła Dezhurova, prawie krzycząc. — Zapomnij o pracy, jedź włóczyć się, gdzie tylko oczy poniosą.

— Nie bądź niemiła, Stacy — rzekł uspokajającym tonem Dex. — Gdyby to nie było naprawdę ważne, nie pojechałbym, przecież wiesz.

— Wiem, że zawsze robisz, co chcesz. Jedź! Weź stary łazik. Przynajmniej zostaw mi jedną z nowszych maszyn.

Noc zapadła, zanim pokonali ćwierć drogi do kopuły dwa, ale Dex jechał dalej — powoli, ale wciąż do przodu.

Siedząc obok niego w kokpicie Vijay dostrzegła, że ślady kół na pokrytym pyłem gruncie są doskonale widoczne w świetle reflektorów łazika.

— Jedziemy ubitą drogą — zauważyła.

— Tak jest łatwiej. Wiesz, że nie trafisz na żadne większe skały ani kratery.

— Czy pomysł Jamiego się sprawdzi? — spytała Vijay, przesuwając się w fotelu, by patrzeć prosto na Dexa. — Czy będziemy w stanie powstrzymać twojego ojca przed przejęciem tego terenu?

— Na to wygląda — rzekł Dex, patrząc uważnie na drogę przed sobą. — Jest jednak druga strona medalu: stracimy fundusze mojego ojca na następną ekspedycję.

Vijay pomyślała przez chwilę, po czym rzekła:

— To ty będziesz musiał zająć jego miejsce.

— Co? — Zaskoczony Dex spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami.

— Jeśli twój ojciec nie ma zamiaru zgromadzić funduszy na następną ekspedycję, ty będziesz musiał to zrobić.

Nacisnął pedał hamulca i zatrzymał łazik. Powoli, metodycznie wyłączał wszystkie silniki.

— Będę musiał to zrobić — mruknął.

— Kto jeszcze?

Dex wyglądał na zatopionego w myślach, gdy poszli do kuchenki i podgrzali sobie kolację. Zjedli prawie w milczeniu. Vijay widziała, że Dex jest setki milionów kilometrów od niej.

— Problem w tym — oznajmił, gdy sprzątnęli ze stołu — że nigdy nie sprzeciwiłem się mojemu ojcu. Zawsze musiałem robić wszystko, jak mi kazał — chyba że zakręciłem się wokół niego i wmówiłem mu, że to, czego chcę, to jego pomysł.

— A teraz musisz wystąpić przeciwko niemu. Dex pokiwał powoli głową.

— Nie wiem, czy potrafię.

— Nie sądzisz, że najwyższy czas, żeby się o tym przekonać?

Stali przy zlewozmywaku kuchenki, między kuchenką mikrofalową a stojakiem na skafandry. Dex ujął Vijay za ramię i przyciągnął ją do siebie.

Położyła mu drugą rękę na piersi.

— Nie, Dex.

— Nie?

— Na Ziemi czeka na ciebie parę milionów kobiet. Masz z czego wybierać.

— Na Ziemi będzie później — odparł. — Teraz jest teraz.

— Obawiam się, że nie. Westchnął.

— Jamie?

— Jamie. — Tym razem ona westchnęła. — Szkoda, że o tym nie wie.

Dex wyglądał na zaskoczonego.

— On jest zakochany w Marsie — wyjaśniła Vijay. — Moją rywalką jest cała ta pieprzona planeta.

Konferencja prasowa

Darryl C. Trumball nie był przyzwyczajony do wystąpień publicznych. Wolał pozostawać w cieniu, a na pastwę publiki wydawać swoich najemników i marionetki.

Jako pierwsza „cywilna” osoba, która miała polecieć na Marsa, stał się jednak znaną osobistością. A teraz, ledwo cztery dni przez startem dodatkowej misji z Cape Canaveral, musiał wraz z czterema młodymi archeologami i dwoma astronautami stanąć twarzą w twarz z całym morzem dziennikarzy i fotoreporterów, którzy wypełnili audytorium.

Podobnie jak pozostali członkowie załogi, Trumball miał na sobie kombinezon barwy koralowej z eleganckim logo drugiej wyprawy na Marsa na piersi. Był oczywiście starszy od każdego z nich z osobna, a nawet od dowolnej dwójki razem. Był jednak szczupły, twardy i wysportowany. Nikt nie wiedział, że strach prawie ścina mu krew; nikt nie słyszał łomotania jego serca na samą myśl o wejściu do latającej bomby i pokonaniu całej drogi na odległego, mroźnego i niebezpiecznego Marsa.

— Dlaczego ta misja nie jest zwana trzecią wyprawą na Marsa? — wykrzyczał z dołu jakiś reporter.

— Jest to misja dodatkowa drugiej wyprawy na Marsa — wyjaśnił starszy astronauta, mający wprawą w radzeniu sobie z niedorzecznymi pytaniami.

— Mamy zamiar w szczególności zbadać starożytny budynek, który odkryto na klifie Wielkiego Kanionu — wyjaśnił główny archeolog, dobiegający czterdziestki.

— A trzecia wyprawa? — zapytał inny dziennikarz. — Czy będzie trzecia wyprawa?

Wszyscy przy stole zwrócili się w stronę Trumballa.

— Tak — zapewnił wszystkich bez wahania. — Będzie trzecia wyprawa na Marsa.

— Ale kiedy?

— Jak prędko?

— Pracujemy nad szczegółami — wyjaśnił Trumball.

— A inne rodzaje lotów na Marsa? — zapytała jakaś kobieta. — Kiedy będzie można polecieć tam na wakacje?

Lekki śmiech przetoczył się przez salę. Trumball odpowiedział jednak na to pytanie.

— Dlatego właśnie lecę tam z naukowcami. Chcę pokazać światu, że zwykli ludzie mogą latać na Marsa, mogą na własne oczy oglądać chwałę zaginionej marsjańskiej cywilizacji, chodzić, gdzie przechadzali się Marsjanie, dotrzeć na szczyt najwyższej góry w Układzie Słonecznym, zbadać najdłuższy, najszerszy i najgłębszy kanion.

Kilku archeologów miało niepewne miny, ale żaden nie ośmielił się sprzeciwić Trumballowi.

— Dlaczego pan? — spytał łysy, korpulentny reporter z ostatniego rzędu. — Dlaczego chce pan lecieć sam. Czy nie mógłby tam lecieć ktoś… hm… mniej ważny, zamiast pana?

Trumball cierpliwie się uśmiechnął.

— Chce pan wiedzieć, czemu taki stary pierdziel chciałby tam polecieć?

Wszyscy zaśmiali się.

— Chcę pokazać, że nawet ktoś w moim wieku może bez problemu polecieć na Marsa i dobrze się bawić. — Zamilkł na chwilę, upewnił się, że dziennikarze czekają na jego następne słowa, po czym mówił dalej: — Państwo jednak pamiętają, że w kosmos latały osoby starsze ode mnie, poczynając od senatora Glenna, prawie czterdzieści lat temu.

— Ale żeby aż na Marsa?

— Tak — odparł Trumball, nie przestając się uśmiechać. — Aż na Marsa. Będę pierwszym z milionów zwykłych ludzi, którzy tam polecą.

Poza tym, dodał w duchu, można na tym zrobić pieniądze, a ja muszę dopilnować, żeby nikt mnie stamtąd nie wyrolował.

Soi 368: Popołudnie

Jamie wisiał na ścianie, zdrapując próbki skał z czoła klifu, kiedy nadeszła wiadomość.

— Udało ci się! — w słuchawkach rozległ się triumfujący głos Dexa. — Posłuchaj tylko!

Była to wiadomość od wodza narodu Nawaho, wiadomość, na którą czekał. Jamie nie widział twarzy mężczyzny, ale słowa wystarczyły, by zapłonął z dumy i wdzięczności.

— Lud Nawaho przyjmuje odpowiedzialność związaną z roszczeniem praw do wykorzystania terenów Marsa eksplorowanych przez drugą wyprawę na Marsa — wódz mówił powoli, jakby czytał przygotowany tekst. — Naszym zamiarem jest powierzenie ich wszystkim narodom Ziemi i zachęcanie do prowadzenia gruntownych badań planety Mars oraz wszystkich jej form życia, dawnych i obecnych.

— Uznajemy doktora Jamesa Watermana, którego ojciec był półkrwi Nawaho, za przedstawiciela naszego narodu na Marsie podczas oficjalnego składania niniejszego wniosku w Międzynarodowym Urzędzie Astronautycznym.

Było tego więcej i Jamie wysłuchał cierpliwie całości, wisząc dwa kilometry nad dnem kanionu. Słuchał jednak niezbyt uważnie, gdyż jakiś głos powtarzał mu: dokonałeś tego. Teraz Trumball nie może rościć sobie praw do wykorzystania tego gruntu. Teraz możemy zachować to wszystko z dala od jego łap, z dala od pazernych łap handlarzy nieruchomościami i eksploatatorów. Możemy zachować Marsa w czystości, wyłącznie do celów naukowych.

Kiedy wiadomość od wodza zakończyła się. Dex wrócił z radosną paplaniną:

— Szkoda, że nie mogę zobaczyć twarzy mojego ojca, kiedy o tym usłyszy! Chyba wystartuje na orbitę! Ma wszystko przygotowane, żeby tu przylecieć, i wszystko na nic. Nie może dotknąć tu głupiego kamienia! Założę się…

Jamie wyłączył radio w skafandrze. Wisiał w uprzęży, w błogosławionej ciszy, kołysząc się lekko na linie, słysząc tylko delikatny szum wentylatorów i bicie własnego serca.

Zaparł się butami o ścianę klifu i odepchnął się tak mocno, jak tylko umiał, dyndając na linie w tańcu czystej radości.

Na konferencji prasowej wodza narodu Nawaho pojawiła się tylko czwórka reporterów, ale wieść, że naród Nawaho, za pośrednictwem Jamiego Watermana, rości sobie prawa do użytkowania Marsa, obiegła media z prędkością błyskawicy.

