KSIĘGA I Przybycie

Soi 1: Habitat na Marsie

— Wróciliśmy, dziadku — zamruczał Jamie Waterman. — Wróciliśmy na Marsa.

Stojąc przy rządku pustych stojaków na sprzęt w śluzie kopulastego habitatu, Jamie wyciągnął rękę i zdjął małą kamienną rzeźbę z półki, na której czekała przez sześć lat: mały kawałek smoliście czarnego obsydianu, z którego wyrzeźbiono totem w kształcie przykucniętego niedźwiedzia. Z tyłu przywiązano rzemykiem turkusowy grot strzały, a na górze zatknięto białe orle pióro. Pokazał nawajski fetysz, trzymając go na odzianej w rękawicę dłoni.

— Co to jest? — spytała Stacy Dezhurova.

Jamie słyszał w słuchawkach hełmu jej mocny, czysty głos. Żaden z członków drugiej wyprawy na Marsa nie zdjął jeszcze skafandra, nie odpiął nawet osłony hełmu. Stali w nieregularnym półkolu w śluzie, osiem pozbawionych twarzy postaci wtłoczonych do pękatych, białych, solidnych kombinezonów.

— Nawajski fetysz — odparł Jamie. — Potężna magia.

Dex Trumball przetoczył się niezgrabnie w stronie Jamiego. Jego grube buty stukały ciężko o plastykową podłogę habitatu.

— Przywiozłeś to ze sobą? — spytał Trumball nieomal oskarżycielskim tonem.

— Podczas pierwszej ekspedycji — rzekł Jamie. — Zostawiłem go, żeby pilnował tego miejsca, jak odlecimy.

Twarz Trumballa była niewidoczna za przyciemnioną osłoną hełmu, ale ton jego głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jego zdania na ten temat.

— Mnóstwo wielka szamaństwo, nie? Jamie stłumił wybuch gniewu.

— Właśnie — odparł, walcząc, by jego głos brzmiał spokojnie i równo. — Kopuła nadal tu stoi, prawda? Minęło sześć lat, a ona stoi i czeka na nas.

Opos Craig odezwał się ze swoim ciężkim teksańskim akcentem.

— Zanim zaczniemy się klepać po plecach, wpompujmy tu trochę tlenu do oddychania, co?

— Sześć lat — mruknął Trumball. — Czekała na nas przez cały czas. Sześć lat.

Nawet odkrycie życia kurczowo wczepionego w skały na dnie Wielkiego Kanionu nie ułatwiło ani nie uprościło jego powrotu na czerwoną planetę. Sześć lat zajęło zebranie ludzi, zgromadzenie sprzętu — a co najważniejsze, pieniędzy — aby wcielić w życie sen o drugiej wyprawie na Marsa.

Ku swemu zaskoczeniu i wściekłości Jamie Waterman musiał walczyć o miejsce w drugiej wyprawie, walczyć każdą cząstką sił i umiejętności, jakie miał do dyspozycji. Fetysz dziadka musiał jednak być potężny: udało mu się wrócić na Marsa.

Po pięciu miesiącach kosmicznej podróży między dwoma planetami, po tygodniu na orbicie okołomarsjańskiej, po piekielnym przechodzeniu przez marsjańską atmosferę rozżarzoną do białości przez kontakt ze statkiem, Jamie Waterman i siedmiu innych członków ekspedycji w końcu stanęło na rdzawoczerwonych piaskach Marsa.

Pięciu mężczyzn i trzy kobiety, opakowani w pękate kombinezony o sztywnej powłoce, przez co wyglądali jak żółwie zataczające się na tylnych nogach. Wszystkie skafandry były białe, miały na rękawach kolorowe kody kreskowe, przez co łatwo było każdego zidentyfikować. Jamie miał trzy paski o barwie czerwonego wozu strażackiego.

Habitat zostawiony przez pierwszą ekspedycję wyglądał na nietknięty. Kopuła była nadal napełniona gazem i zdawała się być szczelna.

Pierwszą czynnością badaczy było wejście do śluzy, a następnie do samej kopuły. Po paru minutach rozglądania się po pustym, kopulastym wnętrzu, zabrali się za przydzielone im zadania i sprawdzili systemy podtrzymywania życia. Gdyby kopuła nie nadawała się do użytku, musieliby przez półtora roku ich pobytu na Marsie mieszkać w module statku, który przetransportował ich na tę planetę, bezpiecznie lądując na powierzchni. A tego nikt nie chciał, pięć miesięcy w ciasnej puszce to aż za dużo.

Kopuła była nietknięta, systemy podtrzymywania życia wystarczająco sprawne, atomowy generator energii dawał wystarczającą moc, by uruchomić habitat.

Wiedziałem, że tak będzie, powiedział w duchu Jamie. Mars to przyjazny świat. Nie zrobi nam krzywdy.

Opos Craig i Tomas Rodriguez, astronauci oddelegowani przez NASA, uruchomili generator tlenu. Po sześcioletnim przestoju mieli problemy z jego włączeniem, ale w końcu im się udało i zaczął pobierać życiodajny tlen z marsjańskiej atmosfery i mieszać go z azotem, który wypełniał kopułę przez ostatnie sześć lat.

Pozostali członkowie ekspedycji opuścili kopułę i zajęli się przydzielonymi im zadaniami: ustawianiem kamer wideo i sprzętu rzeczywistości wirtualnej, który miał zarejestrować ich przybycie na Marsa i przekazywać wieści na Ziemię. Wpychając swój kamienny fetysz w kieszeń skafandra, Jamie przypomniał sobie, jaką polityczną burzę wywołał podczas pierwszej ekspedycji, gdy stawiając po raz pierwszy stopę na Marsie, wypowiedział kilka słów w języku Nawaho zamiast sztywnej, formalnej mowy, jaką napisali dla niego ludzie z działu public relations NASA.

I przypomniał sobie coś jeszcze: starożytną budowlę na klifie, wbudowaną w nieckę wypiętrzonej ściany klifu Wielkiego Kanionu. Nie ośmielił się jednak wspomnieć o niej pozostałym.

Jeszcze nie teraz.

Houston: Pierwsze spotkanie

Po raz pierwszy Jamie spotkał się z członkami ekspedycji w ciasnej pozbawionej okien salce konferencyjnej NASA Centrum Kosmicznego im. Johnsona niedaleko Houston. Z tysięcy kandydatów wybrano dwie kobiety i trzech mężczyzn, ich nazwiska zo stały ogłoszone całe tygodnie wcześniej. Jamiego wybrano na lidera ekspedycji zaledwie dwa dni wcześniej.

— Wiem, przez co państwo przeszli — odezwał się Jamie do tej piątki.

Wtedy po raz pierwszy spotkał się twarzą w twarz z czwórką naukowców i lekarzem ekspedycji. Przez całe miesiące ich szkolenia i swojej walki o dostanie się do zespołu drugiej wyprawy na Marsa, Jamie porozumiewał się z nimi za pośrednictwem poczty elektronicznej i rozmawiał przez wideofon, ale nigdy dotąd nie znalazł się z nimi w jednym pokoju.

Teraz stał, odrobinę niepewnie, u szczytu wąskiego stołu konferencyjnego, jak instruktor przed kwintetem utalentowanych uczniów: młodszych, bardziej pewnych siebie, może nawet lepiej od niego wykształconych. Czterech naukowców siedziało wzdłuż kołyszącego się, podłużnego stołu, z wzrokiem utkwionym w nim. Lekarka-psycholog siedziała na końcu stołu, Hinduska o egzotycznej urodzie, skórze barwy czekolady i włosach czarnych jak noc, ściągniętych w koński ogon.

Wszyscy mieli na sobie kombinezony misji, w barwie różowego koralu, z identyfikatorami przypiętymi nad kieszenią na piersi. Lekarka, V.J. Shcktar, miała na szyi kolorową apaszkę. Przyglądała się Jamiemu wielkimi oczami o barwie węgla i kształcie migdała.

Nikt z pozostałych nie miał na sobie żadnych dodatków do standardowego munduru poza C. Dexterem Trumballem, który przyczepił naszywki na obu ramionach: na jednym mikroskop i teleskop Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów, na drugim uskrzydlone „T” Trumball Industries.

— Ponieważ będziemy przebywać ze sobą ponad trzy lata — mówił dalej Jamie — jeśli liczyć resztę państwa szkolenia i samą misję, chyba najwyższy czas, żebyśmy się poznali.

Jamie musiał ostro walczyć o zakwalifikowanie się do drugiej wyprawy. Całkowicie zadowalałoby go przyjęcie w charakterze naukowca. Tymczasem jedynym sposobem na dostanie się do zespołu było przyjęcie obowiązków szefa misji.

— Powiedział pan „naszego szkolenia” — wtrącił geofizyk, Dexter Trumball. — Czy pan nie będzie przechodził szkolenia przed misją?

Trumball był przystojny, o urodzie gwiazdora filmowego, z ciemnymi, kręconymi włosami i żywymi, jasnymi oczami o błękitnozielonej barwie oceanu. Siedział wygodnie na wyścielanym krześle z krzywym uśmieszkiem na ustach, który plasował się gdzieś między pewnością siebie a zadufaniem. Nie był wyższy od Jamie-20 ale nieco szczuplejszy: miał zwinne, wdzięczne ciało tancerza, zaś Jamie był grubszy i solidniej zbudowany. Trumball był także o dziesięć lat młodszy od Jamiego i był synem człowieka, którego pieniądze stanowiły większość funduszy ekspedycji.

— Oczywiście, że też przechodzę szkolenie — odparł szybko Jamie. — Tylko że większość tego, co państwo przechodzicie — na przykład trening antarktyczny — robiłem już przed pierwszą ekspedycją.

— Ach, tak — stwierdził Trumball. — Już tam byłem, wszystko robiłem?

Jamie skinął sztywno głową.

— Coś w tym rodzaju.

— Przecież to było ponad sześć lat temu — wtrącił się Mitsuo Fuchida. Biolog był szczupły jak ostrze miecza, a jego twarz była rzeźbą złożoną z samych kątów i płaszczyzn.

— Gdyby pan był komputerem — dodał z leciutkim uśmiechem, przełamującym jego ostre jak topór rysy — byłby pan o całą generację do tyłu.

Jamie zmusił się do odpowiedzenia uśmiechem.

— Upgradowano mnie. Przeszedłem ponownie wszystkie testy fizyczne — zapewnił — i wpakowano do mojej pamięci długoterminowej najnowsze oprogramowanie. Nie mam zamiaru padać ani zawieszać się, proszę się nie obawiać.

Reszta uprzejmie zachichotała.

Fuchida pochylił podbródek ze zrozumieniem.

— Żartowałem — rzekł z zakłopotaniem.

— Nie ma problemu — odparł Jamie ze szczerym uśmiechem.

— Cóż, nie wiem, jak wy — powiedział przysadzisty, ponury mężczyzna, którego Jamie znał jako Petera J. Craiga — aleja się cieszę, że leci z nami ktoś doświadczony.

Craig miał baniasty nos i grube podgardle, pociemniałe teraz od szczeciny zarostu.

— Coś wam powiem — powiedział, przeciągając samogłoski. Siedzę w tym biznesie już kupę lat i prawdziwego doświadczenia nic nie zastąpi. Mamy szczęście, że doktor Waterman poprowadzi to rodeo.

Zanim ktoś miał szansę się odezwać, Jamie rozłożył ręce i oznajmił:

— Drodzy państwo, dziś nie przyszedłem tutaj, żeby mówić o sobie. Chciałem, żebyśmy się poznali osobiście i przywitali. Przez następne parą tygodni będziemy dużo ze sobą rozmawiali, indywidualnie i w mniejszych grupach.

Pokiwali głowami.

— Jesteście najlepsi z najlepszych — mówił dalej. — Wybrano was z tysięcy kandydatów. Propozycje badawcze, jakie przedstawiliście, robią wrażenie; przeczytałem wszystkie i bardzo mi się to podobało.

— A jak wygląda sprawa badań kooperacyjnych? — spytał Trumball.

Podczas pobytu na Marsie każdy z badaczy miał przeprowadzić dziesiątki doświadczeń i pomiarów pod kierownictwem naukowców z Ziemi. Był to jedyny sposób na zapewnienie pełnej współpracy — i dodatkowych funduszy — ze strony większych uniwersytetów.

— Wiem, że będą się domagać swojej działki, kiedy będziecie robić swoją robotę — rzekł Jamie — ale to część misji i wszyscy musimy się temu podporządkować.

— Pan też.

— Pewnie. Przecież nie będę na Marsie siedział za biurkiem. Uśmiechnęli się.

— Proszę posłuchać: jeśli zdarzą się problemy z harmonogramem lub żądania z Ziemi staną się kłopotliwe, proszę mnie natychmiast informować. Po to jestem. Moje zadanie polega na łagodzeniu konfliktów.

— A jakie są priorytety? — spytał Craig. — Jeśli przyjdzie do wybierania między moją własną robotą a pomysłami jakiegoś szefa wydziału uniwersytetu w Koziej Wólce? Co wtedy?

Jamie patrzył na niego przez chwilę z namysłem. To test, uświadomił sobie. Oceniają mnie.

— Będziemy musieli ocenić każdy przypadek w zależności od spodziewanych korzyści — odparł Craigowi. — Ale moje osobiste zdanie jest takie, że pierwszeństwo ma ten, kto jest na Marsie.

Craig skinął głową z zadowoleniem.

Jamie rozejrzał się wokół stołu. Żadna z dwóch kobiet dotąd się nie odezwała. Shektar była lekarką, więc nie zaskoczyło go, że nie miała nic do powiedzenia. Trudy Hali zajmowała się jednak biologią molekularną i powinna włączyć się do dyskusji.

Hali przypominała Jamiemu trochę małego wróbelka. Drobna szatynka, miała krótko obcięte, gęste, kręcone włosy, a na koralowym kombinezonie nie miała nic poza plakietką. Czujne, szaroniebieskie oczy — zauważył Jamie. Miała smukłą figurę biegaczki biorącej udział w maratonach i doskonale wyrzeźbiony nos — za taki kształt inne kobiety muszą płacić chirurgom plastycznym.

— Jakieś pytania? — spytał Jamie, patrząc prosto na nią. Hali wzięła głęboki oddech, po czym rzekła:

— Tak. Jedno.

— Słucham.

Rozejrzała się wokół, po czym pochyliła lekko i zadała pytanie z lekkim akcentem z Yorkshirc:

— Jak jest na Marsie? To znaczy, jak to naprawdę będzie, kiedy się tam znajdziemy?

Pozostali pochylili się z zainteresowaniem, nawet Trumball i Jamie już wiedział, że będzie im się dobrze współpracowało. Przez kolejne dwie godziny opowiadał im o Marsie.

Soi 1: Ceremonia przybycia

Wylądowali dziesięć minut po świcie czasu miejscowego, aby mieć przed sobą cały długi dzień na wyładowanie ładownika i uruchomienie habitatu. Musieli też uwzględnić czas na transmisję ceremonii lądowania na Ziemię.

Ustalono, że badacze najpierw sprawdzą, w jakim stanic znajduje się kopuła starego habitatu i dopiero wtedy przeprowadzą rytuał przedstawienia się czekającym i obserwującym ich miliardom ludzi na Ziemi.

Oczywiście, gdy tylko wylądowali, kosmonautka Anastazja Dezhurova powiadomiła dowództwo misji na atolu Tarawa, że lądowanie przebiegło bezpiecznie. Instrumenty ładownika automatycznie przekazały informację na Ziemię i wtedy po raz pierwszy od chwili spotkania Stacy Jamie zobaczył na szerokiej, rosyjskiej, pozbawionej uczuć twarzy uśmiech zachwytu, gdy ogłosiła nowinę przekazaną przez wszystkie stacje telewizyjne na Ziemi:

Lądowanie zakończone! Ludzkość powróciła na Marsa!

Kontrolerzy misji, sto milionów kilometrów na pacyficznym atolu Tarawa, zaczęli podskakiwać i wiwatować z radości, obejmując się i tańcząc, by wyrazić ulgę i zachwyt.

Jamie mrugał, czując, jak pot spływa mu do oczu, gdy cała ósemka ustawiła się przed kamerami wideo, które Trumball i Rodriguez ustawili na cienkich trójnogach. Dotknął na nadgarstku klawisza przełączającego wentylatory skafandra na maksymalne obroty i usłyszał, jak owadzie buczenie zmienia się w wyższy dźwięk. Jakie to dziwne, że jest mu gorąco i poci się na planecie, gdzie temperatura prawie zawsze kształtowała się poniżej zera. To nie nadmierny wysiłek, uznał, to nerwowość.

Żałował, że nie może otworzyć wizjera i przetrzeć oczu, ale wiedział, że przy tak niskim marsjańskim ciśnieniu krew zagotowałaby mu się w płucach.

Później Dex Trumball miał zabrać widzów z Ziemi na wirtualną wycieczkę po miejscu lądowania, gdzie wszyscy byli zajęci wyprowadzaniem ciągników i rozładunkiem ładownika. Ale teraz cała ósemka miała wziąć udział w ceremonii przybycia.

Jamiemu jako dyrektorowi misji przypadło w udziale wygłoszenie pierwszej wypowiedzi przed kamerą. Pokonanie przestrzeni między dwoma światami miało tym słowom zająć kwadrans. Między Marsem a Ziemią nie było dialogów, jedynie monologi podróżujące w obu kierunkach.

Sześć lat wcześniej, kiedy miał przemówić jako ostatni z członków ekspedycji, wypowiedział po prostu stare nawajskie pozdrowienie, „Ya’aa’tey”. To jest dobre.

A teraz był szefem misji i oczekiwano od niego czegoś więcej.

Podczas drugiej ekspedycji przynajmniej nie kontrolowano go tak rygorystycznie jak podczas pierwszej. Nie było już prawie wojskowej hierarchii narzuconej przez rządy, które finansowały pierwszą wyprawę na Marsa. Jamie pracował teraz z luźniejszą, działającą na koleżeńskich zasadach, grupą równych sobie. Dwóch astronautów i sześciu naukowców pracujących jako zgrany zespół — przez większość czasu.

— Gotów? — w słuchawkach Jamiego zabrzęczał głos Trumballa.

Jamie skinął głową i uświadomił sobie, że nikt nie widzi tego gestu.

— Całkowicie — rzekł, stając przed kamerami wielkości dłoni. Stojąc za rachitycznymi trójnogami, Trumball wycelował w Jamiego palec. Jamie podniósł rękę i zaczął mówić:

— Pozdrowienia z planety Mars. Druga wyprawa na Marsa wylądowała zgodnie z planem w miejscu, gdzie pierwsza ekspedycja zostawiła habitat.

Obracając się lekko, Jamie machnął ręką w kierunku kopuły.

— Jak widać, kopuła jest w doskonałym stanie i mamy zamiar spędzić w niej następne miesiące.

— Później — mówił dalej — doktor Trumball poprowadzi was na wirtualną wycieczkę po okolicy. Teraz chciałbym podziękować Międzynarodowemu Konsorcjum Uniwersytetów oraz narodowi wyspy Kiribati za sfinansowanie tej ekspedycji.

Kolejność wystąpień uzgodnili cale tygodnie wcześniej. Vijay Shektar wystąpiła przed kamerą następna, anonimowa w pękatym kombinezonie, jeśli nie liczyć jasnozielonych naszywek na ramionach.

— Witam wszystkich na Ziemi, a szczególnie mieszkańców Australii — powiedziała z wyraźnie australijskim akcentem. Głos zafałszowywał jej pochodzenie. Shektar była z pochodzenia Hinduską, ale urodziła się i wychowała w Melbourne. Była doskonałym lekarzem i psychologiem, miała pomagać zespołowi biologów.

Po krótkim przemówieniu Shektar wystąpił Mitsuo Fuchida, jeden z dwóch biologów wyprawy: najpierw po japońsku, potem po angielsku.

Dex Trumball, z błękitnymi opaskami, przemówił następny.

— … i chciałbym podziękować firmom z branży kosmicznej, które zapewniły nam większość sprzętu i personel — powiedział po wygłoszeniu rytualnych pozdrowień i pochwał — oraz ponad czterdziestu pięciu uniwersytetom, które przyczyniły się zaistnienia tej wyprawy. Bez ich finansowego, merytorycznego i osobowego wsparcia nie byłoby nas tutaj.

Jamie poczuł, że nos mu się trochę marszczy. Powinienem był się spodziewać, że Dex przemyci reklamę. Jest bardziej zainteresowany zrobieniem pieniędzy na tej ekspedycji niż jej sukcesem naukowym.

— Oraz specjalne podziękowania dla mojego ojca, Darryla C. Trumballa, którego energia, wizja i hojność były podstawową siłą napędową podczas przygotowania tej wyprawy i inspiracją dla nas wszystkich.

Jamie i Dex spierali się o cci ekspedycji przez pięć miesięcy lotu na Marsa. Na początku uprzejmie, jak dwóch dobrze wychowanych naukowców. Przez długie miesiące jednak ich różnice ideologiczne sprawiły, że uprzejme dyskusje zmieniły się w pokrzykiwanie: obaj zaczęli czuć prawdziwy gniew na siebie.

Muszą to jakoś załagodzić, powiedział sobie Jamie. Nie możemy ciągle na siebie warczeć. Musimy pracować razem jako zespół.

Znajdź równowagę, podpowiadała mu nawajska część umysłu. Znajdź ścieżkę prowadzącą do harmonii. Tylko harmonia doprowadzi cię do piękna.

Jego racjonalny umysł zgodził się z tym, ale zagotował się na samą myśl o butnym założeniu Trumballa, że celem ekspedycji powinien być zysk.

Ostatnią osobą, która wystąpiła przed kamerą, była Trudy Hali, angielska biolog molekularny.

— Trenowałam to przemówienie całymi miesiącami — powiedziała, a głos jej się łamał ze wzruszenia — ale teraz, kiedy tu jesteśmy, mogę tylko powiedzieć: O rany! Jak dobrze! Do dzieła!

Jamie zaśmiał się, korzystając z prywatności, jaką zapewniał mu hełm. I tyle zostało z angielskiej sztywności.

Po zakończeniu krótkich ceremonii Trumball zaczął przestawiać kamery, a reszta ruszyła w stronę luku towarowego ładownika i zaczęła rozładunek.

Nikt nie widzi nas przy pracy, pomyślał Jamie. Cały trud rozładunku sprzętu i zapasów nie jest wystarczająco efektowny dla mediów i ludzi na Ziemi. Chcą czegoś dramatycznego i ciekawego, a wleczenie zapasów z ładownika do kopuły nie zapewnia wystarczającego dreszczyku.

Odwrócił się i spojrzał na marsjański krajobraz. Kiedyś myślał o nim jako o martwym. Suchy, zimny i jałowy. Teraz jednak już coś o nim wiedział. Zamrugał i przez chwilę myślał, że ogląda krainę Nawahów w stanie Nowy Meksyk, dokąd tyle razy zabierał go dziadek. Tyle lat temu. W innym życiu, na innej planecie. Ta kraina też wyglądała na suchą i martwą. Ale Lud żył tam. Rozkwitał na tej niełatwej i gorzkiej ziemi.

Marsjański krajobraz miał w sobie niewypowiedziane piękno. Ta czerwona planeta poruszała w Jamiem jakąś nutę. Cichy krajobraz, jałowy i pusty, ale łagodny i kuszący. Jamie widział pogrążo ne w cieniu zbocza skał i wydm pokryte białawym pyłem, który błyszczał, migotał i znikał pod dotknięciem wschodzącego słońca. Jestem w domu, pomyślał. Po sześciu latach. Wróciłem do miejsca, do którego przynależę.

— Co to jest to białe?

Jamie usłyszał w słuchawkach przytłumiony, koci głos Vijay Shektar, brzmiący nutą zainteresowania. Odwrócił głowę, ale hełm zasłaniał mu widok; musiał obrócić całe ciało, żeby zobaczyć ją obok siebie.

— Szron — odparł.

— Szron?

— Para wodna z atmosfery zamarza na ziemi i na skałach.

— Przecież jest wiosna. — Jej głos brzmiał nieco niepewnie. Jamie skinął głową i odpowiedział:

— Zgadza się. Lato będzie dopiero za cztery miesiące.

— Ale szron powinien pojawić się jesienią, nie wiosną — rzekła.

Jamie uśmiechnął się.

— Na Ziemi. Tutaj jest Mars.

— Ach. — Wyglądała, jakby zastanawiała się przez chwilę, po czym rzekła radośnie: — Możemy więc urządzić bitwę na śnieżki?

Jamie potrząsnął głową.

— Obawiam się, że nie. Lód tutaj nie skupia się. Nie jest wystarczająco wilgotny.

— Nie rozumiem.

— Jest jak bardzo suchy, pylisty śnieg. O wiele bardziej sypki i suchy niż cokolwiek na Ziemi.

Jamie zastanowił się, czy mogła kiedyś jeździć na nartach. Może w Nowej Zelandii, pomyślał. Mają tam dobre ośrodki narciarskie.

— No to nie będzie śnieżek — rzekła Shektar z rozczarowaniem w głosie.

Podnosząc dłoń w stronę horyzontu, Jamie odpowiedział:

— Kiedyś były, dawno temu. Był tu ocean… a przynajmniej spore morze. Prawdopodobnie coś jak Zatoka Meksykańska: dość płytkie, ogrzane słońcem.

— Naprawdę?

— Tak. Widzisz te tarasy? Te wcięcia o kształcie muszli?

— Wyżłobił je ocean?

Jamie skinął głową wewnątrz hełmu.

— Sięgał aż do wypiętrzenia Tharsis, na zachód stąd. Tu, gdzie stoimy, był prawdopodobnie brzeg. Pod nogami możemy mieć muszelki.

— A jak miałyby wyglądać marsjańskie muszelki? — wtrącił się ostro Dex Trumball. — Potrafiłbyś rozpoznać tutejsze skamieliny? Przecież ich formy byłyby zupełnie inne niż na Ziemi.

Jamie odwrócił się i zobaczył kombinezon Dexa z błękitnymi opaskami jakieś sto metrów od nich. Podsłuchiwał na częstotliwości skafandrów.

— Zawsze jest symetria dwustronna — rzekł Jamie, próbując stłumić niechęć w głosie.

Trumball zaśmiał się.

— Przydałoby się coś z nogami — dodała Vijay.

Przemieszczając się skokami w ich stronę po czerwonym piasku, z plastykowym pojemnikiem na próbki w odzianej w rękawicę dłoni, Dex rzekł:

— Ale ta uwaga o oceanie jest dobra. Wykorzystam to podczas naszej wirtualnej wycieczki. Dajcie mi parę godzin przy komputerze, a pokażę widzom na Ziemi przyzwoitą symulację!

Dex był pełen młodzieńczego entuzjazmu i wigoru. Jamie poczuł się lekko rozdrażniony. Geofizyk przemieszczał się szybko dwumetrowymi skokami w stronę łagodnego skalistego zbocza, na którym stali Jamie i Vijay.

— To naprawdę szron, zgadza się. Patrzcie! No, dalej, chcę pobrać trochę próbek, zanim słońce wszystko odparuje. — Podniósł izolowany pojemnik na próbki.

Nie czekając na Jamicgo, Trumball ruszył w dół zbocza w stronę pokrytych szronem wydm.

Jamie kliknął przełącznikiem na lewym mankiecie i przełączył się na częstotliwość bazy.

— Waterman do bazy. Shektar, Trumball i ja schodzimy na wydmy.

Stacy Dezhurova odezwała się z odrobiną irytacji w głosie:

— Znajdziecie się poza zasięgiem kamery, Jamie.

— Zrozumiałem — odparł Jamie. — Nie spędzimy tam więcej niż trzydzieści minut i odejdziemy na tyle blisko, żeby dało się wrócić na piechotę.

Dezhurowa wydała z siebie dźwięk pomiędzy westchnięciem a warknięciem.

— Zrozumiałam, trzydzieści minut maks, wracacie pieszo.

Jako starsza z dwójki astronautów, Dezhurova była odpowiedzialna za przestrzeganie przepisów bezpieczeństwa. Jej głównym stanowiskiem było centrum komunikacyjne w kopule, gdzie miała obserwować wszystkich za pomocą kamer kontrolnych rozmieszczonych wokół kopuły.

Rozumiem, czemu jest rozdrażniona, pomyślał Jamie. Powinniśmy być przy kopule i pomagać w rozładunku sprzętu i zapasów, a nie włóczyć się po okolicy. Pozostali już kursowali dwoma małymi traktorami między ładownikiem a kopułą.

Wrócił do przerwanych czynności i szedł powoli koło Vijay, gotów podać jej rękę, gdyby potknęła się na leżących wszędzie kamieniach. Jego oko geologa zaczęło badać teren. To musi być stary krater meteorytowy, pomyślał. Wietrzenie na Marsie trwa cale eony, a ten pierścień zerodował prawie do poziomu piaszczystego podłoża. Oceniając po rozmiarze niecki, a raczej tego, co z niej zostało, uderzenie musiało być potężne.

Trumball był już na dole w cieniu, klęcząc ostrożnie zdrapywał delikatną, cienką jak papier powłokę lodową do otwartego pojemnika na próbki.

— To lód, zgadza się — powiedział na częstotliwości skafandrów, kiedy do niego podeszli. — Chyba taki sam skład, jak w przypadku lodu z bieguna północnego. Paruje i atmosfera transportuje parę w okolice równika.

Vijay pokazała coś dłonią w rękawicy.

— Topi się, gdy padną na niego promienie słoneczne.

— Paruje — rzekł Trumball, nie podnosząc głowy znad swojej roboty. — Nie topi się, a paruje.

— Przechodzi z fazy lodu w fazę pary — wyjaśnił Jamie — bez pośredniej fazy płynnej.

— Rozumiem — odparła.

— Atmosfera jest tak rzadka, że płynna woda natychmiast paruje.

— Tak, wiem — powiedziała trochę ostro.

Trumball zatrzasnął pojemnik i włożył go do skrzynki na próbki.

— To nam pomoże ustalić, jak wygląda cyrkulacja w atmosferze w skali całej planety.

— Czy ta woda też jest nasycona dwutlenkiem węgla? Zamykając plastykowy pojemnik i wstając z kolan, Trumbull odparł:

— Jasne. Jak woda z wiecznej zmarzliny. Marsjańska woda Perrier, nasycona dwutlenkiem węgla.

Jamie ruszył w stronę bazy. Czuł się wyeliminowany z tej rozmowy, nie wiedział, jak się do niej włączyć, nie dając im jednoznacznie do zrozumienia, że konkuruje z młodszym mężczyzną.

— Życie ma takie same potrzeby jak na Ziemi — mówiła Vijay.

— Czemu nie? — odparł Trumball, machając wolną ręką. — Wszystko jest zasadniczo takie samo: DNA, białka są takie same na obu planetach.

Są jednak pewne różnice — rzekł Jamie. — Marsjańskie DNA ma taką samą strukturę podwójnej helisy jak nasze, ale pary tworzą inne związki chemiczne.

— Tak, jasne. A marsjańskie białka mają parę innych aminokwasów. Ale dalej potrzebna im woda.

Dotarli do grani pierścieniowatego wypiętrzenia. Jamie widział gapiącą się na niego kamerę na wysokiej, smukłej tyczce.

— Powinniśmy wracać do kopuły i pomóc w rozładunku — odezwał się z ociąganiem.

— Tak, chyba powinniśmy — odparła.

Jamie nie widział twarzy Trumballa za mocno zaciemnionym wizjerem, ale słyszał, jak młodszy mężczyzna się śmieje. Podrzucając pudło z próbkami, Trumball rzekł:

— Cóż, niektórzy z nas mają coś ważnego do zrobienia. Bawcie się dobrze, robiąc za dokerów.

I pognał przez upstrzone kamieniami pole w stroną bazy, zostawiając Jamiego i Shektar na grani starego krateru.

Soi 1: Wirtualna wycieczka

Późnym popołudniem C. Dexter Trumball nadal czul podniecenie, gdy włączył dwie miniaturowe kamery VR do gniazd powyżej wizjera. Były sprzężone z ruchami jego oczu, jeśli tylko elektronika działała poprawnie. Dzięki rękawicom cyfrowym o grubości molekuły, jakie nałożył na rękawice skafandra, mógł pokazać milionom widzów na Ziemi wszystko, co zobaczył albo czego dotknął.

Rzucił krótkie spojrzenie na resztę załogi, która właśnie przenosiła skrzynie i pękate pojemniki przez śluzę skafandra. Mieli spę dzić resztą dnia na ustawianiu sprzętu i urządzaniu kopuły. Zadaniem Trumballa było zaś zabawianie ludzi na Ziemi, którzy pomogli sfinansować ekspedycję.

Pierwszą wyprawą na Marsa zorganizowały rządy państw, wykładając prawie ćwierć biliona dolarów. Druga ekspedycja była finansowana głównie ze źródeł prywatnych i kosztowała mniej niż jedną dziesiątą tej kwoty.

W ciągu sześciu lat miądzy misjami wprowadzono klipry rakietowe, statki kosmiczne wielokrotnego użytku, które obniżyły koszty lotu na orbitę z tysięcy dolarów za kilogram do kilkuset. Korporacja Mastcrson i inne firmy przemysłu kosmicznego wykonały dziesiątki lotów na orbitą na swój koszt podczas przygotowań do wyprawy na Marsa — była to doskonała reklama dla nich i kliprów rakietowych.

Ojciec Dexa był pierwszym, który wyłożył środki na ekspedycję. Trumball senior podarował prawie ćwierć miliarda dolarów ze środków własnych, a następnie zmusił kolegów-miliarderów do przyczynienia się do sprawy, używając groźby, prośby lub wstydu.

Prawdziwym powodem niższych kosztów był jednak fakt, że druga wyprawa miała korzystać z miejscowych zasobów. Nic zabierała ze sobą każdego grama wody, tlenu czy paliwa z Ziemi; przed wyprawą wysłano zautomatyzowany sprzęt, który miał wytwarzać wodę, tlen i paliwo z planetarnej atmosfery i gleby. Dex Trumball nazwał tę procedurę Planem Z, na cześć inżyniera Roberta Zubrina, który wpadł na ten pomysł wiele lat wcześniej.

A jednak, nawet mając Plan Z, wyprawa natrafiła na problemy, jeszcze zanim pierwszy moduł wyruszył z Ziemi.

Rakiety nuklearne miały skrócić czas przelotu miądzy Ziemią a Marsem prawie do połowy, ale w Stanach Zjednoczonych i w Europie istniały nadal kontrowersje wokół używania napędu nuklearnego i planiści ekspedycji przenieśli kosmodrom na Kiribati na środku Pacyfiku. Stamtąd silniki rakietowe wynoszono kliprami rakietowymi na orbitę, gdzie były łączone z modułami mieszkalnymi i ładowniami wystrzeliwanymi ze Stanów Zjednoczonych i Rosji. Demonstrantów protestujących przeciwko energii jądrowej nie dopuszczano bliżej niż dwieście mil od kosmodromu na wyspie.

Ceną, jaką zażądało Kiribati, było umieszczenie w ich stolicy, Tarawic, centrum dowodzenia misją. Peter Connors, astronauta-weteran z pierwszej wyprawy, oraz inni kontrolerzy nie mieli nic przeciwko przeprowadzce na sielski atol. Oczy całego świata zwróciły się na Kiribati, na jego doskonałe hotele i atrakcje turystyczne. Zapewniono też bezpieczeństwo.

Największym problemem był wybór składu misji na Marsa. Dwóch biologów i dwóch geologów miało stanowić całą załogę naukową, więc konkurencja wśród młodych, pełnych entuzjazmu naukowców była olbrzymia. Dex kilkukrotnie sam zadawał sobie pytanie, czy zostałby wybrany na geologa misji, gdyby jego ojciec nie był tak hojny. To bez znaczenia, odpowiadał sam sobie. Jestem w zespole, a cała reszta może nawet wyjść z siebie i stanąć obok, mam to gdzieś.

Trumball skrzywił się, gdy sprawdził elektronikę VR na wyświetlaczu. Na wizjerze migała kontrolka diagnostyki. Wszystko działało z wyjątkiem przeklętych rękawic. Ikonka migała na czerwono.

Pierwsze prawo techniki: jeśli coś nie działa, kopnij. Szarpnął cienkie jak włos światłowody łączące rękawice z nadajnikiem w plecaku i powtórzył sobie po raz kolejny, że jest jedynym członkiem ekspedycji mającym pojęcie o ekonomice tej misji. A ekonomika wyznaczała to, co można było osiągnąć lub nie.

Waterman i reszta naukowców zawsze błądziła głowami w obłokach, myślał. Oni mają tu robić naukę. Chcą przekształcić swoją ciekawość w Nagrody Nobla. Taaa, ale gdyby ktoś nie popłacił rachunków, dalej siedzieliby w jakimś kampusie na Ziemi i plotkowali o Marsie na internetowych czatach.

Do diaska, ja też chcę robić naukę. Ale ktoś musi za to wszystko zapłacić. Patrzą na mnie krzywo, bo jestem jedynym realistą w tej ekipie.

Ikonka rękawic w końcu zapaliła się na zielono na wyświetlaczu. Był gotów do wirtualnej wycieczki.

Trumball skasował zawartość wyświetlacza z wizjera, po czym przełączył się klawiszem na nadgarstku na częstotliwość radiową centrum kontroli lotów na Tarawie. Zanim jego informacja dotrze na Ziemię i powróci potwierdzenie, minie dwadzieścia osiem minut. Spędził ten czas, wytyczając trasę swojej małej wyprawy.

Kontrola misji do Trumballa wreszcie odezwał się głęboki baryton Connorsa. — Zaraz zaczynamy wirtualną wycieczkę. Mamy szesnaście przecinek dziewięć miliona podłączonych abonentów, a jak ogłosimy start, pewnie załoguje się jeszcze więcej.

Dojdziemy do dwudziestu milionów, pomyślał radośnie Trumball. Po dziesięć dolców od łebka i już mamy połowę kosztów sprzętu naziemnego. Zrobimy na tej ekspedycji trochę kasy!

Rodzina Ziemanów — ojciec, matka, dziewięcioletni syn i pięcioletnia córka — siedziała w pokoju rozrywkowym podmiejskiego domu w Kansas City przed ściennym ekranem wideo.

Aktywny był tylkojeden róg ekranu: czarny mężczyzna o poważnym wyglądzie objaśniał, że transmisja z Marsa potrzebuje na pokonanie odległości miedzy planetami czternastu minut, choć sygnał podróżuje z prędkością światła:

— …czyli trzysta tysięcy kilometrów na sekundę — podkreślił. Dziewięciolatek potrząsnął głową z naciskiem.

— To jest dwieście tysięcy i dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć kilometra na sekundę — poprawił z dumą.

— Ciiii! — syknęła jego siostra.

— Nałóżcie hełmy — odezwał się ojciec. — Zaraz się zacznie.

Cała czwórka włożyła plastykowe hełmy z wewnętrznymi słuchawkami i opuszczanymi wizjerami. Wsunęli palce w okablowane rękawice cyfrowe — matka pomagała dziewczynce, chłopiec dumnie poradził sobie sam — po czym opuścili wizjery, gdy mężczyzna na ekranie zapowiedział, że wycieczka zaraz się zacznie.

Głos czarnego mężczyzny odliczał:

— Trzy… dwa… jeden…

I znaleźli się na Marsie!

Patrzyli na czerwoną, usianą skałami płaszczyznę, czerwonawą, pokrytą pyłem pustynię, rozciągającą się jak okiem sięgnąć, na głazy koloru rdzy porozrzucane na łagodnej płaszczyźnie jak zabawki porzucone przez niedbałe dziecko. Nierówny horyzont wydawał się bliższy niż w rzeczywistości. Niebo miało barwę jasnego beżu. Małe wydmy ukształtowane przez wiatr układały się równymi rzędami, a czerwonawy piasek usypywał się koło większych skał. W oddali było widać coś przypominającego płaskowyż sterczący nad horyzontem.

— To jest miejsce lądowania — objaśniał głos Dextcra Trumballa. — Znajdujemy się w najbardziej wysuniętej na zachód części regionu zwanego Lunae Planum — Równiną Księżycową. Astronomowie w dawnych czasach dawali marsjańskim miejscom dziwaczne nazwy.

Widok zmienił się, gdy Trumball powoli się obracał. Zobaczyli kopułę habitatu.

— Tam będziemy mieszkać przez następne półtora roku. Jutro zabiorę was na wycieczkę do środka. Teraz pozostali członkowie ekspedycji są zajęci przygotowaniem wszystkiego; no, wiecie, porządki domowe. Jutro będziemy mogli wejść do środka i zobaczyć, jak to wygląda.

Ze strony widzów nie padło ani słowo. W całym kraju, na całym świecie, ludzie oglądali Marsa, zafascynowani, oszołomieni.

— Słyszycie ten cichy, szepczący dźwięk? — spytał Trumball. — To wiatr. Wieje z prędkością trzydziestu węzłów, na Ziemi to praktycznie wichura, ale tu powietrze jest tak rzadkie, że nawet nie podnosi pyłu z gruntu. Widzicie?

Poczuli, jak ich ręce sięgają do kieszeni na twardej nogawce skafandra.

