KSIĘGA II Pierwsze wyprawy

Lud przeszedł przez trzy światy i osiedlił się na czwartej, błękitnej planecie. Przenosił się z jednego świata na drugi, bo oddawał się kłótniom i cudzołożył. Na wcześniejszych światach nie znalazł podobnych sobie, dopiero na błękitnej planecie znalazł innych.

Lud zapomniał o wcześniejszych światach, pozostały one tylko w legendach opowiadanych przez Starych. Inni, obcy, przyglądali się obcym światom z zachwytem. Chcieli je zobaczyć, chodzić po nich. Nie wiedzieli, że Kojot poleci tam z nimi i będzie próbował wszystko zniszczyć.

Soi 45: Wieczór

Co za drętwa impreza, pomyślał Jamie. Trudno jednak, żeby było inaczej, kiedy gapi się na ciebie jakieś dziesięć czy dwadzieścia milionów obcych ludzi.

W południe czasu lokalnego pobili rekord pobytu ustanowiony przez pierwszą ekspedycję, ale świętowanie miało miejsce dopiero przy kolacji. Dex uzgodnił godzinę „imprezy” z ludźmi od public relations z Tarawy i Nowego Jorku — jakby nie miał nic do roboty, zżymał się w duchu Jamie.

Zatem Dex z kamerami VR przyczepionymi do głowy jak dodatkowe oczy, i rękawicami cyfrowymi na rękach, oraz pozostali badacze, z powagą wznieśli toasty na cześć nowego rekordu pobytu na Marsie sokiem owocowym, kawą i herbatą.

W Nowym Yorku było wczesne popołudnie. Roger Newell siedział za swoim olbrzymim, całkowicie pustym biurkiem i uczestniczył w małej uroczystości na Marsie. Transmisją VR oglądało jakieś dziesięć milionów osób, jeśli wierzyć informacjom, ale jego sieć miała pokazać małe fragmenty w wieczornych wiadomościach dla tych, których nie było stać na sprzęt VR.

— Nie wiącej niż minuta — mruknął do siebie Newell z wnętrza hełmu VR. — Maksymalnie trzydzieści sekund. — Jezu, co za banda amatorów, pomyślał. Ci naukowcy nawet imprezę potrafią zepsuć.

— A to — mówił Dex — doktor James Waterman, dyrektor misji. Brał udział w pierwszej ekspedycji.

Jamie poczuł nagle, że brak mu słów. Dex stał przed nim, z dodatkową parą elektronicznych oczu w postaci kamer na głowie. Nie zapoznał się z harmonogramem przygotowanym przez Dexa i ludzi od public relations. Wiedział tylko, że ma coś powiedzieć.

— Bardzo się cieszę, że jesteśmy na Marsie i wiemy coraz więcej o tej planecie — zaimprowizował, usiłując zyskać na czasie. Odruchowo uniósł kubek, z którego pił i wyjaśnił:

— Rzecz jasna, nie pijemy tu alkoholu, ale soki owocowe, które pochodzą z naszego ogrodu. Dex, powinieneś pokazać widzom ogród.

— Później — rzekł Dex, próbując ukryć rozdrażnienie. — Najpierw opowiedz nam o tym, co zaplanowaliśmy na kolejne etapy ekspedycji.

— Och, masz na myśli lot na Olympus Mons.

— Ach, tak… i długoterminową wyprawę do stacji Sagana.

— Jasne — rzekł Jamie, czując ulgę, że może pomówić o czymś konkretnym.

Darryl C. Trumball oglądał transmisję na płaskim ekranie w biurze. Nie miał czasu ani ochoty na zakładanie hełmu VR i tych lepkich rękawiczek.

Dex próbuje zmusić tego durnego czerwonoskórego, żeby podgrzał publiczność opowiadając o odzyskaniu Pathfindera, a Indianin opowiada o tym głupim wulkanie!

Robert Sonnefeld wyżebrał, pożyczył, a częściowo zapłacił własnymi pieniędzmi, za osiemnaście hełmów VR i kompletów rękawic, żeby cała jego klasa mogła uczestniczyć w transmisji z Marsa.

Teraz on i siedemnastu zachwyconych uczniów czuło, jakby rzeczywiście spacerowali po ogrodzie pod kopułą, który badacze zbudowali na czerwonych piaskach Marsa.

Angielka oprowadzała ich po ogrodzie, wyjaśniając, co tam widzą.

— To jest w istocie bardzo wyspecjalizowana wersja systemu zwanego Żyjącą Maszyną. Stworzono ją w Stanach jako metodę oczyszczania wody do takiego poziomu, by można było ją pić.

Trudy Hali zatrzymała się przy wielkiej kadzi wypełnionej gęstą, brązową cieczą.

— Cały proces zaczyna się oczywiście od bakterii — wyjaśniła. — Zaczynają pracę od rozkładania odpadów i zanieczyszczeń w wodzie…

Piętnaście minut później stała pomiędzy rzędami plastykowych tacek z rozmaitymi roślinami liściastymi.

— Hodowla roślin na tutejszej glebie jest oczywiście niemożliwa, bo grunt jest nasycony nadtlenkami — objaśniała. — Jak bardzo silny wybielacz. Stosujemy więc uprawę hydroponiczną — rośliny rosną w bogatej w odżywcze składniki wodzie.

Li Chengdu był zafascynowany transmisją. Jako dyrektor misji podczas pierwszej wyprawy pozostawał wtedy na orbicie. Nigdy nie postawił stopy na powierzchni czerwonej planety. A teraz chodził po zbudowanym przez ludzi hydroponicznym ogrodzie pod plastykową kopułą, ogrodzie, który przetwarzał wodę, dostarczając ekspedycji wody pitnej oraz świeżej żywności. Niesamowite.

Szedł obok Trudy Hali, która przemieszczała się powoli między hydroponicznymi tacami, pokazując na prawo i lewo, gdy coś objaśniała.

— W tym miejscu woda jest używana do nawożenia warzyw. Soja, amarant, bakłażan… a tam, w tych dużych tacach, oczywiście melony i truskawki. — Hali sięgnęła i dotknęła jasnozielonego liścia. Li poczuł go w rękawicy.

Jestem wreszcie na Marsie, pomyślał ze zdumieniem.

Jamie i reszta podeszli do stołów w mesie, zaś Dex i Trudy udali się do ogrodu. Rozsiedli się i zaczęli rozmawiać o istotnych sprawach, gdy przestały pracować kamery.

— Dobrze, że VR działa — rzekła Stacy Dezhurova. — Skargi z Tarawy przychodziły codziennie.

Tarawa, pomyślał Jamie, to marionetki w ręku Trumballa seniora, z Bostonu.

— Zabieram go na przejażdżkę do Ares Vallis — powiedział Opos Craig, obejmując kubek kawy oboma rękami. — Popracuję nad nim, aż zacznie się zachowywać jak trzeba.

— Powodzenia — mruknął Rodriguez.

Klapa śluzy syknęła i wkroczyli Trudy i Dex krokiem spacerowym. Dex wcześniej zdjął z głowy kamery VR, co zauważył Jamie.

— Dobrze — ogłosił — rzuciliśmy ich na kolana, tam w Peorii. Trudy to urodzona aktorka VR. Powinniście byli ją zobaczyć!

Hali uśmiechnęła się uprzejmie i wykonała mały dyg.

— Nowa praca — show-biznes.

Vijay przeprosiła i wyszła, gdy Trumball podszedł do zbiornika i nalał sobie filiżankę kawy. Jamie zauważył, że nie zaproponował nic Trudy, która po prostu siadła przy stole i wzięła głęboki oddech, jak po biegu sprinterskim.

Patrząc na Jamiego, który właśnie wrócił do stołu, Dex rzekł:

— Wy nie macie pojęcia, jak ważne są transmisje VR. Dziesiątki milionów ludzi patrząc na nas doświadczają tego, co im pokazujemy.

Mucho dinero — rzekł Rodriguez.

— Tu nie chodzi tylko o pieniądze — odwarknął Trumball. — Chodzi o poparcie. Ci widzowie mają wrażenie, że byli z nami na Marsie. Poprą nas przy kolejnych ekspedycjach. Może nawet będą chcieli sami polecieć.

Zanim Jamie zdążył odpowiedzieć, do stołu wróciła Vijay, trzymając jakiś pojemnik tak wysoko, żeby wszyscy widzieli:

— A oto pewna ilość alkoholu do celów medycznych. Skoro wyłączyliśmy wścibskie oczy kamer, można zacząć prawdziwą imprezę!

Soi 48: Poranek

Wielki dzień, myślał Jamie. Największy dzień na Marsie od dnia naszego lądowania.

— Smutno mi tu będzie — rzekła ponuro Stacy Dezhurova nad śniadaniem.

— Niedługo wrócimy — rzekł Mitsuo Fuchida. — Za mniej więcej tydzień.

— A najwyżej cztery tygodnie w naszym wypadku — rzekł Dex. Rosyjska astronautka wyglądała na prawie melancholijną, co zaskoczyło Jamiego. Stacy zwykle była aktywna, profesjonalna.

— Tak cicho tu będzie — rzekła, przenosząc wzrok z Trumballa na Fuchidę.

Dex uśmiechnął się do niej.

— Tak, ale wrócimy z dobrym starym Pathfinderem pod pachą. I malutkim Sojoumerem.

Jamie zauważył, że japoński biolog zjadł swoje płatki z owocami do ostatniego okruszka. Mimo demonstrowanej brawury, Dex odsunął od siebie prawie pełną miskę.

Jamie zdecydował, że obie wyprawy wyruszą tego samego dnia, jeśli tylko Stacy posadzi generator paliwa w rejonie Xanthe Terra, gdyż to był warunek powodzenia misji Dexa.

Ranek miał więc wyglądać następująco: najpierw wystrzelić generator i posadzić go bezpiecznie w Xanthe. Potem wyprawić Dexa i Oposa. Na koniec, pożegnać Fuchidę i Rodrigueza wyruszających na Olympus Mons.

Wielki dzień. Wielki poranek. Gdzieś w duszy Jamie martwił się, że odgryzają więcej, niż są w stanie połknąć.

To nie jest dobry plan, powiedział sobie. Nie ma marginesu na błąd. Ani mądrze, ani bezpiecznie. I na pewno bez sensu z naukowego punktu widzenia. Dex marnuje cztery tygodnie pracy, swoje i Craiga… po co? Dla pieniędzy. Dla własnej chwały.

Wszyscy zebrali się w centrum łączności, a Dezhurova prowadziła ostatnie przygotowania do odpalenia generatora. Wszyscy, z wyjątkiem Jamiego, który włożył skafander i poszedł zobaczyć start na własne oczy.

Wiedział, że nagina przepisy bezpieczeństwa, mimo to podszedł do brzegu małego pasma utworzonego przez obrzeże starego krateru. Przepisy bezpieczeństwa były zbyt restrykcyjne, przyznał. Prędzej czy później trzeba będzie je przerobić.

Ze swojego punktu obserwacyjnego widział wyrzutnię rakietową na horyzoncie, generator paliwa na szczycie, jak zawsze. On, Craig i Dexter pracowali ciężko, żeby zainstalować zapasową oczyszczalnię wody w przedziale na sprzęt, gdzie pierwotnie była.

Główne zbiorniki rakiety wypełnione zostały płynnym metanem i tlenem. Jamie widział smugę pary wydostającą się z zaworu w połowie wysokości cylindrycznego obiektu. Na powierzchni zbiornika nie było widać kropelek wody; w marsjanskim powietrzu nie było jej tyle, by mogła się skraplać.

W słuchawkach hełmu Jamie słyszał automatyczne odliczanie:

— Cztery… trzy… dwa… jeden…

Błysk światła pojawił się u podstawy rakiety i całą konstrukcję spowił szaro-różowy obłok pary i pyłu. Przez czas potrzebny na jedno uderzenie serca, Jamie myślał, że eksplodowała, kiedy jednak rakieta przebiła się przez chmurę, usłyszał, nawet przez hełm, wycie silników rakietowych.

Rakieta wznosiła się coraz wyżej, coraz szybciej, na jasnym bezchmurnym niebie. Jamie odchylił się do tyłu na tyle, ile pozwalał mu skafander i ujrzał, jak rakieta skręca i ginie mu z oczu.

Zanim wrócił do środka przez śluzę, z centrum łączności dobiegały okrzyki i wiwaty. Zostawiając odkurzanie skafandra na później, Jamie pospieszył, by dołączyć do reszty.

— Jak… po… sznurku… — mówiła Dezhurova. Siedziała pochylona przed ekranem komputera, jej dłonie o grubych palcach zawisły nad klawiaturą, jak u pianistki gotowej do koncertu.

Nie dotykała jednak klawiszy. Nie musiała. Ekran wypełniała krzywa loty rakiety, planowana trajektoria schodzenia była zaznaczona na czerwono, obok niej na zielono rzeczywisty kurs. Dwie linie prawie całkowicie się pokrywały.

— Wiatr jest szybszy, niż przewidywaliśmy — rzekła Dezhurova. — Ale niet probliema.

Rodriguez siedząc obok niej, przybrał minę zaciekawionego dzieciaka. Inni stłoczyli się wokół nich jak drużyna futbolowa.

— Piętnaście sekund do lądowania — zawołał Rodriguez.

— Wygląda nieźle — rzekła stanowczo Dezhurova.

— Wygląda znakomicie! — wrzasnął Opos.

— Dziesięć… dziewięć…

— Mówiłem, że tam nie ma głazów — powiedział w przestrzeń Dex.

Jamie widział, że Vijay stoi koło Dexa — trzymał jej rękę na plecach. Jamie poczuł z trudem tłumiony gniew.

— Cztery… trzy… dwa… lądowanie! — ogłosił Rodriguez.

— Wylądował, miękko i bezpiecznie — rzekła Dezhurova. Odchyliła fotel i dramatycznym gestem zerwała z głowy słuchawki.

— No to ruszamy do stacji Sagana! — oznajmił Dex, promieniując zadowoleniem.

— Dopiero jak sprawdzimy generator paliwa, chłopcze — ostrzegł go Craig. — On musi sobie ladniutko bulgotać, zanim zrobimy taki kawał drogi.

— Taa, jasne — odparł Dex, a jego triumfalny uśmiech zgasł tylko trochę.

W ciągu godziny zebrali wszystkie niezbędne dane. Świder modułu odzysku wody znalazł wieczną zmarzlinę i generator paliwa działał, jakby nigdy nie ruszano go z miejsca, uzupełniając paliwo w zbiornikach.

Trumball i Craig wkładali skafandry; Jamie i Vijay sprawdzali ich; Jamie Oposa, Vijay Dexa.

— Mam nadzieję, że uruchomimy sprzęt VR — rzekł Dex, biorąc hełm z półki. Nawet zapakowany w baloniasty skafander promieniował entuzjazmem, prawie drżał, jak dzieciak w bożonarodzeniowy poranek.

— No, wreszcie będę miał czas, żeby go rozłożyć na czynniki pierwsze i zobaczyć, co mu dolega — rzekł Craig.

Ich plan zakładał, że Opos będzie pracował nad uszkodzonym modułem VR przez długie godziny podróży, gdy tylko nie będzie prowadził łazika.

Jamie pomógł mu założyć plecak skafandra. Craig zbliżył się do niego, a Jamie zapiął zatrzaski. Następnie Opos odsunął się od regału, na którym leżał plecak.

— Złącza elektryczne w porządku? — spytał Jamie.

Craig spojrzał na panel wyświetlacza na prawym nadgarstku.

— Wszystkie zielone — zameldował.

— Gotów do sprawdzenia radia — rzekła Vijay do Trumballa.

Dex opuścił wizjer i uszczelnił hełm. Jamie słyszał, jak stłumionym głosem wywołuje Stacy Dezhurovą, która jak zwykle obsadziła centrum łączności. Po chwili podniósł wizjer i uniósł kciuk w górę.

— Radio działa!

Uszczelnienie skafandra i test radia zajęły Craigowi parę minut. Trumball przechadzał się niespokojnie. W skafandrze i grubych butach przypominał Jamiemu potwora Frankensteina, czekającego z niecierpliwością na autobus.

— Jesteśmy gotowi — rzekł Dex, gdy zakończono testowanie radia Craiga. Zwrócił się w stronę śluzy.

— Czekaj chwilę — rzekł Jamie.

Trumball zatrzymał się, ale nie odwrócił się w stronę Jamiego. Uczynił to Craig.

— Wiem, że sprawdziliście ten łazik na wszystkie strony, ale pamiętajcie, że to stary sprzęt i leżał na mrozie przez sześć lat — rzekł Jamie.

— Wiemy — powiedział Trumball do klapy śluzy.

— Przy pierwszych zwiastunach kłopotów macie wracać — rozkazał Jamie. — Zrozumiano? Ten sprzęt jest cenny, ale nie jest wart ludzkiego życia, bez względu na to, ile pieniędzy chce za niego dać ktoś na Ziemi.

— Jasne — odparł z niecierpliwością Trumball.

— Spokojnie, ze mnie żaden bohater — dodał Craig. Jamie wziął głęboki oddech.

— Oposie, niniejszym mianuję cię dowódcą wyprawy. Ty tu rządzisz. Dex, masz wypełniać jego rozkazy. Zrozumiano?

Trumball powoli zwrócił się w stronę Jamiego, z mozołem, w ciężkim skafandrze.

— A to co za bzdura? — spytał niskim, bezbarwnym głosem.

— Podległość służbowa, Dex. Opos jest starszy i ma o wiele większe doświadczenie w terenie niż my obaj. On dowodzi. Zawsze, gdy się nie będziecie zgadzali, Opos wygrywa.

Przez ułamek sekundy na twarzy Trumballa rysowała się cała gama emocji. Jamie czekał na wybuch.

Dex pokazał mu jednak tylko sztubacki uśmieszek.

— Dobra, szefie. Opos jest szamanem, a ja skromnym wojownikiem. Potrafię z tym żyć.

— Dobrze — powiedział Jamie, nie dając po sobie poznać, jak bardzo nienawidzi tego nabijania się z dziedzictwa Nawahów.

Machając zapakowaną w rękawicę dłonią w stronę klapy, Dex rzekł do Craiga:

— Dobra, szefie, ty pierwszy idziesz do śluzy.

Craig spojrzał na Jamiego, opuścił wizjer i ruszył w stronę klapy.

— Powodzenia — wtrąciła Vijay.

— Dzięki — odparł Trumball. Craig pomachał, wchodząc do otwartej śluzy.

Cała trójka stała w milczeniu, czując się niezręcznie, zaś śluza wykonywała swój program. Kiedy panel zapalił się na zielono, Trumball otworzył klapę i wszedł do środka.

Zanim ją zamknął, zwrócił się do Jamiego i Vijay.

— Jeszcze jedno, Jamie, nie zdążyłem pożegnać się z ojcem. Wyślesz mu wiadomość, że jestem na wyprawie?

— Jasne — odparł Jamie, zaskoczony rozsądkiem pobrzmiewającym w głosie Trumballa.

Klapa zamknęła się. Jamie ruszył w stronę centrum komunikacyjnego, Shektar obok niego.

— Musiałeś mu to zrobić?

— Co? — spytał Jamie.

— Poniżyć go.

— Poniżyć? — Jamie poczuł lekki szok, ale nie było to zaskoczenie. Raczej rozczarowanie, że Vijay tak postrzega jego decyzję.

— Ogłosić oficjalnie, że jest podwładnym Oposa — mówiła dalej.

— To takie umniejszające.

Mijając wejścia do przedziałów sypialnych członków ekspedycji, Jamie powiedział:

— Nie zrobiłem tego dla Dexa, zrobiłem to dla Oposa.

— Naprawdę?

— Dex będzie próbował zmiażdżyć Oposa, ile razy pojawi się między nimi różnica zdań. W ten sposób to Opos będzie podejmował ostateczne decyzje. Może im to obu uratuje życie?

— Naprawdę? — powtórzyła.

— Tak, naprawdę.

Spojrzał na nią. Na jej twarzy rysował się wyraz niedowierzania. Zanim doszli do centrum łączności, Craig i Trumball wspięli się do łazika i włączyli generator elektryczny.

— Szef pozwolił mi prowadzić! — wykrzyknął Dex, a docierający przez radio jego głos rozbrzmiewał udawanym zachwytem.

— Fajnie, fajnie.

Z Rodriguezem siedzącym obok niej, Stacy Dezhurova przeczytała listę kontrolną łazika i zezwoliła na start.

— Jedziemy zobaczyć czarnoksiężnika — rzekł Dex. — Wrócimy za jakiś miesiąc.

— Albo wcześniej — dodał Craig.

— Lepiej wcześniej — powiedział Rodriguez do mikrofonu.

— Święto Dziękczynienia za cztery tygodnie.

— Zostawcie mi nóżkę — powiedział Dex.

Na ekranie Dezhurovej Jamie widział, jak łazik zadrżał i ruszył. Na początku toczył się wołno, potem zatoczył ćwierć okręgu i ruszył na wschód.

— Och, Jamie — zawołał Trumball, gdy toczyli się w stronę horyzontu — nie zapomnij zadzwonić do taty, dobrze?

— Przecież sam możesz do niego zadzwonić i to w tej chwili — odparł Jamie.

— Nie, wolę skupić się na prowadzeniu. Zrób to dla mnie, co? Proszę!

— Jasne, zaraz mu wyślę wiadomość — odparł Jamie.

— Dzięki, wodzu.

Soi 48: Popołudnie

Jamie udał się do swojej kwatery i wysłał krótką wiadomość na Ziemię do Darrylla C. Trumballa, że jego syn znajduje się w drodze do Ares Vallis i prosił, by przekazać, że wszystko jest w porządku.

Podnosząc wzrok znad ekranu laptopa, zobaczył stojącą w drzwiach Stacy Dezhurovą, bliską zasmucenia.

— Co się dzieje, Stacy?

Kosmonautka weszła do sypialni Jamiego, ale nie siadła na pustym krześle. Stała.

Potrząsając głową, przez co jej fryzura na pazia zaczęła latać na wszystkie strony, Dezhurova odparła:

— Nie mogę przestać myśleć o tym, że powinnam pojechać z nimi.

Jamie zamknął system i zatrzasnął pokrywę komputera.

— Stacy, już to przerabialiśmy. Nie możesz być wszędzie.

— Przepisy bezpieczeństwa mówią, że astronauta musi brać udział w każdej wyprawie.

— Wiem, ale ta wycieczka Dexa to dodatkowe zadanie, którego plan nie uwzględniał.

— Ale…

— Usiądź, Stacy — rzekł Jamie, wskazując na krzesło. Poczuł się głupio: w sypialni nie było innego krzesła.

Usiadła ociężale, jak stara, zmęczona kobieta, a Jamie pochylił się w jej stronę z brzegu pryczy.

— Nie mamy tylu ludzi, żeby móc ciq z nimi wysłać. — Tak.

— A Opos jest naprawdę dobry — jak na faceta, który nie jest astronautą.

— Tak — rzekła znów.

— To nic im nie będzie.

— Jeśli jednak coś im się stanie — rzekła — będę się czuć odpowiedzialna. Moje zadanie polega na tym, żeby jeździć z naukowcami i dopilnować, żeby nie dali się zabić.

Jamie wyprostował się.

— Jeśli coś się stanie, to ja będę odpowiedzialny, nie ty. To ja podjąłem tę decyzję, Stacy.

— Wiem, ale… — zamilkła.

— Posłuchaj: Tomas musi polecieć z Mitsuo, bo nie da się tego załatwić inaczej. Ty jesteś potrzebna w bazie. Nie mamy innych astronautów! Co ja mam zrobić, sklonować cię?

Na jej zasmuconej twarzy pojawił się cień uśmiechu.

— Rozumiem, ale nie podoba mi się to.

— Nic im nie będzie. Opos nie jest ryzykantem.

— Tak sądzę.

— Jak się ma Tomas? Uśmiech zgasł.

— Objadł się nieźle przy lunchu. Nie przejmuje się lotem. Jamie uświadomił sobie, że nic nie jadł.

— Pewnie się cieszy.

— Każdy by się cieszył.

Może o to chodzi? — zastanawiał się Jamie. Jest jej przykro, że Tomas pilotuje samolot do Olympus Mons a nie ona? Ale wiedziała, że tak będzie. Boże, ta decyzja została podjęta, zanim przenieśliśmy się na Tarawę.

Przez ostatnie trzy tygodnie Rodriguez wykonał kilka lotów testowych rakietoplanem, wykonując loty, które zaczynały się od prostego koła dookoła bazy i stopniowo wydłużając je aż do samej Olympus Mons i z powrotem. Stacy nigdy nie spytała, czy może pilotować. Nigdy też nie pokazała, że jest nieszczęśliwa z tego powodu, że Tomas pilotuje samolot, a ona jest tylko „pilotem” przy konsoli łączności w bazie.

Ale teraz widać było, jak bardzo jest z tego powodu nieszczęśliwa. Astronauci to piloci, uświadomił sobie Jamie. Ona jest piło tem i nie może latać. Przypomniał sobie, jak się czuł, kiedy wyglądało na to, że nie zostanie wybrany do drugiej ekspedycji na Marsa. Pochylając się niżej, Jamie rzekł:

— Stacy, Nawahowie uczą, że każdy musi znaleźć odpowiednią dla siebie ścieżkę w życiu. Przykro mi, że twoja ścieżka trzyma cię na ziemi, podczas gdy Tomas lata w przestworzach. Będą jednak inne loty, inne misje. Jeszcze sobie polatasz przed opuszczeniem Marsa.

Rozchmurzyła się, ale tylko trochę.

— Wiem. Egoistka ze mnie. Ale ciągle… u licha, żałuję, że to nie ja.

— Jesteś dla nas zbyt ważna, żeby ryzykować twoje życie na takiej wyprawie. Potrzebujemy cię tutaj. Ja cię potrzebuję.

Dezhurova zamrugała ze zdumieniem.

— Ty?

— Ja.

— Nie myślałam o tym w ten sposób.

— Znajdź właściwą ścieżkę, Stacy. Znajdź równowagę, która uczyni twoje życie pięknym.

— Czy to jest droga Nawahów?

— Właśnie tak to działa. Odwróciła wzrok.

— Cóż — rzekł, wstając. — Dex i Opos są w drodze, Tomas i Mitsuo chyba teraz wciągają skafandry?

— Tak — powiedziała, również wstając.

Jamie spojrzał w jej błękitne oczy i uśmiechnął się krzywo.

— Przecież nie jest tak, że nie masz tu nic do roboty. Jej uśmiech wyglądał na wymuszony.

— Tak. Słusznie.

Podeszła do drzwi i odwróciła się.

— Po prostu trochę mi żal, że nie jestem tam, gdzie coś się dzieje.

— To co robisz jest niezmiernie ważne — rzekł. — Prawie wszystko zależy od ciebie, Stacy.

— Tak. Oczywiście.

Odwróciła się i wyszła. Jamie stał przez chwilę, myśląc o tym, że jej oczy mają kolor nieba tylko na Ziemi. Marsjańskie niebo było przeważnie pomarańczowo-brązowe.

Dossier: Anastazja Dezhurova

To Amerykanie nazwali ją Stacy. Jej ojciec wołał na nią Nastia.

Ojciec był inżynierem rakietowym, pracowitym, poważnym, pozbawionym poczucia humoru facetem, który całe miesiące pracował z dala od ich moskiewskiego mieszkania. Podróżował głównie do olbrzymich kosmodromów na jałowych, brązowych pustyniach Kazachstanu. Wracał do domu zmęczony i skwaszony, ale zawsze przywoził jakąś lalkę albo inny podarek dla córeczki. Nastazja była jego jedynym szczęściem.

Matka Anastazji była wiolonczelistką występującą w moskiewskiej orkiestrze symfonicznej, sprytną i inteligentną kobietą, która już na początku małżeństwa zrozumiała, że życie jest o wiele weselsze, gdy jej mąż jest tysiąc kilometrów stąd. Mogła wydawać przyjęcia w ich apartamencie; ludzie śmiali się i słuchali muzyki. Jakiś mężczyzna często zostawał na noc.

Gdy Nastazja dorosła i zaczęła coś pojmować, jej matka kazała jej przysiąc, że jej nie wyda.

— Nie chcemy zranić uczuć taty — powiedziała dziesięciolatce.

Potem, gdy Nastazja była nastolatką, matka mawiała:

— Myślisz, że on jest mi wierny jak wyjeżdża? Mężczyźni tacy nie są.

Jacy są mężczyźni, Nastazja odkryła w szkole średniej. Jeden z uczniów zaprosił ją na imprezę. Podczas powrotu do domu zatrzymał samochód i zaczął się do niej przystawiać. Kiedy się broniła, zdarł z niej ubranie i zgwałcił.

Matka płakała razem z nią i zadzwoniła na policję. Śledczy zachowywał się tak, jakby to Nastazja popełniła zbrodnię, a nie chłopak. Napastnika nie ukarano, a ją napiętnowano. Nawet jej ojciec zwrócił się przeciwko niej, mówiąc, że musiała dać mu do zrozumienia, że jest łatwa.

Kiedy przyjęto ją na politechnikę w Nowosybirsku, z chęcią opuściła Moskwę i pogrążyła się w nauce. Unikała towarzystwa mężczyzn i odkryła, jaką miłość, ciepło i bezpieczeństwo mogą dać inne kobiety.

Odkryła także, że jest zdolna i inteligentna. Zaczęła odkrywać, jaką przyjemność może dać pokonywanie mężczyzn w dziedzinach, w których uważali się za lepszych. Nauczyła się pilotażu i została kosmonautką, a nawet pierwszą kobietą dowodzącą stacją orbitalną z załogą złożoną z dwunastu mężczyzn; pierwszą kobietą, która ustanowiła rekord przebywania na stacji kosmicznej; pierwszą kobietą kosmonautką na Marsie.

Soi 48: Popołudnie

Zabranie na Marsa samolotu i części zapasowych wymagało dodatkowego dopalacza rakietowego. Bezzałogowe samoloty zwiadowcze były malutkie, lekkie, jak szybowce z silnikami napędzanymi z baterii słonecznych, za pomocą których startowały z Ziemi, by wznieść się na wysokość, gdzie mogły latać napędzane marsjańskimi prądami powietrza.

Samolot załogowy musiał być większy. Musiał pomieścić dwie kruche istoty ludzkie i system podtrzymywania życia. Musiał pomieścić zapasy na parę dni. Musiał być w stanie wystartować i wylądować na nierównym terenie.

Musiał być także na tyle pojemny, by zabrać rezerwę paliwa i tlenu, która wystarczyłaby na zawiezienie ich na Olympus Mons i z powrotem bez tankowania.

— Ten ptaszek to prawdziwa cysterna z paliwem — mawiał Rodriguez podczas testowania samolotu, gdy sprawdzał jego osiągi i zachowanie. — Lata też z wdziękiem cysterny z paliwem.

Przygotowanie gładkiego pasa startowego zajęło im parę dni. Dwa małe traktory ekspedycji, zaprogramowane na samodzielne działanie ze sterowaniem z kopuły, przesuwały głazy i wyrównywały małe wydmy; wreszcie inżynierowie z Ziemi byli zadowoleni z prowizorycznego pasa startowego.

Lądowisko na szczycie Olympus Mons nie będzie aż tak gładkie, choć materiał filmowy i zdjęcia z kilkunastu rekonesansów samolotu zwiadowczego wykazały, że blisko najwyższej góry Układu Słonecznego jest trochę szerokich i gładkich płaszczyzn, które mogły służyć za lądowisko.

Niewyjaśniona katastrofa bezzałogowego samolotu opóźniła ekspedycję Fuchidy. Dezhurova, Rodriguez i kontrolerzy misji na Tarawie spędzili cały tydzień na próbach ustalenia, gdzie spadł samolot. Przez następne trzy tygodnie wysyłali w ten rejon dwa pozostałe samoloty, odtwarzali tor lotu pierwszego, szukali wraku, sugestii, wyjaśnień.

Wreszcie Jamie zdecydował, że nie dadzą rady ustalić, co się stało z samolotem. Należało w takim razie odwołać misję Fuchidy albo zorganizować ją mimo tej nierozwiązanej tajemnicy. Jamie zdecydował, że misja się odbędzie. Po paru dniach gorączkowej wymiany zdań z Tarawą i Bostonem, zatwierdzono jego decyzję.

Ostateczna decyzja o lądowaniu na wulkanie miała należeć do Rodrigueza i nikogo innego. Jeśli denerwował się lub niepokoił, ani trochę nie dawał tego po sobie poznać.

Był szczęśliwy jak mały piesek, któremu dano do pogryzienia skarpetkę, gdy wraz z Fuchidą wkładali skafandry.

— Znajdę się w „Księdze rekordów Guinessa” — oznajmił radośnie Jamiemu, który pomagał mu włożyć skafander. Trudy Hali pomagała Fuchidzie, zaś Stacy Dezhurova tkwiła w centrum łączności, pilnując systemów kopuły i sprzętu na zewnątrz. Jamie nie miał pojęcia, gdzie jest Vijay, pewnie w gabinecie lekarskim.

— Lądowanie i start samolotu na największej wysokości — paplał radośnie Rodriguez, wpychając palce do rękawicy skafandra. — Najdłuższy lot samolotu załogowego napędzanego energią słoneczną. Największa wysokość dla załogowego samolotu napędzanego energią słoneczną.

— Z załogą — mruknęła Hali. Niezrażony Rodriguez mówił dalej.

— Może nawet pobiję rekord długości lotu bezzałogowego na bateriach słonecznych?

— Czy porównywanie lotów na Marsie z lotami na Ziemi to nie oszustwo? — spytała Trudy, pomagając Fuchidzie przypiąć system podtrzymywania życia do tyłu skafandra.

Rodriguez radośnie potrząsnął głową.

— W księdze rekordów liczą się tylko liczby, chica. Tylko liczby. — I nie postawią obok tego gwiazdki z przypisem „Dokonano tego na Marsie”?

Rodriguez próbował wzruszyć ramionami, ale w skafandrze mu się nie udało.

— Wszystko jedno, byle poprawnie napisali nazwisko.

Jamie zauważył, że Fuchida milczy podczas procedury wkładania skafandra. Tomas gada za nich dwóch, pomyślał. Czy Mitsuo się denerwuje? — zastanowił się. Wygląda na spokojnego, ale to może być maska. Jak o tym pomyśleć, to sądząc na podstawie tej paplaniny, facet musi być spięty jak skóra na bębnie.

Paplał jak akwizytor. Jamie zastanawiał się, czy to nerwy, czy ulga, że wreszcie będzie pozostawiony sam sobie i będzie szefem. A może po prostu cieszy się z perspektywy lotu.

Obaj mężczyźni zostali odziani w skafandry, wizjery hełmów opuszczono, systemy podtrzymywania życia włączono, test radia zakończono. Jamie i Trudy odprowadzili ich do śluzy: dwie ziemskie istoty w towarzystwie pary pokracznych robotów.

Jamie uścisnął dłoń Rodriguezowi. Z trudem objął dłonią rękawicę astronauty, z napędzanymi siłownikami egzoszkieletowymi „kośćmi” na wierzchu.

— Powodzenia, Tomas — rzekł. — Nie ryzykuj bez potrzeby. Rodriguez uśmiechnął się zza wizjera.

— Znasz stare przysłowie pilotów: są starzy piloci i piloci ryzykanci, ale nie ma starych pilotów ryzykantów.

Jamie uprzejmie zachichotał.

— Pamiętaj o tym, jak tam będziesz.

— Spokojnie, szefie. Nie ma strachu.

Fuchida podszedł do klapy, przez którą przeszedł Rodriguez. Nawet w pękatym kombinezonie, nawet przy wyglądającej jak wróbelek Trudy Hali, wyglądał na małego i delikatnego.

— Powodzenia, Mitsuo — rzekł Jamie.

Głos Fuchidy był stłumiony przez hełm, ale brzmiał odważnie.

— Myślę, że moim największym problemem będzie słuchanie gadaniny Tommy’ego przez całą drogę na górę.

Jamie zaśmiał się.

— 1 pewnie z powrotem — dodał.

Wskaźnik zmienił kolor na zielony i Trudy wcisnęła guzik uruchamiający wewnętrzną klapę. Fuchida wszedł do środka, niosąc w ręce pojemnik systemu podtrzymywania życia.

— Powiedz Vijay, żeby dbała o ogród — zawołał, gdy klapa już się zamykała. — Buraki wymagają troskliwej opieki!

Nic mu nie jest, powiedział w duchu Jamie. Nie boi się ani nawet nie martwi.

Gdy już zasiedli w umieszczonych obok siebie fotelach samolotu i włączyli wewnętrzną instalację elektryczną, obaj mężczyźni nagle się zmienili.

Rodriguez stał się chłodnym profesjonalistą. Dość paplaniny. Sprawdził systemy samolotu, rzucając kilka słów w żargonie do Dezhurovej, która pełniła obowiązki kontrolera lotu.

Fuchida z kolei poczuł, jak serce łomocze mu tak mocno, że aż się zastanawiał, czy radio w skafandrze tego nie wyłapie. Czujniki medyczne pewnie są bliskie pokazania czerwonej linii.

Jamie, Vijay i Trudy zgromadzili się w centrum łączności, gdzie stłoczyli się za plecami Dezhurovej, by obserwować start na ekranie.

Baza w charakterze lotniska pozostawiała wiele do życzenia. Prowizoryczny pas startowy mierzył zaledwie dwa kilometry długości. Nie było miejsca do zawracania; Rodriguez z pomocnikiem, często Jamiem, po prostu obracali samolot po wylądowaniu, by znów stał przodem do pasa startowego. Nie było rękawa meteorologicznego. Atmosfera była tak rzadka, że kierunek wiatru nie robił startującemu samolotowi żadnej różnicy. Silniki rakietowe unosiły samolot z ziemi i nadawały mu wystarczającą prędkość, by siła ciągu go niosła.

Jamie poczuł dziwny ucisk w ustach, gdy pochylił się nad Dezhurovą, obserwując ostatnie chwile przed startem. Poczuł, że zaciska zęby i zwolnił ucisk.

Bardziej się martwisz o to niż o wystrzelenie generatora, powiedział sobie. I od razu zrozumiał dlaczego. W tym samolocie było dwóch ludzi. Gdyby coś się nie udało, gdyby samolot się roztrzaskał, pewnie by zginęli.

— Zgoda na start — sztywno powiedziała Dezhurova do mikrofonu.

— Zrozumiałem, zgoda — głos Rodrigueza dochodził przez głośniki.

Stacy rzuciła ostatnie spojrzenie na ekrany i rzekła:

— Zgoda na zapłon.

— Zapłon.

Bliźniacze silniki pod skrzydłami wypluły pochodnie ognia i samolot ruszył. Kamera śledziła go, gdy podskakiwał na pasie startowym, nabierając prędkości, długie, opadające skrzydła wyglądały, jakby zesztywniały i wyprężyły się.

— No dalej, malutki — mruknęła Dezhurova.

Jamie widział wszystko jak w zwolnionym tempie: samolocik na pasie startowym, płomienie z dysz silników tak gorące, że aż niewidoczne, chmury pyłu i żwiru ciągnące się za przyspieszającym samolotem, który pędził po pasie, coraz szybciej, z uniesionym nosem.

— Wygląda nieźle — szepnęła Dezhurova.

Samolot oderwał się od ziemi i wystrzelił w bezchmurne niebo, zostawiając za sobą kłębiącą się chmurę pyłu i pary, powoli rozpływającą się po pasie. Jamiemu wydawało się, że chmura próbuje sięgnąć po samolot i ściągnąć go z powrotem na ziemię.

Samolot był teraz jedynie małą kreską na pomarańczowym niebie.

Głos Rodrigueza zatrzeszczał w słuchawkach.

— Następny przystanek: Góra Olimp.

Olympus Mons

Najwyższa góra w Układzie Słonecznym jest potężną tarczą wulkanu, który pozostaje uśpiony od dziesiątków, może setek tysięcy lat.

Kiedyś jednak potężne jęzory lawy przyćmiły wszystko na tej planecie. Po jakimś czasie utworzyły górę trzy razy wyższą od Everestu, o podstawie wielkości stanu Iowa.

Brzegi tej podstawy to wyszczerbione bazaltowe klify o wysokości ponad kilometra. Szczyt góry, gdzie olbrzymie kaldery znaczą miejsce, które kiedyś tryskało roztopioną skałą, wznosi się na jakieś dwadzieścia siedem kilometrów nad powierzchnię niziny: 27 000 metrów, ponad 88 000 stóp. Dla porównania, Mount Everest ma 8848 metrów wysokości, 29 028 stóp.

Olympus Mons jest tak wysoka, że gdyby znajdowała się na Ziemi, wystawałaby ponad troposferę — najniższą warstwę, gdzie istnieją zjawiska pogodowe — i wznosiłaby się prawie dokładnie pośrodku stratosfery. Na Marsie jednak atmosfera jest tak rzadka, że ciśnienie atmosferyczne na szczycie Olympus Mons jest tylko o jedną dziesiątą niższe niż ciśnienie na poziomie gruntu.

Na tej wysokości dwutlenek węgla, będący głównym składnikiem marsjańskiej atmosfery zamarza, osadzając się na chłodnej, nagiej skale, pokrywając ją cienką, niewidoczną warstewką suchego lodu.

Soi 48: Popołudnie

— Jakie to uczucie, mieć nas wszystkie trzy tylko dla siebie? — spytała Vijay.

Jamie w towarzystwie trzech kobiet usiadł do spóźnionego lunchu. Rodriguez i Fuchida za mniej niż godzinę będą lądowali na Olympus Mons. Trumball i Opos Craig zameldowali parę minut temu, że podążają bez problemu w stronę Xanthe.

Vijay uśmiechnęła się złośliwie, gdy to mówiła. Jamie poczuł, jak marszczy czoło.

— Tak — dodała Trudy Hali. — Sprytnie pozbyłeś się reszty facetów, co?

Aby ukryć zmieszanie, Jamie zwrócił się do Dezhurovej.

— Może ty coś o tym powiesz, co, Stacy?

Stacy właśnie żuła oporną kanapkę. Przeżuła ją starannie, połknęła, po czym rzekła:

— Jak na to mówią Amerykanie? Zboczenie?