Następnego dnia rano biuro wodza w Window Rock oblegała cała armia wozów reporterskich i dziennikarzy. Nagłówki na całym świecie krzyczały:


INDIANIE ROSZCZĄ SOBIE PRAWA DO MARSA


NARÓD NAWAHO ZAGARNIA CZERWONĄ PLANETĘ


POWRÓT CUSTERA: INDIAŃSKA ZASADZKA NA TRUMBALL ENTERPRISES


NAWAHOWIE ZAGARNIAJĄ POZAZIEMSKI REZERWAT


Przewodnicząca Międzynarodowego Urzędu Astronautycznego czuła się chyba nieswojo. Darryl C. Trumball przywiózł ją do Bostonu prywatnym odrzutowcem, umieścił w najlepszym hotelu z widokiem na zatokę i oddelegował swoją prywatną limuzynę z kierowcą do jej dyspozycji.

Była jednak zdenerwowana i czuła się niezręcznie, siedząc przy wielkim biurku Trumballa, szczupła kobieta o posiwiałych włosach i ostrych rysach kogoś, kto musiał wywalczyć sobie obecną pozycję.

Zmiana strefy czasowej, powiedział sobie Trumball. Zmieniła strefę czasową i czuje się kiepsko. Tak naprawdę jednak wcale w to nie wierzył; wyglądała na niezadowoloną, prawie rozzłoszczoną, że ją tam ściągnął.

— Jeśli chce pan rozmawiać o wniosku Nawahów — zaczęła bez wstępów, jeśli nie liczyć chłodnego „dzień dobry” — to wydaje się on mieć absolutnie poprawną formę i jest całkowicie ważny.

Trumball opadł na swoje wąskie skórzane krzesło i zaplótł palce.

— Za dwa dni mam wyruszać z misją dodatkową na Marsa — powiedział spokojnie. — Jeśli ten wniosek Nawahów jest ważny, będzie to pozbawione sensu.

— Nie jestem w stanie znaleźć niczego niewłaściwego w ich wniosku — rzekła przewodnicząca MUA. Trumball miał problem z identyfikacjąjej akcentu. Może Niemka. Nie miał pojęcia, kim była, po prostu kazał ściągnąć do biura szefową MUA.

— Zatem ich roszczenie może zostać uznane? Uniosła brwi.

— Musi się zebrać komitet w pełnym składzie i formalnie zatwierdzić wniosek, ale nie widzę żadnego problemu. Obowiązują nas przepisy prawa międzynarodowego i traktaty ratyfikowane przez różne rządy, aż do roku 1967.

— Rozumiem — odparł.

— Sugerowałabym — rzekła sztywno — żeby pan zrezygnował z tej podróży a dołączył do ekipy jeszcze jednego archeologa.

Trumball skinął głową.

— To wygląda na rozsądną radę.

Zapadło długie milczenie. Czeka, aż jej coś zaproponuję, pomyślał. Albo zacznę grozić. Wywierać naciski. Patrzył na jej szczupłą, bladą twarz i widział w niej wrogość. Nie przepada za mną. Nie przepada za amerykańskimi miliarderami, którzy rozrzucają forsę na prawo i lewo. Ale moje pieniądze polubi. I dlatego zgodziła się na to spotkanie.

— Panie Trumball — odezwała się w końcu, nieco chrypliwie.

— Tak?

— Wiem, że jest pan rozczarowany takim obrotem sprawy. Skinął głową.

— Mam jednak nadzieją, że nie wpłynie to na pańską decyzję o finansowaniu trzeciej wyprawy na Marsa.

— Sądzi pani, że nie powinno? — warknął.

— Tak, gdyż eksploracja Marsa jest o wiele ważniejsza niż pańskie… plany zarabiania pieniędzy.

Aha. Gramy w otwarte karty. To jakaś pieprzona socjalistka, jak wszyscy ci biurokraci.

Mówił jednak powoli i z opanowaniem.

— Zapewne dla pani. Ale nie dla mnie. Spojrzała mu prosto w oczy.

— Chce pan powiedzieć, że nie sfinansuje pan trzeciej wyprawy na Marsa, jeśli uznamy roszczenia Nawahów co do praw użytkowania?

— Dokładnie to chciałem pani powiedzieć.

— Wyjaśniłam już panu, że nie mamy wyboru. Roszczenie jest legalne i musimy je uznać.

— To będziecie musieli poszukać pieniędzy gdzie indziej — odparł.

Prezes MUA wstała gwałtownie.

— Dokładnie tego się po panu spodziewałam. Trumball również wstał, powoli.

— W takim razie pani nie rozczarowałem. Cieszę się. — Wskazał na drzwi. — A teraz życzę miłego dnia.

Gdy wyszła, Trumball usiadł i odwrócił fotel tak, by patrzeć na miasto i zatokę, daleko pod nim.

Nie powinienem mieć żalu do Indian. Waterman nigdy by na to nie wpadł. To Dex. Dex wyrolował mnie z całej planety. Mały skurwiel mi dokopał.

Ku swemu zdziwieniu uśmiechnął się.

Jamie spędzał jak najwięcej czasu na zewnątrz, pobierając próbki z różnych warstw ściany klifu, zjeżdżając na samo dno kanionu, by pomóc Trudy i Fuchidzie, spacerując samotnie po cichej i pustej marsjańskiej budowli.

W końcu musiał wracać do kopuły. Czoło klifu pociemniało w cieniu, gdy słońce schowało się za zachodnim horyzontem. Fu chida i Hali przejechali już koło niszy, wracając do kopuły. Vijay w centrum łączności powiedziała mu, że słońce już prawie zaszło i ma wracać.

Gdy tylko Jamie wkroczył do wewnętrznej śluzy kopuły, zobaczył, że Dex prawie skacze z zachwytu.

— Połowa mediów z całego świata chce z tobą gadać, chłopie — wykrzyknął, gdy tylko Jamie zdjął hełm. — Wszyscy tam powariowali!

— Jakieś wieści od twojego ojca?

— Nic. Ale Pete Connors dał znać, że kochany tatuś odwołał przylot.

Zdejmując górną część skafandra, Jamie dostrzegł biegnącą w ich stronę Vijay.

— To oznacza, że on nie będzie finansował trzeciej wyprawy, prawda? — rzekł Jamie.

— I co z tego? — warknął Dex. — Zajmę się tym, jak wrócimy do domu.

Vijay wyglądała na przerażoną.

— Chodźcie szybko do centrum łączności. Zdarzył się wypadek!

Soi 370: Wieczór

Na umięśnionej twarzy Stacy widać było smugi brudu i krople potu. Wyglądała na wściekłą.

— Totalna awaria głównej instalacji elektrycznej — wyjaśniła Jamiemu. — Ciągniemy na ogniwach paliwowych, ale nawet przy minimalnym poborze mocy na noc nam nie wystarczy.

— Co się stało? — spytał Jamie. Stacy potrząsnęła głową.

— Zasilanie padło. Włączył się natychmiast system awaryjny, ale jeśli nie uruchomimy głównego systemu przed nocą, będziemy musieli spędzić… Ale to już Opos, eee, Wiley ci powie.

Jamie siedział przy głównej konsoli łączności, Vijay przy nim, Trudy, Fuchida, Dex i Rodriguez stłoczyli się za nimi.

Craig wyglądał jeszcze gorzej niż Dezhunwa. Opadł na krzesło obok kosmonautki.

— Reaktor szlag trafił — oznajmił. — A mój skafander został nieźle napromieniowany.

— Co?

— Jakiś skurwiel wywiercił dziurę do reaktora i wlał tam jakiś kwas — Craig wyglądał, jakby nie wierzył własnym słowom.

Fuchida, stojąc przy Jamiem, wysyczał:

— Sabotaż.

Głos Jamiego brzmiał martwo.

— Chcesz powiedzieć, że jedno z nas celowo… — słowa uwięzły mu w gardle. Nie mógł ich wymówić.

Craig potrząsał głową. — Nie, to nie był nikt z nas. A w każdym razie niekoniecznie. Dziura musiała zostać wykopana tydzień temu albo jeszcze wcześniej. Pieprzony kwas musiał przenikać do generatora co najmniej tak długo. Musiał przeżreć osłony, zanim wyrządził jakąś rzeczywistą szkodą.

Wszyscy w centrum łączności zamilkli. Wydawało się, że nawet cała instalacja szumi jakoś ciszej.

— Coś wam jednak powiem — podsumował ponuro Craig. — Ktoś to zrobił celowo.

Przez długą chwilę nikt nic wypowiedział ani słowa. Jamie miał wrażenie, że głowa pęka mu od natłoku myśli. Sabotażysta. Mamy wśród nas sabotażystę. Albo sabotażystkę. Kogoś szalonego.

— Dobrze — rzeki wolno. — Wsiadajcie w łazik i przyjeżdżajcie jak najszybciej.

— Muszę zamknąć tu wszystkie systemy — rzekła Stacy. Dex wetknął głowę między Jamiego i Vijay.

— Zrzućcie wszystkie dane z komputerów. Chyba mamy wszystko do dzisiejszego popołudnia, ale wolałbym być całkiem pewien.

— Tak. Jasne.

Rodriguez pochylił się nad ramieniem Jamiego.

— Trzeba zawiadomić Tarawę, że potrzebujemy zapasowego reaktora.

— Wypełnimy kopułę azotem — powiedział Craig. — Nie będziemy ryzykować pożaru, skoro nikogo tu nie będzie.

— Z tym poczekaj — rzekł Jamie. — Nie możemy zasilać kopuły z ładownika?

— Tak, może. Z jego ogniw paliwowych. Ale podłączenie go do generatora paliwa i zakopanie rur zajmie parę dni.

— Powinniśmy byli zbudować farmę ogniw słonecznych, kiedy po raz pierwszy tu wylądowaliśmy. Jak w Bazie Księżycowej.

Jamie skrzywił się.

— Pewnie tak.

— To przewiduje program trzeciej wyprawy, prawda? — spytał Craig.

— Tak, ale teraz nic nam takie rozważania nie dają — przyznał Craig. — Zrzućcie dane z komputerów, wypuście tlen z kopuły i przyjeżdżajcie tutaj. Wymyślimy, jak…

— A co z ogrodem? — rzuciła Trudy.

Dezhurova zmarszczyła brwi. Craig machnął bezradnie dłonią w powietrzu.

— Twoje roślinki będą musiały same o siebie zadbać przez jakiś czas, Trudy.

— Aż wrócimy i uruchomimy zasilanie z ładownika — rzekł Rodriguez.