— A teraz patrzcie — rzekł Trumball.

Wyciągnęli magnes kupiony w sklepie z zabawkami, biało-czerwony, w kształcie podkowy.

— Piasek na Marsie jest bogaty w rudy żelaza — wyjaśnił Trumball — więc za pomocą tego magnesu możemy…

Kucnęli z wysiłkiem w pękatym, twardym skafandrze i napisali litery M-A-R-S na piasku magnesem, jak powiedział Trumball.

— Widzicie, nie trzeba dotykać piasku. Magnes odpycha żelazo w ziarnach.

— Ja chcę się podpisać! — wrzasnęła mała Ziemanówna.

— Zamknij się! — warknął jej brat. Rodzice uciszyli ich.

Trumball włożył magnes do kieszeni, a następnie pochylił się i podniósł głaz wielkości pięści. Widzowie poczuli jego wagę i twardość, odzianymi w rękawice dłońmi.

— Porozrzucane tutaj skały zostały wydarte z gruntu — wyjaśnił Trumball, prostując się. — Niektóre z nich mogą pochodzić z wybuchów wulkanicznych, ale większość została rozrzucona przez uderzenia meteorów. Mars jest położony bliżej pasa asteroidów niż Ziemia, wiecie, więc częściej trafiają tu meteory.

Wydawało się, że oddalają się od kopuły, w stronę głazu o rozmiarach domu. Po jednej stronie uzbierała się kupka piasku.

— Widać tutaj morze wydm piaskowych — powiedział Trumball i zobaczyli, jak podnosi ręką w rękawicy. — Muszą być dość stabilne, bo były tutaj już sześć lat temu, gdy wylądowała pierwsza ekspedycja.

Wskazująca dłoń zwróciła się w stronę beżowego nieba.

— Tutaj widać, jak grunt zaczyna się wznosić. To wschodnia krawędź wypiętrzenia Tharsis, gdzie znajdują się wielkie wulkany. Pavonis Mons znajduje się około sześćset kilometrów od nas na zachód.

Widok znów się zmienił, tak szybko, że niektórzy z widzów poczuli zawrót głowy. — Na południe jest kraina skał, Noctis Labirynthus, zaś około sześćset kilometrów stąd znajduje się Tithonium Chasma, zachodni kraniec Wielkiego Kanionu. Właśnie tam pierwsza wyprawa znalazła marsjańskie porosty.

Znów się odwracając, Trumball podszedł do małego ciągnika. Wyglądał prawie jak łazik pustynny, ale miał cienkie, wyglądające na rachityczne koła. Był całkowicie otwarty, żadnej kabiny, siedzenia były otoczone klatką nieprawdopodobnie cienkich metalowych prętów.

Widzowie poczuli, jak siadają na siedzeniu kierowcy.

— Ale super! — mruknął chłopak Zicmanów.

— Chciałem wam pokazać nasz zapasowy generator paliwa — powiedział Trumball, uruchamiając silnik ciągnika. Zaterkotał jak diesel, ale w rzadkim marsjańskim powietrzu wydawał dziwnie wysoki dźwięk. — Znajduje się jakieś dwa kilometry od kopuły. Jest tu już od dwóch lat, pobierając dwutlenek węgla z powietrza i wodę z wiecznej zmarzliny pod nami, produkuje dla nas metan. Metan to naturalny gaz; będziemy go używać w charakterze paliwa w łazikach naziemnych.

Zanim ruszył, oparł się lekko na burcie pojazdu. — Przyjrzyjcie się odciskom butów — rzekł Trumball. — Odciski ludzkich stóp na czerwonych piaskach Marsa. Nikt dotąd tędy nie szedł, w tym miejscu. Może wy kiedyś odciśnięcie na Marsie swoją stopę.

— Hurra! — wrzasnął dziewięciolatek.

Trumball powoli przewiózł dwadzieścia osiem milionów płatnych widzów (oraz ich przyjaciół i rodziny) w stronę generatora paliwa.

— Nie ma tu za wiele do oglądania — przyznał — ale to bardzo ważny element naszego wyposażenia. Tak ważny, że przywieźliśmy ze sobą drugi.

Dojechali do przysadzistego walcowatego modułu. Trumball wysiadł z ciągnika i położył dłoń w rękawicy na ścianie generatora, gładkim, zakrzywionym metalu.

— Czujecie te drgania? — Dziesiątki milionów rzeczywiście je poczuły. — Generator posapuje i robi dla nas paliwo. Produkuje także wodę pitną.

— Pić mi się chce — jęknęła pięciolatka.

Trumball obszedł dookoła zautomatyzowany moduł, znalazł główny zawór z wodą i nalał odrobinę wody do przyniesionego ze sobą metalowego kubka.

— To marsjańska woda — rzekł, unosząc kubek. Pochodzi z wiecznej zmarzliny pod powierzchnią gruntu. Jest nasycona dwutlenkiem węgla, jak gazowana mineralna. Ale można ją pić — po odfiltrowaniu zanieczyszczeń.

Gdy tak mówił, woda wrzała, aż kubek był pusty.

— Marsjańskie powietrze jest tak rzadkie, że woda gotuje się nawet w temperaturze poniżej zera — wyjaśnił — najważniejsze jednak jest, że pod naszymi stopami znajduje się ocean wody zamarzniętej przez całe miliony lat. Wystarczy, żeby kiedyś utrzymać całe miliony ludzi.

— O tym nie wiedziałam — mruknęła pani Zieman. Gdy minęła dokładnie jedna godzina, Trumball rzekł:

— Cóż, to już wszystko na dziś. Muszę kończyć. Jutro oprowadzę was po kopule. Za parę dni wyślemy ekipę łazikami do Wielkiego Kanionu. Potem dwie osoby przelecą nad wulkanami rakietoplanem. Samoloty bezzałogowe będą też latały na większe odległości. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, polecimy do miejsca lądowania starej sondy Viking-I i może jeszcze dalej na północ, na brzeg czapy polarnej.

Przez cały czas jego przemowy widzowie gapili się na marsjański krajobraz.

— Ale to dopiero później — zakończył Trumball. — Na razie żegnam się i pozdrawiam z Marsa. Dziękujemy za uwagę.

Przez kilka chwil rodzina Ziemanów siedziała bez słowa i bez ruchu. W końcu, z ociąganiem, zdjęli hełmy.

— Ja chcę na Marsa — ogłosił dziewięciolatek. — Kiedy dorosnę, chcę zostać naukowcem i polecieć na Marsa.

— Ja też! — dodała jego siostra.

Soi 1: Pora obiadowa

Jamie odkrył, że jego przedział sypialny nie zmienił się przez te sześć lat. Prycza na cienkich nóżkach przystosowanych do marsjańskiej grawitacji czekała na niego. Plastykowy moduł, który stanowił połączenie biurka i szafy na ubrania stał pusty, dokładnie tak, jak go zostawił.

Wszystko jest w idealnym stanie, nie mógł się nadziwić. Sześć lat temu, odjeżdżając, wypełnili kopułę obojętnym azotem. Teraz powietrze w środku było normalną ziemską mieszanką azotu i tlenu, więc w środku kopuły mogli chodzić w samych koszulkach.

Podczas pierwszej ekspedycji w kopułę uderzył rój meteorytów wielkości mikroskopijnie małych kamyczków, które przebiły ją w kilku miejscach, a nawet uszkodziły hełm skafandra Jamicgo. Jedna szansa na bilion, stwierdzili astronomowie z Ziemi. Jamie skinął głową, mając nadzieję, że prawdopodobieństwo takiego wypadku nie uległo zmianie.

Ktoś uruchomił głośniki i sączyła się z nich teraz kojąca fortepianowa muzyka. Beethoven, pomyślał Jamie. Przypomniał sobie, jak kosmonauci podczas pierwszej ekspedycji słuchali Czajkowskicgo i innych rosyjskich kompozytorów.

Miało się jednak wrażenie, że kopuła się zmieniła. Pierwsza wyprawa zajmowała ją tylko przez czterdzieści pięć dni, ale to wystarczyło, żeby jej blask trochę przygasł. Jamie poczuł, jakby znalazł się w domu, choć zapamiętał go trochę inaczej.

— Toalety nie działają.

Jamie zwrócił się do Oposa Craiga, stojącego w drzwiach z ponurą miną na nalanej twarzy. Harmonijkowe drzwi zostawił otwarte, więc nie było sensu pukać.

— Obie?

Craig ponuro pokiwał głową.

— Pewnie rura się zatkała. Albo zamarzła.

Oficjalnie Craig był geochemikiem, zatrudnionym przez teksańską kompanię naftową do pracy przy platformie wiertniczej. Biologowie wysnuli teorię, że marsjańskie życie ukrywa się pod powierzchnią gruntu, może nawet na głębokości kilku mil, a porosty znalezione na skałach powierzchniowych były tylko przedłużeniem podziemnej ekologii. „Plutońska biosfera”, mawiali.

Nieoficjalnie Craig był serwisantem ekspedycji. Nie było narzędzia, którym nie potrafiłby się fachowo posłużyć. Był hydraulikiem, elektrykiem i konserwatorem, wszystko w jednym. Trumball zaczął go nazywać „Wileyem J. Kojotem” w tydzień po starcie, kiedy to Craig sprytnie naprawił nieprawidłowo działający wyświetlacz komputera za pomocą śrubokręta i pary szczypiec z wyposażenia medycznego.

Craig wolał nowe przezwisko od starego, „Oposa”, będącego pochodzącą jeszcze z pól naftowych aluzją do jego długiego nosa.

— Myślisz, że zamarzła? — spytał Jamie, pokonując swój przedział dwoma krokami i podchodząc do Craiga stojącego na otwartej przestrzeni pod kopułą.

— Pewnie tak. Przede wszystkim powinniśmy byli ją zakopać.

— A system recyklingu jeszcze nie działa.

— Mogę spróbować dać tam większe ciśnienie, ale boję się, że pęknie. Nie chcę narobić takiego bałaganu, nie pierwszego dnia.

Stacy Dezhurova podeszła do ich, zmarszczki między jej grubymi brwiami wyrażały zatroskanie. Jej włosy miały barwę brązowego piasku. Nosiła fryzurę na pazia, co wyglądało, jakby włożyła sobie na głowę miskę i ostrzygła się sama.

— Opos już ci powiedział? — spytała ponuro.

Jamie skinął głową. Po drugiej stronie wspólnej przestrzeni, przy rzędzie szafek stojących obok śluzy powietrznej zobaczył Rodrigueza, wciskającego ramiona do górnej części skafandra.

— Tomas wychodzi na zewnątrz?

— Toalety chemiczne są w ładowniku. Przeniesie je tutaj.

— Na zewnątrz jest już ciemno. — To oznaczało, że temperatura gwałtownie spadła.

— Musimy mieć jakieś toalety — rzekła twardo Dezhurova. Zawsze była trzeźwa i poważna, niesamowita, bardzo zdolna kobieta, której potężna figura nie sugerowała sprytnego, suchego poczucia humoru. Teraz jednak przełączyła się na tryb „żadnych bzdur”. — Toalety to podstawa.

— Kto pójdzie z Tomasem? — spytał Jamie. Przepisy bezpieczeństwa zabraniały samotnego wychodzenia na zewnątrz, nawet wyszkolonym astronautom NASA.

— Ja pójdę — podsunął Craig bez entuzjazmu. Dezhurova potrząsnęła głową.

— Nie, ja to załatwią.

— Ty nie, Stacy — zaoponował Jamie. — Nie możemy obu astronautom pozwolić na wyjście na zewnątrz w tym samym czasie, jeśli możemy tego uniknąć.

Craig odszedł w stronę szafek. Po chwili Stacy powiedziała:

— Pomogę im przy skafandrach.

— Dobrze — rzekł Jamie.

Pozostawiony sam sobie koło swojej sypialni Jamie zobaczył, że dwie pozostałe kobiety, Hali i Shektar, rozmawiają po cichu przy kuchennym stole. Trumballa i Fuchidy nic było widać, pewnie przebywali w którymś laboratorium. Wrócił do swojej przegródki, zamknął drzwi i włączył laptopa. Trzeba przygotować raport dla centrum kontroli lotów na Tarawie, powiedział sobie, zastanawiając się, czy problem z toaletami był na tyle poważny, żeby o nim wspominać.

Niech tylko media się dowiedzą, że nasze toalety nie działają, a będą mieli o czym gadać przez dwa tygodnie.

Od początku ekspedycji Jamie nalegał, aby cały zespół jadał wieczorem kolację, jeśli to tylko możliwe. Wszyscy obecni w kopule musieli pojawiać się na wieczornym posiłku; zwolnieni byli z tego tylko ci, którzy przebywali w terenie. Musiała być taka chwila w ciągu dnia, kiedy wszyscy schodzą się razem, dyskutują nieformalnie o codziennych zajęciach, relaksują się i socjalizują.

Chemiczne toalety przyniesiono do kopuły i zainstalowano w kabinach. Wszyscy umyli się, korzystając z przywiezionych zapasów wody i zebrali się przy kuchennych stołach. Jamie zaczął przestawiać stoły, żeby zrobić z nich jeden duży; Fuchida natychmiast ruszył na pomoc.

Ustawili się przy kuchenkach mikrofalowych, podgrzewając przygotowane jedzenie, które każdy wyciągnął ze swoich osobistych zapasów.

— To był dzień pełen wrażeń — rzekł Jamie, gdy już wszyscy usiedli.

— Jutro będzie lepiej — oświadczyła Trudy Hali. Wygłaszała to zdanie prawie codziennie, przez całą podróż z Ziemi. Wymawiała je z wymuszoną, prawie rozpaczliwą radością, która sprawiała, że Jamie zaczynał się o nią martwić.

— Jutro będzie lepiej, ale pod warunkiem, że toalety będą działać — dodała Stacy Dezhurova. Siedziała obok Hali, mocno zbudowana, grubokoścista Rosjanka i angielski wróbelek.

— Będą działały — rzekł z przekonaniem Trumball. Po czym zwrócił się do Craiga: — Prawda, Wiley?

— Jasne, jasne — odparł Craig, wymawiając to słowo jak, „jazne”. Rodriguez podniósł wzrok znad swojego tamales ze smażoną fasolą.

— Dobrze by było.

Jamie chciał zmienić temat.

— Dex — zawołał — co będzie z zapasowym generatorem wody? Będziemy musieli go przestawiać?

Trumball siedział dokładnie naprzeciwko Jamiego. Jamie celowo wybrał miejsce na środku stołu. Nie chciał siadać u szczytu. Trumball zajął miejsce po drugiej stronie.

Zapasowy generator wody został uruchomiony dwa lata wcześniej, w tym samym rzucie, co generator paliwa metanowego. Bezzałogowy ładownik, pozbawiony bezpośredniego ludzkiego sterowania, osiadł ponad dwa kilometry od kopuły.

Zanim Trumball zdołał odpowiedzieć, wtrącił się Craig:

— To tylko zapasowa maszyna. Przecież główny przywieźliśmy ze sobą.

— Wiem — odparł Jamie — ale co będzie, jeśli główny się zepsuje? Czy to rozsądne, trzymanie zapasowego generatora wody o dwa kilometry od kopuły?

Trumball przeżuł z namysłem kęs rostbefu, po czym odpowiedział:

— Mamy trzy możliwości. Podciągamy rury do zapasowego generatora albo go holujemy do bazy za pomocąjednego z traktorów.

— A trzecia? — spytała Dezhurova.

— Idziemy na spacer za każdym razem, jak główny generator nawali — oznajmił Trumball z figlarnym uśmieszkiem.

Większość obecnych przy stole uprzejmie zachichotała.

— A mamy dość rur, żeby je położyć na taką odległość? — spytał Jamie.

— Mnóstwo — skinął głową Trumball.

— Nie sądzę, żeby kładzenie rur na taką odległość było mądrym pomysłem — rzekł Craig. — Będą zamarzać co noc, chyba że wkopiemy je naprawdę głęboko, poniżej wiecznej zmarzliny.

Trumball nonszalancko wzruszył ramionami.

— W taki razie musimy przyholować generator. Craig skinął głową na zgodę.

Jedyny problem, jaki napotkali w związku z Planem Z, polegał na tym, że moduły wysyłane przed ekspedycją załogową nie mogły być pilotowane z wystarczającą precyzją. Opóźnienie komunikacyjne między Ziemią a Marsem uniemożliwiało kontrolę lotu z Tarawy w czasie rzeczywistym w przypadku lądowań modułów bezzałogowych. Okrąg o promieniu dwóch kilometrów i tak był znakomitym osiągnięciem przy odległości milionów kilometrów. Na potrzeby badaczy to jednak nie wystarczało.

— Dobrze — rzekł powoli Jamie. — W takim razie pierwszym zadaniem na jutro będzie przyholowanie go bliżej kopuły.

— A potem ruszamy do Wielkiego Kanionu — rzekł Trumball.

— Opos zaczyna wiercić i pobierać próbki z większych głębokości — oświadczył Jamie.

— Ja wyciągam ogródek z ładownika i pakuję go do jego własnej kopuły — oznajmił Fuchida z zadowolonym uśmiechem.

— A my jedziemy do kanionu — podkreślił Trumball.

— A my jedziemy do kanionu — przytaknął Jamie. Trumball skinął głową, najwyraźniej zadowolony.

— Mamy przed sobą wielkie zadanie zwrócił się Jamie do wszystkich. — Będziemy tu mieszkać przez półtora roku. Musimy zacząć hodować rośliny ze statku; musimy zacząć żyć z tego, co oferuje nam ta planeta, hodując pokarm, produkując własne powietrze i paliwo z lokalnych zasobów. Musimy stać się jak najbardziej niezależni.

Wszyscy pokiwali głowami.

— Mars nas sprawdzi — mruknął Fuchida. — Co?

Japoński biolog wyglądał na zaskoczonego tym, że wszyscy usłyszeli jego uwagę.

— Chciałem tylko powiedzieć, że Mars to wyzwanie dla nas wszystkich.

Jamie skinął głową. — Wyzwania… i możliwości.

— Nie zrozumcie mnie źle — wyjaśnił Fuchida. — Każde z nas będzie musiało sprawdzić się na Marsie. Nasza siła, nasza inteligencja, nasz charakter — wszystkie zostaną sprawdzone przez ten obcy świat.

— Ośmiu przeciwko Marsowi — mruknęła Stacy Dezhurova.

— Jak siedmiu przeciw Tebom — rzekł Dex Trumball.

— Że co? — spytał Rodriguez.

— Starożytna grecka sztuka — odparł Trumball. — Eurypides.

— Ajschylos — poprawił Fuchida. Dex spojrzał na niego.

— Eurypides.

— Eurypides napisał „Fenicjanki” — rzekł z przekonaniem Fuchida. — „Siedmiu przeciw Tebom” napisał Ajschylos.

Przerywając im dyskusją, Jamie wtrącił się:

— Nie, to nie jest ośmiu przeciwko Marsowi. Jesteśmy tu, żeby się nauczyć, jak żyć z Marsem. Liczyć innych, którzy tu przybędą po nas.

— Święta prawda — mruknął Opos Craig.

Trumball podsumował dyskusję skinięciem głowy, po czym drążył dalej:

— Kiedy przeniesiemy bazę w pobliże Wielkiego Kanionu? Kłócili się o to przez całe miesiące lotu. Na dnie kanionu znaleziono życie, czemu więc nie założyć bazy ekspedycji właśnie tam?

Tłumiąc zdenerwowanie, Jamie odezwał się:

— Przemieszczanie bazy nie ma sensu. Możemy wybrać się w okolice kanionu i zbadać teren pod założenie drugiej bazy, kiedy przybędzie drugi zespół.

— Jeśli przybędzie — mruknąć Trumball.

— To nie jest ostatnia wyprawa na Marsa — rzekł twardo Jamie. — Jesteśmy częścią nieustannych działań…

— Jeśli powłóczymy się tu bez celu i niczego nie osiągniemy, to nie.

Jamie czuł, jak puszczają mu nerwy.

— Jesteśmy tu, by zrealizować pewne cele. Ta baza jest dobrze położona i znakomicie się sprawdza.

— Z wyjątkiem toalet — wtrąciła się Dezhurova. Powiedziała to z dziwnym uśmieszkiem, ale nikt się nie roześmiał.

— Przemieszczenie bazy zajęłoby miesiąc albo dwa — mówił dalej twardo Jamie. — A przemieszczając się w stronę kanionu, oddalilibyśmy się od wulkanów.

— Posłuchaj — rzekł Trumball, pochylając się gwałtownie do przodu. — Ja jestem w równym stopniu zainteresowany wulkanami, co ty. Przecież jestem geofizykiem, nie?

Zanim Jamie odpowiedział, Dex mówił dalej:

— Tylko że ludzie, którzy włożyli pieniądze w tę ekspedycję, chcą zobaczyć wyniki. Wszyscy chcą wiedzieć, o co chodzi z tymi porostami. A wulkany są martwe! Może ustalimy jakieś priorytety, na litość boską.

— A kto powiedział, że wulkany są martwe? — warknął Fuchida. — Nic o tym nie wiemy!

Jamie wziął głęboki oddech.

— Nasze priorytety ustalono ponad dwa lata temu. I zatwierdzili je ludzie, którzy finansują tę ekspedycję. Nie jesteśmy tu w celach rozrywkowych. Mamy określić, jak rozpowszechnione jest życie na tej planecie, jeśli tylko potrafimy.

Trumball opadł na krzesło, a uśmieszek na jego twarzy był prawie złośliwy.

— Jeśli potrafimy — przedrzeźniał Jamiego. Odezwała się Trudy Hali.

— Oczywiście, że chcę zejść do Wielkiego Kanionu i zbadać porosty — oznajmiła swoim miękkim akcentem z Yorkshire. — Ale chcę też sprawdzić, czy w innych miejscach nie ma życia: w wulkanach, w rdzeniach wywierconych przez Oposa, w czapie lodowej — mamy całą planetę do zbadania.

Zanim Trumball zdołał się odezwać, Jamie rzekł:

— Posłuchaj, Dex… słuchajcie wszyscy: będziemy tu przez półtora roku. Nie musimy podejmować decyzji o przenoszeniu bazy dziś wieczorem.

— Zwłaszcza, że toalety nie działają — wtrąciła Dezhurova.

— Chcesz powiedzieć, że potem się zastanowisz nad przenosinami? — naciskał Trumball.

Czując znużenie całą aferą, Jamie skinął głową.

— Potem się zastanowię, w zależności od tego, co znajdziemy w kanionie i w innych miejscach.

Pełen nadziei uśmieszek Trumballa znikł.

— Jakby ojciec mówił dziecku „kiedyś zobaczymy”. To znaczy, że nie, ale nie chcesz się ze mną kłócić.

— Nie jestem twoim ojcem, Dex. Trumball parsknął.

— Jasne.

— Jako lekarz wyprawy — rzekła Vijay Shektar z szerokim uśmiechem na ciemnej twarzy — mam uprawnienia, żeby zaaplikować państwu pewną ilość świątecznego środka pobudzającego.

Jak wszyscy, miała na sobie ciemny kombinezon. Tylko że jej bujne kształty pod napiętym materiałem wyglądały bardzo kusząco.

— Spirytus do odkażania? — spytała Stacy Dezhurova, a jej poważna twarz rozjaśniła się.

— Nie, australijski szampan — odparła Shektar. — Przywiozłam dwie butelki.

— A ja ma doskonałą szkocką whisky — oznajmił z entuzjazmem Fuchida.

— Do diabła, a ja wziąłem tylko kwartę piwa „Redeye” — rzekł Craig.

Jamie oparł się na krześle. Vijay rozładowała kłótnię, uświadomił sobie. Jest doskonałym psychologiem. Przypomniał sobie pierwszy wieczór podczas pierwszej ekspedycji. Przepisy misji absolutnie zabraniały alkoholu i narkotyków, więc każdy przeszmuglował butelczynę albo dwie — z wyjątkiem Jamiego, którego dołączono do ekipy na tyle późno, że nawet nie miał czasu pomyśleć o alkoholu.

Tym razem też niczego ze sobą nie wziął. Powinienem był o czymś pomyśleć, skarci! się w duchu. Błąd.

Trumball oczywiście natychmiast zapytał z drugiej strony stołu:

— A cóż nasz wielebny przywódca przyniósł na imprezę? Jamie uśmiechnął się krzywo. Rozłożył ręce.

— Obawiam się, że nic.

— Nawet sześciopaka piwa? — spytał Craig.

— Nawet kawałeczka pejotlu? — dodał Trumball.

Jamie potrząsnął głową. Przypomniał sobie, że nawet mający obsesję na punkcie bezpieczeństwa Wosnesenski miał w pierwszy wieczór jakąś wódkę.

Jamie wstał i wszystkie drwiny ustały.

— Dobrze, robimy imprezę. Zasłużyliście. Ale tylko dziś. Od jutra żadnego alkoholu, aż wszyscy wrócimy bezpiecznie do domu.

— Dobrze! — rzuciła Dezhurova i wszyscy rzucili się do swoich sypialni i pakunków.

Jamie wypił z nimi odrobinę szampana, po czym wrócił do swojej sypialni. Zaczął pracować nad raportem dziennym i analizował plany wyprawy do Kanionu, gdzie pierwsza wyprawa zostawiła łazik, który zapadł się w kraterze wypełnionym ruchomymi piaskami.

Trudno jednak było skoncentrować się na pracy, kiedy reszta wyśpiewywała na cały głos:

Aj, jaj jaj jaj!

Kto lata w kosmos ten żyje!

Jak sprzedam rakietą, meteor, kometę,

To piwa się też napiję!

Ponad wszystkich wybijał się głos Stacy Dezhurovej, bogaty, czysty sopran. Mogłaby być gwiazdą opery, pomyślał Jamie. Madame Butterfly. Potężna, solidnie zbudowana Madame Butterfly.

Piosenki było coraz bardziej sprośne, wreszcie Trumball z dumą oznajmił, że teraz zaśpiewa coś, co napisał sam Isaac Asimov:

Pewna dziwka z Południowej Karoliny

Rozpięła struny w poprzek swej waginy

Wydawała więc dźwięki

Uroczej piosenki

Nic wszak się nie dzieje bez przyczyny.

Potem nad ogólny rozgardiasz wzniósł się głos Shektar, z niedającym się z niczym pomylić australijskim akcentem:

— A znacie „Wesołego druciarza”?

Cisza. Jamie prawie widział, jak potrząsają oszołomionymi głowami. Shektar zaczęła śpiewać mezzosopranem:

Wesoły druciarz drogą szedł

Zawiązał sobie buta

Miał plecak na ramieniu

A w dłoni trzymał fiuta.

Wszyscy ryknęli śmiechem. Piosenka miała ciąg dalszy, a każda zwrotka była coraz gorsza. Jamie zastanawiał się, w jakim stanie załoga będzie rano.

Zapis w dzienniku

Wreszcie się udało, pięć miesięcy zamknięcia w puszce sardynek. Jeszcze jeden dzień w metalowej trumnie i zacząłbym krzyczeć. Ta kopuła jest większa, bardziej obszerna. Ale jest jakaś dziwna. Nie pachnie jak powinna. Wiem, że coś tu nie gra. W kopule coś śmierdzi.

Soi 1: Noc

Jamie odczekał, aż wszyscy się uciszą, zdjął ubranie i włożył bokserki i koszulkę wyjęte z torby na ubrania.

Powinienem rozpakować rzeczy i rozwiesić je, pomyślał. Był jednak zbyt wyczerpany fizycznie i psychicznie, żeby zrobić cokolwiek poza rzuceniem się na pryczę. Jutro wcześnie wstanę i to zrobię.

Podłączył laptopa do zasilania kopuły i ustawił go obok pryczy tak, by mógł łatwo do niego sięgnąć. Wywołał wiadomości z Ziemi, zdając sobie sprawę z tego, że wszystko co ogląda i słucha, zostało ściągnięte z satelity pół godziny temu.

Większość sieci informacyjnych i rozrywkowych zgodziła się chętnie i bezpłatnie na transmisję ich programów z Marsa. Planiści ekspedycji z chęcią zapłacili za przekaźniki; więź z domem była bardzo ważna dla dobrego samopoczucia badaczy, nawet jeśli była wyłącznie elektroniczna.

Jamie zobaczył całą ósemkę stojącą w skafandrach na czerwonym piasku Marsa, wygłaszającą krótkie przemówienia. Potem obraz zmienił się i zaczął ukazywać dzieci oglądające ceremonię lądowania. Drugie lądowanie nie przyciągnęło już takich tłumów ludzi jak pierwsze.

Jamie wyciągnął się na pryczy i splótł palce za głową. Cóż, to chyba dość naturalne. Pierwszy raz jest dla publiki zawsze ekscytujący. Drugie lądowanie bardzo przypomina pierwsze. Na Ziemi nikt się nie będzie nami przejmował, chyba że wpakujemy się w jakieś autentyczne tarapaty.

Albo znajdziemy…

Ktoś zapukał do drzwi. Bliski rozdrażnienia, Jamie zawołał:

— Kto tam?

— Vijay.

Jamie opuścił nogi z pryczy i wstał.

— Momencik. — Złapał porzucony kombinezon i wciągnął go na siebie. Zaciągnął zamek, podszedł do drzwi i otworzył je.

— Coś się stało?

Przebrała się — zmieniła standardowy kombinezon na luźny, workowaty golf z gruzełkowatej wełny i luźne, bezkształtne spodnie.

Jasne, nie obnosi się ze swoimi kształtami, pomyślał. Ale przynajmniej lubi jasne kolory. Sweter był koralowo czerwony, spodnie jasnożółte.

— Nie, wszystko w porządku — rzekła, podając mu małą plastykową torebkę. — Twoja porcja witamin.

— Ach, tak — Jamie wziął od niej torebką.

— Cotygodniowa dostawa niezbędnych mikroelementów — powiedziała. Shektar osobiście wręczała suplementy witaminowe każdemu członkowi ekspedycji przez cały lot z Ziemi.

— Dzięki.

— Nic chcę, żebyś dostał szkorbutu — powiedziała, prawie figlarnie. Cały zespół naziemny pierwszej ekspedycji zachorował, kiedy doszło do skażenia zapasu witamin.

— Też nie — odparł. — Raz wystarczy.

— Masz ochotą na jednego przed snem czy idziesz już spać? Prawie warknął.

— Po tej imprezie, jaką urządziliście, masz jeszcze ochotę na jednego?

— Sok pomarańczowy, Jamie. Cukier we krwi.

— Wydawało mi się, że będzie ci potrzebna aspiryna.

— Nie martw się — odparła, ruszając w stronę mesy. — Nie wypiłam tyle, żeby mi zaszkodziło.

Kopuła była lekko oświetlona; ścianki działowe sypialni miały zaledwie osiem stóp wysokości, więc w nocy przygaszano światła.

— Gdzie nauczyłaś się takich piosenek? — spytał, idąc za nią po zacienionej podłodze.

— Korzyści z wyższego wykształcenia.

— Niezłe wykształcenie.

Vijay spojrzała na niego z zaciekawieniem.

— Nigdy na studiach się nie upiłeś i nie śpiewałeś sprośnych piosenek?

— Nie, chyba nie — odparł Jamie, zastanawiając się, ilu upitych Nawahów dotąd widział w rezerwatach.

— Nie musisz mieć takiej potępiającej miny — rzekła z uśmiechem.

— Nie wiedziałem, że mam taką.

— Masz minę jak przydeptany wąż.

— Jak co?

— Jeszcze całkiem nie zdewocieliśmy. Nikt na mnie nie naskoczył.

Ona nie jest pijana ani skacowana, uprzytomnił sobie Jamie. Jest psychologiem i lekarzem wyprawy. Te odwiedziny nie są prywatne, to wizyta zawodowa. Ona mnie sprawdza.

Czy pachnie jakimiś perfumami? Poczuł delikatny kwiatowy zapach. Może użyła perfum, żeby zagłuszyć własny zapach. Nie mamy wody z instalacji recyklującej, a wszyscy spocili się przez cały dzień spędzony na ciężkiej fizycznej pracy.

— Szkoda, że nie wszyscy przywieźli jakieś piwo — powiedziała Shektar, odkręcając kurek z sokiem pomarańczowym. Kiedy już uruchomią instalację wodną, będą mogli mieszać koncentrat z wodą i zaoszczędzą cenne zapasy na sytuacje awaryjne.

— Czemu piwo, skoro wolisz szampana? — spytał. Wzruszyła ramionami i ten ruch zrobił na nim wrażenie mimo obszernego swetra.

— Australijskie piwo jest o wiele lepsze niż szampan. Jamie poczuł chętkę na gorącą czekoladę, sięgnął po torebkę i zalał zawartość gorącą wodą.

— Stanowisko ma swoje przywileje — mruknęła Shektar, gdy usiedli przy stole.

Jamie zamrugał zdziwony.

— Zużywasz nasze rezerwowe zapasy wody — wyjaśniła.

— Ach, to. Jutro uruchomimy generator. Wody nie braknie. Rozsiadła się wygodnie, jakby siedzieli w przytulnej kafejce.

— Jeśli nam braknie, będziemy musieli wrócić na Ziemię, tak?

— Nie braknie.

— Jesteś pewien?

Jamie zmusił się do uśmiechu.

— To test psychologiczny? Odpowiedziała uśmiechem.

— Nie, nie całkiem. Chciałam tylko porozmawiać z tobą przez chwilę na osobności. Na statku nie było to łatwe.

— Tu jest.

— Tak, w kopule jest więcej przestrzeni.

— No i?

Shektar pociągnęła łyk soku, po czym odstawiła plastykowy kubek na stół. Pochylając się lekko w stronę Jamiego, oznajmiła:

— Niedługo dojdzie do wybuchu między tobą i Dexem, jeśli nie będziecie ostrożni.

Więc o to chodzi, pomyślał. Na głos powiedział jednak:

— Nie dopuszczę do tego.

— A jak masz zamiar temu zapobiec? Jamie zawahał się, po czym odpowiedział:

— Nie dopuszczę do tego, żebym stracił panowanie nad sobą. Wiem, co on czuje i nie dopuszczę do tego, żeby stało się to moim problemem.

— To już jest twój problem. To oczywiste.

— Posłuchaj — odparł. — Wiem, że ojciec Dexa był główną siłą napędową przy zdobywaniu funduszy na ekspedycję. Ale teraz jesteśmy daleko od jego tatusia. Dex musi sam to zrozumieć. Tu, na Marsie, nie liczy się, co się stało na Ziemi ani kto jest czyim ojcem. Liczy się tylko to, co można osiągnąć.

— Ładna teoria, ale…

— Nie zamierzam dopuścić do tego, żeby zalazł mi za skórę — podkreślił Jamie, walcząc z chęcią zaciśnięcia pięści. — To, co mamy tu zrobić, jest zbyt ważne, żeby brały górę osobiste animozje.

— Naprawdę uważasz, że możecie tu spędzić półtora roku bez konfrontacji między wami? — twarz Shektar była śmiertelnie poważna, oczy utkwione prosto w twarzy Jamiego.

— Tak — odparł. Nie był w stanie odwrócić wzroku od tych ciemnych, głębokich, lśniących i poważnych oczu. Włosy czarne jak noc upięła z tyłu głowy. Jamie zastanawiał się, co by zrobiła, gdyby sięgnął, rozpiął je i pozwolił im opaść na ramiona. Przypomniał sobie, że minął już rok, odkąd kochał się z kobietą.

Shektar chyba coś wyczuła. Odwróciła wzrok.

— Potrafię do tego nie dopuścić — zapewnił ją Jamie, starając się, by jego głos brzmiał lekko i swobodnie. — Nie pozwolę, żeby się mnie czepiał.

— Stoicki Indianin, co? — spytała poważnie. — Wrogowie mogą spalić cię na stosie, a ty nawet nie piśniesz?

Jamie chwycił jej szczupły nadgarstek.

— Nikt mnie nie będzie palił na stosie i nikt nie będzie tu umierał. Zbadamy tę planetę, tak dogłębnie, jak tylko się da, a Dex nauczy się, że tutaj jest tylko członkiem zespołu, nie dyrektorem misji.

— To samiec alfa, wiesz. Tak jak ty.

— Co to znaczy?

Shektar spojrzała mu prosto w oczy.

— Obaj jesteście naturalnymi przywódcami. Obaj musicie być przewodnikami stada. To prosty przepis na kłopoty. Może katastrofę.

Rozdrażniony, prawie rozzłoszczony, Jamie spytał:

— W jakie sposób wy, psychologowie, dopuściliście do tego, żeby nasza dwójka znalazła się w tym zespole?

— Ponieważ — odparła — Dex był na tyle sprytny, że zdołał to ukryć. Wiedział, czego szukają psychologowie i zrobił ich w balona.

— Ciebie też?

— Mnie również — przyznała. — Uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, gdy zaczęliście się kłócić podczas lotu. Uświadomiłam sobie, że popełniliśmy błąd.

— Chcesz powiedzieć, że mam taki sam profil psychologiczny jak on?

— Obaj jesteście samcami alfa, to jasne jak słońce. Jesteście naturalnymi współzawodnikami.

Jamie potrząsnął głową, bardziej w zadumie niż ze zdumieniem. Błędnie zinterpretowała ten gest.

— Przyjrzyj się wszystkiemu, co robiłeś podczas pierwszej ekspedycji. Przejąłeś dowodzenie, prawda? Pokonałeś rosyjskiego kosmonautę, który miał być dowódca grupy naziemnej, a potem zmusiłeś dyrektora misji, żeby pozwolił ci na wyprawę do Wielkiego Kanionu, prawda?

— Cóż… rzeczywiście.

— To jest właśnie zachowanie samca alfa, Jamie. Przewodnik stada. Szef kurnika. Król pustyni.

— I mówisz, że Dex jest podobny do mnie?

— Taki sam profil. Osobowości macie różne, na wiele sposobów, ale takie same diabełki sterują jego i twoim zachowaniem.

Jamie odetchnął. Po czym spytał:

— Czy z nim też już rozmawiałaś?

— Jeszcze nie. Chciałam najpierw porozmawiać z tobą.

— Sądzisz, że to coś pomoże?

— Sądzę, że nie. — Hm.

— On nie jest w stanie zmienić podstawowych cech swojej osobowości, nie bardziej niż ty. Nie możesz zmienić samego sie bie. Jedynym powodem, dla którego to wyciągnęłam jest to, że jesteś dyrektorem misji i musisz wiedzieć, na co się porywasz.

— Na co wszyscy się porywamy.

— Zgadza się — zgodziła się Shektar. — Jedziemy wszyscy na jednym wozie, prawda?

Jamie przez chwilę przetrawiał to w ciszy. Shektar obserwowała go, bez ruchu, zostawiając rękę w jego dłoni.

— Dobrze — odezwał się w końcu. — Nie wiem, czy rozmawianie z Dexem ma w ogóle sens.

— Może stymulować jego skłonności do współzawodniczenia. Dać mu impuls do zwiększenia wysiłków.

— Więc zostaw go w spokoju — powiedział szybko. — Poradzę sobie z tym.

Łagodnie oswobodziła nadgarstek.

— Spróbuję pomóc, jak tylko będę mogła. Uśmiechnął się smutno.

— Może powinnaś dosypać mu parę kilo środków uspokajających do witamin.

Odwzajemniła uśmiech.

— Wybacz, że zwalam ci to na głowę pierwszego wieczora, ale sądziłam, że powinieneś o tym wiedzieć jak najszybciej.

— Jasne. Dzięki.

Przełknęła resztkę soku, powiedziała dobranoc i ruszyła w stronę swojej sypialni.

Jamie został sam w nikłym nocnym świetle. Konstrukcję kopuły zaciemniano przepuszczając przez nią prąd elektryczny, który polaryzował plastik, dzięki czemu można było powstrzymać ciepło wnętrza przed ucieczką w mroźną noc. Wszyscy spali, a przynajmniej przebywali w swoich przedziałach.

Patrząc, jak Shektar się oddala, Jamie uświadomił sobie, że prędzej czy później seks stanie się problemem. Mogła mieć na sobie sześć płaszczy, a nic by to nie dało, zdawał sobie z tego sprawę. Innych kobiet też to dotyczyło. Miesiąc po miesiącu, życie obok nich — może będzie musiała dodawać jakieś środki tłumiące do jedzenia.

Podczas pięciomiesięcznego lotu na Marsa nie było problemu z seksem. Z wyjątkiem jednej nocy, jeśli ktoś z kimś spał, robiono to dyskretnie. W tę jedną noc był zamieszany Dex. Czy była z nim Vijay? Nigdy nie pytał i nigdy nie chciał wiedzieć.

Jamie przypomniał sobie chaotyczny wykład doktora Li sprzed sześciu lat:

— Wszyscy mamy zdrowy popęd seksualny — mówił dyrektor pierwszej ekspedycji. — Będziemy przebywać ze sobą przez prawie dwa lata. Jako kapitan ekspedycji oczekuję, że będziecie zachowywać się w sposób dojrzały. Jak dojrzali ludzie, nie jak zdziecinniałe małpy.

Dobra rada, pomyślał Jamie. Zachowywać się w sposób dojrzały. Świetna rada.