Wszystkie trzy kobiety zaśmiały się; Jamie uśmiechnął się z przymusem i poświęcił resztę uwagi talerzowi z podgrzanym w kuchence mikrofalowej makaronem i sałatce z tofu z ziołami.

Ucieszył się, kiedy wszystkie trzy kobiety zaczęły rozmawiać ze sobą o jedzeniu, smaku odzyskiwanej wody, o tym, jak ubrania blakną w pralce i suszarce. Wszystkie miały na sobie standardowe kombinezony, ale Jamie zauważył, że każda nadawała im jakiś indywidualny rys: Dezhurova miała modne rosyjskie naszywki z czasów, gdy służyła jako rządowy astronauta, naszyte nad kieszeniami na piersiach; Hali zawsze przypinała jakąś błyszczącą biżuterię, a Shektar zakładała jasną apaszkę albo kolorowy pasek.

— Powinnyśmy wypróbować ten system czyszczenia ubrań, jakiego używają w Bazie Księżycowej — rzekła Dezhurova. — Z tkaniną jest o wiele łatwiej.

— Słyszałam o tym — rzekła Trudy. — Wystawiają ubrania na zewnątrz, nie?

Stacy skinęła głową z entuzjazmem.

— Tak. W próżni na powierzchni Księżyca płatki zanieczyszczeń odpadają z tkaniny. A niefiltrowany ultrafiolet ze Słońca idealnie je odkaża.

— Nie mamy próżni na zewnątrz — rzekła Vijay.

— Ale coś dość zbliżonego — oznajmiła Dezhurova.

— Mnóstwo ultrafioletu — dodała Trudy.

— Jak myślisz, Vijay? — spytała Dezhurova. — Warto spróbować?

— Potrzebny jest jakiś pojemnik, nie? Przecież nie zawiesimy ciuchów na sznurku.

— E, czemu nie — rzekła Trudy.

— W Bazie Księżycowej wkładają ubrania do wielkiego kosza, który jeździ po szynach zamocowanych na podłożu — wyjaśniła Stacy. — Kosz obraca się, co działa jak wirówka w pralce.

— Nie mamy tu nic takiego.

— Mogłabym jakiś zrobić — rzekła Stacy z przekonaniem. — To powinno być dość proste.

— Sądzisz, że byś umiała? Skinęła głową poważnie.

— Opos nie jest tu jedyną złotą rączką.

— Jak myślisz. Jamie? — spytała Shektar. Wdzięczny, że już się z niego nic nabijają, odparł:

— A pył? Przecież osiadłby na ubraniach.

— Na Księżycu też jest pył — rzekła Trudy.

— Ale nie ma wiatru.

— No tak.

— Moglibyśmy zawiesić kosz na drągach, wysoko nad ziemią.

— Chyba tak — rzekł Jamie.

— W przeciwnym razie nasze ubrania będą dalej blaknąć i strzępić się.

— W końcu i tak całkiem się rozpadną — przypomniała Trudy. Złośliwy uśmieszek Shektar powrócił.

— Jamie nie miałby nic przeciwko temu, co, Jamie? Próbował zmiażdżyć ją spojrzeniem, ale w końcu wstał od stołu.

— Tomas powinien się zameldować za jakieś pięć minut. Umykając do centrum łączności, Jamie był prawie pewien, że słyszy za sobą chichotanie.

Rodriguez był szczęśliwy. Samolot reagował na jego dotyk jak piękna kobieta, czuła i słodka.

Przelatywali na wysokości — rzucił okiem na wysokościomierz — dwadzieścia dwa tysiące osiemset sześć metrów. Policzmy, pomyślał. Jakieś trzy przecinek dwa stopy w metrze, czyli osiemdziesiąt dziewięć, prawie dziewięćdziesiąt tysięcy stóp. Nieźle. Nie najgorzej.

Wiedział, że rekord wysokości dla samolotu napędzanego energią słoneczną wyniósł jakieś sto tysięcy stóp. Był to pojazd bezzałogowy. Żaden pilot nie leciał na takiej wysokości samolotem napędzanym energią słoneczną i tego był pewien. Przez szybkę hełmu uśmiechnął się do śmigła o sześciu łopatkach kręcącego się leniwie przed jego oczami.

Obok niego siedział milczący i nieruchomy Fuchida. Mógłby wykitować w tym skafandrze, nigdy bym się nie zorientował, pomyślał Rodriguez. Boi się. Śmiertelnie się boi. Nie ufa mi. Pewnie chciał lecieć ze Stacy, nie ze mną.

Cóż, mój milczący japoński kolego. To ze mną tu utknąłeś, czy tego chcesz, czy nie. Więc siedź sobie jak jakaś pieprzona kukła, mam to gdzieś.

Mitsuo Fuchida poczuł dziwny skurcz strachu, który ścisnął mu wnętrzności. Zaskoczyło go to, przecież od dwóch lat wiedział, że będzie leciał na Olympus Mons. Wykonał symulację setki razy. Cała wyprawa była jego pomysłem. Ciężko się napracował, żeby włączyć ją do planu wyprawy.

Nauczył się latać jeszcze jako student biologii i szybko został wybrany prezesem uniwersyteckiego klubu lotniczego. Z uporczywym zapałem kogoś, kto wiedział, że będzie musiał pobić najlepszych z najlepszych, by zakwalifikować się do drugiej wyprawy na Marsa, Fuchida zadał sobie trud otrzymania uprawnień pilota superlekkich samolotów w lotach nad górami jego ojczystego Kiusiu, a następnie pilotował szybowce nas wyszczerbionymi szczytami Sinkiang.

Nigdy nie bał się latania. Wręcz przeciwnie: w powietrzu zawsze czuł się odprężony i szczęśliwy, wolny od zmartwień i nacisków życia.

Ale teraz, gdy słońce opadało ku skalistemu horyzontowi, rzucając dziwne czerwone światło na jałowy krajobraz, Fuchida wie dział, że się boi. A jeśli silnik zawiedzie? Jeśli Rodriguez rozbije samolot przy lądowaniu na górze? Jeden z samolotów zwiadowczych roztrzaskał się, kiedy przelatywał nad górą podczas rekonesansu. Jeśli to samo stanie się z nami?

Nawet w górach Sinkiang była szansa przeżycia awaryjnego lądowania. Powietrzem dało siq oddychać, można było dojść do wioski, nawet jeśli spacer zajmował wiele dni. Ale nie na Marsie.

A jeśli Rodriguezowi coś się stanie, gdy tam będziemy? Latałem tym samolotem tylko na symulatorach. Nie wiem, czy naprawdę potrafiłbym tym latać.

Rodriguez wyglądał na całkowicie rozluźnionego, radosnego, podekscytowanego lotem. Zawstydza mnie, pomyślał Fuchida. Ale… czy on naprawdę jest skuteczny? Jak zareagowałby w sytuacji zagrożenia? Fuchida miał nadzieję, że nie będzie musiał się tego dowiedzieć.

Zostawili po lewej stronie Pavonis Mons, jeden z trzech gigantycznych wulkanów, które tworzyły jedną linię na wschodnim brzegu wypiętrzenia Tharsis. Był tak wielki, że rozciągał się do horyzontu i jeszcze dalej, wielka kupa kamienia, który kiedyś dyszał rozpaloną do czerwoności lawą na obszarze wielkości Japonii. Teraz jest cichy. Zimny i martwy. Jak długo?

Na horyzoncie widać było cały szereg małych wulkanów, a za nimi Olympus Mons. Co się tu stało, że powstał łańcuch wulkanów o długości tysiąca metrów? Fuchida próbował zastanawiać się nad tym problemem, ale jego umysł ciągle wracał do ryzyka, jakie podejmował.

I do Elisabeth.

Dossier: Mitsuo Fuchida

Ich ślub musiał odbyć się w tajemnicy. W wyprawie na Marsa nie mogli brać udziału żonaci mężczyźni i zamężne kobiety. Co gorsza, Mitsuo Fuchida zakochał się w cudzoziemce, młodej irlandzkiej biolog o ognistych włosach i skórze jak biała porcelana.

— Możesz z nią spać — poradził Fuchidzie ojciec — zabaw się z niąjak chcesz, ale pamiętaj: żadnych dzieci! Pod żadnym pozorem nie wolno ci się z nią ożenić.

Elisabet Yernon chyba to nie przeszkadzało. Kochała Mitsuo.

Poznali się na Uniwersytecie Tokijskim. Była biologiem, jak on. W przeciwieństwie do niego, nie miała ani talentu, ani zapału, żeby startować do wyścigu o stanowisko czy profesurą.

— Wszystko będzie dobrze — powiedziała Mitsuo. — Nie zmarnuj swojej szansy lotu na Marsa. Czeka na ciebie.

Zdaniem Fuchidy nie było to ani dobre, ani uczciwe. Jak ma polecieć na Marsa, spędzić tam ponad rok, z dala od niej i oczekiwać, że ona zachowa swoje uczucia, jakby ktoś zatrzymał film, przez tak długo?

Ojciec miał jeszcze inne żądania.

— Jedynym człowiekiem, który zginął podczas pierwszej wyprawy na Marsa, był twój kuzyn, Konoye. Zhańbił nas wszystkich.

Isoruku Konoye zmarł z powodu wylewu podczas próby eksploracji mniejszego z księżyców Marsa, Dejmosa. Jego rosyjski kolega, kosmonauta Leonid, powiedział, że Konoye dostał ataku paniki, gdy przebywał na zewnątrz statku w skafandrze, przerażony wiszącą nad nim wielką skałą Dejmosa.

— Musisz zmazać tę hańbę — oznajmił Fuchida-ojciec. — Musisz sprawić, żeby świat znów zaczął szanować Japonię. Twój imiennik był wielkim wojownikiem. Musisz dopisać nowe zaszczyty do tego imienia.

Mitsuo wiedział, że nie może jawnie ożenić się z Elisabeth, choć bardzo tego pragnął. Zabrał ją więc do klasztoru w dalekich górach Kiusiu, gdzie uprawiał wspinaczkę.

— Nie musimy tego robić, Mitsuo — zaprotestowała Elisabeth, gdy zorientowała się, co zamierza zrobić. — Kocham cię. Ceremonia niczego nie zmieni.

— Wolisz obrządek katolicki? — spytał. Zarzuciła mu ręce na szyję. Poczuł łzy na policzku.

Kiedy nadszedł dzień odlotu, Mitsuo przyrzekł Eiisabeth, że wróci do niej.

— A kiedy wrócę, pobierzemy się oficjalnie, żeby cały świat to zobaczył.

— Twój ojciec też? Mitsuo uśmiechnął się.

— Tak, mój czcigodny ojciec też.

I odleciał na Marsa, z zamiarem zmazania hańby z rodziny i powrotu do kobiety, którą kochał.

Soi 48: Zachód słońca

Plan Fuchidy zakładał, że wylądują późnym popołudniem, prawie o zachodzie, kiedy nisko zawieszone słońce rzuca najdłuższe cienie. Dzięki temu mogli lecieć w dzień, a gdy już znajdą się w rejonie Olympus Mons będą mieli doskonały widok terenu lądowania. Każdy kamień i każdą skałę będzie wyraźnie widać, co pozwoli im wybrać najlepsze miejsce do lądowania.

Oznaczało to także, z czego Fuchida doskonale zdawał sobie sprawę, że zaraz po ich lądowaniu zapadnie ciemna, zimna noc. Co się stanie, jeśli akumulatory zawiodą? Akumulatory litowo-polimerowe testowano od lat, co Fuchida wiedział. Przechowywały elektryczność wygenerowaną przez panele słoneczne za dnia i zasilały sprzęt samolotu przez długie, mroźne godziny ciemności. Co się jednak stanie, jeśli zawiodą przy temperaturze stu trzydzieści stopni poniżej zera?

Rodriguez wydał z siebie dziwny, jękliwy odgłos. Odwracając się gwałtownie w stronę siedzącego obok niego astronauty, Fuchida dojrzał tylko wnętrze własnego hełmu. Musiał obrócić się całym ciałem, żeby zobaczyć zapakowanego w skafander pilota, który coś nucił.

— Wszystko w porządku? — spytał nerwowo Fuchida.

— Pewnie.

— Śpiewałeś coś meksykańskiego?

— Nie. Beatlesów. „Lucy in the Sky with Diamonds”.

— Ach tak.

Rodriguez westchnął z zadowoleniem.

— Oto i ona. — Co?

— Olympus Mons. Wskazał prosto przed siebie.

Fuchida nie widział góry, tylko horyzont. Wydawał się zaokrąglony, dopiero teraz zwrócił na to uwagę: wielkie, lekko wznoszące się wypiętrzenie.

Rosło w miarę ich zbliżania. Rosło. I rosło. Olympus Mons była olbrzymią wyspą, kontynentem wznoszącym się nad pustą, czerwoną płaszczyną, jak jakaś mityczna bestia. Jej zbocza były łagodne, jeśli nie liczyć ostrych klifów podstawy. Człowiek mógłby się tam bez problemu wspiąć, pomyślał Fuchida. I wtedy sobie uprzytomnił, że góra jest tak wielka, że wspięcie się na wierzchołek zajęłoby człowiekowi całe tygodnie.

Rodriguez znów coś nucił, spokojny i zrelaksowany, jak facet siedzący w domu w ulubionym fotelu.

— Lubisz latać, nie? — zauważył Fuchida.

— Wiesz, jak to mówią — odparł Rodriguez. — Latanie jest drugą na liście najbardziej podniecających rzeczy, jakie może robić człowiek.

Fuchida skinął głową wewnątrz hełmu.

— A pierwszą jest seks?

— Nie. Najbardziej ekscytującą rzeczą jest lądowanie. Fuchida ponuro milczał.

Jamie był w centrum łączności, gapiąc się na trójwymiarowy wyświetlacz, próbując nie patrzeć na zegarek.

Tomas zgłosi się, kiedy wylądują. Nie ma sensu ich wywoływać, dopóki bezpiecznie nie wylądują. Pewnie dotarli już w rejon góry i szukają bezpiecznego miejsca do lądowania.

Usłyszał z tyłu Stacy Dezhurovą, która odezwała się krótko:

— Sąjuż nad górą. Radiolatarnia daje silny i wyraźny sygnał, telemetria działa jak trzeba. Zero problemów.

Jamie skinął głową, nie odwracając się. Wyświetlacz ukazywał trójwymiarową mapę Titonium Chasma, ale jeśli odwróciło się głowę, poczucie głębi znikało i trzeba było przez chwilę mrugać i ruszać głową, by powróciło.

Oznaczył elektroniczny wyświetlacz tak, że nisza, która widział na klifie — artefakt, jak ją nazywał — była oznaczona na biało. Nie było to daleko od miejsca, gdzie zjechali na dno kanionu. Oszczędziliby dzień jazdy, gdyby pojechali prosto do tego miejsca i Jamie opuścił się na linie. Nie ma sensu jechać na dno kanionu; nisza leży gdzieś w trzech czwartych drogi na górę.

Wiedział, że wzdłuż kanionu są też inne nisze. Czy tam też są budynki? Nie przyglądaliśmy się jeszcze południowej części kanionu. Tam mogą być dziesiątki wiosek. Setki.

Usłyszał, że za nim ktoś wchodzi do centrum łączności, po czym usłyszał niski, gardłowy głos Vijay:

— Jakieś wieści?

— Nic, jak dotąd — odparła Stacy. Po czym dołączyła Trudy Halł: — Nic?

— Nic — powtórzyła Stacy.

Jamie porzucił planowanie własnej wyprawy. Zamknął trójwymiarowy wyświetlacz, który zmienił się w zwykły stół ze szklanym blatem. Następnie zwrócił się do Dezhurovej, siedzącej przy konsoli łączności. Główny ekran pokazywał trójwymiarową mapę Olympus Mons i malutką, czerwoną kropkę pełzającą po niej powoli: samolot z Rodriguezem i Fuchidą.

— Rodriguez do bazy — w głośniku nagle rozległ się głos astronauty. — Zrobię kółko obserwacyjne nad terenem lądowania. Przesyłam obraz z kamery.

— Baza do Rodrigueza — rzuciła Stacy, całkiem formalna. — Zrozumiałam, kółko obserwacyjne.

Jej palce przebiegły po klawiaturze, a główny ekran nagle wyświetlił wyszczerbioną, upstrzoną głazami powierzchnię.

— Mamy obraz.

Jamie poczuł suchość w ustach. Jeśli to ma być lądowisko, to oni tam nigdy bezpiecznie nie wylądują.

Rodriguez lekko przechylił samolot, by lepiej widzieć powierzchnię ziemi. Fuchidzie wydawało się, że samolot stoi na lewym skrzydle, a twarde, nagie skały pod nimi zataczają kręgi.

— Cóż — rzekł Rodriguez. — Mamy wybór: głazy albo kratery.

— Gdzie jest pusty obszar pokazany przez samolot zwiadowczy? — spytał Fuchida.

— „Pusty” to określenie względne — mruknął Rodriguez. Fuchida przełknął ślinę. Spaliła mu gardło.

— Rodriguez do bazy. Robię jeszcze jedno kółko. Powiedzcie mi, gdybym coś przegapił.

— Zrozumiałam, kolejne kółko — głos Dezhurovej był chłodny i profesjonalny.

Rodriguez przyglądał się intensywnie ziemi w dole. Zachodzące słońce rzucało długie cienie, wyolbrzymiające każdy kamyk i zagłębienie. Między wyglądającym na nowy kraterem a grupą skał rozciągał się stosunkowo pusty teren, o długości jakiegoś kilometra. Wystarczy na lądowanie, jeśli tylko silniki hamujące zadziałają na czas.

— Jak dla mnie może być — powiedział do mikrofonu.

— Ledwo, ledwo — to głos Dezhurovej.

— Koła poradzą sobie z małymi kamykami.

— Amortyzatory nie zastąpią płaskiego gruntu, Tomas.

Rodriguez zaśmiał się. On i Dezhurova kłócili się o to dziesiątki razy, odkąd dostali pierwsze zdjęcia z samolotów zwiadowczych.

— Skręcam do lądowania — zameldował.

Dezhurova milczała. Jako kontroler lotu miała prawo zabronić mu lądowania.

— Podchodzę do lądowania.

— Tracimy obraz.

— Szybko robi się ciemno. — Tak.

Fuchida zobaczył, że grunt pędzi w jego stronę. Był pokryty głazami i upstrzony kraterami, wyglądał na twardy jak beton albo jeszcze twardszy. Zbliżają się za szybko, pomyślał. Chciał złapać wolant przed nim i pociągnąć, podkręcić silniki rakietowe i uciec, póki jeszcze się da. Zamiast tego jednak zamknął tylko oczy.

Coś uderzyło w samolot tak mocno, że Fuchida pomyślał, iż wypadł z kabiny. Uprząż wytrzymała jednak, a po ułamku sekundy usłyszał wycie malutkich silników rakietowych. Miał wrażenie, że przód samolotu płonie. Odbijali się, podskakiwali, rzucało ich, jak puszkę kopaną po gruzowisku.

Wreszcie przyszło ostatnie szarpnięcie, hałas i ruch ustały.

— Wylądowaliśmy — oznajmił Rodriguez. — Bułka z masłem.

— Dobrze — napłynął spokojny głos Dezhurovej. Fuchida poczuł nagle nieodpartą ochotę oddania moczu.

— Dobrze — zwrócił się Rodriguez do partnera. — Teraz tu sobie posiedzimy do wschodu słońca.

Jak para sardynek w puszce, pomyślał Fuchida, gdy ulżył sobie do rurki wbudowanej w skafander. Nie zachwycał go pomysł spania w fotelach kokpitu, w skafandrach. Taka była jednak cena za zaszczyt zostania jednym z dwóch pierwszych ludzi, którzy stanęli na najwyższej górze w Układzie Słonecznym.

Nieomal się uśmiechnął. Ja też będę w „Księdze rekordów Guinessa”, pomyślał.

— Dobrze się czujesz? — spytał Rodriguez.

— Tak, jasne.

— Nic nie mówisz, Mitsuo.

— Podziwiam widoki — odparł Fuchida.

Na zewnątrz nie było nic poza skałami ciągnącymi się we wszystkich kierunkach. Niebo nad nimi szybko ciemniało. Fuchida zobaczył kilka gwiazd gapiących się na nich.

— Sam dach świata! — rzuci Rodriguez. Zachichotał radośnie, jakby niczym na świecie się nie przejmował. — Na dwóch światach.

Dossier: Tomas Rodriguez

„Nigdy nie pokazuj po sobie strachu” — Tomas Rodriguez nauczył się tego jako chude, astmatyczne dziecko, wyrastające w opanowanych przez zbrodnię i przemoc slumsach San Diego.

— Nigdy nie pokazuj, że się boisz — powiedział mu jego starszy brat, Luis. — Nigdy nie wycofuj się z walki.

Tomas nie był silny fizycznie, ale miał dużego brata, który go bronił. Przez większość czasu. Potem znalazł coś w rodzaju schronienia w spelunkowatej siłowni w sąsiedztwie. Za zamiatanie i czyszczenie przyrządów mógł poćwiczyć za darmo. Gdy nabierał ciała, nauczył się od brata podstaw ulicznej walki. W szkole został zauważony i zwerbowany przez starszego Koreańczyka, który nauczał sztuk walki jako ochotnik.

W szkole średniej odkrył, że jest sprytny i inteligentny, inteligentny na tyle, że potrafi zrozumieć zawiłości algebry oraz chce je poznać wraz z innymi tajemnicami matematyki. Przyjaźnił się z kujonami i siłaczami, często chroniąc tych pierwszych przed okrucieństwem drugich.

Wyrósł na dobrze zbudowanego młodzieńca, szerokiego w ramionach i na tyle wygadanego, że potrafił poradzić sobie prawie w każdej sytuacji. Nie szukał bójek, ale doskonale sobie radził, kiedy walka była nieunikniona. Pracował, uczył się, był zawsze w dobrym humorze i był odważny — więc nawet przedstawiciele najgorszych subkultur w szkole zostawiali go w spokoju. Nigdy nie należał do żadnego gangu i nie brał narkotyków. Nawet nie palił. Nie mógł sobie pozwolić na takie luksusy.

Uniknął też pułapki, w którą wpadła większość jego kumpli: ojcostwa. W małżeństwie czy nie, większość chłopców szybko wią zała się z jakąś kobietą. Tomas miał mnóstwo dziewczyn i poznał przyjemności płynące z seksu długo przed szkołą średnią. Nigdy jednak nie dążył do stałego związku. Nie chciał. Dziewczęta z sąsiedztwa były atrakcyjne — dopóki nie zaczęły mówić. Tomas nie mógł znieść myśli, że będzie musiał którejś słuchać dłużej niż przez parę godzin. Nie miały nic do powiedzenia. Ich życie było puste. Tęsknił do czegoś innego.

Większość nauczycieli była kompletnymi zerami, z wyjątkiem jednego — starszego mężczyzny, który uczył matematyki. To on zachęcił go do ubiegania się o stypendium w college’u. Ku niepomiernemu zdumieniu, otrzymał je: pokrycie całego czesnego w UCSD. Niestety, Tomasa nie było stać na pokrycie pozostałych kosztów, więc znów posłuchał rady swojego mentora i wstąpił do sił powietrznych. Wuj Sam zapłacił za jego studia, a kończąc je, Tomas został pilotem myśliwca. „To większa zabawa niż seks”, mawiał, dodając zawsze: „No, prawie”.

Nigdy nie okazuj strachu. Oznaczało to, że nigdy nie cofnie się przed żadnym wyzwaniem. Nigdy. Czy to w kokpicie czy w barze, postawny Latynos z wielkim uśmiechem stawiał czoło każdemu wyzwaniu. Zasłynął z tego.

Strach czuł zawsze, ale nigdy nie dawał po sobie poznać, że się boi. I zawsze miał wątpliwości. Uczucie, że to nie jego miejsce na Ziemi. Pozwolili chicano udawać, że jest równie cwany jak białasy, pozwolili mu przebrnąć przez college na malutkim stypendium, pozwolili mu nosić mundur lotnika i bawić się szybkimi odrzutowcami.

Tak naprawdę jednak nie był jednym z nich. Dawali mu to dość jasno do zrozumienia, na tysiące sposobów, codziennie. Był pieprzonym Latynosem, tolerowano go, dopóki stał na swoim miejscu. Nie próbuj się wspinać za wysoko: nie popisuj się; a przede wszystkim, nie umawiaj się na randki z nikim spoza „swoich”.

Latanie było czymś innym. Sam w samolocie, dziewięć lub dziesięć kilometrów nad ziemią, tylko on i Bóg, reszta świata daleko stąd, z oczu, z serca.

Potem pojawiła się szansa na skrzydła astronauty. Nie mógł nie podjąć tego wyzwania. I znów inni dali mu do zrozumienia, że w tej konkurencji nie jest mile widziany. Tomas jednak zgłosił się i został przyjęty do oddziału szkoleniowego astronautów. „Korzyści z pozytywnego myślenia” — nabijali się inni piloci.

Ze wszystkiego, co udało mu się osiągnąć, starał się czerpać radość. Nie dawał po sobie poznać uczuć: ukrywał rany, krwawił do środka.

Dwa lata po tym, jak został astronautą, pojawiła się perspektywa drugiej wyprawy na Marsa. Uśmiechając się od ucha do ucha, Tomas zgłosił się. Ani cienia strachu. Nikomu nie było dane zobaczyć jego zaciśniętych zębów, ale udało mu się.

— Wielkie mi co — mówili jego kumple. — Drugi za jakąś ruską zdzirą.

Tomas wzruszył ramionami i pokiwał głową.

— Taa — przyznał. — Chyba wszyscy będą mi rozkazywać.

I dodał w duchu: ale ja będę na Marsie, dupki, a wy zostaniecie tutaj.

Soi 48: Noc

Była już noc na szerokiej nizinie Lunae Planum, Opos jednak nadal siedział za kierownicą łazika — prowadził ostrożnie, zaledwie dziesięć kilometrów na godzinę. On i Dex uzgodnili, że będą trochę nadganiać po zachodzie słońca, nim zatrzymają się na postój.

Trumball ustawił radio na ogólną częstotliwość łączności, usłyszeli więc, jak Rodriguez i Fuchida lądują, w tym samym momencie, co baza.

— Tych dwóch biedaków musi siedzieć w skafandrach, dopóki nie wrócą do domu — rzekł Craig.

— Spójrz na to od lepszej strony, Wiley. Muszą przetestować SUW.

Skafandiy miały specjalne urządzenie, które zapewniało szczelne połączenie z chemiczną toaletą. Inżynierowie nazwali je Systemem Usuwania Wydalin.

— Stara pułapka — mruknął Craig. — I tak skończą, korzystając z leku na sraczkę.

Siedząc obok niego w kokpicie, Dex odpowiedział z uśmieszkiem:

— A w kopule wszystkie wygody.

Craig przybrał pełen namysłu wyraz twarzy.

— Jak na takiego starego grzmota, maszynka spisuje się nieźle. Nie mam reklamacji.

— Na razie.

Dex spędził większość dnia w skafandrze. Zatrzymywali się co sto kilometrów, żeby wyjść na zewnątrz i rozstawić stacje pomiarowe. A teraz siedział zrelaksowany w zwykłym kombinezonie, patrząc na mały wycinek gruntu omiatany reflektorami łazika.

— Może przyspiesz do dwudziestki — zaproponował Dex.

— Jasne, i wpakuję się w krater, zanim zdołam się zatrzymać albo skręcić? — odburknął Craig. Postukał palcem wskazującym w cyfrowy zegar. — Czas na fajrant.

— Jesteś zmęczony?

— Nie i nie chcę prowadzić, jak jestem zmęczony.

— Mógłbym chwilę poprowadzić — podsunął Dex. Naciskając lekko na hamulec, Craig oświadczył:

— Fajrant, chłopie. Czas mamy dziś niezły. Starczy. Trumball pomyślał przez moment, po czym wstał z fotela.

— Dobra. Ty tu rządzisz. Craig zaśmiał się.

— Jasne, że rządzę.

— Co chciałeś przez to powiedzieć? — rzucił przez ramię Trumball, idąc w kierunku maleńkiej kuchni.

Craig nasunął izolację termiczną na przednią szybę, po czym wstał i przeciągnął się tak mocno, że Dex usłyszał, jak strzelają mu ścięgna.

— To znaczy, że ja tu rządzę, o ile będziesz grzeczny.

— Jestem grzeczny — rzekł Dex.

— To wszystko super i git.

Zsuwając gotowe danie z tacki, na której przebywało w zamrażarce, Trumball rzekł do starszego mężczyzny:

— Nie, serio, Wiley. Jamie zrobił cię szefem, mnie nic do tego. Nadal się przeciągając, z rękami splecionymi nad głową, Craig rzekł:

— Dobra. Super.

— Coś cię gryzie?

— Nic. Daj spokój.

Wkładając tackę do mikrofalówki, Dex powiedział:

— No, przestań, Wiley. Nikogo poza nami tu nie ma. Jeśli coś nie gra, powiedz mi.

Craig zrobił minę, która plasowała się gdzieś między złością a zakłopotaniem.

— Bo to trochę głupie, nie?

— Co takiego, na litość boską? Wypuszczając powietrze, Craig opadł na pryczę.

— Bo mnie wkurza, że jestem obywatelem drugiej kategorii. Trumball patrzył na niego ze zdumieniem.

— Obywatelem drugiej kategorii?

— Tak, wszyscy myślą, że robię tu za hydraulika. — Ale…

— Jestem naukowcem, tak jak ty i cała reszta — warknął Craig. — Może nie mam dyplomu pierwszorzędnego uniwersytetu, może i spędziłem całe życie pracując dla koncernów naftowych — wymówił „naftowych” jakimś dziwnym tonem — ale byłem wystarczająco cwany, żeby prześcignąć stado facecików z lepszymi rodowodami.

— Pewnie.

— Ten Fuchida. Pieprzony żółtek, taki wysztywniony, że rozleci się na kawałki przy próbie kichnięcia. Patrzy na mnie, jakbym był tu jakimś służącym.

— On się tak zachowuje i już.

— I te baby! Zachowują się, jakbym był jakimś ich dziadkiem. Do licha, jestem młodszy od Jamiego. Jestem młodszy od Stacy, wiedziałeś o tym?

Po raz pierwszy Dex Trumball zrozumiał, że Craig cierpi. I jest wrażliwy. Ten jowialny, kudłaty, dobroduszny misio z wystającym nosem i szczeciną pojawiającą się na podbródku wieczorem, chce być traktowany z szacunkiem. I dzięki temu można go wykorzystać, uprzytomnił sobie Dex.

— Posłuchaj, Wiley — zaczął Dex. — Nie wiedziałem, że ranimy twoje uczucia.

— Ty nie, nie tak bardzo. To cała reszta. Myślą, że jestem tu jakimś pieprzonym cieciem. Ty przynajmniej mówisz na mnie Wiley. Nigdy nie lubiłem, jak ktoś mówi na mnie Opos. Nazywam się Peter J. Craig.

Mikrofalówka zapiszczała. Dex zignorował ją i usiadł na własnej pryczy, naprzeciwko Craiga.

— Powiem im, żeby nazywali cię Wiley. Albo Peter, jak wolisz.

— Wiley może być.

Po twarzy Trumballa przemknął uśmiech.

— Dobrze. Od dziś jesteś Wiley. Postaram się, żeby do Jamiego i reszty to dotarło.

Z zawstydzoną miną Craig wymamrotał:

— Głupio, wiem.

— Nie, nie — rzekł Dex. — Jeśli Jamie i inni sprawiają ci przykrość, masz prawo się poskarżyć.

Jeśli kiedyś dotrę do miejsca, gdzie będę musiał zmierzyć się z Jamicm, rozmyślał Dex, będę potrzebował Wileya. Wileya i kogo tylko zdołam zwerbować.

Jamie spędził po kolacji prawie godzinę gadając z Fuchidą i Rodriguezem przebywającymi na Olympus Mons. Nocowali w fotelach kokpitu samolotu. To jak spanie podczas lotu samolotem pasażerskim, pomyślał Jamie. Nie zazdrościł im tego.

W centrum łączności przejrzał wiadomości, które nagromadziły się podczas tego długiego, pełnego wydarzeń dnia. Zajęło mu ponad godzinę załatwienie ich wszystkich: od prośby o większą liczbę sesji VR od Międzynarodowej Rady Nauczycieli Nauk Przyrodniczych do przypomnienia, że do rana powinien przesłać tygodniowy raport statusu misji.

Jedna wiadomość pochodziła od Darryla C. Trumballa. Ponieważ była oznaczona jako OSOBISTE I POUFNE, Jamie zapisał ją i chciał pójść do swojej kwatery przed odsłuchaniem jej.

Kiedy jednak skończył z pozostałymi wiadomościami, podniósł wzrok od konsoli łączności i zauważył, że w kopule pociemniało. Wydało mu się, że zrobiło się chłodniej, jakby mroźna marsjańska noc przenikała przez plastykowe ściany kopuły.

Chyba nikogo nie było w pobliżu. Cisza, tylko pomruk maszynerii w tle oraz, gdyby uważnie się wsłuchać, delikatny szum wiatru na zewnątrz.

Otworzył więc osobistą wiadomość od Trumballa.

Oczy Darryla C. Trumballa płonęły, twarz miał ponurąjak śmierć.

— Kto do licha dał panu prawo wysyłania mojego syna na wyprawę do stacji Sagana? — zaczął z wściekłością, nie bawiąc się we wstępy.

— Do licha, szlag by to trafił, Waterman, wydałem jednoznaczne rozkazy, żeby nie pozwolić Dexowi tam jechać!

I tak dalej, przez prawie piętnaście nieznośnych minut. Jamie patrzył na rozzłoszczoną twarz Trumballa, najpierw zdumiony, potem coraz bardziej sam wściekły.

Starszy mężczyzna ciskał się na ekranie, gniew Jamiego powoli znikał. Za wściekłością starszego mężczyzny dostrzegł strach o bezpieczeństwo syna, człowieka przyzwyczajonego do władzy i autorytetu, ale w tej chwili absolutnie sfrustrowanego, gdyż nie było szans, by mógł w jakikolwiek sposób kontrolować tych, którzy byli na Marsie. Nie mógł kontrolować nawet własnego syna.

Nie może nawet porozmawiać z nami twarzą w twarz, rzekł Jamie. Może tylko trochę pociskać się i powściekać, a potem poczekać i zobaczyć, czy odpowiemy.

Trumball wreszcie zakończył:

— Chcę, żeby pan wiedział, Waterman, że przeciwstawianie się moim rozkazom nie ujdzie panu na sucho. Zapłaci mi pan za to. A jeśli coś stanie się mojemu synowi, zapłaci mi pan za to głową!

Ekran ściemniał. Jamie odtworzył wiadomość jeszcze raz, a na końcu zatrzymał: obraz wściekłej, rozzłoszczonej twarzy Trumballa.

Opierając się wygodnie na małym, trzeszczącym krześle z kółkami, Jamie zastanawiał się, czy ma być stanowczy, czy ugodowy. „Łagodna odpowiedź uśmierza gniew”, pomyślał, ale Trumballa nie da się tak łatwo pozbyć.

Problem jest szerszy niż konflikt między Trumballem a mną, powiedział sobie w duchu. Staruszek jest głównym źródłem finansowania ekspedycji — i być może następnej. Jeśli chcesz bez problemu zorganizować następną ekspedycję, lepiej nie wyrzucaj Trumballa z zespołu.

Gdy tak jednak patrzył na obraz rozwścieczonego Trumballa na ekranie, znów zaczął odczuwać złość. Trumball nie ma prawa wrzeszczeć na mnie ani na nikogo w ten sposób. Jeśli się boi o syna, powinien porozmawiać o tym z nim, nie ze mną. A jeśli pozwolę mu odnieść wrażenie, że może mną pomiatać, zacznie wysuwać kolejne roszczenia. Dam mu palec, a odgryzie całą rękę.

Jaka jest najlepsza ścieżka, dziadku? Jak mogę nią przejść, nie powodując cierpienia?

Wziął głęboki oddech, po czym wcisnął klawisz uruchamiający malutką kamerę komputera. Jamie zobaczył, jak zapala się małe czerwone oko, tuż nad zatrzymanym obrazem Trumballa na ekranie.

— Panie Trumball — zaczął powoli. — Rozumiem pana troskę o bezpieczeństwo syna. Nie miałem pojęcia, że wysłał pan Dexowi wiadomość zakazującą mu udziału w wyprawie po Pathfindera. Ja takiej wiadomości nie otrzymałem. Poza tym, z całym szacunkiem, nie jest pan dowódcą ekspedycji. Ja nim jestem. Nie ma pan prawa wydawać mi rozkazów.

Jamie patrzył prosto w płonące światełko kamery i mówił dalej:

— Ani Dex, ani nikt inny w tym zespole nie otrzyma żadnych specjalnych przywilejów. To on wpadł na pomysł odzyskania Pathfindera i chciał pojechać na tę wyprawę. Gdybym nawet znał pańskie życzenia, obawiam, się, że nie mógłbym ich spełnić. To jest zadanie Dexa i jestem pewien, że bez problemu sobie z tym poradzi.

— Ma ze sobą jednego z naszych najlepszych ludzi, doktora Craiga. Jeśli napotkają na jakiekolwiek trudności, po prostu wrócą do bazy. Nigdy nie miałem zamiaru ryzykować niczyim życiem.

Odruchowo pochylając się bliżej do kamery, Jamie zakończył:

— Wiem, że pomógł pan zdobyć większość funduszy na ekspedycję i wszyscy jesteśmy panu za to bardzo wdzięczni. Nie daje to jednak panu prawa do decydowania o toczących się tu pracach. Jeśli pan woli, może pan zwrócić się ze skargą do Rady. Szczerze mówiąc, nie sądzę jednak, by udało się coś panu wskórać. Jesteśmy tutaj, sto milionów kilometrów od Ziemi i musimy sami podejmować decyzje, adekwatnie do sytuacji.

— Przykro mi, że akurat ta decyzja tak pana zdenerwowała i zmartwiła. Może kiedy Dex wróci z Pathfinderem i Sojournerem, zmieni pan zdanie. Dobranoc.

Stuknął w klawisze dwa razy: raz, by wyłączyć kamerę, dwa, by wysłać wiadomość Trumballowi. Dopiero wtedy usunął obraz starszego pana z ekranu.

— Powinienem był mu powiedzieć, żeby sobie wsadził w dupę te pretensje.

Jamie odwrócił się i zobaczył Vijay opierającą się o drzwi sypialni, trzymającą w rękach parujący kubek, jakby próbowała się ogrzać.

— Od jak dawna tu stoisz? Weszła i usiadła przy nim.

— Robiłam sobie herbatkę, kiedy usłyszałam burczenie Dexowego tatusia.

Miała na sobie workowaty jasnoczerwony golf i luźne dżinsy zamiast zwykłego kombinezonu. Gdy siedziała tak blisko, Jamie poczuł delikatny zapach ziołowej herbaty, wyczuł jej ciepło.

— Staruszek musiał powiedzieć Dexowi, że nie chce, by ten jechał na wyprawę, a Dex nam o niczym nie powiedział — rzekł Jamie.

Vijay pociągnęła łyk z parującego kubka.

— A powinien?

— Przydałoby się.

— Może bał się, że odwołałbyś ekspedycję, gdybyś wiedział. Jamie potrząsnął głową.

— Nie mógłbym tego zrobić. Jak tylko ktoś w typie Trumballa pomyśli, że może nami rządzić, nigdy się go nie pozbędziemy.

Skinęła głową na zgodę.

— Otóż to.

— Mam nadzieję, że nic się nie stanie, kiedy oni tam będą — rzekł Jamie.

— A przed wiadomością od Trumballa nie miałeś obaw?

— Tak, miałem, ale… wiesz, co mam na myśli.

— Tak, chyba tak.

— Spałaś z nim, prawda? — wyrzucił z siebie Jamie.

— Z Dexem?

— Podczas lotu. — Jamie był zszokowany tym, że to powiedział. Słowa wypłynęły z jego ust same, zanim uświadomił sobie, co chce powiedzieć.

Vijay skinęła głową, z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

— Tak. Raz.

— Raz — powtórzył.

Z dziwnym uśmiechem Vijay rzekła:

— Można się wiele o człowieku dowiedzieć, kiedy zdejmie spodnie.

Jamiemu zabrakło słów.

— Powiedziałam ci, że to samiec alfa — rzekła. — Dokładnie jak ty. Pokiwał głową ponuro.

— Pociągają mnie samce alfa.

— Więc on cię pociąga?

— Pociągał. Teraz ty mnie pociągasz. — Ja?

Uśmiechnęła się szeroko.

— A widzisz tu kogoś poza sobą?

Jamie poczuł się wytrącony z równowagi. Bawi się mną. Na pewno tylko się bawi.

Odstawiając kubek na biurko, rzekła:

— A czyja pociągam ciebie?

— E, jasne.

Wstała i dotknęła go.

— Mamy więc do rozstrzygnięcia jeden problem: u mnie czy u ciebie?

Jamie wstał powoli, nie był pewien, czy utrzyma się na nogach.

— To nie jest takie proste, Vijay. Sama to powiedziałaś.

— To było kiedyś. Teraz jest teraz. — Ale…

Położyła mu rękę na ustach.

— Mój Boże, Jamie, jesteś równie kiepski jak australijskie prymitywy!

— Nie chciałem…

Podeszła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję.

— Nigdy nie czujesz się samotny? — wyszeptała. — Albo wystraszony? Jesteśmy tu tacy samotni. Tak daleko od domu. Nigdy sobie tego nie uświadamiasz?

Jej głos brzmiał teraz zupełnie poważnie. Objął ją mocno i czuł, jak drży. Za całą tą napuszoną gadką kryła się drżąca ze strachu kobieta.

— Nie chcę być dziś sama w nocy, Jamie.

— Ja też nie — przyznał. — Ja też nie.

Dossier: Varuna Jarita Shektar

Bycie kolejną dziewczynką w rodzinie składającej się czterech dziewcząt i chłopca było wystarczająco paskudne. A bycie inteligentną i fizycznie atrakcyjną tylko pogarszało sprawę. Bycie ciemnoskórą Hinduską dorastającą w Melbourne między jasnowłosymi Australijczykami, którzy byli w obecności kobiet albo nieśmiali, albo macho, też nie ułatwiało życia.