Hali wyglądała na bliską płaczu.

— Co za szkoda — mruknęła. — Straszna szkoda.

Kolacja przebiegała dość ponuro. Jamie czuł, jak w powietrzu unoszą się podejrzenia i strach na tyle gęste, że całkiem zgasiły rozmowę.

Jedno z nas jest szalone, rozmyślał. Próbował unikać tej myśli, ale słowa nadal formowały się w jego umyśle. Jedno z nas celowo zniszczyło reaktor w kopule jeden.

Patrzył na twarze wszystkich zgromadzonych przy stole, a oni ponuro spożywali swój posiłek: Vijay, Dex, Rodriguez, Trudy, Fuchida. Problem polegał na tym, że nie był w stanie określić, które z nich może być szaleńcem, obłąkańcem celowo niszczącym sprzęt, potencjalnym mordercą.

A jednak tu jest, uprzytomnił sobie. Zabójca. Morderca. Próbował zniszczyć kopułę ogrodową, uszkodzić sprzęt, zniszczyć reaktor — wszystko to mogłoby doprowadzić ich do śmierci. Mamy wśród nas potencjalnego mordercę.

Choć nikt nie zjadł zbyt wiele, nikt też nie chciał być pierwszym, który odejdzie od stołu. Ociągali się, rozmowa sienie kleiła, na twarzach malował się niepokój i nieufność, które mogły unicestwić tę wyprawę równie skutecznie jak morderstwo.

— Dobrze — rzekł Jamie na tyle głośno, że zwrócił uwagę ich wszystkich. — Jedno z nas zniszczyło reaktor w kopule jeden. Czy ktoś się przyznaje?

Popatrzyli na niego, po czym dyskretnie zaczęli spoglądać po sobie.

Jamie nie spodziewał się, że ktoś się przyzna.

— Bez względu na to, kim jest ta osoba — jest chora. Umysłowo lub emocjonalnie.

— Takie rzeczy już się zdarzały — odezwała się Vijay ze swojego krzesła po drugiej stronie stołu.

— To znaczy?

— Na ekspedycjach polarnych — wyjaśniła. — Na łodziach podwodnych zanurzonych całymi miesiącami. Ktoś dostaje szału albo co gorsza knuje w skrytości.

— I co się dzieje? — spytał Dex. Siedział między Jamiem a Fuch idą.

Vijay odparła:

— W większości takich przypadków zaczyna się od samookaleczenia. Potem następuje eskalacja i ktoś taki zaczyna niszczyć i uszkadzać sprzęt. Jeśli się go nie powstrzyma, dochodzi do demolki albo morderstwa.

— Ty jesteś lekarzem, Vijay — rzekł Jamie. — Czy ktoś pojawił się u ciebie z ranami, które mogły powstać wskutek samookaleczenia?

Zastanowiła się przez sekundę, po czym potrząsnęła głową.

— Tylko zwykłe skaleczenia i zadrapania. I oparzona ręka Tommy’ego, ale to na pewno nie było samookateczenie.

— Oczywiście, że nie! — zapewnił gorąco Rodriguez.

— Bez podawania nazwisk, czy jest wśród nas ktoś, kogo profil psychologiczny uzasadniałby rzucanie na niego lub na nią oskarżenia?

— Nie, nikt taki nie przychodzi mi do głowy. Oczywiście, wszyscy musimy być nieco stuknięci, skoro tu przylecieliśmy, ale poza tym nic.

— A twój profil psychologiczny? — spytała Trudy z wymuszonym uśmiechem, który miał świadczyć o tym, że nie chce być niemiła dla Vijay.

— Jestem równie stuknięta jak wy wszyscy — odparła Vijay z uśmiechem. — Ale to nic nie znaczy, prawda?

— Kto ma dostęp do kwasów na tyle mocnych, że mogą przepalić osłonę reaktora? — spytał Jamie.

— Wszyscy — odparł Rodriguez. Fuchida odezwał się dopiero teraz.

— Mam dokładne fotografie kopuły ogrodowej przebitej podczas burzy. Mogę zmierzyć wysokość od podłoża kopuły i sprawdzić, czyja ręka sięga akurat do tego miejsca.

— Dla mnie brzmi to mało wiarygodnie — rzekł Jamie. Fuchida skinął ponuro głową.

— Tak, to mocno niepewne. Chwytam się brzytwy.

— Potrzebny nam Sherlock Holmes — rzekł sarkastycznie Dex.

— Albo przynajmniej Hercules Poirot.

— Panna Marple — podsunęła Trudy Hali.

— Ellery Queen.

— Do licha — rzekł Rodriguez — zgodziłbym się nawet na inspektora Clouseau.

Wszyscy wybuchli śmiechem.

Przynajmniej napięcie trochę zelżało, pomyślał Jamie. Choć trochę.

Zaczął machać rękami, żeby wszyscy się uciszyli i rzekł:

— Dobrze, nie mamy detektywa i nikt się nie przyznaje. W takim razie mamy następujący plan.

Wszyscy zwrócili się w jego stronę i czekali.

— Od tej chwili, nikt nie chodzi sam. Pracujemy w zespołach liczących co najmniej po dwie osoby. Jeśli nie jesteśmy w stanie stwierdzić, kto jest sabotażystą, przynajmniej powstrzymamy dalsze szkody.

— To ja dołączę do Trudy — zawołał natychmiast Rodriguez.

— Nie spuszczę jej z oka! — uśmiechnął się łakomie.

Jamie zmarszczył brwi, mówił jednak dalej:

— To oznacza, że przez całą noc w konsoli łączności mają być dwie osoby. Jedna będzie obsługiwać samą konsolę, druga będzie obserwować kopułę i upewni się, że nikt się nie kręci tam w czasie, gdy powinien spać.

— To ja dołączę do Vijay — zgłosił się Dex. — Możemy obsłużyć centrum łączności.

Jamie spojrzał na Vijay i zauważył, że ona też na niego patrzy.

— Nic, Dex, jeśli nie masz nic przeciwko, wolałbym, żebyś dołączył do Mitsuo. Wy załatwicie pierwszą zmianę, a o drugiej Vijay i ja was zmienimy.

Dex zawahał się przez ułamek sekundy, po czym uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

— Dobrze, w porządku.

Vijay nadal patrzyła na Jamiego.

Zapis w dzienniku

Mc mi nie wychodzi. Załatwienie reaktora zajęło mi trzy tygodnie. A teraz, zamiast stąd odlecieć, wszyscy przyjeżdżają na Marsa. Muszę zrobić coś gorszego. Coś, co ich zmusi do odlotu na Ziemię, odlotu z tego przeklętego miejsca, z powrotem na Ziemię, gdzie jest nasze miejsce. Co mogę zrobić? Pożar. Ogień wszystko oczyszcza. Ogień wygania zle duchy. W końcu używano ognia do wypędzania demonów z czarownic, nieprawdaż? Ogień, muszę użyć ognia.

Soi 372: Tarawa

Za dawnych czasów — mówił Peter Connors — każdy element wyposażenia produkowano na zamówienie. Każdy pojazd, każdy czujnik, każda śrubka i nakrętka były budowane specjalnie dla potrzeb projektu. Dlatego właśnie eksploracja kosmosu tyle kosztowała.

Kontroler misji przechadzał się po plaży z parą reporterów, dostarczając im dodatkowych informacji na temat planowanego startu. Po ich prawej stronie przypływ rozbijał się o rafę koralową, a dalej błękit Pacyfiku ciągnął się aż po horyzont, pod błękitnym niebem upstrzonym białymi chmurkami. Po lewej było widać przysadzisty stożkowaty kształt klipra rakietowego na platformie startowej, otoczonego siecią rusztowań, po których biegali zapracowani technicy.

— To nadal nie jest tanie — rzekła kobieta, podnosząc głos, by przekrzyczeć szum wiatru i fal. Wiatr i krople wody zburzyły jej fryzurę. Miała na sobie luźne spodnie i bluzkę z długim rękawem, mimo upału.

Connors obdarzył ją szerokim uśmiechem.

— Istotnie nie jest. Ale jest znacznie lepiej niż było. Rzędy wielkości lepiej.

Mężczyzna, młody, ale już przysadzisty i łysiejący, przybrał poważny wyraz twarzy.

— Tak, ale bez względu na to, jak pan to ujmie, misja dodatkowa nie wystartuje zgodnie z planem. Kiedy nastąpi start?

Nie zastanawiając się nawet sekundy, Connors odparł:

— Planujemy, że w następny poniedziałek. Start prawdopodobnie nastąpi nocą, nic wiemy jeszcze na pewno.

— Ale okno startowe…

— Tutaj możliwa jest znaczna elastyczność. Dzięki dodatkowym dopalaczom napędu nuklearnego możemy znacząco poszerzyć okno startowe.

Kobieta poprosiła ich, żeby się na moment zatrzymali. Zdjęła buty, wytrząsnęła z nich piasek, a następnie upchała je w wielkiej torbie przewieszonej przez ramię.

Mężczyzna zwrócił się do Craiga:

— Czy tydzień wystarczy na uzupełnienie ładunku wszystkim, co jest potrzebne?

— Ma pan na myśli zapasowy generator? — Connors z zapałem pokiwał głową. — I tu widać, jak popłaca dobra strategia logistyczna. Trzymamy zapasowe elementy w magazynie od chwili pierwszego startu, ponad rok temu. Zapasowy reaktor jest już w drodze ze Stanów, a zamówiliśmy kolejny egzemplarz tylko po to, by mieć zapasowy egzemplarz w magazynie.

— Spodziewają się państwo kolejnej awarii generatora? — zapytała kobieta.

Connors obdarzył ją najszerszym ze swoich uśmiechów.

— Nie. Ale w tym przypadku też nie spodziewaliśmy się awarii. — Z kilkuset kobiet i mężczyzn pracujących na Tarawie przy obsłudze drugiej wyprawy na Marsa, Connors był jedną z pięciu osób, która wiedziała, że awaria reaktora była spowodowana sabotażem. Nie miał zamiaru zwiększać tej liczby do sześciu.

— Zatem start nastąpi w poniedziałek?

— Najprawdopodobniej — rzekł, kiwając głową. — A jeśli nawet będzie to kilka dni później, to żaden problem.

— A lot na Marsa zajmie pięć miesięcy.