Vijay i Dex. Przygoda jednej nocy, tłumaczył sobie. Nic nie znaczy. Dlaczego więc mnie przed nim ostrzega? W co ona gra?

Przez długą chwilę siedział przy kuchennym stole, wsłuchując się w pomruki wydawane przez aparaturę, która utrzymywała ich przy życiu na powierzchni Marsa, czekając, aż znajome dźwięki go ukoją, upewnią, że wszystko jest w porządku.

Nic dało się. Jamie rozsiadł się wygodnie i patrzył na cienie na kopule nad jego głową, próbując odizolować myśli od tego wszystkiego. Znajdź równowagę, nakazał sobie. Znajdź ścieżkę. Zamknął oczy, spowolnił oddech. Cichy świst wiatru na zewnątrz, uderzającego lekko w plastikowy bąbel z innej planety.

Słyszysz, dziadku? — spytał w myślach. To jest oddech Marsa, głos czerwonej planety. To przyjazny świat, dziadku. Wita nas z radością.

Na Marsie nie ma się czego bać, myślał Jamie. Mamy odpowiedni sprzęt, możemy się ochronić, żyć tu i pracować. Mars nie chce zrobić nam krzywdy. Dopóki nie zrobimy nic głupiego, Mars będzie nam sprzyjał.

Prawdziwe niebezpieczeństwo jest w nas: zawiść, ambicja, zazdrość, strach, chciwość, nienawiść. Mamy je w sobie, ukryte w naszych sercach. Nie zmieniliśmy się tu na Marsie. Wszystko jest tutaj, bo przywieźliśmy to ze sobą.

Przez chwilę zdawało mu się, że wśród westchnień chłodnej nocy słyszy obłąkany śmiech zwodniczego kojota.

Dossier: James Fox Waterman

Jamie przeżył szok, gdy dowiedział się, że nie biorą go pod uwagę przy wyborze załogi do drugiej wyprawy na Marsa.

Przez trzy lata był kimś w rodzaju sławnej postaci: człowiek, który uparł się przy eksploracji Valles Marineris. Człowiek, którego upór doprowadził do odkrycia życia na Marsie.

Ożenił się z Joanną Brumado, jedną z kobiet-biologów, które dokonały tego odkrycia. Joanna i jej koleżanka, Ilona Malater, otrzymały wspólną Nagrodą Nobla za to znalezisko. Jamie jeździł ze swoją brazylijską narzeczoną na konferencje po całym świecie, w towarzystwie jej ojca, Alberta Brumado, który z astronoma stał się aktywistą i spędził całe życie na naciąganiu rządów świata na fundusze na ekspedycją marsjańską.

Małżeństwo było pomyłką od początku. Zrodzone z wymuszonej intymności długich lat szkolenia i samej ekspedycji na Marsa, rozpadło się prawie zaraz po tym, jak złożono im życzenia w pięknym starym kościele Candelaria w Rio de Janeiro. Jamie był gwiazdą wśród naukowców, ale to Joanna była międzynarodową gwiazdą, uwielbianą przez media, kobietą, która odkryła życie na Marsie, nieustannym celem dla paparazzich, gdzie tylko się pokazała.

Oddalali się od siebie nawet wtedy, gdy razem podróżowali. Jamie od początku wiedział, że świat Joanny kręci się wokół jej ojca. Najlepszy, najczulszy z ludzi, Alberto Brumado był nadal mężczyzną, którego ubóstwiała córka. Poleciała na Marsa, mimo wewnętrznych strachów, bo on był na to za stary. Wyszła za mąż, mimo wątpliwości, bo on chciał doczekać jej wesela.

Umarł o wiele za młodo, pracując jako ochotnik w czasie epidemii gorączki ebola, która zdziesiątkowała Sao Paolo, mimo pomocy medycznej całego świata.

Jej ojciec nie żył, a bycie gwiazdą jeszcze pogłębiało tę tragedię. Joanna po raz pierwszy w życiu odkryła, że chce żyć dla przyjemności. W świetle reflektorów czuła się świetnie. Jamie nie mógł tego o sobie powiedzieć. Chciała wolności; Jamie obojętnie się zgodził.

Właśnie wtedy odkrył, że nie biorą pod uwagę jego kandydatury przy ponownej ekspedycji.

— Jesteś trzy lata do tyłu — powiedział ojciec DiNardo, a jego naturalnie delikatny głos brzmiał jeszcze bardziej miękko. — Przez trzy lata włóczyłeś się po konferencjach, zamiast pracy naukowej.

Jamie odwiedził jezuickiego geologa, gdy sobie uświadomił, że planowanie drugiej ekspedycji przebiega bez jego udziału. Siedzieli w małym biurze w Watykanie, Jamie trzymał się kurczowo bogato rzeźbionego drewnianego krzesła, pamiętającego czasy renesansu. DiNardo siedział za nowoczesnym biurkiem z wypolerowanego różanego drewna.

Gdyby nie duchowny strój, DiNardo wyglądałby jak bramkarz z taniego baru: był zbudowany jak hydrant przeciwpożarowy, niski i szeroki; głową golił na łyso, miał ciemniejszą, wystającą szczęką.

— Przecież jestem na bieżąco z wynikami różnych badań — zaprotestował Jamie.

DiNardo uśmiechnął się współczująco.

— Tak, jasne. Ale to nie są twoje wyniki. Pozwoliłeś, żeby inni odwalili całą robotą. Trzy lata to masa czasu.

Księdza wybrano początkowo na głównego geologa pierwszej ekspedycji. Nagły atak woreczka żółciowego zmusił go do pozostania na Ziemi. Ocierające sią o skandal manewry polityczne wepchnęły Jamiego na jego miejsce.

— Muszę tam wrócić — mruknął Jamie. — Muszę. DiNardo milczał.

Jamie patrzył w spokojne, brązowe oczy starszego mężczyzny.

— Nikt nic mówi o oglądaniu budowli na klifie. To powinno mieć absolutny priorytet.

Ksiądz cierpliwie westchnął.

— Pozwól, udzielę ci przyjacielskiej rady — rzekł, lekko zmiękczając samogłoski na końcach wyrazów, jak to Włoch. — Im częściej będziesz wspominał o budynku na klifie, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że przyjmą cię do zespołu.

— Ale on tam jest! Widziałem go!

— Widziałeś formację skalną z odległości wielu kilometrów. Uważasz, że to może być sztuczny twór. Nikt poza tobą nie wierzy, że to może być coś innego niż naturalna formacja.

— Nakręciłem to na wideo — upierał sią Jamie.

— A my ten film dokładnie przestudiowaliśmy. Osobiście poprawiłem go komputerowo. Formacja wygląda jak skała, stojąca we wgłębieniu klifu. Nie ma żadnych dowodów na to, że może być czymś sztucznym.

— I właśnie dlatego musimy tam wrócić i zobaczyć, co to jest! DiNardo ze smutkiem potrząsnął głową.

— Chcesz się załapać do drugiej ekspedycji czy nie?

— Oczywiście, że chcą.

— To przestań gadać o budowli na klifie, bo tylko się wygłupiasz. Robisz z siebie fanatyka. Siedź cicho, a ja zrobią, co się da, żeby znaleźć ci miejsce w zespole.

Jamie, bijąc się z myślami, przez długą chwilą patrzył na księdza, który nie potrafił zaakceptować możliwości istnienia inteligentnego życia na Marsie. Nikt z nich nie myślał o takiej możliwości. Porosty ich zaskoczyły, ale idea inteligentnego życia była dla nich nic do przełknięcia. Z prostymi formami życia jakoś sobie radzili, ale na większe nie byli jeszcze gotowi.

Czemu?, pytał Jamie samego siebie.

Odpowiedź przyszła sama: boją się.

Li Chengdu był bardzo zadowolony z życia. Został wybrany na dyrektora pierwszej wyprawy na Marsa wskutek politycznego kompromisu. Urodzony w Singapurze jako syn chińskich rodziców, szanowany fizyk zajmujący się atmosferą, nie należał do żadnego obozu politycznego.

Jako dyrektor misji pozostał na orbicie okołomarsjańskiej i obserwował z mieszaniną ciekawości i przerażenia, jak Jamie Waterman radzi sobie z prawdziwym zarządzaniem naukowcami i astronautami z zespołu naziemnego i dopasowuje wyprawą do swoich celów. Watcrman miał mnóstwo szczęścia: to dzięki jego uporowi znaleziono żywe organizmy na dnie Wielkiego Kanionu.

Po powrocie z Marsa Li Chengdu otrzymał zaproszenie do objęcia stanowiska w Instytucie Nauk Zaawansowanych w Princeton. Piękna nagroda, pomyślał, za przywództwo i cierpliwość — oraz szczęście Watcrmana.

A teraz starszy, bardziej zmęczony James Waterman szedł obok niego przez lasek koło kampusu instytutu, zbudowanego z czerwonej cegły.

Li miał prawie dwa metry wzrostu i żółtą twarz; jak tyczka sterczał nad Jamiem, a jego długie nogi przemieszczały się po ścieżce w takim tempie, że Jamie prawie musiał biec.

— Zgadzam się z ojcem DiNardo — rzekł Li, gdy tak sobie szli przez las. Drzewa płonęły jesienią: czerwone, złote i kasztanowe liście zaścielały ziemię jak wielobarwny dywan, który trzeszczał i szumiał pod stopami.

— O tym, żeby nic wspominać o tej budowli?

— Tak. Po co wzbudzać większe kontrowersje niż to konieczne? Twoim celem jest druga wyprawa, a nie wykłócanie siq o inteligentne istoty na Marsie.

— Gdyby istniały, musiały wymrzeć dawno temu — rzekł Jamie, który lekko się zadyszał, usiłując dotrzymać kroku Li. Nawajska część jego umysłu rozmyślała, że jeśli istniały, przeniosły się do bogatszego, bardziej błękitnego świata.

Li uniósł dłoń o długich palcach w geście nakazującym Jamiemu, by się uciszył.

— Cierpliwości. Będziesz na Marsie przez półtora roku. Będzie dość czasu, żeby tam pojechać — jeśli znajdziesz to miejsce.

— Z zawiązanymi oczami — warknął Jamie.

Chińczyk przez chwilę patrzył na dół, na zapalczywego, młodszego od niego mężczyznę o brązowej twarzy i lekko się uśmiechnął.

— Cierpliwość jest cnotą.

— Zarekomendujesz mnie do zespołu? — spytał Jamie.

— Nie masz pojęcia, o co prosisz. Tam leci tylko osiem osób. Tylko dwóch geologów.

— Wiem. Ktoś chętnie by zabił, żeby się tam znaleźć.

— Gorzej. Ty już byłeś na Marsie. Młodsi naukowcy będą jęczeć, że to nie fair, żeby wracał tam ktoś, kto już to widział.

— Fair? To nie jest gra!

— Zgoda. Ale przekonując komisję, że to nie fair pozwolić tam lecieć komuś po raz drugi, zwiększają własne szansę.

— Jezu — mruknął Jamie. — Wszystko zawsze sprowadza się do polityki.

— Zawsze — rzekł Li.

Przez chwilę stąpali w milczeniu wśród opadających liści. Popołudniowe słońce mocno grzało, ale Jamie poczuł chłód w środku. Li wreszcie przemówił:

— Poprę twoją kandydaturę, ale nie jako geologa. Jamie zamrugał zdziwiony.

— Próba przejęcia jednego z miejsc geologów wywołałaby za dużo szumu — wyjaśnił Li.

— Więc co?

— Dyrektor misji, rzecz jasna — rzekł Li. — W przypadku dyrektora misji twoje doświadczenie będzie atutem, nie obciążeniem.

Jedyną odpowiedzią, jakiej był w stanie udzielić Jamie, było: — Och.

Li znów się uśmiechnął jak kot z Cheshirc.

— W końcu to ty byłeś faktycznym dyrektorem misji za pierwszym razem, nic?

Jamie nie był politykiem, ale wiedział dość, żeby milczeć. Na to pytanie nie dało się odpowiedzieć, nic popełniając gafy.

Li był zachwycony. To wspaniała ironia — wpakować Watermana na tę samą pozycję, z którą on zmagał się podczas pierwszej ekspedycji. Niech ten czerwonoskóry pozna, co to znaczy odpowiedzialność. Niech poczuje, jak to jest, kiedy młodsi od niego będą wystawiali na próbę jego wiedzę i cierpliwość, jak on robił to ze mną za pierwszym razem.

Nie powinieneś się tak zachowywać, skarcił się Li w myślach. To nie przystoi oświeconemu człowiekowi.

Skinął głową w zadumie, zadowolony, że kosmiczne koło zaraz wykona kolejny obrót.

Przed potwierdzeniem swojej pozycji jako dyrektora misji Jamie musiał zobaczyć się z jeszcze jedną osobą: Darrylem C. Trumballem.

Jamie nie mógł opanować drżenia, gdy wpuszczono go do obszernego biura Trumballa na ostatnim piętrze najwyższego budynku w dzielnicy finansowej Bostonu. Pomieszczenie było chłodne aż to bólu. Nie tylko z powodu klimatyzacji schładzającej powietrze do poziomu mrozu, cała dekoracja pokoju była zimowa: gołe ściany w chłodnej szarości, ani śladu obrazów, fotografii czy kwiatów, które mogłyby rozjaśnić tę pustkę. Tylko olbrzymie okna w rogu z widokiem na rozpościerający się poniżej Boston.

Trumball siedzący za biurkiem z polerowanego hebanu, które miało rozmiary lotniska, był szczupłym mężczyzną o ostrym spojrzeniu. Był zupełnie łysy, przez co wyglądał prawie jak kościotrup, błyszczący w świetle małego zestawu reflektorków zamocowanego na suficie. Nie nosił marynarki; miał perfekcyjnie zawiązany tabaczkowy krawat. Szara kamizelka była opięta ciasno na jedwabnej koszuli.

Wyglądał na twardego i ostrego jak obsydian. Jamie zastanawiał się, czy za trzydzieści lat Dex też będzie taki.

— Proszę, niech pan siada i odpręży się — rzekł, wskazując jedno z wielkich krzeseł z bordowej skóry przed jego biurkiem.

Siadając, Jamie przypominał sobie, jak to dziadek spotkając nową osobę, taksował ją wzrokiem przez kilka minut; oceniał jej osobowość. Trumball nie był cierpliwy.

— Więc chce pan być dyrektorem misji.

Jamie skinął głową. W rzeczywistości chciał wrócić na Marsa i w tym celu przyjąłby każdą pracę i każdą propozycję.

— To wielka odpowiedzialność — oznajmił Trumball.

— Doktor Li zarekomendował mnie na to stanowisko — rzekł powoli Jamie. — Był dyrektorem misji podczas pierwszej ekspedycji.

— Wiem, wiem — Trumball odchylił się w swoim wielkim fotelu i bawił się swoimi długimi wypielęgnowanymi palcami.

Czekał, aż Jamie coś powie. Skoro milczał, Trumball znów przemówił:

— To będzie zupełnie inna podróż, doktorze Waterman. Zupełnie inna. Nie lecimy tam wyłącznie dla naszej ukochanej nauki, nie, proszę pana. Lecimy zrobić tam pieniądze.

— Mam nadzieję — odparł Jamie.

Trumball pomilczał przez chwilę, a jego twarde oczy wpijały siew Jamiego.

— Nie wyrzuca się uczciwie zarobionego dolara, prawda?

— Nie, jeśli to nam pomoże w badaniu Marsa.

— Oczywiście.

— Więc jestem za.

— Zdobycie funduszy na tę wyprawę nie było łatwe. Musiałem się nieźle napracować.

Jamie zrozumiał, że ten człowiek czeka na pochwałę.

— Wspaniale pan sobie poradził.

Trumball przez chwilę bębnił palcami po biurku.

— Mój syn będzie jednym z naukowców, wie pan.

— Tak, poznałem go. Jest geofizykiem.

— Zgadza się. A on ma niezłą głowę do interesów. Czy ma pan głowę do interesów, doktorze Waterman?

Jamieg zaskoczyło to pytanie.

— Nie mam pojęcia — odparł szczerze.

Trumball spojrzał na niego z niechęcią, prawie ze złością. W końcu rzekł:

— Nieważne. Dex zajmie się kwestią interesów, proszę się nie martwić.

Jamiemu przyszło do głowy, że Trumball mówi do siebie.

— Cóż, sądzę, że ma pan doskonałe kwalifikacje do tej pracy — dodał z urazą w głosie Trumball.

— Zaopiekuję się pańskim synem — rzekł Jamie. Trumball wyglądał na szczerze zaskoczonego.

— Zaopiekuje się pan… Ha! Do licha, Dex umie się sobą zająć. Powinien! Pan tylko będzie pilnował, czy wszystko idzie jak trzeba. To pańskie zadanie.

Jamie pomyślał, że nikt nie może zagwarantować, że wszystko pójdzie jak trzeba. Nie setki milionów kilometrów stąd.

Nic nie powiedział. Podniósł się z krzesła równocześnie z Trumballem, sięgnął przez masywne biurko i uścisnął jego zimną, suchą dłoń.

Wyjeżdżał z Bostonu z nominacją na dyrektora misji w kieszeni.

Soi 6: Szklarnia

— A najważniejsze, to uniknąć skażenia — oświadczyła Trudy Hali.

— Tak — zgodził się Mitsuo Fuchida. — Nie chcemy przypadkowego zawleczenia ziemskich mikrobów na Marsa.

Jamie skinął głową. Przechadzał się z parą biologów między długimi tacami z roślinami, które dopiero wypuściły liście. Ogród w szklarni został wreszcie zainstalowany w oddzielnej kopule, połączonej z habitatem podwójną śluzą. Dwie kopuły były dokładnie takich samych rozmiarów, ale większość powierzchni szklarni była nadal niewykorzystana. Miejsce na rozwój, pomyślał Jamie. Dla naszych następców.

Atmosfera w kopule ogrodowej była podobna jak w mieszkalnej — jak na Ziemi, tylko ciśnienie było nieco wyższe, żeby powietrze z zewnątrz nic przedostawało się do środka.

— Musimy też brać pod uwagę skażenie odwrotne — rzekła Hali z lekko uniesionymi brwiami. — Nie możemy dopuścić, żeby marsjańskie organizmy nas skaziły.

— Albo naszą żywność — dodał Fuchida.

Ogród w szklarni służył dwóm celom. Długie rzędy uprawianych hydroponicznie roślin miały wzbogacać dietę ekspedycji: soja, ziemniaki, warzywa liściaste, fasolka, cebula, groch, bakłażany, melony i truskawki. Wszystkie zanurzone w odżywczej wodzie, którą odzyskiwały same rośliny — za pomocą specjalnych bakterii padlinożernych.

Fuchida miał zamiar uprawiać też pszenicę, stosując silne lampy o szerokim spektrum, zamiast normalnego światła słonecznego.

— Wygląda nieźle — rzekł Jamie.

— Jest nieźle — odparła poważnie Hali. Fuchida także wyglądał na dumnego.

Hali mówiła dalej:

— Mitsuo i ja zastanawiamy się nad zwiększeniem ciśnienia dwutlenku węgla w kopule.

— Żeby przyspieszyć wzrost roślin — wyjaśnił Fuchida. Przyglądając się rzędom sadzonek, Jamie spytał:

— Czy to znaczy, że nie będzie się dało tu oddychać?

— Nie trzeba będzie nosić skafandra, maska tlenowa wystarczy — rzekła Hali.

— Tylko że my nie mamy masek.

Fuchida pozwolił, by lekki uśmieszek przełamał jego nieruchomą twarz.

— W zapasach medycznych są cztery maski tlenowe. Możemy z nich skorzystać.

Zanim zdążył odpowiedzieć, Jamie usłyszał syknięcie śluzy. Odwracając się, zobaczył wchodzącego Dexa Trumballa.

— Tu jesteście — odezwał się Trumball. Przechadzając się między rzędami roślin, odezwał się do Jamiego: — Słyszałem, że jedziesz z nami na pierwszą ekspedycję. Czy to prawda?

Miejsce Jamiego jako dyrektora misji było w obozie, ale pierwsza ekspedycja wyprawy ruszała w stronę Tithonium Chasma, miejsca, gdzie znaleziono porosty, a Jamie nie chciał siedzieć w kopule, kiedy inni pracowali w terenie.

— Naprawdę chcesz z nami jechać? — Trumball wyglądał na częściowo rozbawionego, a częściowo rozzłoszczonego.

Przez otwartą klapę śluzy Jamie słyszał melodię w stylu country graną na gitarach i nosowe nucenie.

— Oczywiście — skinął poważnie głową. Trumball z uśmieszkiem powiódł dłonią w powietrzu.

— I nic będziesz tęsknił za tym całym luksusem?

— Jestem częściowo Nawaho — odparł Jamie, odwzajemniając uśmieszek. — Jestem wytrzymały.

Baza była wreszcie sprawna. Wszystkie systemy pracowały poprawnie, nawet toalety. Opos Craig przebywał na zewnątrz z platformą wiertniczą, wiercąc coraz głębiej, poszukując próbek bakterii z „plutońskiej biosfery”, co postulowali biolodzy na Ziemi.

Zapasowy generator wody stał teraz w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt metrów od kopuły; rury od maszynerii podstawowej i zapasowej były zagrzebane głęboko pod ziemią i solidnie zaizolowane. Fuchida i Trudy Hali przenieśli ogród hydroponiczny ze statku do osobnej przezroczystej kopuły i wkrótce wszyscy będą mogli jeść wegetariańskie posiłki własnego chowu, jak podczas długiej podróży z Ziemi.

Mieli też dwa generatory paliwa. Pierwszy, wysłany przed nimi, stał ponad dwa kilometry od bazy. Po omówieniu sytuacji z dwoma astronautami i Craigiem, Jamie zdecydował, że ten będzie nadal służył jako zapasowy, a generator przywieziony przez nich będzie podstawowym źródłem paliwa.

Stojąc przed Jamiem, prawie tak blisko, że mogliby dotknąć się nosami, Trumball stał nieruchomo, z przekrzywioną głową.

— Więc pojedziesz ty, ja i Trudy: dwóch geologów i jeden biolog.

— I Stacy.

— Jako kierowca.

Przepisy bezpieczeństwa wymagały, żeby każdej wyprawie w teren towarzyszył jeden z zespołu astronautów dopóki wszyscy naukowcy nie nauczą się jeździć po Marsie.

— Będę mógł ją zastąpić — zaproponował Jamie. — Mam już doświadczenie w jeżdżeniu po Marsie.

— Założę się, że uczyłeś się jeździć w rezerwacie. Jamie skinął szybko głową.

— Rzeczywiście, wygląda to podobnie jak na Marsie. A ty gdzie się uczyłeś jeździć?

— W Bostonie — odparł Trumball. — Jeśli potrafisz jeździć po Bostonie, potrafisz jeździć wszędzie.

Wysoko nad równikiem Marsa znajdowały się trzy satelity komunikacyjne, umieszczono je na orbicie synchronicznej, więc pozostawały zawsze nad tym samym punktem.

Jeden z dwóch malutkich księżyców Marsa, Dejmos, nie większy od Manhattanu, znajdował się prawie na wysokości synchronicznej.

Jego lekkie przyciąganie grawitacyjne miało w końcu spowodować wytrącenie satelitów z ich precyzyjnych orbit, ale obliczenia wykazały, że satelity będą stabilne przez cały czas pobytu ekipy na planecie.

Jamie nie przejmował się więc tym, że jako dyrektor misji będzie przez tydzień z dala od bazy. Miał pozostawać w kontakcie z bazą i Ziemią dzięki satelitom telekomunikacyjnym.

Ubierając skafander w celu wykonania dziesięciometrowego spaceru do łazika, zobaczył Vijay Shektar wchodzącą do śluzy i zdejmującą hełm. Potrząsnęła głową, żeby poprawić włosy i uśmiechnęła się do Jamiego.

— Sprawdziłam dwa razy wszystkie zapasy — powiedziała.

— Wszystko na miejscu.

— No to jedziemy na wycieczkę — rzekł Jamie. — Tak.

Usiadła przy nim na ławce biegnącej na całej długości szafek ze skafandrami i z westchnieniem zaczęła ściągać rękawice.

— Cholerny skafander ociera mnie na łokciu do krwi — poskarżyła się.

— Włóż kawałek gąbki — poradził Jamie. Bez względu na to, jak dobrze dopasowano skafandry, zawsze odczuwano pewien dyskomfort. Jego skafander był straszliwie sztywny. Nie dałoby się w nim biegać.

Jamie włożył już spodnie i buty, co było najtrudniejszym elementem wkładania kombinezonu. Wstał i sięgnął po górną część.

— To przypomina wkładanie rycerskiej zbroi — rzekła Shektar.

— Wyruszanie do walki ze smokami.

— Smokami? To by była sensacja!

— Prawdziwymi smokami — odparł. — Niewiedzą, nieznanym.

— Ach, tak. Prawdziwymi smokami Zgadza się.

— I strachem.

— Strachem? Boisz się?

— Wychodzenia na zewnątrz nie — wyjaśnił szybko Jamie.

— Nic boję się Marsa. Ten świat może być niebezpieczny, ale nie jest złowieszczy.

Siedziała tam odziana w kombinezon jak kobieta pożerana przez metalicznego potwora i uśmiechała się do niego.

— To czego się boisz?

— Nie boję się — ale inni tak. Boją się znaleźć coś, co ich przerazi.

— Życie?

— Inteligentne życie.

Na jej twarzy pojawiło się zrozumienie.

— To dlatego upierałeś się przy tej wyprawie. Budynek na klifie. Jamie z powagą skinął głową.

— Naprawdę sądzisz, że go znajdziemy?

— Mógłbym tam iść pieszo, gdybym musiał.

— I naprawdę wierzysz, że to artefakt, zbudowany przez inteligentnych Marsjan?

Dex Trumball wszedł do śluzy i podniósł wizjer.

— Jesteśmy gotowi i możemy ruszać, jak tylko dyrektor misji znajdzie się na pokładzie.

— Dwie minuty — rzekł Jamie. Po czym, patrząc w pytające oczy Vijay, dodał: — Niedługo się dowiemy, prawda?

Soi 6: Pierwsza wyprawa

Ekspedycja składała się z dwóch dużych segmentowanych łazików służących do przejażdżek w terenie. Łaziki były dokładnie takie jak te, z których korzystała pierwsza ekspedycja: każdy stanowił trio cylindrycznych aluminiowych modułów, zamontowanych na sprężystych, luźno zamocowanych kołach, które mogły przejeżdżać nawet po sporych głazach, nie powodując kołysania wnętrza pojazdu. Dawały ekspedycji znaczące oszczędności finansowe: koszty opracowania i testowania poniosła pierwsza ekspedycja. Druga musiała już tylko zamówić dwa kolejne egzemplarze.

Jeden z cylindrycznych modułów stanowił zbiornik paliwa, który był na tyle duży, że wystarczał na utrzymanie pojazdu w ruchu przez dwa tygodnie. W środkowym segmencie zwykle mieścił się sprzęt i zapasy, w razie potrzeby można było tam zainstalować małe ruchome laboratorium. Część przednia, największa, miała rozmiary miejskiego autobusu. Była hermetyczna, więc ludzie mogli w niej przebywać bez skafandrów. Z tyłu znajdowała się śluza — tam było połączenie z drugim modułem. Z samego przodu znajdowała się bąblowata przezroczysta czasza, która nadawała całemu pojazdowi wygląd olbrzymiej, metalowej gąsienicy.

Każdy łazik był zaprojektowany tak, by mógł pomieścić wygodnie cztery osoby, a w sytuacji awaryjnej dało się tam wcisnąć ich osiem.

Choć wtłoczony do niewygodnego, twardego skafandra, usadowiony z prawej strony kokpitu łazika, Jamie czuł się wolny.

Patrzył na marsjański krajobraz przesuwający się za oknem, a widział go jakby podwójnie: jego wyszkolone oko geologa katalogowało formy skalne, głazy i kratery oraz wyrzeźbione przez wiatr wydmy; jego umysł Nawaho rozpoznawał terytorium, które kiedyś mogło należeć do Ludu.

Jak bardzo to przypomina ojczystą pustynię Ludu, pomyślał. Rdzawy piasek i czerwone skały, strome płaskowyże na horyzoncie. Chwilami wydawało mu się, że zaraz zobaczy odciski stóp przodków.

Bzdura! — skarcił go jego anglosaski umysł. W promieniu setek milionów kilometrów nie ma tu nawet źdźbła trawy. Temperatura na zewnątrz jest ujemna, a w nocy spadnie setki stopni poniżej zera. Tym powietrzem nie da się oddychać.

A mimo to Jamie czuł się, jakby wrócił do domu.

Daleko stąd, na ścianie potężnego klifu Wielkiego Kanionu, czekały na niego ruiny starożytnego miasta. Jamie był tego pewien. Bez względu na to, co mówili inni, bez względu na to, przy czym upierała się racjonalna część jego umysłu, głęboko w duszy wiedział, że to, co zobaczył podczas pierwszej ekspedycji, zostało zbudowane przez istoty inteligentne.

— Trzydzieści kilometrów — odezwała się Stacy Dezhurova. Siedziała obok Jamiego w fotelu kierowcy, zapakowana w sztywny, pękaty kombinezon, nie włożyła tylko hełmu. Ze swoją brudnoblond fryzurą na pazia wyglądała jak Holenderka pożerana żywcem przez robota.

Jamie skinął głową i wysunął się niezgrabnie z fotela. Musiał się lekko schylić, żeby nie zahaczyć głową o szkło kokpitu.

Przecisnął się koło Trudy Hali, odzianej w beżowy kombinezon, siedzącej w środkowej części łazika. Uśmiechnęła się do niego.

Łazik zatrzymał się powoli. Jamie ledwo to poczuł. Dezhurova była znakomitym kierowcą.

Trumball stał koło śluzy z tyczką stacji pomiarowej w ręce. Dex miał potem wyjść i pracować na zewnątrz, ale Jamie chciał wyjść pierwszy.

— Lista kontrolna — odezwał się Trumball i podał radiolatarnię Jamiemu.

Jamie skinął głową i opuścił wizjer hełmu. Trumball szybko lecz starannie przebiegł przez wszystkie punkty listy kontrolnej, upewniając się, że skafander Jamiego jest właściwie uszczelniony, a całe wyposażenie działa poprawnie.

— Dobra, chłopie — rzekł, klepiąc Jamiego po tylnej części hełmu. Jego głos tłumiła warstwa izolacyjna skafandra.

— Idę do śluzy — powiedział Jamie do mikrofonu wbudowanego w hełm, pomiędzy wizjerem a pierścieniem szyjnym.

— Zrozumiałam — usłyszał potwierdzający komunikat Dezhurovej. — Czekaj. Mam żółte światełko na module ultrafioletu.

Na suficie śluzy znajdowała się bateria ultrafioletowych lamp, które włączały się automatycznie, kiedy w śluzie panowała próżnia. Światło ultrafioletowe miało sterylizować zewnętrzną powierzchnię skafandrów, zabijając wszelkie mikroby, jakie mogły przyczepić się do ich powierzchni, by badacze nie skazili planety na zewnątrz mikroskopijnymi żyjątkami z Ziemi. Ponadto ultrafiolet miał zabijać wszelkie miejscowe mikroorganizmy na skafandrach, kiedy badacze wracali.

— Zapasowe świeci na zielono — głos Dezhurowej przerywany trzeszczeniem odezwał się w słuchawkach. — Sprawdzę główny obwód, jak będziesz w środku.

— Dobra. Wchodzę do śluzy.

Śluza nie była większa od budki telefonicznej, człowiek w skafandrze ledwo się w niej mieścił. Ściskając tyczkę geologiczno-meteorologicznej stacji pomiarowej w jednej ręce, drugą Jamie wcisnął klawisz zewnętrznej klapy. Usłyszał, jak pompa budzi się do życia, a światełko na panelu zmienia kolor z zielonego na żółty.

Odgłos pracującej pompy i lekkie syczenie powietrza ucichło, choć Jamie nadal czuł wibrująca pompę pod grubymi podeszwami butów. Minutę później i to zanikło, a światełko zmieniło kolor na czerwony. W śluzie panowała próżnia.

Ultrafioletowe światełko oczywiście było niewidoczne dla jego oczu, choć miał wrażenie, że czerwone paski na rękawach zaczynają się lekko jarzyć.

Jamie nacisnął przycisk sterujący i zewnętrzna klapa stanęła otworem. Zszedł ostrożnie po metalowej rampie na czerwony marsjański piasek.

Wiedział, że to nonsens, ale Jamie czuł się wolny i szczęśliwy, kiedy był na zewnątrz sam. Wszędzie dookoła niego rozciąga ły się jałowe czerwone piaski, aż do wystrzępionego, pofalowanego horyzontu, który był tak blisko, że odczuwało się pewien dyskomfort. Brzeg tego świata. Początek nieskończoności. Niebo nad horyzontem było żółtobeżowe, a im bliżej małego, dziwnie słabego słońca, tym bardziej przechodziło w błękit.

— Po lewej mamy niezły krater — powiedział do mikrofonu. — Wygląda na świeży, ma młode skały na obrzeżach.

Podróżowali szlakiem, który już przebyli podczas zaimprowizowanej wyprawy do Wielkiego Kanionu sześć lat wcześniej. Podczas tej wyprawy o mało nie zginęli. Ale to wtedy odkryto żywe marsjańskie porosty na dnie Tithonium Chasma.

Jamie był bliski wypatrywania śladów kół z tej wyprawy, ale miotany wiatrem piasek zakrył je całkowicie. Sześć lat temu nie zadali sobie trudu montowania stacji pomiarowych; za bardzo się śpieszyli. Teraz Jamie naprawiał to niedopatrzenie.

Wyciągnął tyczkę, rozkładając ją na pełną wysokość dwóch metrów i wetknął ją głęboko w czerwoną, pylistą glebę. To nie jest gleba, przypomniał sobie. Regolit. Gleba jest przetykana żywymi istotami: robakami, owadami, bakteriami. W rdzawych, żelazistych piaskach Marsa nie odkryto śladów życia. Pełno w nich było nadtlenków, jak w proszku do wybielania. Kiedy pierwsze zautomatyzowane ładowniki pobrały próbki z powierzchni, nie znaleziono w nich nawet śladu molekuł organicznych i nadzieje na znalezienie życia na Marsie spełzły na niczym.

Jamie uśmiechnął się do siebie w środku hełmu, wpychając tyczkę stacji pomiarowej jak najgłębiej w grunt. Mars nas zaskoczył, pomyślał. Znaleźliśmy życie. Ciekawe, co znajdziemy tym razem?

Pod warstwą nadtlenków mogą być kolonie bakterii, które nigdy nie oglądają światła słonecznego, bakterie żywiące się skałą i wodą z wiecznej zmarzliny. Geolodzy byli zaskoczeni, gdy znaleźli takie bakterie głęboko pod powierzchnią Ziemi. Opos Craig wiercił w poszukiwaniu takich organizmów na Marsie.

Jamie spocił się, zanim udało mu się osadzić tyczkę solidnie w ziemi. Sięgnął w górę i rozłożył baterie słoneczne stacji, a następnie włączył nadajnik radiowy stacji.

Śpiewaj swoją pieśń, powiedział cicho do stacji. Totem dla naukowców, uświadomił sobie. Instrumenty wbudowane w smukłą tyczkę będą cały czas mierzyć drgania gruntu, przepływ ciepła z wnętrza planety, prędkość wiatru i wilgotność. Z setek stacji geologicznych, jakie ustawili na planecie podczas pierwszego pobytu, ponad trzydzieści nadal funkcjonowało po sześciu latach. Jamie chciał znaleźć te, które się zepsuły i dowiedzieć się, co się stało.

Ale nie teraz, powiedział sobie. Nie dziś. Wrócił do łazika i wszedł do otwartej śluzy.

Odwrócił się i popatrzył na upstrzony skałami krajobraz, zanim zamknął klapę. Ten świeżo wyglądający krater kusił go, ale wiedział, że teraz nie mają czasu. Jeszcze nie teraz.

Jamie patrzył na Marsa. Jałowa, prawie pozbawiona powietrza planeta, zimniejsza niż Syberia, Grenlandia czy Biegun Południowy. Ale mimo to, dla niego wyglądała jak dom.

Zapis w dzienniku

Nikt z nich chyba nie rozumie, jakie niebezpieczeństwo nam grozi. To jest obcy świat, a my wszyscy musimy chronić się cienką skorupą z plastyku albo metalu. Jeśli tę skorupę coś przebije, a wystarczy małe ukłucie, wszyscy umrzemy w cierpieniach. Jaką głupotą było przybycie tutaj — wszyscy oni są jeszcze większymi głupcami ode mnie. Jesteśmy o włos od śmierci, a oni się zachowują, jakby o tym nie wiedzieli. Albo ich to nie obchodziło. Co za głupcy!

Soi 6/7: Noc

— Tak naprawdę — rzekła Trudy Hali — to większość pracy naukowej jest strasznie nudna.

Cała czwórka siedziała na dolnych pryczach w środkowej części modułu, mając przed sobą składany stolik i resztki kolacji. Dwie kobiety siedziały po jednej stronie stołu, Trumball i Jamie po drugiej.

— Większość każdej pracy jest nudna — powiedział Trumball, sięgając po szklankę z wodą. — Kiedy byłem mały, pracowałem z moim starym w biurze. I wy mi mówicie o nudzie!

— To samo mówią o lataniu w siłach powietrznych — dodała Dezhurova z powagą. — Długie godziny nudy, przerywane chwilami autentycznego przerażenia.

Zaśmiali się.

— Wiem, że poruszalibyśmy się znacznie szybkiej, gdybyśmy nie instalowali tych stacji pomiarowych — powiedział Jamie — ale one są ważne, bo…

— Och, nie bądź taki na serio! — odparł Hali, nieco zdumiona. — Przecież nic nie mówię. Ja tylko poczyniłam filozoficzną uwagę.

— Anglicy to taki poważny naród — Trumball wyszczerzył się do niej z drugiej strony stołu. — Rozumiecie, filozofia, te sprawy.

— Zgadza się — przytaknęła Hali. Jamie uśmiechnął się do nich.

— Idzie nam całkiem nieźle — powiedziała Dezhurova. — Dotrzemy w pobliże brzegu kanionu jutro o zachodzie słońca.

— Moglibyśmy dotrzeć do samego brzegu, gdybyśmy rozstawiali stacje trochę rzadziej — zaproponował Trumball. — Powiedzmy, co pięćdziesiąt kilometrów, a nie co trzydzieści.

Jamie poczuł, jak marszczy czoło.

— Trzydzieści kilometrów oznacza, że zatrzymujemy się mniejwięcej co godzinę.

Trumball odwrócił się w stronę Jamiego z pewnym siebie uśmieszkiem.

— Tak, ale jeśli będziemy się zatrzymywać co półtorej godziny, jutro zaliczymy sześć albo siedem przystanków. Sprawdziłem na komputerze. Będziemy mieli znacznie lepszy czas.

Na twarzy Hali pojawił się wyraz namysłu.

— Jaki to będzie miało wpływ na strumień danych? Trumball wzruszył ramionami.

— Niewielki. Trzydzieści kilometrów zostało wybranych na wyczucie, prawda? Jeśli będziemy zatrzymywać się co godzinę, maksymalna prędkość nie wyniesie więcej niż trzydzieści kilometrów na godzinę, tak?

— Jeśli więc będziemy rozstawiać stacje co pięćdziesiąt kilometrów, to nadal otrzymamy dane, które chcemy? — spytała Hali.

Jamie przyjrzał się jej twarzy po przeciwnej stronie wąskiego stołu. Szaroniebieskie oczy utkwiła w Trumballu. Miała lekko wystający podbródek, kości policzkowe prawie jak u modelki. Na Ziemi była zapaloną biegaczką; nawet podczas długiego lotu na Marsa biegała w wolnym czasie całymi godzinami po zewnętrznym korytarzu statku.

Trumball machnął ręką.

— Pewnie. Trzydzieści kilosów, pięćdziesiąt kilosów, co za różnica? — Twarz miał zwróconą w stronę Hali, ale patrzył w bok na Jamiego.

Biorąc głęboki oddech, by dać sobie czas do namysłu, Jamie odparł:

— Może masz rację, Dex. Ustawianie stacji trochę rzadziej, nie powinno im zaszkodzić.

Oczy Trumballa rozszerzyły się. Dodał szybko:

— I szybciej dotrzemy do Wielkiego Kanionu. Jamie pokiwał głową.

— Czemu nie? Dobry pomysł.

Uśmiech Trumballa wyrażał raczej triumf niż wdzięczność.

Gdy reszta na zmianę korzystała z toalety i przebierała się w piżamy, Jamie poszedł do kokpitu i wywołał bazę.

Pojawiła się szczupła, ciemnooka twarz Tomasa Rodrigueza i wypełniła ekran panelu rozdzielczego. Jamie składał wieczorny raport, a Rodriguez przesyłał go na Tarawę; w tym czasie jakaś głęboka część umysłu zastanawiała się nad kolorami skóry członków ekspedycji. Nie było żadnych prób uzyskania równowagi rasowej, narodowościowej czy choćby płciowej, ale wśród członków ekspedycji występowały wszystkie kolory skóry, od białej jak kość słoniowa karnacji Trudy Hali, przez oliwkowy brąz Rodrigueza, do prawie ciemnej jak mahoń Vijay Shektar.