W szkole podstawowej nauczyciele wywoływali ją tak, jak zapisano w dzienniku: V.J. Shektar. Inne dzieci błyskawicznie podchwyciły ten pomysł, który jej się też spodobał i została Vijay; zawsze to lepsze niż Varuna Jarita, imiona, jakie nadali jej rodzice.

Jej matka oddała ją pod opiekę potężnej bogini Śakti, które imię oznacza energię. W licznym panteonie hinduskich bóstw Śakti jest uosobieniem dziewiczej niewinności oraz okrutnej destrukcji: wieczna dziewica i bogini nieczystych przyjemności.

Jej ojciec przeważnie ją ignorował, z wyjątkiem chwil, gdy zastanawiał się, skąd wziąć kolejny posag z jego skromnej pensji księgowego pracującego w małym biurze księgowym obsługującym głównie miejscowe firmy należące do Hindusów.

Najmłodsza dziewczynka w rodzinie miała temperament już od urodzenia. Matka próbowała jej wpoić dziewczęce cnoty, gdy jej siostry zaczęły chodzić na randki, a potem — jedna po drugiej — porzucać szkołę średnią, wychodzić za mąż i rodzić dzieci. Jedyny brat zaczął naukę w college’u — ojcowska duma.

Vijay odmówiła porzucenia szkoły i znalezienia męża. Kiedy ojciec zagroził, że wybije jej bzdury z głowy, wyprowadziła się z domu i zaczęła własne życie z kilkoma przyjaciółkami, pracując na nocnej zmianie w restauracjach czy wypożyczalniach wideo oraz wszelkich miejscach, gdzie ktoś skłonny był zatrudnić szczerą, uczciwą dziewczynę ze szkoły średniej i nie miał zamiaru jej uwodzić.

Przyjęto ją na uniwersytet Melbourne w ramach programu stypendialnego, która zakładał, że ma spłacić większość kosztów nauki z dochodów otrzymanych po ukończeniu studiów. Utrzymując się samodzielnie, bez problemu dostała stypendium w szkole medycznej. Jej matka rozpaczała, że nigdy nie wyjdzie za mąż i nie założy rodziny. Ojciec zmarł na raka, kiedy była na ostatnim roku studiów, przyznając na łożu śmierci, że jest z niej dumny.

Jeszcze przed rozpoczęciem stażu w klinice uniwersyteckiej Vijay odkryła, że seks to nie tylko zabawa, ale i władza. Zwykle wolała zabawę, choć dość często znajdowała przyjemność w łączeniu jednego z drugim. Chociaż większość australijskich koleżanek narzekało, że Australijczycy to albo chamy, albo durnie, Vijay odkryła, że na świecie jest mnóstwo inteligentnych i myślących mężczyzn. Przeważnie byli nieśmiali, ale to tylko dodawało im uroku, przynajmniej jej zdaniem. Dla Vijay seks był raczej sposobem uczenia się niż wszechogarniającą namiętnością. Cieszyła się z władzy, jaką dawał, i wolności, która umożliwiała jej wybieranie, kogo chciała i kiedy chciała.

Oczywiście, zraniono ją i to nie raz. Jednak jeszcze zanim rozpoczęła praktykę lekarską na izbie przyjęć szpitala w St. Kila, niedaleko miejsca, gdzie dorastała, zaczęła się uważać za doświadczoną kobietę.

Niestety, zakochała się straszliwie w starszym mężczyźnie, żonatym lekarzu. Vijay odkryła, że nawet kobieta doświadczona może zostać złapana w pułapkę wykształconego, zamożnego dra nia, którzy umie przekonująco kłamać. Kiedy poznała prawdę, zrozumiała, że musi uciec od tego człowieka, uciec z Melbourne, z Australii. I wiedziała, że nigdy nie pozwoli, by miłość ją usidliła.

Jej podróż do Kalifornii zaczęła się od wakacji, na których miała wyleczyć uczuciowe rany i odetchnąć świeżym powietrzem. Została tam na pięć lat i wkroczyła na ścieżkę medycyny kosmicznej. Najpierw NASA, potem w Masterson Aerospace Corporation, Vijay wyspecjalizowała się w dziedzinie wpływu niskiej grawitacji na ludzie ciało i umysł.

Spędziła trzy dziewięćdziesięciodniowe turnusy na stacjach kosmicznych i właśnie zastanawiała się nad zgłoszeniem się na roczny pobyt w Bazie Księżycowej, gdy dowiedziała się o drugiej wyprawie na Marsa.

Vijay Shektar zdobyła stanowisko lekarza psychologa ekspedycji. Nie było to łatwe. Musiała wykazać się w dziedzinie chirurgii, medycyny nuklearnej, a nawet stomatologii w nagłych wypadkach. Konkurencja była zażarta. Ale Vijay wygrała. Choć postanowiła, że nie pójdzie do łóżka z nikim z podejmujących decyzję, wygrała w tej konkurencji i tak.

Vijay nauczyła się bowiem zdobywać to, czego chce. Wiedziała, że jeśli będzie pracować wystarczająco ciężko, wykorzystując wszelkie umiejętności i atuty, zwykle zdobędzie to, czego chce.

Często myślała o bogini — swojej patronce. Miłość i zniszczenie, bliźniacze i niepodzielne atrybuty Śakti. Nie wierzyła w starożytną religię, ale była przekonana, że miłość zawiera w sobie potężną siłę destrukcyjną, siłę, która — jak sobie obiecała — już nigdy jej nie zrani.

Soi 49: Poranek

Idąc za swoim kolegą — astronautą, Mitsuo Fuchida zszedł ostrożnie po drabince z kokpitu samolotu i postawił stopę na szczycie najwyższej góry w Układzie Słonecznym.

W bladym świetle wschodzącego słońca okolica nie wyglądała wcale na szczyt góry. Wspinał się już dużo w Japonii i Kanadzie, ale to ani trochę nie przypominało wyszczerbionych, pokrytych śniegiem granitowych szczytów, gdzie wiatr przenikał do kości, a w dole kłębiły się chmury.

Okolica nie wyglądała szczególnie efektownie — jak szeroka, dość płaska nizina z czystego bazaltu. Tu i ówdzie były porozrzucane kamienie i skały, ale nie tak gęsto, jak w okolicy bazy. Kratery, które widzieli z powietrza, tu były niewidoczne, a przynajmniej nie dostrzegł niczego wyglądającego na krater.

Kiedy jednak uniósł wzrok, zrozumiał, jak wysoko się znajdują. Niebo było prawie granatowe, a nie beżowe, jak zwykle. Cząsteczki pyłu, które nadawały marsjańskiemu niebu czerwoną barwę, pozostały o wiele niżej. Na Ziemi na tej wysokości byliby daleko w stratosferze.

Fuchida zastanawiał się, czy da się stąd zobaczyć jakieś gwiazdy, może Ziemię. Odwrócił się, usiłując ustalić kierunki za pomocą wschodzącego słońca.

— Patrz pod nogi — rozległo się w słuchawkach ostrzeżenie Rodrigueza. — Jest…

But Fuchidy wysunął się spod niego i naukowiec boleśnie klapnął na tylną część ciała.

— …ślisko — dokończył nieporadnie Rodriguez. Astronauta przydreptał ostrożnie do Fuchidy, poruszając się jak człowiek chodzący po lodowisku w normalnych butach. Wyciągnął rękę i pomógł biologowi wstać.

Sztywny i obolały po całej nocy siedzenia w kokpicie, Fuchida poczuł silny ból w miejscu, na które upadł. Muszę mieć tam niezłego siniaka, pomyślał. Całe szczęście, że nie wylądowałem na plecaku i nie rozwaliłem systemu podtrzymywania życia.

— Pod butem robi wrażenie lodu — rzekł Rodriguez.

— To nie może być szron, jesteśmy za wysoko, żeby tworzył się tu lód z wody.

— Suchy lód?

— Ach — pokiwał głową w hełmie Fuchida. — Suchy lód. Dwutlenek węgla z atmosfery osiada na zimnej skale.

— Taa.

— Ale suchy lód nie jest śliski.

— To coś — jest.

Fuchida zastanowił się szybko.

— Może nacisk naszych butów powoduje, że cienka warstwa suchego lodu paruje.

— Więc mamy pod podeszwami warstwę dwutlenku węgla w postaci gazowej. — Rodriguez błyskawicznie pojął sytuację.

— Otóż to. Ślizgamy się po warstewce gazu, jak w smarowanych gazem łożyskach kulkowych.

— To będzie nam się diabelnie trudno poruszać.

Fuchida miał ochotę rozetrzeć sobie pośladek, wiedział jednak, że z powodu skafandra to niemożliwe.

— Jak słońce wzejdzie na dobre, lód zniknie.

— Nie sądzę, żeby tu było wystarczająco ciepło na parowanie.

— On sublimuje przy minus siedemdziesięciu ośmiu przecinek pięć stopniach.

— Przy normalnym ciśnieniu — podkreślił Rodriguez. Fuchida spojrzał na termometr na prawym mankiecie.

— Czterdzieści dwa poniżej zera — rzekł, po raz pierwszy odczuwając radość. — Poza tym, im niższe ciśnienie, tym niższy punkt wrzenia.

— Taa. Zgadza się.

— To miejsce chyba było zacienione skrzydłem samolotu — podsunął Fuchida. — Dalej jest chyba czysto.

— To chodźmy na plażę i poopalajmy się trochę — zaproponował ponuro Rodriguez.

— Nie, chodźmy do kaldery, zgodnie z planem.

— Sądzisz, że poruszanie się tu jest bezpieczne?

Kiwając głową w hełmie, Fuchida wykonał ostrożny krok. Grunt był gładki, ale nie śliski. Jeszcze jeden krok i jeszcze jeden.

— Może powinniśmy włożyć ochraniacze futbolowe.

— Nie ma potrzeby. Grunt jest OK. Rodriguez mruknął.

— Ale uważaj.

— Jasne.

Rodriguez zajął się przesyłaniem porannego raportu z radia w skafandrze, za pośrednictwem silniejszego nadajnika w samolocie, Fuchida otworzył luk ładunkowy i wyciągnął sprzęt. Ponownie zdumiał się, że taki lekki jak pajęczynka, plastykowy samolocik może unieść ich dwóch oraz wyposażenie. Wydawało się to niemożliwe — ale było prawdziwe.

— Jesteś gotowy? — spytał Rodrigueza, czując nagle zapał, by wreszcie wyruszyć.

— Tak. Tylko sprawdzę żyrokompas.

Fuchida nie czekał na wyniki sprawdzania. Wiedział, w którym kierunku należy iść do kaldery, jakby współrzędne były wybrukowane w jego sercu.

Jamie obudził się i zobaczył, że jest sam. Bolały go oczy i marzył o kolejnej godzinie snu. Cyfry na zegarze wskazywały jednak 6:58, a siódma była godziną oficjalnego rozpoczęcia dnia pracy.

Usiadł i uśmiechnął się. Łóżko pachniało seksem. Było cudownie: na początku szybko, z zapałem, gwałtownie, potem spokojnie, łagodniej, z czułością. Rozmawiali, szeptali do siebie w przerwach między miłosnymi uniesieniami. Jamie dowiedział się trochę o tym, co ta ciemnoskóra kobieta musiała pokonać w zdominowanym przez mężczyzn świecie: rodzinę, szkołę, nawet w pracy nie było jej łatwo. A to, że była tak piekielnie atrakcyjna, obracało się przeciwko niej.

Zamrugał i przetarł oczy, próbując sobie przypomnieć, co powiedział jej o sobie. Przypomniał sobie, że mówił coś o Alu i jakichś tajemnicach mistycyzmu Nawahów, które ujawnił mu dziadek. Opowiedział jej o podniebnych tancerzach i obiecał, że pokaże jej ich dziś wieczorem.

Wieczorem. Uśmiech Jamiego zbladł. Czy to był jednorazowy skok, czy początek czegoś poważniejszego? Nie miał pojęcia. Jego ostatni związek zaczął się na Marsie, a skończył rozwodem.

Ze smutnym westchnieniem zwlókł się z łóżka i rozpoczął codzienne zajęcia.

Blade poranne słońce świeciło przez zakrzywioną szybę łazika. Dex jechał powoli przez równą, upstrzoną kamieniami równinę. Każdy kamyk i głaz rzucał długie cienie w porannym słońcu. Światło wygląda tu jakoś inaczej, pomyślał Dex. Jakieś… słabsze… bardziej różowe.

On i Craig byli w drodze od prawie godziny, gdy Dex ujrzał czerwone światełko, które nagle zapaliło się na tablicy rozdzielczej.

— Hej, Wiley — zawołał przez ramię. — Mamy tu jakiś problem. Craig wszedł do kokpitu i usiadł w fotelu po prawej stronie.

— Co to znaczy „my”, białasie?

Dex stuknął palcem w złowieszcze światełko.

— Aha — odparł Craig.

— To nie wygląda dobrze, Wiley.

— Ogniwa paliwowe się rozładowują. A nie powinny.

— Może powinniśmy się zatrzymać?

— Nie — odparł Craig. — Zaraz rzucę okiem.

Ruszył do tylnej części modułu łazika. Ogniwa paliwowe zastępowały zasilanie elektryczne i miały być używane wtedy, gdy panele słoneczne nie były w stanie doładować akumulatorów zasilających układy łazika nocą. Ogniwa paliwowe starego łazika były zasilane wodorem i tlenem, co oznaczało, że ich produktem ubocznym jest woda pitna. Ogniwa paliwowe nowych łazików wykorzystywały metan i tlen otrzymywane z wody wiecznej zmarzliny i marsjańskiej atmosfery.

Trumball jechał przez monotonny krajobraz.

— Całe mile pustki. Nic, tylko pustka — mruczał do siebie.

Wiedział, że powinien badać krajobraz ciekawskim okiem geologa, klasyfikując formacje skalne, obserwując, jak usypane są wydmy, sprawdzając gęstość rozrzuconych wszędzie skał, szukając kraterów. A tymczasem czuł zwykłe znudzenie.

Stoper wydał z siebie odgłos dokładnie na znaczku jednej godziny.

— Czas na zainstalowanie stacji, Wiley — zawołał do Craiga Dex.

— Jedź dalej — odparł Craig. — Włożę skafander i wyjdę na zewnątrz sprawdzić te pieprzone ogniwa.

Dex kontynuował jazdę, zaś Craig walczył ze skafandrem. Kiedy Craig ogłosił gotowość, Dex zatrzymał pojazd i poszedł do tyłu, by sprawdzić skafander i plecak starszego kolegi.

— Chyba w porządku, Wiley — rzekł.

— Super — dobiegł głos Craiga, stłumiony przez zamknięty hełm. — Daj mi stację.

Dex podał mu stację, a następnie zaczął wciągać skafander. Głupie, bezduszne przepisy bezpieczeństwa, mówił sobie w duchu, gdy Craig czekał na koniec cyklu i wychodził na zewnątrz. Muszę siedzieć w tej puszce, jak jakiś dureń, tylko dlatego, że Wiley jest na zewnątrz. Jeśli coś nawali, wskoczy szybko do śluzy; nie będzie potrzebował, żebym wyskakiwał na zewnątrz i ratował go.

Gdy tak Dex narzekał w myślach, przyszedł mu do głowy przepis nakazujący, by ktoś sprawdził jego skafander. Jak do licha miałoby się to odbyć, skoro druga osoba jest na zewnątrz? — poskarżył się w duchu. I tak nie miał zamiaru wychodzić na zewnątrz, chyba że Craig wpakuje się w jakieś bliżej nieokreślone tarapaty. Durnie, którzy pisali ten regulamin, to faceci z gatunku noszących równocześnie pasek i szelki. Stare pierdziochy jak Jamie.

Dex przecisnął się z powrotem do kokpitu i niezgrabnie opadł na lewy fotel. Wszystkie światełka paliły się na zielono, z wyjątkiem jednego — dla ogniw paliwowych.

— Jak leci, Wiley? — zawołał do interkomu.

— Sprawdzam te pieprzone ogniwa paliwowe. Jeszcze parę minut.

— Nie spiesz się — odparł Dex.

Siedząc i nudząc się, Dex obserwował horyzont. Nic. Martwy jak Beethoven. A może jeszcze bardziej. Tylko skały, piasek i wszystkie odcienie czerwieni, jakie może dojrzeć ludzkie oko. Ani śladu ruchu…

Poderwał się do pionu, niełatwa rzecz w skafandrze. Coś tam się ruszało! Jakiś błysk na horyzoncie i już go nie ma.

Dex podszedł do szafek ze sprzętem za pryczami w części środkowej. Schylanie się w skafandrze było niewygodne, musiał opaść na kolana, by dosięgnąć zamknięć szafek. Przeklinając skafander i rękawice, grzebał w starannie ułożonych narzędziach, aż znalazł elektroniczną lornetkę. Wtedy pobiegł z powrotem do kokpitu, jak jakiś potwór ze starych filmów, próbujący galopować.

Szybka hełmu była uniesiona, więc Dex przyłożył lornetkę do oczu i zaczął przeszukiwać horyzont. Nic. Co by to nie było, już znikło.

Zaraz! Jakiś błysk…

Dex wyregulował lornetkę i uzyskał ostry obraz. Trąba powietrzna. Wirująca chmura pyłu, czerwona jak sam diabeł. W Starym Testamencie tak mógł wyglądać słup ognisty, tylko że jesteśmy na Marsie, nie w Izraelu czy Egipcie. Przypomniał sobie, że na Marsie jest region zwany Synajem, na południe od Wielkiego Kanionu.

— Szkoda, że cię tu nie ma — mruknął, obserwując minicyklon, jak wiruje i tańczy na odległym horyzoncie.

Odkładając lornetkę, Dex przypomniał sobie, że na Marsie gigantyczne burze piaskowe czasem omiatały planetę od bieguna do bieguna. Zwykle na wiosnę. Potrząsnął głową w hełmie. Jest już za późno; zaplanowaliśmy lądowanie tak, by nastąpiło po porze burz. Poza tym w tym roku nie było żadnych.

Jeszcze nie, ostrzegł go cichutki głosik w głowie. Wiosna trwa na Marsie sześć miesięcy.

Przy śniadaniu Jamie czuł się stanowczo nieswojo. Zwykle członkowie ekspedycji jadali poranny posiłek osobno; nie było żadnej ustalonej pory zbiórki w kuchni. A jednak tego ranka, gdy Jamie wyszedł z sypialni, trzy kobiety siedziały już przy stole, głowa przy głowie, radośnie paplając.

Paplanina ustała, gdy Jamie się zbliżył. Powiedział „dzień dobry” i odpowiedział mu chór głosów. Następnie napięta cisza, gdy wyjmował pakiet śniadaniowy z zamrażarki. Czuł na sobie ich oczy.

— Za parę dni będzie można zacząć zbierać truskawki — powiedział w przestrzeń.

— Tak, i pomidory też — odparła Trudy Hali.

Jamie usiadł na szczycie stołu, mając Trudy i Stacy po lewej, a Vijay naprzeciwko. Uśmiechnęła się, a on odwzajemnił się uśmiechem, z którego emanowała pewność siebie.

— Dobrze spałeś? — spytała Trudy, z wyrazem ucieleśnionej niewinności.

Jamie skinął głową i skierował uwagę na miskę z gotowymi płatkami.

Rozmowa się nie kleiła. Wszystko, co powiedziały Hali czy Dezhurova, wydawało mu się aluzjami do seksu. Vijay wyglądała na absolutnie zrelaksowaną. Ona dobrze się bawi, pomyślał Jamie.

Skończył posiłek najszybciej, jak się dało i poszedł do centrum łączności.

— Muszę sprawdzić, co się dzieje z resztą — powiedział.

— Już rozmawiałam z obiema grupami — zawołała Stacy do jego oddalających się pleców. — Opos ma problemy z ogniwami paliwowymi, poza tym wszystko gra.

Jamie zatrzymał się i odwrócił w jej stronę.

— A Tomas?

— Wyruszyli w stronę wielkiej kaldery, zgodnie z planem.

— Dobrze — odparł Jamie i ruszył dalej.

Po paru minutach, gdy już porozmawiał z Fuchidą, do centrum łączności wkroczyła Vijay i usiadła przy nim.

— Wiesz, to nie jest zbrodnia — powiedziała z lekkim uśmiechem na ustach.

— Wiem.

— Dorosłe osoby, wyrażające zgodę i tak dalej.

— Wiem — powtórzył.

— Sądzisz, że one mogą być zazdrosne?

— O rany, daj spokój, Vijay… Zaśmiała się lekko.

— To już lepiej. Boże, jaki ty byłeś spięty!

— Czy one wiedzą?

— Nic im nie mówiłam, ale mogły się domyśleć, obserwując twoje zachowanie.

— Do licha.

— Nie ma się czego wstydzić. — Wiem, ale…

— Stało się, Jamie. A teraz o wszystkim zapomnij. Pracuj dalej przy programie. Nie zamierzam zmuszać cię do angażowania się. Nie chcę tego.

Poczuł zarazem ulgę i rozczarowanie.

— Vijay, ja… posłuchaj, to wszystko komplikuje. Potrząsnęła głową.

— Spokojnie, chłopie. Żadnych komplikacji. Stało się i było bardzo miło. Może stanie się jeszcze raz, kiedy księżyc będzie we właściwej fazie. Może nie. Nie myśl o tym za wiele.

— Jak, u licha, mam o tym nie myśleć? Znów się uśmiechała.

— I właśnie to chciałam od ciebie usłyszeć, Jamie. Właśnie to chciałam usłyszeć.

Soi 49: Popołudnie

Patrząc na kalderę, Rodriguez poczuł dreszcz podziwu, który przebiegł przez całego jego ciało. Miał wrażenie, że stoją na brzegu olbrzymiej dziury w planecie, sięgającej aż do piekła.

— Nietzsche miał rację — rzekł Fuchida, a jego głos w słuchawkach Rodrigueza brzmiał, jakby biolog był pod wrażeniem albo nawet zachwycony.

Rodriguez musiał wykonać obrót całym ciałem, by zobaczyć stojącego obok Japończyka, anonimowego jak on w pękatym kombinezonie, jeśli zapomnieć o błękitnych paskach na ramionach.

— Chodzi ci o to, że kiedy spoglądasz w otchłań, otchłań patrzy również w głąb ciebie.

— Czytałeś Nietzschego?

— Po hiszpańsku.

— To musiało być ciekawe. Ja czytałem po japońsku. Chichocząc, Rodriguez rzekł:

— Więc żaden z nas nie czytał go po niemiecku?

Był to równie dobry sposób jak każdy inny na przełamanie napięcia. Kaldera była olbrzymia, potężna czeluść rozciągnięta od horyzontu do horyzontu. Gdy się tak stało na jej skraju, patrząc w ciemność, cieniste głębie sięgające nie wiadomo jak głęboko, onieśmielały.

— Ale dziura — mruknął Rodriguez.

— Jest wystarczająco duża, żeby zmieścił się w niej Mount Everest — rzekł Fichida, a jego głos drżał z podziwu.

— Od jak dawna ta bestia jest martwa?

— Przynajmniej jakieś dziesięć milionów lat. Może o wiele więcej. To jedna z rzeczy, których chcemy się tu dowiedzieć.

— Sądzisz, że jeszcze wybuchnie? Fuchida zaśmiał się niepewnie.

— Zostaniemy ostrzeżeni na czas, nie martw się.

— Ja i zmartwienie?

Zaczęli wypakowywać sprzęt, który przyciągnęli na saniach. Na dwóch płozach sań znajdowały się małe, pokryte teflonem kółeczka, dzięki czemu dwóch mężczyzn mogło ciągnąć je, korzystając wyłącznie z siły własnych mięśni. Większość wyposażenia stanowił sprzęt wspinaczkowy: haki, uprzęże i drugie zwoje fulerenowej liny.

— Naprawdę chcesz tam iść? — spytał Rodriguez, gdy wiercili dziury w twardym bazalcie, by wstawić stacje geologiczno-meteorologiczne.

— Spędziłem sporo czasu na eksploracji jaskiń — odparł Fuchida, trzymając jedną ze stacji w odzianej w rękawicę dłoni. — Przygotowywałem się do tego przez jakiś czas.

— Do spelunkowania?

— Speleologii.

— Więc ty naprawdę chcesz zejść tam na dół?

Fuchida uświadomił sobie wtedy, że nie chce. Za każdym razem, gdy schodził do jaskini na Ziemi, czuł irracjonalny strach. Zmuszał się jednak do eksploracji jaskiń, bo wiedział, że będzie to ważny punkt na jego korzyść w wyścigu o miejsce w wyprawie.

— Jestem gotów — odparł biolog, zakończywszy wtykanie pierwszej stacji.

— Brudna robota — zażartował Rodrigucz, przekrzykując warczenie silnika elektrycznego świdra — ale ktoś musi to robić.

— Człowiek robi to, co musi — odparł Fuchida, dostosowując się do bojowego ducha kolegi.

Rodriguez zaśmiał się.

— To już nie jest Nietzsche.

— Nie. John Wayne.

Skończyli osadzanie stacji i ruszyli do brzegu kaldery. Powoli. Z ociąganiem, pomyślał Rodriguez. Cóż, powiedział sobie, jeśli skręcimy tam karki, to przynajmniej mamy osadzone i uruchomione stacje.

Fuchida zatrzymał się i sprawdził odczyty ze stacji.

— Działają? — spytał Rodriguez.

— Tak — padła odpowiedź w słuchawkach. — Ciekawe… — Co?

— Przepływ ciepła z gruntu jest o wiele wyższy tutaj niż obok bazy albo w Wielkim Kanionie.

Rodriguez poczuł, że marszczy brwi.

— Chcesz powiedzieć, że wulkan jest nadal aktywny?

— Nie, nie, nie. Nie może być. Ale jest tu nadal jakaś energia cieplna.

— Trzeba było przywieźć kiełbaski.

— Może. Choć może okazja do pikniku będzie czekała na nas na dole! — po głosie biologa można było poznać, że jest podekscytowany.

— Co masz na myśli?

— Energia cieplna! Energia dla życia. Być może.

Przez umysł Rodrigueza przemknęły wizje z kiepskich filmów: oślizgłe potwory z mackami i wyłupiastymi oczami. Powstrzymał śmiech. Nie ma problemu, jeśli tylko będą zainteresowane blondynkami o wielkich cyckach.

— Pomóż mi zamocować te liny i sprawdzić, czy kotwice mocno siedzą — zawołał Fuchida.

Przestał się ociągać, zauważył Rodriguez. Aż się trzęsie z niecierpliwości, żeby wleźć do tej dziury i zobaczyć, co za potwory tam siedzą.

— Wodór to najbardziej paskudna rzecz we wszechświecie — mruczał Craig, prowadząc łazik. Czerwone światełko nadal patrzyło na nich z deski rozdzielczej.

Siedząc koło niego, Dex odparł:

— Ale Bóg chyba kochał wodór…

— Bo tyle go narobił — dokończył Craig. — Taa, wiem.

— Dziewięćdziesiąt procent kosmosu to wodór, Wiley. A nawet więcej.

— I dlatego wszechświat tak trudno opanować.

— Co masz do wodoru? Poza tym, że wyciekł z ogniw paliwowych?

— Zawsze wycieka. To cwany skubaniec, zawsze wycieka przez uszczelki i pierścienie, które nie przepuściłyby nic innego.

— Uszczelki na tym ogniwie nie powinny były przepuścić wodoru — rzekł z powagą Trumball. — Producent zapłaci karę umowną, jeśli to wina uszczelek.

— Diabelnie dużo nam z tego przyjdzie, jak tu gdzieś sczeźniemy.

— Hej, rozchmurz się, Wiley. To nic poważnego! Nic nam nie będzie.

— Nie podoba mi się włóczenie się tak daleko od bazy z niesprawnym zapasowym zasilaniem.

— Możemy uzupełnić wodór, jak dotrzemy do generatora paliwa.

— Generator wytwarza metan i tlen, nie pamiętasz?

— Ale jest tam system odzysku wody, nie? — Tak.

— No to — Trumball pomachał ręką w powietrzu. Bierzemy wodę i rozkładamy ją elektrolitycznie na tlen i wodór. Voila!

Craig rzucił mu kwaśne spojrzenie.

— Elektrolitycznie?

— Tak. Elektrycznością z paneli słonecznych.

— A co pijemy, amigo!.

— Wodę z ogniw paliwowych. — Czekaj chwilę…

— Nie, to ty posłuchaj, Wiley. Tak to zrobimy: bierzemy wodę, rozkładamy elektrolitycznie, i wykorzystujemy wodór do uruchomienia ogniw.

— A tlen?

— Zachować, wypuścić, cokolwiek. Mamy mnóstwo tlenu. Nadążasz?

— Pompujemy wodór do pieprzonych nieszczelnych ogniw, super.

— Tak, ale uruchamiamy ogniwa, żeby dawały nam prąd w nocy, zamiast akumulatorów litowych.

— No to czemu, u licha…

— Więc nie ma znaczenia, czy są szczelne, czy nie: uruchomimy i wykorzystamy, zanim wodór wycieknie.

Z rękami na kierownicy i oczami utkwionymi w krajobrazie Craig wyglądał, jakby czekał, aż krupier wyrzuci dla niego dwie jedynki.

— A co u licha wytwarzają ogniwa paliwowe, poza elektrycznością? — spytał Trumball, uśmiechając się od ucha.

— Wodę.

— Z której trochę wypijemy, a trochę podamy elektrolizie na świeży wodór i tlen do ogniw paliwowych!

Craig potrząsnął głową.

— Doskonale. Właśnie wymyśliłeś perpetuum mobile.

— Tak, jasne, Wiley, nie jestem aż takim durniem. Wodór będziemy tracić cały czas, wiem. Ale utrata będzie na tyle wolna, że będziemy mogli wykorzystać ogniwa paliwowe, żeby dawały prąd w nocy przez całą drogę do Ares Vallis i z powrotem go generatora! Akumulatory zostawimy jako awaryjne.

— Uczyłeś się matematyki?

— Robiłem różne obliczenia. Przepuszczę je przez komputer, jak mi podasz współczynnik wydajności ogniw paliwowych.

Drapiąc się po pociemniałej szczęce, Craig rzekł:

— Te dane powinny być w archiwum komputerowym.

— OK, to je znajdź.

Starszy mężczyzna zawahał się.

— Powinniśmy najpierw dostać zgodę. Muszę powiedzieć Jamiemu, co planujemy, a on skonsultuje się z Tarawą.

Trumball wyszczerzył się.

— A proś sobie, o jakie zgody chcesz, Wiley, i tak to zrobimy.

— Poczekaj chwilę…

— A co oni nam powiedzą? — przerwał mu Trumball. — Jeśli nam zabronią, to w praktyce będzie oznaczało odwołanie wyprawy. Na to przecież nie pozwolimy, nie?

— Chcesz powiedzieć, że jeśli nam nie pozwolą, to i tak to zrobimy?

— Jasne! Czemu nie? Jak mieliby nas powstrzymać?

— Wykorzystać ogniwa paliwowe, żeby dawały prąd przez noc? — Jamie upewniał się, czy się nie przesłyszał.

— To jak robienie z cytryny lemoniady — odparł Opos.

Jamie gapił się na ekran. Nieogolona twarz Craiga była śmiertelnie poważna. Dex pewnie jest koło niego i prowadzi. Rzut okiem na odczyty danych poza głównym ekranem wykazał, że łazik porusza się ze stałą prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę.

— Dla mnie brzmi to ryzykownie — rzekł Jamie, zyskując czas do namysłu.

— Przeliczyliśmy to — odparł Craig. — Powinno zadziałać. — A jeśli nie?

— To pojedziemy dalej bez zapasowego zasilania, tak jak teraz.

— Nie podoba mi się to.

— Alternatywą jest odwołanie ekspedycji — wtrącił się głos Trumballa — i powrót do domu z podwiniętym ogonem.

— A tego właśnie chce twój ojciec — rzekł Jamie. Miał zamiar poczekać do wieczora i porozmawiać z Dexem na osobności o ataku wściekłości ojca. Ojciec Dexa w ciągu ostatnich dwunastu godzin wysłał trzy odpowiedzi na wiadomość Jamiego, każda bardziej rozzłoszczona od poprzedniej.

Ktoś przesunął kamerę z widoku kokpitu łazika na twarz Dexa.

— Kochany stary tatusiek lubi pokazać temperament — powiedział lekko, uśmiechając się. — Wystarczy, jak mi prześlesz te wiadomości. Ja to załatwię.

— Być może właśnie utrąciłeś fundusze na następną ekspedycję — ostrzegł go Jamie.

Trumball energicznie potrząsnął głową.

— Niemożliwe. Kiedy przywieziemy Pathfmdera, inwestorzy będą do nas biegli z workami pieniędzy.

Więc wrócisz na Marsa i wyszabrujesz wszystko, co tylko wpadnie ci w łapy, pomyślał Jamie. Wyobraził się Trumballa jako konkwistadora w zbroi i hełmie.

Ręka znów przesunęła kamerę.

— Ja tam nie martwię się o następną ekspedycję — rzekł przytomnie Craig. — Ja tylko chcę wrócić z tej w jednym kawałku.

— Będę musiał pogadać z Tarawą — rzekł Jamie, czując do siebie niechęć z powodu zwalania decyzji na górę.

— Dobrze, świetnie — doleciał głos Trumballa. — Dojechanie do generatora zajmie nam co najmniej kolejny tydzień.

Diabli! Pomyślał Jamie, analizując dalsze opcje prowadzenia tej rozmowy. Dex doskonale wie, że im dalej odjadą, tym mniejsza szansa na ich odwołanie.

Wylogował się i przerwał połączenie z łazikiem; przyszła mu do głowy kolejna myśl: im dłużej są na wyprawie, tym dłużej nie ma Dexa w bazie. Nie ma go przy Vijay.

I za tę myśl nienawidził siebie jeszcze bardziej.

— Wszystko gotowe? — spytał Rodriguez.

Fuchida założył uprząż na skafander i przypiął do niej mocno linę.

— Gotów — odparł biolog z pewnością, której tak naprawdę nie czuł. Ciemna, ziejąca otchłań wywoływała w obu mężczyznach pierwotny lęk, ale Fuchida nie przyznawał się do tego sam przed sobą, a co dopiero przed partnerem.

Rodriguez spędził cały ranek przygotowując sprzęt wspinaczkowy, zaś Fuchida zbierał próbki skał, po czym dał półgodzinny show VR dla widzów na Ziemi. Skał było tutaj mniej niż na nizinach i żadne nie miały kolorowych wykwitów, charakterystycznych dla kolonii marsjańskich porostów.

Zbieranie próbek było pierwszym obowiązkiem biologa. Myślał o nich jako o prezencie dla geologów, gdyż był prawie pewien, że na dachu świata nie ma nic, co mogłoby zainteresować biologa. Poniżej, w kalderze… to może być co innego.

Fuchida nadal miał sprzęt VR przyczepiony do hełmu Nie będzie transmisji w czasie rzeczywistym, ale pierwsze zejście do głównej kaldery Olympus Mons zostanie zarejestrowane, co może być bardzo przydatne — zarówno dla celów naukowych, jak i rozrywkowych.

— Dobrze — rzekł Rodriguez, a ociąganie dało się wyczuć w jego głosie. — Jestem gotowy, powiedz, kiedy możemy zaczynać.

Kiwając głową w środku hełmu, Fuchida oznajmił:

— No to zaczynajmy.

— Uważaj — rzekł Rodriguez, gdy biolog zaczął powoli się cofać.

Fuchida nie odpowiedział. Skręcił i przekroczył łagodnie zaokrąglony brzeg wielkiej dziury w ziemi. Kaldera był tak wielka, że zejście poniżej poziomu, na którym widział go Rodriguez bez potrzeby ruszania się ze swego stanowiska obok wyciągarki, zajmie mu pół godziny.

Powinienem był przeczytać Piekło Dantego podczas przygotowań do tego zadania, powiedział sobie Fuchida.

Wiedział, że droga do piekła zaczyna się od łagodnego zbocza. Zaraz jednak stanie się ono strome.

I wtedy poczuł, jak obie obute stopy tracą oparcie.

Zapis w dzienniku

Czasem myślę o sobie jako o niewidzialnym człowieku. Oni mnie zwyczajnie nie widzą. Jestem pośród nich, robię, co do mnie należy, ale dla nich jakby mnie tu nie było. Mówię, a oni mnie nie słyszą. A przynajmniej nie słuchają. Nie są lepsi ode mnie, ale prawie przez cały czas mnie ignorują. Niewidzialny człowiek. Jestem dla nich niczym.

Soi 49: Popołudnie

— Nic ci się nie stało? — głos Rodrigueza w słuchawkach Fuchidy brzmiał, jakby był zaniepokojony.

— Trafiłem na śliskie miejsce. Muszą tu być plamy suchego lodu, pokrywające skały w cieniu.

Biolog leżał na boku, stłuczone podczas upadku biodro dawało boleśnie o sobie znać. W tym tempie, pomyślał, zaraz będę siny od pasa w dół.

— Możesz wstać?

— Tak. Pewnie.

Fuchida czuł się bardziej zawstydzony niż obolały. Chwycił ze złością linę i podciągnął się do pionu. Nawet w marsjańskiej grawitacji, równej jednej trzeciej ziemskiej, był to niezły wysiłek. Skafander i plecak ciągnęły go w dół. I cały ekwipunek przyczepiony do pasa i uprzęży.

Kiedy już udało mu się stanąć, spojrzał raz jeszcze w dół, w ciemną otchłań kaldery. Wygląda jak pysk olbrzymiej bestii, pomyślał. Jak brama do piekielnych czeluści. Wziął głęboki oddech, po czym powiedział do mikrofonu:

— Dobrze, ruszam na dół. — Uważaj, chłopie.

— Dzięki za radę — warknął Fuchida.

Rodriguez najwyraźniej nie był zakłopotany jego irytacją.

— Może powinienem bardziej napiąć linę — podsunął. — Żeby nie była taka luźna.

Żałując swojego wybuchu, Fuchida zgodził się:

— Tak, to może mi pomóc wygramolić się.

Biodro bolało porządnie, a jego tylna część ciała nadal mu dokuczała po pierwszym upadku.

Mam szczęście, że nie rozdarłem skafandra, pomyślał. Ani nie uszkodziłem plecaka.

— Dobra, wyregulowałem napięcie liny. Spróbuj teraz. Podróż na tysiące mil musi zaczynać się od jednego kroku.

Stawiając obutą stopę na gruncie przed sobą, Mitsuo zacytował starożytne motto Lao-tsu. Naga skała wyglądała na stabilną.

Nie widać lodu, powiedział sobie w duchu. Jest za cienki, żeby go dojrzeć. Parędziesiąt metrów na prawo promienie słońca oświetlały pochylone zbocze kaldery. Tam nie będzie lodu, pomyślał Fuchida. Zaczął przesuwać się w tamtym kierunku, powoli, sprawdzając grunt przy każdym kroku.

Lina była przywiązana do uprzęży na piersi, więc w razie potrzeby mógł ją łatwo odczepić. Zwiększone naprężenie liny utrudniało przemieszczanie się. Fuchida czuł się prawie jak marionetka na sznurku.

— Popuść trochę — zawołał do Rodrigueza.

— Na pewno?

Odwrócił się, by spojrzeć na partnera i zobaczył, że astronauta jest tylko małym punkcikiem na brzegu kaldery, stojącym w pełnym słońcu, z granatowym niebem za plecami.

— Tak, na pewno — odparł cierpliwie. Kilka sekund później Rodriguez spytał: — I jak teraz?

Różnica była niewyczuwalna, ale Fuchida odparł:

— Lepiej.

W słońcu zobaczył półkę skalną jakieś dwadzieścia metrów poniżej i ruszył w jej stronę. Opuszczał się powoli i ostrożnie.

— Nie widzę cię — głos Rodrigueza sugerował, że martwi się tylko trochę.

Unosząc wzrok, Fuchida zobaczył połać granatowego nieba i nic poza tym, nie licząc łagodnego skalnego zbocza. I liny, jego linii życia, trzymającej mocno.

— Wszystko gra — odparł. — Włączę kamery i będę nagrywał, jak schodzę. Zatrzymam się koło półki i odłupię parę próbek skały.

— Wiesz, ale do stacji Sagana to powinniśmy byli polecieć — droczył się z Dexem Wiley Craig, prowadząc łazik w suche, zimne popołudnie przez Równinę Księżycową.

— Co, zmęczyłeś się prowadzeniem? — spytał Trumball, siadając na prawym fotelu kokpitu.

— Trochę to nudne.

— Sprawdziłem ten pomysł — rzekł Dex. — Rakietoplan nie ma wystarczającego zasięgu, żeby dolecieć do Ares Vallis.

— Mogliśmy wystrzelić generator paliwa i zatankować, dokładnie tak jak teraz.

— Pewnie tak. Ale trzeba by tankować parę razy, co oznacza przemieszczanie generatora ze dwa razy. I dwukrotne lądowanie rakietoplanem.

— Za ryzykowne, nie?

— Och, ryzyko mi nie przeszkadza — rzekł Dex. — Ale rakietoplanem nie przewieziesz Pathfindera, jeśli już tam się znajdziesz. A przynajmniej nie z pełnym ładunkiem paliwa.

Craig wydał z siebie długie westchnienie, które brzmiało prawie jak jęk.

— No to jedziemy.

— Dostaniemy się tam, Wiley.

— Potwornie wolno.

— Ustanawiamy rekord przejazdu lądem na obcej planecie. Wracając do bazy zbliżymy się gdzieś do dziesięciu tysięcy kilosów.

— Więcej niż ci faceci, co pokonali Marę Imbrium na Księżycu?

— Och, pewnie. Oni zrobili tylko dwa i pół tysiąca. — Aha.

— Cieniasy.

— Przejażdżka.

Trumball uśmiechnął się do partnera. Obaj byli nieogoleni, ich policzki i podbródki lśniły od zaczątków bród, które zgodnie z umową mieli ogolić dopiero po powrocie do bazy.

— Jedziemy po czymś, co kiedyś było dnem starożytnego morza — rzekł Trumball, wskazując na monotonny grunt na zewnątrz. — Założę się, że gdybyśmy się zatrzymali, wykopalibyśmy mnóstwo skamielin.

Craig skrzywił się.