— Zgadza się. Wylądują jakieś trzy tygodnie przed odlotem pierwszej ósemki.

— A naukowcy? — spytała kobieta. — Jaka jest ich opinia o tym opóźnieniu?

— Oczywiście bardzo się niecierpliwią — przyznał Connors. Następnie rozłożył ręce, jakby chciał objąć plażę, lagunę, zapierające oddech w piersiach niebo, i rzekł: — Ale czekanie tutaj jakoś niespecjalnie psuje im humor.

Para dziennikarzy roześmiała się.

Soi 375: Noc

— Hej — rzekł Rodriguez. — Zespół A zgłasza się gotów do przejęcia wachty.

Nie odwracając się w jego stronę Stacy Dezhurova wskazała na zegar cyfrowy na głównym pulpicie łączności.

— Przyszliście za wcześnie. Na zegarze jest 01:58.

— Nie mogłam spać — wyjaśniła Trudy. Dezhurova uniosła wzrok i mrugnęła do niej.

— Chcesz powiedzieć, że ten napaleniec nie pozwolił ci spać? Rodriguez uniósł ręce.

— Proszę bez oskarżeń. To naprawdę nie moja wina. Wiley Craig wstał powoli z fotela obok Stacy.

— Ja raczej nie będę miał problemów z zaśnięciem. Oczy same mi się zamykają.

— Idź sobie — rzekł Rodriguez. — Przejmujemy wachtę.

Pomysł Jamiego, żeby pracować dwójkami, został chętnie podchwycony przez Dezhurovą, gdy tylko ona i Craig przybyli do kopuły dwa. Powodowało to, że prace przebiegały wolniej, ale przez ostatnie pięć soli nie zdarzyły się żadne „wypadki”.

Dezhurova wstała z fotela. Zatrzeszczał.

— Mam nadzieję, że to fotel, a nie ty — natrząsał się Craig.

Chciała spiorunować go wzrokiem, ale skończyło się na cynicznym uśmieszku do całej reszty. Ona i Craig ruszyli do swoich kwater, zaś Rodriguez usiadł przy konsoli łączności.

— Nie spuszczaj ich z oka — rzekł cicho do Trudy. — Sprawdź, czy każde poszło do swojej kwatery.

Jamie leżał na swojej pryczy z rękami pod głową, całkowicie rozbudzony. Ekspedycja zaczyna przekształcać się w katastrofę, pomyślał. Prace przebiegają bardzo wolno z powodu sabotażysty, bez względu na to, kim jest. Przez ostatni miesiąc czy dwa osiągnęliśmy niewiele.

Cóż, kiedy przybędą archeolodzy, zajmą się grzebaniem wokół budynku, a my będziemy mogli wrócić do swoich zadań. Jest cała planeta do zbadania. Bóg raczy wiedzieć, ile jeszcze budynków na klifie można znaleźć, jeśli tylko weźmiemy się za szukanie.

Usłyszał kroki przemierzające wolno kopułę. Jamie w ciszy wstał z pryczy i podszedł do drzwi swojej kwatery. Zostawił je niedomknięte; zasunięte prawie całkiem, ale nie zatrzaśnięte, więc mógł je bezszelestnie otworzyć.

Zobaczył Wileya Craiga, powłóczącego nogami, udającego się do własnej kwatery. Stacy pewnie już poszła do siebie, pomyślał.

Wracając na swoją pryczę, Jamie po raz milionowy żałował, że Vijay nie jest z nim. Nie teraz, nakazał sobie. Nie ma czasu na takie rzeczy. Muszę znaleźć szaleńca. On kogoś zabije, jeśli go nie złapiemy!

Cyfrowy zegar wskazywał 03:09, gdy Rodriguez odchylił się w małym fotelu na kółkach i zamknął program magazynowy.

— Poradzimy sobie do chwili przybycia misji z zapasami — powiedział, myśląc głośno.

— Czy oni będą lądować przy kopule jeden? — spytała Trudy. Przeglądała mikrofotografie jakichś bakterii.

— Powinni wylądować tutaj — rzekł. — Nie ma sensu lądować przy jedynce, nikogo tam nie ma.

— Ciekawe, jak tam ogród — zastanawiała się Trudy, nadal patrząc na ekran.

Rodriguez wzruszył ramionami.

— Przez ten czas nic nie powinno mu się stać. Nie ma chwastów, nie ma szkodników, nic mu nie będzie. Stacy powiedziała, że jest zasilanie z akumulatorów, więc ogrzewanie działa. Jeśli wrócimy przed padnięciem akumulatorów, rośliny powinny przeżyć.

Trudy skinęła głową. Widziała własne odbicie w monitorze. Blada, zasmucona, wystraszona.

— A pompy nawozów? — Słyszała, jak jej własny głos brzmi słabo i cicho. Bała się.

— Tak, pompy też. Musimy tam jednak dotrzeć i podłączyć zasilanie z ładownika z generatorem paliwa.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

— Zgłaszasz się na ochotnika? Rodriguez wyszczerzył się.

— Jasne, czemu nie? Praca fizyczna to w naszej rodzinie tradycja.

Odwracając się z powrotem w stronę ekranu, Trudy pomyślała: Nie, nie pozwolę ci. To nie będzie dobre.

Prawie pół godziny później wstała i przeciągnęła się.

— Zrobię kawy. Chcesz?

— Pewnie. Może uda mi się nie zasnąć.

Trudy poszła szybkim krokiem do mesy. Nalała dwa kubki kawy. Do jednego z nich wrzuciła kilka pigułek nasennych, które dała jej Vijay, gdy poskarżyła się jej na kłopoty ze snem.

— Są dość łagodne — rzekła Vijay. — Jeśli nie rozwiążą problemu, przyjdź, wymyślimy coś innego.

Trudy wypróbowała pigułki i działały fantastycznie. Jedna pigułka gwarantowała sen bez koszmarów. Ile ich trzeba, by uśpić Tommy’ego? Trzy powinny starczyć.

Nic dziwnego, że pół godziny później Rodriguez spojrzał na nią szklanymi oczami.

— Rany, oczy mi się kleją.

— Nie przejmuj się — rzekła łagodnie. — Zdrzemnij się. Poradzę sobie sama.

— Na pewno?

— Jasne. Gdyby coś się działo, obudzę cię.

— Nie powinienem… — jego słowa utonęły w szerokim ziewnięciu.

— Śpij, kochanie — pogładziła go lekko. — Śpij.

Dex Trumbal obudził się z koszmaru. Miał siedem czy osiem lat i błagał ojca, żeby ten przyszedł i zobaczył, jak gra w bejsbol na szkolnym boisku. Ojciec zmienił się w burzę z piorunami, chmurę przerażających błyskawic i strumienie zimnego, niesionego wiatrem deszczu, który zalał boisko, zatopił szkołę, a wiatr porwał wszystkie samochody ze szkolnego parkingu w jeden wielki wir, który uniósł też samego Dexa i jego kolegów w zimną, mokrą ciemność.

Usiadł na pryczy, zlany zimnym potem.

Do diabła! Ja się go nadal boję.

Przez długą chwilę siedział na pryczy, słuchając łomotu własnego serca, czekając, aż oddech wróci do normalnego tempa.

Muszę to skończyć, pomyślał. Muszę mu się przeciwstawić, gdy tylko wrócę. Będę grał we własną grę, tatku.

Tak, powiedział sobie. Ale najpierw musisz przetrwać noc i nie posikać się w spodnie.

Odrzucił spocone, zmięte prześcieradło i wstał z pryczy. Włożywszy kombinezon rzucony niedbale na biurko, Dex ruszył boso w stronę jednej z dwóch toalet w kopule.

To nie będzie łatwe, rozmyślał Dex. Tata będzie mnie zwalczał na każdym kroku. Jest wkurzony o tę sprawę z Nawahami Jamiego. Pewnie połowa prawników w całych Stanach pracuje nad doprowadzeniem do odrzucenia tego wniosku.

Opuszczając toaletę, Dex dostrzegł Trudy Hali wychodzącą z centrum łączności.

Uśmiechnął się i pomachał do niej. Chyba była zaskoczona jego widokiem.

Oboje ruszyli w stronę mesy.

— Nie powinieneś włóczyć się w nocy sam po kopule — rzekła świszczącym szeptem.

— Zew natury — odszepnął Dex.

— Załatw co masz załatwić i wracaj do sypialni. Zaskoczony jej ostrym tonem Dex zasalutował:

— Spełniłem już mój obowiązek, kapitanie BHgh, i udają się powrotem do mojej kwatery.

Trudy nie odwzajemniła uśmiechu. Dex spostrzegł, że była bardziej zła niż rozbawiona.

Ruszając do swojej kwatery, rzucił okiem przez otwarte drzwi centrum łączności. Rodriguez spał na konsoli z głową na złożonych rękach.

Skurczybyk, pomyślał Dex. Tommy uciął sobie drzemkę. To dlatego Trudy jest taka wkurzona. Nie chce, żeby ktoś zobaczył, jak jej kochaś śpi na służbie.

Czując łomotanie pulsu w skroniach, Trudy patrzyła, jak Dex idzie z powrotem do swojej sypialni i wchodzi do środka. Stała jak wrośnięta, aż zobaczyła, że harmonijkowe drzwi zamykają się, i usłyszała trzaśniecie zamka.

Wzięła głęboki oddech i ruszyła w stronę kopuły.

Gdyby ogród nadal był przykryty plastikiem, byłoby to banalnie proste. Wystarczyłoby przebić powłokę, a subarktyczne marsjańskie powietrze załatwiłoby sprawę. Sama jednak zepsuła wszystko, przebijając ochronną powłokę podczas burzy piaskowej.

Teraz ogród był chroniony solidnymi ścianami ze szklanych cegieł. Nie mogła ich rozbić niczym mniejszym od traktora, a gdyby nawet — zajęłoby to tyle czasu, że zauważyliby, co się dzieje i powstrzymali ją.

Nie, powiedziała sobie Trudy, należy użyć ognia. Ogień oczyszcza. Dzięki ogniowi zobaczą, jak kruche jest ludzkie życie, jak z każdym oddechem zbliżamy się do śmierci. Ogień zaprowadzi nas do domu, gdzie można chodzić nocą i patrzeć w gwiazdy, oglądać chmury na niebie i nie martwić się, czy nie zawiedzie skafander albo dopadnie cię burza lub zepsują się grzejniki i zamarzniesz na śmierć.