Jamie próbował tak planować zadania dla misji terenowych, żeby w każdym zespole znalazły się co najmniej dwie kobiety. Wiedział, że to nadmiar ostrożności, a nawet prudcria, ale pomyślał, że kobiety będą się czuły lepiej, mając w zespole inną przedstawicielkę swojej płci niż w towarzystwie samych mężczyzn.

Tylko że wtedy Vijay zostawała sama w kopule z Fuchidą, Craigiem i Rodriguezem, ale doszedł do wniosku, że Vijay sobie poradzi. Fuchida nie stanowił problemu, Craig zachowywał się raczej jak dobrotliwy wujek, a Rodriguez miał swoje zapasy testosteronu, ale nie wydawał się agresywny na tyle, żeby Jamie musiał się tym martwić.

Mimo to chciał zobaczyć Vijay i porozmawiać z nią.

Po skończeniu raportu spytał:

— Czy Vijay jeszcze nie śpi?

— Chyba nie — odparł Rodriguez. — Nie rozłączaj się, zaraz sprawdzę.

W kopule nie było żadnego systemu komunikacyjnego, tylko sieć głośników zarezerwowana dla sytuacji awaryjnych. Rodriguez po prostu wstał od konsoli komunikacyjnej i poszedł do sypialni Shektar. Jamie czekał, gapiąc się na pusty ekran. Rodriguez po chwili wrócił.

— Wygląda na to, że siedzi przy komputerze i gada z Dexem.

Jamie odwrócił się w fotelu. Oczywiście. Dex kucał na górnej pryczy pochylony nad laptopem, a ekran świecił prosto na jego roześmianą, młodą, przystojną twarz.

Soi 7/8: Noc

— A teraz najtrudniejsza część — ostrzegła Jamiego Dezhuiwa. Po całym dniu jazdy prowadziła łazik po powoli wznoszącym się gruncie, omijając głazy wielkości samochodów, zwalniając, gdy teren robił się bardziej stromy.

Z prawej strony zachodzące słońce prawie dotykało postrzępionego horyzontu, blade, różowawe światło padało na kokpit, rzucając długie cienie na kamienisty grunt. Wszyscy mieli na sobie ciemne kombinezony. Ostatnia stacja geologiczno-meteorologiczna została zainstalowana prawie dwie godziny wcześniej. Teraz docierali do skraju największego kanionu w Układzie Słonecznym.

— Brzeg pojawia się nagle — ostrzegł Jamie, prawic szeptem.

— Latałam na symulatorach — odparła sucho Dezhurova, nie spuszczając z oczu powoli przesuwającego się krajobrazu.

— Przepraszam — mruknął Jamie. Rzuciła mu szybkie spojrzenie.

— Drugi pilot to zawsze jak pasażer w samochodzie — rzekła bezbarwnym tonem.

Jamie prawie uniósł się w fotelu.

— Chyba…

— Tak?

— Jest!

Dezhurova wcisnęła hamulec tak delikatnie, że Jamie prawie nie poleciał do przodu. Siedział, patrząc na potęgę Wielkiego Kanionu. Prawie dech mu zaparło.

— Huuuuurra — mruknęła Stacy, rozciągając to słowo, a głos łamał jej się z trwogi.

Patrzyli na brzeg Wielkiego Kanionu, planetarnej rozpadliny, która na Ziemi mogłaby sięgać od Nowego Jorku po San Francisco, miała pięć kilometrów głębokości i była tak szeroka, że drugiego brzegu nie było widać.

Grunt opadał nagle, bez żadnych znaków ostrzegawczych. O wiele, wiele niżej, głębiej, niż na dnie ziemskich oceanów, znajdowało się dno kanionu, rozciągającego się aż za horyzont. Widoku nie mąciła najlżejsza mgiełka; widzieli ostro wszystkie szczegóły, które zamazywała dopiero odległość.

— Patrzcie tylko! — krzyknęła Dezhurova przez ramię.

— Dojechaliśmy? — spytała Trudy Hali, gdy ona i Trumball przecisnęli się do kokpitu i kucnęli za siedzeniami, by popatrzeć przez szybę.

— Niesamowite — wyszeptała Hali.

Jamie spojrzał na Trumballa. Po raz pierwszy w życiu Dexowi odjęło mowę. Gapił się oszołomiony na majestat Tithonium Chasma.

Prowadź mnie właściwą ścieżką, dziadku, modlił się po cichu Jamie. Prowadź mnie do harmonii, która zaprowadzi pokój w moim sercu. Pozwól mi odnaleźć prawdę i dotrzeć do piękna.

Trumbal! wreszcie zdołał się odezwać.

— Nie widzę śladu po waszym zejściu na dół.

— Jest o kilka kilometrów stąd na prawo — odparł Jamie, tak pewien jak tego, jak się nazywa.

Kucając przy fotelu Jamiego, Trumball mruknął:

— Wielki wódz znać swoja wioska, co? Jamie spojrzał na niego ostro.

— A żebyś wiedział.

Dezhurova postukała palcem w wyświetlacz z elektroniczną mapą.

— Jamie ma rację. Jesteśmy tutaj, a tu… — palec przesunął się do migającego zielonego punktu na mapie — …chcemy dotrzeć.

— Możemy się tam dostać przed nocą? — spytała Hali.

— Nie — odparła Dezhurova, potrząsając głową. — Słońce już zachodzi.

— Do zmroku zostało jeszcze z pól godziny podsunął Trumball.

Dezhurova obróciła się w fotelu i spojrzała na niego.

— Chcesz jeździć na macanego w ciemnościach wzdłuż brzegu klifu? Bo ja nie.

— Nie będzie ciemno, a przynajmniej nie od razu. I na litość boską, przecież mamy reflektory.

Dezhurova wysunęła do przodu szeroki podbródek.

— To nie jest Batmobil, a ja nie mam kalafiora zamiast mózgu. Trumball skrzywił się ze zdumieniem. Jamie uśmiechnął się w duchu. Astronauci mówili czasem „mieć kalafior zamiast mózgu” na określenie czyichś możliwości intelektualnych na poziomic jarzyny.

— Nadal uważam…

Jamie uciął dyskusję.

— W każdym sporze, w którym chodzi o bezpieczeństwo, decydujący głos ma astronauta. Takie są zasady.

— A my zawsze przestrzegamy zasad? — warknął Trumball. Hali próbowała załagodzić sytuację.

— Jesteśmy tylko o pół godziny drogi od tego miejsca, czemu więc nie poczekać do rana? Przecież to żadna różnica.

Trumball uśmiechnął się do niej, ale jego uśmieszek nie wyglądał na szczery.

— Tak, chyba masz rację. Co za różnica.

Trumball wstał i ruszył w stronę miniaturowej kuchenki z tyłu modułu. Z niechęcią, jak sądził Jamie.

— To ja zacznę robić kolację — zawołał przez ramię.

Hali podeszła i zaczęła pomagać mu w wyciąganiu pakietów z gotowymi daniami z zamrażarki i wkładaniu ich do kuchenki mikrofalowej.

— Wychodzę ustawić stację — oświadczył Jamie Dezhurovej, wstając z fotela.

— To znaczy, że my też musimy włożyć skafandry — rzekła z westchnieniem.

— W tym przypadku możemy trochę nagiąć przepisy. Będę na zewnątrz przez parę minut.

Jej szafirowobłękitne oczy przeniosły się na Trumbulla.

— Nagiąć przepisy? Jak sądzisz, co on sobie pomyśli? Zanim Jamie zdążył odpowiedzieć, Dezhurova dodała:

— Poza tym, ja też chciałam się przejść.

Oboje wyjęli więc skafandry przechowywane w śluzie i włożyli je, zaś Trumball i Hali rozłożyli stół i zaczęli jeść.

— Poczekajcie na nas z deserem — zawołała wesoło Dezhurova.

— Dobrze — odparła Hali.

Sprawdzili sobie nawzajem skafandry, a następnie Jamie wziął jedną ze stacji i wszedł do śluzy. Kiedy już znalazł się na zewnątrz, rozłożył tyczkę i wkopał ją w ziemię, Dezhurova dołączyła do niego, przechodząc przez zewnętrzną klapę.

— Ten cholerny obwód ultrafioletu dalej nie działa — poskarżyła się.

Siłując się z tyczką, Jamie odparł:

— Może powinniśmy go zbadać z konsoli i znaleźć uszkodzenie.

— Tak, tak powinniśmy zrobić — rzekła. — Po czym dodała: — Do tych stacji powinni doczepiać elektryczne świdry.

Pochylony, zasapany z wysiłku przy wbijaniu tyczki w ziemię, Jamie odparł:

— Siła mięśni jest tańsza.

Wyprostował się i podkręcił wentylatory skafandra. Czuł, jak pot ścieka mu po żebrach.

— Poradzę sobie — powiedział.

— Nie włączyłeś światła — zauważyła.

— Poczekaj. Chcę zobaczyć, czy…

— Słońce zaszło. Musimy wracać do środka.

— Za moment.

— Co to jest?

Jamie odwrócił się i zobaczył delikatną, różową poświatę w miejscu, gdzie słońce skryło się za poszarpanym horyzontem. Niebo na wschodzie było czarne i puste.

— Poczekaj, aż oczy przyzwyczają się do ciemności — doradził Dczhurovej.

— Jeśli chcesz zobaczyć Ziemię, to nie…

— Nie — szepnął. — Poczekaj.

— Na co?

Zobaczył je. Połyskujące wstęgi światła, blade jak duchy, mrugające na niebie w okolicach różu i bieli widma.

— Zorza! — rzekła Dczhurova.

— Podniebni tancerze — mruknął Jamie, bardziej do siebie niż do niej.

— Musiał być rozbłysk słoneczny… jakaś turbulencja…

— Nic — Jamie usłyszał własny głos. — Magnetosfera Marsa jest tak słaba, że wiatr słoneczny uderza o górne warstwy atmos fery na całej planecie. Zorza pojawia się prawie co noc, zaraz po zachodzie słońca. Tylko szybko znika.

Nawajska część jego umysłu mówiła: podniebni tancerze przybyli, dziadku. Widzę ich. Rozumiem. Przynieśli mi twoją duszę, dziadku. Jak dobrze, że jesteś tu ze mną. Przynosisz mi siłę i piękno.

Starzy nauczali, że Lud kiedyś żył na czerwonej planecie, na długo zanim przybył na pustynię, która teraz jest jego domem. Kojot, zawsze zwodniczy, zesłał wielką powódź, która zabiłaby Lud, gdyby przedtem nie dotarł bezpiecznie na błękitną planetę.

Lot

Bez względu na to, jak się starał, Jamie uważał, że jego kajuta na lecącym na Marsa statku jest mała, zagracona i duszna.

Wiedział, że jest nieco większa niż ta, którą zajmował podczas pierwszej ekspedycji. Tamten statek miał jednak mesę zdolną pomieścić wszystkich dwunastu astronautów i naukowców, jacy znajdowali się na pokładzie. I było tam obserwatorium, gdzie można było odizolować się od wszystkich, przynajmniej na chwilę.

Statek drugiej ekspedycji zbudowano na planie koła. Każdy z ośmiu przedziałów miał kształt wycinka tortu; wszystkie miały dokładnie takie same wymiary. Po zewnętrznej średnicy biegł korytarz, z którego wchodziło się do wszystkich przedziałów. Służył także jako bieżnia Trudy Hali. Co rano, przez całe pięć miesięcy lotu na Marsa, Jamie budził się na odgłos jej niezmordowanego tupania, i jeszcze jedno okrążenie, i jeszcze jedno, i tak przez co najmniej godzinę.

Na szerszym końcu przedziału znajdowały się drzwi wychodzące na korytarz. Z drugiej strony wchodziło się do dwóch łazienek statku: jednej dla trzech kobiet, drugiej dla pięciu mężczyzn.

Nie było obserwatorium. Projektanci statku umieścili w każdym przedziale płaski ekran na ścianie, elektroniczne „okno”, które mogło wyświetlać obraz na zewnątrz albo filmy, w zależności od życzenia mieszkańca. Mógł być także używany jako ekran komputera.

Cylindryczny statek był zawieszony na końcu pięciokilometrowej uwięzi zbudowanej z mikroskopijnych fulerenów, sztucznych cząstek węgla o kształcie piłki. Wytrzymałe, lekkie i łatwe w obróbce, więzi fulerenowe miały większą wytrzymałość na rozciąganie niż jakikolwiek stop metaliczny. Po drugiej stronie uwięzi znajdował się nuklearny napęd rakietowy i tarcza radiacyjna. Dwa moduły wirowały wokół wspólnej osi, co dawało siłę odśrodkową: pełne ziemskie g po opuszczeniu orbity okołoziemskiej, powoli zmniejszające się do jednej trzeciej g — przyciągania na Marsie w trakcie pokonywania odległości między planetami. Dzięki temu badacze mogli przystosować się do marsjańskiej grawitacji jeszcze przed lądowaniem.

Mimo elektronicznego okna Jamie czuł się jak zwierzę w klatce, jak skazaniec w więzieniu. Na statku nigdy nie było cicho; pompy stukały, wentylator szumiał, komputery piszczały. Słychać było rozmowy ludzi znajdujących się trzy albo cztery przedziały dalej. Codzienny jogging Trud Hali po korytarzu wydawał się chińską torturą, rytmiczne, precyzyjne uderzenia.

Jamie starał się spędzać w przedziale możliwie jak najmniej czasu, wolał mesę znajdującą się poziom wyżej. Było tam ciasno, ale przynajmniej wszyscy mogli się tam zmieścić. Zawsze zderzali się tam ramionami i to dosłownie. Po „dzień dobry” zawsze padało nieuniknione „przepraszam”.

Mesa służyła także za salę konferencyjną. Nie było innego pomieszczenia. Statek zaprojektowano z myślą o minimalizacji kosztów, a nic wygodzie załogi.

Mimo ciasnoty, a może właśnie z jej powodu, wszyscy byli niezmiernie uprzejmi. Przez większość czasu. Nikt nie narzekał na zapachy ani kiepskie dowcipy. Nikt nie oglądał filmów ani nie słuchał muzyki bez słuchawek, chyba że wszyscy inni zgodzili się na dany utwór. Jeśli jakakolwiek para oddalała się w celu uprawiania seksu, nikt tego nie komentował, ani w trakcie, ani potem. Przeważnie.

Bywały jednak napięcia. Oposowi Craigowi dokuczano z powodu jego nosa, ale zdaniem Jamiego był nadwrażliwy, kiedy chodziło o jego status serwisanta wyprawy. Jamie wiedział, że to profesjonalny naukowiec, ale taki, który spędził większość życia na pracy dla firm naftowych, a nie na uczelni. Inni naukowcy nieświadomie traktowali go jako kogoś gorszego.

Vijay Shektar sprawiała wrażenie, jakby cały czas zachowywała czujność na wypadek niechcianych zalotów. Spotykając ją po raz pierwszy, Jamie uznał, że jest atrakcyjną młodą kobietą, ale po paru miesiącach zamknięcia w przestrzeni statku zaczęła mu przypominać jedną z tych zmysłowych tancerek wyrzeźbionych na fasadach indyjskich świątyń. Wszyscy inni mężczyźni odnosili takie samo wrażenie. Jednak jej ciążkawy australijski dowcip sprawiał, że odpychała wszystkich, którzy próbowali się do niej zbliżyć. Przyznanie się do porażki zajęło Tomasowi Rodriguezowi kilka tygodni.

Zgłębienie Fuchidy przyszło Jamiemu z większym trudem. Przez cały czas był niezmiernie uprzejmy i wydawało się, że doskonale radzi sobie z brakiem przestrzeni. Jednak oczy miał smutne, melancholijne, jakby tęsknił za utraconym na zawsze rajem. Jamie zastanawiał się, co też gnębi japońskiego biologa: coś z przeszłości czy coś z przyszłości?

Druga z pary biologów, Trudy Hali, wyglądała na całkowicie zajętą sobą: przez większość czasu uprzejma, inteligentna, ale niezbyt otwarta. Chodziła swoimi ścieżkami i zajmowała ją głównie praca z Fuchidą.

Anastasja Dczhurova była jej przeciwieństwem: Stacy wyglądała na ponurą i odpychającą, tymczasem kiedy tylko zaczęło się z nią rozmawiać, zamieniała się w przyjazną, sympatyczną, bardzo kompetentną osobę. Było mocno zbudowana, szeroka w pasie, powolna w ruchach, ale jej odruchy działały z prędkością światła. Podczas obowiązkowego treningu na odludziach Dakoty Jamie zobaczył, jak łapie gołą ręką polną mysz, która węsząc weszła do jej namiotu. Potem ostrożnie wyniosła przerażonego gryzonia na zewnątrz i wypuściła.

Dezhurova była starsza pośród astronautów, miała na koncie ponad tuzin lotów w kosmos na rosyjskich statkach; w hierarchii była druga po Jamiem. Pracowała z Rodriguezcm, a w miarę upływu czasu — coraz częściej z Craigiem, przy konserwacji sprzętu i prowadzeniu eksperymentów astronomicznych dla naukowców z Ziemi.

Jeśli nawet bycie jej podwładnym było niemiłe dla tkwiącego w Rodriguezie macho, nie dawał tego po sobie poznać. Tomas wyglądał na przyjaznego, łatwego w obejściu faceta, choć Jamie zastanawiał się, jak długo nie będzie sprawiał kłopotów, przebywając w towarzystwie trzech kobiet.

Najbardziej irytował Jamiego Dex Trumball. Dex z jego napuszonym uśmiechem przystojniaka i gładkimi manierami. Miody człowiek z bogatej rodziny, który nigdy nie musiał w życiu o nic walczyć. Jego ojciec w znacznym stopniu przyczynił się do sfinansowania ekspedycji, ale Dexa i tak by wybrano, bo geofizykiem był dobrym. Magisterium w Yale i doktorat w Berkeley, plus doskonałe prace o księżycowych maskonach.

Długie miesiące podróży przebiegały dość gładko, jeśli nie liczyć awarii łączności, kiedy to główna antena zareagowała na błędne polecenie komputera i odwróciła się od Ziemi. Przez cały dzień Dezhurova i Rodriguez próbowali wszelkich znanych im sztuczek programistycznych, żeby odblokować antenę — bez skutku. W końcu Rosjanka i Craig musieli włożyć skafandry, wyjść na zewnątrz, wyjąć moduł sterujący anteny i przeprogramować go w statku, a następnie wyjść ponownie i założyć go. Strat nie było, nikomu nic się nie stało, choć wszyscy się denerwowali, dopóki nie odzyskali połączenia z centrum kontroli lotów na Tarawie.

Jamie zauważył jednak, że Trudy Hali jest blada jak papier z powodu stresu. Gdy spytał o to Vijay, Shektar odparła, że daje jej środki uspokajające.

Ostatni incydent miał miejsce, kiedy nastąpił rozbłysk słoneczny i musieli spędzić pięćdziesiąt trzy godziny w opancerzonym schronie burzowym statku. Hali dyszała ze zdenerwowania, ale nikomu innemu nic się nie działo. Trudy w pewnym momencie trochę ich wystraszyła, łapiąc papierową torebkę i dysząc w nią przez jakieś dwadzieścia minut.

Aż pewnej nocy, gdy przebyli już połowę drogi na Marsa, Jamie szykował się do snu i nagle usłyszał stłumiony śmiech w sąsiednim przedziale: Dcx.

— Co takiego udało mu się osiągnąć? — przez cienką ścianę między przedziałami głos Trumballa brzmiał oskarżycielsko, prawie ze złością. — Czym on się zasłużył w geologii?

Głos odpowiadającego był zbyt niski i stłumiony, żeby dało się rozróżnić słowa albo zidentyfikować osobę. Brzmiał jednak jak głos kobiety.

— To ja ci powiem, czym się zasłużył nasz wielki wódz — mówił dalej Trumball, głośno i wyraźnie. — Niczym. Zero. Nic.

On mówi o mnie! — uprzytomnił sobie Jamie. Kobieta coś powiedziała; jej ton brzmiał, jakby zaprotestowała.

— Tak, jasne, poprowadził pierwszą wyprawę do Wielkiego Kanionu i znaleźli tam porosty. Ale to nie on dokonał odkrycia, tylko panie od biologii. Z jedną nawet się ożenił, ale i tak mu coś nie wyszło.

Kobieta znów przemówiła, jeszcze ciszej.

— Gdyby nie był czerwonoskóry, nie zostałby dyrektorem misji, tyle ci powiem — upierał się Trumball. — Jego osiągnięcia naukowe to zero. To był polityczny wybór i tyle.

Trumball mówił jeszcze przez chwilę, ale tak cicho i niewyraźnie, że Jamie nie był w stanie nic zrozumieć.

Jamie opadł na koję, czując się pusty w środku, wykończony, pokonany. On ma rację, uświadomił sobie. Nie osiągnąłem za wiele w mojej dziedzinie. Poleciałem na pierwszą wyprawą przez przypadek, a potem zrobili mnie dyrektorem misji, bo prowadziłem całą kampanię, żeby to osiągnąć.

Próbował zasnąć, ale nie mógł. Czy to samo myślą o mnie pozostali? Czy tolerują mnie tylko dlatego, że byłem na pierwszej wyprawie? Czy dlatego, że jestem od nich wszystkich starszy?

Potem usłyszał chichot kobiety. Dex ją uciszył. Jamie próbował nie słyszeć, odwrócił się na pryczy i zakrył głowę cienką, plastykową poduszką. Na chwilę zapadła cisza. Po czym doleciał cichy jęk, prawie szloch. Jamie zacisnął oczy i usiłować wmówić sobie, że nic nie słyszy. Kobieta znów szlochała. Trwało to przez prawie godzinę.

Jamie nie potrafił określić z całą pewnością, kto był z Dexem, ale wydawało mu się, że była to Vijay.

Minęło kilka dni, zanim mógł znów spojrzeć jej w oczy. Zanim mógł popatrzeć na którekolwiek z nich, nie zastanawiając się, co się dzieje w ich głowach.

Na Trumballa wcale nie mógł patrzeć. Aż pewnego dnia konflikt stał się otwarty.

Fuchida i Hali prowadzili dla reszty naukowców wykład o ostatnich odkryciach na Ziemi. Wszyscy stłoczyli się na ławkach otaczających jedyny długi stół w mesie. Ekrany wzdłuż zakrzywionych grodzi pokazywały mikrofotografie próbek marsjańskich porostów, które pierwsza ekspedycja zabrała na Ziemię.

— Jeszcze przed odlotem wiedzieliśmy — mówiła Trudy Hali, stojąc u szczytu stołu — że marsjańskie porosty pod pewnymi względami przypominają ziemskie porosty, zaś pod innymi całkowicie się różnią. — Podobnie jak w przypadku ziemskich porostów, są to kolonie alg i grzybów żyjących w symbiozie.

— Tak bez ślubu? — zażartował Trumball.

— One rozmnażają się bezpłciowo — odparła niezrażona Trudy.

— To żadna zabawa.

— Skąd wiesz, skoro nie próbowałeś?

Jamie oparł się na przedramionach i wtrącił cicho:

— Czy możemy trzymać się tematu? Hali skinęła głową i mówiła dalej:

— Najciekawsze jest to, że ich materiał genetyczny zawiera molekuły o dwóch niciach, które bardzo przypominają nasze własne DNA.

— Ich program genetyczny — podjął Fuchida, stając obok Hali — wygląda dość podobnie do naszego własnego kodu genetycznego.

Wskazując na grafikę komputerową w firmie podwójnej helisy, Fuchida rzekł:

— Ich geny składają się z czterech jednostek podstawowych, tam samo jak nasze.

Jamiemu przyszło do głowy, że głos Fuchidy lekko drży. Podniecenie, które usiłował stłumić?

— Chcesz powiedzieć, że jesteśmy z nimi spokrewnieni? — spytała Shektar ze zdumieniem w głosie.

— Niekoniecznie — odparł Fuchida, unosząc lekko dłoń. — Podstawowe jednostki nie są takie same jak u nas. My mamy adeninę, cytozynę, guaninę i tyminę. Marsjańskie jednostki podstawowe mają podobne funkcje, ale inny skład chemiczny. Nie nadano im jeszcze formalnych nazw. Określamy je po prostu jako Mars Jeden, Mars Dwa, Mars Trzy, i…

— Niech zgadnę — wtrącił się Trumball. — Mars Cztery? Fuchida wykonał coś w rodzaju miniaturowego ukłonu.

— Tak, Mars Cztery.

— Cóż, to prawie poezja — mruknął Opos Craig.

Fuchida i Hali objaśniali na zmianę, jak działa marsjańskie DNA, zaś umysł Jamiego zaczął błądzić. Taki sam system przekazywania informacji genetycznych z pokolenia na pokolenie, ale inna budowa chemiczna. Czy jesteśmy z nimi spokrewnieni? Czy ziemskie życie może wywodzić się z Marsa? Albo na odwrót?

Pozostali dyskutowali o tym samym, jak sobie z opóźnieniem uświadomił.

— Życie ziemskie musi pochodzić z Marsa — upierał się Craig.

— Nie może być odwrotnie.

— Czemu? — dopytywała się Shektar.

— Grawitacja — odparł Trumball. — Na Marsie kawałek skały może o wiele łatwiej oderwać się od podłoża i zawędrować na Ziemię niż odwrotnie.

— Poza tym Mars jest o wiele bliżej pasa asteroidów — wtrącił Rodriguez z końca stołu. — Meteoroidy uderzają tu o wiele częściej niż na Ziemi.

— Tak, oczywiście — zgodziła się Hali.

— Meteoroid wyrzuca kawałki marsjańskiej skały w przestrzeń kosmiczną — Rodriguez z uporem mówił dalej. — Niektóre z tych skał mogły dryfować na tyle blisko Ziemi, że jej pole grawitacyjne przechwyciło je i ściągnęło na powierzchnię.

Wszyscy pogrążyli się w chaotycznej dyskusji o tym, czy życie na Ziemi i na Marsie mogą być jakoś ze sobą powiązane. Jamie słuchał nie bez większego zainteresowania, sam zastanawiając się nad powiązaniami. Zapominał o Dexie i jego poniżających uwagach, zapomniał o swoich zmartwieniach związanych z tym, co inni o nim myślą. Oczami duszy widział marsjańską budowlę na ścianie Wielkiego Kanionu i podobne, rozrzucone po południowo-zachodniej pustyni.

Głęboko w duszy czuł, że musi istnieć jakiś związek; dwa światy dryfowały tak blisko siebie, jak bracia, i na obu występowało życie. Musiały być jakoś powiązane. Kiedyś, jakoś, życie nawiedziło czerwoną i niebieską planetę. Jak dawno temu? Jak to się stało?

I to właśnie musimy odkryć, podpowiedziała mu racjonalna część umysłu.

— Musimy chronić wszystkie naturalne gatunki, to jasne — mówił Trumball. — Zakładając, że jest tam więcej niż jeden gatunek, który należy chronić.

Jamie zaczął uważniej przysłuchiwać się dyskusji.

— To dość odległe, nic sądzisz? — spytała Hali.

— Nie bardziej niż znalezienie życia na tej planecie — odparł Trumball, rozsiadając się wygodnie na ławce, aż dotknął zakrzywionej grodzi łokciami.

Shektar gapiła się na niego.

— Naprawdę uważasz, że moglibyśmy zmienić środowisko na całej planecie?

— Zmienić je, żeby było podobne do ziemskiego, a ludzie mogli chodzić bez skafandrów? — Rodriguez patrzył na niego z niedowierzaniem.

— Czemu nie? — odparł beztrosko Trumball. — W wiecznej zmarzlinie jest mnóstwo wody. Wystarczy ją podgrzać, wypompować i możemy ogrzać atmosferą. Użyć baterii syderofilnych. Wprowadzić do atmosfery niebiesko-zielone algi, które będą pobierały dwutlenek węgla z powietrza i tworzyły nadającą się do oddychania atmosferę z tlenu i azotu.

— Za jakieś sto tysięcy lat — rzekła Hali.

— Nie bądź taka ograniczona — warknął Trumball. — Prowadziliśmy badania, które wykazały, że można to osiągnąć w sto albo dwieście lat.

Jamie widział krzywy, pewny siebie uśmieszek na twarzy Trumballa i przypomniał sobie jego ironiczne: Czym on się zasłużył w geologii?

— A co się stanie z rodzimymi formami życia? — spytał cicho.

— Trzeba będzie je chronić, jak powiedziałem.

— Zakładając, że to w ogóle możliwe — spytał Craig — to kto za to zapłaci?

Triumfalny uśmieszek Craiga stał się jeszcze szerszy.

— I to jest najpiękniejsze. Ten projekt sam zarobi na siebie.

— Jak?

— Kolonizacją.

— Kolonizacją? — odezwało się kilka głosów.

— Oczywiście, czemu nie? Turyści już latają do hotelu orbitalnego, nie? W Bazie Księżycowej tworzy się miejsca dla emerytów. Czemu nie mielibyśmy skolonizować Marsa?

— To bardzo kosztowne, nie sądzisz? — spytała Dezhurova. Jamie poczuł, jakby rozpalona do czerwoności lawa zaczęła mu chlupotać w brzuchu.

Trumball z nonszalancją splótł palce za głową i odpowiedział:

— Posłuchajcie, powinniście wziąć w tym udział. Jest mnóstwo ludzi, którzy zapłaciliby za podróż na Marsa. Gdyby to kosztowało nawet dziesięć milionów dolarów, to co to jest dla dyrektora Masterson Aerospace albo Yamagata Heavy Industries? Albo jakiejś gwiazdy filmowej? A cena spadnie, kiedy rozwiniemy bazę na Marsie tak, by można było wytwarzać tu paliwa i żywność.

— Więc chcesz stworzyć na Marsie stałą kolonię? — mruknął Rodriguez.

— Jasne — odparł Dex. — A czemu nie?

— Boże święty — mruknęła Hali.

— Wielkie korporacje będą tu pionierami — mówił dalej Trumball — a branża turystyczna skoczy na równe nogi. Wakacje na Marsie! Zobacz Wielki Kanion! Wejdź na najwyższą górę w Układzie Słonecznym!

— A może jeszcze tak zjechać z niej na nartach? — mruknęła Dezhurova.

— Możemy zrobić śnieg, żaden problem.

— Ale turyści nie będą…

— Tak, ale to dopiero początek — odparł Dex z coraz większym entuzjazmem. — Będziemy musieli zapewnić turystom wygody, nie? To ja ci powiem, że to będzie zaczątek stałych kolonii.

— Nie — rzekł Jamie.

Trumball odwrócił się powoli w jego stronę, ze złowieszczym uśmieszkiem na twarzy.

— Nie sądziłem, żeby ten pomysł miał ci się spodobać.

— Mars nie zostanie przerobiony na kurort ani kolonię.

— Założysz się?

— To całkowity nonsens — rzekła ze złością Hali.

— To samo twój dziadek powiedziałby o miesiącu miodowym na orbicie — odgryzł się Trumball. — A przecież ludzie tak dziś robią.

— To, o czym mówicie — spytała Dezhurova — przekształcenie całej planety, nazywa się terraformowanie, tak?

— Tak, terraformowanie — przytaknął Trumball. Próbując opanować gniew, Jamie wtrącił się:

— Chcesz zmienić całą planetę, upodobnić ją do Ziemi.

— Taki jest pomysł. Wtedy będzie o wiele bezpieczniejsza dla odwiedzających. Będziemy mogli zbudować trwałe siedliska na Marsie. Miasta, kolonie.

— I zrobić to samo, co Europejczycy w obu Amerykach — rzekł Jamie.

Trumball wybuchnął śmiechem.

— Wiem, że cię to gryzie. Uprzedzenia kulturowe, te sprawy.

— A porosty wsadzicie do rezerwatu, gdzie turyści będą jeździli je oglądać.

Uśmiech Trumballa nie zbladł ani trochę.

— Hej, nie zaperzaj się tak. To jest przyszłość, chłopie. I wiesz co, to dzięki tobie to wszystko jest możliwe.

— Dzięki mnie?

— Jasne — rzekł Trumball. — To ty wymusiłeś na pierwszej wyprawie wycieczkę do Wielkiego Kanionu, nie? Gdyby nie ty, porosty nie zostałyby odkryte.

Jamie poczuł, że traci równowagę. Nie spodziewał się pochwały od Trumballa.

— I to ty narobiłeś szumu o ten budynek na klifie, nie? — mówił dalej Dex. — To byłaby niezła atrakcja turystyczna! Marsjańska wioska tubylcza. Ludzie płaciliby fortunę, żeby to zobaczyć, mówię ci.

— Nie za mojego życia — rzekł Jamie z całą mocą, na jaką było go stać.

— Nic powstrzymasz tego, wodzu — rzekł Trumball, równie zdecydowanie. — To nieuniknione. Przybyliśmy, zobaczyliśmy, zwyciężyliśmy.

— Nie za mojego życia — powtórzył Jamie. I dodał: — I nie za twojego.

— Nie? A o ile się założysz, że w następnej wyprawie wezmą udział turyści? Paru starych pierdziochow, którzy chętnie wydadzą parę milionów baksów, żeby pokazać, jacy z nich macho? Zobaczysz, przylecą.

— Może dziennikarze — mruknął Fuchida.

— I zrujnują Marsa, jak Europejczycy zrujnowali wszystko, czego się dotknęli.

— Jak to? — zaprotestował Trumball. — Nie poleciałbyś na Marsa, gdyby twoi drogocenni Indianie żyli zawsze jak dawniej. Polowałbyś na bizony i tkał koce.

Jamie zerwał się na równe nogi, zbyt wściekły, by panować nad sobą. Wycelował w Trumballa palec niczym pistolet.

— Nikt nie spieprzy Marsa, Dcx. Ani ty, ani nikt inny. I to ci mogę obiecać.

Dex uśmiechnął się leniwie.

— A jak nas powstrzymasz, wodzu? Jamie nie znalazł odpowiedzi.

Soi 8: Poranek

Jamie stał samotnie w starożytnym mieście, gorące słońce świeciła tak jasno ze złotego nieba i oświetlało alabastrowe bu dynki tak mocno, że bolały go oczy. Ciepło słońca rozlewało się przyjemnie po jego nagim ciele. Miasto było porzucone, martwe, ciche, ale tak piękne, jak tego dnia, gdy budowniczowie zakończyli pracą.

Gdzie są istoty, które stworzyły to cudowne miejsce? Jamie rozmyślał, gdy wędrował boso po centralnym placu. Rzeźbione kolumny potężnych świątyń wznosiły się po drugiej stronie. Za nim wznosił się pałac o stopniach sięgających nieba.

Gdzie om wszyscy odeszli? — zastanawiał się.

Wtem ciszę przerwał pomruk tysięcy ludzi, którzy nagle napłynęli na plac ze wszystkich stron, tłocząc się wielkimi tłumami, mężczyźni, kobiety i dzieci, w szortach, koszulkach i czapeczkach bejsbolowych, z wycelowanymi aparatami, żujący hamburgery i frytki, żłopiący napoje z plastykowych kubków.

Niektórych z nich znał. Widział piękną, ciemnoskórą kobietą w szmaragdowym bikini, wyciągniętą na jednym z budynków świątyni, opalającą się samotnic z dala od tłumów, które go otaczały.

Odgłos młotów i pił wypełnił powietrze; w niebo wystrzeliły dźwigi, a coraz więcej ludzi tłoczyło się w starożytnym, opuszczonym mieście.

Wysoki mężczyzna o twardym spojrzeniu, z ogoloną czaszką, kierował wszystkimi, sprawiając, że ludzie pierzchali na wszystkie strony za każdym razem, gdy podniósł rękę.

— Idziecie do tej świątyni, więc przyjrzyjcie się dobrze malowidłom, zanim rozbierzemy ją na części i zabierzemy do domu. Reszta może iść na obiad do nowego baru, który właśnie budujemy.

Mężczyzna spojrzał na Jamiego i najwyraźniej go rozpoznał.

— Nie możesz tu zostać! — krzyknął ze złością. — Dlaczego nie jesteś w rezerwacie?

Jamie rozpoznał mężczyznę. Był to Darryl C. Trumball. A zaraz obok niego stał jego syn, Dcx, złośliwie się uśmiechając.

Jamie otworzył nagle oczy. Ociekał potem, a pościel miał zwiniętą wokół nóg. O parę cali od niego znajdowała się górna prycza łazika, uginająca się pod ciężarem Dexa Trumballa. Po drugiej stronie spały dwie kobiety.

Zamrugał i przetarł oczy. Coś mu się śniło, ale nie pamiętał całego snu. Coś o ludziach, którzy wyroili się w pustynnym sercu Marsa, w krzykliwych sportowych koszulkach i kostiumach ką pięlowych, pozostawiając po sobie puste puszki po piwie i papierki po hamburgerach, rozsypane w rdzawym krajobrazie. Drażniący sen, a jego esencja rozsypała się w nicość, gdy Jamie próbował sobie przypomnieć szczegóły.

W tym śnie był Trumball. I Vijay Shektar w skąpym bikini zamiast kombinezonu ekspedycji.

Jamie potrząsnął głową, próbując zetrzeć resztki snu, po czym ostrożnie ześliznął się z pryczy, próbując nie budzić Dexa. Spojrzał na młodszego mężczyznę; twarz Trumballa była spokojna, zrelaksowana. Żadnych złych snów.

Po drugiej stronie wąskiego przejścia spała Stacy Dczhurova, przytulona do grodzi, lekko zwinięta z podkulonymi kolanami. Trudy Hali na górnej pryczy spała na plecach, lekko marszcząc brwi.

Jamie czuł się prawie winny, patrząc na nich we śnie. Złodziej duszy, pomyślał. Niech śnią sami.

Wziął swój zwinięty kombinezon i poczłapał do łazienki. Kiedy wrócił, cala trójka już nie spala, siedząc na skraju posłania, ziewając i przecierając oczy.

Jamie poszedł do kokpitu i zdjął osłonę termiczną z przedniej szyby.

I westchnął.

Mgła. Zapomniał o mgłach, które czasem podnosiły się z dna doliny. Słońce ledwo unosiło się nad horyzontem, dolinę wypełniała perłowoszara mgła, falująca w porannym wietrze, jak lekko uderzające o brzeg fale łagodnego morza, jak lekki, rytmiczny oddech świata.

— Chodźcie i zobaczcie — zawołał do pozostałych. Trumball był w toalecie, ale dwie kobiety podbiegły boso do kokpitu.

— Och — jęknęła Trudy Hali. — Jakie to piękne!

Stacy Dezhurova skinęła głową i przeczesała dłonią blond włosy.

— Piękne, owszem. Ale jak się w tym poruszać?

Wschodzące słońce wypaliło mgłę, dokładnie tak, jak Jamie pamiętał, gdy zobaczył kanion po raz pierwszy. Zanim zjedli śniadanie i odpalili silniki łazika, Dczhurova przestała martwić się mgłą.

— Słońce wypali ją szybciej, niż się poruszamy — powiedziała, prowadząc łazik wzdłuż brzegu urwiska.

— Jest — powiedział Jamie, wskazując coś ręką. Wyciągniętym palcem prawie uderzył w pękatą szybę łazika.

— Widzę — odparła Dezhurova.

Osuwisko nadal tam było. Jamie wiedział, że tak będzie. Parę tysięcy ton opadłej ziemi nie znika w ciągu sześciu lat, ale i tak poczuł ulgę i radość, że nadal tam jest, jak rampa przygotowana przez bogów, którą mogli zjechać na dno Wielkiego Kanionu.

Coś przeleciało nad nimi i wszyscy spojrzeli w górę. Jeden z szybowców, pilotowanych zdalnie przez Rodrigueza z bazy, którego kamery i radar miały badać teren przed nimi.

Jamie przełączył widok z kamery szybowca na tablicę sterującą łazika. Rampa wygląda dokładnie tak samo, jak ją zostawili. Skręcił ostro, próbując dostrzec ślady ich pojazdów z pierwszej ekspedycji, ale niezmożonc wiatry Marsa starły je i wypełniły bogatym w żelazo pyłem.

— Dajcie mi widok z radaru — zarządziła Dezhurova. Jamie widział, że dane z radaru mogą im dostarczyć informacji o spoistości gruntu. Podczas pierwszej ekspedycji stracili jeden z łazików, który utknął w starożytnym kraterze wypełnionym zwodniczym delikatnym pyłem, który pochłonął pojazd do połowy jak ruchome piaski.

Nadal tam jest, wiedział o tym, tkwiący do połowy w kałuży pyłu. Moglibyśmy go wyciągnąć, gdybyśmy mieli jeszcze jeden pojazd.

Jamie potrząsnął głową. Mamy tu badać porosty na dnie kanionu, a nie zbierać złom.

— Teraz ostrożnie — mruknął Jamie, gdy Dezhurova przejechała nad brzegiem Kanionu. Patrzyła daleko do przodu, w dół stromo opadającego zbocza, choć co parę sekund przenosiła wzrok na ekran radaru jak początkujący pianista, co rusz spoglądający na nuty.

— Spokojnie — odparła, po części do siebie.