— A jak odróżniłbyś skamielinę od zwykłej skały? Myślisz, że znajdziesz tu trylobity i muszle takie jak na Ziemi?

Dex wziął głęboki oddech, że zabrzmiało prawie jak westchnienie.

— Wiem o tym, Wiley. Mówiłem to Jamiemu, kiedy wylądowaliśmy.

Craig coś odmruknął. Po paru sekundach ciszy Dex odezwał się:

— Mogę cię o coś zapytać, Wiley?

— O co?

— W kwestii przenoszenia bazy do kanionu: po czyjej jesteś stronie? Po mojej czy Jamiego?

Jamie patrzył na trójwymiarowy obraz klifu, pochylając się nad wyświetlaczem 3D i koncentrując, jakby mógł sprawić, że starożytna wioska pojawi się przed jego oczami dzięki samej sile woli.

Stacy Dezhurova jak zwykle siedziała przy konsoli łączności. Trudy i Vijay pracowały w hydroponicznym ogrodzie. A Jamie czuł, że opuszcza go cierpliwość.

Nie powinienem był pozwolić Dexowi na tę szaleńczą eskapadę, myślał. Nie tylko stawia mnie w niezręcznej sytuacji przed ojcem, ale opóźnia wyprawę do starożytnej wioski.

Jamie wiedział, że nie może wyruszyć w stronę kanionu, mając w terenie czterech członków ekspedycji. Musi poczekać, aż wrócą do bazy. Fuchida i Rodriguez wrócą za parę dni, chyba że wpakują się w kłopoty. Dexa i Oposa nie będzie jednak przez co najmniej cztery tygodnie.

Przestań się tym tak przejmować, powiedział sobie. Cierpliwości. Jeśli to rzeczywiście starożytna wioska uczepiona do klifu, jest tam od bardzo, bardzo dawna. Parę tygodni nie zrobi jej żadnej różnicy.

Bardzo chciał tam pojechać, wyrwać się z bazy w teren, z dala od pozostałych.

Z dala od Vijay, uświadomił sobie.

Owinęła mnie wokół palca jak sprężynkę. Najpierw nie, potem tak, teraz może. Czy ona robi to specjalnie? Próbując doprowadzić mnie do szaleństwa? Czy takie po prostu ma poczucie humoru?

Nagle, ku swojemu zdziwieniu, stwierdził, że się uśmiecha. Wszyscy jesteśmy stuknięci. W przeciwnym razie nie byłoby nas tutaj. To tylko nadaje szaleństwu inny wymiar.

Uspokój się, podpowiedziała mu nawajska część umysłu. Szukaj wyważonej drogi. Piękno znajdziesz tylko w harmonii z samym sobą.

Seks. Przez seks wiążemy się z innymi. Dlaczego? Przecież ona nie zajdzie w ciążę. Nie tutaj. Tylko wtedy, gdy będzie tego chciała, jest na to za sprytna. Jaką różnicę robi więc mała kotłowaninka na sianie?

Wtedy przypomniał sobie, jak przyznała się do sypiania z Trutnballem, a Jamie wiedział, że seks może być lontem, który wywoła eksplozję.

Idź krok za krokiem, pomyślał. Dzień za dniem. I wtedy znów się uśmiechnął. Noc za nocą.

Do rzeczywistości przywołał go głos Dezhurovej.

— Jamie, powinieneś to zobaczyć.

Jamie wyprostował się, poczuł, jak strzelają mu kręgi i odwrócił się w stroną konsoli łączności, gdzie siedziała Dezhurova ze słuchawkami na jej włosach upodobniających ją do płowowłosego pazia.

— Co się dzieje?

— Najnowsze prognozy meteorologiczne z Tarawy.

Jamie zobaczył mapę obu półkul Marsa w rzucie biegunowym, jedna obok drugiej, na głównym ekranie Dezhurovej. Na nią były nałożone izobary i symbole niży oraz wyży.

Stacy stuknęła paznokciem w czerwone L na półkuli południowej. Jamie zauważył, że zrobiła sobie manikiur i pomalowała paznokcie na ciemnoczerwono.

— Burza piaskowa — rzekła.

Pochylając się nad nią, by rzucić okiem na mapę, Jamie pokiwał głową. I zauważył, że Stacy pachnie jakimiś kwiatowymi perfumami.

— Dość daleko po drugiej stronie Hel las — mruknął.

— Ale są prognozy, że urośnie — dotknęła klawisza i na ekranie pojawiła się prognoza z mapą na następny dzień. Burza była większa i przesuwała się na zachód.

— Dalej jest poniżej równika — rzekł Jamie.

— No to co?

— Mamy obraz tego obszaru w czasie rzeczywistym?

— Na dwójce — odparła. Ekran po prawej rozbłysnął i pojawiła się satelitarna mapa regionu.

— Burza piaskowa, zgadza się — rzekł Jamie. — Dość duża.

— I rośnie.

Zaczął głośno myśleć:

— Nawet jeśli urośnie do rozmiarów globalnych, potrwa z tydzień, zanim może nam zagrozić. Fuchida i Rodriguez zdążą do tego czasu wrócić.

— Ale Dex i Opos…

Jamie wyobraził sobie reakcję Dexa na odwołanie do bazy z powodu zagrażającej im burzy piaskowej. Będę musiał wydać im rozkaz odwrotu. A on może go po prostu zignorować.

— Powiedz Tarawie, ze chcę natychmiast rozmawiać ze specami od meteo — zwrócił się do Stacy.

— Tak jest.

— Hej, Mitsuo — zawołał Rodriguez.

Fuchida odruchowo spojrzał w górę. Astronauta pozostawał jednak poza zasięgiem jego wzroku. Fuchida był sam na półce skalnej opadającego zbocza kaldery. Fulerenowa lina łączyła go nie tylko z wyciągarką, ale też zapewniała komunikację między skafandrami.

— Co jest? — odpowiedział, ciesząc się, że słyszy głos Rodrigueza.

— Jak leci, chłopie?

— Zależy — odparł Fuchida.

— Od czego?

Biolog zawahał się. Pracował na tej półce od paru godzin, odłupując próbki, mierząc przepływ ciepła, cierpliwie nawiercając twardy bazalt, by sprawdzić, czy jakiś lód jest uwięziony w skale.

Znajdował się teraz w cieniu. Słońce przesunęło się. Patrząc w górę zobaczył, że niebo jest nadal granatowe. Zatem w górze ciągle był dzień. Rodriguez nie pozwoli mu przebywać na dole po zachodzie słońca i doskonale o tym wiedział, więc poczuł ulgę, że nadal świeci słońce.

— Zależy — rzekł powoli — od tego, czego szukasz. Czy jesteś geologiem czy biologiem.

— Ach, tak — odparł Rodriguez.

— Geolog byłby tu szczęśliwy. Skały wydzielają znaczne ilości ciepła. O wiele więcej, niż można przypisać promieniowaniu słonecznemu.

— Chcesz powiedzieć, że wulkan jest nadal aktywny?

— Nie. Jest martwy, ale zwłoki jeszcze nie ostygły — są trochę ciepłe.

Rodriguez nie odpowiedział.

— Wiesz, co to znaczy? Wulkan jest młodszy, niż sądziliśmy. O wiele młodszy?

— O ile?

— Może tylko o parę milionów lat — rzekł z przejęciem Fuchida. — Nie więcej niż dziesięć milionów.

— To i tak strasznie dawno temu, amigo.

— Ale tu może być życie! Jeśli jest ciepło, w skałach może być woda w postaci płynnej.

— Myślałem, że nie może być płynnej wody na powierzchni Marsa.

— Na powierzchni nie — odparł Fuchida, czując, jak drży z ekscytacji. — Ale gdzieś głębiej, w skale, gdzie ciśnienie jest większe… może.

— Chyba jest tam dość ciemno.

— Rzeczywiście — odparł Fuchida, wyglądając na brzeg półki, na której siedział. Ogrzewanie skafandra działało doskonale; w cieniu mogło być ze sto stopni poniżej zera, ale wcale nie marzł.

— Nie podoba mi się, że siedzisz tam po ciemku.

— Mnie też, ale po to tu przylecieliśmy, nie? Brak odpowiedzi.

— Mamy jeszcze paręset metrów liny, tak?

— Zgodnie z miernikiem, tysiąc sto dziewięćdziesiąt dwa.

— Więc mogę jeszcze zejść spory kawałek w dół.

— Nie podobają mi się te ciemności.

— Lampa na hełmie działa. — Ale…

— Przestań się zamartwiać — oświadczył Fuchida, ucinając marudzenie astronauty. Walka z własnym strachem była wystarczająco absorbująca; nie chciał tego robić za Rodrigueza.

— Na końcu tej półki widziałem szczelinę — zwrócił się do astronauty. — Wygląda jak wylot starego komina lawowego. Pewnie schodzi głęboko w dół.

— Sądzisz, że to dobry pomysł?

— Tylko rzucę okiem.

— Nie ryzykuj, jeśli nie musisz.

Fuchida skrzywił się, wstając powoli. Całe ciało bolało go od kolejnych upadków i zesztywniał od siedzenia na półce przez tak długi czas. Idź ostrożnie, ostrzegł sam siebie. Skała jest tu cieplejsza, ale mogą być plamy lodu.

— Słyszysz?

— Gdybym posłuchał twojej rady, leżałbym w łóżku w Nagasaki — odparł, starając się, by zabrzmiało to lekko i dowcipnie.

— Tak, jasne.

Ruszył niepewnie w kierunku ujrzanej wcześniej szczeliny. Lampa na hełmie rzucała jasne światło, ale musiał się trochę schylić, by wiązka światła padła na ziemię.

I wtedy ją zobaczył. Wąska, lekko zaokrąglona dziura w bazaltowej powierzchni. Jak wejście do pirackiej jaskini.

Fuchida wszedł do otworu i obracał się na wszystkie strony, omiatając ściany światłem lampy.

To był komin lawowy, tego był pewien. Jak tunel wyryty przez jakąś pozaziemską dżdżownicę, zakręcał w dół. Jak daleko? — zastanowił się.

Poskramiając głos w głowie, który szeptał mu o strachu i niebezpieczeństwie, Fuchida ruszył w głąb zimnego, ciemnego komina.

Soi 49: Zachód słońca

Dex Trumball skrzywił się, słuchając słów Jamiego dobiegających z konsoli łączności łazika.

— Ludzie od meteo nie sądzą, żeby burza dotarła do równika, ale uważnie jej pilnują.

— To w czym problem? — spytał Trumball, rzucając spojrzenie Craigowi, pochłoniętemu prowadzeniem łazika.

Teren, który pokonywali, lekko się wznosił i był nieco bardziej kamienisty. Po lewej stronie ciągnęły się wystrzępione wzgórza, a ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały długie cienie na ich drogę, zmieniając nawet najmniejsze kamyki w ciemne fantomy usiłujące zagrodzić im drogę.

— To kwestia czasu — odparł Jamie. — Codziennie jesteście coraz dalej od bazy. Jeśli nie zawrócicie zanim burza stanie się realnym zagrożeniem, może być za późno.

— Ale nie wiesz, czy burza rzeczywiście będzie groźna, prawda?

— Rozsądnym posunięciem — odparł Jamie — jest zawrócić i podjąć wyprawę ponownie późnym latem, kiedy szansa na burze jest praktycznie zerowa.

— Nie chcę zawracać z powodu jakiegoś teoretycznego zagrożenia, które prawdopodobnie się nie zmaterializuje.

— To lepsze niż dać się złapać burzy, Dex.

Trumball znów spojrzał na Craiga. Starszy kolega rzucił mu długie spojrzenie, po czym ponownie zaczął patrzeć przed siebie.

— Przecież przetrwaliście burzę piaskową, prawda? Jamie odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

— My nie mieliśmy wyboru. Ty go masz.

— Dobrze, Jamie, to ja coś ci powiem. Jedziemy dalej. Nie mam zamiaru zatrzymywać się i wracać z powodu jakiejś pieprzonej burzy, która i tak jest parę tysięcy kilosów stąd.

Siedząc przy konsoli łączności, ze Stacy obok i Vijay z tyłu, Jamie wbił pięści w uda.

Jeśli rozkażę mu wrócić, a on odmówi, cały autorytet, jaki mam wobec tych ludzi, mogę wylać do ścieku. Jeśli pozwolę mu jechać dalej, wszyscy będą wiedzieć, że Dex może robić, co mu się podoba, a ja nie mam nad nim żadnej kontroli.

Uświadomił sobie, że to Dex podejmuje decyzje. Pomysł ustanowiania Craiga dowódcą był od początku farsą. Opos nie podnosił głosu, przeważnie w ogóle się nie odzywał.

Którędy iść? Jaką drogą? Jamie przez chwilę zastanawiał się intensywnie. Wyobraził sobie trasę Trumballa z Lunae Planum do Xanthe Terra.

— Poczekaj chwilę, Dex — rzekł i przerwał transmisję. Zwracając się do Dezhurovej, rzekł:

— Pokaż mi ich marszrutę, Stacy.

Stacy wrzuciła obraz na ekran przed fotelem Jamiego. Mapę przecięła czarna linia, ze znaczkami przy miejscach przewidywanych postojów. Jamie przejrzał ją szybko, po czym ponownie stuknął w klawisz transmisji.

— Tak? — Trumball chyba był znużony.

— Za dwa dni znajdziecie się w połowie drogi między bazą a generatorem. To jest punkt bez powrotu. Wtedy podejmę decyzję, czy macie jechać dalej, czy wracać.

— Za dwa dni.

— Tak. A tymczasem będziemy uważnie obserwować burzę. Meldujcie się co godzinę.

Tym razem to Trumball zawahał się parę sekund, zanim odpowiedział.

— Dobrze.

— Zatrzymamy się na noc za godzinę — rzekł Trumball. — Zgłosimy się.

— Dobrze — powtórzył Jamie.

Zakończył transmisję i rozsiadł się wygodnie na małym krzesełku na kółkach, czując się, jakby zakończył dziesięć rund z profesjonalnym bokserem.

Piętnaście minut później Jamie był w laboratorium geologicznym, pracując nad analizą kilku próbek dostarczonych przez świder Craiga, szczęśliwy, że ma do czynienia ze skałami i brudem, a nie ludźmi. Osady sedymentacyjne, nie ma co do tego wątpliwości. Kopuła znajduje się na dnie dawnego morza. Gdybyśmy tu byli paręset milionów lat temu, byłby mi potrzebny akwalung.

— Jamie — Stacy Dezhurova odezwała się ostrym tonem przez głośniki — mamy wiadomość o niebezpieczeństwie od Rodrigueza.

Natychmiast zapominał o swoich rozważaniach. Zostawił próbkę skały w mikroskopie elektronowym nie wyłączając go i pobiegł przez całą kopułę do centrum łączności.

Podając Jamiemu słuchawki, Dezhurova miała ponury wyraz twarzy.

Głos Rodrigueza był spokojny, ale wyczuwało się w nim napięcie.

— …tam na dole od jakichś dwóch godzin i nagle straciłem kontakt radiowy — mówił astronauta.

Sadowiąc się ponownie na małym krzesełku obok Dezhurovej, Jamie poprawił mikrofon i odezwał się:

— Tu Waterman. Co się dzieje, Tomas?

— Mitsuo zszedł w dół kaldery, zgodnie z planem. Znalazł komin wulkaniczny jakieś pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt metrów ode mnie i wszedł do środka. I wtedy urwała się transmisja radiowa.

— Od jak dawna…

— Minęło ponad pół godziny. Próbowałem ciągnąć za linę, ale nie ma żadnej reakcji.

— Co o tym sądzisz?

— Jest nieprzytomny albo nawaliło mu radio. Wiesz, ja naprawdę ciągnąłem za linę. Nic.

Astronauta nie wspomniał o trzeciej możliwości: że Fuchida nie żyje. Taka myśl przyszła jednak Jamiemu do głowy.

— Mówisz, że kontakt radiowy urwał się, kiedy był w tunelu wulkanicznym?

— Tak, zgadza się. Jakieś pół godziny temu.

Jamiemu przychodziły do głowy tysiące możliwości. Lina nie mogła się urwać. Te fulereny mogą utrzymać tony.

— Niedługo się ściemni — rzekł Rodriguez.

— Będziesz musiał tam zejść — zaproponował Jamie. — Wiem.

— Zejdź tylko tyle, żeby zobaczyć co się stało. Sprawdź i zgłoś się.

— Dobrze.

— Nie podoba mi się to, ale nie masz wyjścia.

— Też mi się to nie podoba — odparł Rodriguez.

Przez opary bólu Mitsuo Fuchida dostrzegł ironię sytuacji. Dokonał wielkiego odkrycia, ale prawdopodobnie nie dożyje chwili, gdy będzie się mógł tym z kimś podzielić.

Wchodząc do tunelu wulkanicznego doznał niezwykłego uczucia przerażenia, jak postać ze starego horroru, krocząca powoli, ostrożnie, wąskim korytarzem nawiedzonego domu, oświetlonym tylko pełgającą świecą. Tylko że ten korytarz był tunelem wytopionym w skale dawno temu przez strumień rozgrzanej do czerwoności lawy, a światło pochodziło z lampy na hełmie skafandra.

Bzdura! — warknął w duchu. W skafandrze jesteś bezpieczny, lina łączy cię z Rodriguezem, stojącym na powierzchni. Wywołał jednak astronautę i chwilę pogadali o wszystkim i o niczym, żeby poczuć, że nie jest całkiem odcięty od reszty świata w tym ciemnym i wąskim tunelu.

Zamocowane na hełmie kamery VR rejestrowały wszystko, co widzi, Fuchida pomyślał jednak, że tylko geolog byłby zainteresowany tym ponurym, klaustrofobicznym tunelem.

Tunel opadał lekko w dół, ściany miał dość gładkie, w niektórych miejscach prawie gładkie jak szkło. Czarna skała lśniła w świetle lampy. Gdzieniegdzie tunel przewężał się, po czym znów rozszerzał, ale nigdzie nie był na tyle szeroki, żeby dało się rozłożyć ręce.

Pot gromadził się Fuchidzie na brwiach i wargach, ściekał zimną strugą po żebrach. Przestań się tak głupio zachowywać, skarcił się. Bywałeś w węższych jaskiniach.

Pomyślał o Elisabeth, czekającej na niego w Japonii, muszącej znosić przejawy głęboko zakorzenionego rasizmu dlatego, że go kocha i chce z nim być, kiedy wróci. Wrócę do ciebie, obiecał, nawet jeśli ten tunel prowadzi prosto do piekła.

Miał wrażenie, że lina czasem o coś zahacza. Musiał się zatrzymać i pociągnąć ją i znów puścić. Może Rodriguez bawi się naprężeniem liny.

Wszedł głęboko do tunelu, krocząc ostrożnie, od czasu do czasu dotykając dziwnie gładkich ścian dłońmi w rękawicach.

Fuchida stracił poczucie czasu. Odłupywał próbki skał ze ścian, napełniając woreczki wiszące u paska. Lina sprawiała, że było mu niewygodnie, była przyczepiona do uprzęży na piersi, musiał więc przełożyć ją przez ramię lub dookoła pasa: w najlepszym razie nie było to za wygodne.

Nagle zauważył, że światło rzucane przez lampę hełmu ukazuje jakieś zagłębienie po lewej stronie, niedużą niszę, która chyba miała kolor jaśniejszy niż czarne, lśniące ściany tunelu. Fuchida podszedł bliżej, zaglądając do niszy, by ją obejrzeć.

Bąbel lawy, pomyślał. Nisza była mniej więcej wielkości człowieka. Niestety, człowieka bez skafandra i wielkiego plecaka. Fuchida stał u wejścia do niszy, zaglądając do środka i zastanawiając się.

I wtedy zauważył czerwoną żyłę koloru rdzy. Rdzy? Czemu tutaj, a nie gdzie indziej?

Wcisnął się bliżej, przeciskając się przez wąski otwór by zbadać rdzawą plamę. Tak, zdecydowanie, to był kolor rdzy.

Wyjął skrobak z zestawu narzędzi na pasku, grzebiąc w nim nieporadnie palcami w rękawicach. Jeśli go upuszczę, nie będę mógł go podnieść, nie w tym wąskim miejscu, uświadomił sobie.

Czerwona plama kruszyła się pod naciskiem skrobaka. Dziwne, pomyślał Fuchida. Wcale nie przypomina bazaltu. Czy to może być… mokre? Nie! Woda w postaci płynnej nie może istnieć przy tak niskim ciśnieniu. Ale jakie jest ciśnienie wewnątrz skały? Może…

Czerwona substancja dała się łatwo zeskrobać do torebki na próbki, którą trzymał w drżących palcach. To musi być tlenek węgla, powstały pod wpływem wody. Woda i żelazo. Bakterie syderofilne! Bakterie metabolizujące żelazo i wodę!

Fuchida był tego równie pewien, jak własnego istnienia. Serce biło mu mocno. Kolonia zżerających żelazo bakterii w kalderze na Olympus Mons! Kto wie, co może być jeszcze głębiej?

Dopiero gdy zamknął torebkę na próbki i umieścił ją w plastykowym pudełku przyczepionym do pasa, usłyszał dziwny, huczący odgłos. Hełm tłumił hałas, i odgłos wydawał się odległy, mimo to każdy dźwięk w tym głębokim tunelu był zadziwiający.

Fuchida zaczął się wycofywać z tego huczącego, pokrytego czerwienią zakątka. Huk wydał się głośniejszy, jak ryk polującej bestii. Była to oczywiście bzdura, ale wydało mu się, że ściany tunelu drżą. To ty się trzęsiesz, głupcze, skarcił się w duchu.

Coś w duszy szepnęło mu: strach jest zdrową rzeczą. Nie ma się czego bać, jeśli tylko…

Czerwonawy kawałek ściany zamienił się nagle w strumień eksplodującej pary, który uniósł Fuchidę i cisnął nim mocno o ścianę tunelu.

Soi 49: Wieczór

Fuchida był bliski utraty przytomności, gdy uderzył głową o ściankę hełmu. Upadł na podłoże z zaparowaną szybką hełmu, ujrzał wszystkie gwiazdy, a czaszka prawie pękała mu od bólu.

Całą siłą woli usiłował nie stracić przytomności. Mimo łomotu w głowie, zmusił się do czuwania. Tylko nie zemdleć! nakazał sobie. Nie pozwól sobie na bycie tchórzem. Nie możesz stracić przytomności, jeśli chcesz pozostać przy życiu. Czuł, jak pot rosi mu czoło, spływa do oczu, zmusza do mrugania.

Potem ogarnęła go fala gniewu. Jakie to było głupie! Ciek hydrotermainy. Woda. Płynna woda, tu, na Marsie. Powinienem był wiedzieć. Powinienem był się domyśleć. Muszą tu być mikroorganizmy syderofilne, bakterie metabolizujące żelazo i wodę. Nadżarły ścianę, a ty wydrapałeś kawałek na tyle głęboki, że ciśnienie przebiło ścianę. Spowodowałeś erupcję wulkanu.

Tak, przytaknął sobie. Dokonałeś odkrycia, to teraz musisz przeżyć, żeby je ogłosić światu.

Hełm miał paskudnie zaparowany. Fuchida sięgnął do przełącznika na nadgarstku, który miał podkręcić wentylatory skafandra. Wydawało mu się, że znalazł właściwy przycisk i wcisnął go. Nic się nie stało. Nasłuchując, nie słyszał w ogóle cichego szumu wentylatorów. Cisza. Słychać było wyłącznie jego własny oddech.

Zaraz. Spokojnie. Pomyśl.

Wywołaj Rodrigueza. Powiedz mu, co się stało.

— Tomas, miałem mały wypadek. Brak odpowiedzi.

— Rodriguez! Słyszysz mnie? Cisza.

Powoli, ostrożnie, wyciągnął najpierw ramiona, potem nogi. Bolało go całe ciało, ale chyba niczego nie złamał. Wentylatory milczały, a krople potu ściekały mu do oczu.

Mrugając i mrużąc oczy zobaczył, że szybka hełmu zaczyna się oczyszczać sama. Ten gejzer musiał być raczej słaby, pomyślał z wdzięcznością. Nie słyszał już szumu. Tunel przestał się trząść.

Prawie z ociąganiem podniósł ramię do poziomu wzroku i przysunął do szybki hełmu klawiaturę. Była ciemna. Awaria! Zaczął w panice naciskać klawisze: nic. Ogrzewanie, wymiennik ciepła, wentylatory, radio — nie ma nic.

Jestem martwy.

Zimna fala paniki ogarnęła go, aż poczuł ukłucie w sercu. Dlatego już nie słyszysz szumu wentylatorów! Akumulatory skafandra musiały ulec uszkodzeniu, kiedy uderzyłem o skałę.

Fuchida słyszał łomotanie pulsu w uszach. Uspokój się! — nakazał sobie. Nie jest tak źle. Skafander ma powietrze na jakąś godzinę, może więcej. Jest bardzo dobrze izolowany — nie zamarznę, a przynajmniej nie przez najbliższe parę godzin. Bez wentylatorów też sobie poradzę. Przez jakiś czas.

Prawdziwy strach ogarnął go dopiero wtedy, gdy próbował wstać. Prawa kostka straszliwie zabolała. Złamana lub paskudnie nadwerężona, uświadomił sobie Fuchida. Nie mogę na niej stanąć. Nie mogę stąd wyjść!

Uświadomił sobie ironię tej sytuacji. Mogę być pierwszym człowiekiem na Marsie, który zmarł z powodu wysokiej temperatury.

Problem polega na tym, powiedział sobie Rodriguez, że mamy tylko jedną uprząż do wspinaczki i ma ją Mitsuo. Zanim dotrę do samolotu, wezmę drugą uprząż, wrócę i wszystko przygotuję, on może umrzeć.

Muszę tam zejść bez liny, bez żadnego sprzętu wspinaczkowego, który on ma.

Szlag by trafił! Rodriguez potrząsnął głową w hełmie. Nie mogę go zostawić. Robi się ciemno, a nocy na pewni nie przeżyje.

Z drugiej strony, mamy niezłe szansę, żeby zostać tam obaj — martwi.

Podwójny szlag.

Przez długą, bezużyteczną chwilę gapił się w ciemne głębie kaldery, pozostające teraz w pełnym cieniu, jako że słońce podpełzło już bliżej odległego horyzontu.

Nie okazuj strachu, powtarzał sobie Rodriguez. Nawet przed samym sobą. Pokiwał wewnątrz hełmu. Tak, łatwo powiedzieć. Teraz niech moje wystraszone bebechy w to uwierzą.

Ruszył w dół, powoli, z rozmysłem, trzymając się liny.

Po paru krokach od brzegu kaldery było już całkowicie ciemno. Jedynym światłem był poblask rzucany przez lampę na hełmie i miał wrażenie, że ciemne skały dookoła połykają go łapczywie. Ostrożnie stawiał obute stopy, z rozmysłem, wiedząc, że dwutlenek węgla z powietrza już zaczął zamarzać na lodowato zimnych skałach.

Rodriguez spojrzał w górę na pociemniałe niebo, jak więzień patrzący po raz ostatni na świat wolnych ludzi przed zanurzeniem się w mroku.

Przynajmniej mogę iść za liną, pomyślał. Poruszał się z ostrożną celowością, martwiąc się o plamy lodu. Jeśli coś mi się stanie, to już po nas, powiedział sobie. Tylko spokojnie. Nie spiesz się. Nie popełniaj błędów.

Zajrzał do tunelu. Przypominało to patrzenie w studnię czerni.

— Hej, Mitsuo! — zawołał. — Słyszysz mnie?

Cisza. Jest martwy albo nieprzytomny, pomyślał. Leży gdzieś głęboko w tunelu, a ja muszę go znaleźć. Albo to, co z niego zostało.

Wziął głęboki oddech. Tylko się nie bać, przypomniał sobie.

Kroczył w głąb tunelu, ignorując trzepot własnych wnętrzności, nie zwracając uwagi na głos w swojej głowie, który mówił mu, że zaszedł za daleko, facet nie żyje, nie ma sensu iść dalej, bo sam zginie.

Nie mogę go zostawić, odkrzyknął Rodriguez bezgłośnie wewnętrznemu suflerowi. Martwy czy żywy, nie mogę go zostawić.

To będzie twój pogrzeb, rzekł głos.

Tak, jasne. Tak po prostu sobie wrócę do bazy bez niego. Co oni o mnie pomyślą? Jak ja mam…

Zobaczył poskręcane ciało biologa, wzniesienie skafandra pośród porozrzucanego pod ścianą ekwipunku.

— Hej, Mitsuo! — zawołał. Bezwładna forma nie poruszyła siq.

Rodriguez przypadł do biologa i spróbował zajrzeć do wnętrza hełmu. Było paskudnie zaparowane.

— Mitsuo! — krzyknął. — Nic ci nie jest? — zabrzmiało to idiotycznie już w chwili, gdy wymówił te słowa.

Fuchida nagle poruszył się i złapał go za rękę.

— Żyjesz!

Nadal cisza. Radio mu wysiadło, zrozumiał wreszcie Rodriguez. A powietrze jest zbyt rzadkie, by przekazać mój głos. Zetknął swój hełm z hełmem Fuchidy.

— Hej, chłopie, co się stało?

— Akumulator — wyjaśnił biolog; jego głos był stłumiony, ale dało się go zrozumieć. — Akumulator nie działa. I moja kostka. Nie mogę chodzić.

— Jezu! Możesz wstać, jeśli cię podeprę?

— Nie wiem. Wentylatory nie działają. Boję się ruszać. Nie chcę wytwarzać za dużo ciepła.

Szlag by trafił, powiedział w duchu Rodriguez. Czy ja mam go nieść całą drogę na powierzchnię?

Siedząc w pułapce jak naiwny szczeniak na pierwszej wycieczce do jaskini, Fuchida żałował, że nie poświęcił więcej czasu swoim buddyjskim nauczycielom. To byłby dobry moment na medytację, osiągnąć wewnętrzny spokój i wejść w stan alfa. Czy beta?

Wentylatory skafandra nie działały, krążenie powietrza w solidnie izolowanym skafandrze prawie nie istniało. Ciepła wytwarzanego przez jego ciało nie dało się odprowadzić do wymiennika w plecaku; temperaturawewnątrz powoli rosła.

Co gorsza, odprowadzanie dwutlenku węgla, który wydychał w skafandrze, było jeszcze trudniejsze, podobnie jak zdobycie powietrza do oddychania. Zadusi się własnymi wyziewami.

Należało leżeć spokojnie, nie ruszać się, nie mrugać. Spokój. Nic nie robić. Nie ruszać się. Czekać. Czekać na pomoc.

Rodrigucz tu przyjdzie, powtarzał sobie. Tomas nie zostawi mnie, żebym tu umarł. Przyjdzie po mnie.

Czy dotrze na czas? Fuchida próbował przestać myśleć o śmierci, ale wiedział, że i tak kiedyś umrze. A najgorsze, że mam całą torbę syderofilnych bakterii i jestem tego pewien! Będę sławny. Pośmiertnie.

I wtedy zobaczył słabe światło lampy na hełmie Rodrigueza. Prawic zachichotał z ulgi. Rodriguez pojawił się, potężny kształt przypominający robota w pękatym skafandrze. Dla Fuchidy wyglądał piękniej od anioła.

Kiedy Rodriguez uprzytomnił sobie, że należy zetknąć się hełmami, by się porozumieć, zapytał:

— Jak ty się tak urządziłeś, do cholery?

— Ciek hydroiermalny — odparł Fuchida. — Rzuciło mnie przez cały tunel.

Rodriguez zagwizdał cicho.

— Gejzer Old Faithful uderza na Marsie.

Fuchida spróbował się zaśmiać. Wydał z siebie tylko rozdygotany chichot.

— Możesz się poruszyć? Albo wstać?

— Sądzę, że tak…

Powoli, z pomocą Rodrigueza trzymającego go pod pachami, Fuchida stanął na nogach. Wziął głęboki oddech i zakaszlał. Kiedy próbował oprzeć się na zranionej nodze, prawie upadł.

— Spokojnie, chłopie. Oprzyj się na mnie. Musimy cię jakoś zawlec do samolotu, zanim się udusisz.

Jamie pochylał się nad Trudy Hali, która dyżurowała przy konsoli łączności. Dezhurova chciała zostać, ale Jamie kazał jej iść i coś zjeść.

Był jej prawie wdzięczny, kiedy posłuchała. Zrobiła to niechętnie, ale w końcu wypełniła rozkaz.

— Ty też powinieneś trochę odpocząć, chłopie — powiedziała Vijay. Przyniosła mu na tacy obiad do centrum łączności.

— Kiedy znajdą się bezpiecznie w samolocie — rzekł Jamie. — Wtedy ogłosimy fajrant.

Patrząc na cyfrowy zegar nad głównym ekranem, Jamie rzekł:

— Minęła już ponad godzina, odkąd Rodriguez po niego wyruszył.

Dex Trumball jechał powoli przez atramentową czerń marsjańskiej nocy.

— Kolacja na stole — zawołał Craig. — Chodź i zjedz coś, bo inaczej wywalę to do śmieci.

— Dlaczego nie pojedziemy dalej, Wiley? — rzucił Trumball przez ramię.

— Bo nie chcemy skręcić karków. Jazda, kończymy na noc, Dex.

— Ech, daj spokój, Wiley. Jeszcze parę kilosów.

— Natychmiast — oznajmił Craig stanowczo.

Trumball z westchnieniem nacisnął pedał hamulca i powoli, delikatnie zatrzymał łazik.

Wyłączywszy silniki i wróciwszy do prowizorycznej jadalni między pryczami, Dex opadł na skraj swojego leża i przez chwilę gapił się na tacę z gotowym jedzeniem.

— Wiem, o co ci chodzi — rzekł Craig, przysiadając na brzegu drugiej pryczy, po drugiej stronie składanego stolika.

Dex uśmiechnął się do starszego kolegi.

— Tak? O co?

— Chcesz się dostać jak najbliżej generatora, zanim Jamie będzie musiał podjąć decyzję. Żeby być bliżej generatora niż bazy. Zgadza się?

Kiwając głową, Trumball odparł:

— Czemu nie?

— Nie boisz się burzy piaskowej?

— Wiley, jeśli Jamie przetrwał jedną z nich podczas pierwszej ekspedycji, to my też przetrwamy.

— Rozsądniej byłoby wrócić do bazy, zanim burza uderzy. Ciepło, przyjemnie.

Jeśli burza uderzy. Jakbyś się czuł, gdybyśmy podwinęli ogony i wrócili do bazy, a burza nie nadeszła?

— Żywy — odparł Craig.

Trumball przez chwilę przyglądał się starszemu mężczyźnie. Potem wbił plastykowy widelec w niezidentyfikowaną substancję na leżącej przed nim tacy i spytał:

— Jeśli Jamie zarządzi odwrót, co zrobisz?

Craig odwzajemnił spojrzenie, a jego smutne, opuchnięte błękitne oczy ani drgnęły.

— Jeszcze nie wiem — odparł. — Ale rozważam różne możliwości.

Trumball wyszczerzył się.

— Tak? To rozważ jeszcze jedną, Wiley. Dla znalazcy Pathfindera będzie nagroda. Ładny, konkretny stosik banknotów dla facetów, który go przywiozą. A tymi facetami będziemy ty i ja, Wiley.

— Ile?

Trumball wzruszył ramionami.

— Pewnie sześciocyfrowa kwota. — Hm.

Przyglądając się uważnie twarzy starszego kolegi, Trumball dodał:

— Oczywiście pieniądze nie są mi potrzebne. Chętnie oddam ci moją część, Wiley. Jeśli tylko pojedziemy tam bez względu na to, co powie Jamie.

Twarz Craiga była nieprzenikniona. Odparł jednak:

— To brzmi dość ciekawie, chłopie. Dość ciekawie.

Rodriguez zapomniał o lodzie.

Wlókł Fuchidę w tunelu, małe kręgi światła z ich lamp były jedynym wyłomem we wszechogarniającej ciemności wokół nich.

— Jak się czujesz, chłopie? — zapytał japońskiego biologa.

— Mów do mnie.

Opierając swój hełm o hełm astronauty, Fuchida odparł:

— Gorąco mi. Gotuję się.

— Szczęściarz. Mnie zaraz tyłek odmarznie. Mój skafander działa chyba w trybie chłodzenia.

— Nie wiem… nie wiem, ile mogę wytrwać bez wentylatorów — rzekł Fuchida, odrobinę drżącym głosem. — Trochę kręci mi się w głowie.

— Nie ma problemu — odparł Rodriguez, ze sztucznym ożywieniem. — Trochę będzie ci duszno w skafandrze, ale przeżyjesz.

Pierwszy kosmonauta, który wyszedł w przestrzeń kosmiczną, o mało nie umarł z gorąca, jak przypomniał sobie Rodriguez. Aleksiej Leonów powiedział, że w skafandrze był „po kolana w pocie”, zanim wrócił do orbitującej kapsuły. W skafandrze chlupotało, kiedy się poruszał. Te cholerne skafandry zatrzymują w środku całe ciepło ciała. I dlatego musimy nosić chłodzone wodą kalesony i wkładać do skafandrów wymienniki ciepła. Jeśli jednak wentylatory przestaną mieszać powietrze, wymiennik ciepła szybko stanie się bezużyteczny.

Rodriguez trzymał się jedną ręką liny. W niewyraźnym świetle lampki na hełmie widział tylko, że prowadzi do góry, poza tę czeluść.

— Za pół godziny będziemy w samolocie, może szybciej. Tam naprawię twój plecak.

— Dobrze — odparł Fuchida. I znów zakasłał.

Wydawało się, że minęły godziny, zanim wydostali się z tunelu i stanęli na skalnej półce na zboczu gigantycznej kaldery.

— No dalej, łap linę. Idziemy do góry.

— Dobrze.

But Rodrigueza pośliznął się i astronauta upadł boleśnie na kolana.

— Do licha — mruknął. — Ślisko. — Lód.

Rodriguez przetoczył się i usiadł. Oba kolana bolały.

— Jest za ślisko, żeby się wspiąć? — słychać było, że Fuchida jest bliski paniki.

— Tak. Będziemy musieli się podciągnąć na wyciągarce. Przewrócił się na brzuch i pokazał biologowi, żeby ten zrobił to samo.

— Czy to nie jest niebezpieczne? A jeśli rozedrzemy skafandry?

Rodriguez postukał Fuchidę po ramieniu — Mocne jak stal, amigo. Nic im nie będzie.

— Jesteś pewien?

— Chcesz tu nocować?

Fuchida złapał linę obiema rękami. Uśmiechając się do siebie, Rodriguez także złapał linę i kazał Fuchidzie uruchomić wyciągarkę.

Za sekundę poczuł jednak, że lina staje się luźna.

— Stop!

— Co sią dzieje? — spytał Fuchida.

Rodriguez pociągnął lekko linę parę razy. Była luźna, nie napięta, jak na początku.

— Jasny gwint — zaklął.

— Co jest?

— Obaj ważymy za dużo, żeby nas utrzymało. Wyciągamy linę z bębna.

— Chcesz powiedzieć, że utknęliśmy?

Soi 49: Noc

— Chyba nikt z nas dziś nie pośpi.

Stacy Dezhurova uśmiechała się wymawiając te słowa, ale jej błękitne oczy były śmiertelnie poważne. Trudy Hali pełniła wachtę przy konsoli łączności. Stacy siedziała koło niej, a Jamie przechadzał się nerwowo tam i z powrotem. Vijay przyniosła sobie krzesło i siedziała przy drzwiach, obserwując resztę.

Kabina centrum łączności była zatłoczonym i gorącym miejscem, kiedy siedziała tam cała czwórka. Jamie nie odpowiedział na uwagę Dezhurovcj. Nadal chodził wte i wewte, pięć kroków od ścianki do ścianki, i znowu pięć.

— Tommy pewnie już go znalazł — rzekła Hali, odwracając krzesło w stronę Stacy.

— To dlaczego się nie zgłasza? — spytała Dezhurova prawic ze złością.

— Pewnie są w kalderze — odparł Jamie.

— Jest noc — oznajmiła Stacy, prawie oskarżycielskim tonem. Jamie pokiwał głową i chodził dalej.

— To jak czekanie na najgorsze — podsunęła Vijay. — Nie mając pojęcia, czy…

— Tu Rodriguez — zatrzeszczało w głośniku. — Mamy tu mały problem.

Jamie błyskawicznie znalazł się przy konsoli łączności między dwoma kobietami.

— Co się dzieje, Tomas?

— Fuchida żyje. Ale jego plecak został uszkodzony i akumulatory nie działają. Ogrzewanie, wentylatory, nic w skafandrze nie działa — głos Rodrigueza był przepełniony napięciem, ale opanowany, jak u pilota, któremu właśnie wybuchł silnik w samolocie: mały problem, ale można sobie z tym poradzić. Dopóki nie uderzy się o ziemię.

Potem dodał:

— Utknęliśmy na półce skalnej jakieś trzydzieści metrów od brzegu kaldery i nie możemy ruszyć, bo skała jest pokryta suchym lodem. Jest za ślisko, żeby się wspinać.

Następnie astronauta opisał, jak o mało nie wyciągnęli liny na całej długości, próbując podciągnąć się razem do góry, a Jamie postukał Hali w ramię i kazał jej poszukać specyfikacji systemu obiegu powietrza w skafandrach.

— Dobrze — rzekł, kiedy Rodriguez przestał mówić. — Jesteście ranni?

— Jestem trochę potłuczony, a Mitsuo uszkodził kostkę. Nie może chodzić.

Jeden z ekranów konsoli ukazał diagram systemu obiegu powietrza. Hali przewijała długą listę obok niego.

— Mitsuo, jak się czujesz? — spytał Jamie, usiłując zaoszczędzić trochę czasu na myślenie, czasu na zdobycie niezbędnych informacji.

— Radio też mu nie działa — rzekł Rodriguez. — Ale mówi, że jest mu gorąco. Poci się.

Vijay pokiwała głową i mruknęła:

— Hipertermia.

Co dziwne, Rodriguez zachichotał.

— Mitsuo mówi, że odkrył w kalderze bakterie syderofilne. Chce, żeby Trudy się o tym dowiedziała.

— Słyszałam — rzekła Hali, nadał czegoś szukając na liście specyfikacji. — Wziął próbki?