Mimo ostrzeżeń Fuchidy i środków ostrożności wprowadzonych przez Jamiego, dostarczenie metanu do ogrodu było banalnie łatwe. Wystarczyło odlać trochę z generatora paliwa podczas pobytu na zewnątrz i przenieść go do ogrodu w pojemnikach na próbki. Pozostanie płynny w izolowanych pojemnikach, niezbyt długo, ale do jej celów wystarczy. Dwa kursy wystarczyły. Wystarczy, żeby rozpalić solidny ogień. Cudowny, oczyszczający ogień.

Trudy ruszyła spokojnie, z rozmysłem do centrum łączności i za pomocą komputera obok śpiącego Rodrigueza obejrzała schemat rur w szklarni. Spojrzała z czułością na Rodrigueza, przewijając listę poleceń. To dla ciebie, najdroższy, żebyśmy mogli wrócić na Ziemię, żywi, bezpieczni i znów normalnie żyć.

Znalazła sekwencję poleceń odcinającą dopływ odżywczego roztworu do tacek z roślinami. Pamiętając o tym, żeby najpierw odciąć dźwiękowy system alarmowy, aby żadne ostrzegawcze brzęczyki nie rozległy się w uśpionej kopule, odcięła dopływ odżywczego roztworu do tacek. Tacki muszą być suche, kiedy rozpali swój ogień.

Soi 376: Świt

Trudy obserwowała start misji dodatkowej na głównym ekranie centrum łączności, słuchając wszystkiego przez słuchawki, by nie obudzić Rodrigueza, nadal spokojnie śpiącego obok niej. Rakieta wystartowała z Tarawy z pióropuszem ognia i w chmurach pary.

Następnie Hali odwróciła się do ekranu ukazującego system monitorowania ogrodu. Wszędzie migały czerwone światełka, informujące, że w tacach jest sucho. KONIECZNE NATYCHMIASTOWE DZIAŁANIE, migały wymyślne, fluorescencyjne litery w dole ekranu.

Natychmiastowe działanie, pomyślała Trudy. Tak.

Włączyła światła w szklarni. Rośliny wyglądały na zwiędłe. Wygląd może być jednak mylący.

Wyszła szybko z centrum łączności, przemierzyła całą kopułą i otworzyła klapę śluzy łączącej ogród z kopułą główną. Zamiast normalnej śluzy był tam cermetowy, łukowaty tunel. Druga klapa była zamknięta, ale Trudy bez problemu otworzyła ją ręcznie.

Przed nią stało pięćdziesiąt rzędów tac, oświetlonych jaskrawym światłem, pięćdziesiąt rzędów żywych organizmów, które zaraz zginą.

Zaczęła przenosić pojemniki na próbki wypełnione metanem w pobliże tac. Przez kilka dni zastanawiała się, jak zapalić ogień. W magazynie nie był niczego takiego jak zapałki czy zapalniczka. Jamie i cała reszta myślała, że są bardzo sprytni, uniemożliwiając zapalenie otwartego ognia w kopule, ale ona była sprytniejsza. Wystarczy iskra elektryczna. Trzeba tylko przeciąć kable elektryczne biegnące wzdłuż tac i spryskać je metanem.

Nie było to tak łatwe, jak sobie wyobrażała, ale w końcu Trudy otwarła jeden z pojemników i metan w środku zaczął wrzeć, przechodząc w niewidzialny gaz. Drżącymi lekko rękami zetknęła dwie końcówki zerwanego drutu. Tylko nie dotknij drutu pod napięciem, ostrzegła się w duchu.

Gaz wybuchł płomieniem, rzucając Trudy boleśnie o rząd tac po drugiej stronie przejścia. Ciepło zalało jej twarz, uniosła obie ręce w obronnym geście. Czołgając się dotarła do dwóch pozostałych pojemników i zaczęła otwierać pierwszy z nich. Płomienie wzbiły się pod szczyt kopuły, a następnie opadły na nią. Zaczęła krzyczeć.

Wysoki jazgot alarmu przeciwpożarowego wyrwał Jamicgo ze snu.

— Co, u licha? — Obudził się natychmiast, przerażony i zdezorientowany.

Poprzednim razem, gdy włączył się alarm, przyczyną było przypalone przez Craiga chili, które przywiózł w prywatnym bagażu. Zastanawiali się nad wyłączeniem czujnika, ale Tarawa nalegała na przestrzeganie przepisów bezpieczeństwa.

Jamie biegł wciągając po drodze kombinezon, podskakując, aż wpadł na otwartą przestrzeń kopuły. Brudnoszary dym sączył się z klapy prowadzącej do szklarni. Jamie pobiegł do centrum łączności, gdzie wpadł na zataczającego się Rodrigueza.

Wycie alarmu wyrwało Rodrigueza ze wspomaganego snu Poczuł zastrzyk adrenaliny w arteriach, gdy zobaczył migające czerwone światełka na monitorach.

— Trudy! — wrzasnął. — Trudy!

Poderwał się z fotela i zataczając się, ruszył do drzwi centrum łączności.

Trzymając Rodrigueza za ramiona, Jamie dopytywał się:

— Co się stało?

— Nie wiem — odparł niewyraźnie astronauta. — Trudy…

— Jezu Chryste! — zawył Dex za nimi. — Pożar w szklarni!

— Tam jest Trudy — wybełkotał Rodriguez.

Obracając się w kierunku dymiącej klapy, Jamie zobaczył, że inni biegną w jego stroną.

— Stacy, przejmij centrum łączności — krzyknął ruszając w stronę klapy.

Rodriguez biegł za nim, dygocząc, zaraz za nimi trzymał się Dex. Jamie usłyszał okrzyk Craiga:

— Zamknijcie klapę i odetnijcie dopływ tlenu!

— Nie! — odwrzasnął Rodriguez. — Tam jest Trudy!

Jamie dobiegł do klapy, ale żar i oślepiający dym nie pozwoliły mu wejść do środka. Kaszlał i przecierał oczy. Rodriguez przepchnął się obok niego i zanurkował pod klapą.

— Czekaj! — krzyknął Jamie, ale było już za późno. Rodriguez zniknął w kłębach dymu.

— Masz — Jamie odwrócił się i zobaczył Vijay, która wręczyła mu maskę tlenową.

— Szybko myślisz — rzekł, nakładając plastykową maskę na usta i nos.

Vijay przymocowała mu zbiornik z tlenem na plecach.

— Wszystko gra! — wrzasnęła, przekrzykując trzask płomieni. Jamie poczuł chłodny metaliczny posmak tlenu w ustach.

— Zamknijcie za mną klapę — rzekł.

— Nie! — krzyknęła Vijay.

— Zamknijcie! — rozkazał.

— Ja to zrobię — rzekł Dex. — Jak będziesz chciał wyjść, zastukaj, otworzę.

Kiwając głową, Jamie zanurkował w tunelu. Oczy zaczęły mu natychmiast łzawić. W tunelu panował żar, Jamie czuł się, jakby wchodził do pieca. Mrugając i kurcząc się w sobie na samą myśl o płomieniach, jakie widział przez sobą, Jamie powoli posuwał się do przodu. Nagle poczuł, jak ktoś oblał go zimną wodą.

Dex szedł obok niego, uśmiechając się przez plastikową maskę. W obu rękach niósł pojemniki, z których wylewała się woda.

— Pomysł Fuchidy — wyjaśnił. Jamie pokiwał głową.

— Siebie też namocz.

Przez otwartą klapę dostrzegł, że szklarnia jest jednym kłębowiskiem płomieni i dymu. Nic nie mogło tam przeżyć, zawył jakiś głos w jego głowie. Nie ma tam już niczego żywego.

Mimo to Jamie szedł dalej, czując żar płomieni na twarzy, a Dex nie odstępował go ani na krok.

Przy drugiej klapie zobaczył dwa ciała rozciągnięte na podłodze: Trudy i na niej Rodriguez, oboje poczerniali, w pęcherzach.

Dex chlapnął na nich resztą wody, a następnie rzucił gdzieś pojemnik i pochylił się, by pomóc Jamiemu odciągnąć rannych do klapy.

— Powiedz im, żeby zamknęli wewnętrzną klapę — zarządził Jamie. Dex odwrócił się i ruszył do tunelu. Jamie wyobraził sobie, że jego ściany muszą być gorące od żaru.

Klapa zamknęła się i żar znikł. Jamie przypadł do podłogi. Ceramiczne płytki parzyły nawet przez kombinezon. Dym zaczął się rozpraszać. Pojawili się Dex, Fuchida i Craig.

— Nie żyją?

— Nie wiem — odparł Jamie. — Tomas chyba oddycha. Ostrożnie unieśli poparzone ciała i zanieśli rannych do głównej kopuły. Vijay zaczęła rozcinać ich kombinezony małymi nożyczkami chirurgicznymi, gdy tylko położono ich na podłodze. Rodriguez jęknął i lekko poruszył nogami.

Stacy wynurzyła się z centrum łączności, całkowicie spokojna i opanowana.

— Ogień zgasł. Wypompowałam powietrze, jak tylko zamknęliście wewnętrzną klapę.

— Oboje żyją — ogłosiła Vijay. — Zanieście ich do gabinetu. Nie, tam jest tylko jedno łóżko. Trudy do gabinetu, ona jest w gorszym stanie, Tommy’ego do sypialni.

Jamie, Dex i Fuchida nieśli astronautę; górna część jego kombinezonu spłonęło, skóra na piersi poczerniała i łuszczyła się. Stacy i Craig wzięli Hali, a Vijay pobiegła przed nimi.

Gdy położyli Rodrigueza na jego pryczy, Jamie poczuł, że miękną mu nogi. Dex objął go ramieniem i rzekł cicho:

— Chodź, chłopie, strzelimy sobie po soku pomarańczowym, zasłużyliśmy.

Wyczerpany, Jamie usiadł przy stole w mesie i ujrzał Fuchidę stojącego obok z ponurą miną.

— Miałeś rację, Mitsuo — rzekł słabym głosem.

— Żałuję, że tak się stało — odparł biolog, potrząsając głową.