Jamie poczuł, jak podskakują, gdy każde z kół pokonało wypiętrzenie. Patrząc przez przednią szybę czuł się prawie jak w nurkującym samolocie. Dezhurova pochyliła się nad kierownicą, zaciskając na niej obie ręce. Kostki palców jej nic zbielały, jak zauważył Jamie, ale jej uścisk nie wyglądał na luźny.

— Popatrzcie tylko! — sądząc po głosie dobiegającym z tylnego fotela, Trumball był podekscytowany, prawie przerażony. — Jak w zestrzelonej łodzi podwodnej opadającej na dno.

— Niezbyt fortunne określenie — powiedziała Trudy Hali. Jamie spojrzał przez ramię na tą dwójkę. Trumball wyglądał na podekscytowanego, jak dzieciak, który właśnie ma wykonać skok na bandżo z wysokiego mostu. Hali pozostawała niewzruszona, choć oblizywała raz po raz usta.

Po chwili pełnego napięcia milczenia, Dezhurova odprężyła się, zmieniając pozycję z przygarbionej na rozluźnioną i uśmiechnęła się.

— Banał.

Pozostała trójka także się odprężyła. Jamie nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje oddech, dopóki nie wypuścił go z wielkim, pełnym ulgi westchnieniem.

— Jedyne złe miejsce, na jakie natrafiliśmy, to wypełniony pyłem krater — powiedział, jakby Dezhurova nie przerabiała tego tysiące razy. — Choć mogą być jakieś inne, które przegapiliśmy — dodał.

— Tak już jest — rzekł Trumball. — Zawsze dostrzegaj pozytywy.

— Och, bądź cicho, Dex — rzuciła ze złością Hali.

Trudy ustawiła fotel za Jamiem i rozsiadła się, by obserwować powolny zjazd na dno doliny, siedem kilometrów do pokonania. Trumball cofnął się do tyłu modułu.

— Chcesz to zobaczyć? — zawołała Hali.

— Nie tylko zobaczyć — odkrzyknął. — Chcę to zarejestrować w bazie danych VR. Ludzie na Ziemi będą mogli się tym pobawić!

— Wszystko jest nagrywane — rzekła Dezhurova.

— Tylko sprawdzam — odwrzasnął Dex. — Taa. Wszystkie pikselc jak żywe. Brakuje tylko, żeby Tars Tarkas wyszedł nam pomachać.

— Tars Tarkas? — spytał Jamie.

— Sześciostopowy, zielony, czteroręki Marsjanin — wyjaśniła Hali z widocznym obrzydzeniem. — Z jakiejś strasznej, kiepskiej powieści, którą Dex musiał czytać, marnując swe młode lata.

— Ty ją chyba też czytałaś, mała — odciął się Trumball, wracając do kokpitu.

— Nie jesteś jedynym, który zmarnował swą młodość — odparła Hali.

Trumball zajął drugie z siedzeń i wszyscy przez chwilę milczeli. Jamie zaproponował Dezhurovej, że ją zastąpi przy kierownicy, ale potrząsnęła przecząco głową.

— Nie chcę się zatrzymywać. Poza tym nie jest aż tak źle, jak myślałam.

Jamie skinął głową, po czym uświadomił sobie, że to on siedział za kółkiem łazika, który utknął w piasku sześć lat temu. Pewnie, wszyscy dostali wtedy szkorbutu, ale to przez niego tam utknęli.

— Patrz! — wrzasnął Trumball. — Widzę go!

— Stary łazik — powiedział Jamie.

Wyglądał jak gigantyczna metalowa gąsienica próbująca zagrzebać się w gruncie, moduł przedni był do połowy zagrzebany w piasku. Nawiany przez wiatr pył nagromadził się po lewej stronie; po prawej było nagie, jasne aluminium, czyste, jakby wyszorowane.

— Nadal tu jest — powiedziała Hali. Trumball zaśmiał się.

— A co, myślisz, że ktoś miał go wyciągnąć? — Ciężka sprawa.

— Może my powinniśmy.

— Co powinniśmy?

— Wyciągnąć stary łazik. Jamie spojrzał na niego.

— Jak sądzisz, wodzu? — spytał Trumball. — Gdybyśmy wyciągnęli go z piasku, mielibyśmy dodatkowy wóz do zabawy.

— Nie potrzebujemy dodatkowego łazika — odparł Jamie.

Dezhurova zwolniła, manewrując ostrożnie w trudnym terenie, trzymając się z daleka od zdradliwego krateru z piaskiem. Widzieli niewyraźny zarys krateru i malutkie zmarszczki piasku, jak fale na stawie. Jamie był zbyt chory i wyczerpany by je zauważyć, gdy wpakował łazik w pułapkę.

— Ale przydałby się — rzekł Trumball z entuzjazmem w głosie.

— Jest nas tu tylko ośmioro, Dcx — powiedział Jamie. — I tylko trzech wyszkolonych kierowców. My…

— Jeśli ty umiesz prowadzić łazik — przerwał mu Trumball — to ja też. Wszyscy trenowaliśmy na symulatorach.

— Wszystkie wyprawy zostały już rozplanowane, Dex — zauważyła Trudy Hali. — Po co nam kolejny łazik?

Uśmiech Trumballa był olśniewający.

— Żeby pojechać i znaleźć Pathfindera.

Pathfindera! — krzyknęli jednocześnie Jamie i Dezhurova.

— Jasne! Siedzi tam sobie w stacji Sagana, koło Ares Vallis. Razem z Sojoumerem.

— To jest ponad tysiąc kilometrów stąd, Dex — zauważyła Dezhurova.

— Ponad cztery tysiące od bazy — przyznał Trumball. Przejeżdżali wolno obok starego łazika, pełzając po bardziej stabilnym gruncie, gdzie Jamie kiedyś szedł, potykał się, ale niósł linę do Rosjan, którzy przybyli ich uratować.

— Przynajmniej zatrzymajmy się i zobaczymy, czy stary rupieć nadaje się do użytku — nalegał Trumball.

Patrząc na Dezhurovą, która zwolniła jeszcze bardziej, Jamie spytał:

— Po co? W jaki sposób wyciągnięcie łazika pomoże ci dotrzeć do Ares Vallis?

Uśmiechając sięjeszcze szerzej, Trumball powiedział:

— Mój plan jest taki: jeśli stary łazik nadaje się do użytku, jedziemy z powrotem do bazy. Albo holujemy go, co bardziej prawdopodobne.

— Holujemy? — mruknęła Trudy Hali. Trumball zignorował ją i mówił dalej.

— Wtedy Wiley i ja naprawimy, co wymaga naprawy i doprowadzimy go do właściwego stanu.

— Kupiłbyś używany samochód od tego faceta? — spytała lakonicznie Dezhurova.

— Potem pojechałbym do stacji Sagana i zabrał Pathjlndera i Sojournera.

— Ale po co? — dopytywała się Hali. Trumball spojrzał na nią z politowaniem.

— Wiesz, ile każde muzeum zapłaciłoby za ten sprzęt? Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej w Waszyngtonie, na przykład?

— Niewiele — odparła Dezhurova. — Chyba pamiętasz, że to organizacja rządowa?

— No dobrze, a Disney? Albo jakieś kasyno z Los Angeles? Albo park rozrywki z Japonii albo z Europy?

— A ile chciałbyś dostać? — spytała Hali. Trumball nie odpowiedział wprost.

— Coś ci powiem — odparł. — Będzie mnóstwo. Za ile poszedł ten Picasso w zeszłym roku? Pięćdziesiąt milionów? I to za kawałek płótna pomazanego farbą. A tu mówimy o żelastwie, które było na pieprzonym Marsie, na litość boską!

— Naprawdę sądzisz…

— Zrobimy dużo szumu — wyjaśnił Dex. — Wszyscy wielcy gracze się napalą. Różni menedżerowie od Disneya. Trumpowie, Yamagatowie i kto tam jeszcze. Jak nic podbiją cenę do miliarda.

— Ale to nie należy do ciebie — sprzeciwiła się Hali. — Jest własnością NASA, nie? Albo rządu Stanów Zjednoczonych.

Trumball pokręcił głową.

— Nie! Sprawdziłem. Jest taki przepis o wrakach…

— On się odnosi do zatopionych statków — rzekła Hali.

— Albo skarbów — dodała Dezhurova.

— Odnosi się do sprzętu, który został zagubiony lub porzucony — odparł stanowczo Trumball. — Obowiązuje w takim samym stopniu na Ziemi, jak i w kosmosie. Ten facet — jak on się nazywał? Odzyskał oryginalnego satelitę Yanguard. Coś takiego. To jest odzyskiwanie złomu.

— Znaczy, łapiesz i jest twoje? — spytała Hali.

— Taa — przytaknął zadowolony z siebie Trumball.

Jamie widział, jak minęli częściowo zagrzebany łazik. Dno kanionu znajdowało się zaledwie o parę kilometrów od nich, ale było nadal zakryte cienkim woalem mgły. Pomysł z zabieraniem Pathfindera z miejsca lądowania martwił Jamiego, gdzieś głęboko poniżej racjonalnych poziomów jego umysłu. Wyglądało to na profanację, zbezczeszczenie świętego miejsca.

Nic jednak nie powiedział, wiedząc, że cokolwiek powie, wyrazi swój gniew.

Stacy Dezhurova nie zamierzała jednak milczeć.

— Dex, nawet gdyby założyć, że masz rację, żaden z łazików nie przejedzie czterech tysięcy kilometrów tam i z powrotem.

— Wiem — odpadł Trumball łaskawie. — Nie mam sieczki zamiast mózgu. Jeśli zawieziemy zapasowy generator paliwa do Ares Vallis, będziemy mogli zatankować łazik, kiedy tam dotrze.

— Zawieźć generator… to szaleństwo…

— Będziemy musieli zawieźć też zapasowy generator wody — dodał Dex.

— To jeszcze większe szaleństwo.

— Generator paliwa stoi sobie dwa kilosy od bazy, jako zapasowy na wypadek awarii, nie? A my nie potrzebujemy zapasowego systemu recyklowania wody, skoro ogród działa. Czemu więc ich nie wykorzystać?

— Jak chcesz je tam zawieźć? — dopytywała się Stacy.

— Przyczepić solidne silniki rakietowe i wystrzelić po trajektorii balistycznej. Od piątku przeliczyłem wszystko z piętnaście razy. Będzie działać.

— Wystrzelić zapasowy generator paliwa do Ares Vallis — mruknęła Dezhurova. — Paranoja.

— Mogę ci pokazać symulację komputerową — odparł niewzruszony Trumball.

— Te solidne silniki nie są zaprojektowane do wielokrotnego użytku — podkreśliła Dezhurova. — Nie mają wystarczającej wytrzymałości…

Trumball pokiwał palcem w powietrzu.

— Sprawdziłem to u producenta całe miesiące temu, nasza mała Stacy. Możesz ich użyć z sześć razy, nie ma problemu. Potrafią ładnie wylądować, potrafią wystartować. Nie mówimy o locie na orbitę, tylko o małym skoku przez pustynię.

— Jeśli to nie zadziała…

— W najgorszym razie stracimy zapasowy generator. W najlepszym, odzyskamy sprzęt wart miliardy i sprzedamy go na aukcji u Sotheby’ego.

Jamie siedział i przysłuchiwał się kłótni Stacy i Dexa. Nie chcę w tym tkwić, powiedział sobie. Wiedział, że w końcu będzie musiał podjąć decyzję i nie da się tego uniknąć.

Trudy Hali przybrała sardoniczny wyraz twarzy.

— A może zabierzemy któryś z ładowników Viking, skoro już przy tym jesteśmy?

— Za duże — odparł Trumball z całą powagą. — Pathfinder jest na tyle mały, że możemy go zabrać ze sobą. Yikingi są wielkie.

— Na tej planecie jest porozrzucanych z pół tuzina innych ładowników — rzekła Dezhurova.

Trumball skrzywił się.

— Tak, ale większość jest za duża albo za daleko. Poza tym, jak zabierzemy za dużo starego sprzętu, jego wartość spadnie. Musimy to sprytnie rozegrać, mała.

On o tym myśli już od dawna, uprzytomnił sobie Jamie. Symulacje komputerowe. Dex niczego nie robi bez planu.

Zostawili za sobą stary łazik. Mgła znikała z dna kanionu. Trumball poklepał Jamicgo po ramieniu.

— A co wielka wódz o tym powiedzieć?

Jamie skrzywił się, słysząc ten etniczny przytyk, ale rzekł tylko:

— Myślę, że twój pomysł będzie musiał poczekać do następnej ekspedycji.

— Wiedziałem, że to powiesz — odparł Trumball.

Jamie spodziewał się, że Trumball zmarkotnieje i oklapnie po otrzymaniu reprymendy. Mimo to wyglądał jak człowiek z asem w rękawie.

— Może mały handelek — zaproponował ze sprytnym uśmiechem. — Ja pojadę po Pathfindera, a ty będziesz szukał swojej wioski na klifie.

Dossier: C. Dexter Trumball

Bez względu na to, co osiągnął, Dex Trumball nie był w stanie zadowolić swojego chłodnego, obojętnego ojca.

Darryl C. Trumball osiągnął wszystko sam. Co dumnie ogłaszał na prawo i lewo. Jedne z najwcześniejszych wspomnień Dexa, to ojciec osaczający amerykańskiego senatora na domowym przyjęciu, klepiący go po ramieniu przy każdym słowie i tłumaczący z cichym uporem:

— Zaczynałem mając tylko gołe ręce i głowę, a sam doszedłem do fortuny.

W rzeczywistości staruszek zaczynał od skromnego spadku: podupadłej firmy sprzedającej karoserie samochodowe, która stała na granicy bankructwa, kiedy dziadek Dexa zmarł z powodu rozległego zawału przy piwie w lokalnym barze.

Dex był wtedy jeszcze dzieckiem. Jego matka była śliczna, krucha i nieporadna; nie była w stanie sprzeciwić się energicznemu mężowi. Ojciec Dexa, szczupły jak trzcina, szybki i dynamiczny, dostał stypendium i studiował w Holy Cross, ale nigdy studiów nie ukończył; musiał przejąć rodzinną firmę. Zawsze marzył o studiowaniu w Boston College Law School, jak mu obiecano, by potem przyprawić go o rozczarowanie i napełnić goryczą oraz niechęcią.

I lodowatą, niezmożoną energią.

Darryl C. Trumball szybko nauczył się, że biznes opiera się na polityce. Choć firma była praktycznie bezwartościowa, grunt, na którym się znajdowała, mógł stać się bardzo cenny, gdyby zbu dować na nim drogie osiedla mieszkaniowe dla urzędników pracujących w dzielnicy finansowej Bostonu. Walczył zażarcie o przekonanie sąsiadów, po czym sprzedał firmę i dom matki za niezłą sumę.

Gdy Dex miał zacząć studia, jego ojciec był już bogaty i znany pośród finansjery jako zimnokrwisty rekin. Pieniądze były dla niego ważne, spędzał więc każdą godzinę, której nie poświęcał na sen, na pomnażaniu swojej wartości netto. Kiedy Dex wyraził zainteresowanie nauką, starszy Trumball warknął z pogardą:

— W ten sposób nigdy na siebie nie zarobisz! Kiedy byłem w twoim wieku, utrzymywałem twoją babkę, twoje dwie ciotki, twoją matkę i ciebie.

Dex był posłuszny, ale zapisał się na fizykę w Yale. Jego stopnie (i pieniądze ojca) były dość dobre, żeby wystarczyło na Harvard i pół tuzina innych najlepszych amerykańskich uniwersytetów, ale Dex wybrał Yale. New Haven było wystarczająco blisko, żeby łatwo dojeżdżać do domu, a zarazem na tyle daleko, żeby uwolnił się od przerażającej obecności ojca.

Dex zawsze twierdził, że szkoła jest czymś śmiesznie łatwym. Inni pocili się nad książkami i na egzaminach, on pokonywał wszystko bezproblemowo dzięki prawie fotograficznej pamięci i sprytowi, pozwalającemu mówić nauczycielom zawsze to, co chcieli usłyszeć. Jego układy z kolegami były prawie zawsze takie same: robili, co chciał, prawie zawsze. Dex miał świetne pomysły, a przyjaciele pakowali się w kłopoty przy ich realizacji. Ale nigdy nie narzekali: podziwiali jego urok osobisty i czuli wdzięczność, że w ogóle ich zauważa.

Seks był równie łatwy, nawet na kampusach, po których co rusz przetaczały się oskarżenia o molestowanie. Dex umiał wybierać kobiety: im bardziej były inteligentne, tym bardziej lubiły się kąpać w chwilowym słoneczku jego uczucia. I też nigdy nie narzekały.

Fizyka Dcxowi nie podeszła, ale znalazł swoje miejsce w geofizyce: nauce o Ziemi, jej wnętrzu i atmosferze. Jego stopnie były prawie doskonałe. Był liderem akademika w każdej dziedzinie, od uczelnianej telewizji po drużynę tenisową. Ale jego ojciec nigdy nie był zadowolony.

— Wykształcony lump i tyle — narzekał ojciec. — Będę musiał utrzymywać cię przez całe życie, nawet po śmierci.

To akurat Dexowi pasowało. Ale gdzieś w duszy zawsze chciał usłyszeć od ojca choć jedno słowo aprobaty. Tęsknił, żeby ten stary sztywniak choć raz się uśmiechnął.

Jego życie zmieniło się na zawsze po pokazie w planetarium. Dex uwielbiał zabierać swoje panienki do planetarium. Było to tanie, robiło na młodych kobietach wrażenie czegoś poważnego i intelektualnego, no i było najciemniejszym miejscem w mieście. Jakie to romantyczne, siedzieć w ostatnim rządzie i mieć nad sobą całe piękno nieboskłonu.

Jeden z pokazów dotyczył planety Mars. Po kilku niepowodzeniach automatyczny ładownik wrócił z kilkoma próbkami marsjańskiej skały i gleby do laboratorium na orbicie okołoziemskiej. Teraz mówiło się o wysłaniu tam ludzi. Dex nagle przestał się zajmował młodą kobietą, którą przyprowadził na pokaz i zerwał się z fotela.

— Przecież jest wiele planet do zbadania! — powiedział na głos, co spowodowało chórek posykiwań sąsiadów dookoła i solidną kompromitację jego towarzyszki.

Dex spędził kolejne wakacje na Uniwersytecie Stanu Newada, na specjalnym kursie z geologii. Podczas następnych brał udział w seminarium na temat geologii planetarnej w Berkeley.

Kiedy pierwsza ekspedycja triumfalnie wróciła z Marsa, przywożąc próbki żywych marsjańskich organizmów, Dex miałjuż magisteria Yale i Berkeley. Spędził sześć miesięcy w Bazie Księżycowej badając duże meteoryty leżące głęboko pod powierzchnią Marę Nubium i Marę Imbrium.

Ku rozczarowaniu ojca.

— I na to idą moje podatki? — skarżył się gorzko ojciec. — Po co to wszystko?

Ojciec Dexa był teraz grubą rybą w branży nieruchomości, z kontaktami w kilku bankach Nowej Anglii i paroma firmami w Europie, Azji i Ameryce Środkowej. Utrzymywał związki z odległymi filiami za pomocą łączy satelitarnych, a nawet wynajmował powierzchnię w orbitalnej fabryce produkującej superczyste farmaceutyki.

Dex uśmiechnął się do ojca radośnie.

— Nie bądź tępakiem, tato. Chcę się znaleźć w następnej wyprawie na Marsa.

Ojciec spojrzał na niego chłodno.

— Kiedy masz zamiar zacząć przynosić pieniądze rodzinie, zamiast wydawać je na prawo i lewo?

Sprowokowany, a zarazem chcący zadowolić ojca i zdobyć jego poparcie, Dex rzucił:

— Możemy zarabiać pieniądze na Marsie.

Ojciec utkwił w Dexie pełne niedowierzania spojrzenie chłodnych jak obsydian oczu.

— Naprawdę moglibyśmy — brnął Dex, usiłując znaleźć coś, co mogłoby przekonać staruszka. — Poza tym rozsławilibyśmy nasze nazwisko, tato. Człowiek, który poprowadził powtórną ekspedycją na Marsa. To byłby twój pomnik.

Darryl C. Trumball wydawał się nieporuszony pomysłem pomnika. Ałe zapytał:

— Naprawdę sądzisz, że moglibyśmy zarobić na Marsie? Dex skinął głową z zapałem.

— Oczywiście.

— Jak?

To wtedy Dex wpadł na pomysł finansowania ekspedycji z funduszy prywatnych. Oczywiście, do kapelusza trafiło też niemało pieniędzy podatników. Kiedy jednak już raz Dex pozyskał zainteresowanie i zapał nastawionego na zyski ojca, finansowanie drugiej wyprawy na Marsa zapewniono głównie ze źródeł prywatnych.

Dex uparł się, żeby ekspedycja przyniosła zysk. Chciał zasłużyć na pochwałę ojca, choć ten jeden raz. A potem mógł staremu powiedzieć: niech cię trafi szlag i obyś zdechł.

Soi 8: Poranek

— Wioska na klifie — powtórzył Jamie.

Z uśmiechem wtajemniczonego, Dex mówił dalej:

— Jasne. Ty chcesz szukać wioski na klifie, którą twoim zdaniem widziałeś, ja chcę szukać Pathfmdera. Ty mnie podrapiesz po plecach, a ja ciebie.

Jamie spojrzał na Stacy Dezhurovą, siedzącą obok niego w fotelu pilota. Łazik stał prawie na dole pochyłości. Poranne słońce sięgało dna kanionu rozpraszając mgłę.

— Słyszałam o twoich wioskach na klifie — powiedziała Trudy Hali zza Jamiego, bardzo cicho, jakby to był niebezpieczny temat.

— Jest tylko jedna — poprawił ją Jamie. — I nie jest moja.

— Ale tylko ty wierzysz w ten artefakt — podkreślił Trumball.

— Tego nic ma w planie misji — rzekła Hali, nadal cichym, wystraszonym głosem.

— Plan misji jest bardzo elastyczny — odparł Jamie.

— Wystarczająco elastyczny, żeby wyciągnąć stary łazik i znaleźć Pathfindera — podsunął Trumball.

— Może.

— Czemu nic? Możemy wyciągnąć stary złom w drodze powrotnej.

Jamie skinął powoli głową, przez którą przebiegały mu tysiące myśli. To ja jestem dyrektorem misji, powtarzał sobie. Mogę zarządzić wyprawę na klif, jeśli będę miał taką ochotę. Nie potrzebuję jego zgody czy nawet poparcia. Nie muszę mu pozwalać na szaleńcze wyprawy za Pathfinderem. Nie muszę go przekupywać, żebym mógł robić, co zechcę.

Usłyszał jednak, jak mówi:

— Jak będziemy wracać, zatrzymamy się i obejrzymy stary łazik.

— Świetnie!

— To nie znaczy, że zrobimy coś jeszcze — ostrzegł Jamie. — Zgadzam się z tobą tylko co do tego, że powinniśmy sprawdzić, czy nadaje się do użytku.

— Będzie się nadawał.

— Bo ty tak chcesz?

— Bo tak będzie — odparł Dex, pewien jak mały chłopiec, który nadal wierzy w świętego Mikołaja.

Przez trzy dni Trudy Hali badała porosty żyjące pod powierzchnią skał u stóp klifów kanionu. Trzy dni i trzy noce.

Celem Hali było zbadanie organizmów w ich naturalnym środowisku, zwłaszcza cykli dziennych. Chcąc to osiągnąć, nie mogła zakłócać ich naturalnego bytowania, więc korzystała głównie ze zdalnych czujników. Robiła zdjęcia, rejestrowała przez cały czas zewnętrzną i wewnętrzną temperaturę skał, pobierała próbki marsjańskiego powietrza tuż obok porostów i ustawiała kamery na podczerwień rejestrujące przepływy ciepła ze skał, te które wpływały na porosty i które były dla nich obojętne.

Drugiego dnia zaczęła przeprowadzać bardziej bezpośrednie pomiary niektórych porostów: z pomocą Jamiego umieszczała próbniki w skale w celu mierzenia równowagi chemicznej.

Trumball tymczasem zbierał próbki skał, kopał płytkie dołki (wcale nie znajdując wiecznej zmarzliny) i rozpoczął kreślenie dokładnej mapy geologicznej terenu. Oczywiście ustawił też kilka stacji geologicznych wzdłuż starannie wytyczonej ścieżki wzdłuż klifu. Jamie pomagał mu. Dex poczynił kilka zgryźliwych uwag o dyrektorze misji robiącym za jego asystenta. Jamie nie skomentował ich.

— Musimy pobrać próbki z samego klifu — powiedział Jamiemu drugiego wieczora pobytu w Wielkim Kanionie. — I ustawić stacje na klifie.

Jamie skinął głową na zgodę. Znajdowali się w śluzie, odkurzając pył ze skafandrów za pomocą bezprzewodowych ręcznych odkurzaczy. Marsjański pył pachniał ostro ozonem, aż oczy łzawiły, jeśli się go od razu nic zmyło.

— Dalej nie ma wiecznej zmarzliny? — spytał Jamie, przekrzykując szum odkurzacza.

— Ani śladu. Musi być głębiej pod powierzchnią. Wiesz, tu jest parę stopni cieplej.

— Ale pomiary przepływów cieplnych…

— Tak, wiem — przerwał mu Trumball, pochylając się, by oczyścić buty. — Mniej ciepła napływa ze środka niż z góry.

— Ale nie ma wiecznej zmarzliny.

— Musi być głębiej. Jamie potrząsnął głową.

— To nie ma sensu. Jak te porosty mogą tu żyć, skoro z interioru nie napływa wystarczająca ilość ciepła, a woda jest daleko?

Trudy Hali, siedząc na pryczy z laptopem na wyciągniętych nogach, zawołała do nich.

— Po obiedzie wysłuchacie mojego wykładu, a potem odpowiem na wszystkie pytania. — Zrobiła śmieszną minę i dodała: — Przynajmniej na niektóre.

Improwizowany wykład Hali zaczął się, gdy w kuble wylądowały resztki obiadu, a ze stołu starto okruchy. Jamie wziął drugi kubek kawy i przysiadł na pryczy. Dex przysiadł obok niego z kubkiem soku owocowego. Górne prycze były złożone pod zakrzywionym sufitem. Stacy Dczhurova siedziała w kokpicie, sprawdzając układy diagnostyczne łazika, cowicczorny rytuał.

Hali położyła laptop na stole i użyła ekranu do pokazywania zdjęć i wykresów; pokazała, jak porosty pobierają energię z promieni słonecznych ogrzewających skały w podczas dnia:

— Bezpośrednio w słońcu temperatura wzrasta aż do dwunastu stopni Celsjusza.

— Więc nie są zależne od ciepła z interioru — rzekł Jamie.

— Ani trochę.

— To dlatego…

— Nie tylko — mówiła dalej. — One utrzymują temperaturę wyższą od temperatury otoczenia!

— Co?

Oczy płonęły jej z podniecenia. Hali opowiadała dalej:

— Skały, na których rosną porosty, są o sześć do dwunastu stopni cieplejsze niż skały bez porostów.

— Jak one to robią? — dopytywał się Trumball.

— Porosty przechowują ciepło, jakby były ciepłokrwiste!

— Ale to rośliny, nie zwierzęta — zaprotestował Jamie. Hali machnęła ręką.

— Nie chcę powiedzieć, że są rzeczywiście ciepłokrwiste, to jasne. Ale jakoś utrzymują temperaturę wyższą niż skały, na których nic nie ma. Przechowują ciepło! To niespotykane!

— Jesteś pewna?

— Jakie zimno potrafią znieść? — spytał Trumball. Hali wzruszyła ramionami.

— Żyją tu już, diabli wiedzą jak długo. Nocą temperatura spada poniżej minus sto.

— A burze piaskowe? — zastanawiał się Jamie.

— A konkretnie? — odparowała.

— Cóż, skały mogą czasem pokrywać się pyłem, może…

— Ach, rozumiem — rzekła Hali, kiwając lekko głową. — Porosty muszą jakoś przeżyć taką kołderkę. — Zmarszczyła brwi z namysłem. — Nie wiem, jak warstwa pyłu miałaby wpływać na temperaturę skały. Czy pył miałby działać jako izolator cieplny, czy promieniowanie podczerwone przechodziłoby przez niego niepochłaniane?

Jamie i Trumball potrząsnęli głowami. Hali wystukała jakąś notatkę na klawiaturze laptopa.

— Musimy się temu przyjrzeć, prawda?

— Jeśli porosty pobierają wodę z atmosfery — podkreślił Trumball — parę dni pod pokrywą pyłu mogłoby je wysuszyć, prawda?

— Oczywiście, że tak nie jest — odparła Hali. — Już dawno by wymarły, prawda?

— Może więc potrafią przeżyć dłuższy czas bez pobierania wody? — zaproponował Jamie.

— Najwyraźniej. Chyba że pobierają wodę z jakiegoś innego źródła.

— Na przykład jakiego? Przeczesała dłonią mysiobrązowe włosy.

— Nie mam najmniejszego pojęcia. Dex, mówisz, że nie znalazłeś wiecznej zmarzliny pod powierzchnią, prawda?

— Jeszcze nie — odparł Trumball. — Może leży poniżej zasięgu sondy.

— Badałeś wilgotność gleby?

Usadowiony na pryczy obok Jamiego, oparty o zakrzywioną ścianę łazika Trumball odparł:

— To jest w programie automatycznych analiz. Nie ma tyle wody, żeby to w ogóle zarejestrować.

— Porosty muszą więc być w stanie jakoś hibernować — podpowiedział Jamie. — Spowolnić procesy metaboliczne, kiedy nie mają dostępu do wody i jakoś przeczekać.

— Tak właśnie dzieje się na Ziemi — zgodziła się Hali. Oczy Trumballa błysnęły.

— Wiecie, pewnie w skałach znajdują się związki uwodnione. Może porosty umieją chemicznie ekstrahować z nich wodę i wykorzystywać ją?

— Czy ktoś… Jamie przerwał Hali.

— W skałach są związki uwodnione — rzekł, bardziej do Trumballa niż do Trudy. — Odkryliśmy to jeszcze podczas pierwszej ekspedycji. Nie w skałach na Lunae Planum, ale w skałach znalezionych w kanionie, na pewno znajdują się związki uwodnione.

— Cząsteczki wody zamknięte w krzemianach — rzekł Trumball. — Taaa.

Trudy Hali wyprostowała się po drugiej stronie stołu.

— Musimy sprawdzić, czy porosty potrafią wydobywać wodę ze związków uwodnionych — rzekła, a głos jej drżał lekko z niecierpliwości.

Po czym ona i Trumball rozpoczęli ożywioną dyskusję na temat metod przetestowania porostów. Jamie obserwował podniecenie na ich twarzach i zapał w głosach.

— Będziemy musieli pobrać próbki i zabrać je do bazy — powiedziała Hali. — Nie mamy tu odpowiedniego wyposażenia.

— Zabierzmy całe skały i przewieźmy je w pudełkach na próbki na zewnątrz łazika — zaproponował Trumball. — Trzeba bardzo uważać, żeby ich nic skazić.

— Dobrze. Ale gdzie je przechowamy?

Trumball wstał z pryczy, obszedł stół i usiadł koło niej. Pochylili się nad laptopem, prawie stykając się głowami. Stacy Dezhurova wróciła z kokpitu i rzuciła im spojrzenie. Gadali i stukali w klawisze.

— Co się dzieje? — zwróciła się do Jamiego.

— Próbują ustalić, gdzie przyczepić do łazika parę pudełek z próbkami.

— Na zewnątrz? Gdzie tylko zechcą. Punkty zaczepowe umieszczone są co parę metrów na zewnętrznym pancerzu.

Rozwiązawszy problem, Dezhurova przemknęła obok Jamiego i ruszyła w stronę łazienki. Jamie siedział sam na pryczy, czując się opuszczony. Tak się tym podekscytowali, że nic innego ich nie obchodzi, powiedział sobie.

Nagle Hali podniosła wzrok znad laptopa.

— Ale rozumiesz, co to znaczy? W związku z pojemnością cieplną porostów?

Trumball przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego. Jamie zaczął się zastanawiać. Jeśli skały z porostami są cieplejsze niż skały bez porostów, to…

— Możemy sporządzać mapy za pomocą satelitów! — wykrzyknął Trumball.

— O, właśnie — przytaknęła Trudy. — Czujniki na podczerwień zamontowane na satelitach potrafią wykrywać anomalie temperaturowe na powierzchni.

— I tam, gdzie są porosty, będą cieplejsze plamy — dokończył za nią Jamie.

— Hej, w ten sposób w ciągu paru godzin możemy dostać kompletną mapę całej planety — rzekł Trumball. — Z dokładnym oznaczeniem, gdzie żyją kolonie porostów.

— To może zająć więcej niż parę godzin — ostrzegł Jamie. — Musimy wykonać kilka przejść, upewnić się, że dane są poprawne, zdjąć pomiar z tego samego obszaru po parę razy, żeby wykryć różnice temperatur.

— Czy czujniki na satelitach potrafią wyłapać różnicą rzędu kilku stopni? — spytała Hali.

— Oczywiście — odparł Trumball. — Bez problemu.

— Mam na myśli temperaturą gruntu — wyjaśniła.

— Jestem raczej pewien, że to nie problem — wtrącił Jamie. — Atmosfera nie pochłania za wiele ciepła. Jest tak rzadka, że większość ciepła gruntu ucieka prosto w kosmos. Dlatego właśnie w nocy jest tak zimno, bez względu na to, jaka jest temperatura w dzień.

Skinęła głową z namysłem.

— Pięć albo sześć stopni. Jeśli satelita potrafi zmierzyć tak małą różnicę, możemy wykonać mapę całej planety i sprawdzić, gdzie znajdują się kolonie porostów.

— Albo innych form życia — zasugerował Trumball.

— Jak dotąd nic znaleźliśmy innych form życia — rzekła.

— Ale znajdziemy — odparł z przekonaniem Trumball.

— Mam nadzieję.

— Zapytamy speców od czujników na satelitach — zaproponował Trumball. — Powinni wiedzieć, czy skanery na podczerwień są w stanie zmierzyć takie różnice temperatur.

Hali skinęła ochoczo głową, a Trumball przyciągnął sobie laptopa i zaczął stukać na klawiaturze. Jamie wstał i ruszył do kokpitu. Trzeba połączyć się z bazą i przygotować wieczorny raport, pomyślał.

Soi 10: Noc

Vijay Shektar tkwiła przy konsoli łączności. Uśmiechnęła się do Jamiego.

— Jak leci, chłopie?

— Nie najgorzej — odparł. Streścił jej w skrócie hipotezą o porostach wysysających wodę ze skał i możliwości przeskanowania całej planety w poszukiwaniu porostów.

— To cudownie, Jamie — rzekła Vijay, radośnie się uśmiechając.

— Trudy jest niezła — rzekł. — Jest na najlepszej drodze do Nobla.

— Życzę jej szczęścia — rzekła Vijay, trochę — zdaniem Jamiego — roztargnionym tonem.

Potem jej uśmiech zgasł i spytała cicho:

— Jak ci się pracuje z Dcxem?

Jamie przypomniał sobie sytuację sprzed dwóch wieczorów, kiedy to chciał z nią porozmawiać, ale ona w tym czasie gadała z Trumballem.

Próbując nie zdradzać swych uczuć, Jamie odparł:

— Nieźle. On chce odzyskać stary łazik.

— Tak, widziałam jego wczorajszy raport.

— A mnie zaoferował łapówkę, żebym się zgodził.

— Łapówkę?

Jamie opowiedział historią z wioską na szczycie.

— Ale i tak miałeś zamiar to zrobić, prawda? Musiał przyznać jej rację.

— Oczywiście, że tak. Ale to Dex wystąpił z tym pomysłem i w gruncie rzeczy z tego się cieszę.

— To dobrze.

— Och… rozmawiałaś z nim parę dni wcześniej, prawda?

Na jej ciemnej twarzy nie było widać śladu zaskoczenia. Onyksowe oczy patrzyły na niego spokojnie.

— Jamie, próbuję co parę dni porozmawiać z każdym członkiem zespołu. To część mojej pracy.

— Rozumiem — odparł.

— Oczywiście — przytaknęła z uśmiechem.

Jamie nagle poczuł się nieswojo. Chciałby rozmawiać z Vijay godzinami, o wszystkim i o niczym, nie tylko o sprawach ekspedycji. Wyczuł jednak, że ona wie więcej o tym, co się dzieje w jego duszy, niż on sam.

— U ciebie wszystko w porządku? — usłyszał nagle własny głos. — Wszystko u was jak trzeba?

— Wszyscy mają się dobrze — odparła. — Opos dowiercił się do głębokości dwustu metrów i zaczyna pobierać próbki bakterii. On i Mitsuo wręcz zajeżdżają sprzęt w laboratorium, tak je badają.

— Żywe bakterie?

— Tak. Biologowie na Ziemi tańczą nago na ulicach, gdy słyszą rozmowy tej dwójki.

— Dlaczego, u licha, nikt mi nic nie powiedział? Wyglądała na zdziwioną.

— Myślałam, że cię powiadomili. Pierwsza próbka pojawiła się dziś rano. Myślałam, że wysłali ci szybki raport.

Jamie wziął głęboki oddech.

— Może jest w poczcie. Nie sprawdzałem dziś wieczorem.

— Jestem pewna, że tak.

Nie przerywając połączenia z Shektar, wywołał listę otrzymanych wiadomości. Tak, były dwie od Fuchidy, wysłane minuta po minucie, jakieś trzy godziny wcześniej.

Powinienem sprawdzić pocztę, zanim wywołam bazę, przypomniał sobie Jamie. Uświadomił sobie, że zachował się głupio, chcąc rozmawiać z Shektar tak bardzo, że zapomniał sprawdzić pocztę.

— Mitsuo sądzi — mówiła dalej Shektar — że wulkany mogą być jeszcze lepszym miejscem dla uprawiania podziemnej geologii. Nie może się doczekać, aż pojedzie na wyprawę.

Jamie westchnął.

— Znam to uczucie.

— Dobrze się czujesz? — spytała.

Prawie zaskoczony tym prostym pytaniem, Jamie odparł:

— Oczywiście, nic mi nie jest.

— Nie czujesz się zmęczony albo trochę rozdrażniony, zwłaszcza wieczorem?

Jamie potrząsnął głową.

— Nie, nic z tych rzeczy.

— A budząc się rano? Jakieś oznaki depresji?

— O czym tym mówisz? — Przypomniał sobie, jak się czuł podczas pierwszej wyprawy, kiedy brak witamin spowodował u nich szkorbut. Czy Vijay o to się martwi, zastanawiał się.

Odpowiedź brzmiała jednak:

— Rozregulowany zegar biologiczny?

— Co?

Shektar skinęła poważnie głową.

— Marsjański soi jest trochę więcej niż godzinę dłuższy od ziemskiego dnia. Parę osób w bazie wykazuje problemy z przystosowaniem ich wewnętrznego zegara.

Jamie zaniepokoił się.

— Kto? Na ile to jest poważne?

— Nic poważnego — odparła Shektar. — Nic, czym należałoby się przejmować. I nie zamierzam w tym przypadku złamać tajemnicy lekarskiej.

— Ale jeśli to wpływa na wydajność ludzi…

— Nie wpływa i nie sądzę, żeby miało to kiedyś miejsce. Aklimatyzują się tylko trochę powoli, to wszystko.

Jamie próbował powstrzymać nieprzyjemny grymas. Powinniśmy byli o tym pomyśleć, skarcił się. Wzięliśmy poprawkę na grawitację, ale nikt nie pomyślał o innej długości dnia.

— Rozchmurz się, Jamie — rzekła Vijay, znów uśmiechnięta. — Nie musisz się tym martwić.

— Jesteś pewna?

— Całkowicie i zdecydowanie pewna. — Jej uśmiech zmienił się w złośliwy uśmieszek. — Dość pewna.

Powymieniali trochę uwag o wewnętrznych biorytmach i naturalnych cyklach. Jamiemu doskonale się z nią rozmawiało; czuł, jak napięcie całego dnia go opuszcza. Zauważył, jak jej białe zęby połyskują w kontraście z ciemną karnacją. Skórę miała pewnie gładką i miękką. Jamie pomyślał, jak chciałby głaskać jej twarz, ramiona…

— A skoro już mówimy o biorytmach — mówiła Vijay — to zaobserwowałam efekt haremu.

To zakończyło jego fantazje. — Co?

— Efekt haremu. U kobiet mieszkających razem synchronizujc się cykl miesiączkowy.

Nie chcę o tym słuchać, powiedział sobie w duchu. Usłyszał jednak własny głos:

— I coś takiego się tu dzieje?

Shektar skinęła głową, patrząc na niego figlarnie.

— Tak się dzieje, chłopie. Przed chwilą rozmawiałam ze Stacy. Wszystkie jesteśmy w trzecim dniu cyklu.

— Efekt haremu — mruknął.

— Naturalna perwersja natury — rzekła.

— Tak?

— Nie robimy tego celowo, Jamie. Nie możemy kontrolować naszych cykli, chyba że za pomocą leków hormonalnych, a o ile mi wiadomo, żadna z nas nie zażywa tabletek antykoncepcyjnych.