Znów chwila ciszy, po czym Rodriguez odpowiedział.

— Tak. W skale jest woda. Płynna woda. Mitsuo mówi, że trzeba to opublikować… umieścić w sieci.

— Płynna? — Hali przestała przewijać listę. Oczy otworzyły jej się szeroko. — Jesteś pewien?

— Nieważne — wtrącił się Jamie, badając liczby na ekranie Hali. — Zgodnie ze specyfikacją skafandra, macie powietrza na jakieś dwie godziny, co najmniej, nawet przy wyłączonych wentylatorach.

— W takim razie nie możemy tu zostać do świtu — stwierdził Rodriguez.

— Tomas, czy uprząż Mitsuo nadal jest przypięta do wyciągarki? — spytał Jamie.

— Tak, chyba tak. Ale jeśli spróbujemy użyć wyciągarki dla nas obu, wyrwiemy statyw na górze z ziemi.

— No to Mitsuo musi pojechać sam. — Sam?

— Tak — rzekł Jamie. — Niech Mitsuo podciągnie się na górę, tam zdejmie uprząż i spuści ją na dół, żebyś ty się podciągnął. Rozumiesz?

W bladym świetle lampek Fuchida nie widział twarzy Rodrigueza za szybą skafandra. Ale wiedział, co astronauta czuje. Przyciskając swój hełm do hełmu Rodrigueza, oznajmił:

— Nie zostawię cię tu samego na dole, nawet bez liny. Mikrofon w hełmie Rodrigueza musiał złapać tę wypowiedź, bo rozległ się zdecydowany głos Watermana:

— Żadnych dyskusji, Mitsuo. Taszczysz tyłek na górę i spuszczasz uprząż na dół. Przetransportowanie was obu na górę powinno zająć parę minut.

Fuchida zaczął protestować, ale Rodriguez zgasił go.

— Dobrze, Jamie. Brzmi nieźle. Zgłosimy się, jak będziemy na górze.

Fuchida usłyszał trzask przerwanego połączenia.

— Nie mogę cię tu zostawić — rzekł bliski rozpaczy.

— Musisz to zrobić, chłopie. W przeciwnym razie obaj zginiemy.

— No to ty jedź pierwszy, i przyślij mi uprząż.

— Nie ma mowy. Nie zostawię cię tu ze złamaną kostką. Poza tym, przeszkolono mnie, żebym sobie radził z niebezpiecznymi sytuacjami.

— Ale to moja wina… — zaczął Fuchida.

— Guzik prawda — warknął Rodriguez. Po czym dodał: — Jestem większy i bardziej paskudny od ciebie, Mitsuo. A teraz jazda i przestań marnować czas!

— Jak znajdziesz uprząż po ciemku? Może wisieć dwa metry od ciebie i w świetle lamp nie będzie jej widać.

Rodriguez westchnął i prawie warknął:

— Przypnij latarkę i włącz ją, zanim spuścisz uprząż.

Fuchida czuł się pokonany. Powinienem był o tym pomyśleć. To takie proste. Chyba jestem naprawdę ranny; mój umysł nie funkcjonuje jak powinien.

— Dalej — rzekł Rodriguez. — Ruszaj tyłek i uruchom wyciągarkę.

— Poczekaj — rzekł Fuchida. — Jest jeszcze coś…

— Co? — odburknął niecierpliwie Rodriguez. Fuchida zawahał się, po czym zaczął szybko mówić.

— Jeśli… jeśli mi się nie uda… jeśli zginę… czy skontaktujesz się z kimś dla mnie, jak wrócisz na Ziemię?

— Nie zginiesz.

— Nazywa się Elisabeth Vernon — mówił dalej Fuchida, jakby bojąc się, że jeśli zamilknie, nie będzie w stanie podjąć wątku. — Jest asystentką laboratoryjną na wydziale biologii uniwersytetu w Tokio. Powiedz jej… że ją kocham.

Rodriguez zrozumiał, jak ważne były słowa towarzysza.

— Twoja dziewczyna nie jest Japonką.

— To moja żona. Rodriguez cicho zagwizdał.

— Dobrze, Mitsuo, jasne, powiem jej. Ale sam jej to możesz powiedzieć. Nic ci nie będzie.

— Oczywiście, ale gdyby…

— Tak, wiem. A teraz ruszaj!

Fuchida z ociąganiem zaczął robić, co mu kazano. Bał się straszliwie różnych nieszczęść, od rozdarcia skafandra, przez zostawienie partnera w ciemności, do zamarznięcia na śmierć. A jeszcze bardziej bał się zostać i nie robić nic.

Co gorsza, było mu gorąco. Gotował się w skafandrze. Zaciskając zęby, złapał linę z całą mocą, jaką dawały siłowniki rękawic, uprzytomnił sobie jednak, że musi mieć jedną rękę wolną, żeby uruchomić przycisk wyciągarki uprzęży.

Usiłował wymacać przycisk, rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć, który uruchamiał wyciągarkę. Znalazł go i nacisnął. Przez ułamek sekundy nic się nie stało.

Nagle coś oderwało go od półki skalnej i zaczęło wlec po twardej skale kaldery, jego skafander trzeszczał, szeleścił, szorował po szorstkiej skale.

Nigdy mi się nie uda, pomyślał Fuchida. Nawet jeśli skafander to przetrwa, uduszę się, nim dotrę na górę.

Nowy Jork

Na Manhattanie było parę minut po szóstej. Chłodny, wietrzny, deszczowy i szary dzień w Wielkim Jabłku. Tłumy ludzi przemykały koło sklepowych wystaw pełnych światełek i wystawnych świątecznych dekoracji, brnąc w zacinającym deszczu i w wilgotnych, hałaśliwych tunelach metra, śpiesząc się do domów i rodzin, kolacji i świętowania Halloween, czyli rozdawania słodyczy dzieciom.

Wykładany ciemnym drewnem salon Metropolitan Club był dla odmiany cichy i spokojny. Wiatr wyginał bezlistne drzewa w Central Parku i potrząsał światełkami na drzewach obok osłoniętego markizą wejścia do klubu. Darryl C. Trumball relaksował się w ulubionym skórzanym fotelu i rozkoszował pierwszym tego wieczoru łykiem Old Fashioned.

W sąsiednim fotelu siedział Walter Laurence, dyrektor zarządzający Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów. W przeciwieństwie do Trumballa, człowieka, który do wszystkiego doszedł sam, Laurence urodził się w bardzo bogatej rodzinie. W przeciwieństwie do finansisty, Laurence spędził swe dorosłe życie w służbie publicznej, najpierw w Departmencie Stanu USA, potem w skomplikowanym, niełatwym świecie szkolnictwa wyższego. Podobnie jak Trumball, uwielbiał obdarzać władzą i doceniał plusy związane z wysokim stanowiskiem.

Teraz siedział, popijając zmrożoną wódkę z tonikiem z wysokiej szklanki i wyglądał na podstarzałego dyplomatę: przygładzone srebrzyste włosy, rzadki wąsik, nienagannie skrojony garnitur z perłowoszarego materiału.

— Jednego nie rozumiem — odezwał się cichym, melodyjnym tonem. — Po co zaprosiłeś tego pismaka? To taki kawał chama.

Trumball uśmiechnął się z wyższością, co wyglądało, jakby wyszczerzył się szkielet.

— Pamiętasz, co Ben Franklin mówił o uprawianiu seksu ze starymi kobietami?

Laurence zmarszczył brwi.

— W nocy wszystkie koty są czarne?

— Nie, nie — Trumball pomachał niecierpliwie ręką. — Powiedział, że największa korzyść polega na tym, że są tak bardzo wdzięczne!

— Hmm.

Trumball pochylił się i ściszył głos.

— Chcę, żeby Newell i jego sieć byli po naszej stronie.

— A jaka to ma być strona?

— Musimy pozbyć się tego Indianina, Watermana.

— Pozbyć się? Jak? On jest na Marsie.

— Nie chcę, żeby dalej kierował ekspedycją. Tak naprawdę to nigdy go nie chciałem. To wy mnie zagadaliście.

Laurence pociągnął długi łyk swojego drinka. — Nie widzę, w jaki…

— To bardziej marzyciel, nie nadaje się do kierowania ekspedycją — rzekł Trumball. — I nie wypełnia poleceń. Myśli, że skoro jest na Marsie, to może robić, co mu się podoba.

— Ach — odparł Laurence. — A jakieś konkretne przykłady? Wydaje mi się, że zespół pracuje zgodnie z planem — jeśli nie liczyć tej dodatkowej wyprawy po Pathfindera.

— Dałem jednoznaczne rozkazy, żeby mój syn nie brał udziału w tej wyprawie! — wysyczał Trumball i zbladł, gdy próbował nie podnosić głosu. A mimo to parę osób z sąsiednich foteli spojrzało na niego z dezaprobatą.

— Tak, może i tak było, ale z tej odległości nie możemy za wiele zrobić, prawda?

— Och, możemy — odparł Trumball. — Chcę, by został odwołany ze stanowiska dyrektora misji. Zdegradowany. Poniżony.

Laurence westchnął.

— Ale ty nie widzisz, Darryll, że to się odbędzie tylko na papierze. On pozostanie na Marsie i nadal będzie tam rządził. O ile wiem, inni członkowie ekspedycji bardzo go szanują. Jest dla nich bohaterem.

— Chcę go poniżyć!

— Zrobisz z niego męczennika. Trumball spojrzał na szefa konsorcjum.

— I dlatego zaprosiłem do współpracy Newella. Chcę być pewien, że media rozprawią się z tą historią tak, jak powinny. Laurence rozsiadł się wygodnie.

— Wzniecasz burzę w szklance wody.

— Ależ skąd.

— Nie będzie dużej różnicy, czy on będzie dyrektorem misji, czy nie.

— Będzie! — warknął Trumball. — On chce jechać do jakieś nieistniejącej wioski, którą podobno widział podczas pierwszej ekspedycji. Jako dyrektor misji może wysłać wyprawę, gdzie tylko chce. A jak dyrektorem będzie ktoś inny, nigdy takiej zgody nie dostanie.

— Sądzisz, że nowy dyrektor misji odmówiłby udzielenia mu zgody na taką wyprawę?

— Niech mnie skręci, jeśli nie!

— Ale oni tego człowieka uwielbiają. Kto odmówiłby mu szansy na zobaczenie wioski, jeśli ona może naprawdę istnieć?

— Nowy dyrektor.

Laurence zrozumiał, ale i tak zadał pytanie, choć znał odpowiedź.

— A kto miałby być nowym dyrektorem?

— Oczywiście mój syn, Dex.

— Oczywiście — mruknął Laurence. — Oczywiście.

W ciemnościach

Rodriguez patrzył, jak Fuchida znika gdzieś w górze, słabe światełko, które oddalało się powoli, lecz równomiernie. Z powodu izolacji hełmu nie słyszał, jak skafander biologa szoruje po pokrytej lodem skale; nie słyszał nic poza własnym oddechem, szybszym niż zwykle. Tylko spokojnie, nakazał sobie. Spokojnie, a wszystko będzie dobrze.

Jasne, odparł sarkastyczny głos w jego głowie. Nic takiego. Bułka z masłem.

I uświadomił sobie, że jest całkowicie sam w ciemności.

Nic się nie dzieje, powtarzał sobie. Mitsuo ześle mi zaraz uprząż na dół, a ja wciągnę się na górę.

Światło rzucane przez czołówkę było niewyraźnym ognikiem na ciemnej powierzchni skały. Kiedy Rodriguez odwrócił się, światło zostało połknięte przez otchłań kaldery, ciemnej, szerokiej i nieskończonej.

Ciemność otaczała go. Czuł się, jakby był sam w całym kosmosie albo jakby nie było wcale kosmosu, tylko wszechogarniająca ciemność w zimnej, czarnej studni.

Przyszedł mu na myśl wers z jakiejś sztuki, którą czytał w latach szkolnych:

Jest-że to piekło, i ja jestem w nim.

Nie bądź durniem! — warknął na siebie. Nic ci nie będzie. Twój skafander działa prawidłowo, a Mitsuo jest na górze, właśnie zdejmuje uprząż i zaraz spuści ja na dół.

Tak, pewnie. Przecież mógł stracił przytomność. Mógł podrzeć skafander. Uprząż mogła pęknąć, kiedy wyciągarka wlokła go po stoku. Albo lina wyrwała się z wyciągarki i zaraz Mitsuo spadnie na mnie z całym sprzętem.

Obraz ich obu zrzuconych z półki i spadających w bezmierną czarną studnię prawie ściął mu krew.

Nie bać się! — nakazał sobie Rodriguez. Nie bać się. Dotknął skały dłonią w rękawicy, by się uspokoić. Zaraz będziesz na górze, uspokajał się po cichu. Nagle zaczął się zastanawiać, dlaczego lampa daje coraz słabsze światło. Akumulatory się wyczerpywały?

Głowa Fuchidy uderzyła o wnętrze hełmu tak mocno, że poczuł smak krwi w ustach. Zamknął mocno oczy i zobaczył twarz ojca, zdecydowanego, bezkompromisowego. Jakże będzie rozczarowany, kiedy dowie się, że umarłem na Marsie jak kuzyn Konoye.

I Elisabeth. Może tak jest lepiej. Będzie mogła wrócić do Irlandii i poślubić kogoś z własnej kultury. Moja śmierć oszczędzi jej wielu kłopotów.

Wyciągarka zatrzymała się nagle i Fuchida poczuł, jak ogarnia go przerażenie. Zacięła się! W tej chwili uświadomił sobie, że nie jest gotowy na śmierć. Nie chciał umierać. Nie tu, na Marsie. W ogóle nigdzie.

Patrzyło na niego demoniczne czerwone oko i przez chwilę Fuchida myślał, że stracił przytomność, aż uświadomił sobie, że to światełko na szczycie stacji geometeorologicznej, którą ustawił na brzegu kaldery.

Wytężając wzrok w upstrzonej gwiazdami ciemności, dojrzał statyw pochylający się nad jego wyczerpanym ciałem. Sięgnął i złapał się go.

Tak! Dotarł na szczyt. Czuł się strasznie słaby, rozdygotany. Ociekał potem. Udar termiczny, pomyślał. Zabawnie byłoby umrzeć z powodu udaru termicznego, gdy na zewnątrz panuje temperatura minus dwieście stopni poniżej zera.

Zaczął się śmiać, wiedząc, że popada w histerię i nie mogąc przestać zaczął obłąkańczo kaszleć.

W dole, na skalnej półce, Rodriguez próbował trzymać w ryzach własne strachy.

— Mitsuo — zawołał na prywatnej częstotliwości. — Nic ci nie jest?

Cisza. Oczywiście, durniu! Radio mu nie działa.

Miał wrażenie, że zimno wdziera się do jego skafandra. Było tak zimno, że zamarzał dwutlenek węgla. Tak zimno, że ogrzewanie skafandra mogło nie wystarczyć. Tak zimno, że można było zmarznąć na śmierć.

To tylko twoja wyobraźnia, powiedział sobie. Prędzej ugotujesz się w skafandrze jak Mitsuo, niż zamarzniesz.

— Dalej, Mitsuo — szeptał. — Dalej. Wyjdź stąd w jednym kawałku i spuść na dół tę cholerną uprząż.

Nie zostawiłby mnie tu. Nie zostawił, gdyby dotarł na górę. Nie odleci samolotem i nie zostawi mnie tu. I tak nie może uciec. Nie może nawet iść. Tylko że jak już będzie na górze, może jakoś dotrzeć do samolotu. Kuśtykając, skacząc na jednej nodze. Nawet czołgając się. Nie zrobiłby tego. Nie zostawiłby mnie samego, żebym tu umarł. Coś musiało mu się stać. Musi być ranny albo nieprzytomny.

Przypomniał sobie, jak zginął jego brat. Nagle zobaczył zmasakrowane, zakrwawione ciało brata wyciągane z rozbitego samochodu przez ekipę ratunkową. Pościg na autostradzie. Przez te wszystkie lata jego brat szmuglował narkotyki z Tijuany swoim osiemnastoletnim wheelerem, a Tomas nie wiedział, nawet nie podejrzewał. Nic nie mógł zrobić. Aż zobaczył ciało Luisa rozciągnięte na autostradzie i było już za późno.

Widział samego siebie, jak lam stoi, bezwładny, oniemiały, a ratownicy stwierdzają śmierć jego brata, zabierają jego ciało do ambulansu i odjeżdżają. Śmierć uderza jak piorun.

Co ja mogłem dla niego zrobić? Rodriguez zastanawiał się tysiące razy. Powinienem był coś zrobić. Ale byłem zbyt zajęty, szkoląc się na lotnika, szkoląc się na astronautę. Nie miałem czasu dla rodziny, dla brata.

Wziął głęboki oddech, czując posmak powietrza z puszki. Cóż, teraz rachunki się wyrównały. Przebyłem całą drogę na Marsa, żeby tu umrzeć.

I wtedy usłyszał cichy, śpiewny głos brata. „Nie okazuj strachu, muchacho. Nigdy nie okazuj strachu, nawet przed samym sobą”.

Rodriguez przestał czuć strach. Poczuł tylko głęboki smutek, że nie mógł pomóc Luisowi, kiedy ten potrzebował jego pomocy. A teraz wszystko się skończy. Wszystkie żale, wszystkie nadzieje, wszystko…

Przez chwilę wydawało mu się, że widzi błysk albo słabe czerwone światełko na skalnej ścianie. Zamrugał. Nic. Patrzył w górę, ale hełm ograniczał mu widoczność. Chwytasz się każdej nadziei, powiedział sobie. Jeśli bardzo chcesz coś zobaczyć, zobaczysz to, nawet jeśli nic tam nie ma.

Słabe czerwone światełko rozbłysło jednak ponownie i tym razem nie znikło, gdy zamrugał. Przeklęty hełm! złościł się. Nic nie widać, chyba że masz to na wprost twarzy.

Próbował przechylić całe ciało do tyłu, uważając, by nie ześlizgnąć się z półki i nie spaść do bezdennej kaldery.

Było tam! Małe czerwone światełko latarki kołysało się daleko nad nim, jak oko wszechwidzącego zbawiciela.

Znów oparł się o skałę. Czuł, jak drżą mu nogi. Chłopie, ale byłeś wystraszony!

Widział teraz niewyraźny kształt kołyszącej się uprzęży, z latarką przyczepioną do niej taśmą klejącą. Skąd Mitsuo wziął taśmę klejącą? Pewnie cały czas miał przy sobie. Uniwersalny sposób na wszystko. Jak wrócimy na Ziemię, zrobimy reklamę. Taśma klejącą ocali ci życie na Marsie.

Wydawało mu się, że minęła godzina, nim malutkie czerwone światełko znalazło się na tyle blisko, że mógł je złapać. Obiema rękami, drżącymi tylko trochę, Rodriguez sięgnął i złapał latarkę, oderwał ją i wsunął ramiona do uprzęży. Potem zatrzasnął zapięcia i szarpnął linę na próbę. Trzymała mocno.

Już miał sięgać do przycisku uruchamiającego wyciągarkę, ale zatrzymał się. „Poczekaj”, powiedział sobie w duchu opanowanym tonem prawdziwego pilota.

Pochylił się i podniósł latarkę. Rozsunął ją na całą długość i wsunął koniec do szczeliny w bazalcie. Pewnie nie poleży tu długo, i nie będzie świecić, chyba że słońce padnie na nią przez parę godzin dziennie. Czuł jednak satysfakcję, że zostawił tu jakiś znak: tu byli ludzie z Ziemi, weszli do tunelu, odkryli niektóre z jego sekretów i uszli z życiem.

— Dobrze — powiedział sobie, łapiąc linę jedną ręką. — Jedziemy.

Wcisnął przycisk i oderwał się od ziemi. Czuł, jak ociera i szoruje, wleczony po skalnym zboczu, uderzając głową o wnętrze hełmu, nogi i stopy obijają się o skałę, ale jechał do góry.

Gorsze to niż jakikolwiek symulator, jakim bawiłem się podczas treningu. Gorsze niż wirówka dająca duże przyspieszenia, w której poddawano go przeciążeniom. W Disneylandzie nigdy nie wprowadziliby takiej maszyny, myślał Rodriguez, szczękając zębami, gdy tak podskakiwał, obijał i był podrzucany, aż do brzegu kaldery.

Wreszcie nastąpił koniec. Rodriguez leżał obolały, dysząc, brakowało mu tchu. Fuchida leżał obok niego bez ruchu.

Rodriguez przetoczył się na bok, na tyle, na ile pozwalał mu plecak. Niebo za ciemną sylwetką Fuchidy wypełniały gwiazdy. Mrugające, jasne, przyjazne gwiazdy, świecące na niego jak tysiąc klejnotów. Jak w niebie.

Udało mi się, pomyślał Rodriguez. Po czym poprawił się: jeszcze nie. Jeszcze nie można tak mówić.

Dotknął hełmu Fuchidy swoim.

— Hej, Mitsuo! Nic ci nie jest?

To było głupie pytanie i Rodriguez zdawał sobie z tego sprawę. Fuchida nie zareagował, ale Rodriguez usłyszał jego oddech: dyszący, płytki, szybki.

Muszę zawlec go do samolotu. Tutaj mu nie pomogę.

Rodriguez rozpiął uprząż tak szybko, jak mógł, delikatnie podniósł nieprzytomnego Fuchidę i próbował wstać. Dzięki Bogu, że jesteśmy na Marsie. Przy pełnym g nigdy nie podniósłbym Fuchidy w skafandrze. A teraz, gdzie u licha jest samolot?

W pewnej odległości zobaczył czerwone światełko jednej z latarni geometeorologicznych, które zainstalowali. Ruszył w tym kierunku, delikatnie niosąc współtowarzysza w ramionach.

Nie mogłem nic dla ciebie zrobić, Luis, powiedział cicho Rodriguez. Żałuję, że nie mogłem, ale nic więcej zrobić nie mogę.

Soi 49/50: Północ

W kopule bazy było ciemno i cicho, światła przygaszono do poziomu nocnego, plastykowa osłona stała się nieprzejrzysta, by chronić przed ucieczką ciepła w chłodną marsjańską noc. Stacy Dezhurova nadal siedziała przy konsoli łączności, przysypiając mimo woli, gdy zgłosił się Rodriguez.

— Jesteśmy z powrotem w samolocie — ogłosił bez wstępów astronauta. — Dajcie mi Vijay.

— Vijay! — wrzasnęła Stacy głosem, który rozbił w pył ciszę.

— Jamie! — dodała.

Z ciemności dobiegł tupot nóg na podłodze, nagich lub w skarpetkach. Vrjay przysiadła na krześle obok Dezhurovej, jej czarne jak obsydian oczy były otwarte i uważne. Jamie i Trudy wpadli zaspani za nią.

— Tu Vijay — rzekła Shektar. — Jak się czujecie?

Na ekranie widać było tylko hełmy i ramiona obu mężczyzn. Ich twarze zasłaniały wizjery. Głos Rodrigueza brzmiał jednak pewnie i głośno.

— Nic mi nie jest. Trochę się potłukłem, ale to nic groźnego. Oczyściłem skafander Mitsuo i podłączyłem go do awaryjnych układów podtrzymywania życia. Ale nadal jest nieprzytomny.

— Jak dawno temu to zrobiłeś? — spytała Vijay, z twarzą pociemniałą od napięcia.

— Piętnaście albo szesnaście minut temu.

— I zgłaszasz się dopiero teraz? — rzuciła Dezhurova.

— Musiałem naprawić akumulatory jego skafandra — odparł Rodriguez, niezrażony jej tonem. — Rozłączyły się, kiedy upadł…

— Upadł? — spytał Jamie.

— Tak. Wtedy uszkodził sobie kostkę.

— Jak poważnie jest ranny? — dopytywała się Vijay.

— Kostkę ma co najmniej naciągniętą. Może złamaną.

— Nie mógł sobie nic złamać w skafandrze — mruknął Jamie.

— Nie przy tych zabezpieczeniach.

— Tak czy inaczej — podjął Rodriguez — w jego skafandrze wysiadło zasilanie. Przyszło mi do głowy, że przywrócenie zasilania jest drugą w kolejności czynnością. Pierwszą było wpompowanie świeżego powietrza.

— A trzecią wywołanie nas — rzekła nieco łagodniej Dezhurova.

— Tak — przytaknął Rodriguez.

— Mam odczyty — rzekła Vijay, przyglądając się ekranowi diagnostycznemu.

— Tak, jego skafander jest sprawny, a akumulatory przyłączone.

— Czy system chłodzenia działa? — pytała Vikjay.

— Powinien — rzekł Rodriguez. — Chwilkę…

Zobaczyli, jak astronauta pochyla się i przytyka swój hełm do ramienia nieprzytomnego Fuchidy.

— Tak — ogłosił po chwili. — Słyszę stukot pompy. Woda powinna bez problemu krążyć w jego kalesonkach.

— To powinno obniżyć mu temperaturę — mruknęła Vijay, po części do siebie. — Problem polega na tym, że mógł doznać szoku termicznego.

— Mogę coś z tym zrobić? — zapytał Rodriguez. Lekarka potrząsnęła głową.

— Niespecjalnie. Zwłaszcza kiedy obaj jesteście zapakowani w skafandry.

Wszyscy zamilkli na chwilę. Vijay patrzyła na ekran z odczytami medycznymi. Temperatura ciała Fuchidy spadała. Puls ładnie zwalniał. Oddech miał już normalne tempo. Powinien…

Biolog zakaszlał i poruszył się.

— Co się stało? — spytał cicho.

Cała czwórka w centrum łączności radośnie się uśmiechnęła. Nikt nie widział twarzy Rodrigueza zakrytej hełmem, ale wszyscy usłyszeli ulgę w jego głosie.

— No nie, Mitsuo, powinieneś raczej zapytać „Gdzie jestem?” Biolog usiadł prosto.

— Jest tam Trudy?

— Nie przejmuj się…

— Jestem, Mitsuo — rzekła Trudy, wpychając się między Dezhurovą a Vijay. — Co się dzieje?

— Bakterie syderofilne! — wykrzyknął Fuchida. — W kalderze żyją bakterie zżerające żelazo!

— Masz próbki?

— Oczywiście.

Jamie cofnął się, a para biologów radośnie sobie plotkowała. Fuchida o mało nie zginął, ale ważniejsze dla niego było znalezienie nowego organizmu. Pewnie ma rację, pomyślał Jamie, uśmiechając się do siebie.

Balony

Zanim badacze wylądowali na powierzchni Marsa, jeszcze przebywając na orbicie i patrząc na wielkie obszary czerwonej planety, wypuścili balony.

Sześć kapsułek rozmiaru skrzynki wina wystrzelono z orbitującego statku dostawczego; z każdej wystrzelił tuzin balonów. Balony były bardzo proste, zwykłe wąskie, długie rury z niezmiernie cienkiego, ale wytrzymałego mylaru, które napełniły się wodorem automatycznie po osiągnięciu odpowiedniej wysokości i wisiały na niebie jak niesamowite białe cygara.

Pod każdym długim, cienkim balonem wisiał „wąż”, elastyczna wąska metalowa rurka, która zawierała aparaturę pomiarową, radio, akumulatory i ogrzewacz, który chronił instrumenty przed chłodną aurą.

Za dnia balony dryfowały wysoko w marsjańskiej atmosferze, mierząc temperaturę (niską), ciśnienie (niższe), wilgotność (jeszcze niższą) i skład chemiczny powietrza. Wysokość, na jakiej unosił się dany balon, zależała od ilości wodoru wypełniającego jego smukły papierosowaty kształt. Dzienne wiatry miotały nimi po czerwonej planecie jak dmuchawcami.

Nocą, kiedy temperatury spadały do takiego poziomu, że wodór w balonach zaczynał się skraplać, balony opadały do poziomu gruntu jak stadko zmęczonych baletnic. „Węże” z instrumentami często dotykały ziemi i posłusznie przekazywały dane o panujących podczas nocy warunkach na powierzchni, a balony szybowały miotane mrocznym wiatrem, unoszące się bezpiecznie nad upstrzonym kamieniami gruntem. Prawie.

Podobne balony okazały się wielkim sukcesem podczas pierwszej wyprawy na Marsa, choć wiele z nich w końcu utknęło na zboczach gór albo znikło z nieznanych powodów. Wiele dryfowało z wdziękiem nad powierzchnią Marsa przez całe tygodnie, opadając powoli co noc i wznosząc się znów, gdy poranne słońce ogrzało ich wypełnione wodorem powłoki, przemieszczając się bezszelestnie, bez wysiłku, współgrając z marsjańskim cyklem dnia i nocy i wiernie zbierając dane o marsjańskim środowisku.

Soł 50: Poranek

Jamie nie był zdziwiony widząc dziadka czekającego na niego w wiosce na klifie.

Pamiętał, jak opuszczał się z brzegu kanionu, a potem powoli, z namysłem zdejmował skafander po osiągnięciu niszy w czole klifu. Było mu ciepło i czuł się bezpiecznie, idąc przez milczące ruiny w samym kombinezonie.

Dziadek Al siedział na drewnianej ławeczce w pełnym słońcu, opierając się o ścianę z suszonych na słońcu cegieł należącą do jednej z siedzib pueblo, a kapelusz z szerokim otokiem nasunął na oczy.

— Śpisz, dziadku? — spytał cicho Jamie. Znów miał dziewięć lat i nie wiedział, czy jest na Marsie, czy w starym pueblo, gdzie Al skupował kilimy i ceramikę, które potem sprzedawał w sklepie w Santa Fe.

— Nie, nie śpię, Jamie. Czekałem na ciebie.

— Jestem.

Al spojrzał na wnuka i uśmiechnął się.

— To dobrze.

Rozkładając ręce, Jamie spytał:

— Gdzie się wszyscy podziali? Wioska jest pusta.

— Odeszli.

— Dokąd?

— Nie wiem. Nikt nie wie. Tego właśnie musisz się dowiedzieć, wnuku.

— Ale gdzie oni wszyscy mogli odejść?

— Żeby odnaleźć swoje przeznaczenie — rzekł Al. — Aby odnaleźć właściwą ścieżkę.

Jamie usiadł na ławce przy dziadku. Słońce dawało ciepło i siłę.

— Opowiedz mi o nich, dziadku. Opowiedz mi o ludziach, którzy tu żyli.

Al zaśmiał się, niskim, zadowolonym głosem.

— Nie. Nie mogę ci powiedzieć, Jamie. To ty musisz mi powiedzieć.

Jamie poczuł zdziwienie. — Aleja nie wiem.

— To będziesz musiał się dowiedzieć, synu.

Jamie błyskawicznie otworzył oczy. Jego sen nie odszedł tak łatwo. Był wyraźny jak rzeczywiste wspomnienie.

Zrzucił cienkie prześcieradło, którym się okrywał i wyskoczył z łóżka. Po długiej nocy spędzonej na czuwaniu powinien czuć się wyczerpany, zmęczony. A przecież był w pełni rozbudzony, gotowy do codziennych zadań.

Podszedł szybko do biurka i włączył laptopa, po czym otworzył kanał komunikacyjny i połączył się z Rodriguezem i Fuchidą. Rzucił okiem na zegar i zobaczył, że jest 6:33. Zawahał się przez sekundę, a potem wywołał dwóch mężczyzn przebywających na Olympus Mons.

Jak podejrzewał, nie spali już. Na ekranie laptopa Jamiego widać było ich obu, jeden obok drugiego w kokpicie samolotu.

— Dzień dobry — rzekł. — Dobrze spaliście?

— Doskonale — odparł Fuchida.

— Kiedy wczoraj dotarliśmy do samolotu, mieliśmy wrażenie, że ten kokpit to najlepszy hotel świata — dodał Rodriguez.

Jamie skinął głową.

— Tak, nic dziwnego.

Rodriguez złożył suchy, zwięzły poranny raport. Fuchida pochwalił astronautę za oczyszczenie swojego skafandra z zepsutego powietrza i naprawienie styku elektrycznego, który nawalił w jego plecaku.

— Wentylatory mojego skafandra szumią sobie grzecznie — rzekł. — Ale boję się, że z tą uszkodzoną kostką me będę mógł wiele zrobić.

Uszkodzoną kostkę omówili zeszłej nocy, gdy tylko Fuchida odzyskał przytomność. Vijay sądziła, że to tylko nadwerężenie, ale domagała się, żeby biolog jak najszybciej znalazł się w bazie, gdzie mogła prześwietlić mu nogę.

Jamie zdecydował, że Rodriguez przeprowadzi sam możliwie najwięcej zaplanowanych prac przed powrotem. Ich harmonogram zakładał spędzenie kolejnej połowy dnia w na szczycie góry, a następnie start wczesnym popołudniem i powrót do bazy. Powinni wówczas wylądować dobrze przed zachodem słońca.

— Ale będę szczęśliwy, jak zdejmę skafander — zwierzył się Fuchida.

— Nie będziemy za pięknie pachnieć — dodał Rodriguez. Jamie złapał się na tym, że wpatruje się intensywnie w mały ekran laptopa, próbując dostrzec coś pod szybkami hełmów. Było to oczywiście niemożliwe. Ale sądząc z tonu głosu mieli się nieźle. Strachy i zagrożenia poprzedniej nocy znikły; światło dnia i fakt, że byli stosunkowo bezpieczni, poprawiły wszystkim humor.

— Zdecydowaliśmy, że wrócę do kaldery i zamontuję porządnie na dole stację meteorologiczną, którą zostawiliśmy na brzegu.

— Żebyśmy mogli z niej dostać przyzwoite dane — dodał Fuchida, jakby bal siq, że Jamie sprzeciwi się tej decyzji.

— Naprawdę sądzicie, że powinniśmy tego próbować?

— To powinno być dość proste — rzekł beztrosko Rodriguez — jeśli tylko będę się trzymał z dala od tego przeklętego tunelu wulkanicznego.

— Czy tam, gdzie chcecie zamontować stację, jest dość światła słonecznego?

Miał wrażenie, że biolog kiwa głową w środku hełmu.

— Och tak, na brzegu jest parę godzin światła słonecznego dziennie.

— Więc będziemy dostawali dane z samej kaldery — podsunął Rodriguez.

— Niezbyt daleko w głąb — dodał Fuchida — ale lepsze to niż nic.

— Naprawdę chcecie to zrobić?

— Tak — odparli chórem. Jamie wyczuwał ich determinację. Było to małe zwycięstwo nad Olympus Mons, jakiś sposób na przekonanie samych siebie, że nie boją się wielkiego wulkanu.

— W takim razie dobrze — rzekł Jamie. — Tylko bądźcie ostrożni.

— Zawsze jesteśmy ostrożni — rzekł Fuchida.

— No, przeważnie — dodał Rodriguez ze śmiechem.

— Jak tam prognoza pogody? — spytał Craig.

— Bez zmian — odparł Dex Trumball z kokpitu łazika. Prowadził, podczas gdy Craig sprzątał po śniadaniu i składał stolik, upychając go na podłodze pod pryczami.

Craig podszedł i usiadł w fotelu po prawej stronie. Słońce stało nad wystrzępionym horyzontem.

— Chcesz, żebym poprowadził? — spytał.

— Nie ma mowy, Wiley. Mam dziś zamiar pobić międzyplanetarny rekord prędkości i rozpędzić nasze maleństwo do trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę.

Craig zaśmiał się krótko.

— Musiałbyś mieć do tego niezły wiatr, chłopie.

— Nie, wystarczy pochyłe zbocze.

— I dużo szczęścia.

— Ja nie żartuję, Wiley. Będziemy jechać zboczem aż do Xanthe.

— Jasne — odparł Craig. — A jak będziemy mieli dobry wiatr w plecy, to pobijemy rekord.

Trumball spojrzał na niego, po czym rzekł:

— Sprawdź wiadomości, dobrze?

Były dwie, obie od Stacy. Pierwsza informowała o wypadku Fuchidy i akcji ratunkowej Rodrigueza. I odkryciu przez biologa bakterii syderofilnych. Obaj mężczyźni wysłuchali krótkiego raportu Hali, po czym spojrzeli po sobie.

Craig zagwizdał cicho.

— Zastanawiam się, jak wyglądają bokserki Mitsuo.

— Nie chcesz tego wiedzieć — odparł Craig ze śmiechem, potrząsając głową.

Druga wiadomość od Dezhurovej była prognozą pogody. Burza piaskowa rozszerzała się, ale nadal trzymała się poniżej równika.

— Dopóki trzyma się półkuli południowej, nic nam nie będzie — oznajmił radośnie Trumball.

Craig był mniej zadowolony. Patrząc na prognozę pogody, mruknął:

— Ale się rozszerza. Jeśli przekroczy równik, będziemy w niezłych tarapatach.

— Nie bądź marudny, Wiley. Ten pojazd przeżył już burzę piaskową, wiesz o tym.

— Taa, a ja skakałem z płonącej platformy wiertniczej do Zatoki Meksykańskiej, ale to nie znaczy, że chcę to robić jeszcze raz.

Odpowiedzią Trumballa było mocniejsze wciśnięcie pedału gazu. Craig patrzył, jak prędkościomierz przekracza trzydzieści jeden kilometrów na godzinę. Z cynicznym uśmieszkiem przypomniał sobie stare powiedzonko łowców nagród: możesz uciekać, ale nie ukryjesz się.

Tarawa

Peter Connors nie był na służbie. Co więcej, napawał się siedzeniem na plaży obok dwukondygnacyjnego apartamentowca, w którym mieszkał, kiedy zadzwonił telefon.

Ponieważ był szefem kontroli lotów misji na Marsie, Connors zawsze miał przy sobie telefon komórkowy, gdzie się tylko nie ruszył, choć na malutkich wysepkach atolu nie dało się naprawdę oddalić od centrum kontroli lotów.

Leżał wygodnie na starym kocu, z piętami wbitymi w miękki biały piasek, słuchając, jak słońce uderza rytmicznie o rafę i wtedy zapiszczał malutki telefon. Dźwięk był natarczywy, choć stłumiony przez plastykową plażową torbę.

Wzdychając z rezygnacją, Connors usiadł i zaczął grzebać w torbie. Miał ze sobą przystawkę wideo, ale z niej nie korzystał, chyba że musiał obejrzeć jakieś dane.

— Connors — rzucił ostro. Mewa zatoczyła pętlę nad plażą, szukając resztek.

— Mówi doktor Li Chengdu — rozległ się głos chińskiego naukowca, tak wyraźny, jakby Li stał tuż obok niego.

— Doktor Li! Jak się pan ma? — Connors od razu przybrał pozycję pionową.

— Na zdrowie nie mogę narzekać. A pan?

— Znakomicie, dziękuję — odparł grzecznie Connors. W rzeczywistości od lądowania nie udało mu się solidnie wyspać, przez co wciąż był półprzytomny.

— Chciałem pana poinformować o potencjalnym problemie — oznajmił głos Li, płaski i spokojny, bez śladu emocji.

— Problemie?

— Być może jestem nadmiernym pesymistą, ale pan jest bliższym przyjacielem Jamiego Watermana niż ja, więc…

— Problem z Jamiem? — Connors o mało nie podskoczył.

— Nie z nim. Ale związany z nim.

— Co pan chce przez to powiedzieć?

Li wahał się tylko przez ułamek sekundy.

— Jak pan wie, jestem członkiem rady doradczej komisji Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów do spraw ekspedycji na Marsa.

— MKU, tak.

— Właśnie zadzwoniła do mnie przewodnicząca komisji profesor Quentin z Cambridge.

— Wiem, kim jest — rzekł Connors, zastanawiając się, kiedy Li dojdzie do sedna sprawy.

— Do niej, z kolei, zadzwonił pan Trumball.

Ach tak, pomyślał Connors. Człowiek-skarbonka czymś się wkurzył.

— Pan Trumball — mówił dalej Li — sugeruje, że należy odwołać Watermana ze stanowiska dyrektora misji.

Odwołać? — warknął Connors. — To jakieś gów… jakaś bzdura.

— Pan Trumball bardzo nalegał.

— W jaki sposób chce odwołać Watermana, kiedy ekipa jest nadal na Marsie?

Tym razem wahanie Li było bardziej widoczne.

— To może mieć wpływ na finansowanie następnej ekspedycji, to chyba jasne.

— A cóż takiego, u licha, wkurzyło Trumballa? — dopytywał się Conors, zapominając o zwyczajowym szacunku dla człowieka, który był dyrektorem misji podczas pierwszej ekspedycji.

— To nie jest dla mnie całkowicie jasne.

— Co więc możemy w tej sprawie zrobić?

— Jeszcze nie wiem. Pomyślałem jednak, że jako przyjaciel Watermana, chciałby pan go o tym poinformować. Przygotować, że tak powiem.

— Chce pan powiedzieć: przekazać mu złe nowiny.

— Nie, nie! Jego odwołanie nie jest konieczne. Tak naprawdę, to komisja MKU będzie wolała zatrzymać go na tym stanowisku. Pomyślałem tylko, że dobrze byłoby, by wiedział, co się tu dzieje.

Connors skinął głową.

— Dobrze. Rozumiem.

— Dziękuję panu — oparł Li i rozłączył się.

Connors siedział przez chwilę na piasku i myślał. Komisja może i woli zatrzymać Jamiego, jeśli jednak stary Trumball narobi wystarczającego szumu, wywalą Jamiego tylko po to, żeby stary dureń był zadowolony. Jeśli przyjdzie im wybierać między Jamiem a forsą na następną wyprawę, wybiorą forsę. Będą musieli.

Soi 50: Popołudnie

Jamie włożył skafander i wyszedł na zewnątrz obserwować powrót samolotu. Nie ma problemów z pogodą, pomyślał. Mimo burzy piaskowej, szalejącej po półkuli południowej, niebo było czyste i jasne, może o jeden odcień ciemniejsze niż zwykły pomarańczowy beż, ale czyste i całkowicie bezchmurne. Delikatnego beżu nad jego głową nie mącił ani jeden malutki cirrus.

Powinienem być w środku i analizować dane ze stacji ustawianych przez Dexa i Oposa na ich trasie, powiedział sobie. Albo skończyć badania stratygraficzne terenu wokół bazy. Projekt Dexa.