— Jak myślicie, które z nich? — zastanawiał się Dex, podając Jamiemu kubek z sokiem i siadając ciężko obok niego.

Jamie oparł się o fotel i zapatrzył się w cienie pod kopułą. Wszystko cuchnęło dymem. I potem. I strachem.

— To bez znaczenia — odparł.

— Tak sądzisz? Wzruszył ramionami.

— Najważniejsze, że to już koniec wyprawy. Nie możemy tu zostać. Zniszczenia są za duże. Pakujemy się i wracamy na Ziemię.

Soi 376: Poranek

Jamie nigdy nie widział tak zrozpaczonego Pete’a Connorsa.

— Zgadza się, totalne zniszczenie — mówił kontroler lotów.

— Macie szczęście, że żyjecie. Rada MKU zwołała specjalne zebranie. Jestem pewien, że ogłoszą, że to był wypadek i zatuszują całą sprawę. Nikt nie chce ogłaszać publicznie, że wysłaliśmy psychopatę na wyprawę.

Jamie skinął głową patrząc na ekran. Na zewnątrz centrum łączności rozpoczęto przygotowania do śniadania.

— A jeśli już mowa o harmonogramach — mówił dalej Connors. — Misja uzupełniająca wykonała manewr impulsowy na orbitę transferową jedenaście minut przed otrzymaniem waszej wiadomości. Są w drodze na Marsa. Będą tam w soi pięćset dwadzieścia dwa, za pięć miesięcy. Myśleli, że będziecie tam razem przez parę tygodni, wprowadzicie ich we wszystko, pomożecie im się urządzić, a tymczasem wylądują i będą musieli sobie radzić sami.

Connors gadał dalej, nie żeby miał coś konkretnego do powiedzenia, raczej po to, żeby poczuć, że coś robi niż z jakiegoś innego powodu, pomyślał Jamie. Katastrofa załamała go tak samo jak nas.

— Musicie dowiedzieć się, które z nich to zrobiło, które z nich jest sabotażystą. Nie pozwolimy, żeby jakieś wieści wydostały się na światło dzienne, o to się nie martwcie. Nikt się nie przyzna, że ktoś z naszych ludzi rozwalił całą ekspedycję. Musimy jednak wiedzieć, sprawdzić profil psychologiczny i całe dossier. Żeby uniknąć takich sytuacji w przyszłości, upewnić się, że nikt taki się nie załapie na przyszłe misje.

Przyszłe misje? — pomyślał Jamie. — Czy będą jakieś przyszłe misje? Nie będą w stanie ukryć tej historii przed mediami. Prędzej czy później ktoś się wygada. Już widział te nagłówki w gazetach: Naukowiec na Marsie próbuje zabić pod wpływem obłędu.

— Jeśli o mnie chodzi — mówił dalej Connors — jestem przekonany, że to była Hali. Nie mógłbym uwierzyć, że astronaucie, pilotowi, zdarzyłoby się coś takiego. To nie był Rodriguez i mogę się założyć o pieniądze.

Jamie pokiwał głową, wyrażając milczącą zgodę.

Skończywszy odsłuchiwać wiadomość od Connorsa, Jamie wstał i podszedł powoli do klapy szklarni. Nic się nie zmieniło. Rośliny znikły, z tac zostały tylko ramy w postaci strzępów poskręcanego metalu. Szklane cegły sufitu i jednej ściany były okopcone na czarno, podłogę zaścielał popiół, cuchnący goryczą i pleśnią, i Jamie stwierdził, że nie czuł tego zapachu od czasów, gdy jako dziecko chował się w nieużywanym kominku w domu rodziców. Nic nie było mokre. Nigdzie nie kapała woda. W szklarni nie było słychać żadnego odgłosu, wszystko było ciche jak grób. Chaos. Potworny, niszczący chaos.

Gdy wyszedł ze szklarni i w ponurym nastroju ruszył do mesy, trójka mężczyzn nadal siedziała przy stole. Jamie poczuł lekki smród spalenizny w powietrzu. Wyobraźnia, powiedział sobie. Może zresztą nie.

— Stacy jest w gabinecie i pomaga Vijay zmienić opatrunki Trudy — rzekł Dex niepytany.

— I jak to wygląda? — spytał Jamie. Craig machnął ręką…

— Trudy ma oparzenia drugiego stopnia na całej górnej połowie ciała. Kiepsko.

— Twarz też?

— Też.

— A Tomas?

— Głównie ręce i nogi. Ramiona. Wygląda, jakby próbował wywlec Trudy i wtedy dopadł go dym.

— Nauczka za spanie w pracy — mruknął Dex.

— Tomas? Spał?

— Chrapał na konsoli gdzieś koło trzeciej nad ranem — rzekł Dex ze złością. — Widziałem.

— Niemożliwe, nie on — rzekł Fuchida, potrząsając głową.

— Widziałem.

— W takim razie musiała go czymś uśpić — upierał się biolog. — Znam Toma. Nie ma szans, żeby spał na służbie.

— Zatem to Trudy podłożyła ogień? — zadał retoryczne pytanie Jamie.

— I przebiła powłokę podczas burzy — rzekł stanowczo Fuchida. — Jej też zawdzięczamy inne „wypadki”.

Jamie ruszył do zamrażarki po śniadanie, ale uświadomił sobie, że nie ma ochoty na jedzenie.

Zwracając się do pozostałych, rzekł:

— Dobrze, bierzmy kamery wideo i zróbmy dokumentację zniszczeń. Tarawa będzie się domagać zdjęć.

Craig i Fuchida wstali od stołu i poszli. Dex także wstał, ale nie wyszedł z pomieszczenia.

— O co chodzi, Dex?

— Zwijamy się? Jamie skinął głową.

— Jak tylko oszacujemy zniszczenia, ruszamy do kopuły jeden i wracamy na Ziemię.

— Wracamy do domu z podkulonym ogonem.

— Nie mamy wyjścia — rzekł Jamie. — Dwie osoby ciężko ranne, jedna z nich psychiczna. To już koniec wyprawy.

Dex wyglądał równie ponuro jak Connors, a może jeszcze gorzej.

— Problem w tym — rzekł powoli — że jeśli odlecimy, całe roszczenia Nawahów wobec terytorium nie będą miały sensu.

Jamie poczuł, jak oblewa go strach.

— Co masz na myśli?

Bardzo łagodnie, jak lekarz przekazujący wiadomość o śmierci najbliższej osoby, Dex wyjaśnił:

— Żeby podtrzymać roszczenia do uznania prawa użytkowania, musisz być w danym miejscu. Jeśli cię tam nie ma, każdy może rościć sobie prawo do niego.

Jamie poczuł skurcz w żołądku.

— Ale my zostaliśmy zmuszeni do odlotu. Wypadek…

— Bez znaczenia — odparł Dex. — Studiowałem prawo, traktaty i umowy międzynarodowe. Jeśli porzucisz dane terytorium, wniosek możesz wywalić do kosza.

Jamie opadł na najbliższe krzesło.

— Przykro mi — rzekł Dex.

— Twojemu ojcu nie będzie przykro — mruknął Jamie.

— Nie, do cholery. Będzie szczęśliwy.

Ręce, ramiona, twarz, cała górna część ciała Trudy Hali były pokryte natryskiwanym aseptycznym bandażem. Oczy miała zakryte, z nozdrzy wystawała jej rurka wspomagająca oddychanie. W miejscu, gdzie powinny być jej usta, była mała szczelina. To, co zostało z jej włosów, wyglądało jak przypalone pierze mocno przypieczonego kurczaka.

Monitory medyczne po jednej stronie zagraconego gabinetu szumiały cicho. Ciśnienie krwi, puls, większość innych wskaźników była stabilna. Miała kłopoty z oddychaniem, ale należało się tego spodziewać po wdychaniu rozpalonego powietrza.

— Odzyskała przytomność? — spytał szeptem Jamie.

Vijay stała po drugiej stronie łóżka, wymieniając worek roztworu soli fizjologicznej w kroplówce.

— Na chwilę — odparła nieco głośniej. — Dostaje silne środki nasenne, inaczej bardzo by cierpiała.

— Muszę z nią porozmawiać.

— Nie ma szans, chłopie.

— A Tomas?

— On jest w znacznie lepszym stanie — rzekła Vijay, pozwalając sobie na niewyraźny uśmieszek. — Możesz z nim pogadać, jeśli chcesz.

Rodriguez leżał na pryczy na brzuchu, z głową i ramionami opartymi na stercie poduszek. Jamie rozpoznał je: były to materace z łazików, ciasno zwinięte i obwiązane taśmą.

— Oczy same mi się zamykały — opowiadał Jamiemu, zakłopotany i zdumiony. — Nigdy mi się to nie zdarzyło, po prostu nie mogłem otworzyć oczu.

— Trudy wsypała ci środki nasenne do kawy — wyjaśnił Jamie. Przysunął sobie krzesło do wezgłowia pryczy. — Vijay powiedziała mi, że dawała jej pigułki.

— Nigdy nie widziałem, żeby jakieś brała — zaprotestował Rodriguez.

Jamie wzruszył ramionami.

— Oszczędzała je dla ciebie.

— Nadal nie mogę uwierzyć, że to zrobiła.

— Jest emocjonalnie niezrównoważona — rzekł Jamie. — Nie ma innego wyjścia.

— Tak, pewnie tak.

— Obudził cię alarm przeciwpożarowy?

Rodriguez pokiwał głową i zamrugał. Plecy muszą go nieźle boleć, uświadomił sobie Jamie.

— Tak. Wiesz, czułem się jak po narkotykach. Nie mogłem się szybko poruszać, wszystko wydawało mi się jak w zwolnionym tempie, zamglone.

— Trudy nie było w centrum łączności?

— Nie. Zobaczyłem dym wydostający się ze szklarni. Nie było jej nigdzie w pobliżu, więc poszedłem zobaczyć, czy nie utkwiła w szklarni. I rzeczywiście tam była.

Tam była, pomyślał Jamie. Wystraszony mały wróbelek, który posunął się za daleko. Czemu? Co się stało w jej głowie, że wycięła taki numer?

Jakiś inny głos w jego głowie zaśmiał się szyderczo: a co za różnica? Unicestwiła wyprawę i oddała Marsa w ręce Trumballa i jego niszczycieli planet.