Jamie pomyślał, że może powinny, a potem zastanowił się, dlaczego tak nie jest. Bo nic chcą uprawiać seksu?

— Zgodziłyśmy się odstawić pigułki przed opuszczeniem Ziemi — wyjaśniła Shektar. — Nasza trójka zgłosiła się na ochotnika do medycznego eksperymentu dotyczącego efektu haremu.

— I potem napiszesz o tym pracę?

— Tak, kiedy wrócimy. Do publikacji albo do szuflady, wiesz. Jamie nie potrafił określić czy mówi poważnie, czy też go podpuszcza.

— Oczywiście, jeśli któraś z nas ma ku temu powody, zawsze może zastosować antykoncepcją awaryjną. Mamy spore zapasy odpowiednich środków.

Jamie znów usłyszał swój głos:

— Czy któraś…

Jej uśmiech stał się olśniewający.

— Tajemnica lekarska, Jamie. Muszę milczeć jak grób. Westchnął z irytacją. Zabrzmiało to jak warknięcie. Zmieniając nagle temat, Shektar oznajmiła:

— Nie przechodziłeś badań lekarskich przed opuszczeniem bazy.

— Nie muszę…

— Podpisał pan regulamin, doktorze Waterman. Wszyscy zgodziliśmy się na jego przestrzeganie.

— Tak, wiem.

— Moim obowiązkiem jest dbałość o twoje fizyczne i psychiczne zdrowie. — Mówiła teraz zupełnie poważnie. — Ale nie jestem w stanic tego zrobić, jeśli nie będziesz ze mną współpracował.

— A inni…?

— Dcx i Trudy współpracują chętnie. Stacy ma wstręt do medyków, jak wszyscy astronauci, ale wczoraj wieczorem przeszła badania. Mam tu wszystkie dane.

— Wolałbym, żebyś to ty mnie zbadała, a nie jakaś głupia maszyna — rzucił.

Jej brwi powędrowały w górę.

— Naprawdę?

Jamie w duchu nazwał się idiotą.

— To znaczy, chciałem powiedzieć, że… Vijay jednak znów się uśmiechała.

— Chętnie cię zbadam po powrocie. Obawiam się jednak, że maszyna diagnostyczna to najbardziej romantyczne rozwiązanie, jakie możemy osiągnąć.

— Romantyczne? Zaśmiała się.

— Przepraszam, nie chciałam wprawić cię w zakłopotanie. To moje paskudne poczucie humoru.

Zmusił się do niewyraźnego uśmiechu.

— Nie jestem zakłopotany. Wszystko w porządku.

— Tak, widzę.

Próbując znów odzyskać kontrolą nad rozmową, Jamie oświadczył:

— Muszą porozmawiać z Tomasem.

— Teraz?

— Zanim się rozłączą.

— Chcesz złożyć formalny raport?

— Chcę, żeby przeprogramował jeden z szybowców, posyłając go na rekonesans nad wioską na klifie.

Soi 11: Poranek

Jamie dostrzegł, że mimo ciągłego odkurzania skafandry zaczynają wyglądać na brudne i zużyte. Niegdyś lśniąco białe buty i spodnie nabrały lekko czerwonego odcienia. Ręczne odkurzacze nie pochłaniają całego pyłu, uświadomił sobie. Przypomniał sobie, jak wyglądały skafandry podczas pierwszej ekspedycji, poplamione i zużyte, zaledwie po paru tygodniach.

— Trzymaj — rzekł Dex Trumball, podając Jamiemu hełm. Wizjer miał już zamknięty, kamery tuż powyżej poziomu oczu. Stacy Dezhurova podpięła moduł elektroniki VR do plecaka skafandra Jsmiego.

— OK — rzekł Jamie, ostrożnie nakładając hełm na głowę. Uszczelnił zapięcie wokół szyi i powiedział: — Jak włożę rękawice, jestem gotowy do startu w szołbiznesie.

Trumball był bardzo przejęty.

— Tylko powoli i spokojnie. Żadnych gwałtownych ruchów. Nie chcemy, żeby widzowie dostali zawrotów głowy.

Dezhurova była w skafandrze, wizjer podniesiony, gotowa do sprawdzenia sprzętu Jamiego przed wejściem do śluzy. Jamie słyszał ich głosy stłumione przez wyściełany hełm. Potem w słuchawkach rozległ się głos Dezhurovej:

— Test radia.

— Słyszę głośno i wyraźnie, Stacy.

— No to ruszaj na spacerek.

Jamie przetoczył się niezgrabnie przez śluzę i rozpoczął cykl wypompowania powietrza. Można by przynieść tu parę próbek, pomyślał. Dopóki są zamknięte w szczelnych pojemnikach na próbki, nic im nie będzie. Pojemniki są izolowane i ultrafiolet nie przenika przez nie. Potem jednak przyszła myśl: po co ryzykować? Zostawimy je na zewnątrz, lepiej im będzie w naturalnym środowisku.

Światełko na panelu wskaźników zamrugało na czerwono. Dłonią w rękawicy Jamie dotknął przełącznika otwierającego zewnętrzną klapę. I znów wyszedł na czerwone piaski Marsa.

Grunt był pokryty śladami butów. Jamie odszedł o kilkanaście kroków od łazika, po czym spojrzał na czoło olbrzymiego klifu, który rozciągał się we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Pole widzenia ograniczał mu hełm, nie widział szczytu klifu, nawet odchylając się jak najdalej do tyłu.

Dech mu zaparło, gdy po raz kolejny do niego dotarło, że stoi na innej planecie, potężnej, nieustraszonej, nowej planecie, skrywającej niezliczone tajemnice i niespodzianki, które mieli odkryć i rozszyfrować. Czuł ciepło porannego słońca, grzejącego porozrzucane wszędzie skały i masywny klif, który ograniczał mu pole widzenia.

Kiedyś płynęła tu rzeka, powiedział sobie. Potężny prąd, który przenosił głazy wielkie jak domy. Ale kiedy? Jak dawno temu? Co się z nią stało?

Wioska na klifie jest mniej niż pięćdziesiąt kilometrów stąd, pomyślał. Moglibyśmy wyruszyć na szybki rekonesans i wrócić przed zachodem słońca.

Odwrócił się i spojrzał na dno kanionu. Klif po drugiej stronie był za horyzontem, niewidoczny. Sam horyzont wydawał się być niepokojąco bliski, ostre jak brzytwa cięcie na brzegu świata. Cała planeta do zbadania. Cały świat. Czy to rzeczywiście jest wioska i ile jeszcze takich znajdziemy?

Odezwał się w nim jednak głos rozsądku: nie dziś. Nie możesz jechać na poszukiwania wioski na klifie. Nie podczas tej wyprawy. Musiałbyś zużyć rezerwy paliwa, podejmując zbędne ryzyko. Bądź cierpliwy, tłumaczył sobie. Wyślij samolot rozpoznawczy na rekonesans. Wtedy będziesz mógł opracować szczegółowy plan.

Jeśli kamery samolotu w ogóle pokażą coś godnego uwagi.

— Jesteś gotowy na piętnaście minut sławy? — głos Dezhurovej w słuchawkach wyrwał Jamiego z zadumy.

Zwracając się w stronę łazika dostrzegł ją przy klapie śluzy, buty i spodnie jej skafandra nabrały bladoróżowego odcienia, natomiast żółte paski na jej rękawie były jasne i nieskalane jak kaczeńce.

— Chyba tak.

— Tarawa jest gotowa do transmisji — powiedziała. — Pete Connors siedzi przy konsoli łączności.

— Na którym kanale?

— Na dwójce.

Jamie wziął głęboki oddech i wcisnął klawisz na nadgarstki skafandra. Dobrze byłoby pogadać z Pete’em, pomyślał. Sympatyczna, długa, przyjacielska pogawędka. Jamie wiedział jednak, że odległość rozwiewa te nadzieje. Jego słowa docierają na Ziemię po piętnastu minutach i tyle samo czasu docierałaby odpowiedź Connorsa. Można spędzić cały poranek i powiedzieć tylko: cześć, jak się masz, Jamie wiedział o tym.

Jamie z niechęcią przemówił do mikrofonu.

— Witajcie znów na Marsie, pozdrawiamy z dna Wielkiego Kanionu. Dziś pokażemy wam prawdziwych Marsjan…

Filvio A. DiNardo, S.J., siedział w swoim jednopokojowym mieszkaniu na ostatnim piętrze budynku, który by) kiedyś renesansowym palazzo. Okna dostojnego budynku wychodziły na bogato zdobioną fontannę na środku Piazza Navona. Całe wieki temu mieszkała tu hałaśliwa rodzina bogatego handlarza cennymi metalami; przez ostatnie dwa stulecia było tu kilkanaście wykładanych marmurem apartamentów, które dawały niezły dochód z czynszu odległym potomkom tej rodziny.

Ojciec DiNardo urodził się w zamożnej rodzinie, choć należy oddać mu sprawiedliwość: traktował swoje jezuickie śluby na tyle poważnie, że żył skromnie. Jego pasją, jego jedyną słabością była geologia. Bardzo chciał zrozumieć, jak Bóg zbudował Ziemię i wszystkie inne światy.

Doskonały student, skazany na sukces, został światowej sławy geologiem, oczywistym kandydatem przy kompletowaniu załogi do pierwszej wyprawy na Marsa. Próbował zachować pokorę, ale gdzieś głęboko płonął z dumy na samą myśl o poprowadzeniu ekspedycji na inną planetę.

Grzech dumy przyniósł mu karę: atak woreczka żółciowego, który wymagał operacji i wyeliminował go z wyprawy.

A teraz siedział w swoim małym, lecz dobrze wyposażonym mieszkanku, z hełmem VR na głowic i rękawicami na szczupłych dłoniach, doświadczając Marsa dzięki elektronicznej iluzji.

Widział te same skały, co Jamie Waterman, podnosił je i uważnie oglądał ich nierówną, pokrytą zagłębieniami powierzchnią. Badał żółtawe plamki w miejscach, gdzie pod powierzchnią niektórych skał żyły marsjańskie porosty. Czuł solidną wagą elektronicznego mikroskopu, który Waterman trzymał w race, gdy klękał, by przyjrzeć się z bliska obcym organizmom.

— Te ciemne plamy na powierzchni porostów — słyszał objaśnienia Watermana — to okna, dzięki którym światło przebija zewnętrzną skórę organizmu.

DiNardo skinął głową ze zrozumieniem.

— W nocy zamykają się jak oczy — mówił dalej Waterman — więc wewnętrzne ciepło organizmu nie ucieka przez okna z powrotem do atmosfery.

Oczywiście, pomyślał DiNardo. Fantastyczna adaptacja.

Za pośrednictwem zmysłów Jamiego Watermana jezuita spacerował wzdłuż klifu, badał skały i zostawiał ślady butów na rdzawym piasku.

Ku swojemu zaskoczeniu Jamie odkrył, że praca przewodnika wycieczek sprawia mu pewną przyjemność. Może jestem urodzonym nauczycielem, pomyślał, idąc powoli wzdłuż czoła klifu, wskazując warstwy kolorowej skały: żelazista, ciemna czerwień, ochra, rozjaśniony brąz, nawet parę klinów bladej, żółtawej skały.

— Te warstwy wskazują, że powstawały w długim okresie czasu, może na przestrzeni miliardów lat. Sugerują, że prawdopodobnie był tu ocean, a przynajmniej bardzo duże morze, w którym ten materiał osadzał się warstwa po warstwie.

Podszedł do głazu wielkości domu, który oczywiście stoczył się na dno kanionu z jakiejś wysokości.

— Problem: jaki jest wiek tych skał? — Jamie zadał pytanie retoryczne, gładząc palcami w rękawicach powierzchnię dziwnie gładkiej skały. — Zanim nauczyliśmy się oceniać wiek skał metodą rozpadu promieniotwórczego, geolodzy określali wiek skały po jej głębokości. A teraz…

Gdy objaśniał, jak działa datowanie za pomocą radioizotopów, jak geolodzy określają wiek skały na podstawie zawartości procentowej pierwiastków radioaktywnych, wspiął się na szczyt głazu, chwytając się zagłębień po jednej stronie, aż znalazł się na samej górze.

— Jak widać… — zaczął, dysząc. I zamilkł. Wizjer rozbłysł kaskadą migających czerwonych światełek. Rękawice cyfrowe, sprzężone z oczami kamery, całe oprzyrządowanie VR przestało działać.

Jamie zaklął pod nosem.

Na całym świecie ludzie w skupieniu eksplorujący z Jamiem Tithonium Chasma zostali nagle odcięci. Wyświetlacze pokazywały tylko czerń.

Zanim zdjęli hełmy, ujrzeli poważną, ciemną twarz byłego astronauty Pete’a Connorsa.

— Straciliśmy kontakt VR z doktorem Watermanem — powiedział Connors, jego głos brzmiał poważnie, lecz bez niepokoju. — Nasze łącza pokazują, że aparatura podtrzymywania życia doktora Watermana nadal działa i jest on bezpieczny, ale łącze VR przestało działać z powodu problemów technicznych.

Ojciec DiNardo powoli zdjął hełm.

Byłem na Marsie, powiedział sobie. Bóg dał mi chociaż tyle. Powinienem być wdzięczny.

Mam nadzieję, że Watermanowi nic się nie stało i jest bezpieczny. Pomodlę się za jego bezpieczeństwo.

Ojcied DiNardo przeciągnął zmęczoną dłonią po ogolonej twarzy i poczuł, że do oczu napływają mu gorzkie łzy smutku. To ja powinienem być na Marsie. To powinienem być ja.

Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?

Nowy Jork

— Jakie jest więc nasze stanowisko w tej sprawie? — spytał Roger Newell.

Dwóch pozostałych mężczyzn i trzy kobiety zajęli miejsca wokół stołu konferencyjnego w centrali Allied News. Ubiory były całkowicie nieformalne: swetry, luźne spodnie i dżinsy, żadne tam krawaty czy marynarki.

Newell był dumny z tego, że w jego biurze panuje luz. Zbieranie i publikowanie wiadomości było wystarczająco stresującą pracą; nie było sensu dodawać ludziom stresu w postaci głupich wymagań dotyczących ubioru.

— Nic im nie będzie — powiedziała szczupła, niemrawa kobieta siedząca po jego lewej stronie. — Nie ma fizycznego niebezpieczeństwa. Wysiadł sprzęt VR i tyle.

Newell powstrzymał złośliwy uśmieszek. Jedna z kobiet — z lekką nadwagą i bladą twarzą — powiedziała ostrym, zaczepnym tonem:

— Sondaże z dzisiejszego poranka wskazują, że wyprawa na Marsa plasuje się gdzieś między konferencją na temat praw zwierząt a strajkiem zbieraczy owoców na Florydzie.

— To stara historia — rzekła kobieta obok niej, znacznie młodsza. Emanowała ambicją, od modnej blond fryzury po buty na szpilkach. — To, co się dzieje na Marsie, obchodzi ludzi tyle co zeszłoroczny śnieg. Chyba że wpakują się w jakieś tarapaty.

— A awaria sprzętu VR to nie tarapaty?

— E, to za mało poważne.

— Brukowce tak nie uważają — rzekł mężczyzna po prawej stronie Newella. — Nie widzieliście wczorajszych wydań? Trzy mówią wprost, że Marsjanie żyjący pod ziemią używają sił parapsychicznych, żeby zniszczyć sprzęt ekspedycji.

Kobieta o bladej twarzy zaśmiała się.

— W zeszłym tygodniu brukowce pisały, że Marsjanie objawią się naszym ludziom i dadzą im lekarstwo na raka.

Wszyscy zachichotali, nawet Newell, który zaraz odezwał się.

— Więc awaria sprzętu nie wystarczy, żeby zahipnotyzować naszych widzów?

— Nieeee. Ludzie chcą prawdziwej katastrofy.

— Życie w niebezpieczeństwie.

— Płonące ciała i tryskająca krew.

— Dobrze — rzekł Newell, unosząc ręce. Ucichli natychmiast. Uśmiechnął się. — Więc nie mogą nadawać audycji VR, prawda?

— Nie, dopóki nie naprawią sprzętu.

— Więc abonenci muszą oglądać nas, jeśli chcą się dowiedzieć czegoś o Marsie, tak?

— Albo naszą konkurencję.

— Co zatem robimy? Nie możemy codziennie wykorzystywać dziesięciu albo piętnastu sekund, żeby poinformować widzów, że na Marsie nic się nie stało.

— Moglibyśmy podawać szybki raport naukowy — powiedziała gruba kobieta.

Wszyscy żachnęli się. Przez raporty naukowe spadała oglądalność. Nauka była nudna. Robienie nauki to jak przekazanie widzów konkurencji.

— Zatem ignorujemy Marsa całkowicie?

Najstarsza kobieta przy stole — musiała mieć ze czterdziestkę — stukała palcem wskazującym w podbródek.

— Pamiętam, jak…

— Jak co? — wtrącił Newell.

— Coś, co pokazywali nam w szkole… kiedy byłam… Nie! To było na zajęciach z historii mediów, na które chodziłam parę lat temu.

— Ale co? — powtórzył Newell z niecierpliwością.

— To był Cronkite! Tak, zgadza się.

— Ale co?! — niecierpliwiła się reszta.

— To była jakaś kryzysowa sytuacja. Coś z zakładnikami. Przetrzymywali ich ponad rok. Na zakończenie każdych wiadomości Cronkite mówił „Dziś mija czterdziesty czwarty dzień” tego czegoś.

— Jak odliczanie?

— Raczej przypomnienie. Coś jak kalendarz.

Newell przechylił głowę na jedną stronę, co znaczyło, że myśli. Reszta milczała.

— Podoba mi się — rzekł wreszcie. — Na końcu każdej wiadomości spiker powie „Dziś mija pięćdziesiąty czwarty dzień pobytu naszych badaczy na Marsie.”

— Samo zdanie wymaga wygładzenia.

— Do tego mamy autorów tekstów — rzekł kwaśno Newell.

— W ten sposób przypomnimy widzom, że nasi ludzie są nadal na Marsie.

— Ale nie będziemy tracić czasu antenowego na relacje naukowe.

— Chyba, że coś im się stanie.

— Och, jeśli wpakują się w jakieś kłopoty, rzucimy się na to pełną parą — obiecał Newell. — Nic tak nie poprawia oglądalności jak prawdziwe niebezpieczeństwo.

Boston

Darryl C. Trumball był zbyt zajęty, żeby włączyć się do ostatniej transmisji VR z Marsa. Oglądał dwie pierwsze, prowadzone przez jego syna w dwóch pierwszych dniach wyprawy. To wystarczyło.

Oczywiście śledził uważnie wpływy z transmisji VR. Pierwsze dwie transmisje miały ponad dwadzieścia milionów widzów. Dwadzieścia milionów płacących widzów po dziesięć dolców od sztuki obserwowało badaczy w dniu lądowania na Marsie i dzień później, kiedy Dex wziął ich na wycieczkę po kopule, w której członkowie wyprawy mieli mieszkać przez półtora roku.

A potem oglądalność szybko spadła do około trzech milionów. Jeśli ktoś raz zobaczył skały na Marsie, po co miałby je znowu oglądać — może interesowało to dzieciaki i maniaków zbzikowanych na punkcie kosmosu. Trzy miliony widzów to też jednak było coś: oznaczało dla ekspedycji trzydzieści milionów dolarów z każdej transmisji.

Nie każdy rzecz jasna płacił te dziesięć dolarów i Trumball o tym wiedział. Było to dziesięć dolarów na odbiornik, nie na głowę. Szkolna klasa składająca się z trzydziestu dzieciaków płaciła tylko dziesięć dolarów. Rodzina mogła zapłacić dziesięć dolarów i podłączyć wszystkich krewnych. Bary pełne pijaczków też płaciły zaledwie dziesięć dolców. Trumball burzył się na samą myśl o tym, ale nie było sposobu, żeby wyeliminować te straty.

A teraz nawalił sprzęt VR. Ten pieprzony Indianin zepsuł coś łażąc po tych zasranych skałach.

Niech to lepiej naprawią i to cholernie szybko, zżymał się Trumball. Tracimy trzydzieści milionów dolców na każdym seansie.

Soi 15: Popołudnie

— Jest tam! — wrzasnął Dex Trumball.

Siedział w fotelu drugiego pilota obok Stacy Dezhurovej, która delikatnie prowadziła łazik po starożytnym zboczu.

— A co, bałeś się, że ucieknie? — spytała lekko Trudy Hali. Siedziała na fotelu obok Jamiego, Trumball siedział obok Dezhurovej.

Jamie postukał w konsolę łączności i na małym ekranie pojawiła się twarz Mistuo Fuchidy.

— Zbliżamy się do starego łazika — zameldował Jamie. — Zatrzymamy się i obejrzymy go.

— Zrozumiałem — odparł Fuchida.

— Jak tam w bazie?

Pochylając lekko głowę, biolog odparł:

— Rodriguez i Craig naprawiają świder. Vijay…

— Naprawiają świder? — przerwał mu Jamie. — Co się stało? Fuchida zamrugał gwałtownie.

— Linia hydrauliczna głowicy wiertniczej zamarzła w nocy. Opos sądzi, że padł elektryczny system ogrzewania.

— To coś poważnego?

Wzruszając lekko smukłymi ramionami, Fuchida odparł:

— Nie wiem. Opos chyba za bardzo się nie przejmuje. Jamie oparł się o fotel.

— Powiedz mu, żeby się ze mną skontaktował, dobrze?

— Dobrze. Chociaż to pewnie nastąpi dopiero wieczorem.

— W sam raz. Do tego czasu i tak pewnie będziemy na zewnątrz, sprawdzając stary łazik.

Fuchida skinął głową i rzekł:

— Dostaliśmy ze sześć wiadomości z Bostonu z dopytywaniem się o system VR.

— Bez względu na to, co mu jest — powiedział Dex — nie poradzę sobie z tym tutaj. Musi poczekać, aż wrócimy do kopuły.

— Może Opos jakoś pomoże wam na odległość — podpowiedział Fuchida.

— Zadania naukowe mają priorytet — odparł Jamie. — Nie mamy czasu, żeby pracować nad systemem rozrywkowym.

Brwi Fuchidy uniosły się.

— Pan Trumball z Bostonu bardzo nalegał.

— Wyślę mu wiadomość dziś wieczorem — odparł Dex. — To go uspokoi.

Jamie zwrócił się do Dexa.

— Dzięki.

Dex wzruszył ramionami.

Odwracając się z powrotem w stronę ekranu, Jamie czekał, aż Fuchida powie coś jeszcze, ale biolog milczał; spytał więc:

— A co się dzieje z Shektar? Co ona robi?

Uświadomił sobie przy tym, że zadając to pytanie czuje się zakłopotany. Fuchida odparł, jakby to było rutynowe pytanie.

— Przez większość dnia utrzymuje połączenie z Tarawą i przegląda nasze zapisy medyczne.

— Jakieś problemy?

— Nic, o czym bym wiedział. Chyba wszyscy wyglądamy na zdrowych, chociaż parę osób schudło o kilo czy dwa.

— A czego się spodziewałeś po tej wegetariańskiej diecie ze szklarni? — wtrącił Trumball.

Fuchida uśmiechnął się.

— W czym problem, nie lubisz pochodnych soi? Plony z ogrodu zapewniają nam zbilansowaną dietę.

— Taaa, jasne — odparował Dex. — Sojburgery z mikrofali i bakłażan. Uśmiech biologa stał się jeszcze szerszy.

— Na Marsie nie ma steków, przyjacielu.

Trumball przysunął się bliżej foteli Jamiego i Dezhurovej.

— Ani sushi, chłopcze.

— Och, ryby możemy hodować — odparował Fuchida. — Piszę właśnie raport o wprowadzeniu akwariów w ogrodzie.

— Tylko tego nam trzeba — rzekł Trumball radośnie. — Rybie gówno w wodzie pitnej.

Jamie rzucił mu spojrzenie zza ramienia i zwrócił się z powrotem do ekranu.

— Dobrze, co najmniej do zmroku będziemy przy starym łaziku. Może spędzimy tam noc.

— Zrozumiałem — odparł Fuchida, znów sztywny i formalny. — Opos skontaktuje się z tobą, jak tylko się pojawi.

— Chciałbym też dostać obrazy z samolotu zwiadowczego, jak tylko Tomas będzie mógł je przesłać.

Oczy Fuchidy rozszerzyły się na sekundę.

— Przesłał je wczoraj wieczorem. Powinieneś je mieć w otrzymanych danych.

Jamie odparł zaskoczony.

— Sprawdzę… czekaj chwilę.

Przełączył się na listę otrzymanych wiadomości. Jasne, była tam jedna oznaczona jako „obrazki”: parędziesiąt gigabajtów. Przełączając się z powrotem na Fuchidę, Jamie rzekł:

— Tak, dzięki, są tu. Obejrzę wieczorem. Podziękuj Tomasowi ode mnie.

— Przekażę.

Jamie zakończył transmisję.

— Przegapiłeś maiła, co? — wtrącił się cicho Dex. — Może powinieneś kazać Rodriguezowi puszczać sygnały dymne?

Jamie nie odwrócił się, by spojrzeć na Dexa. Wiedział, że ten złośliwie się uśmiecha. A nie chciał, żeby Dex zobaczył rozdrażnienie na jego twarzy.

To było głupie, skarcił się. Bardzo głupie. Powinieneś wczoraj sprawdzić pocztą. Popełniłeś błąd po raz drugi. Jamie wiedział, że najbardziej drażni go nie to, że zapomniał sprawdzić pocztę, ale fakt, iż pozwolił Dexowi i innym dojrzeć to niedopatrzenie.

— Jak blisko chcesz podjechać? — spytała Dezhurova. Jamie podniósł wzrok i zobaczył przez przednią szybę, że znajdują się mniej niż sto metrów od starego, porzuconego łazika.

— Na tyle blisko, żeby podpiąć linę holowniczą — powiedział. — Ale uważaj na podłoże.

— Nie martw się — odparła — nie wpakuję nas w pył.

— Widać brzeg starego krateru — rzekł Trumball, wskazując wyciągniętą ręką między Dezhurovą a Jamiem. To nie powinien być problem.

Rzeczywiście, pomyślał Jamie. Delikatny zarys starego krateru dało się łatwo zauważyć, jeśli się wiedziało, czego szukać. Owalny krater był okolony ciemną skałą, wznoszącą się parę centymetrów ponad resztę pochyłego gruntu. W obrębie krateru pył tworzył małe wydmy, jak fale na stawie.

Powinienem był to dostrzec, kiedy prowadziłem łazik, pomyślał Jamie. Powinienem był to zauważyć i ominąć. Nawet chory i wyczerpany, geolog nie powinien przegapić czegoś tak diabelnie oczywistego.

Spojrzał na Trumballa przez ramię. Twarz młodego mężczyzny wyrażała złośliwą satysfakcję.

Stacy Dezhurova ostrożnie podjechała do tylnego końca starego pojazdu, sięgnęła do laserowego miernika odległości.

— Odczytasz, Jamie?

— Trzydzieści metrów — powiedział, obserwując zielone cyferki. — Dwadzieścia osiem, dwadzieścia pięć…

— Dziesięć metrów będzie OK?

— OK — odparł Trumball.

— Jamie?

— OK — powtórzył.

Prowadziła łazik powoli, a Jamie odliczał:

— Dziewiętnaście metrów… siedemnaście…

Dezhurova zatrzymała łazik dokładnie na dziesięciu metrach. Zaokrąglony tył starego pojazdu był tuż przed nimi, lśniący metal zmatowiony przez bogate w żelazo, miotane wiatrem cząsteczki pyłu, które uderzały w niego przez sześć lat.

— Bułka z masłem — rzekła Dezhurova, wyłączając silnik. Potem dodała:

— Jak na razie.

Jamie, Trumball i Dezhurova włożyli skafandry i jedno po drugim wyszli ze śluzy na zewnątrz. Trudy Hali została w łaziku. Gdyby pojawiło się jakieś niebezpieczeństwo, mogłaby wezwać pomoc. Jakby jakaś pomoc mogła nadejść na czas, pomyślał Jamie. Przepisy bezpieczeństwa wymagały jednak, by co najmniej jedna osoba cały czas przebywała w łaziku. Gdyby doszło do najgorszego, Trudy mogłaby sama wrócić łazikiem do bazy.

Obeszli tylny koniec łazika.

— Piasek usypał się wysoko po tej stronie — powiedziała Dczhurova, a jej głos brzmiał w słuchawkach Jamiego spokojnie, prawie klinicznie.

— Jest dość lekki — rzekł Jamie. — Jak puch. Connors i ja byliśmy w stanie go odgarnąć, gdy burza piaskowa złapała nas na dnie kanionu.

Trumball zanurzył dłoń w piaskowe usypisko.

— Zgadza się, jak pył. Patrzcie!

Rzucił garść piasku w powietrze; dryfował jak proszek, opadając powoli w niskiej marsjańskiej grawitacji.

— Można by na tym jeździć na nartach — powiedział Trumball. — Hej, to może być coś dla turystów! Narty na Marsie!

Zaśmiał się, zaś Jamie wyszczerzył zęby. Mówi poważnie, zastanawiał się Jamie, czy drażni się ze mną?

— Ogniwa słoneczne są zatkane pyłem — powiedziała Dezhurova.

Patrząc w górę na górne segmenty łazika, Jamie zobaczył, że ma rację.

— Wiatr nawiał pył na panele, ale nie zwiał go.

— To paskudztwo jest jak tarka — rzekł Trumball. — Pewnie uszkodziło panele.

— Chodźcie tędy — rzekła Dczhurova. — Klapa jest po zawietrznej.

Jamie poszedł za nią, patrząc na odciski jej stóp na piasku. Tu grunt był stabilny, ale parę metrów stąd znajdował się brzeg krateru.

Dezhurova sięgnęła do przycisku otwierającego klapę.

— Nic z tego.

— Panele słoneczne nie działają, więc akumulatory musiały wysiąść całe lata temu.

— Przejdziemy na ręczne sterowanie — mruknęła Dezhurova, wyciągając mały bezprzewodowy śrubokręt elektryczny z przybornika na udzie skafandra.

Jamie patrzył, jak rozkręca panel skrywający moduł sterowania ręcznego. Śruby opierały się, unieruchomione przez czas i szorstki pył. Dezhurova zaczęła kląć cicho po rosyjsku, gdy śrubokręt zaczął tracić moc. Jamie słyszał jej mruczenie w słuchawkach i zaczął się bać, że końcówka śrubokręta rozedrze jej rękawicę. Rozdarcie skafandra kosmicznego mogło mieć o wiele gorsze skutki niż otarta kostka.

Śrubokręt w końcu poradził sobie z pierwszą śrubą i przekleństwa Dezhurovej ustały. Z pozostałymi śrubami poszło łatwiej.

— Zawsze jest jakiś sposób — rzekła, nie odrywając wzroku od pracy. — Zawsze na początek wybiera się najgorszą.

Koło, które służyło do ręcznego otwierania klapy, okazało się jeszcze gorsze. Dezhurova me była w stanie go ruszyć. Trumball złapał je ochoczo i razem zaparli się i walczyli, aż śluza zaczęła się otwierać. Potem obracanie stało się łatwiejsze i drzwi stanęły otworem.

— Dobra, Jamie — wysapała Dczhurova. — Pan przodem. Zostań na zewnątrz, Stacy — przypomniał jej — dopóki nie sprawdzimy środka.

— Zgoda, wodzu — odparła.

Zastanawiając się, czy użyła proponowanego przez Trumballa przezwiska celowo czy przez przypadek. Jamie postawił jeden but na szczeblu krótkiej drabinki i złapał brzegi otwartej klapy obydwoma rękami. Potem podciągnął się do śluzy, odnotowując gdzieś na marginesie pamięci, że przyzwyczajenie się do marsjanskiej grawitacji, będącej jedną trzecią ziemskiej, miało swoje wady: w skafandrze i z plecakiem podciągnięcie się wymagało sporego wysiłku.

Sterowanie ręczne wewnętrznej klapy znajdowało się tuż za panelem sterowania elektrycznego. Obrócenie go też było niełatwe, ale Jamie zdołał przekręcić je sam i wewnętrzna klapa powoli się otworzyła.

— Dobrze, wchodzę — oznajmił.

— Ja też — rzekł Trumball.

Słysząc jego posapywanie przy przeciskaniu się przez śluzę, Jamie pomyślał z satysfakcją, że Dex też musi się trochę namęczyć, aby się wspiąć.

Wnętrze było strasznie zabałaganione. Cała czwórka chorowała na szkorbut, kiedy Rosjanie przybyli ich uratować i zostawili łazik nawet nie myśląc, żeby w nim posprzątać. Pościel na pryczach była zwinięta i zmięta, takjak ją zostawili. Jamie pomyślał, że wyglądają na przepocone, choć resztki wilgoci pewnie ulotniły się całe lata temu.

Usłyszał stojącego za nim Trumballa:

— Więc to tutaj się stało. — Młody mężczyzna mówił ciszej niż zwykle.

Zwracając się w jego stronę Jamie zobaczył, że Dex zagląda przez klapę, która łączyła to pomieszczenie ze środkowym segmentem, zamienionym w ruchome laboratorium biologiczne.

— To tu Brumado i Malater odkryły porosty — powiedział Trumball, jakby patrzył na świętą kapliczkę.

— Zgadza się — odparł Jamie. Zobaczył w myślach Joannę, wystraszoną i słodką Joannę, z wielkimi ciemnym oczami i uroczą twarzyczką sierotki. Kobieta-dziecko, w której się zakochał. Córka Alberta Brumado, którą poślubił. Kobieta, która w końcu dorosła i opuściła go.

Nigdy mnie nie kochała, uświadomił sobie Jamie po raz tysięczny. Może na początku tak myślała, ale nigdy mnie nie kochała. A czyja byłem w niej zakochany? Potrząsając głową w hełmie, Jamie pomyślał: bez względu na to, co to było, sknociłeś sprawę.

— Chłopie, ile jakieś muzeum by zapłaciło, żeby mieć ten kawałek sprzętu w swoich zbiorach — powiedział Trumball, a nabożny zachwyt w jego głosie ustąpił miejsca ekscytacji.

Jamie już miał odburknąć jakąś odpowiedź, ale w porę się zreflektował. Ten sprzęt jest o wiele za ciężki, żeby go zabrać z powrotem na Ziemię. Sekcja startowa ładownika prawdopodobnie nie byłaby w stanie go unieść.

Jakby czytając Jamiemu w myślach, Trumball mówił dalej:

— Zrobimy z mego atrakcję dla zwiedzających. Może zaparkujemy go z powrotem na dnie kanionu, gdzie dokonano odkrycia i będziemy tam wozić turystów.

Jamie doświadczył nagle wizji nawajskich kobiet rozkładających koce na chodnikach głównego placu Santa Fe, próbujących sprzedać pamiątki turystom.

— Wszystko w porządku? — W słuchawkach rozległ się głos Stacy Dezhurovej.

— Jesteśmy w środku — oznajmił Jamie. — Żadnych problemów.

— Wchodzę — odparła. — Musimy sprawdzić systemy elektryczne.

— Dobrze.

Prawie po godzinie Dezhurova ogłosiła to, o czym i tak cały czas wiedzieli.

— Martwy jak dinozaur — rzekła, siedząc na fotelu pilota. Stając za nią, patrząc na puste ekrany i martwe wskaźniki deski rozdzielczej, Jamie skinął głową w środku hełmu. A czego się spodziewałeś? — spytał sam siebie. Leży tu od sześciu lat, co noc temperatura spada poniżej minus sto, pył zakrył panele słoneczne. Akumulatory musiały wysiąść po paru dniach, najwyżej po tygodniu. Ogniwa paliwowe padły, wodór się ulotnił.

— Będziemy musieli go holować — rzekł Trumball.

— Jeśli zdołamy — rzekł Jamie.

— Czemu nie?

Jamie chciał wzruszyć ramionami, ale skafander mu to uniemożliwił.

— Spróbujemy i zobaczymy.

— Dobrze — rzekła Dezhurova. — Zabierzmy się do tego, nim zajdzie słońce.

Soi 15: Zachód słońca

Jamie poczuł nutę niepokoju, gdy patrzył na słońce: było niepokojąco małe, skurczone, widoczny znak, jak daleko byli od domu.

Teraz dalekie słońce prawie dotykało nierównego horyzontu, niemrugające czerwone ostrzegające oko na płonącym miedzianym niebie. Jamie musiał przekręcić całe ciało w niewygodnym, twardym skafandrze, żeby spojrzeć w innym kierunku. Niebo było tam ciemne, z paroma jasno świecącymi gwiazdami. Ziemia była teraz wieczorną gwiazdą, wiedział o tym, ale nie miał czasu szukać jej ani czekać na zorzę.

Kiedy cienie zmroku dotarły do nich na drugą stronę klifu, przyciągnęli linę z bębna doczepionego do przedniej części ich łazika, zamocowali ją do haka z tyłu starego pojazdu, po czym jedno po drugim weszli do środka. Odkurzenie pyłu zajęło im kolejne pół godziny, choć żadne nie ściągało z siebie skafandra.

Dezhurova podniosła się i przeszła do kokpitu. Trudy Hali siedziała po prawej stronie, w samym kombinezonie wyglądała na malutką, prawie jak elf.

Stacy sprawdziła deską rozdzielczą i zaczęła uruchamiać silniki kół. Jamie i Dex stali za nimi. Obaj mężczyźni podnieśli wizjery i zdjęli rękawice.

— Jesteś pewien, że koła są na luzie? — spytał Trumball. Jamie skinął głową w hełmie.

— Wszystkie koła przełączają się na luz, kiedy nie ma zasilania, chyba że zostanie wrzucony bieg.

— Albo zostaną zablokowane w trybie parkingowym — dodał Dex.

— Nie są zablokowane — upierał się Jamie. — Byłem tam. Nie zablokowaliśmy kół, kiedy wpakowaliśmy się w pył. Wręcz przeciwnie, próbowaliśmy się wycofać z krateru.

— Więc mogą być na wstecznym.

— Są na luzie — uparł się Jamie.

Spojrzenie Trumballa przesunęło się z Jamiego na Dezhurową, siedzącą w fotelu pilota plecami do nich.

— Jestem pewien, że da się sprawdzić ustawienie kół — mruknął.

— To nie jest możliwe — wtrąciła się Stacy. — Chyba że podepniemy kabel elektryczny do starego łazika i uruchomimy jego systemy elektryczne.

— Może powinniśmy tak zrobić — rzekł Trumball.

— Zobaczmy, czy uda się go wyciągnąć bez pakowania się w taką robotę — stwierdził Jamie.

— Silniki działają — rzekła Dezhurova, włączywszy napęd. Jamie nie widział jej głowy, tylko górę błyszczącego hełmu.

— Teraz ostrożnie — napomniał Trumball.

— Zamknij się, Dex — warknęła Dezhurova. — Wiem, co robię. Dcx ucichł. Jamie, obok niej, gapił się prosto na zakrzywiony tył starego łazika sterczący dziesięć metrów przed nimi.

Silnik zawył, gdy Dezhurova zaczęła powoli wycofywać łazik. Lina naprężyła się.

— No dawaj, dawaj, malutki — zaklinała go po cichu Dezhurova, szeptem, który Jamie ledwo słyszał. Potem przeszła na rosyjski, mrucząc cicho i czule.

Stojąc za fotelem Trudy, Jamie zachwycił się spokojem, łagodnością i prawie matczyną delikatnością szeptanych zaklęć Stacy. Czy to była ta sama kobieta, która parę godzin temu klęła na śrubokręt jak szewc?

Łazik zakołysał się lekko, a Jamie chwycił oparcie fotela Trudy, by się czegoś trzymać. Silniki zawyły głośniej. Jamiemu wydało się, że czuje zapach spalenizny.

— No dalej, malutki — nuciła Dezhurova. Trumball mruknął:

— Nie idzie…

Łazik podskoczył jeszcze raz, a Jamie wyciągnął wolną rękę w stronę Trumballa. Dex nieporadnie chwycił dłoń Jamiego, kołysząc się w tył w skafandrze, bliski upadku.

— Idzie! — krzyknęła Dezhurova.

Zaokrąglony koniec starego łazika zaczął przesuwać się w ich stronę, jak w zwolnionym tempie, coraz większy.

— Uwaga!

Koniec starego łazika stuknął o przód nowego na tyle mocno, że Jamie uderzył o tylną grodź kokpitu. Oba pojazdy zatrzymały się.

Przez chwilę nikt się nie odezwał. Potem Trudy Hali zachichotała i ogłosiła:

— Coś mi chrupnęło w kręgosłupie! Gdzie jest najbliższy prawnik? Wszyscy zaśmiali się, nieco zdenerwowani.

— W takim razie koła w staruszku na pewno są na luzie — przyznał Trumball.

— Chyba tak — zgodziła się Dezhurova.

Jamie zauważył, że zablokowała koła łazika w pozycji parkingowej, zanim wstała z fotela pilota.

— Muszę się odlać — oznajmiła radośnie.