W ich danych geologicznych objawiła się poważna niespójność, problem, który coraz bardziej martwił i denerwował naukowców na Ziemi. Wszyscy zgodzili się, że kiedyś Mars był bardziej ciepły i wilgotny. Na północnej półkuli był kiedyś ocean, a przynajmniej płytkie, szeroko rozlane morze. Tylko że to było setki milionów lat temu, może nawet miliardy lat.

Mimo to dane zbierane przez badaczy zaciemniały ten obraz. Stacje geometeorologiczne, próbki z odwiertów, dane z dryfujących balonów — wszystko wskazywało, że dzisiejszy Mars jest pod powierzchnią jałowego piasku znacznie cieplejszy niż powinien. Z wnętrza planety napływało więcej ciepła, niż oczekiwali tego geolodzy. Znacznie więcej.

Mars był mniej ciepły niż sto milionów lat temu, co jest w geologii stosunkowo krótkim okresem. Szerokie, płytkie morze istniało znacznie dłużej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać, jeśli tylko wierzyć danym.

Naukowcy nie lubią zmieniać opinii, nie bardziej niż teologowie i kierowcy ciężarówek, jeśli jednak fakty przeczą ich przekonaniom, nie mogą się przed nimi ukryć ani wygodnie ich zignorować. Fakty wydawały się mówić, że Mars był cieplejszy i bardziej wilgotny przez znacznie dłuższy okres czasu, niż dotąd przypuszczano. O wiele dłuższy. To nie miało sensu. Obalało wszelkie starannie skonstruowane teorie o przeszłości czerwonej planety. Na to jednak wskazywały uzyskiwane właśnie dane.

W przypadku wątpliwości, jeśli dane i teorie do siebie nie pasują, należy poszukać następnych danych. Naukowcy na Ziemi zasypywali badaczy na Marsie żądaniami przysyłania większych ilości danych, więcej faktów, więcej informacji o historii Marsa. Zanim mogli choć pomyśleć o porzuceniu swoich dopieszczonych teorii, domagali się, upominali, walczyli o kolejne liczby.

Jamie wiedział, że powinien dołożyć wszelkich starań, żeby zaspokoić żądania z Ziemi. Niespójności w obrazie geologicznym martwiły go tak samo, jak naukowców, którzy zostali na błękitnej planecie. Nie robił jednak nic, stojąc przed kopułą i wypatrując pojawienia się powracającego samolotu. I myśląc o wiosce na klifie. Nie mogę zacząć ekspedycji do Wielkiego Kanionu, dopóki Dex i Opos nie wrócą, myślał. Nie mogę porzucić moich obowiązków i pojechać na poszukiwania, których nawet nie ma w planie misji.

Czuł jednak zew niszy położonej wysoko na ścianie kanionu. Czuł się, jakby wzywali go przodkowie. Jakby po raz pierwszy dziadek zabrał go do wioski Starych, w Mesa Verde.

— Twoi przodkowie wybudowali tu domy dawno, dawno temu, Jamie — rzekł dziadek Al.

— To nie byli nasi przodkowie — odparł Jamie z całą pewnością dwunastolatka. — Jesteśmy Nawaho, a oni to Anasazi.

— Ale byli naszym przodkami — upierał się Al. — Anasazi oznacza Starych.

Młody Jamie z uporem potrząsnął głową.

— Nasz lud przybył tu, kiedy oni odeszli, dziadku. Czytałem o tym w książkach od ciebie.

Al zaśmiał się łagodnie i mruknął:

— Ach, pisarze. Co oni tam wiedzą?

Może Al miał rację, rozmyślał Jamie. Może wszyscy jesteśmy spokrewnieni. Nawet tu, na Marsie.

Jego wzrok przyciągnął ruch na ciemniejącym niebie. Przebłysk słońca, nic innego. Jamie przyglądał się miedzianej kopule nad głową i nic nie zobaczył.

Kolejny błysk i tym razem jego oko to wyłapało. Samolot przybrał wyraźną formę i zataczał kręgi na niebie. Jamie nie spuszczał z niego wzroku, bał się, że znów go zgubi. Odruchowo dotknął nadgarstka i przełączył na częstotliwość komunikacyjną.

— Przygotowuję się do podejścia do lądowania — głos Rodrigueza brzmiał spokojnie, chłodno, profesjonalnie.

— Zrozumiałam, przygotowanie do podejścia — Stacy Dezhurova brzmiała równie sztywno i formalnie.

Jamie słuchał i obserwował, jak samolot przybiera kształt na beżowym niebie, a gdzieś głęboko w duszy zastanawiał się nad tym, jakim cudem jest fakt, że stoi na Marsie, a dwaj badacze właśnie wracają z wyprawy do najwyższej góry w Układzie Słonecznym.

Rodriguez upierał się, żeby wszyscy trzymali się od nich z daleka, gdy on i Fuchida zdejmowali skafandry.

— Nie życzę sobie żadnych dowcipów o śmierdzielach — ostrzegł.

Jamie pozwolił im wejść natychmiast do bazy, bez rozładowywania samolotu. Biolog opierał się mocno na Rodriguezie, używając go jako kuli. Stacy Dezhurova wyszła na zewnątrz, by pomóc Jamiemu przenieść pojemniki z próbkami Fuchidy, zaś dwaj mężczyźni zdjęli skafandry i ruszyli prosto pod prysznic. Dopiero potem Fuchida pozwolił Vijay obejrzeć swoją kostkę.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobili Jamie i Dezhurova, było właściwe przymocowanie samolotu. Choć marsjańska atmosfera była bardzo rzadka i nawet solidny podmuch nie zdołałby unieść samolotu, mieli w perspektywie nadciągającą burzę i nie chcieli podejmować żadnego ryzyka: samolot musiał być solidnie umocowany.

Po przeniesieniu próbek Fuchidy do śluzy kopuły, Stacy rzekła:

— Powinnam sprawdzić samolot, upewnić się, czy wszystkie systemy wyłączono prawidłowo.

— Dobrze — zgodził się Jamie. — Ja zaniosę pojemniki Mitsuo do środka.

Trudy Hali czekała z niecierpliwością i porwała próbki Fuchidy jeszcze ze śluzy. Zaniosła je do laboratorium biologicznego, a Jamie w tym czasie ściągał skafander.

Vijay weszła do śluzy, gdy zdejmował hełm.

— Jak kostka Mitsuo?

— Paskudnie skręcona, ale nie ma złamania czy śladu pęknięcia.

— Dobrze — odparł Jamie, zdejmując rękawice.

Przez chwilę obserwowała go w milczeniu, z zabawnym uśmieszkiem na ustach.

— Pomóc ci w rozbieraniu?

Jamie poczuł, że marszczy brwi. Miała sposoby na zawstydzenie go, które były, no… zawstydzające.

— Nie rzucę się na ciebie, Jamie — powiedziała cicho, pomagając mu zdjąć twardą skorupę skafandra przez głowę.

— To niedobrze — mruknął.

— Ty chyba zaczynasz wyrabiać sobie poczucie humoru!

— Z niewielką pomocą moich przyjaciół.

— Więc jest nadzieja, chłopie.

Usiadł na ławce i pochylił się, by zdjąć buty. Vijay chciała uklęknąć i pomóc mu, ale jąodgonił.

— Zbyt prowokacyjne — rzekł. — Nigdy bym nie zdjął tych kalesonów.

Jej oczy rozszerzyły się na chwilę, po czym wybuchła śmiechem. Jamie wyszczerzył się, po czym sam zaczął się śmiać.

— To zdecydowanie jest inny gatunek! — Trudy Hal) promieniała szczęściem. Nawet Fuchida pozwolił sobie na szeroki uśmiech, zamiast zwykłego beznamiętnego wyrazu twarzy.

Ares olympicus — rzekł. — Tak je nazwiemy.

Sześciu badaczy siedziało dookoła kuchennego stołu nad tackami z kolacją. Wychodząc z laboratorium biologicznego Fuchida i Hali ogłosili, że przywiezione przez Mitsuo próbki skał z Olympus Mons zawierają kolonie organizmów podobne, lecz odmienne od bakterii, które otrzymano podczas odwiertów w pobliżu bazy.

— Dlaczego nie nazwiecie ich imieniem odkrywcy? — spytała Stacy. — Czy nie ma takiego zwyczaju?

Fuchida skinął lekko głową. Hali wyjaśniła:

— Brumado i Malater nazwały poprzednie porosty Ares marineris.

— Tak, ale kanion nazwano na cześć próbnika, który go odkrył — przypomniał Rodriguez.

— Tommy jest rozczarowany, że nie nazwaliśmy porostów jego imieniem — zakpiła Hali.

Ciemnoskóra twarz Rodrigueza pociemniała jeszcze bardziej.

— A tak serio — mówiła dalej angielska biolog — myślę, że nie jest złym pomysłem nazywanie gatunków według miejsca, gdzie zostały znalezione, a nie imieniem odkrywcy.

— Zwłaszcza, że to nie tyje odkryłaś — dodała Vijay. Hali tylko syknęła.

Po kolacji Jamie udał się do swojej kwatery i jak zwykle włączył swój komputer, by przejrzeć pocztę. Przeważnie to co zawsze, kolejne zapytania od komitetu geologicznego z prośbami o analizę stratygraficzną, którą miał wykonać Dex. Była także osobista wiadomość od Pete’a Connorsa.

Zastanawiając się, czego chce były astronauta, Jamie przejrzał rutynowe wiadomości, po czym wywołał na ekran laptopa ciemną, melancholijną twarz Connorsa.

— Mam dla ciebie niepokojące wieści, chłopie — zaczął Connors bez wstępów. — Zdaniem doktora Li, stary Trumball wkroczył na wojenną ścieżkę i będzie próbował wykopać cię ze stanowiska dyrektora misji. Li boi się, że finansowanie nowej ekspedycji będzie zagrożone, jeżeli MKU nie zrobi tego, co on chce. Wiem, że za wiele nie możesz z tym zrobić, ale Li uważa, że powinieneś o tym wiedzieć i ja się z tym zgadzam. Przepraszam, że zwalam ci takie gówno na głowę, Jamie, ale sądzę, że lepiej, abyś wiedział, niż gdyby miało cię to zaskoczyć.

Przez chwilę Jamie siedział na swoim skrzypiącym krześle i patrzył tępo w twarz Connorsa, zatrzymaną na ekranie laptopa. Pete nie wyglądał na zmartwionego, pomyślał. Raczej na wkurzonego.

Jak się czuję? — Jamie zadał to pytanie sam sobie. Otępiały, brzmiała odpowiedź. Nie odczuwam złości ani smutku, ani nawet obrzydzenia. Żadnej reakcji emocjonalnej. Wszystko dzieje się tak daleko stąd, sto milionów od wszystkiego, co może dotknąć, posmakować czy poczuć. Ponad sto milionów kilometrów.

Więc stary Trumball jest ze mnie niezadowolony. Pewnie dlatego, że pozwoliłem Dexowi jechać na wyprawę. Jeśli utkną w burzy piaskowej, stary dostanie szału.

I co z tego? — pomyślał Jamie. Odbierze mi stanowisko. Czy to czyni jakąś różnicę? Myśli jak biały, myśli, że to stanowisko sprawia, że robię to, co robię. Nie ma pojęcia, jak wszystko tutaj działa. Stanowisko nie jest ważne: nie znaczy prawie nic. Pracujemy teraz jak rodzina, grupa braci i sióstr odciętych w głuszy, zależnych od siebie, jakiś zakres obowiązków, napisany przez kogoś na Ziemi, nie ma znaczenia.

Zamknął komputer, wstał i ruszył do kuchni. Teraz dobra filiżanka kawy i dobrze przespana noc.

Może powinienem sprawdzić, co u Dexa i Oposa, zanim pójdę spać. Doszedł do wniosku, że to zbędne. Wieczorny raport nie wykazał niczego, czym należałoby się martwić. Ogniwa paliwowe nadal nie działały, ale to żadna nowość. Łazik doskonale sobie radził. Czas mieli znakomity.

Dopóki burza nie przekroczy równika, nic im nie będzie.

Vijay i Trudy Hali siedziały przy stole, głowa przy głowie, jakby powierzały sobie jakieś tajemnice albo plotkowały. Gwałtownie ucięły rozmowę, gdy zauważyły zbliżającego się Jamiego.

Pojemnik z kawą był prawie pusty. Jamie nalał sobie pół filiżanki ciepławej, bezkofeinowej lury, po czym ujrzał migające czerwone światełko.

— Mamy taką zasadę, że ten, kto nalewa ostatnią filiżankę, czyści pojemnik — przypomniała Vijay ze swojego miejsca przy stole.

— Wiem — odparł żałośnie Jamie — parę razy już się na to nadziałem.

Trudy przeprosiła i udała się do swojej kwatery. Vijay wstała i podeszła do Jamiego, który płukał pojemnik ze stali nierdzewnej w zlewie, a następnie otworzył zmywarkę. Była nadal pełna zastawy stołowej.

— Wyjmę te rzeczy — zaofiarowała się Vijay. — A ty wypij kawę, zanim wystygnie.

— Gorąca to ona nigdy nie była — mruknął Jamie. Wyciągając plastykowe talerze ze zmywarki, Vijay spytała beztroskim tonem:

— No i jak leci, chłopie?

— Och, znakomicie. Stary Trumball chce mnie wylać, poza tym wszystko super.

— Co?

Streścił jej nowiny z Ziemi. Vijay, zwykle radosna, posmutniała, gdy jej wyjaśnił, co porabia starszy Trumball.

— Nie może tego zrobić — powiedziała, gdy skończył. — Ajeśli może?

— Nie pozwolimy mu. Nie zgodzimy się na to.

Jamie schylił się, by wygarnąć widelce i łyżeczki z koszyczka. Prostując się, odparł:

— To nie ma znaczenia.

— Nie ma znaczenia? Nie chcesz… Dotknął jej ust, nakazując jej milczenie.

— Nie dbam o to, jak nazywa się moje stanowisko. Jesteśmy tu i robimy, co do nas należy. Stary Trumball może sobie zmieniać schematy organizacyjne, to nie ma znaczenia.

— Ale on chce oddać dowództwo Dexowi!

— No to co?

— Nie przejmujesz się tym?

— Niespecjalnie. Tak naprawdę, jeśli ktoś przejmie ode mnie obowiązki dyrektora misji, będę miał więcej czasu i pojadę na wyprawę do kanionu, żeby przyjrzeć się dobrze wiosce.

— Jeśli nowy dyrektor ci na to pozwoli — rzekła.

— A jak mnie powstrzyma?

Otworzyła szeroko oczy. Przez długą chwilę patrzyła na Jamiego, aż wreszcie powoli na jej twarz wypełzł uśmiech. Jamie stał naprzeciwko niej, chłonąc ciepło tego uśmiechu.

— Tak lepiej — powiedziała wreszcie Vijay. — Już myślałam, że położysz się i pozwolisz, żeby po tobie deptali.

— Mało prawdopodobne — odparł. — Jestem samcem alfa, pamiętasz? My, samce alfa, nie pozwalamy innym deptać po sobie.

Wyciągnął rękę, ona wyciągnęła swoją i razem ruszyli do kwatery Jamiego.

Soi 56: Poranek

— Na Boga, jest!

Wiley Craig wskazał coś prawą dłonią, lewą trzymając na kierownicy.

Dex Trumball spojrzał pod poranne jasne słońce. Na postrzępionym, purpurowym horyzoncie zobaczyli wysmukły metalowy kształt, połyskujący i wyglądający całkiem obco w marsjańskim krajobrazie.

Łazik pędził z maksymalną prędkością przez skalne pole, jego sprężyste koła podskakiwały tak, że musieli przypiąć się pasami.

— Odjechaliśmy za daleko na północ, Wiley — rzekł Trumball. — Stracimy pół dnia na dostanie się do celu.

Na porośniętej szczeciną twarzy Craiga wykwitł uśmieszek.

— Nieważne, jak daleko jest, ale wygląda OK, nie? Dex skinął głową i przyznał:

— Tak, wygląda OK.

Burza piaskowa na południowej półkuli wreszcie ucichła, według ostatniego raportu meteorologicznego. Craig pozwolił sobie wyrazić ulgę. Trumball, równie uradowany z tego, że burza w nich nie uderzyła, zachowywał się bardziej powściągliwie.

— Nawet gdyby przekroczyła równik, moglibyśmy ją ominąć.

— Nie wiem, Dex — rzekł przytomnie Craig. — Te burze trwają tygodniami.

— Nie o tej porze roku.

— Jasne. A w Kalifornii nigdy nie pada deszcz.

Trumball wstał i potoczył się do tyłu łazika w okolice śluzy, gdzie znajdowały się stojaki ze sprzętem, trzymając się uchwytów. Craig manewrował łazikiem po polu skalnym, w końcu wjeżdżając na gładszy, lekko podwyższony teren. Generator nabierał kształtu w oczach, wysoka wieża z polerowanego aluminium odbijająca poranne słońce, na trzech smukłych metalowych nogach, z dyszami silników rakietowych wystającymi od spodu pojazdu.

— No, dalej — odezwał się Trumball z końca pojazdu. — Popędź go trochę. Musimy trochę nadgonić.

— Tak, żeby pogubić koła? — sprzeciwi! się Craig. — Kolejne pół godziny nas nie zbawi.

Trumball mruczał coś do siebie, gdy sprawdzał sprzęt wideo. Zewnętrzne kamery rejestrowały wszystko; widoki będą nie tylko frajdą dla geologów badających Marsa, ale doskonałym materiałem dla wycieczek VR, które Dex będzie nadawał na Ziemię.

Nim Craig zatrzymał łazik przy generatorze, Dex był odziany w skafander i wchodził do śluzy.

— Czekaj chwilę, chłopie — zawołał Craig. — Nigdzie nie wyjdziesz, zanim nie sprawdzę ci skafandra.

— Oj, przestań, Wiley, sam przerobiłem listę kontrolną. Przestań być małostkowy.

Craig nie dawał się jednak zbyć. Sprawdził szybko lecz starannie skafander Trumballa, po czym oznajmił, że ten jest gotów do wyjścia.

— Zawołam, kiedy włożę skafander, żebyś mógł wrócić i sprawdzić mój.

— Dobra, dobra.

Generator pracował, pobierając wodę z odwiertu wykonanego do poziomu wiecznej zmarzliny zdalnie pod nadzorem Craiga, pobierając rzadkie marsjańskie powietrze i automatycznie oddzielając składniki.

Nim Crag wynurzył się ze śluzy i stanął na rdzawym gruncie, Trumball zdołał już ustalić, że zbiorniki z wodą i metanem są prawie pełne.

— Świetnie, doskonale — rzekł Wiley. — Teraz zatankujemy.

Zajęło to ponad godzinę. Craig obsługiwał węże i obserwował mierniki, Dex przekazał” na Tarawę kolejną sesję VR: nieustraszeni badacze wyrąbujący sobie drogę przez marsjańską puszczę dotarli do generatora paliwa. A teraz po Pathfindera!

Kiedy już wspięli się z powrotem do łazika, Dex szybko wyskoczył ze skafandra i poszedł do kokpitu. Szybki rzut oka na wskaźniki poinformował go, że wszystko świeci na zielono, z wyjątkiem czerwonego światełka ogniw paliwowych. Zmienimy to na zielone, powiedział sobie. Jak tylko Wiley rozłoży elektrolitycznie wystarczającą ilość wodoru, żeby je napełnić.

Przed zachodem słońca znajdowali się już w drodze do Ares Vallis, a generator znikł za horyzontem. Dex prowadził, Craig siedział z tyłu, grzebiąc w ogniwach paliwowych.

— Nie przeciekają? — zawołał Trumball przez ramię. Zrezygnowane westchnienie Craiga doleciało z tylnej części modułu.

— Szczelne spawy, a niech mnie — warknął.

— Co się stało?

— Te cholerne naczynia Dewara mają utrzymać ciekły wodór — odparł Craig, kopiąc pojemnik z nierdzewnej stali po podłodze łazika.

— No i?

— Spawy ciekną jak sito potraktowane serią z cekaemu.

— Dalej ciekną?

— Czy papież jada spaghetti?

— Jak bardzo?

Craig przecisnął się do kokpitu i opadł na fotel po prawej stronie.

— Muszę coś policzyć, ale dobrze to nie wygląda. Bez komputera nic nie wymyślę.

Trumball zauważył, że Craig jest bardziej zły niż zmartwiony. Poradzimy sobie bez ogniw paliwowych, pomyślał. Do licha, radzimy sobie bez nich już przez tydzień. Ale jednak trzeba by pozbyć się tego czerwonego światełka z kokpitu.

— Najnowsze ogniwa paliwowe, z jakich korzystają na Ziemi, przechowują wodór w nanorurkach — mruczał Craig. — Nanorurki się sprawdzają, chłopie. Nasiąkają wodorem molekularnym jak gąbka i mocno go trzymają. A my mamy tylko te przeciekające naczynia Dewara.

Słońce było już blisko horyzontu, jak zobaczył Dex. Cienka kreska chmur w górze odbijała jasnoczerwone refleksy.

— Będziemy mieli piękny zachód słońca, Wiley. Craig podniósł wzrok znad komputera.

— Tak, cudny. Przypomina mi Houston. Mieliśmy tam przepiękne zachody słońca dzięki zanieczyszczeniom wyrzucanym w powietrze przez rafinerię.

Trumball zaśmiał się.

— Tu nie ma fabryk.

— Nie, ale… — Craig nagle zamarł.

— O co chodzi, Wiley?

— Te chmury.

Rozległ się brzęczyk radia. Trumball wdusił brzęczyk odbioru i na ekranie pojawiła się poważna twarz Stacy Dezhurowej.

— Najnowszy raport meteorologiczny — rzekła, a wyglądała na zmartwioną. — Pojawiła się nowa burza piaskowa, tym razem na półkuli północnej.

— Gdzie? — spytał Trumball.

— Dokładnie tam, gdzie jedziecie — nadeszła odpowiedź.

Soi 56: Wieczór

Jamie patrzył na ekran z mapą pogody. Nałożył na nią pozycję i wykres trasy łazika Trumballa i Craiga. Burza ich dopadnie, pomyślał.

— Co chcesz zrobić? — spytała Stacy Dezhurova ze swojego fotela przy konsoli łączności.

Jamie spojrzał na nią. Wyglądał na zatroskanego.

— Są dalej niż w połowie drogi do Pathfindera — odparł, głośno myśląc. — Jeśli powiem im, żeby zawrócili i ruszyli w stronę generatora, burza i tak w nich uderzy.

— Więc sądzisz, że powinni jechać dalej?

— Burza idzie ze wschodu na zachód; oni jadą z zachodu na wschód. Mogą przez nią przejechać.

— Zakładając, że będą mogli jechać, kiedy burza uderzy.

— Jeśli nie, muszą przeczekać.

Dezhurova skinęła głową, a jej zwykle ponura twarz była mocno zatroskana.

— Gdybyśmy tylko mogli przewidzieć rozmiary tej burzy — mruknął Jamie. — Do licha! Badamy marsjańską pogodę od ponad dwudziestu lat, a dalej nie umiemy zrobić solidnej prognozy.

Stacy uśmiechnęła się słabo.

— Ziemską pogodę bada się od prawie dwóch stuleci, a mimo to meteorologowie też nie umieją zrobić solidnej prognozy, Jamie.

— Może nie będzie aż tak źle, jak to wygląda — rzekł, przypominając sobie burzę, którą sam przetrwał. — Jeśli się przymocują, nic im nie będzie.

— A jeśli burza się rozrośnie? Te wielkie trwają tygodniami albo miesiącami.

Jamie skrzywił się i rzekł:

— Ta nie wygląda tak źle. Jak na razie.

— Ta na południowej półkuli trwała przez tydzień — odparła Dezhurova.

— Wiem — przyznał, wpatrując się w mapę pogody, jakby chciał ją zmusić do ujawnienia jakichś tajemnic intensywnym patrzeniem.

Dezhurova umilkła, pozwalając Jamiemu pogrążyć się we własnych myślach. Jamie wreszcie wstał i rzekł:

— Pogadamy o tym przy kolacji. Każdy rzuci jakimś pomysłem.

Pomysłów prawie nie było. Omówili sytuację przy kolacji, przemielając jedną opcję za drugą. Wszystko sprowadzało się do wyboru między pozwoleniem Craigowi i Trumballowi na dalsząjazdę prosto w serce burzy albo nakazanie im powrotu do generatora, żeby tam burza ich złapała.

— Są za daleko, żeby dotrzeć z powrotem do generatora, nim burza ich dopadnie — rzekł Rodriguez. — I tak ich złapie, bez względu na to, co postanowimy.

— Dex nie zgodzi się zawrócić — rzekła Vijay z absolutną pewnością. — On chce jechać dalej, bez względu na to, co się stanie.

— Gdybyśmy tylko wiedzieli, jak wielka będzie ta burza — zastanawiała się Trudy Hali. — Podejmiemy tę decyzję raczej w ciemno, nie?

— Burza się rozrośnie — prorokował Fuchida. — Może nawet dojdzie tutaj.

— Tutaj? — Trudy wyglądała na wystraszoną.

— Istnieje taka możliwość — rzekł Fuchida. Siedział ze skręconą nogą opartą na pustym krześle, z kostką owiniętą ciasno bandażem elastycznym.

— Ty też jesteś meteorologiem? — spytała z powagą Stacy.

— Tak, jestem — odparł z godnością Fuchida. — Kiedy odpalę na laptopie program meteorologiczny.

— Nąjwiąkszy problem — zaczął Rodriguez — to ogniwa słoneczne. Jeśli pył je zakryje, łazik straci główne źródło zasilania.

— Mogą jechać na bateriach — rzekła Hali.

— Jak długo? Ich ogniwa paliwowe nie pracują prawidłowo, nie pamiętasz? Zapasowy system zasilania nie jest stabilny.

Trudy wyglądała na zaskoczoną.

— O tym nie pamiętałam.

— Nie mogą siedzieć w ciemnościach dłużej niż jakieś czterdzieści osiem godzin, maksymalnie pięćdziesiąt — rzekł Rodriguez.

— Może dłużej, jeśli wyłączą wszystko co zbędne — rzekł Jamie.

— Ale co? Ogrzewanie musi działać, a to ono pożera najwięcej energii.

Stacy Dezhurova odezwała się:

— Jeśli tylko wrócą do generatora, będą mogli napełnić ogniwa w razie konieczności.

— Tak — odparł Jamie, odsuwając się od stołu. — Ale mój instynkt mówi, że należy im pozwolić posuwać się do przodu. To sposób na najszybsze wydostanie się z burzy.

— Chyba że burza okaże się większa i silniejsza — wtrąciła Hali.

— Jeśli tak będzie i tak będą w tarapatach, bez względu na to, co zrobią.

— A burza może uszkodzić ogniwa słoneczne — dodał ponuro Rodriguez. — W takim stopniu, że nie będą dawały dość prądu, by jechać łazikiem nawet po burzy.

— To doprawdy pocieszająca wiadomość — rzekła Hali. Reszta ponuro pokiwała głowami.

Jamie udał się znów do centrum łączności i usiadł przy głównej konsoli. Wszyscy pozostali stłoczyli się za nim. Wywołując łazik, Jamie czuł ciepło i napięcie w małym pomieszczeniu. Za dużo ciał. Za dużo strachu.

Mars jest życzliwym światem, powtarzał sobie, czekając, aż zgłosi się załoga łazika. Nie chce nam zrobić krzywdy.

Niezupełnie, zaprotestowała druga część jego umysłu. Tylko dopóki nie zrobisz czegoś głupiego, na przykład nie wpakujesz się w burzę piaskową trzy tysiące kilometrów od domu.

Ekran wypełniła nieogolona twarz Craiga. O ile Jamie widział Craig nadal prowadził łazik wśród wydłużających się cieni wieczoru.

Jamie opisał całą sytuacją i dwa możliwe warianty działania. Następnie zapytał:

— Opos, jak myślisz? Jaki wariant wybrałbyś?

Zanim Craig odpowiedział, Dex Trumball skierował na siebie kamerę i wtrącił się:

— Oczywiście, że jedziemy dalej! Zawracanie nie ma sensu. Jamie odparł cierpliwie:

— Dex, pytałem Oposa, nie ciebie. On jest dowódcą.

— Wiley i ja zgadzamy się — upierał się Dex. — Chcemy jechać dalej i wydostać się z burzy. Zawracanie do bazy byłby stratą czasu.

— Ale może byłoby bezpieczniejsze — podsunął Jamie. — Moglibyście wrócić do generatora, zanim burza was złapie i tam przeczekać, mając paliwo, wodę i tlen.

— Jedziemy dalej! — warknął Trumball.

— Opos, co o tym myślisz? — pytał dalej Jamie, Kamera pokazała znów jowialną twarz Craiga.

— Przede wszystkim to wolałbym, by nazywano mnie Wiley, nie Opos. Po drugie, zgadzam się z Dexem: należy jechać do przodu i wydostać się z burzy.

Jamie przetrawiał jego słowa w milczeniu przez chwilę. Czuł, jak inni nerwowo poruszają się za nim.

— Jesteś pewien? — spytał, próbując zyskać na czasie.

— Tak — odparł Craig.

Bezpieczniej byłoby, gdyby obozowali przy generatorze, powiedział do siebie Jamie. Jeśli jednak burza potrwa całe tygodnie albo nawet dłużej, skończy im się żywność i będą musieli wracać. Bez odzyskania Pathfindera. Cała wyprawa na nic. To właśnie gryzie Dexa. Przejechać taki kawał drogi i wrócić z pustymi rękami. To go nakręca.

Z drugiej strony, pomyślał, a jeśli oni tam zginą? Czy ten sprzęt jest aż tak ważny, żeby dla niego ryzykować życiem?

Trumball z powrotem skierował kamerę na własną twarz. Postrzępiona ciemna broda nadawała mu wygląd buńczuczny i wojowniczy, jakby mówił Jamiemu: tylko spróbuj mi się sprzeciwić.

— No i co? — nalegał. — Jakie są rozkazy, wodzu? Sarkazm, z jakim wymówił słowo rozkazy, był aż nadto widoczny.

— Jedźcie dalej — usłyszał Jamie własny głos. — Powodzenia.

Wyglądał na zaskoczonego.

Vijay poszła za Jamiem do jego kwatery, gdy wszyscy opuszczali centrum łączności. Co u licha, pomyślał Jamie. Jeśli reszta jeszcze nie połapała się, że ze sobą sypiamy, to teraz ma pewność.

Później, gdy leżeli przytuleni na wąskiej pryczy, szepnęła do niego:

— Postąpiłeś słusznie.

— Na pewno?

— Dex i tak nie posłuchałby rozkazu odwrotu. Sprzeciwiłby ci się otwarcie.

Jamie westchnął w ciemnościach.

— Tak, pewnie tak by było.

— Unikanie otwartego konfliktu było rozsądne.

— Może.

— Nie uważasz tak?

— To nie jest ważne — odparł.

— Jest ważne! — oparła się na łokciu i spojrzała na niego. — Nie należy dopuścić do podkopania twojego autorytetu.

— Nie przejmuję się tym, Vijay.

— Nie przejmujesz się? To czym się przejmujesz? Spojrzał na jej piękną twarz, ledwo widoczną w delikatnej poświacie zegara. Taka piękna, taka poważna i troszczy się o niego.

— Przejmuję się tym, że chcę, by Dex był jak najdalej stąd. Ode mnie. Od nas.

Soi 58: Poranek

— Wiatr się nasila — rzekł Wiley Craig.

Dex prowadził łazik, skupiając się na polu skał dość dużych, by zatrzymać czołg, objeżdżając głazy rozmiaru furgonetki, zaś jego umysł geologa błagał, by pozwolono mu wyjść na zewnątrz i zobaczyć, z czego są zrobione. Nie ma czasu, powiedział sobie Dex, patrząc na ciemniejące niebo. W naukę będziemy się bawić w drodze powrotnej.

Craig śledził odczyty na ekranie wyświetlacza. Wiatr wzmógł się do osiemdziesięciu pięciu węzłów: na Ziemi byłby to huragan, ale w rzadkiej atmosferze Marsa zaledwie zefirek. Prędkość wiatru jednak rosła, a na horyzoncie przed nimi zwieszała się nisko złowróżbna ciemna chmura.

— Jak tam ogniwa paliwowe? — spytał Dex, nie odrywając oczu od przedniej szyby.

Craig postukał w parę klawiszy na desce rozdzielczej.

— Spadły do sześćdziesięciu trzech procent.

— Pewnie będziemy musieli ich użyć, kiedy panele słoneczne wysiądą — rzekł Trumball przez zaciśnięte zęby. — Trzeba oszczędzać akumulatory.

— Użyć lub zburzyć — mruknął Craig. — Mamy dla nich trochę roboty, zanim spadną do zera.

Rozwarcie szczęk wymagało od Dexa świadomego wysiłku. Zaciskał zęby tak mocno, że rozbolała go głowa. Gdyby to nie było tak przerażające, może i byłoby nawet śmieszne, powiedział sobie w duchu. Prowadzę ten wozik jak dzieciak grający w jakąś grę wideo, próbując manewrować po polu skał i wydostać się na otwartą przestrzeń, zanim uderzy w nas burza.

— Jakieś nowe dane o burzy?

Craig postukał w klawisze, spojrzał na ekran, po czym westchnął głośno.

— Rośnie.

— Super.

Powinniśmy byli wrócić do generatora, przyznał Dex. Jamie powinien był rozkazać nam wrócić. Wiley nie powinien był się upierać. To nie jest gra; ta burza może nas zabić, na litość boską.

— Mam poprowadzić? — spytał łagodnym tonem Craig. Dex spojrzał na starszego kolegę.

— Wiley, gdybym nie prowadził, obgryzłbym sobie paznokcie do łokci.

Craig zaśmiał się.

— Co ty, nie jest tak źle, Dex. Opowiem ci o huraganie, który uderzył, jak próbowaliśmy zatamować wielki wyciek na platformie wiertniczej w Zatoce Meksykańskiej. To było koło Biloxi…

Dex słuchał nieuważnie, ale cieszył się, że Craig próbuje rozładować napięcie. Próby były oczywiście nieskuteczne, ale był mu wdzięczny, że się stara.

— Burza piaskowa, mówi pan?

Darryl C. Trumball poczuł ukłucie przerażenia, gdy spojrzał na ekran ścienny. Odruchowo przesunął ręką po ogolonej głowie. O czwartej po południu w Bostonie było już ciemno; za oknami biura widać było bożonarodzeniowe lampki porozwieszane na drzewach parku.

— Tak, proszą pana — powiedział obraz Pete’a Connorsa na ciemnym ekranie, a jego ciemna twarz przybrała wyraz poważny, i nawet ponury.

— I mój syn tam jedzie?

Jeśli już o tym mówimy, panie Trumball, to pana syn upiera się przy tym. Jamie sugerował, żeby wrócili…

— Sugerował? — warknął Trumball. — Na Boga, on ma tam dowieść. Co pan ma na myśli: sugerował? Powinien był rozkazać Dexowi wrócić! — dla podkreślenia wagi swych słów, walnął pięścią w biurko.

Connor zastanawiał się nad czymś przez chwilę.

Panie Trumball — rzekł w końcu — pański syn ma poważne problemy z wypełnianiem rozkazów. Jamie mógłby stanąć mu na głowie, a i wtedy wątpię, czy Dex by go posłuchał.

— To jakaś bzdura! — wybuchnął Trumball. — Mój syn umie pracować w zespole. Wie, jak wypełniać moje rozkazy, u licha! Ten czerwonoskóry idiota, którego tam wysłaliście, nie nadaje się nawet do zarządzania stadem piesków preriowych, a co dopiero zespołem najlepszych naukowców na świecie.

— Jamie Waterman jest jednym z najlepszych ludzi, jakich miałem zaszczyt spotkać — odciął się Connors, nie wahając się ani przez mgnienie oka. — Nie dałoby się znaleźć nikogo lepszego do poprowadzenia tej wyprawy.

Trumball patrzył z niechęcią na obraz na ekranie.

— Tej burzy nikt się nie spodziewał — mówił dalej Connors, bardziej ugodowym tonem. — Jest duża, ale widywaliśmy jeszcze większe. Jesteśmy przekonani, że pana syn i doktor Craig wyjdą: tego bez szwanku.

— Dobrze by było — mruknął Trumball, sięgając po jedno z eleganckich piór trzymanych na biurku.

— Jestem pewien, że tak będzie. Podczas pierwszej wyprawy przeżyłem burzę wraz z Jamiem. Udało nam się bez żadnych problemów.

— Jeśli coś się stanie mojemu synowi, ten człowiek odpowie mi za to osobiście. Rozumie pan? Odpowie osobiście. Przybiją go za jaja do najbliższego drzewa!

Connors najwyraźniej policzył do dziesięciu, zanim odpowiedział.

— Żeby to zrobić, musiałby pan najpierw przejść po moim trupie. Moim i jeszcze paru osób, które całkowicie ufają Watermanowi.

Zirytowany Trumball walnął pięścią w konsolę telefonu i obraz Connorsa znikł.

— Załatwię cię — mruknął starszy mężczyzna. — Ciebie, tęgi Watermana i wszystkich innych, którzy staną mi na drodze.

Za pomocą systemu rozpoznawania głosu polecił wywołać Waltera Laurence’a. Trzeba zacząć organizować jakiegoś haka na, tego Indianina. Nie będziemy czekać, aż Dexowi stanie się krzywda, to wyglądałoby na zbyt osobiste. Przygwoździmy mu tyłek do ściany od razu.

— Jestem pewien, że dotrze do bazy — mówił meteorolog — Przy obecnym tempie wzrostu i przemieszczania się dotrze do was za dwa dni, to jest za dwa marsjańskie dni, sole.

Jamie i Stacy Dezhurova oglądali raport meteorologiczny w centrum łączności. Meteorolog był na Florydzie, pewnie w Miami. W tle, za jego młodą, choć poważną twarzą, Jamie widział palmy i wysokie apartamentowce.

Młody meteorolog omówił krótko wszystkie dostępne dane maksymalna prędkość wiatru osiągnie ponad dwieście węzłów burza przesuwa się ze stałą prędkością trzydziestu pięciu węzłów wysokość chmur; ilość pyłu; przejrzystość. Wiele z tych liczb było prognozami albo szacunkami.

— Musimy sprawdzić, czy samoloty są porządnie przywiązane — mruknęła Stacy, gdy meteorolog mówił dalej.

Jamie skinął głową.

— I generator.

Obliczając coś szybko w pamięci, wiedział, że nawet wiatr o prędkości dwustu węzłów na Marsie nie miałby wystarczające mocy, żeby przewrócić generator z wypełnionymi zbiornikami. Marsjańska atmosfera była tak rzadka, że wiatry nie uderzały z dużą siłą. Jednak umysł podsunął mu obraz przewracającego się generatora, obalonego jak wielkie drzewo pod uderzeniem huragan.

Dezhurova skinęła głową.

— Trzeba się za to zabrać od razu.

— Tomas i ja zajmiemy się pracami na zewnątrz — rzekł kiedy meteorolog skończył. — Ty sprawdź, czy wszystko jest spakowane i czy pozostali są gotowi na uderzenie burzy.

Przesunął fotel do ekranu, z którego patrzył zatrzymany obraz meteorologa, z twarzą ściągniętą troską i wcisnął klawisz nadawania.

— Doktorze Kaderly, dziękujemy za raport. Bardzo nam się przydał. Prosimy aktualizować dane na bieżąco i poinformować nas, gdyby zaszły jakieś zmiany w przesuwaniu się żywiołu.

Następnie zwrócił się z powrotem do Stacy, która siedziała obok niego.

— Prześlij raport Kaderly’ego do Oposa, znaczy, do Wileya Craiga i Dexa. I niech reszta zacznie się przygotowywać do burzy.

— Dobrze, wodzu.

Jamie wstał i ruszył do śluzy, gdzie czekały na niego skafandry. Jakoś nie miał nic przeciwko temu, żeby Stacy nazywała go wodzem. W jej tonie nie było kpiny.

Wciągając poplamione rdzawym kolorem spodnie skafandra, myślał o Dexie i Craigu przebywających gdzieś między Xanthe a Ares Vallis. Utkną w burzy na co najmniej dwa sole. Bez zapasowego systemu elektrycznego. Akumulatory powinny im wystarczy, jeśli wyłączą, co się da. To znaczy, że będą musieli się zatrzymać i tkwić tam, dopóki burza po nich nie przejdzie.

Nic im nie będzie. Jeśli tylko nie spanikują i przeczekają, nic im się nie stanie.

O ile pył nie uszkodzi paneli słonecznych.

Soi 58: Popołudnie

— Co o tym sądzisz, Wiley? — spytał Dex Trumball, gdy meteorolog zakończył szczegółowy raport.

Craig prowadził łazik ze stałą prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę.

— Ile to do licha jest jeden węzeł? Zawsze mi się myli. Siedząc w fotelu z prawej strony, gapiąc się na ciemniejący horyzont przed nimi, Dex rzekł:

— To jedna mila morska na godzinę.

— A ile to jest w normalnych milach?

— A co za różnica? Craig zaplótł ręce piersi.

— Pewnie żadna.

— To jeden przecinek piętnaście mili lądowej.

— Jest o piętnaście procent dłuższa od mili lądowej?

— Zgadza się.

Trumball poczuł rozdrażnienie. Co za różnica, skoro jadą prosto w burzę piaskową. I to dużą.

— Więc przeczekanie burzy zajmie nam jakieś dwa sole.

— Jeśli będziemy tkwić w jednym miejscu, to tak.

Craig spojrzał na Dexa, po czym znów skoncentrował się na jeździe.

— Chcesz jechać dalej?

— Czemu nie? Dopóki panele słoneczne działają, czemu nie mielibyśmy jechać dalej? Wydostaniemy się z tego bałaganu najszybciej, jak się da.

— Hm — Craig zastanawiał się. — Do licha, przyjemnie się tu jedzie. Ładny, płaski teren.

Teren na zewnątrz nie był całkowicie pozbawiony skał, ale był o wiele bardziej otwarty i płaski niż upstrzona głazami równina Xanthe, którą już przebyli. Grunt lekko opadał aż do nizin regionu Ares Vallis.

— Zrobimy z tego szlaku trasę turystyczną, Wiley — rzekł Dex, głównie po to, żeby przestać myśleć o złowieszczej chmurze nad horyzontem.

— Chcesz zbudować tu drogę?