Soi 388: Noc

Powrócili do kopuły jeden, zniechęceni, załamani, procesja pokonanych kobiet i mężczyzn. Hali trzeba było nieść, Rodriguez ledwo trzymał się na nogach i Jamie z Dexem musieli go prowadzić.

Uruchomili ogniwa paliwowe ładownika, by zasilały kopułę, a Craig i Dezhurova udali się do generatora paliwa, by podłączyć go do ogniw.

Fuchida potrząsnął głową, stojąc pośrodku kopuły.

— Mars nas pokonał — rzekł cicho.

Jamie z trudem powstrzymał się, żeby go nie uderzyć.

— To nie Mars — warknął. — Sami się pokonaliśmy.

Parę godzin później Jamie pomagał Vijay sprawdzać zapasy środków medycznych, porównując to, co rzeczywiście było na półkach, z zapisami w bazie danych. Misja uzupełniająca przywiezie świeżą dostawę, ale przed odlotem musieli się upewnić, że zapisy w bazie odpowiadają rzeczywistości.

— Pamiętasz pierwszą noc tutaj? — spytał Jamie. — Imprezę?

— Pamiętam, jak się chowałeś po kątach, a my się bawiliśmy — rzekła Vijay.

— Inne noce też pamiętam — odpadł Jamie. Siedział przy jej malutkim biurku, przeglądając listę zapasów.

Odwróciła się od otwartej szafki i spojrzała na niego.

— Ja też — rzekła cicho.

— Dobre były.

Skinęła głową i wróciła do pracy.

Jamie stwierdził, że nie jest w stanie skupić się na pracy. Miał głowę pełną myśli o Trumballu i narodzie Nawahów i o tym, jak wyprawa skończyła się katastrofą, choć znaleźli marsjanską budowlę i na Marsie musi być mnóstwo podobnych, muszą być ruiny miast rozrzucone po całej planecie, nie może być tak, że został tylko jeden budynek z całego świata niegdyś zaludnionego rozumnymi istotami, i o tym, jak bardzo pragnął Vijay, stojącej tak blisko niego, że mógłby wziąć ją w ramiona, ajednak tak odległej, lata świetlne od niego, bo wypchnął ja ze swego życia i nie miał prawa, nie miał nadziei, nie miał cienia szans na sprowadzenie jej z powrotem.

Usłyszał swój głos, który brzmiał z takim opanowaniem, bez śladu emocji.

— Ja nie wracam.

Vijay zamknęła szafkę. Gdy się odwróciła, z jej świetlistych oczach widać było żal. — Wiem. Zaskoczyła go.

— Skąd wiedziałaś? Ja sam zrozumiałem to dopiero teraz. Uśmiechnęła się smutno.

— Zapomniałeś, że jestem psychologiem? I znam cię. Kiedy tylko Dex powiedział ci, że nasz odlot spowoduje unieważnienie wniosku Nawahów, wiedziałam, że zostaniesz.

— Czyli wiedziałaś jeszcze przede mną.

— Nie — odparła potrząsając głową. — Ty też wiedziałeś, ale musiałeś przejść przez wszystkie logiczne etapy. Musiałeś przemielić to parę razy w głowie i przekonać samego siebie, że możesz tu przeżyć sam jakieś cztery miesiące albo dłużej.

Z niechęcią skinął głową na zgodę.

— Chyba masz rację.

— Więc doszedłeś do wniosku, że możesz tego dokonać, tak?

— Chyba tak. Nie widzę powodu, dlaczego miałoby się nie udać.

— Sam?

Chciał powiedzieć: Nie, jeśli ty zostaniesz ze mną, ale wiedział, że nie może jej o to prosić. Ryzykowanie własną głową podczas samotnego pobytu na Marsie przez cztery miesiące albo dłużej to jedno, a proszenie jej, by dzieliła z nim to ryzyko, to drugie. To zbyt wiele znaczyło, było zbyt wiele komplikacji.

Więc tylko skinął szybko głową i rzekł:

— Tak, sam.

— Tylko ty i Mars? Wzruszył ramionami.

— Nie powinno to stanowić problemu. Ogród działa. Cały sprzęt funkcjonuje. Nie zagłodzę się i nie uduszę.

— Ale będziesz chciał pojechać do budynku i trochę tam poszperać?

— Nie — odparł zdecydowanie. — Zostanę tu i będę prowadził prace geologiczne, które powinny zakończyć się całe miesiące temu. — Po czym dodał: — I spróbuję zrobić ogniwa słoneczne z dostępnych na miejscu materiałów. Bardzo nam się przyda możliwość uzyskiwania energii słonecznej w takiej ilości, żeby zasilać całą kopułę.

— Sam — powtórzyła.

Zawahał się przez ułamek sekundy i potwierdził:

— Sam.

Twarzy Vijay była nieprzenikniona jak maska. Położyła mu rękę na ramieniu.

— Dobrze, w takim razie chodźmy i powiedzmy reszcie.

Reszta zebrała się w mesie na ostatnią kolację na Marsie, wszyscy z wyjątkiem Trudy, która była nadal przykuta do łóżka. Opa rzenia na jej twarzy będą wymagały kilku operacji plastycznych i mimo wszystkich zapewnień Rodrigueza, że wszystko będzie dobrze, pogrążała się w depresji.

Rodriguez próbował ją zabawiać, urządzając przedstawienie za każdym razem, gdy mógł pozbyć się jakiegoś bandaża. Stacy, Jamie, a nawet Fuchida, spędzali z Trudy długie godziny, zapewniając ją, że nikt się nie dowie o jej załamaniu, że nie będzie żadnych oskarżeń ani obwiniania. Ich zapewnienia najwyraźniej tylko pogłębiały jej stan.

Vijay wzięła tacę z kolacją dla Trudy, inni żuli swoje porcje, nie myśląc nawet o starannie zaplanowanych przez żywieniowców jadłospisach.

— Chętnie znowu zobaczę prawdziwy stek — oświadczył Fuchida całkiem serio.

— Z prawdziwym piwem — dodał Rodriguez.

Nie odzywając się ani słowem, Vijay ruszyła z tacą do kwatery Trudy. Usłyszała jeszcze głos Jamiego:

— Nie odlatuję z wami. Zostaję tutaj.

Otworzyła drzwi kwatery Trudy, weszła do środka i zamknęła je.

Trudy siedziała na pryczy, jej plecy wygoiły się na tyle, że mogła się opierać o wypełnioną wodą plastykową poduszkę. Wyciągając z magazynu ten gadżet, Vijay przypomniała sobie, że można było zrobić z niego łóżko wodne. Też mi pora na myślenie o takich rzeczach, skarciła się w duchu.

— Jak się czujesz? — spytała radośnie.

— Odlatujemy jutro? — spytała Trudy. Zdjęto jej już bandaże z twarzy; skórę miała świeżą i różową. Zanim dolecą do Ziemi, pojawią się blizny i stwardnienia. Nie miała brwi ani rzęs. Ma szczęście, że nie straciła wzroku, pomyślała Vijay, po czym zastanowiła się, czy to takie szczęście móc spojrzeć w lustro przy tak paskudnie poparzonej twarzy.

— Tak — odparła, starając się utrzymać radosny ton głosu. — Jutro.

Trudy spojrzała na tacę, która Vijay położyła jej na kolanach i mruknęła:

— Chyba narobiłam niezłego bałaganu.

— Sądzę, że można to tak nazwać — odparła cicho Vijay.

— Mogłam zabić Tommy’ego. Nigdy bym nie pomyślała, że sprowadzam na niego niebezpieczeństwo.

Vijay chciała powiedzieć, że sprowadziła niebezpieczeństwo na nich wszystkich, ale ugryzła się w język. Trudy Hali będzie cudownym obiektem badań psychologicznych, pomyślała. Mam pięć miesięcy podróży powrotnej na badanie jej, analizę jej motywów…

— Kocham go — oświadczyła Trudy ze łzami w oczach. — Chciałam go sprowadzić z powrotem na Ziemię, gdzie bylibyśmy bezpieczni, gdzie wszyscy bylibyśmy bezpieczni.

— Rozumiem.

Trudy spojrzała na nią ze złością.

— Rozumiesz? Jak mogłabyś zrozumieć? Skąd mogłabyś wiedzieć, jak to jest kochać mężczyznę tak, że chciałoby się dla niego umrzeć?

Zaskoczona Vijay nie znalazła odpowiedzi.

— Och, przepraszam — wybuchła Trudy. — Tak mi strasznie przykro. Wszystko popsułam. Tommy nie będzie chciał nawet na mnie spojrzeć, kiedy wrócimy do domu. Ja go tak kocham, a on nawet nie będzie chciał na mnie spojrzeć.

Vijay nagle poczuła, że ma ochotę się rozpłakać.

— Nie możesz tu zostać sam — oznajmiła Dezhurova, gdy Jamie ogłosił swoją decyzję pozostałej piątce, która zebrała się przy stole w mesie.

— Ależ mogę — odparł Jamie, starając się, by zabrzmiało to zwyczajnie i naturalnie.

— To nie będzie łatwe — ostrzegł Craig. — Nawet jeśli będziesz tylko siedział i oglądał telewizję.

— Mam mnóstwo pracy — odparł Jamie. — Już samo porządkowanie danych, które nagromadziliście podczas wycieczki do Ares Vallis, zajmie mi cztery miesiące albo więcej.

— I masz zamiar spróbować zbudowania ogniw słonecznych? — spytał Dex.

— Tak, z pierwiastków występujących w glebie.

— Ktoś powinien z tobą zostać — rzekł Fuchida.

— Nie — odparł Jamie. — To nie jest konieczne. Nie mógłbym nikogo prosić o takie poświęcenie. Lecicie do domu! Ja tu sobie poradzę.

— Mitsuo ma rację — rzekł Rodriguez. — Ktoś powinien tu zostać z tobą.

— To nie jest konieczne — powtórzył Jamie.

— Nie zostajesz tu z powodu nauki — rzekła Stacy prawie oskarżycielskim tonem.

— Tak — przyznał Jamie. — Nie dlatego.

Dex wyglądał na zachwyconego i zaintrygowanego.

— Zostajesz, żeby dało się utrzymać wniosek Nawahów.

— Zgadza się — przyznał Jamie.

— Tak właśnie myślałem.

— Akurat. Cóż, ja też mam co robić.