Przy kolacji planowali, w jaki sposób przeholować stary łazik przez brzeg Wielkiego Kanionu. Jak zwykle, dwie kobiety przysiadły na jednej z dolnych pryczy, a Jamie i Trumball usiedli obok siebie na drugiej.

— A czemu by go nie holować przez całą drogę do bazy? — nalegał Trumball.

— Bo musielibyśmy naruszyć rezerwy paliwa — odparła Dezhurova, patrząc na Jamiego znad składanego stolika.

— Nie tak bardzo — skontrował Trumball.

— Stacy, jeśli chodzi o bezpieczeństwo — odezwał się Jamie — muszę polegać na tobie. Musimy wiedzieć, ile paliwa zużyjemy na holowanie.

— Mogę podać przybliżone wartości, ale nie wiem dokładnie, ile paliwa pójdzie na holowanie tej bestii.

— W takie razie podaj przybliżone dane.

— Cóż, chcemy wcześniej czy później przetransportować łazik do bazy — mówił dalej Trumball. — Może warto go po prostu zabrać od razu ze sobą.

— Jeśli zdołamy — rzekł Jamie.

— Dobrze. Ale założę się, że możemy to zrobić bez problemu.

— Zobaczymy.

— Tak, tatusiu — zażartował Dex.

Po obiedzie odstawili stół i rozłożyli górne prycze. Trumball doczekał się swojej kolejki w łazience, a dwie kobiety przeszły do kokpitu. Jamie rozsiadł się na pryczy, otworzył laptopa i połączył się z bazą. Przy pulpicie łączności siedział Rodriguez.

— Dostałeś obrazy, które ci wczoraj wysłałem? — spytał, a na jego muskularnej twarzy zarysował się wyraz zainteresowania.

— Tak, tylko dotąd nie miałem czasu ich obejrzeć.

— Dużo na nich nie widać. Samolot zwiadowczy nie jest dobrą platformą dla tego typu danych.

Siedząc po turecku na pryczy, Jamie wzruszył ramionami.

— Nic lepszego teraz nie mamy.

Tak, zgadza się, Rodriguez złożył raport dzienny. Opos Craig uruchomił świder. Fuchida planował wyprawę na Olympus Mons. Sam Rodriguez zaczął składać rakietowy samolot załogowy, którym miał wraz z biologiem polecieć na szczyt najwyższej góry w Układzie Słonecznym.

Jamie słuchał, patrzył jak spisy magazynowe przemykają po ekranie, czekał cierpliwie, aż usłyszał własny głos:

— A co robi Shektar?

— Vijay? Zajmuje się ogrodem Fuchidy i bakteriami, które dostarczył świder Oposa. Chcesz z nią gadać?

— Tak, pewnie.

Trumball wrócił z łazienki i pochylił się na tyle nisko, że wyszczerzył się do Jamiego.

— Nie siedź do późna, wodzu, jutro wielki dzień.

— Dobrze — odparł Jamie. Sięgną! po słuchawką, którą wcisnął sobie do ucha i opuścił mikrofon tak nisko, że ten prawie dotykał jego ust.

Trumball wskoczył na górną pryczę, a na ekranie zamiast Rodrigueza pojawiła się Shektar. Wyglądała, jakby natłuściła czymś skórę. Jamie znów pomyślał, jakie to byłoby wspaniałe namaścić ją aromatycznymi balsamami.

Uśmiechnęła się i zaczęła rozmawiać, odpowiadając na pytania Jamiego o bakterie pożerające żelazo, które świder Craiga wyciągał teraz z głębokości paru kilometrów pod powierzchnią.

— Są magnetycznie aktywne — oznajmiła. — Ustawiają się zgodnie z polem magnetycznym.

— Zapewne z powodu wchłoniętego żelaza — podpowiedział Jamie.

— Tak, ale jaką przewagę daje im to na Marsie? Pole magnetyczne planety jest tak słabe, że nie mam pojęcia, jak to miałoby pomóc im w przetrwaniu.

— Może nie pomaga — rzekł Jamie. — Może to przypadek. Rzuciła mu powątpiewające spojrzenie.

— Może na Marsie pole magnetyczne było kiedyś silniejsze — zasugerował — tylko z biegiem czasu się rozproszyło.

— To jest możliwe — odparła Vijay z namysłem. Po czym rozpromieniła się. — Wspaniale się rozmnażają w kulturze. Dzielą się mniej więcej co godzinę.

— W warunkach pokojowych?

— Mitsuo zrobił im specjalną komorę wysokociśnieniową — odparła. — Trzeba je trzymać w absolutnych ciemnościach. Światło je zabija.

— A ciepło? Oczy jej zabłysły.

— Och, są ciepłolubne. Przy osiemdziesięciu stopniach przestają się dzielić, zaczynają się łączyć. Powinieneś to zobaczyć, Jamie. Parzą się jak króliki!

— Dokładnie tego nam było trzeba — mruknął Jamie. — Bakterii opętanych seksem!

— Są jak większość facetów — rzekła Vijay, uśmiechając się radośnie. — Robią to tylko w ciemnościach i pod dużym ciśnieniem.

— Masz na myśli australijskich mężczyzn — rzekł.

— Niektórych jankesów też.

Nie znalazł odpowiedzi na ten zarzut. Nadal się uśmiechając, Vijay spytała:

— A jak ty sobie radzisz?

Jamie byt jej wdzięczny za zmianę tematu. Powrócił do problemu bezpieczeństwa prac, jakie wykonywali. Opowiadając jej o wyciąganiu starego łazika z piasku, przypomniał sobie, że ta pożądana przez niego kobieta mogłaby zniszczyć jego ekspedycję, gdyby miała taką ochotę.

Przypomniał sobie Ilonę Malater, która podczas pierwszej ekspedycji zdecydowała, że będzie seksterapeutką. Powodowała napięcia, które były prawie nie do zniesienia, zwłaszcza wśród Rosjan.

Vijay była inna. Przede wszystkim młodsza. I chyba śmiała się z innych, prywatnych dowcipów. Przyznawała, że ma pokręcone poczucie humoru, ale Jamie wiedział, że potrafi je utrzymać w ryzach, wraz z innymi pasjami.

Dobrze byłoby, gdyby… pomyślał. Lecz drugi głos w duszy spytał: a jeśli nie? Co wtedy zrobisz?

Obrazy

Tomas Rodriguez z roztargnieniem bębnił palcami po stole, w meksykański rytm trąbek i smyczków z płyty CD, której słuchał, wpatrując się w ekran komputera. Próbował wyłowić jakiś sens z tego, co złapały kamery samolotu zwiadowczego.

Było już dobrze po północy. Siedział sam w laboratorium geologicznym kopuły, otoczony półkami zapełnionym czerwonymi, wyszczerbionymi skałami i plastykowymi pudełkami z rdzawoczerwoną glebą. W kopule było cicho i ciemno; słuchał muzyki po cichu, tylko po to, by dotrzymała mu towarzystwa, gdy wszyscy inni spali.

Rodriguez bardzo chciał zobaczyć to, o czym Jamie Waterman myślał, że zobaczył: sztuczną budowlę w niszy na dwóch trzecich wysokości stromego, wyszczerbionego klifu północnego czoła Tithonium Chasma. Próbował ją dostrzec z całych sił.

Obraz na ekranie pokazywał niszę, ciemne wgłębienie w masywnym czole klifu z wypiętrzoną skałą zwieszającą się nad nią.

Przewieszka sprawiała, że nisza pozostawała w cieniu, choć słońce oświetlało ścianę klifu.

Samolot nie jest dobrą platformą dla takich zdjęć, myślał Rodriguez, patrząc, jak nisza robi się coraz większa, po czym znika z widoku, gdy samolot wyleciał poza kanion.

Z cierpliwym westchnieniem wrócił na początek sekwencji, zwolnił odtwarzanie i patrzył z jeszcze większą uwagą. Samolot nadlatywał nad klif prawie prosto, kamery dziobowe mierzyły w niszę. Palce Rodrigueza biegały po klawiaturze, ustawiając najwyższy poziom rozjaśnienia, jaki mógł uzyskać. Czoło klifu prawie znikło, ale wnętrze niszy pozostało nieprzeniknione.

Zatrzymał obraz uderzeniem grubego palca wskazującego w klawisz. Tak, coś tam było, formacja skalna jaśniejsza od reszty. Wyglądało na to, że biegnie równolegle do brzegu niszy. Dość prosto.

Ściana? Rodriguez wypuścił powietrze z płuc. Quien sabel.

— Czy to jest ta wioska Jamiego?

Jej głos zaskoczył go. Rodriguez obrócił się na swoim krześle z kółkami i zobaczył Vijay Shektar stojącą w drzwiach laboratorium, z plastykowymi kubkami w obu dłoniach. Miała na sobie kombinezon, jak wszyscy. Przedni rzep był jednak rozpięty na długości paru cali, wystarczająco, żeby co nieco zobaczył. Jezu, ależ ona jest seksowna, pomyślał.

— Nie mogłam spać — wyjaśniła. — Pomyślałam, że trochę gorącej herbaty ci się przyda.

Tomas zauważył, że oba kubki lekko parują. I uświadomił sobie, kiedy tak cicho mówiła, że jej głos ma gardłowe, ciepłe brzmienie.

— Słyszałam muzykę. To z Meksyku, prawda? — powiedziała, wchodząc do laboratorium. — Pomyślałam, że masz ochotę na herbatkę.

Wziął kubek i chciał jej podziękować, ale głos uwiązł mu w gardle. Jak cholernemu dzieciakowi. Nabrał powietrza do płuc i powiedział ostrożnie:

— Tak, to z Meksyku. Mariachi. Tamtejszy odpowiednik country western.

— Naprawdę? Skinął głową.

— Tak. Same banały: kochałem cię, ale odeszłaś. Złamałaś mi serce, bo zdradziłaś.

— I zabrałaś moją półciężarówkę — dodała.

— I mojego psa.

Vijay zaśmiała się. Po czym powiedziała:

— Ktoś mi raz powiedział, że to muzyka dla przegranych. Rodriguez wzruszył ramionami.

— Mnie się podoba.

— Czy to wioska Jamiego? — spytała ponownie. Stała tak, z oczami utkwionymi w ekranie, nie patrząc na Rodrigueza.

Kubek herbaty w dłoni parzył. Westchnął.

— To nie jest wioska.

— Jesteś pewien?

— Raczej tak.

Herbata była dalej za gorąca, ale podniósł kubek do ust i wypił trochę bez wahania. Parzyła. Tłumiąc okrzyk bólu, odstawił kubek na biurko.

— Weź sobie krzesło — powiedział, zastanawiając się, czy ma pęcherze na języku — a ja ci pokażę, co zarejestrowaliśmy.

Siedząc na drugim z niewielkich laboratoryjnych krzesełek, Vijay zauważyła:

— Nie śpisz do późna.

— Ty też.

Wzruszyła ramionami i na widok tego ruchu poczuł podniecenie.

— Nigdy dużo nie sypiałam. — Aha.

— A ty? Nie powinieneś odpoczywać? Powinieneś o siebie dbać. Rano musisz być jak nowy.

Zgodnie z regulaminem ekspedycji, Rodriguez był odpowiedzialny za kopułę, gdy Jamie i Stacy przebywali poza nią. Był astronautą drugiej rangi, a przez to stawał się dowódcą, gdy pierwszy astronauta i dyrektor misji byli nieobecni. Naukowcy nie zwracali jednak większej uwagi na ten protokół. Rodriguez był pewien, że posłuchaliby go wyłącznie w razie jakiegoś niebezpieczeństwa. A i to nie na pewno.

— Nic mi nie będzie — odparł, myśląc, że bardzo chętnie odmaszerowałby do łóżka, gdyby tylko ona była z nim.

Znów zainteresowała się ekranem.

— Więc twoim zdaniem nie ma tam wioski ani niczego nienaturalnego?

Pachniała perfumami. Był tego pewien. Delikatnie, ale pachniała czymś kobiecym. Opanowanie odruchu wzięcia ją w ramiona wymagało wysiłku. Odwracając się niechętnie, Tomas znalazł dość siły, by powiedzieć:

— Zobacz sama.

Spędzili kolejne pół godziny, oglądając obrazy z samolotu: wizja, podczerwień, radar, fałszywe kolory, nawet krótki przegląd danych chromatografii gazowej, co dało im tylko skład powietrza nad kanionem.

Siedziała obok niego, tak blisko, że prawie stykali się ramionami. Tomas poczuł, jak kropla potu zbiera mu się nad górną wargą.

Vijay westchnęła z niepokojem.

— Ani śladu „Witajcie Ziemianie”, prawda?

Czy ona robi to specjalnie? — zastanawiał się Tomas. Czy ona wie, jak działa na mężczyzn?

— Gdyby to był ktokolwiek inny poza Jamiem, to powiedziałbym, że tracimy czas.

— Ale z Jamiem to co innego?

— Jest dyrektorem ekspedycji — rzekł Rodriguez. — I był tu już.

— I dlatego ma rację? Zastanowił się przez chwilę.

— Nie. Ale to oznacza, że poszlibyśmy za nim, żeby sprawdzić jego przeczucia.

Vijay spojrzała mu prosto w oczy.

— Jak daleko poszedłbyś za Jamiem?

— Za Jamiem? Co masz na myśli?

— Załóżmy, że Jamie poprosi cię, żebyś się wybrał z nim w tę okolicę, by sprawdzić, co to naprawdę jest. Pojechałbyś?

— Tak. Oczywiście.

— Dlatego, że jest dyrektorem misji? Rodriguez zawahał się.

— Chyba tak. A także… Chyba pojechałbym, nawet gdyby nie był szefem.

— Dlaczego?

Poczuł, jak marszczy brwi. To jest jakiś test psychologiczny, uświadomił sobie. O to jej chodzi. Robi to, żeby sporządzić jakiś pieprzony raport na mój temat.

— Lubię Jamiego — rzekł. — Ufam mu. Chyba czułbym się zaszczycony, gdyby poprosił mnie o pojechanie z nim do kanionu.

Vijay skinęła głową.

— On da się lubić, prawda? — Tak.

— Ale myli się w kwestii wioski? — Powiedziała to cicho, z autentycznym smutkiem w głosie.

— Ty też go lubisz, prawda?

Patrząc na obraz zacienionej niszy na ekranie, wysoko, na ścianie klifu, Vijay Shektar odparła bardzo cicho:

— Tak, ja też go lubię.

Rodriguez nagle odwrócił się do komputera i zaczął zamykać system. Obraz niszy skalnej znikł. Ekran pociemniał.

— Masz rację — powiedział, prawie ze złością. — Jest późno. Lepiej pójdę spać.

Doktor Shektar podniosła się z krzesła.

— Tak, ja chyba też powinnam.

Rodriguez wstał i po raz pierwszy zauważył, jaka jest niska. Malutka. Jak laleczka. O pięknych kształtach. Mógłbym ją podnieść jedną ręką.

Podniosła na niego oczy i powiedziała:

— Przepraszam, że ci przeszkodziłam, Tom. Śpij dobrze. Odwróciła się i ruszyła do drzwi, zostawiając Rodrigueza samego w laboratorium geologicznym.

Podoba jej się Jamie, pomyślał. On jej się podoba, nie ja. Jestem tylko jednym z pacjentów, jednym z pieprzonych królików doświadczalnych. Przeprasza, że mi przeszkodziła. Jak diabli. Doskonale wie, jak na mnie działa. Cieszy się, patrząc, jak się pocę.

Zasnął marząc o niej.

Soi 18: Południe

Kiedy nad rdzawoczerwonym horyzontem pojawiła się kopuła bazy, Jamie usłyszał w myślach melodię z Piotrusia i wilka: wznoszący się na szczyt marsz, towarzyszący temu, jak Piotruś prowadzi schwytanego wilka do domu dziadka.

Ciągnęli za sobą stary łazik, triumfalny powrót do bazy z dodatkowym elementem wyposażenia, który można było wciągnąć na listę.

Jeśli Opos Craig i para astronautów zmuszą go do pracy.

Jamie prowadził łazik, Trumball siedział po prawej stronie. Stacy Dezhurova udała się na zasłużony odpoczynek, gdyż prawie całą drogę powrotną z kanionu to ona prowadziła. Trudy Hali była z powrotem przy śluzie, z trudem wbijając się w skafander, gotowa do przeniesienia próbek porostów do laboratorium w kopule.

Powinniśmy zbudować tunel dostępowy, żeby nie musieć wbijać się w skafandry wracając z łazika, tylko przejść sobie z luku prosto do kopuły.

— Wiecie, czego nam trzeba? — spytał Trumball, trzymając jedną stopę nonszalancko na desce rozdzielczej. Nie czekając na odpowiedź Jamiego, mówił dalej: — Elastycznego tunelu. Wiecie, takiego jak rękawy na lotniskach. W ten sposób…

Marsz triumfalny umilkł. Jamie przypomniał sobie, że w nauce nie liczy się, kto pierwszy wpadnie na oryginalny pomysł, ale kto pierwszy go opublikuje.

Ze spokojnym uśmiechem Jamie odparł:

— Doskonały pomysł, Dex. Elastyczny rękaw ma sens. Oczy Trumballa rozbłysły pełnym zaskoczenia zachwytem, ale szybko to w sobie stłumił.

Jamie spędził całe popołudnie zajmując się starym łazikiem wraz z Oposem Craigiem. W środku panował bałagan. Przebywali tam w skafandrach. W słuchawkach hełmu Jamie słyszał, jak Craig podśpiewuje i posapuje jak osiedlowy hydraulik, próbujący ocenić, jak wysoką cenę może zaproponować pani domu, by uzyskać to zlecenie.

— Ogniwa paliwowe całkiem padły — mruknął Craig. A po chwili: — Akumulatory na złom.

Kiedy wyszli na zewnątrz i wspięli się po drabince wbudowanej w bok przedniego modułu, by zbadać panele słoneczne, głos Craiga zmienił się z trzeźwego na zasmucony.

— Z tych to już całkiem nic nie będzie.

Zanim dotarli do środka kopuły i zdjęli skafandry, Jamie był gotów spisać łazik na straty.

Craig potarł jednak szczeciniasty podbródek dłonią i rzekł:

— Cóż, szefie, jeśli świder będzie grzeczny i nic złego się nie stanie, mogę go uruchomić w ciągu tygodnia, jak myślę.

Zaskoczony Jamie wyrzucił z siebie:

— Tygodnia?

— Plus minus parę dni.

— Serio? — Jamie usiadł na ławce biegnącej wzdłuż szafek na skafandry.

Craig skinął głową z powagą i postawił jedną stopę na ławeczce obok Jamiego.

— Konstrukcja w porządku. Zapasowe akumulatory i panele słoneczne mamy w magazynie.

— Wystarczy ich?

— Sprawdzę dane w komputerze, ale skubańce powinny być w luku bagażowym. Chyba starczy.

— Super!

— Z ogniwami paliwowymi będzie problem — narzekał Craig. — Starocie, chodzą na wodorze i tlenie. Będziemy musieli poddać elektrolizie trochę wody z zapasowego modułu.

Jamie wiedział, że ogniwa paliwowe w nowych łazikach pracowały na metanie i tlenie.

— Zabawne — mówił dalej Craig. — Bardziej martwiłem się o przednią szybę… że pęknie albo zmatowieje od burzy. Ale cały przód był ładnie zagrzebany w piasku, więc nic jej nie jest.

Jamie wstał, nieco drżący.

— Nigdy nie sądziłem…

— Do elektryki mamy zapasy — nie pozwolił sobie przerwać Craig. — Ale jakby poszła przednia szyba, to cześć pieśni.

Zaglądając do centrum łączności, Jamie zobaczył Rodrigucza siedzącego przy konsoli komunikacyjnej, z ponurym wyrazem pociemniałej twarzy. Zauważył, że młody astronauta chyba próbuje zapuszczać wąsy; nad górną wargą miał meszek krótkich, ciemnych włosków.

Que tal,Tomas?

Rodriguez spojrzał na niego bez mała z poczuciem winy.

— Kłopoty, chłopie.

— Co się dzieje? — spytał Jamie, przyciągając krzesło i siadając koło niego.

— Straciłem kontakt z numerem dwa.

— Z samolotem zwiadowczym? — Jamie poczuł ucisk strachu w brzuchu.

Rodriguez skinął głową ze smutkiem.

— Próbowałem odzyskać kontakt, nic z tego.

— Gdzie był samolot?

— Na rekonesansie nad Olympus Mons.

Bezzałogowy samolot zwiadowczy tworzył mapy wielkiego wulkanu przed planowaną wyprawą Fuchidy na szczyt.

— Co się stało? Astronauta potrząsnął głową.

— Przeglądałem zapisy lotu. Trafił w turbulencję na wysokości dwudziestu tysięcy metrów, ale ucichła.

Olympus Mons wznosiła się na wysokość trzydziestu tysięcy metrów, prawie trzy razy wyższa niż Mount Evercst.

— Może uderzenie wiatru — zastanawiał się Rodriguez. — Ale na tej wysokości powietrze jest tak rzadkie, że to nie powinno stanowić problemu.

— Jak długo nic mamy kontaktu?

Rodriguez spojrzał na zegar na konsoli łączności.

— Pięćdziesiąt trzy minuty, pięćdziesiąt cztery sekundy. Jamie wypuścił powietrze z pluć.

— Cóż, mamy jeszcze numer jeden, no i zapasowy w magazynie.

— Tylko jeden zapasowy.

— Będziemy musieli go użyć, skoro jedynkę straciliśmy.

— Tak, wiem. Ale nie chcę wysyłać zapasowego, dopóki nie ustalę, co się stało z tamtym.

Jamie zmusił się do wstania. Patrząc na ponurą twarz Rodrigueza, chwycił go za ramiona.

— Przestań się obwiniać, Tomas. To nie twoja wina. Astronauta smutno potrząsnął głową.

— Skąd wiesz?

Po raz pierwszy od prawie dwóch tygodni cała ósemka badaczy zasiadła razem do kolacji. Trumball zdominował rozmowę planami o odzyskaniu Pathfindera/Sojournera z Ares Vallis. On i Rodriguez zaczęli ożywioną dyskusję o tym, jak niezawodne są zapasowe silniki generatora paliwa.

— Nie obchodzi mnie, co mówią komputerowe symulacje — rzekł Rodriguez, z niezwykłą jak na niego zapalczywością. — Macie zamiar nadstawić karku w imię czegoś, co sobie jakiś inżynicrek wymyślił i wpisał do programu symulacyjnego.

Jamie wiedział, że astronauta nadal przeżywa utratę samolotu bezzałogowego.

— Chcesz powiedzieć — poprawiła go Trudy Hali — co sobie jakiś programista wydumał z założeń inżynierka.

— A obaj pracowali dla firmy budującej silniki rakietowe — podkreśliła Dezhurova.

— Och, przestańcie — protestował Trumball. — Mamy dane testowe, na litość boską. Odpalali te silniki dziesiątki razy.

Jamie pozwolił im się kłócić. Niech Tomas ulży sobie po utracie samolotu. Obwiniał się o to, co się stało, a przynamniej nie potrafił określić, dlaczego. Niech się kłócą i wykażą parę ważnych punktów dotyczących bezpieczeństwa i ostrożności. Wszystkim nam to dobrze zrobi.

Jamie zdecydował, że decyzję dotyczącą wystrzelenia zapasowego generatora zostawi Pete’owi Connorsowi i ekspertom rakietowym na Ziemi. Trumball nie poleci do Arcs Vallis, dopóki najwięksi eksperci na Ziemi nie zgodzą się, że można go bezpiecznie przemieścić i posadzić tam, gdzie jest potrzebny.

Wydawało się jednak, że Dex ma opracowane wszystkie argumenty. Pracuje nad tym planem od dawna, pomyślał Jamie, pewnie od startu z Ziemi. Cwaniaczek. Sprytny chłopczyk.

Po drugiej stronie stołu siedziała Vijay Shektar, milcząca jak zawsze. Jej wzrok spoczywał na Trumballu, który prezentował ożywioną obronę swojego pomysłu przed wątpliwościami obu astronautów i Oposa Craiga.

Podejście Craiga ubawiło Jamiego. Mruczał ponuro:

— Prawo Murphy’ego, Dex: jeśli coś ma się popsuć, na pewno się popsuje. A ty będziesz pierońsko daleko od ekipy ratunkowej, jeśli się tak stanie.

Ostrzeżenia te Trumballa całkowicie nie zniechęcały. Jamie uświadomił sobie jednak, że Craig trafił w czuły punkt. Regulamin ekspedycji stanowił, że żadna wyprawa nie może oddalić się od bazy na taką odległość, by zespół ratowniczy nic mógł dotrzeć do łazika, który popadł w tarapaty. Jeśli Trumball wpakuje się w kłopoty w drodze do Ares Vallis, nie będzie szans, by go uratować.

Chyba że Stacy albo Rodriguez polecą samolotem rakietowym. Jeśli nawet, w samolocie mieszczą się dwie osoby. Konieczne byłyby dwa loty ratunkowe. Niebezpieczne, pomyślał Jamie. Bardzo niebezpieczne, ale wystarczy, żeby nagiąć regulamin. Kiwając głową Jamie uświadomił sobie, że Dex opracował wszystkie aspekty wyprawy do Ares Yallis.

Jamie spojrzał znów na Vijay, która nadal obserwowała Trumballa z uśmieszkiem na ustach.

Jeśli Dex chce ryzykować własnym tyłkiem, czemu nie? Jamie uprzytomnił sobie jednak, że Dex nie pojedzie tam sam. Niedobrze, pomyślał. I zaraz poczuł się winny.

Soi 18: Noc

— …i taki mamy plan, tato — mówił Dex do mikrofonu przyczepionego o parę milimetrów od jego ust. — Możesz zacząć zbierać oferty na sprzęt, który leży na Marsie od ćwierćwiecza! Powinniśmy zgarnąć parę megadolców, nie?

Trumball siedział na pryczy w swojej kwaterze, z laptopem na kolanach, słuchawką i mikrofonem podłączonymi do maszynki. Nie bał się, że ktoś go podsłucha, choć zapewniające trochę prywatności ściany przedziałów sypialnych nic sięgały sufitu. Nie spodziewał się też szybkiej odpowiedzi od ojca; odległość od Ziemi skutecznie to uniemożliwiała. Poza tym znał staruszka — musiał wszystko przemyśleć, zanim odpowiedział.

Dex był przekonany, że ojciec zachwyci się pomysłem. Odzyskanie Palhfindera i malutkiego Sojournera to mistrzowskie posunięcie. Już widział szaleńczą licytację muzeów i potentatów rozrywkowych z całego świata. Tacie to się spodoba, powtarzał sobie. To pewna forsa.

Darryl C. Trumball był w biurze, rozmawiał przez telefon z szefem swojego londyńskiego biura. Nieruchomości w Europie Wschodniej znów leciały na łeb — na szyję, a starszy Trumball zauważył, że szczęście znów się do niech uśmiechnęło. Kupuj tanio, sprzedawaj drogo: przez całe życie postępował zgodnie z tą zasadą. Nigdy go nic zawiodła.

Jedną ze ścian biura Trumballa stanowiło wielkie okno z przepięknym widokiem na port w Bostonie. Widział stąd maszty „Old Ironsides” przy nabrzeżu w Charleston. Trumball w ten sposób badał sobie wzrok każdego dnia, gdy widoczność była odpowiednia. Na przeciwnej ścianie był inteligentny ekran, który pokazywał panoramiczne widoki wszystkiego, co sobie tylko zamarzył. Pokazywał pracownikom filmy z Marsa, które przysłał mu syn. Wszyscy byli karnie zachwyceni.

W tej chwili większość ekranu była pusta; w jednym rogu widać było tylko szczupłą, przystojną twarz jego londyńskiego pracownika.

— Obawiam się, że Francuzi robią co mogą, żeby nam utrudnić życie — mówił ze smutkiem szef londyńskiego biura.

— W jaki sposób? — spytał Trumball.

Mężczyzna na ekranie był wzorcowym wcieleniem arystokratycznego Anglika: szpakowaty, z przystrzyżonym wąsem, w garniturze z Savilc Row.

— Wygrzebali trochę starych unijnych przepisów o podatku od nieruchomości…

Gdy Londyńczyk mówił, na konsoli telefonicznej Trumballa zapaliło się światełko telefonu. Dotknął go eleganckim piórem, które obracał nerwowo w palcach. Na małym wyświetlaczu pojawił się napis: OSOBISTA WIADOMOŚĆ OD SYNA.

— …więc obawiam się, że albo musimy w jakiś sposób odeprzeć żabojadów, albo pogodzić się z koniecznością doliczania podatku do każdej…

— Wrócimy jeszcze do tej rozmowy — przerwał mu brutalnie Trumball.

Anglik wyglądał na zdziwionego.

— Stało się coś ważnego. Mój syn. Poleciał z ekspedycją na Marsa.

— Mam nadzieję, że nic się nie stało.

— Na pewno nie. Oddzwonię. A tymczasem, sprawdźcie, czy nic da się jakoś przekonać Francuzów, żeby wszystko było po naszemu. Przekonać, oznaczało u Trumballa łapówkę.

Anglik miał sceptyczny wyraz twarzy, ale odparł:

— Dopilnuję tego.

— Dobrze.

Trumball oczyścił ekran ścienny, po czym wywołał wiadomość od syna. Twarz Dexa zawisła nad nim, olbrzymia. Trumball szybko zmniejszył rozmiar do normalnego.

— Tato, mam pomysł na interes stulecia — zaczął Dex z uśmieszkiem kota, zjadającego kanarka.

Trumball słuchał planu swego syna, polegającego na odzyskaniu starego złomu i myślał, że chłopak chudo wygląda. Gdyby matka go zobaczyła, zaraz wpadłaby w histerię i chciała mu kazać jeść więcej i zażywać witaminowe szpryce.

Szybko jednak zapomniał o fizycznym wyglądzie Dcxa, gdy syn, podekscytowany, rozwijał szczegóły swego planu. Mój Boże, myślał Trumball, chłopak ma niezły pomysł. Wystarczy parę telefonów i będę miał tuzin licytantów do tego śmiecia. Wystarczy tyle. Może nie tylu. Do końca dnia będą setki licytujących, ze wszystkich zakątków globu.

Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. A może zaproponować ten złom Francuzom? Muszą mieć jakieś muzeum nauki, które tylko o tym marzy. Albo Disneyland pod Paryżem!

Zaśmiał się głośno. Słodko ćwierkający Francuzi z kupą kosmicznego złomu i załatwienie wschodnioeuropejskiego interesu! To zadziała! Zaraz powiem o tym ludziom w Londynie. Pokażemy im, kto tu jest specem od rozwiązywania problemów. Powiemy im, że doroczna premia należy się mnie!

Odtworzył ponownie wiadomość od Dexa, po czym zawołał swojego doradcę do spraw naukowych, fizyka z MIT, którego trzymał w rezerwie. Potem wykonał dwa telefony, jeden do dyrektora zarządzającego firmy, która wyprodukowała silniki pojazdu i rakietowego generatora paliwa, a drugi do centrum kontroli misji na Tarawie.

Zapadł zmierzch, gdy Trumball uznał, że dysponuje wystarczającymi informacjami, by powziąć decyzję.

Następnego dnia Dex miał mnóstwo pracy przy katalogowaniu skał i próbek gleby, które przywieziono z Tithonium Chasma oraz badaniu skał w celu sprawdzenia, czy zawierają zw iązki uwodnione. Jak chirurg badający guz, rozcinał skały diamentową piłą, a następnie ciął je na plasterki tak cienkie, że prawie przezroczyste.

Podobnie jak chirurg, miał asystenta — była nim Trudy Hali, której zainteresowanie zawartością wody w skałach było równe jego własnemu. Przez cały dzień spędzony w laboratorium geologicznym badali skały za pomocą chromatografu i spektrometru masowego. Miniaturowy laser odparowywał mikroskopijną próbkę skały, a urządzenie określało, jakie zawiera ona molekuły.

Przed końcem dnia oboje byli zmęczeni i obolali od pochylania się nad sprzętem laboratoryjnym przez całe długie godziny bez żadnej przerwy. Trudy jednak była bliska podskakiwania z radości, gdy wyszła z laboratorium i ruszyła w stronę mesy. Dex także uśmiechał się od ucha do ucha.

— Wyglądacie na szczęśliwszych od nowożeńców — rzekł Opos Craig, podnosząc wzrok znad stołu roboczego, na którym reperował oporny zawór jednej z pomp powietrza.

— No jasne, Wiley — odparł Dex, mrugając okiem. — Ożeniłbym sią z nią, gdyby umiała gotować.

— Umiem gotować — odgryzła się Hali. — Ale jestem za młoda, żeby myśleć o małżeństwie.

Jamie Waterman przeszedł przez całą kopułę, by do nich dołączyć, a na jego niewzruszonej twarzy zarysowało się zainteresowanie.

— Macic coś? — spytał, dołączając do Trumballa i Hali, gdy ci szli w stronę kranu z gorącą wodą.

— Coś mamy — odparła Trudy. — A nawet całkiem sporo. Jamie zaprezentował zaskoczony uśmieszek.

— I powiecie mi coś o tym?

— Chyba poczekamy do kolacji — rzekł Trumball, uśmiechając się szeroko — kiedy wszyscy zbiorą się wokół ogniska.

— A może mały wstęp? Trumball spojrzał na Trudy.

— Powiemy mu?

Rzuciła Jamiemu spojrzenie, po czym zwróciła wzrok na Dexa.

— Hm, on tu jest szefem.

— Tak, ale…

Jamie zaplótł ręce na piersi.

— No dalej, moi państwo. Co znaleźliście?

— Coś bardzo prostego — odparła Trudy. — Skały zawierające hydraty zawierają także porosty. Skały bez hydratów nie zawierają porostów.

— Porosty muszą jakoś wyczuwać hydraty — rzekł Trumball. — Muszą jakoś zwęszyć wodę, nawet jeśli nie jest w stanie płynnym.

— Nawet wtedy, gdy jest chemicznie uwięziona w strukturze skały!

Doszli do kurka z gorącą wodą, ale żadne nie miało kubka. Jamie rzekł powoli:

— Jesteście tego pewni?

— Było tak w przypadku każdej przetestowanej próbki — odparł Dex. — Hydraty i porosty razem; nie ma hydratów, nic ma porostów.

Potrząsając głową, Jamie powiedział:

— Nie, miałem na myśli to, że porosty wyczuwają wodę.

— A w jaki inny sposób byś to wyjaśnił? — spytała Hali?

— Hm, może porosty, które próbują skolonizować skały nie zawierające hydratów, po prostu wymierają z braku wody.

Trudy posmutniała.

— Ach, tak.

— Poczekaj — rzekł Trumball — przecież to tylko jedna z możliwości, zgadza się, ale to nie znaczy, że…

— Brzytwa Ockhama, Dex — rzekła Hali ponuro. — Co?

— Brzytwa Ockhama — powtórzyła. — Jeśli masz dwie możliwości wyjaśnienia jakiegoś zjawiska, poprawne jest zwykle to pierwsze, pierwsze.

— To nie znaczy, że on ma rację — rzekł Dex agresywnym tonem.

— Obawiam się, że jednak ma — rzekła Trudy, głosem ściszonym prawic do szeptu. — Tak bardzo się podekscytowaliśmy odkryciem hydratów, że przeoczyliśmy oczywiste rozwiązanie.

Trumball skrzywił się, po czym zwrócił się do Jamiego.

— Mimo to uważam, że powinniśmy temu przyjrzeć się bliżej. Może porosty rzeczywiście potrafią wyczuwać hydraty w skałach.

— Może — przyznał Jamie. — Nie sądzisz jednak, że lepiej spędziłbyś czas próbując odkryć, w jaki sposób wyciągają molekuły wody ze skały? To jest rzeczywisty problem.

Twarz Hali znów pojaśniała.

— Tak, to jest problem, prawda? Niewiarygodna adaptacja! Jamie skinął głową i ruszył. Z trudem powstrzymał uśmiech radości z przekłucia Dexowego balonu, dopóki nie znalazł się za zamkniętymi drzwiami własnej sypialni.

Podczas kolacji Trudy i Dex złożyli pełny raport z całego dnia pracy. Wszyscy zgodzili się, że podane przez Jamiego wyjaśnienie braku porostów na skałach nie zawierających wody było bardziej prawdopodobne: porosty, które próbowały osiedlić się na pozbawionych wody skałach, wymierały. Trumball utrzymywał, że porosty jakoś wyczuwały wodę, ale widać było, że traci entuzjazm dla tej idei i szybko zajął się nowym problemem, czyli metodą pozyskiwania wody ze skały przez porosty.

W ciągu kilku minut zaproponowano piętnaście różnych teorii, a wszyscy podsuwali pomysły tak szybko, jak tylko byli w stanie je wymyślić. Jak zauważył Jamie — wszyscy z wyjątkiem Rodrigueza, który siedział, milcząc ponuro. Dalej obwinia się za utratą samolotu zwiadowczego, pomyślał Jamie. Co można zrobić, żeby wybić mu to z głowy?

Opos Craig wystąpił z następującą teorią dotyczącą porostów:

— Myślę, że te małe cwaniaki zrobiły doktorat z chemii i budują w skałach małe laboratoria.

Reszta zawyła, wyrażając dezaprobatę.

— Poczekajcie — wtrąciła Trudy Hali, kiedy śmiech ucichł. Siedziała naprzeciwko Craiga i patrzyła mu prosto w oczy. — Doktor Craig ma tak naprawdę rację.

Wszyscy przy stole ucichli.

— Jeśli porosty rzeczywiście ekstrahują wodę z hydratów, muszą być doskonałymi chemikami i muszą mieć wbudowane doskonałe wyposażenie chemiczne.

Mitsuo Fuchida, który siedział po drugiej stronie stołu, odezwał się.

— Przyszło mi do głowy coś takiego: co dzieje się z porostami, kiedy zużyją już całą wodę z danej skały?

Wszyscy zwrócili się do niego. Fuchida mówił dalej.

— Dana skała ma w sobie tylko pewną ograniczoną ilość wody, tak? Co porosty zrobią, kiedy już zużyją całą wodę ze skały?

— Pewnie giną — podsunęła Hali niechętnie.

— Muszą się rozmnożyć i rozsiać na innych skałach — zaproponowała Shektar.

— Może przechodzą w stan przetrwalników — zasugerował Trumball — i czekają na inne źródło wody.

— Nie widzieliśmy żadnych przetrwalników.

— Nie szukaliśmy ich.

— Racja — przyznała Hali.

— Poczekajcie — wtrącił Jamie. — Pojawia się kolejne poważne pytanie, prawda? Istnieje jedynie skończona liczba skał zawierających hydraty. Co się stanie, kiedy porosty zużyją wodę ze wszystkich?

— Może skały, które nie zawierają hydratów, zostały tak wyczyszczone przez porosty dawno temu? — podsunął Trumball.

Hali potrząsnęła głową.

— Taki proces zająłby tysiące lat… całe eony, na litość.

— Taka jest skala czasu dla rozwoju planety — rzekł Craig.

— Jak mawiał staruszek Carl Sagan: całe miliardy lat.

— To także skala czasowa rozwoju ewolucyjnego form życia — dodał Fuchida.

— Jezu i wszyscy święci — mruknął Trumball. — Lowell miał rację. Ta planeta umiera.

— Lowell to ten, który „odkrył” kanały? — spytała Stacy Dezhurova.

Trumball odpowiedział, kiwając głową:

— Wydawało mu się, że widzi kanały i sugerował, że Mars jest zamieszkały przez żywe istoty, które walczą o życie.

— A my to nic? — rzekła Trudy.

— Co nie?

— Nie walczymy o życie?

— No, nic całkiem — rzekł Trumball. — Kanały Lowella to głównie wytwór zmęczonych oczu i złudzenie optyczne. Podstawowy pomysł Lowella polegał jednak na tym, że Mars traci powietrze i wodę, a cała planeta umiera…

— I dokładnie coś takiego odkryliśmy — rzekła cicho Trudy.

— Porosty walczą o utrzymanie się przy życiu — rzekł Jamie — ale zaczyna im brakować niezbędnych zasobów.

— Zużywają hydraty ze skal.

— I powoli wymierają.

— Ale wymierają.

— Albo przechodzą w jakąś formę przetrwalnikową — przypomniał im Trumball. — Zawieszają czynności życiowe i czekają na lepsze czasy, wtedy będą mogły znów ożyć.

— Jak długo mogą w ten sposób przetrwać? — spytał Craig.

— Na Ziemi ożywiano przetrwalniki z epoki dinozaurów — rzekł Fuchida.

— Czyli miliony lat.

— Dziesiątki milionów.

— Przetrwalniki przeżyły na powierzchni Księżyca — przypomniała Dezhurova. — Mimo próżni i promieniowania.

— Przetrwalniki księżycowe? — upewnił się Trumball.

— Przetrwalniki, które zawlekliśmy tam ze sobą, nawet o tym nie wiedząc — odpowiedziała kosmonautka. — Siedziały sobie na starym sprzęcie z misji Apollo, kiedy tam wróciliśmy czterdzieści lat później.

— Czy sprzęt misji Apollo nie był odkażany przed lotem na Księżyc?

— Tak, pewnie, ale nie wszystko zostało wytępione. Przetrwalniki są dość odporne.