— Droga niepotrzebna. Zrobimy kolejkę linową jak na Księżycu. Tylko słupy co kilkaset metrów i lina między nimi. Wagoniki wieszamy na linie i zzziut! — Dex machnął ręką.

Craig podjął grę.

— I kabel doprowadzający elektryczność do wagoników, co?

— Tak — odparł Dex, próbując nie patrzeć na horyzont. — W każdym wagoniku parędziesiąt osób. Wagoniki hermetyczne jak statek kosmiczny, mające własne zapasy powietrza, ogrzewanie, jak ten łazik.

— I przesuwające się nad ziemią.

— Będą jeździć o wiele szybciej. Jakieś sto kilosów na godzinę. Nie spuszczając wzroku z przedniej szyby, Craig rzekł cicho:

— Szkoda, że teraz takiej nie mamy.

Dex wyjrzał na zewnątrz. Potężna chmura pyłu pędziła prosto na nich jak horda mongolskich zdobywców. Jeszcze trochę i dopadnie ich, a wtedy znajdą się w kompletnych ciemnościach.

Zadrżał odruchowo.

Jamie był na zewnątrz z Rodriguezem, mocując samoloty dodatkowymi linami, kiedy nadeszła wiadomość od Connorsa. W skafandrze Jamie nie widział byłego astronauty, słyszał tylko jego karmelowy baryton. Głos Connorsa brzmiał, jakby jego właściciel był poważnie zmartwiony i zatroskany.

— On wkroczył na wojenną ścieżkę, Jamie. Właśnie dowiedziałem się od doktora Li. Stary Trumball zadzwonił do niego i zrobił awanturę. Dzwoni do wszystkich z rady MKU. Bóg raczy wiedzieć, do czego zmierza.

Jamie poprosił o przekierowanie wiadomości Connorsa na prywatną częstotliwość, więc mógł wysłuchać jej sam.

— Tylko tego mi trzeba — mruknął, mocując linę trzymającą skrzydło samolotu do trzpienia zamocowanego w gruncie.

Głos Connorsa mówił dalej, niezrażony, z odległości stu milionów kilometrów.

— Rozmawiałem z paroma członkami rady. Nikt z nich nie chce cię odwoływać, ale boją się Trumballa. Musiał im już zagrozić, że odetnie fundusze na następną ekspedycję.

Wyprostowanie się w skafandrze nie było łatwe. Jamie złapał się na tym, że sapie z wysiłku. Spojrzał w kierunku kopuły. Fuchida i Dezhurova byli w kopule ogrodowej, starannie sprawdzając, czy plastykowa powłoka nie ma jakichś miniaturowych dziurek czy fałd, które mógłby rozedrzeć wiatr.

Kiedy wiatr zacznie wiać, czy niesione nim cząsteczki pyłu będą miały dość siły, by przedrzeć się przez powłokę bąbla? — zastanawiał się. Mało prawdopodobne, ale szansa przebicia przez meteoroid też była coś jak jeden do zyliona.

Connors mówił dalej.

— Odbyłem długą rozmowę z ojcem DiNardo. On jest doskonałym politykiem, jak to jezuita. Mówi, że powinieneś siedzieć cicho i zignorować całą aferę. Pewnie wszystko się skończy, jak będzie po burzy i do Trumballa dotrze, że jego synalkowi nic się nie stało.

Jamie skinął głową wewnątrz hełmu, podszedł do drugiego skrzydła samolotu i zaczął dociągać liny, które były już przymocowane.

— DiNardo mówi — gadał dalej Connors — że nie powinieneś nawet myśleć o podaniu się do dymisji, chyba że Trumball będzie naciskał nawet po burzy i stanie się jasne, że reszta rady stoi po jego stronie.

— Dymisji? — rzekł na głos Jamie. — On sądzi, że powinienem podać się do dymisji?

Connors kontynuował swój raport odmalowany w czarnych barwach, przypominając Jamiemu parę razy, jaką przykrość sprawia mu zawracanie głowy tymi manewrami politycznymi, ale sądzi, że Jamie powinien o tym wiedzieć. Wreszcie rzekł:

— I to jak dotąd wszystko. Poczekam na twoją odpowiedź. Przypilnuj, żeby była oznakowana jako poufna i nikt się do niej nie dobrał. A przynajmniej nikt nie powinien się do niej dobierać. Nie wiem, ilu z pracujących tutaj, donosi Trumballowi.

Cudowne nowiny, rzekł Jamie w duchu.

— Cóż, dobra, to już wszystko, chłopie. Czekam na twoją odpowiedź. Na razie!

Na wschodzie niebo zaczęło ciemnieć. A może to tylko moja wyobraźnia? — zadał sobie w duchu pytanie. Sprawdzę przyrządy, gdy wrócę do kopuły. Burza tędy przejdzie, ale chyba jest jeszcze za wcześnie, żeby ją zobaczyć. A ja mam do czynienia z kolejną burzą, z burzą polityczną na Ziemi.

Nawahowie wierzyli, że chmury są duszami zmarłych, przypomniał sobie Jamie. Czy przyjdziesz odwiedzić mnie jako chmura, dziadku? Czy będą to duchy Długiego Marszu, przybywające, by zemścić się na białych, którzy pozbawili ich ziemi?

Potrząsnął głową, żeby odsunąć takie irracjonalne myśli, po czym spojrzał na klawiaturę radiową na nadgarstku skafandra. Powiedział wyraźnie:

— Wiadomość osobista do Pete’a Connorsa, Tarawa. Pete, dostałem wiadomość. Właśnie przygotowujemy się tu to burzy, więc nie ma czasu na długie gadanie. Chcę nad tym wszystkim pomyśleć, zanim odpowiem. Dzięki za nowiny. Jeszcze się do ciebie zgłoszę.

Do licha, pomyślał, gapiąc się na wschodni horyzont. Rzeczywiście wygląda, jakby się chmurzyło. Może burza przemieszcza się szybciej. To by była dobra nowina — przetoczy się nad Dexem i Craigiem i wcześniej ich uwolni.

Ruszając z powrotem do śluzy, Jamie rozmyślał: Czemu Trumball jest taki wściekły? Dlaczego chce mnie pozbawić stanowiska dyrektora misji? Uprzedzenia? Zwykła złośliwość? Czy może to taki typ, który jest bardzo nieszczęśliwy, gdy wszyscy nie zatańczą, jak im zagra?

I wtedy Jamie usłyszał szept dziadka: wyobraź sobie, że jesteś na jego miejscu. Dowiedz się, co go trapi.

Dobrze, dziadku — odparł w duchu. Co trapi staruszka?

Jego syn jest w niebezpieczeństwie, nadeszła błyskawiczna odpowiedź. Martwi się o bezpieczeństwo Dexa. To naturalne. To jest dobre.

Przecież Trumball wiedział, że eksploracja Marsa wiąże się z pewnym ryzykiem. Może nigdy nie przypuszczał, że jego syn będzie musiał stanąć w obliczu niebezpieczeństwa jak wszyscy inni.

Popierał ekspedycję po Pathfindera. Tylko że nie sądził, że jego syn tam pojedzie i znajdzie się w niebezpiecznej sytuacji. A teraz wie, że stało się inaczej i boi się. Siedzi w biurze w Bostonie, a jego syn jest w środku burzy piaskowej sto milionów kilometrów od niego i nic nie może z tym zrobić.

Może tylko wściekać się i wyładowywać na najbardziej wygodnym z dostępnych celów, dyrektorze misji, który pozwolił jego synowi wpakować się w niebezpieczeństwo. Jest na mnie wkurzony, bo nie może nic zrobić w tej sytuacji. Boi się i jest sfrustrowany, próbuje rozwiązać ten problem tak, jak zawsze to robił: wyrzucając faceta, na którego jest wściekły.

Jamie wziął głęboki oddech i poczuł, jak ogarnia go fala ciepła. Usłyszał cichy śmiech dziadka. „Nigdy nie trać cierpliwości przy kliencie, Jamie” — mawiał dziadek dawno, dawno temu, kiedy mały Jamie rozzłościł się na bezczelnego, rozgadanego turystę, który krzyczał na Ala w jego sklepie. „Niech sobie pokrzyczą i pozłoszczą się, to bez znaczenia. A kiedy już się uspokoją, tak się wstydzą własnego zachowania, że kupują dwa razy więcej, żeby pokazać, jak im przykro.”

Do licha! mruknął do siebie Jamie, idąc z powrotem do śluzy. Pognębienie Trumballa byłoby bardzo przyjemne. Ach, wysłać mu miażdżącą odpowiedź, powiedzieć, żeby dbał o własne interesy. Tak łatwo odegrać się na starym człowieku, który jest sto milionów kilometrów stąd.

Aleja nie mogę się na niego złościć, zrozumiał Jamie, Wiem, co przeszedł. Rozumiem go, a nie można się wściekać na kogoś, kogo się rozumie.

Wchodząc do śluzy i zamykając klapę, przypomniał sobie: to, że go rozumiesz, nie znaczy, że nie może ci zrobić krzywdy. Grzechotnika też rozumiesz, ale nie możesz dopuścić, żeby cię ugryzł. Jeśli tylko możesz tego uniknąć.

— I to by było na tyle — rzekł Craig. Nacisnął na hamulec i delikatnie zatrzymał łazik.

— Nie ma jeszcze szóstej, Wiley — zaprotestował Dex. — Możemy jeszcze pojechać godzinę albo dwie.

Craig wstał z fotela kierowcy.

— Mam pomysł.

Niebo nad nimi było ponuro szare i z każdą minutą ciemniało coraz bardziej. Dex słyszał szum wiatru, cichy szum jak jęk uwięzionego daleko ducha.

— Ja pojadę — zaproponował.

— Nie — odparł Craig, ruszając w stronę prycz. — Trzeba wiedzieć, kiedy się zatrzymać na popas. Teraz staniemy i przygotujemy się do burzy.

— Ale jeszcze się nie zaczęło — upierał się Dex, obracając się na fotelu, by obserwować starszego kolegę. — Możemy jeszcze trochę pojechać.

Craig ukląkł i otworzył schowek pod dolną pryczą.

— Największe niebezpieczeństwo związane z burzą polega na tym, że piasek może uszkodzić panele słoneczne, prawda?

— Prawda — odparł Dex, zastanawiając się, do czego zmierza partner.

Craig wyciągnął prześcieradła ze schowka.

— Więc musimy zasłonić panele słoneczne.

— Prześcieradłami?

— Wszystkim co mamy — odparł Craig. — Kombinezony, plastykowa folia, wszystko.

— Ale jak już będą owinięte, przestaną dawać prąd. Musimy przejść na akumulatory.

Craig opróżniał właśnie szufladę pod drugą pryczą.

— Popatrz sobie na instrumenty, chłopczyku. Zaraz zrobi się ciemno. Panele słoneczne zeszły już poniżej trzydziestu procent nominalnej wydajności, tak?

Dex spojrzał na instrumenty. Panele słoneczne dawały jakieś dwadzieścia pięć procent nominalnej wartości.

— Zgadza się — odparł niechętnie.

— Więc nie siedź tu — zawołał Craig, prawie jowialnie. — Wstawaj i szukaj taśmy przezroczystej, a potem do roboty.

To jest robota głupiego, pomyślał Dex. Nie będziemy w stanie zakryć paneli, nim uderzy burza. Wiatr ma wiać z prędkością ponad dwustu węzłów, na litość boską. Zedrze wszystko z paneli, czym byśmy ich nie owinęji.

Wstał jednak z fotela, ruszył za Craigiem i zaczął przeszukiwać schowki z zapasami, ciesząc się, że może coś zrobić, zamiast siedzieć, czekać i patrzyć, jak burza zbliża się, by w nich uderzyć.

Soi 58: Noc

Wiley Craig oświetlił światłem latarki cały łazik, od przodu do tyłu.

— No, piękny nie jest — rzekł — ale powinien wytrzymać. Stojąc obok niego Dex pomyślał, że górna część łazika wygląda jak prezent świąteczny zapakowany przez nieporadne dzieci. Prześcieradła, plastykowa folia, płótno żeglarskie, nawet parę zapasowych kombinezonów — pociętych, by pokryły większą powierzchnię — rozpostarto na panelach słonecznych i solidnie obwiązano taśmą.

— Sądzisz, że wytrzymają, jak zacznie wiać? Craig milczał przez chwilę, po czym rzekł:

— Powinny. Wiatr pewnie ma już z siedemdziesiąt węzłów, a one nawet nie łopoczą.

Dcx słyszał szum wiatru wewnątrz hełmu; wiatr nasilał się, powoli, lecz stale. Wydawało mu się także, że słyszy drobne ziarenka uderzające o zewnętrzną skorupę skafandra, jakby drobne ziarna piasku sypiące się na niego. Prawie czul, jak drapie go pył.

Było już całkiem ciemno. Dex czuł się zmęczony, fizycznie wyczerpany, choć w środku cały się trząsł.

— Mogliśmy jechać jeszcze przez godzinę — powiedział Craigowi.

— Może.

— No co ty, Wiley, jeździłem wśród burzy śnieżnej w Nowej Anglii. — Mimo butnych słów, głos Dexa zdradzał strach, nawet przed nim samym.

— Nie jesteśmy w Massachusetts Turnpike, chłopie.

— To co robimy? Siedzimy i obgryzamy paznokcie?

— Nie. Zbierzemy tyle danych, ile się da, a potem zjemy kolację. I wreszcie wyśpimy się za wszystkie czasy.

Dex patrzył na odzianą w skafander postać Craiga i doszedł do wniosku, że partner nie jest ani trochę zmartwiony. Te przeklę te ogniwa przeciekają, panele słoneczne wyłączyliśmy i teraz będziemy musieli ciągnąć na akumulatorach nie wiadomo jak długo, a on jest spokojny i opanowany jak facet przeczekujący zawieję w narciarskim hotelu z pięcioma gwiazdkami.

— Dobra, szefie — rzekł Dex, próbując nadać swojemu głosowi nonszalanckie brzmienie. — Co teraz?

— Idziesz do środka, sprawdzasz ogniwa paliwowe, upewniasz się, że łączność działa, wywołujesz bazę i mówisz, że jesteśmy gotowi na noc.

Dex skinął głową. Satelity komunikacyjne na orbicie wyłapią naszą pozycję. Jak nam się coś stanie, przynajmniej będą wiedzieli, gdzie szukać ciał.

Craig pogwizdywał bezgłośnie, gdy szedł do śluzy, by wyjąć stamtąd kolejną stacją geometeorologicznąi zainstalować ją koło łazika. Dex wszedł do łazika i zaczął ściągać skafander. Wiedział, że powinien zostać w skafandrze na wypadek, gdyby coś stało się Craigowi. Był jednak zbyt zmęczony, wyczerpany i wystraszony, żeby o tym myśleć.

Oczy zapiekły go krótko gdy pracowicie odkurzał pył ze skafandra. Ozon z nadtlenków, przypomniał sobie. Moglibyśmy zapewnić sobie dostawy tlenu, wrzucając tu parę garści czerwonego pyłu.

Zdjął skafander i poszedł do kokpitu i zapatrzył się na ciemniejący krajobraz czując, że cały się trzęsie. Boję się, powiedział sobie. Jak dzieciak bojący się ciemności. Przerażony. Wiley jest zupełnie spokojny, a ja się rozpadam. Szlag!

Nie mając nic lepszego do roboty, sprawdził otrzymane wiadomości. Zwykłe śmieci z bazy, mnóstwo danych satelitarnych o nadchodzącej burzy. I osobista wiadomość.

Tylko jedna osoba w Układzie Słonecznym mogła wysłać mi taką wiadomość, pomyślał Dex. Z mieszaniną złości i ulgi wcisnął odpowiednie klawisze i zobaczył błyszczącą czaszkę ojca na ekranie łazika.

Właśnie tego mi było trzeba, pomyślał. Coś rozbawiającego i przynoszącego ulgę, prezent od tatusia.

— Dobrze — rzekł Jamie do całej piątki — jesteśmy tak przygotowani do burzy, że bardziej się nie da.

— Opos i Dex też — rzekła Dezhurova.

— On chce, żeby nazywać go Wiley — przypomniał Jamie. Dezhurova demonstracyjnie westchnęła.

— Ach, to męskie ego. Może ja też powinnam zmienić imię. Siedzieli wokół kuchennego stołu nad tackami z kolacją. Nikt nie miał apetytu, mimo spędzenia całego dnia na ciężkiej pracy — przygotowaniach do burzy.

— A jakie imię wybrałabyś, gdybyś mogła, Stacy? — spytała lekkim tonem Vijay.

— Na pewno nie Anastazja — szybko odparła Dezhurova.

— I nie Nastazja. Jest za skomplikowane.

— A ja uważam, że Anastazja to bardzo ładne imię — wtrącił Rodriguez. — Mnie się podoba.

— To możemy cię tak nazywać — odparowała Dezhurova. Wszyscy się zaśmiali. Nieco za nerwowo.

Jamie zastanawiał się, czy powinien im powiedzieć o planach Trumballa — odwołaniu go ze stanowiska dyrektora misji. To ma dla nich takie samo znaczenie jak dla mnie. A nawet większe.

Milczał jednak, nie chcąc wciągać ich w polityczne rozgrywki mające miejsce na Ziemi. To inny świat, powiedział sobie. Mamy tu własne problemy, własną rzeczywistość.

Wszystko wydało mu się tak nierealne, odległe i niematerialne. Jak opowieści o duchach, które wymyślał dla niego dziadek, gdy Jamie był małym chłopcem. Jak legendy o Pierwszym Mężczyźnie i Pierwszej Kobiecie, kiedy świat był nowy.

To jest nowy świat, uświadomił sobie. Mars. Nowy, czysty i pełen tajemnic. Nie mogę pozwolić, żeby Dex i jego tatuś zmienili planetę w kurort. Nie mogę im pozwolić na to, żeby zrujnowali ten świat tak, jak zniszczyli świat Ludu. I dlatego muszę z nimi walczyć.

Ogarnęło go nowe zrozumienie. Jakby zgubił się w puszczy i nagle pojawiła się przed mm ścieżka, ścieżka do harmonii, piękna i bezpieczeństwa.

Nie mogę im pozwolić na przywożenie tu turystów. Nie mogę pozwolić, żeby zaczęli niszczyć naturalne środowisko i budować tu miasta i kolonie. Przywozić wspinaczy na Olympus Mons. Budować stoki narciarskie. Muszę z nimi walczyć. Ale jak?

— Posłuchajcie tylko!

Jamie natychmiast powrócił myślą do mesy, kopuły i pięciu badaczy — współuczestników ekspedycji. Wiatr przybrał wyższy ton. Jamie patrzył na ich twarze — zapatrzyli się w cienie u szczytu kopuły. Coś złowieszczo zatrzeszczało.

Kopuła jest całkowicie bezpieczna — powiedział Fuchida w przestrzeń. — Została tak zaprojektowana, że może wytrzymać najsilniejszy wiatr, jaki kiedykolwiek odnotowano na Marsie, ze sporym marginesem bezpieczeństwa.

— Więc skąd ten odgłos? — spytała Trudy Hali, cichym, bezbarwnym głosem.

— Kopuła jest trochę elastyczna — wyjaśnił Jamie. — Nie ma się czym przejmować.

— Czyżby? — Trudy nie wyglądała na przekonaną. Jamie uśmiechnął się do niej.

— Ależ tak. Gdyby nie była trochę elastyczna, mogłaby rozpaść się pod naporem wiatru.

— Jak potężny dąb i malutka sadzonka — dodała Vijay.

— Och, wiem, na czym to polega. Dąb opiera się huraganowi i zostaje wyrwany z korzeniami, a mała sadzonka ugina się z wiatrem i przetrwa.

— Otóż to.

Dezhurova wstała od stołu.

— Sprawdzę, co widać przez zewnętrzne kamery i zobaczę, czy pył je już zasypał, czy nie.

— Dobry pomysł — odparł Jamie i również wstał. — Pogadam z Wileyem i Dexem, zobaczę, jak sobie radzą.

Vijay zwróciła się do Fuchidy.

— Jak kostka?

— Nieźle — odparł biolog. — Nawet nie boli bardzo, jak na niej stoję.

— To sprawdźmy jeszcze raz ogród, zanim pójdziemy spać. Jamiemu wydało się, że Stacy powstrzymała cyniczny uśmieszek w odpowiedzi na wzmiankę Vijay o spaniu.

Rodriguez wstał.

— Trudy, idziemy. Zagrasz ze mną w partyjkę Kosmicznej bitwy.

— Nie, nie gram z tobą, Tommy. Jesteś za dobry. Poza tym nie umiałabym się skoncentrować przy tej całej burzy na zewnątrz.

Rodriguez podszedł do jej krzesła.

— No, chodź. Dam ci tysiąc punktów jako fory. Będzie fajnie. Przestaniesz myśleć o burzy.

Wstała. Jak sądził Jamie, niechętnie.

Jamie cieszył się, że prąd daje im reaktor atomowy, któremu burza nic nie zrobi. Poszedł za Stacy do centrum łączności, zmuszając się, by nie obejrzeć się za Vijay.

Dex patrzył na pusty ekran łazika i miał wrażenie, że nadal widzi na nim obraz ojca, jak światło lampy błyskowej na siatkówce albo niepokojącą obecność jakiejś potężnej istoty.

On chce załatwić Jamiego, uświadomił sobie Dex. On go chce załatwić, ale nie wspomniał ani słowem, kim miałby go zastąpić.

Dex rozsiadł się wygodnie w wyściełanym fotelu i czuł, jak myśli tańczą mu pod czaszką. Czy ja mógłbym to zrobić? Odpowiedź nadeszła natychmiast. Oczywiście, że tak. Mógłbym dowodzić tą operacją bez najmniejszego kłopotu. Ale czy reszta będzie mnie słuchać? Zwłaszcza przekonana, że pociągnąłem z ojcem za sznurki, żeby wygryźć Jamiego?

To ryzykowne, pomyślał. Myśl o otrzymaniu stanowiska dyrektora misji wypełniła Dexa przyjemnym, ciepłym uczuciem dumy. Będą mnie słuchać. Muszą. W końcu to nie mój ojciec mnie nominuje, ale cała rada MKU będzie musiała za tym głosować. Może wybory będą musiały być jednogłośne.

Czy tata wyniesie mnie na to stanowisko? Czy mi ufa? Czy będzie to kolejny sposób na trzymanie mnie pod kontrolą?

Jezu Chryste, pomyślał. Jestem na Marsie, a nadal podskakuję jak jego pieprzona marionetka!

Craig pojawił się w śluzie, tupiąc.

— Straszny pył na zewnątrz — powiedział, unosząc wizjer hełmu Dex ruszył, by mu pomóc, ale Craig odkrzyknął:

Poradzę sobie. Tylko samo odkurzanie trochę mi zajmie. Dex podszedł do niego mimo to i pomógł mu zdjąć plecak. Był całkowicie pokryty różowawym pyłem. Nawet hełm.

— Zasypie nas — usłyszał własny głos. Żałował, że brzmi, jakby się trząsł.

— Spójrz na to od tej strony — rzekł beztrosko Craig. — Zakryje na dobre panele słoneczne. Wiatr może i jest hałaśliwy, ale nie ma w nim siły.

— To dobrze.

Właśnie zaczęli jeść kolację, kiedy rozległ się brzęczyk radia. Dcx wstał i poszedł do kokpitu. Usiadł na fotelu kierowcy i wdusił klawisz odbioru.

Ekran wypełniła poważna, ogorzała twarz Jamiego Watermana. Obraz był ziarnisty, upstrzony zakłóceniami.

— Hej, Dex. Jak wam leci? Właśnie jemy, wodzu.

— Tu też zaczyna dmuchać — mówił dalej Jamie. — Zgodnie z ostatnim raportem meteorologicznym, będziecie siedzieć w burzy co najmniej przez cały jutrzejszy dzień.

Dex skinął głową. Widział raport meteorologiczny, a nawet uważnie go przestudiował.

— Jak się sprawują akumulatory?

— Ciągniemy na ogniwach paliwowych. Wiley zdecydował, żeby je wykorzystać do końca, zanim przejdziemy na akumulatory.

— Dobry pomysł.

— Co się tam dzieje?

Jamie zastanowił się przez sekundę.

— Wszystko gra. Przywiązaliśmy, co się dało. Ale noc będzie głośna.

Wbrew sobie, Dex zaśmiał się szyderczo.

— Mnie to mówisz?

— Namiar telemetryczny dociera jak trzeba — rzekł Jamie. — Dane płyną ładnie.

— Świetnie.

— Transmisja pewnie będzie coraz gorsza w miarę narastania zwałów pyłu na antenach.

— Wiem — Dex zaczął odczuwać rozdrażnienie. Jamie tak sobie gada, żeby napawać się brzmieniem własnego głosu.

— Nie przychodzi mi go głowy, co jeszcze mógłbym dla was zrobić — powiedział w końcu. — Żałuję, że nie kazałem wam zawrócić do generatora.

Dex powstrzymał się od stwierdzenia „ja też”. Zamiast tego zbliżył się do obrazu Jamiego na ekranie i rzekł tak radośnie, jak tylko zdołał:

— Jakoś sobie radzimy. A jak burza ucichnie, będziemy trochę bliżej Pathfindera.

Jamie znów milczał przez moment. W końcu rzekł:

— Już za późno na gdybanie. Powodzenia Dex, przekaż Wileyowi, że trzymam za was kciuki.

— Dzięki. Zgłoszę się rano.

— Jeśli anteny będą jeszcze działały — rzekł Jamie.

— Najwyżej je oczyścimy — odparł ostro Dex.

— Dobrze. W porządku. Dobranoc.

— Dobranoc. Dex wdusił klawisz zakończenia odbioru. Jezu, on mówił, jakby już nigdy miał nas nie zobaczyć.

I wtedy nadeszła myśl: a może tego chce. Pozbyć się mnie. Nie, to do niego niepodobne. Ale w jego sytuacji ja właśnie tak bym się czuł.

Zapis w dzienniku

Nienawidzę tej burzy. Wszyscy inni udają, że się nie boją, ale przecież ja wiem. Boją się tak samo jak ja, tylko się nie przyznają. Patrzą na mnie, uśmiechają się, robią dzielne miny i widzą, jak się boję. Wiatr wyje, a oni udają, że nie słyszą. Kiedy odwracam się do nich plecami, kiedy sądzą, że nie patrzę, naśmiewają się ze mnie. Słyszę, jak się ze mnie śmieją, nawet poprzez wycie wiatru.

Burzliwa noc

Ku własnemu zaskoczeniu, to Rodriguez nie mógł się skupić na partyjce Kosmicznej bitwy. Kiedy wreszcie udawało mu się skupić na ekranie komputera, skrzek wiatru na zewnątrz rozpraszał jego uwagę. Kopuła trzeszczała i skrzypiała jak stary drewniany żaglowiec podczas sztormu; Rodriguez prawie wyczuwał drżenie i skrzypienie podłogi.

Nie ma się czego bać, powtarzał sobie. W środku jednak drżał.

On i Trudy siedzieli koło siebie w laboratorium biologicznym, z dwoma wysokiej klasy joystickami podpiętymi do piszczącego i skrzeczącego komputera. Ekran pokazywał statek kosmiczny manewrujący szaleńczo na tle gwiazd planet, a oni strzelali do siebie z laserów bojowych. Statki eksplodowały z wielkim hukiem.

Wreszcie, przegrywając trzecią rundę, Rodriguez odsunął krzesło.

— Koniec. Poddaję się.

— Dałeś mi wygrać — powiedziała Trudy. W jej głosie pobrzmiewał raczej zachwyt niż oskarżenie.

Potrząsnął głową ze złością.

— Nie. Naprawdę się starałem. Po prostu nie mogę się skupić.

— Serio?

Rodriguez opuścił ramiona.

— Serio.

— Martwisz się tą burzą? Zawahał się, po czym przyznał.

— Tak, choć to głupie, wiem. Trochę jestem wystraszony.

— Ja też — przyznała Hali.

— A nie wyglądasz — rzekł, zdziwiony. — Jesteś spokojna jak głaz.

— Z zewnątrz tak. Ale w środku trzęsę się jak… jak…

— Jak pchła na gorącej patelni? Zaśmiała się.

— Co za szokujący pomysł. Poderwał się.

— Chodź, postawię ci kawę. Chyba że wolisz herbatę.

Stała przy nim, smukła i lekka, obok jego solidnie zbudowanej postaci. Byli prawie tego samego wzrostu, a jej ciemnobrązowe włosy były zaledwie o ton ciemniejsze od jego.

— Tak naprawdę, to mam w kwaterze kropelkę albo dwie przyzwoitego sherry.

Rodriguez uniósł brwi.

— Nie wolno nam było przywozić alkoholu…

— Łupy z imprezy po lądowaniu. Powinnam była dopić, ale zachowałam odrobinę na czarną godzinę.

— Tak, ale…

— Czarna godzina jest teraz, nie sądzisz?

Rodriguez odruchowo podniósł wzrok na pogrążony w mroku szczyt kopuły. Na zewnątrz wył wiatr.

— Nie wystarczy, żeby się upić, zapewniam cię — wyjaśniła Hali. — Może żeby trochę poczuć.

Spojrzał na nią i dojrzał w jej oczach strach i bezradność. Boi się tak samo jak ja, uświadomił sobie. Czujemy to samo. Aleja nie mogę tego okazać, ani jej, ani komukolwiek innemu.

— Dobrze — odparł.

— No to chodź — Trudy wyciągnęła rękę. — Zaprowadź mnie do domu.

Wziął ją za rękę i poszli razem w ciemnościach kopuły, wśród wycia wichru i odgłosów wydawanych przez budowlę, coraz głośniejszych i dziwniejszych. Objął ją w pasie. Oparła mu głowę na ramieniu i szli do jej sypialni w noc, której nikt nie chciał spędzić samotnie.

Stacy Dczhurova wpatrywała się w ekrany, obserwując, co wiatr robi z przywiązanymi skrzydłami samolotów zwiadowczych. Skrzydła większego i cięższego rakietoplanu także lekko łomotały, napinając przymocowane do ziemi liny.

— Zrobiliśmy co w naszej mocy, Stacy — rzekł Jamie stając za nią. — Powinnaś trochę pospać.

— Jeśli jednak któryś z samolotów się urwie…

— To nic nie zdołamy zrobić — rzekł delikatnie. — Postawiliśmy je po zawietrznej. Jeśli się urwą, przynajmniej nie rozwalą nam kopuły.

Pokiwała głową, ale nie spuściła wzroku z ekranów.

— Stacy, mam ci wydać rozkaz udania się do kwatery? Dezhurova odwróciła się i spojrzała na niego.

— Ktoś powinien trzymać wachtę. Tak na wszelki wypadek.

— Dobrze — rzekł Jamie. — Ja to zrobię. Idź spać.

— Nie, i tak nie mogłabym zasnąć. Zostanę. Jamie wziął sobie drugie krzesło i usiadł obok niej.

— Stacy… będziesz nam jutro potrzeba. Wyspana, wypoczęta, z błyszczącymi oczami i pracująca na najwyższych obrotach.

Rzuciła mu krótkie spojrzenie. Następnie, stukając palcem w cyfrowy zegar koło głównego ekranu, rzekła:

— Jest dwudziesta pierwsza piętnaście. Zostanę tu do drugiej. Ty przyjdziesz i posiedzisz do szóstej. Każde z nas pośpi cztery godziny. Może być?

— Do pierwszej — rzekł Jamie.

Jej poważny wyraz twarz nie zmienił się ani trochę, gdy zapytała:

— Zdążycie, ty i Vijay?

Jamie poczuł, jak opada mu szczęka. Dezhurova zaśmiała się.

— Idź już. Ustaw budzik na pierwszą. Wtedy mnie zluzujesz. Jamie wstał z krzesła, myśląc, że to Stacy mogłaby dostać tę robotę dyrektora misji. Byłaby w tym dobra.

Vijay siedziała przy kuchennym stole, gdy Jamie opuścił centrum łączności. Podszedł prosto do niej, a ona spojrzała swoimi wielkimi oczami, w których malowała się dusza — co tam jeszcze było? Niepokój? Samotność? Strach?

Ciekawe, co widać w moich oczach, myślał Jamie, wyciągając do niej rękę. Ujęła ją, wstała i bez słów ruszyli w stronę jego kwatery. Co ja robię najlepszego? zadał sobie pytanie Jamie. Przecież to nie jest miłość. To nie jest romantyczne uczucie, o którym piszą poeci. To potrzeba: potrzebujemy się nawzajem. Boimy się burzy, boimy się tego, że jesteśmy tak daleko od domu, tak daleko od bezpiecznych miejsc. Potrzebujemy ukojenia, jakie daje druga osoba, ktoś, kogo można objąć, kto obejmie nas.

Nie wypowiedzieli prawie ani jednego słowa, gdy zdjęli z siebie ubrania i wskoczyli na wąską pryczę Jamiego. Ich miłość była gwałtowna, jakby opanowało ich całe szaleństwo i potęga burzy. Za pierwszym razem, dziesięć dni temu, starali się zachowywać najciszej jak się da. Ale nie tej nocy. Nie przy wyjącym na zewnątrz wietrze. Teraz leżeli, zmęczeni, zaspokojeni, ich myśli błądziły, wszystkie bariery obalono, wszystkie furie uciszono.

Czy powinienem jej powiedzieć, co knuje Trumball? zastanawiał się Jamie. W tej myśli nie było niczego natrętnego, po prostu pojawiła się w świadomości, jak szept walczący z wywołaną przez narkotyk mgiełką.

Jamie pocałował nagie ramię. Vijay mruknęła coś przez sen i przytuliła się. W półśnie, leżąc koło ciepłego, przytulonego do niego ciała Vijay, pomyślał, że bez niej czułby się pusty i samotny. I przerażony.

Obudziło go nagłe, ostre wspomnienie rzeczywistości. Nie wolno ci mówić o miłości. Ani nawet o niej myśleć. Nie tu. Nie w tych warunkach. Już raz ten błąd popełniłeś i sprowadziłeś cierpienie na siebie i Joannę. Nie możesz oczekiwać, że Vijay poświęci dla ciebie swoje życic tylko dlatego, że jesteście teraz razem.

Co oznaczało, mówił do siebie w myślach, że nie możesz zwalać jej na głowę problemu Trumballa. To twój problem, nie jej. Ty musisz znaleźć własną ścieżkę. Sam.

Jamie obrócił się lekko na pryczy i spojrzał na zegar. Śpij. Niedługo będzie pierwsza.

Wiatr wył na zewnątrz. Jamiemu przypominał dziki śmiech zwodniczego kojota.

Była prawie północ, kiedy Stacy wróciła na swój fotel w centrum łączności i postawiła plastykowy kubek z gorącą herbatą obok głównego ekranu. Wiatr zawodził na zewnątrz, wysoki jęk torturowanego skazańca jak odległe wycie dusz w piekle. Zaczęła metodycznie sprawdzać wszystkie systemy ekologiczne kopuły.

Z celowym spokojem Dezhurova przełączyła się na ekran systemów podtrzymywania życia. Wszystko było w normie, z wyjątkiem jednego wentylatora cyrkulacji powietrza, który wyłączył się za szybko. Zajrzy do niego jutro z rana, powiedziała sobie.

Uruchomiła program obsługujący czujniki monitorujące warunki środowiskowe w kopule ogrodowej. Zanim zaczęła je sprawdzać, zobaczyła żółte światełko na głównej konsoli łączności i ekran wyświetlił: OTRZYMANO WIADOMOŚĆ.

Mruknęła coś do siebie, stukając w klawisze. Czego chce Tarawa o tej porze?

Ku jej zdumieniu, wiadomość nie pochodziła z kontroli lotów na Tarawie. Ekran łączności pokazał niewyraźny, pełen zakłóceń obraz Dexa z zamglonymi oczami i potarganymi włosami.

Dex nie mógł spać.

Leżał na pryczy słuchając wiatru wyjącego zaledwie o parę centymetrów od niego, słuchając drapania piasku o cienką, metalową skorupę łazika, czując, jak burza wpija się w łazik, próbuje wejść do środka, znaleźć jakąś szczelinę, nieszczelne połączenie, najmniejsze pęknięcie w spawach, które utrzymywały w całości skorupę łazika.

Możemy za minutę umrzeć, myślał. Albo gorzej — zostaniemy pogrzebani pod piaskiem z nieczynnym zasilaniem. Udusimy się, kiedy skończy się nam powietrze.

I nic nie możemy zrobić! Leżymy tu i czekamy. A szalejąca na zewnątrz burza dobija się do nas i puka, aż znajdzie jakiś sposób, żeby nas zabić.

Usiadł nagle. Serce waliło mu młotem, czuł ciężar na piersi. Był zlany potem, a zarazem było mu zimno. Musiał iść do toalety.

Patrząc w ciemność, dostrzegł niewyraźną poświatę instrumentów w kokpicie i w ich słabym świetle bezkształtną sylwetkę Craiga, który spał na pryczy po drugiej stronie modułu. Wiley leżał na plecach, z otwartymi ustami, cicho pochrapując.

Jezu, on jest wyluzowany jak dziecko w kolebce, pomyślał Trumball, wymykając się cicho ze swojej pryczy.

Poszedł boso do toalety, obok stojaków, na których wisiały jak zbroje skafandry. Strach napełnia pęcherz, pomyślał Dex korzystając z toalety zrobionej z nierdzewnej stali. Pieprzona burza wystraszyła mnie na śmierć. To już czwarta podróż do kibla od położenia się do łóżka.

— Wszystko w porządku, chłopie? — spytał cicho Craig, gdy Dex wpełzał na swoją pryczę.

— Tak — odwarknął Dex. — Nic mi nie jest.

— Trochę huczy na zewnątrz, nie?

— No tak.

— Nie ma się co bać, chłopcze. W środku jesteśmy bezpieczni.

Dex wiedział, że Craig próbuje go uspokoić, dodać mu odwagi. Wiedział, że powinien być mu wdzięczny. Tymczasem jednak poczuł wściekłość z powodu tego „chłopca”. I wstyd, że ktoś zauważył, jak bardzo się boi.

Wiatr trochę przycichł. Wycie ustało. Może to już koniec, pomyślał Dex. Może się uciszy.

Położył się na przesiąkniętej potem poduszce i zamknął oczy. Kiedy jednak to zrobił, wiatr znów uderzył z wściekłym wyciem. Dex poczuł, że łazik się trzęsie.

Usiadł i zaczął walić w materac pięściami, bliski szlochu. Zostawcie mnie! Zostawcie mnie! Odejdźcie i zostawcie mnie, proszę, proszę, proszę.

Wiatr nadal wył, i to chyba jeszcze głośniej.

Nieporadnie ruszył w stronę kokpitu łazika i opadł na prawy fotel. Zobaczmy, co się dzieje w kopule. Porozmawiajmy z kimś. Z kimkolwiek. Żeby tylko przestać myśleć o tej nieszczęsnej burzy.

Mały ekran łączności wypełniła spokojna, pełna twarz Stacy. Obraz był niewyraźny, ziarnisty, ale kosmonautka wyglądała na zdumioną.

— Dex?

— Tak — rzekł cicho, nie chcąc budzić Craiga. — Za głośno, żeby spać. A co u was?

Dezhurova porozmawiała chwilę z Dexem, uświadomiła sobie, że po prostu chciał sobie pogadać, bo nie mógł spać w środku burzy. Odbiór był słaby; obraz ciągle znikał. Pewnie pył osiada na antenach, pomyślała. Rozmawiała z nim, ale tak naprawdę, większość uwagi poświęcała ekranom czujników i sprawdzała warunki środowiskowe w kopule ogrodowej.

Temperatura poniżej nominalnej, zauważyła. Tak być nie powinno. I ciśnienie spada.

Oddech uwiązłjej w gardle. Nie myśląc już o Dexie, nadal paplającym na głównym ekranie łączności, Stacy złapała mikrofon i wrzasnęła:

— Alarm! Ogród się rozpada!

Dex gapił się na mały ekran łączności.

— Jamie, wszyscy — ogród się rozpada! — powtórzyła Dezhurova, głosem potężnym jak trzask rozpadającej się kopuły. — Jesteście mi potrzebni, natychmiast!

Ekran łączności zgasł.

Dex siedział w kokpicie łazika, zimny pot ściekał mu po żebrach. Gapił się na martwy ekran łączności.

Boże święty, myślał, dysząc z przerażenia, gdy tak siedział w mroku. Jeśli kopuła ogrodowe się rozlatuje, to główna też może. A wtedy wszyscy jesteśmy martwi.

Mitsuo Fuchida leżał na pryczy, patrząc w ciemność i wsłuchując się w zawodzenie wiatru oraz trzaski i chrupnięcia kopuły.

To jakby być na statku, powiedział sobie, tylko nie ma kołysania.

Zastanawiał się, czy nie wziąć jakiegoś środka uspokajającego przed udaniem się na spoczynek, doszedł jednak do wniosku, że go nie potrzebuje. Spojrzał już śmierci w oczy w tunelu wulkanicznym na Olympus Mons i burza go nie przerażała. Śmierć nadejdzie lub nie, uznał. Jeśli czegoś nie można opanować, należy to zaakceptować.

Leżał wsłuchując się w burzę, myśląc o Elisabeth, mając nadzieję, że Rodriguez dotrzyma obietnicy i nie rozpowie, że Mitsuo jest żonaty. Gdzie ona teraz jest? Co robi, właśnie w tej chwili?

Zaczął o niej marzyć.

Nagle usłyszał głos Stacy:

— Alarm! Ogród się rozpada! Jesteście mi potrzebni, natychmiast!

Odruchowo wyskoczył z łóżka i przeszyło go ostre ukłucie bólu z nadwerężonej kostki. Niezgrabnie, z obandażowaną nogą, Fuchida pokuśtykał do centrum łączności. Jamie, Vijay, Rodriguez i Trudy Hali także tam pędzili, w pośpiechu naciągając na siebie zmięte kombinezony.

— Mamy przebicie w kopule ogrodowej — rzekła Stacy, stukając grubym palcem w ekran.

— Widok z kamery — warknął Jamie, siadając na krześle obok niej.

Spojrzał na ekran.

— Nic nie widzę. Zaraz, mamy rozdarcie powłoki kopuły.