— Na przykład?

— Mam taki plan — rzekł Dex ze swoim tradycyjnym, buńczucznym uśmieszkiem. — Wracam na Ziemię i zakładam fundację, organizację typu non-profit, której celem jest badanie Marsa. Nazwiemy ją Fundacją Badań Marsa.

Jamie zamrugał.

— W ten sposób będę zdobywał pieniądze przez cały czas, nieprzerwanie. Nie będziemy musieli chodzić z żebraczym kapeluszem przed każdą wyprawą. Badania na Marsie będą miały solidne podstawy finansowe. Zmusimy ludzi, żeby inwestowali przez cały czas, kupując akcje czy jakieś obligacje.

— Ale nie będą mieli zysków — stwierdził Fuchida. Dex przewrócił oczami.

— Tak, ale będą mogli odpisać darowiznę od podatku. To będzie taka ulga podatkowa.

Jamie uśmiechnął się szeroko.

— Myślałeś o tym od dawna, nie? Odwzajemniając uśmiech, Dex rzekł:

— Mniej więcej tak długo, jak ty myślisz o pozostaniu tu samotnie.

— Ta twoja fundacja będzie chciała współpracować z narodem Nawaho?

— Jasne. Może nawet założymy biura w Arizonie albo Nowym Meksyku, w rezerwacie Nawahów.

Jamie skinął głową z zadowoleniem. Myśl o Dexie w rezerwacie z jakiegoś powodu sprawiła mu przyjemność.

— Dobra, chłopie — rzekł Dex, wyciągając rękę. — Ty okopujesz się i siedzisz tutaj, ja lecę na Ziemię i widzę się z wodzem Nawahów, jak tylko wylądujemy.

— A nie z twoim ojcem? — spytał Jamie, chwytając Dexa za rękę.

Dex zaśmiał się.

— Tak, jasne, podejrzewam, że prędzej czy później będę musiał się z nim spotkać.

Stali naprzeciwko siebie, trzymając się mocno za ręce; Jamie spojrzał w oczy młodszemu mężczyźnie. Nie było w nich śladu strachu czy wrogości. Dex dorósł na Marsie. Był teraz dojrzałym mężczyzną, a nie zepsutym dzieciakiem.

Nagle, pod wpływem impulsu, Dex przyciągnął do siebie Jamiego i objął go drugą ręką. Jamie zrobił to samo, klepiąc Dexa po plecach jak brata, którego nigdy nie miał.

— Nie martw się o nic — rzekł Dex, prawie szeptem. — Poradzę sobie z tatuśkiem, pracą i twoimi nawajskimi kumplami.

Gdy wyswobodzili się z uścisku, odezwała się z uporem Dezhurova, potrząsając głową:

— Pobyt tutaj dla jednej osoby jest bardzo niebezpieczny. Gdyby coś się stało…

— Nie będzie tu sam.

Jamie odwrócił się i zobaczył Vijay, podążającą w stronę stołu w mesie.

— Ja też zostaję — rzekła.

— Nie możesz! — krzyknął Jamie. Odparła słodko:

— Nie pytano mnie o to, to prawda. Ale zostaję z tobą.

— A Trudy? Ona potrzebuje… Vijay podeszła do niego.

— Stacy i Tommy przeszli wystarczające szkolenie medyczne, żeby się nią zająć podczas lotu. Trudy wraca do zdrowia, nic jej nie będzie. Jeśli coś się stanie, poproszą Ziemię o poradę, ja musiałabym zrobić to samo.

Chcesz zostać? — spytał Jamie, w obawie, że to jakiś sen, halucynacja.

Stała obok niego na wyciągnięcie ręki. Patrząc mu prosto w oczy, odparła:

— Tak, chcę.

Wszystkie inne myśli Jamiego nagle się ulotniły. Objął ją i pocałował. Oddała mu pocałunek, a wszyscy inni patrzyli na nich, oszołomieni, aż ktoś zagwizdał z aprobatą.

Soi 389: Południe

— Pięć sekund — glos Dezhurovej zatrzeszczał w słuchawkach Jamiego. — Cztery…

Razem z Vijay stali tuż obok kopuły, trzymając się za ręce, z oczami utkwionymi w ładowniku stojącym prawie o kilometr od nich.

— …dwa… jeden… — Górna część pękatej rakiety podskoczyła z hukiem, rozrzucając wszędzie pyl i drobne kamienie po powierzchni jałowej, czerwonej ziemi. Jamie skulił się odruchowo. Po chwili wyciągnął szyję, patrząc, jak pojazd wznosi się coraz wyżej w bezchmurne różowe niebo, a ryk silników przechodzi w cichy pomruk, a następnie cichnie.

— I odlecieli — rzekła Vijay. Powiedziała to prawie triumfalnym tonem.

Jamie śledził wzrokiem jasną kreskę, aż wyszła poza wizjer hełmu. Stacy, Dex i pozostali byli w drodze na Ziemię, z Pathfinderem i problemami Trudy Hali.

Odwrócił się w stronę Vijay. Zanim zdołał coś powiedzieć, w słuchawkach rozległ się jej radosny głos:

— Zostaliśmy tylko ty i ja.

Nie był aż tak radosny. Jestem teraz odpowiedzialny za jej życie. Ona mi ufa, a mnie nie wolno zawieść tego zaufania.

— Jesteśmy teraz Marsjanami, prawda? — spytała Vijay.

— Jeszcze nie — odparł. — Jesteśmy nadal gośćmi. Musimy chodzić w skafandrach. Musimy szanować Marsa za to, jaki jest.

— I zawsze tak będzie?

— Nie wiem — odparł. — Zawsze to trochę długo. Może kiedyś, gdy będziemy mądrzejsi… o wiele mądrzejsi niż teraz. Może nasze wnuki będą mogły żyć na Marsie. Z Marsem. Albo ich wnuki. Nie wiem.

Ruszyli z powrotem w stronę kopuły i Vijay zaczęła się zastanawiać:

— Czy będziemy w stanic chronić Marsa tak, jak chcemy? Czy powstrzymamy takich ludzi, jak ojciec Dexa, przed zniszczeniem tego świata?

Choć Jamie wiedział więcej na ten temat, wzruszył tylko ramionami w skafandrze.

— Możemy tylko próbować, Vijay. MKU jest przeciwko wnioskowi Nawahów, ale wygląda na to, że Międzynarodowy Urząd Astronautyczny uzna go za legalny i wiążący.

Usłyszał jej śmiech.

— Rezerwat Nawahów jest teraz większy niż całe Stany, co?

— Jeśli przyjąć, że to cały Mars, to tak, ale to nie jest część rezerwatu, to jest…

— Nie bierz tego tak serio!

— Ale to jest serio — odparł. — Mam nadzieję, że to zmotywuje nawajskie dzieci, żeby się uczyły, poznawały nauki ścisłe i astronautykę…

— I zostały Marsjanami? Wziął głęboki oddech.

— Tak, pewnie tak. Kiedyś. W końcu.

Zatrzymali się przy klapie śluzy i bez słowa oboje odwrócili się, by spojrzeć na czerwony, upstrzony skałami krajobraz.

— Gdybyśmy tylko mogli ich spotkać, porozmawiać…

— Marsjan?

— Tak. Nie potrafimy nawet odczytać ich pisma.

— Jakąś wiadomość nam przekazali, Vijay. Ważną wiadomość. Istnieli. Byli rozumną rasą tego świata. Muszą być gdzieś inni, pośród gwiazd. Nie jesteśmy sami.

Westchnęła ciężko.

— Tylko że przez najbliższe cztery miesiące będziemy na Marsie tylko we dwoje, ty i ja.

— Tak.

— Mamy dla siebie całą planetę.

— Podoba mi się tu — odparł.

— Tak tu spokojnie. Obiecuję ci, że tak zostanie.

— Dex będzie miał pełne ręce roboty, gdy wróci na Ziemię. Ojciec będzie go zwalczał na każdym kroku.

— Och, nie wiem — rzekła z przekonaniem Vijay. — Ojciec Dexa nie będzie sprawiał problemów. Dex sobie z nim poradzi.

— Tak sądzisz?

— Dex potrafi oczarować węża pod krzakiem, jeśli ma taką ochotę.

Jamie milczał.

— A jeśli nawet nie — mówiła dalej Vijay — Dex znajdzie dość pieniędzy na następną ekspedycję dzięki swojej fundacji.

— Zysku z tego nie będzie — stwierdził Jamie.

— Tak sądzisz? Dex ma pomysły na wirtualne wycieczki po Marsie. Zobaczyć, dotknąć, usłyszeć… pełnia doświadczeń pobytu na Marsie bez kosztów czy niewygód wychodzenia z domu. Albo sprzedawanie kamieni z Marsa, coś takiego.

Jamie mimowolnie zazgrzytał zębami.

— Kiedyś osiągnie zyski, nie martw się.

— I wpakuje te pieniądze w eksplorację.

— Zobaczymy.

Słońce było wysoko. Delikatny marsjański wiatr mruczał na pustej, płaskiej nizinie. Jamie widział skały i wystrzępione brzegi starożytnych kraterów i wydm, ustawione równo jak żołnierze na paradzie. Zaczął szukać odcisków stóp dawno wymarłych Marsjan w czerwonym pyle, ale znalazł tylko ślady ich własnych butów oraz koleiny traktorów i łazików.

Spojrzał ponownie na horyzont i wyobraził sobie dziadka Ala, stojącego obok i uśmiechającego się. Tu nas zawiodła nasza ścieżka, dziadku. Jesteśmy w domu.

— Kochasz mnie? — spytała Vijay.

Dzień wcześniej takie pytanie by go zaskoczyło. Teraz jednak wiedział. W jego duszy nie było wątpliwości ani sporu.

— Tak — rzekł po prostu. — Kocham cię, Vijay. I wtedy zapytała:

— A kochasz mnie bardziej niż Marsa?

Usłyszał w jej głosie rozbawienie. Zawahał się, po czym odparł:

— To zupełnie co innego. Vijay zaśmiała się z zachwytem.

— Dobrze! Gdybyś powiedział, że tak, nie uwierzyłabym. Ujęła jego rękawicę i ruszyli w stronę śluzy, gotowi do pierwszej nocy spędzonej samotnie na Marsie.

Загрузка...