— Zaczynamy się zastanawiać, co mamy na sobie, nie? — warknął z potępieniem w głosie Craig.

— Najważniejsze — rzekł Jamie — że porosty są dowodem na to, że na tej planecie kiedyś kwitło życie, a teraz wszystko umiera.

Wszyscy zgromadzeni wokół stołu zgodnie pokiwali głowami. Mars umiera, pomyślał Jamie. Kiedyś kwitło tu życie. Kiedyś byli tu inteligentni Marsjanie, którzy budowali sobie miasta na klifach. Ja to wiem! Muszę się tam dostać i to udowodnić.

Dex Trumball śledził wyraz twarzy Jamiego i wiedział, co dzieje się w jego nawąjskim umyśle. Buduje teoretyczny domek z kart w celu udowodnienia sobie, że fatamorgana, jaką widział w niszy na klifie kanionu to budowla stworzona przez inteligentnych Marsjan.

Zachowując swoją opinię dla siebie, Dex przesiedział resztę dyskusji prz› kolacji obserwując ludzi, którzy powtarzali się, myśleli głośno, rzucali szalonymi teoriami, tylko dlatego, że sama gadanina sprawiała im przyjemność.

Siedział i przysłuchiwał się, nic chcąc być pierwszym, który wstanie od stołu. W końcu Jamie postukał palcem w zegarek i oświadczył, że powinni posprzątać ze stołu i iść spać.

Dex uśmiechnął się mimowolnie. On zawsze mówi „iść spać”, nie „iść do łóżka”. Ciekawe, kiedy ostatni raz był z kimś w łóżku? Do licha, jak dla mnie upłynęło już mnóstwo czasu, a on próbuje zgrywać się na jakiegoś świętego męża Nawahów. Święty, nasz szlachetny przywódca: święty Jamie z Marsa.

Śmiejąc się do siebie, Dcx udał się do swojej sypialni i włączył laptopa. Tata pewnie zdążył odpowiedzieć na moją wiadomość.

Pewnie, była jakaś wiadomość od ojca. I od mamy. O wicie dłuższa.

Dex zignorował wiadomość od matki i na ekranie laptopa pojawiła się poważna, koścista twarz ojca.

Wygląda jak rzeźba lodowa, pomyślał Dex: zimny, twardy, nieludzki. Ojciec był oczywiście w swoim biurze. Dex widział za biurkiem krajobraz Bostonu w oknie.

— Dex, sądzę, że pomysł odzyskania starego Pathfindera jest dobry. Kontaktowałem się już z paroma wybranymi osobami i widzę, że zaczęli się ślinić. Możemy dzięki temu interesowi załatwić parę spraw.

Powiedz: dobra robota, pomyślał Dex. Albo: jestem z ciebie dumny, synu.

Starszy Trumball mówił jednak dalej:

— Wiem, że twój plan nie jest wolny od ryzyka. Rozmawiałem z ludźmi, którzy się na tym znają i mówią, że technicznie jest to możliwe, choć ryzykowne. Jeśli coś pójdzie nie tak, nie będzie dużych szans na uzyskanie pomocy.

Zgadza się, tato, odpowiedział w myślach. Zawsze mawiałeś, że nigdy nie zdarzyło mi się nadstawić tyłka. Zawsze było mi lekko. Więc teraz ci pokażę, jak bardzo się myliłeś.

— Z tego powodu chcę, żeby to było jasne: do tej misji wybierasz ludzi, którzy są tam najmniej potrzebni, jeśli chodzi o powodzenie i bezpieczeństwo ekspedycji. Zmuś doktora Watermana, żeby wysłać tego meksykańskiego astronautę, Rodrigueza. I tego Teksańczyka, jak mu tam — Craig? Bardzo dobrze im się pracuje razem i nie będzie to wielka strata, jak im się coś przytrafi.

Dex patrzył na mały ekran szeroko otwartymi oczami.

— Tato, ty nie masz o tym wszystkim pojęcia — mruknął. — Nie masz pojęcia o niczym.

Ojciec mówił dalej:

— W żadnym wypadku tym tam nie polecisz. Słyszysz, Dex? Zabraniam. Zostajesz tam, gdzie jest bezpiecznie. Niech inni odwalą robotę, ty odbierzesz ordery.

Soi 21: Poranek

— Trzy tygodnie na Marsie — rzekła Vijay Shektar. — Powinniśmy zrobić dziś imprezę.

Jamie siedział na taborecie o cienkich nogach w gabinecie Shektar, bez bluzy, z rękawem do mierzenia ciśnienia wokół lewego ramienia i kilkoma czujnikami medycznymi na klatce piersiowej i na plecach.

— Pierwsza ekspedycja przebywała tu czterdzieści pięć soli — rzekł. — Poczekajmy, aż pobijemy ich rekord.

— Ależ ty nie masz poczucia humoru, Jamie. — Vijay skrzywiła się, na granicy cynicznego uśmieszku.

— Albo poczekajmy, aż będziemy mieli do uczczenia coś więcej niż datę na kalendarzu.

Vijay spojrzała na monitory i odczytała ciśnienie krwi, tętno, temperaturę i pH skóry Jamicgo. Gdy znów spojrzała na niego, uciekła wzrokiem w bok.

Cóż — rzekła — idą święta. Na Ziemi.

— Dobrze. Możemy obchodzić święta.

— Nie ma choinki.

— Zrobimy z aluminium. Albo z plastyku. Zaczęła zdejmować z niego czujniki.

— Jesteś tak zdrowy, że aż nudny, chłopie. Tylko z barwą skóry masz problemy, powinieneś więcej siedzieć pod lampami.

— Mogę wejść do śluzy bez skafandra — zaproponował, gdy wciągał na siebie bluzę i wpychał rękę do skafandra.

— Promieniowanie ultrafioletowe jest tam trochę za intensywne na opalanie — odparła.

— Nigdy nie sądziłem, że facet o mojej karnacji może potrzebować kwarcówki.

— A ja?

— Ty masz trwałą opaleniznę.

— Tak, odkryłam to, kiedy poszłam do apteki i próbowałam kupić plaster w kolorze cielistym.

Jamie przyjrzał jej się uważnie. Ani śladu złośliwości, wręcz przeciwnie.

— Cała jesteś dziś w uśmiechach — rzekł Jamie, dopinając rzepy bluzy.

— A ty cały sztywny i formalny, jak zwykle.

— Taka praca.

— Powinieneś się trochę zrelaksować — rzekła. — Sama praca, żadnego odpoczynku, wiesz.

Jamie przemyślał to szybko.

— Chcesz iść na spacer?

— Na zewnątrz?

— A gdzieżby?

— Trudy codziennie biega w kopule. Ma już wytyczoną stałą trasę.

— Nie — rzekł Jamie. — Na zewnątrz.

— Sądzisz, że możemy?

— Mam trochę wolnego czasu przed kolacją. Chcesz się ze mną przejść?

— Z rozkoszą.

— Założę się, że nie byłaś na zewnątrz od dnia wylądowania — rzekł lekko Jamie.

— Och nie, nie aż tak. Wyszliśmy parę razy z Dexem. Oczywiście nie wychodzę, odkąd jesteśmy aż tak zajęci planowaniem wyprawy do Ares Val!is.

— Oczywiście — odparł Jamie, czując, że jego entuzjazm uchodzi.

Vijay zachichotała.

— Dex próbował mnie raz przekonać, że oboje zmieścilibyśmy się do jednego skafandra.

— Tak? — mruknął Jamie. Uśmiechnęła się do niego szeroko.

— A ty jak myślisz, Jamie? Jesteś od niego szczuplejszy. Zmieścimy się oboje do jednego skafandra?

Jamie nie wiedział, co powiedzieć, dopóki nie przypomniał sobie starego powiedzonka jednego z kolegów ze studiów.

— Vijay, nie pozwól twym ustom wystawiać czeku, którego nie mogłoby zrealizować ciało.

Tym razem jej brakło słów. Uśmiechając się, Jamie rzekł:

— Szesnasta zero zero przy śluzie. Zrozumiano?

— Tak jest — zasalutowała.

Dex Trumball był nadal zdenerwowany rozkazem ojca. Planowanie wyprawy do Ares Vallis zajmowało coraz więcej czasu, zwłaszcza teraz, gdy testowali nowy system naprowadzania dla dopalaczy rakietowych generatora paliwa. Jamie zatwierdził poważną zmianę w osobistym harmonogramie Dexa i Craiga. Pozwolił im spędzać większość czasu na przygotowaniu wyprawy, kosztem odkładania zwykłych prac, także raportów stratygraficznych, które były tak ważne dla zrozumienia skali czasowej marsjańskich sił geologicznych.

Sam Jamie skorzystał trochę na tym rozluźnieniu, przecież był geologiem. Próbował wydobyć choć trochę sensu z różnych warstw skały i określić, kiedy powstała każda z nich. Dex wiedział, że powinien zrobić to sam — jego własna praca na tym cierpiała i doskonale o tym widział.

Jasne, pomyślał. Jeśli ktoś się przyczepi, że jesteśmy do tyłu z pracami geologicznymi, może powiedzieć, że to moja wina.

Dex nic powiedział nikomu o stanowczym zakazie udania się na ekspedycję. Skasował wiadomość od ojca i włamał się do głównego komputera ekspedycji, żeby nie został po niej żaden ślad.

On nic chce, żebym tam jechał, powtarzał sobie Dex, gapiąc się na odczyty z komputera naprowadzającego. Opos Craig był na zewnątrz, mocując zestaw czujników do pojazdu rakietowego, żeby w ten sposób odnieść jakieś korzyści naukowe z zapowiadanego lotu w rejon Xanthe Terra. Stacy Dezhurova będzie zdalnie sterować tym lotem z bazy. Dex pracował wraz z nią, żeby określić wszystkie parametry lotu.

Nic chce, żebym tam poleciał, bo uważa, że wszystko spieprzę. Nie ufa mi. Jestem na cholernym Marsie, a on dalej mi nie ufa! Jeśli nawet wszystko pójdzie zgodnie z planem i sprzęt zostanie dostarczony na Ziemię bez jednej rysy, on będzie mógł powiedzieć, że to nie ja tego dokonałem. Nie miałem dość rozumu ani jaj, żeby tam pojechać i zrobić to samemu.

Do diabła z tobą, tatuśku! Jadę. I nie będziesz mógł nic zrobić, żeby temu zapobiec. Pojadę tam sam i pokażę ci, że umiem sobie radzić. Zanim się dowiesz, będę już w drodze. Wypchaj się, tatuśku-staruszku. Nie jestem od ciebie zależny. Mów albo myśl co chcesz, tu jestem na swoim.

— Coś mi się wydawało, że wspomniałeś o wolnym czasie — głos Vijay w słuchawkach brzmiał, jakby była lekko rozbawiona.

We dwójkę podeszli do załogowego rakietoplanu, który Rodriguez składał przez ostatni tydzień. Podobnie jak zdalnie sterowane samoloty zwiadowcze, był zbudowany z cienkiej jak pajęczyna plastykowej powłoki, naciągniętej na szkielet z ceramicznego tworzywa cerplast. Jamicmu przypominał trochę za duży model samolotu zrobiony z folii kuchennej, z dziwnie zakrzywionym wirnikiem z sześciu ostrzy na nosie.

Był jednak wystarczająco duży, by zabrać dwie osoby. W porównaniu z bezzalogowymi samolotami był wielki. Rodriguez powiedział, że to po prostu zbiornik na paliwo ze skrzydłami. Skrzy dła sterczały szeroko na boki, opadając na końcach do ziemi. Kokpit wyglądał na malutki, szklana banieczka na przedzie. Silniki rakietowe doczepione tam, gdzie skrzydła łączyły się z kadłubem, wyglądały na zbyt małe, by cokolwiek unieść.

Samolot był tak zaprojektowany, by używać silników rakietowych przy starcie, a po wzniesieniu się na pewną wysokość — przerzucić się na silniki elektryczne zasilane z paneli słonecznych. Marsjańskie powietrze zawierało za mało tlenu, by mógł w nim pracować silnik odrzutowy. Silniki rakietowe były główną siłą napędową samolotu, ogniwa słoneczne — drugorzędną.

— Tak, to jest mój czas wolny — rzekł Jamie do Shektar. — Może przywitamy się z Tomasem podczas spaceru, co?

— Mając cały Mars dookoła, musimy akurat iść w tym kierunku — rzekła.

Usłyszał przekomarzanie się w jej głosie. Jamie zawołał do Rodrigucza:

— Hola Tomas! Que pasał.

Odziany w skafander astronauta klęczał koło skrzydeł samolotu, z obydwoma dłońmi w rękawicach wetkniętymi do wnętrza otwartego panelu na obudowie silnika. Nie sposób było stwierdzić, czy odwrócił głowę we wnętrzu skafandra, ale przez słuchawki doleciał jego głos:

Tengo un problema con este maltido… ech, wtryskiem paliwa.

— Co on powiedział? — spytała Shektar.

— W czym problem? — zapytał Jamie po angielsku. Usłyszał chichot Rodrigueza.

— Dobrze, że przeszliście na angielski, bo nie znam hiszpańskiego na tyle, żeby wyjaśnić problem uszczelnianych smarem połączeń i systemów zapłonu działających w niskich temperaturach, Rodriguez najwyraźniej przestał się już zamartwiać utratą bezzałogowego samolotu. Jamie uważnie go obserwował, wiedząc, że Tomas miał być pilotem podczas lotu z Fuchidą w rejony, gdzie zaginął pierwszy samolot. Astronauta bardzo starał się dowiedzieć, dlaczego ten się rozbił, ale im bardziej zbliżał się termin jego lotu, tym mniej wiedział o przyczynie katastrofy.

Przez kilka minut Jamie i Rodriguez gadali takim technicznym slangiem, że Shektar nic z tego nie rozumiała. Jamie zapytał wreszcie:

— No i jak, Orville, poleci?

Rodriguez zaśmiał się.

— Poleci, Wilbur. Nawet gdybym miał własną krwią nasmarować te cholerne pompy paliwa.

Jamie uświadomił sobie, że Rodriguez mówi całkiem serio, choć lekkim tonem. To on ma pilotować ten samolot. Nie miało znaczenia, ilu techników na Ziemi przejrzało go i zatwierdziło. To na nim ciąży ostateczna odpowiedzialność. Czy Tomas jest psychicznie gotowy do tej misji? Chyba powinienem porozmawiać o tym z Shektar.

Pamiętał, jak Connors coś mu powiedział podczas treningu przed pierwszą ekspedycją.

— Patrzcie tylko na skromnego żółwia — zacytował astronauta. — Dokona postępów tylko wtedy, gdy wystawi głowę ze skorupy.

Mądrość pilotów. Humor astronautów. Ale to prawda, zdał sobie sprawę Jamie. Gdybyśmy chcieli być bezpieczni, nadal tkwilibyśmy w naszych domach na Ziemi. Do licha, tkwilibyśmy w jaskiniach, za bardzo wystraszeni, żeby użyć ognia.

— Ktoś mi obiecał spacer po okolicy — przypomniała mu Shektar.

— Oczywiście — odparł. — Walcz dalej, Tomas.

— A co mam innego do roboty?

Jamie i Vijay obeszli ogon samolotu dookoła i ruszyli w stronę zachodzącego słońca. Przełączyli częstotliwość radia skafandra z ogólnej na taką, która pozwała im nie niepokoić Rodrigueza ani nikogo innego w kopule.

Vijay odezwała się bez żadnych wstępów:

— Tommy’emu już chyba przeszło.

— Powiedział ci, że ma problem? — spytał Jamie z zaskoczeniem.

— On? No co ty.

— To skąd wiedziałaś?

— Jaki byłby ze mnie psycholog, gdybym nie zauważyła jego spojrzenia zbitego psa? — głos Shektar w słuchawkach brzmiał, jakby była rozbawiona. — Biedny chłopak snuł się wszędzie jak zdechła ryba.

— Czuł się odpowiedzialny za katastrofę samolotu — rzekł Jamie.

— Jakoś z tego wyszedł.

— Z twoją pomocą?

Przez sekundą czy dwie nie odpowiedziała. Następnie odparła:

— Och, uśmiechnęłam się do niego serdecznie parę razy i poklepałam go po plecach. Chyba się rozchmurzył.

— Będzie w stanie polecieć?

— To najlepsze lekarstwo — odparła. — Gdybyś próbował pozbawić go tej misji, byłby zdruzgotany.

Jamie skinął głową w środku hełmu zastanawiając się, jaką część tego podtrzymywania morale Vijay wpisała w swoje oficjalne notatki. Odeszli powoli od wydmy, po upstrzonym kamieniami czerwonym piasku.

— Boże, tu jest jeszcze bardziej martwo niż na australijskim pustkowiu — mruknęła Vijay.

— Ale pięknie — odpar) Jamie.

— Dla ciebie to jest piękno? — w jej głosie słychać było niedowierzanie.

— Porównujesz to z Ziemią, z miejscem, które znasz. Może z jakimś, które kochasz.

— W porównaniu z tym Cobber Pędy wygląda jak pieprzony ogród rajski.

Jamie potrząsnął głową.

— Nie porównuj. To jest inna planeta, Vijay. Patrz na to, jakim jest ten świat. Patrz świeżym spojrzeniem.

Nawet wypowiadając te słowa, Jamie zdał sobie sprawę z tego, że odruchowo porównuje marsjański krajobraz z postrzępioną pustynią rezerwatu Nawahów. Posłuchaj własnej rady, pomyślał. Patrz świeżym spojrzeniem.

I zobaczył piękno. Świat przed ich oczami był symfonią czerwieni: wszędzie skały koloru rdzy, delikatne wydmy o barwie ochry i kasztana, rozciągające się do pagórkowatego, pofałdowanego horyzontu, niebo o barwie różowawego beżu, przechodzącego w błękit na samej górze. Zawiał delikatny wiatr; słyszał jego przyjazny pomruk przez hełm. Wszystko było jak trzeba, pełne harmonii, równowagi, świat bez nacisków, bez hałaśliwych tłumów, bez wielkich budowli i ruchliwych ulic.

Bez ludzi, uświadomił sobie. Może naszym przeznaczeniem nie są zatłoczone miasta. Może powinniśmy żyć w małych rodzinach, w małych koloniach, mając dookoła mnóstwo otwartej przestrzeni.

— Wiesz — odezwała się Vijay powoli — to jest piękne na swój sposób. Takie spokojne.

Tak, pomyślał Jamie. Spokojne. Ale pozwólmy Dexowi robić co zechce i będziemy tu mieli koczujących turystów, firmy budowlane wznoszące miasta i całą armię inżynierów rojących się wszędzie, próbujących zmienić to miejsce, by wyglądało jak Phoenix, Tokio czy Nowy Jork.

— Pewnie — mówiła Vijay — jest spokojne, bo musimy przebywać wewnątrz skafandrów. Jest cudowne, bo nie możemy tu żyć, możemy je tylko odwiedzać.

— Mars nas toleruje — rzekł Jamie. — Dopóki go szanujemy.

— Nie jesteśmy tak naprawdę na Marsie, prawda? To znaczy, nie możemy poczuć wiatru, dotknąć bosą stopą piasku?

— Nie. Jesteśmy tylko gośćmi. Zwiedzającymi. Przesunęła się bliżej i Jamie spróbował objąć ją ramieniem.

Było to jednak niemożliwe w skafandrze.

Wziął ją więc za rękę i w milczeniu podprowadził do brzegu niskiego, zakrzywionego pasa skał. Popołudniowe słońce rzucało długie cienie na jałowe piaszczyste wydmy, wyglądające, jakby maszerowały w stronę niepokojąco bliskiego horyzontu. Słońce nie dawało ciepła; gdyby nie byli zapakowani w ochronne skafandry, szybko zamarzliby na śmierć. Bez powietrza z butli w plecakach udusiliby się jeszcze szybciej.

Niczym nie zmącone piękno marsjańskiego krajobrazu poruszyło w Jamiem jakąś nostalgiczną nutę. Krajobraz nie miał ostrych elementów, był jałowy i pusty, ale łagodny i kuszący. Co jest za następnym wzgórzem? — zastanawiał się. Co jest za horyzontem?

Zatrzymał się.

— Czemu się zatrzymałeś? — spytała. — Podejdźmy do tych wydm.

Jamie dotknął jej ramienia i wskazał za siebie.

— Będziemy poza zasięgiem kamery.

Jedna z kamer zamontowanych na tyczkach patrzyła na horyzont tuż za nimi. Ślady ich butów były wyraźnie widoczne na piasku, jeden obok drugiego. Pozostaną tu, aż przyjdzie solidna burza piaskowa, powiedział sobie Jamie. Delikatne podmuchy wiatru nie mają dość siły, żeby popchnąć rdzawe ziarna pisaku.

— Możemy przejść się tym brzegiem — rzekł do Vijay. — Jest wcześnie, mamy trochę czasu.

— Podoba mi się.

— Nic możemy być na zewnątrz za długo — rzekł Jamie. — Zaraz po zachodzie słońca zrobi się ciemno.

— Stacy mówiła, że pokazałeś jej zorzę — odparła.

— Zgadza się. Pokazałem.

Po paru minutach marszu w milczeniu Jamie zatrzymał się i obrócił. Niebo na wschodzie ciemniało, choć słońce jeszcze nie dotknęło pofalowanego horyzontu na zachodzie.

Powinien tam być… pomyślał Jamie… tak! Jest!

Chwytając Vijay za ramię i wskazując drugą ręką, Jamie rzekł:

— Popatrz tam.

— Gdzie? Co to… to samolot!

Nie — poprawił ją Jamie. — To Fobos, bliższy z księżyców. Jasna iskra przesuwała się mozolnie po niebie, nie mrugając, nie spiesząc się, podróżowała po ciemniejącym niebie, jakby miała własną misję do spełnienia.

— Jest za mały, żeby wyglądać jak tarcza — wyjaśnił Jamie — i tak blisko planety, że przemieszcza się jak sztuczny satelita na bardzo niskiej orbicie, ze wschodu na zachód.

— Widzę gwiazdę — rzekła, wskazując.

— Pewnie Dejmos, większy księżyc. — Jamie spojrzał tam, gdzie wskazywała i zrozumiał, że się myli. Poczuł, że zaparło mu dech.

— To Ziemia — wyszeptał.

— Ziemia?

Skinął głową w hełmie.

— Wielka i błękitna. To Ziemia. Jest tu gwiazdą wieczorną i tak będzie przez parę miesięcy.

Podniosłą chwilę zepsuł głos Stacy Dezhurovej.

Baza do Watermana. Słońce zachodzi. Zacznijcie powrót do bazy.

Odwrócił się i ujrzał, że słońce rzeczywiście dotknęło odległych wzgórz.

— Dobrze — rzekł z niechęcią. — Wracamy.

Przepisy bezpieczeństwa. Nie wolno było chodzić nigdzie po ciemku, nawet z lampą na hełmie. Nie był to dobry pomysł, o ile nie było jakiegoś poważnego powodu. Jamie jednak zatęsknił do paru chwil spędzonych sam na sam z Vijay pod rozgwieżdżonym niebem Marsa.

— Stacy jest zazdrosna.

— Nie, ona tylko przestrzega przepisów.

— Cóż… dzięki za spacer — rzekła, gdy ruszyli z powrotem.

— Cieszę się, że ci się podobało.

— Powinnam częściej wychodzić. Za długo siedziałam zamknięta pod kopułą.

— Nic masz nic przeciwko zamykaniu się w skafandrze?

— Ależ nie. A ty?

— Ależ nie — powtórzył. — Czuję się tu wolny, prawie jakbym mógł zdjąć skafander i pobiec w stronę horyzontu.

— Mógłbyś?

Nagła zmiana tonu jej głosu zaalarmowała Jamiego.

— Och, nie. Nie powinienem był przyznawać się do czegoś takiego psychologowi wyprawy.

Zaśmiała się.

— Nie martw się. Wykreślimy z protokołu.

Jamie wiedział jednak lepiej. Próbował zbagatelizować sprawę.

— Wiesz, nie poddaję się halucynacjom.

— Jeszcze nie — odparła.

— Zastanawiałem się, po co jest nam potrzebny psycholog misji — rzekł. — Na pierwszej, bez problemu sobie bez niego radziliśmy.

— Potrzebujecie psychologa, bo wszyscy macie zaburzenia osobowości. Jesteście stuknięci.

— Co?

— Trzeba być stukniętym, żeby pokonać miliony kilometrów i oglądać zamarzniętą pustynię. O każdym z was można by napisać artykuł naukowy. O każdym.

— O kobietach też?

— Tak — odparła natychmiast. — Również o mnie. Czasem wydaje mi się, że jestem najbardziej stuknięta z nas wszystkich.

— Ty? — był szczerze zaskoczony. — Ja.

— Ale ty jesteś taka zrównoważona. Zawsze w dobrym humorze i inne takie.

Westchnęła.

— Kiedyś opowiem ci historię mojego życia.

— Kiedy tylko zechcesz.

— A tymczasem — rzekła, całkiem poważnie — wydaje mi się, że ty i Dcx jakoś ze sobą wytrzymujecie.

— Dex nie jest taki zły… dopóki dostaje to, czego chce.

— To bardzo ambitny młody człowiek i raczej przyzwyczajony do tego, że wszystko idzie po jego myśli. Daj mu palec, a chwyci całą rękę.

Czego on może chcieć od ciebie? — chciał zapytać Jamie. Powstrzymał się jednak i powiedział:

— Moim zadaniem jako dyrektora misji jest zapewnienie, żeby żadne osobiste konflikty nie zakłóciły pracy ekspedycji.

— To absurd, Jamie. Ani ty, ani ja, ani ktokolwiek inny nie unikniemy osobistych konfliktów. Masz w zespole czterech bardzo inteligentnych, wysoce umotywowanych naukowców będących wielkimi indywidualnościami. Że nie wspomnę o parze astronautów, którzy też mają swoje dziwactwa.

— Plus lekarz i psycholog misji.

— Ona też — przyznała Vijay.

— I wszyscy jesteśmy świrami z zaburzeniami osobowości, jak twierdzisz.

— Żyjemy w bardzo stresujących warunkach — rzekła Vijay. — Jesteśmy całe miliony kilometrów od domu, Jamie.

— Wszystkich nas przeszkolono, żeby sobie z tym radzić.

— Pewnie tak, ale konflikty nic znikną — mówiła dalej, śmiertelnie poważna. — Nie mogę przez cały czas dbać o uczucia wszystkich.

Przez kilka niełatwych minut kroczyli obok siebie w milczeniu, minęli samolot, przy którym pracował Rodrigucz. Gdzieś znikł. Pewnie jest w środku.

— Cóż — rzekł nieporadnie Jamie. — Pierwsze trzy tygodnie jakoś przeżyliśmy.

Słońce zanurkowało już za wzgórzami. Szli w cieniu. Zmierzch trwał tylko moment, chyba że niedawna burza rozpyliła w powietrzu cząstki, które rozpraszały gasnące światło dnia. Zakrzywienie kopuły było widoczne zza wzgórza przed nimi. Jamie odwrócił się, chcąc po raz ostatni spojrzeć na czerwony świat.

— Uwielbiam to — zaskoczyły go własne słowa. Nic sądził, że je wypowie, ale same spłynęły z jego ust.

Vijay spojrzała tam, gdzie on, na rdzawy krajobraz i ukształtowane przez wiatr wydmy, które czekały, aż przemodeluje je kolejna burza.

— Jest taki pusty — rzekła. — Tak zimny i nieprzyjazny.

— Dla mnie jest jak dom.

— To nie jest dom, Jamie. To obcy świat, który może zabić w ułamku sekundy.

Przez chwilę patrzył na jej odzianą w skafander figurę.

— Mars to przyjazny świat, Vijay. Nie chce nas skrzywdzić.

— Dopóki nie skończy się nam powietrze w skafandrach. Próbował wzruszyć ramionami.

— No tak.

— Zawsze jest wola życia — rzekła. — Wpływ rzeczywistości. Ogranicza nasze marzenia.

— Może.

Ruszyli w stronę habitatu. Jamie widział, jak z każdym krokiem krzywizna kopuły wznosi się nad horyzont. Jamie szedł niechętnie. Wiedział, że wolałby iść po polu wydm, w nieznane, po powierzchni czerwonej planety.

— Byłeś mężem Joanny Brumado, prawda? Zaskoczony, Jamie odparł:

— Nie udało się.

— Obwiniasz się za to?

Zatrzymał się, zmusił ją, żeby również się zatrzymała i odwróciła twarzą do niego.

— Czy to w ramach psychoanalizy? — spytał chłodno.

— Raczej tak.

— Jeśli tak: nie, nie obwiniam się za rozwód. Nikogo nie obwiniam. Nie udało się i tyle.

— Rozumiem.

— Rozwód bez orzekania o winie. To niczyja wina. — Tak.

Zastanawiając się, czemu odczuwa taką złość. Jamie powiedział:

— Nie wiem, co moje małżeństwo może mieć wspólnego z moją pracą tutaj. Do licha, nie byłem żonaty nawet przez trzy lata.

— Przepraszam, że zapytałam — rzekła Vijay. — Nie sądziłam, że tak cię zdenerwuję.

— Nic jestem zdenerwowany!

— Tak, widzę, że nie jesteś.

Zapis w dzienniku

Tak naprawdę największy ból sprawia mi to, że mnie nie szanują. Tolerują moją obecność, ale śmieją się ze mnie za ple cami. Nic mi nie brakuje w porównaniu z nimi, ale postrzegają mnie jako kogoś drugiego sortu albo gorszego. Wszyscy. Każde z osobna i wszyscy razem.

Soi 21: Noc

Jamie siedział nad filiżanką kawy i ociągał się z odejściem, czując, że jest prawie zadowolony.

— Cztery tysiące kilometrów — odezwała się Vijay. — Nikt dotąd nie pokonał nawet połowy tej odległości.

Tylko ona siedziała z Jamiem przy kuchennym stole. Skończono jeść kolację, na stole nie było już nic poza ich naczyniami. Rodriguez i Fuchida odeszli do laboratorium biologicznego, zaś Trumball, Craig i Dezhurova — do geologicznego. Planowali dwie wyprawy: podróż na odległość czterech tysięcy kilometrów do Ares Vallis i lot na najwyższą górę w Układzie Słonecznym. Trudy Hali pełniła ostatnią wachtę w centrum łączności, zanim wszyscy udali się na spoczynek.

— Sądzę, że podróż na Olympus Mons zdobędzie większe zainteresowanie mediów — rzekł Jamie.

— Dex jest tak podekscytowany odzyskiwaniem Pathjindera. Nie sądzisz, że media zainteresują się także tym?

Wzruszył ramionami.

— Chyba tak, jak już się tam dostaną. Ale Dex i Opos będą tam jechali przez parę tygodni. Dość nudne.

— Chyba, że wpakują się w jakieś kłopoty.

— Tak — odparł. — Tak to jest.

Nie był zaskoczony, kiedy dyrektorzy techniczni na Tarawic zgodzili się na tę długą podróż. Bó raczy wiedzieć, jakie naciski wywarł na nich Trumball i inni sponsorzy, pomyślał Jamie. Musiały tam odchodzić niezłe kłótnie.

— Nie sądzisz, że lot do wulkanu ściągnie większą uwagę mediów? — spytała Vijay.

— To nie będzie dokładnie to samo, co wspięcie się na Mount Everest — odparł — ale na pewno wzbudzi zainteresowanie.

Chyba przemyślała sobie wszystko, zanim się zgodziła.

— Jeśli sprzęt VR będzie działał, miliony ludzi będą mogły tego doświadczyć.

Sprzęt VR nie działał już od ponad tygodnia.

— Nic powinienem był wchodzić na ten głaz — przyznał Jamie. — Chyba coś się poluzowało.

— Fachowe techniczne określenie — uśmiechnęła się Vijay.

Opos Craig przejrzał cały sprzęt VR i nie znalazł żadnego uszkodzenia. Mimo to urządzenie działało z przerwami: czasem przez chwilę działało doskonale, by ni stąd, ni zowąd wyłączyć się.

— Szkoda, że Opos nie ma więcej czasu — rzekł Jamie. — Ci z Tarawy naciskają, żebyśmy znów zaczęli sesje VR.

— Dex mówi, że tracimy pieniądze — rzekła Vijay. — To znaczy, że nic zarabiamy tyle, ile powinniśmy na sesjach VR.

Jamie ponuro skinął głową.

— Dostałem już parę wiadomości od ojca Dexa. Z tym facetem nie jest łatwo.

— Czy mogłabym je zobaczyć? Jamie uniósł brwi.

— Wiadomości do mnie od Trumballa?

— Mogą mi pomóc w zrozumieniu Dexa — wyjaśniła. — Przyjrzałabym się jego ojcu.

Jamie zastanowił się przez chwilę, po czym rzekł:

— Dobrze, chodźmy.

Wstał i ruszył do centrum łączności. Vijay szła obok niego. Zbliżając się do laboratorium geologicznego usłyszeli podniesione głosy kłócących się Dexa i Stacy.

Następnie wtrącił się Craig ze swoim spokojnym, teksaskim akcentem.

— A wy to się w plucie na odległość bawicie. Nie ma znaczenia, jakie wybierzecie miejsce lądowania dla generatora paliwa. Co byście nie wybrali, to nie będzie miejsce, gdzie naprawdę wyląduje generator.

Jamie zajrzał, gdy mijali otwarte drzwi laboratorium. Dex patrzył niechętnie na Craiga, Stacy wydawała się niewzruszona.

— On ma rację, Dex — rzekła kosmonautka. — Mogę posadzić ptaszka dokładnie, gdzie chcesz, ale założę się, że będzie to pole wielkich głazów i będziemy musieli go przenieść w inne miejsce.

— Przecież mamy obrazy satelitarne tego rejonu — upierał się Dex, gdy Vijay i Jamie mijali laboratorium.

— Tak, o rozdzielczości jednego metra — mruknął Craig. — Wiesz, co metrowy głaz może zrobić z podwoziem twojego generatora paliwa?

Vijay zaśmiała się cicho.

— Z Oposem trudno się kłócić. Nie otworzy ust, dopóki nie zna wszystkich faktów.

— Szkoda, że nie potrafi ustalić, co się stało ze sprzętem VR — rzekł Jamie.

— A zapasowy?

— Mitsuo zabiera go na Olympus Mons.

— No tak. Oczywiście.

Wkroczyli do centrum łączności przez otwarte drzwi. Choć ścianki działowe miały tylko dwa i pół metra wysokości, Jamiemu zawsze się wydawało, że w tym pomieszczeniu jest cieplej. Może dlatego, że sprzęt zawsze pracował, wydzielając ciepło. Tylko że system podtrzymywania życia też zawsze pracował, a w tej części kopuły wcale nie było mu cieplej. Wzruszając ramionami, powiedział sobvc w duchu: to tylko twoja wyobraźnia, wszystko dzieje się w twoim umyśle.

Trudy siedziała przy głównej konsoli, podrygując do ostrej rockowej muzyki w słuchawkach założonych na jej ścięte po chłopięcemu, ciemnobrązowe włosy. Jamie słyszał ciężkie łomotanie basów dobiegające ze słuchawek.

Odwróciła się i zdjęła słuchawki. Hałas wypełnił centrum łączności. Trudy szybko wyłączyła muzykę.

— Jakim cudem usłyszałaś, że wchodzimy?

— Nie słyszałam — odparła Trudy — ale nie jesteście wampirami, prawda?

— Że jak?

Wskazała na ekran monitora.

— Zobaczyłam wasze odbicie na monitorze.

— Ach tak.

— Skończyłam. — Wstała z fotela. — Wszystko przygotowane na noc.

— Nie powinnaś tak głośno słuchać muzyki — rzekła Vijay, dość poważnie. — To może uszkodzić słuch.

— Co? — Trudy zwinęła dłoń w trąbkę, udając, że nie słyszy. Obie kobiety zaśmiały się i Trudy ruszyła do drzwi z lekkim:

— No to pa.

Idąc przez centrum łączności, Trudy minęła kwadratowy, pudełkowaty kształt wyświetlacza 3D. Powinienem spędzać więcej czasu na planowaniu mojej własnej podróży do wioski na klifie, pomyślał Jamie. Co najmniej tyle samo czasu, co Dex poświęca na tą nieszczęsną wyprawę do Ares Vallis. A ja utknąłem przy pracach stratygraficznych, które powinien robić on, zamiast planować własne badania.

Czując się słabo, usiadł na jednym z foteli i wywołał starsze wiadomości Trumballa na ekranie. Vijay siedziała przy nim i patrzyła w milczeniu na chłodnego, wymagającego starszego człowieka. Było tam sześć wiadomości, najkrótsza z nich miała ponad dwanaście minut.

— …taka sytuacja jest absolutnie nie do przyjęcia, panie Waterman — mówił Darryl C. Trumball. — Absolutnie nie do przyjęcia! Każda transmisja VR to dla nas trzydzieści milionów dolarów. Trzydzieści milionów dolarów! Tyle pieniędzy wyrzucacie w błoto, bo całe to wasze stado genialnych naukowców nie potrafi uruchomić prostej elektroniki!

Vijay siedziała w milczeniu, oglądając coraz bardziej jadowite tyrady Trumballa. Gdy zakończyła się ostatnia, rzekła tylko:

— O rany.

Jamie wyłączył monitor.

— Cieszę się, że dzieli nas sto milionów kilometrów.

— Dex musiał sobie z tym radzić przez całe życie — mruknęła.

— Nic dziwnego, że jest taki ambitny.

Jamie nic nie powiedział. Ona nie martwi się tym, co ze mną się dzieje. Myśli o Dexie.

— Jak masz zamiar go spacyfikować?

— Jego nie da się spacyfikować — chyba że uruchamiając transmisje VR. Miałem zamiar użyć zapasowego sprzętu, ale Mitsuo zabiera go na Olympus Mons i boję się, żeby go nie zepsuć.

— Chyba masz rację — rzekła Vijay, kiwając powoli głową.

— A Opos nie potrafi go naprawić?

— Już się temu przyglądał i nie potrafi wykryć, co jest nie tak. Nazywa to piekłem inżynierów — wszystko przechodzi testy pozytywnie, ale nic nie działa.

Między brwiami Vijay pojawiły się malutkie zmarszczki. Wyglądała, jakby zamierzała rozwiązać problem, intensywnie myśląc.

— Usterka musi tkwić w komputerze systemu VR — rzekł Jamie. — Kamery i rękawice cyfrowe są sprawne.

— Nie możemy się przełączyć na inny komputer?

— Nie, jest wbudowany w system. Rozsiadła się wygodnie.

— To masz problem, chłopie.

— To drobna niedogodność — odparł Jamie. — A nie problem. Nie mogą sią tym za bardzo zajmować, nawet gdyby miało to przyprawić tatusia Dexa o zawał.

Spojrzała na niego z zainteresowaniem.

— Wiesz, chyba jednak zajęłabym się tym, gdyby ktoś tak na mnie naciskał, jak on.

Jamie uśmiechnął się.

— A co on może mi zrobić, każe mnie rozstrzelać?

— No właśnie — odwzajemniła uśmiech.

— Niektóre rzeczy są ważne, inne nie. Trzeba znaleźć ścieżkę, która pozwoli radzić sobie z tymi ważnymi.

— Ignorując resztę? Potrząsnął głową.

— Nie, nie ignorując. Zachowując właściwą równowagę. Vijay spojrzała na niego jakoś inaczej.

— Wiesz, Jamie, ty chyba jesteś najrozsądniejszym facetem, jakiego znam.

— A myślałem, że wszyscy jesteśmy stuknięci.

— Och, tak — odparła, wstając. — Pewnie, że jesteśmy. Ale jak na wariata jesteś dość zrównoważony.

Wstał i zauważył, że psycholog sięga mu do ramienia.

— A lubisz zrównoważonych facetów? Przechyliła głowę, jakby się nad czymś zastanawiała.

— Tak naprawdę to chyba wolę wariatów, są bardziej interesujący.

— To osobista opinia czy zawodowa?

— Każda po trochu, jak sądzę.

Nie zastanawiając się, nawet nie wiedząc, co ma zamiar zrobić, Jamie objął ją, przyciągnął i pocałował.

Vijay przez chwilą tkwiła bezwładnie w jego ramionach, po czym delikatnie się oswobodziła.

— Chyba nie powinniśmy…

— Nie jestem dość stuknięty, żeby cię zainteresować? Cofnęła się o krok.

— To nie tak, Jamie. Nie chodzi o ciebie ani o to, kim jesteś czy jaki jesteś. To… to miejsce. Jesteśmy miliony kilometrów od domu. To, co tutaj robimy… co czujemy… to nie jesteśmy my. To samotność i strach.

— Nie czuję się samotny ani przerażony — rzekł Jamie cicho. — Podoba mi się tu.

— Więc jesteś najbardziej szalony z nas wszystkich — wyszeptała. Odwróciła się i wyszła.

Jamie został sam i rozmyślał. Za tymi jej żartami kryje się strach. Ona boi się Marsa. Boi się, że jej uczucia nie są prawdziwe, że to reakcja na jej pobyt tutaj.

Czy to samo czułaby wobec Dexa? — spytał sam siebie. Czy to samo czuje wobec Dexa?

Загрузка...