— Ciśnienie i temperatura gwałtownie spadają — rzekła Dezhurova, a w jej głosie pojawił się niespotykany dotąd cień strachu.

— Rośliny zginą! — krzyknęła Trudy, wysokim, przerażonym głosem. — Temperatura w nocy…

— Wiem, wiem — warknął Jamie. Zwracając się do Rodrigueza, spytał:

— Mamy gdzieś zapasowe puszki z żywicą epoksydową, prawda? Gdzie są?

Rodriguez pochylił się nad jedną z nieużywanych konsol i postukał w klawiaturę, po czym zaczai przewijać długą listę tak szybko, że wyglądała jak rozmazana smuga.

Znalazł to, czego szukał i zatrzymał przewijanie.

— Żywica epoksydowa — rzekł wskazując na ekran. — Szafka siedemnasta, półka A.

— Idź i przynieś — polecił Jamie. — Ile zdołasz unieść. Rodriguez przebiegł koło Fuchidy i wypadł z centrum łączności.

Biolog szedł niepewnie, utykając. Vijay pobiegła za Rodriguezem.

— Pomogę Tommy’emu — rzuciła przez ramię. Jamie zerwał się z fotela.

— Stacy, wkładaj skafander. Trudy, pomóż jej. Mitsuo, przejmij konsolę łączności.

— Dokąd idziesz? — dopytywała się Stacy.

Wybiegając na środek słabo oświetlonej kopuły, Jamie rzekł:

— Musimy nałożyć jakieś prowizoryczne łaty na dziury w powłoce, jeśli nie jest jeszcze za późno.

— Nie możesz tam wejść! — wrzasnęła Trudy.

— Ktoś musi zatrzymać wyciek, zanim będzie za późno.

— Poczekaj na Tomasa — rzekła Dezhurova. — Epoksyd…

— Nie ma czasu! — wrzasnął Jamie, biegnąc. Ruszył do śluzy, oni nadal coś do niego krzyczeli.

— Stacy, wkładaj skafander! — odwrzasnął. — Mitsuo, włącz światła!

Kopuła rozbłysła jasnością jak za dnia, gdy Jamie dopadł klapy śluzy łączącej obie kopuły. Nie tu, Mitsuo, w ogrodzie, na litość boską!

Ciśnienie po drugiej stronie nie spadło jeszcze aż tak, by śluza automatycznie się zablokowała. Jamie uświadomił to sobie, pchając podwójną klapę. Jeszcze nie, poprawi! się.

W ogrodzie było zimno. Jamie wchodząc odruchowo zadrżał. Wiatr ryczał głośniej, a powłoka kopuły łomotała jak żagiel na wietrze. Paliły się wszystkie światła. Mitsuo w końcu mnie usłyszał.

Awaryjne łaty były przechowywane w zamkniętym pudle koło śluzy. Rozdzierając je i łapiąc całe garście cienkich plastykowych arkuszy, Jamie pomyślał, że powinni byli się czegoś nauczyć po pierwszej ekspedycji i porozkładać łatki na podłodze dookoła obwodu kopuły.

Wyjął je, zobaczył, jak łopoczą na wietrze, po czym przykleił je na dwóch dziurkach po drugiej stronie kopuły. Jak tu zimno, pomyślał. Prawie mróz.

Rodriguez przedarł się przez śluzę, z wielkimi puszkami epoksydu w obu dłoniach. Wyglądał jak szeryf z pogranicza z dwoma koltami, ponury i zdesperowany.

— Ja je wezmę — rzekł Jamie, przekrzykując wycie wiatru. — Nie ma sensu, żebyśmy obaj ryzykowali…

— Nie tylko ty chcesz dziś zostać bohaterem — odkrzyknął Rodriguez i ruszył do miejsca, gdzie łatki łopotały o ścianę kopuły.

Weszła Vijay, niosąc kolejne puszki. Jamie wziął jedną i oboje ruszyli za Rodriguezem.

Rośliny nie wyglądały źle, pomyślał Jamie, patrząc na rzędy hydroponicznych tacek. Ale w sumie co ja o nich wiem? Zielone liście, przeważnie zwinięte. Czy te najbliżej rozdarcia są bardziej zwiędłe?

Po paru minutach szaleńczego pryskania Rodriguez rzekł:

— Chyba wszystko uszczelniliśmy.

Jamie rozejrzał się. Kopuła przestała łopotać. Mitsuo pewnie zwiększył ciśnienie powietrza, pomyślał. Wiatr nadal ryczał gło śno, może nawet jeszcze głośniej, ale teraz plastykowa konstrukcja kopuły robiła wrażenie bezpiecznej i stabilnej.

— Może masz rację — powiedział ostrożnie.

— Jak tu zimno — powiedziała Vijay, obejmując się ramionami.

— Idź i powiedz Mitsuo, żeby podkręcił ogrzewanie — polecił Jamie. — Tomas, spryskajmy cały obwód kopuły tam, gdzie powłoka łączy się z podłogą. Jeśli gdzieś pojawią się problemy, to prawdopodobnie tam.

— Dobrze — rzekł Rodriguez.

Dokładnie w tej chwili wpadła Dezhurova zapakowana w skafander.

— Wszystko pod kontrolą — krzyknął z zadowoleniem Rodriguez.

Stacy podniosła wizjer i uśmiechnęła się. Rodriguez zaśmiał się.

— Stacy — rzekł Jamie — Chciałbym, żebyście z Tomasem sprawdzili integralność kopuły. Spryskajcie wszystko, co wygląda na potencjalny przeciek.

— Epoksyd nie jest przezroczysty. Zmniejszy ilość światła docierającego do roślin.

— Nic na to nie poradzimy. Najważniejsze jest zapewnienie stabilności kopuły.

Trudy Hali zatrzymała się koło śluzy.

— Och, mój Boże! Pomidory całkiem padły! Jamie chwycił ją za ramię.

— Trudy, obejrzyjcie z Mitsuo rośliny, ustalcie, jakie są straty. Ja przejmę centrum łączności.

— Dobrze, jasne.

Ruszyła to tac z roślinami po drugiej stronie kopuły.

Soi 59: Poranek

Jamie nadal tkwił przy konsoli łączności, kiedy wzeszło słońce i pozostali zaczęli się budzić. Wiatr nadal wył, ale wraz ze wschodem słońca widoczność na zewnątrz poprawiła się. Na ekranach przekazujących widok z kamer Jamie dojrzał, że samoloty są nadal na swoich miejscach, choć jedno ze skrzydeł samolotu zwiadowczego było dziwnie wygięte. Jedna z kamer przestała działać, ale Poza tym wszystko było raczej w dobrym stanie.

— Chcesz kawy?

Vijay stała w drzwiach centrum łączności z dymiącym kubkiem w dłoniach.

— Dobry pomysł — odparł Jamie, sięgając po niego.

— Jak sprawy? — spytała, opadając na krzesło obok niego.

— Jakoś przeżyliśmy.

— Jakie są szkody w ogrodzie?

— Trudy prawie płakała nad pomidorami i soją. Wszystkie truskawki przepadły. Ale większości roślin nic się nie stało. Zatkaliśmy przeciek na czas.

— Nie musimy się pakować i wracać do domu? Potrząsnął powoli głową.

— Nic. Może przez jakiś czas będziemy musieli się obejść bez sojburgerów, ale dalej będziemy mieli żywność z ogrodu.

— Wiesz, to co zrobiłeś, tak wpaść do środka, to było bardzo bohaterskie.

Jamie poczuł, jak unosi brwi. Nie czuł się jak bohater. Wruszył ramionami.

— Wydawało mi się to jedyną rzeczą do zrobienia. Musieliśmy nakleić łatki i tyle.

— Mogłeś zginąć.

— Nawet o tym nie pomyślałem — zwierzył się. — To wszystko działo się tak szybko…

— Jesteś pieprzonym bohaterem, Jamie. Nie żartowała. Była całkowicie poważna. Czując się niezręcznie, Jamie zmienił temat.

— Nic udało mi się wywołać Dexa i Wileya.

— Wiedziałeś, że tak będzie, prawda? Skinął głową.

— Pewnie pył osiadł na antenach. Trzeba trochę poczekać.

— W tym jesteś dobry — rzekła z uśmiechem. Złapał aluzję.

— Czekanie na ciebie jest znacznie przyjemniejsze — rzekł cicho i szybko, bojąc się, że ktoś go podsłucha.

Zanim zdążyła odpowiedzieć, wpadł Rodriguez, jego białe zęby aż połyskiwały w uśmiechu.

— Cóż, przetrwaliśmy noc — rzekł i zaczął się serdecznie śmiać. Jamie rzucił niepewne spojrzenie Vijay, która wzruszyła ramionami.

— Byłeś nieziemski, szefie — rzekł astronauta, uśmiechając się do Jamiego. — Ocaliłeś nasze głowy.

Jamie potrząsnął głową, ale Vijay pokiwała na zgodą.

— Gdyby ogród się rozpadł, musielibyśmy spakować się i odlecieć, prawda?

— Może — przyznał Jamie. — Ale ogrodowi nic się nie stało. Więc możemy kontynuować program, dobrze?

— Dobrze! — przytaknął Rodriguez. — Jadłeś już, wodzu? Jestem tak głodny, że zjadłbym marsjańskiego bizona z kopytami.

— Najpierw musiałbyś go znaleźć, Tom — rzuciła Stacy Dezhurova od drzwi.

— To ja sobie wezmę soku — mówił Rodriguez, nadal się uśmiechając — a potem zastąpię cię przy konsoli łączności i ty coś zjesz.

— Myślałem, że umierasz z głodu — rzekł Jamie, wstając.

— Tak, wiem, ale to może poczekać. Wy idźcie jeść. Ja zostanę na stanowisku.

Jamie spojrzał na Dezhurovą, która powiedziała:

— Przyniosę ci soku, Tom.

— Dobra, dzięki.

— Jeśli już zająłeś stanowisko, to spróbuj wywołać Craiga i Dexa — zaproponował Jamie.

— Dobrze. — Rodriguez opadł ciężko na fotel, aż ten odsunął się od konsoli o parę stóp.

Idąc do mesy z Vijay i Dezhurovą, Jamie zastanawiał się na głos:

— Tomas jest dziś taki radosny. Pewnie dobrze się wyspał. Dezhurova wybuchła śmiechem.

— Nie całkiem.

— To znaczy?

Stacy spojrzała prosto na Jamiego.

— Nie słyszałeś ich? Jego i Trudy? Byli zajęci przez całą noc. Jamie odruchowo spojrzał na Vijay, która stłumiła śmiech.

— Wy to przynajmniej się cicho zachowujecie — mówiła dalej Stacy, zupełnie naturalnym tonem. — Ale moja sypialnia jest zaraz koło Trudy. Tom pofukiwał jak byczek Fernando. Na litość boską, on zagłuszał burzę.

Vijay wybuchła śmiechem.

Właśnie zaczęli jeść śniadanie, gdy Fuchida przykuśtykał do stołu z niewyraźną miną.

— Co sią dzieje, Mitsuo? — spytał Jamie.

— Czy jestem tu jedynym, który się zastanawia, czemu kopuła ogrodowa zaczęła się rozlatywać?

— Co masz na myśli?

Biolog usiadł naprzeciwko Jamiego i Vijay, układając zabandażowaną kostkę na wolnym krześle.

— W jaki sposób pył mógł naruszyć powłokę kopuły? — spytał, jak profesor przedstawiający problem klasie.

Dezhurova wstała od stołu.

— Obiecałam Tomasowi, że przyniosę mu soku — przypomniała sobie — Chyba go potrzebuje.

Fuchida nie wyłapał aluzji.

— Kopuła jest z plastyku, którego nie mogły uszkodzić ziarna piasku — powiedział cicho i stanowczo. — A jednak plastyk uległ przebiciu.

— Myślałem, że rozdarcie pojawiło się wzdłuż podstawy, gdzie powłoka łączy się z podłogą — rzekł Jamie.

— Nie — odparł Fuchida dla podkreślenia wagi swych słów. — Są dwa małe przebicia. Jeśli nie zostałyby tak szybko naprawione, powstałoby rozdarcie, które wyrwałoby całą kopułę z podstawy.

— Przecież zdążyliśmy — rzekła Vijay. — To znaczy, Jamie zdążył.

Fuchida przyznał jej rację małym skinięciem podbródka.

— A jednak nadal muszę zadać pytanie: jak doszło do przebicia kopuły?

— Małe kamienie niesione wiatrem? — podsunął Jamie.

— Wątpię — odparł biolog.

— Jak zatem?

— Nie wiem. I to mnie martwi. Kopuła nie powinna zostać rozdarta. Plastykowy materiał był testowany w znacznie gorszych warunkach, w symulacjach w tunelu. Nie powinien był zawieść.

— Ale zawiódł — rzekła Vijay, prawie szeptem.

— Zawiódł. — Fuchida patrzył na Jamiego z oskarżycielskim wyrazem twarzy, z miną prokuratora.

— Cóż — odparł Jamie — nie wiemy, dlaczego zawiódł, ale powinniśmy jakoś upewnić się, że tak się już nie stanie.

— Hej, chłopie — rzekł radośnie Craig. — Przeżyliśmy nockę.

Dex skinął głową ponuro zza wąskiego stołu między pryczami. Wyglądał na wykończonego, oczy mu się kleiły, kombinezon miał zmięty i cuchnący strachem.

Wiatr na zewnątrz nadal wiał. Ziarenka żelazistego żwiru drapały cienką powłoką łazika jak niezliczona armia mrówek-żołnierzy pracująca niezmordowanie nad przebiciem się przez pancerz, by ich dopaść i zjeść.

— Łączność oczywiście nie działa.

— Oczywiście — powtórzył tępo Dex.

— Niedługo wiatr powinien ucichnąć do jakichś stu węzłów, wyjdziemy na zewnątrz i odkopiemy anteny. Wyślemy sygnał do bazy, że u nas wszystko gra.

— Jeśli u nich gra — rzekł ponuro Dex.

— Na pewno gra — rzekł Craig. — Wielka kopuła jest zbudowana solidnie jak skała Gibraltaru. Przeżyła już burze piaskowe, które tu grasowały przez ostatnie sześć lat.

— Pewnie tak — przyznał Dex.

Jego umysł dryfował swobodnie i katalogował wszystko, co mogło pójść nie tak jak trzeba. Jeśli osłony zostały zdarte w nocy, ogniwa słoneczne mogą być porysowane i poszczerbione tak paskudnie, że mogą nie nadawać się do użycia. Ogniwa paliwowe zeszły do zera; ciągnęli na akumulatorach. Ostry pył mógł dostać się do łożysk kół, całkowicie je unieruchamiając, rozmyślał Dex. Wtedy będziemy mogli wybierać między śmiercią głodową a uduszeniem. Albo pył uszkodził anteny tak paskudnie, że systemy nawigacji nic działają. Nie będziemy mogli nawigować, nie dostaniemy danych pozycyjnych z satelitów, utkniemy tu na zawsze.

A może cała kopuła bazy zawaliła się w nocy, pomyślał.

— Hej! — warknął Craig. — Słuchasz, co mówię?

— Przepraszam — odparł Dex, usiłując siedzieć prosto.

— Powiedziałem, że lepiej ograniczmy się do śniadania na zimno. Nie ma sensu zużywać akumulatorów na mikrofalówkę.

— Przyniosę śniadanie — zaproponował Dex, wstając z pryczy. — Ty sprawdź systemy.

— Już to zrobiłem. Po śniadaniu wyłączamy zasilanie. Lodówka trochę pociągnie, nic się w niej nie zepsuje. Wentylatory na minimalny ciąg. Światło na minimum. Dopóki nie odkryjemy paneli słonecznych i nie zaczniemy działać normalnie.

— Jeśli zaczniemy — mruknął Dcx i podszedł do zwartego ciągu szafek, służącego za kuchenką łazika.

— Niezbyt dobrze spałeś zeszłej nocy, nie?

— Skąd wiesz? — Dex wyciągnął dwie pierwsze z brzegu torebki z płatkami na które trafił.

— Posłuchaj, chłopcze, najgorsze za nami. Przeżyliśmy burzę. Już cichnie. Za parę godzin…

Dex prawie skoczył na niego.

— Posłuchaj, chłopie! Ty nie lubisz, jak cię nazywają Oposem? A ja nie lubię, jak mówisz do mnie „chłopcze”. Załapałeś?

— To przestań zachowywać się jak mały chłopiec — odparował Craig z nieprzyjemnym grymasem.

Dex chciał coś opowiedzieć, ale nie znalazł słów.

— Boisz się, no dobrze. Ja też. Do licha, jesteśmy tu sami, w środku kompletnej pustyni na Marsie. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy tkwili dwanaście stóp pod piaskiem, a wszyscy w bazie byli martwi. Dobrze! Musimy sobie jakoś poradzić. Robimy, co możemy. Nie siedzimy na tyłkach, nie marudzimy i nie kwękamy jak jakiś nastolatek z trądzikiem.

Dex zaśmiał się wbrew sobie.

— A ja tak robię?

Ogorzała twarz Craiga nadal siedzącego na swojej pryczy skrzywiła się w uśmiechu. Skinął głową.

— Coś w tym stylu.

— Boję się, Wiley — przyznał. — Nie chcę tu umierać.

— Kurde, chłopie, ja nie chcę w ogóle umierać. Stawiając torebki z płatkami na stole, Dex rzekł:

— Może powinniśmy wyjść na zewnątrz i zobaczyć, jak paskudne są uszkodzenia.

— Ciągle jeszcze mocno wieje. Poczekajmy parę godzin.

— Zwariuję, jak przyjdzie mi tak siedzieć, nic nie robić i słuchać tego wiatru.

Craig pokiwał głową.

— Hm. Ja też.

— A więc?

— Zjedzmy sobie spokojniutko śniadanko, a potem powoli wskoczymy w skafandry.

— Dobra — odparł Dex, czując, że strach trochę zelżał. Nie opuścił go całkiem. Czuł się jednak lepiej niż w nocy.

Soi 59: Popołudnie

— Nie jest tak źle, jak bym się spodziewał — oznajmił Craig, ale jego głos brzmiał ciężko, ze smutkiem, w słuchawkach Dexa.

Niebo było szare, zamglone. Wiatr nadal wiał, choć znacznie ciszej. Dex był zaskoczony, że w skafandrze nie czuł w ogóle porywów wiatru. Oczekiwał, że będzie musiał walczyć i pochylać się, by nie zostać przewróconym przez wiatr, jak człowiek pośrodku zawiei, tymczasem rzadkie marsjańskie powietrze robiło wrażenie spokojnego.

Łazik był z jednej strony do połowy zasypany piaskiem. Od czoła kokpitu po ogon trzeciego modułu pojazdu wehikułu, piasek usypał się po nawietrznej prawic po dach.

— Dobrze, że klapa była po zawietrznej — rzekł Dex. — Mielibyśmy niezły problem z otwarciem, gdyby była zagrzebana w piasku.

— Nie, nie sądzę — odparł Craig, kopiąc stertę pyłu. Pył wzbił się jak popiół albo jak jesienne liście, kiedy kopnie w nie dziecko.

— Może.

— Poza tym — dodał Craig — odwróciłem go tak, żeby klapa była po osłoniętej stronie, kiedy zatrzymywaliśmy się na noc.

Dex zamrugał, próbując sobie przypomnieć, czy to on prowadził, czy Craig. Wiley nie przepuści okazji zaliczenia zwykłego szczęścia na swoje konto.

— No dalej, zobaczmy, jak to wygląda od góry. Podreptali dookoła łazika, z powrotem na stronę, która nie była pokryta piaskiem. Dex zobaczył, że przynajmniej połowa prowizorycznych osłon, jakie przyczepili do paneli słonecznych została obluzowana. Jakieś prześcieradło łopotało chaotycznie na wietrze. Gdy Craig wspinał się po drabince koło klapy, by zbadać panele słoneczne, Dex ujrzał najpiękniejszy widok, jaki dane mu było zobaczyć na Marsie: szare, mętne, ciężkie od pyłu chmury rozstąpiły się na parę sekund i dało się ujrzeć jasne, pomarańczowe niebo. Serce mu aż podskoczyło. Burza się kończy! Wreszcie się kończy.

— Gorzej niż myślałem — zazgrzytał w słuchawkach Craig — ale lepiej niż się obawiałem.

Craig zszedł po stopniach na dół.

— Mamy trochę zarysowań i dziur w miejscach, gdzie osłona się obluzowała. Reszta paneli wygląda OK.

— Dobrze — odparł Dex, nagle ogarnięty entuzjazmem. — Posłuchaj, Wiley, skoczę do środka i włożę sprzęt VR. Nikt jeszcze dotąd nie zarejestrował burzy marsjańskiej. Zrobimy z tego świetną audycję!

Usłyszał, jak Craig chichocze wewnątrz hełmu, po czym mówi:

— Zaczynasz odzyskiwać humor, co?

— Ja… — Dex zamilkł na moment i zaczął się zastanawiać. Następnie położył dłoń w rękawicy na ramieniu skafandra Craiga. — Wiley, bardzo mi pomogłeś. Prawie narobiłem w gacie ze strachu, a ty mnie wyciągnąłeś.

— Sam się wyciągnąłeś — odparł Craig — ale chętnie sobie przypiszę tę zasługę.

Dex poczuł dziwną pustkę w środku. Jakby to wyczuwając, Craig przemówił:

— Nie martw się, synu. To, co się tu stało, to sprawa wyłącznie między tobą a mną.

— Dzięki, Wiley. — Dexowi wydało się, że te słowa brzmią blado w zestawieniu z olbrzymią falą wdzięczności i szacunku, jaką poczuł.

— Dobrze — odparł szorstko Craig. — A teraz, zanim zaczniesz bawić się VR, oczyścimy anteny z pyłu i powiemy Jamiemu i reszcie, że wszystko gra.

Rodriguez zaczai nagle wrzeszczeć z centrum łączności.

— Wiley się zgłosił!

Jamie wstał od stołu w mesie, zaś Vijay została, by pomóc utykającemu Fuchidzie. W centrum łączności Jamie zobaczył nieogoloną twarz Craiga na głównym ekranie.

— …wydajność paneli słonecznych spadła o czterdzieści pięć procent — meldował Craig. — Mogło być gorzej.

— A ogniwa paliwowe? — spytał Rodriguez.

— Dex poddaje elektrolizie zapasową wodę; zaraz je napchamy wodorem i tlenem. W ten sposób zaoszczędzimy trochę na bateriach.

Wtykając głowę w pole widzenia kamery, Jamie spytał:

— Będziecie musieli się odkopywać? Craig miał bardzo zadowoloną minę.

— Nie. Koła i napad są sprawne. Po prostu wrzuciliśmy bieg i wyjechaliśmy. Teraz jedziemy.

— Super! — wykrzyknął Rodriguez.

— To wspaniale — rzekł Jamie, czując prawdziwe zadowolenie i ulgę. — To wspaniale, Wiley.

— Powinniśmy być w Ares Vallis za jakieś trzy do czterech dni — rzekł Craig. Po czy dodał: — Jeśli pogoda się utrzyma.

Rodriguez zaśmiał się.

— Nie zanosi się na kolejną burzę.

— Dobrze.

Gdy Craig się rozłączył, Rodriguez zaczął sprawdzać namiary telemetryczne łazika, a Jamie wrócił do listy zapasów. Wiatr nadal wył na zewnątrz jak duchy potępieńców wabiące innych, by wyszli na mróz.

Wiatr był znacznie słabszy, a słońce wyjrzało zza nisko wiszących chmur, gdy dzień miał się ku końcowi.

Jamie był zmęczony, psychicznie i emocjonalnie wyczerpany; szedł do centrum łączności chyba po raz setny tego dnia.

Gdy burza cichła, spędził większość dnia w kopule ogrodowej, sprawdzając raz za razem powierzchnię, która była uszkodzona. Włożył nawet skafander i wyszedł na zewnątrz, by obejrzeć uszkodzone miejsca od strony bez łatek i epoksydu. Trudno było coś powiedzieć, ale wyglądały na przebite, nie rozdarte. Oczywiście, kiedy już plastyk uległ przebiciu, zaczął się drzeć wzdłuż szwu, którym był połączony z podstawą kopuły.

Przydałby się nam inżynier — biegły sądowy z dziedziny budownictwa, powiedział sobie w duchu Jamie. Jeśli istnieje taka osoba. Może Wiley potrafiłby coś z tego wydedukować.

Zrobił kilkanaście zdjęć uszkodzonego obszaru i przesłał je do Tarawy do analizy. Nic więcej nie mógł zrobić, ale miał wrażenie, że coś przegapił. Coś ważnego.

Co to jest, dziadku? — spytał w duchu. Co przegapiłem?

W centrum łączności opadł na mały fotel i wysłał kolejną wiadomość na Tarawę.

— Pete, szklarnia wygląda teraz OK, ale martwię się, co może się stać przy następnej burzy. Może to nie nastąpi jeszcze w tym roku, ale jest to problem, o którym powinniśmy pomyśleć już teraz, nie wtedy, gdy zaczną się burze. To oczywiste, że ten pro blem nam umknął, ale mając pełny wgląd w sprawą, powinniśmy poświęcić jej znaczącą uwagę.

— Czy możesz zagonić ekspertów z całego świata do wymyślenia, w jaki sposób możemy chronić kopułę szklarni za pomocą dostępnych materiałów? Także materiałów, jakie możemy znaleźć na Marsie. Zastanawiałem się, czy możemy robić szklane cegły z marsjańskiego piasku. Zbudować przezroczyste igloo? Sprawdź to dla mnie, dobrze?

Po zachodzie słońca wiatr ustał prawie całkowicie. Jamie miał ochotę włożyć skafander, wyjść i sprawdzić, czy gwiazdy są nadal na swoich miejscach, ałe był zbyt zmęczony. Zewnętrzne kamery pokazywały samoloty stojące nadal na swoich miejscach, choć stan ich paneli słonecznych na pewno będzie wymagał dokładnego zbadania.

W kopule było cicho, znów normalnie. Jamie wrócił do swojej kwatery. Vijay już tam była, na pryczy. Zamrugał oczami ze zdziwienia.

— Tomas sypia z Trudy — oznajmiła po prostu. Kiwając głową Jamie mruknął:

— Ciekawe, czy Mitsuo i Stacy mają się ku sobie. Vijay cicho zachichotała.

— Absolutnie niemożliwe.

— Czemu?

— Ona jest pedałem.

Jamie otworzył szeroko oczy. — Co?

— Stacy jest lesbijką.

Nie ma w tym nic złego, powiedział sobie Jamie. Mimo to poczuł się zaszokowany.

— Biedny Mitsuo — usłyszał swój szept, gdy wsuwał się pod koc obok niej.

Vijay przesunęła się, by zrobić mu miejsce.

— Nie mam o nim pojęcia. Nie startował do żadnej kobiety.

— Może też jest gejem?

— Wątpię. Chyba jest bardziej opanowany niż wy, małpy z Zachodu.

Jamie chciał z nią omówić ten punkt, ale zamknął oczy i natychmiast zasnął.

Szklane cegły

Pete Connors gapił się ponuro na wielki stos papierów na biurku. Proszenie o cokolwiek ekspertów jest zawsze błędem, przypomniał sobie. Zasypią cię wszystkimi możliwymi szczegółami, jakie znajdą.

A mimo to, pomyślał, faceci z NASA i jajogłowi z uniwerków dostarczyli żądany materiał diabelnie szybko. Gdyby coś jeszcze z tego było!

Wziął głęboki oddech, po czym włączył komputer i wywołał program komunikacyjny. Małe czerwone światełko nad ekranem zamigotało.

— Jamie, właśnie mam zamiar wysłać ci pół tony dokumentacji na temat produkowania szklanych cegieł z materiałów, jakie macie na miejscu. Łatwe to nie będzie, ale da się zrobić.

— Prześlę ci specyfikacje techniczne innym kanałem. To dzieło różnych cwanych myślicieli, z NASA, MIT, Caltechu i podobnych miejsc. Może niektórzy są Eskimosami. Przede wszystkim musicie zbudować reflektor słoneczny. Możecie do tego celu użyć jedną z zapasowych anten z magazynu i pokryć ją natryskiwanym aluminium. Reflektor będzie źródłem ciepła dla waszego pieca; musicie uzyskać temperaturę dwóch tysięcy stopni Celsjusza, żeby stopić ziarna piasku z marsjańskiej gleby. Najpierw musicie ten piasek bardzo drobno zmielić…

Po pół godzinie Connors zakończył:

— I będziecie mieli szklane cegły, chłopie. Sama przyjemność. Wreszcie, z niechętnym westchnieniem, Connors powrócił do tematu, który wolałby omijać. Ale nie mógł.

— Jamie, stary Trumball dalej walczy o usunięcie cię ze stanowiska dyrektora misji…

Soi 63: Południe

— Widzę go! — zawył Dex.

Wyjechali na niewielkie wzniesienie, a następnie łazik zaczął zjazd stromym zboczem w stronę szerokiego zagłębienia, gdzie Pa thfinder i Sojourner na malutkich kółkach czekały w milczeniu przez trzydzieści lat.

Craig prowadził. Obaj mężczyźni byli niechlujni, nieogolcni, w pomiętych i poplamionych potem kombinezonach. Uśmiechali się od ucha do ucha.

— Patrz! — wrzasnął Dex, unosząc się na fotelu i wskazując na skały. — Bliźniacze szczyty! I Yogi! I Barnacle Bili!

Craig zaśmiał się.

— Zachowujesz się, jakbyś nie spodziewał się ich tu zobaczyć.

Dex opadł z powrotem na krzesło, czuł, jak wszystko w nim drży. Są tutaj. Naprawdę tu są. Po tych wszystkich latach oglądania zdjęć i filmów, wszystko dzieje się naprawdę!. Wylądowali statkiem kosmicznym w tym miejscu, a przecież tak niedawno temu przerzucenie na Marsa tony ładunku było problemem.

Sprzęt wart miliardy! pomyślał Dex. A przede wszystkim o wiele więcej niż pierwotnie kosztował. Jak obraz Leonarda albo van Gogha.

Chciałby prowadzić łazik, wdepnąć na pedał gazu i popędzić w obłoku pyłu. Wiedział jednak, że Wiley mu na to nie pozwoli i uświadomił sobie, że to akurat dobrze. Jezu Chryste na rowerze, pomyślał Dex. Zachowuję się jak mały chłopiec w Boże Narodzenie.

— Może powinieneś wywołać bazę i powiedzieć im, że jesteśmy na miejscu? — zaproponował Craig.

— Dobrze — zgodził się Dex. — I sprawdź, czy kamery wszystko rejestrują. To historyczny moment!

Craig zachichotał.

Zaparkowali w odległości pięciu minut spacerkiem od Pathfindera, by móc ostrożnie zbadać teren i nie zniszczyć go śladami żłobionych kół łazika.

Stary próbnik kosmiczny leżał tu, płaski i kwadratowy, z postawioną osłoną, jak starsza dama unosząca spódnicę. Maszyna wyglądała dziwnie, obco w marsjańskim krajobrazie, kanciasta metalowa sztuczność pośród spłowiałych skał rdzawego piasku. Sojourner, tak malutki, że wyglądał jak zabawka na kółkach, poskładana z gotowego zestawu przez jakieś dziecko, nadal opierał się o skałę nazwaną Yogi.

Dex drżał z niecierpliwości, gdy on i Craig wkładali skafandry. Gdy znaleźli się na zewnątrz i stanęli koło starych urządzeń, Dex poczuł, jak jego entuzjazm zanika.

Jest taki mały, pomyślał Dex. Do licha, miałem samochodzik większy od Pathfindera, gdy miałem dziesięć lat. A Sojournera mógłbym nosić pod pachą, ot, tak sobie.

Obrócił się dookoła, przyglądając się terenowi czujnym okiem geologa. Płynęła tędy woda, zgadza się. Rzeka, może wielka powódź, która przebiła się przez lodową tamę. Wszędzie widać pozostawione przez nią ślady.

— No, dalej — zawołał Craig — do roboty.

Starannie obfotografowali cały teren dla porównania z obrazami przesłanymi z samego Pathfindera trzy dekady temu.

— Woda wylewała się tędy — rzekł Craig, wskazując coś. — Musiała tędy nieźle walić.

— Tak, ale gdzie się podziała? Craig wskazał na grunt.

— Zobaczymy, jak była głęboka.

Wrócili do łazika i wzięli świder elektryczny i inne narzędzia. Craig zaczął dokopywać się do wiecznej zmarzliny, zaś Dex ustawił trzy stacje w odległości dziesięciu minut pieszo od Pathfindera.

Słońce zbliżało się do pofalowanego horyzontu, gdy Craig wreszcie powiedział:

— Może podtoczymy tu wozik? Nie chcę sobie nic naderwać, niosąc sprzęt na taką odległość.

— Przy tym ciążeniu waży mniej niż trzysta funtów — rzekł Dex.

— Ale więcej niż dwieście pięćdziesiąt — sprzeciwił się Craig. — Im mniejszą odległość będziemy musieli pokonać, w tym lepszym stanie z tego wyjdziemy. Chcesz dostać przepukliny, czy jak?

Dcx zaśmiał się i zaczął pakować próbki ze świdra do izolowanych pojemników. Nie było całkiem jasne, czy Wileyowi udało się dotrzeć do wiecznej zmarzliny; zeszli z wierceniem na trzydzieści metrów, a konsystencja skały wcale się nie zmieniła.

Łazik podjechał skrzypiąc i telepiąc się po czerwonym piasku jak gigantyczna metalowa gąsienica, koła z trudem pokonywały porozrzucane wszędzie skały. Craig zatrzymał go tak, by klapa centralnego modułu zatrzymała się niecałe pięć metrów od cichego, przycupniętego Pathfindera.

Sapiąc z wysiłku podnieśli maszynę z ziemi i przerzucając się zdaniami „Uwaga na osłonę” i „Trzymam”, zawlekli ją do brzegu klapy i tam postawili. Następnie Craig wspiął się niezgrabnie do wnętrza modułu i ciągnął, a Dex pchał i udało im przetransporto wać wehikuł bezpiecznie do środka.

Dex usiał i oparł tył hełmu o jedno z metalowych kół łazika; pot zalewał mu oczy.

— Wszystko w porządku? — spytał Craig, zeskakując z klapy. Po raz pierwszy od wielu tygodni Dex zauważył, że w niskiej grawitacji Marsa człowiek skacze wolniej niż na Ziemi.

— Nic mi nie jest — odparł Dex. — Tylko żałuję, że nie mogę wytrzeć oczu.

— Chcesz powiedzieć, że nie umiesz wyjąć ręki z rękawa i przepchnąć jej przez kołnierz?

Dex zamrugał, gdy pot spłynął mu do oczu.

— Chcesz powiedzieć, że się da?

— Jasne.

— Naprawdę?

— Pewnie — odparł Craig. — Jedyny problem polega na tym, że można sobie przy tym wyłamać rękę. — Zaśmiał się szorstko.

Dex skrzywił się, ale to nic nie dało, bo Wiley nie widział jego twarzy zza hełmu.

— No, jazda — rzekł Craig, oferując odzianą w rękawicę dłoń, by pomóc Dexowi wstać. — Pakujemy jeszcze malucha i fajrant.

Powlekli się powoli do malutkiego Sojournera, siedzącego jak wierny pies, ze spektrometrem APX prawie dotykającym pękatej skały zwanej Yogi. Na Marsie ważył mniej niż dwanaście funtów, więc Dex łatwo uniósł go z ziemi i ruszył w stronę łazika.

Zobaczył, że Craig pochyla się, co w skafandrze nie było łatwym zadaniem.

— Co robisz, Wiley?

— Zostawiam znak, żeby inni ludzie mogli zobaczyć, gdzie był.

— Och. Z Pathfinderem też tak zrobiłeś?

— Pewnie.

— A czego używasz jako znaku?

— Srebrnej dolarówki.

Dex poczuł, jak oczy robią mu się okrągłe ze zdumienia.

— Srebrnej dolarówki? Po co ci tutaj srebrne dolarówki? Miał wrażenie, że Wiley wzruszył ramionami w skafandrze.

— Zawsze je noszę. Na szczęście. Przywiozłem ich siedem. Byli już prawie przy klapie łazika. Dex patrzył na miejsce, gdzie Pathfinder spoczywał przez prawie trzy dekady. Teraz lśnił tam nowiuteńki srebrny dolar.

— Zacząłem je przy sobie nosić, kiedy pracowałem na platformach wiertniczych — wyjaśnił Craig. — Graliśmy w karty po zmianie, a kart kredytowych nie przyjmowali. Żywa gotówka i nic innego — Więc zacząłem nosić przy sobie srebrne dolarówki.

Dex potrząsnął głową.

— Jamie, właśnie mam zamiar wysłać ci pół tony dokumentacji na temat produkowania szklanych cegieł z materiałów, które macie na miejscu — mówił Pete Connors.

Jamie uśmiechnął się, obserwując obraz Connorsa na ekranie laptopa. Szklane igloo było rozwiązaniem ich problemów ze szklarnią. To nie musiało nawet być igloo, pomyślał, gdy Connors paplał dalej. Moglibyśmy zbudować sześcienną konstrukcję wokół kopuły, a następnie zdemontować kopułę.

Albo i nie, zastanawiał się. Plastykową kopułę można polaryzować i uczynić ją nieprzezroczystą w nocy. Ciepło utrzyma się wówczas podczas nocy. Szklanych cegieł nie można polaryzować.

Już miał podzielić ekran i sprawdzić dane techniczne, kiedy Connors westchnął i zmienił ton głosu.

— Jamie, stary Trumball dalej walczy o usunięcie cię ze stanowiska dyrektora misji. Nie ma znaczenia, że Dex i Opos wyszli z burzy bez szwanku. Domaga się twojego skalpu i zrobi wszystko, żeby go dostać.

Jamie uśmiechnął się, słysząc, jakiego obrazowania używa Connors, po czym zastanowił się, dlaczego nie przeszkadza mu, że określeń rdzennych Amerykanów używa czarny astronauta, ale drażni go, kiedy robi to Dex.

To dlatego, że nie konkurujesz z Pcte’em, wyjaśnił sobie. Dlatego, że tyle z nim przeszedłeś. Dlatego, że jest twoim przyjacielem.

Jamie wysłuchał do końca ponurej opowieści Connorsa. Trumball zwołał specjalne zebranie rady MKU. Li Chengdu powiedział astronaucie, że podczas tego zebrania ma zapaść decyzja o funduszach dla następnej ekspedycji. Implikacja była jednoznaczna: albo Jamie zostanie zdjęty ze stanowiska, albo Trumball zamknie kranik z forsą.

Kiedy Connors wreszcie skończył, Jamie odpowiedział:

— Dzięki za informacje, Pete, za dobrą i za złą. Przesłałem ci raport dzienny kanałem danych; nic szczególnego, poza tym, że Dex i Craig zabrali bez przeszkód Pathfindera. Jutro rano ruszają w drogę powrotną. — Aha, jeszcze jedno. Craig woli, żeby nazywać go Wiley, nie Opos i jest na tym punkcie trochę drażliwy. Poza tym wszyscy zdrowi. I to na tyle.

Jamie był nadal w centrum łączności, gdy wszedł Fuchida, lekko utykając i poprosił go o przyjście do laboratorium biologicznego.

— Jak tylko Stacy wróci — odparł Jamie.

Fuchida skinął głową, co wyglądało prawie jak ukłon, i wyszedł.

Prawie pół godziny później Jamie zastukał lekko we framugę drzwi do laboratorium biologicznego Fuchida obrócił się na krześle i wstał.

— Siedź, Mitsuo, siedź, spokojnie — rzekł Jamie, przyciągając sobie krzesło i siadając obok biologa.

Fuchida usiadł, ale plecy miał nadal sztywne. Spojrzał na otwarte drzwi, po czym sięgnął i przyciągnął do siebie laptopa.

— Co mi chcesz pokazać? — spytał Jamie. — Jakieś nowe gatunki pokazały się w odwiertach?

— Nie chodzi o biologię — rzekł Fuchida, włączając laptopa. — Nie?

— Nie. Śledztwo.

— Śledztwo?

Jamie zobaczył na ekranie laptopa jedną z fotografii uszkodzonej kopuły ogrodowej, zrobioną rano po burzy.

— Zauważyłeś na tym zdjęciu coś ważnego? — spytał Fuchida. Mówił cicho, prawie szeptem.

Jamie potrząsnął głową.

— Spójrz — rzekł biolog, wskazując na ekran. — Powłoka kopuły wybrzusza się na zewnątrz.

Kiwając głową, Jamie rzekł:

— Tak, tak jest, nie?

— Zrobiłeś to zdjęcie z zewnątrz.

— Zgadza się.

— Z czym ci się kojarzy wybrzuszenie na zewnątrz?

Jezu, pomyślał Jamie, Mitsuo brzmi jak jakiś pieprzony Sherlock Holmes.

— Mów.

— Przebicie zostało zrobione od wewnątrz, nie od zewnątrz.

— Nie — rzekł powoli Jamie. — To nie może być. Co mogło przebić kopułę od wewnątrz?

Zamiast odpowiedzi Fuchida rzekł:

— Przyjrzyj się, na jakiej wysokości od ziemi jest przebicie. Jamie spojrzał na obraz.

— Dwie i pół stopy. Albo trzy.

— Sześćdziesiąt dwa centymetry. Zmierzyłem.

— Do czego ty zmierzasz, Mitsuo. Zniżając głos prawie do syku, Mitsuo odparł:

— Burza nie uszkodziła kopuły. Powłokę przebito od wewnątrz. Celowo!

Jamie zamrugał.

— Celowo? Żartujesz.

— Nie żartuję. Wybrzuszenie dowodzi, że przebicia dokonano od wewnątrz kopuły, nie z zewnątrz. A przebicia są dokładnie na takiej wysokości, na jakiej byłaby opuszczona na dół ręka człowieka.

Chwilę trwało, zanim do Jamiego dotarło, że Fuchida mówi absolutnie poważnie.

— Mitsuo, to niemożliwe. Nikt celowo nie uszkodziłby kopuły. Fuchida w milczeniu wskazał na ekran.

— To wybrzuszenie rzeczywiście wygląda, jakby coś wypchnęło powłokę na zewnątrz, bo uciekające powietrze z kopuły tak wygląda.

Biolog zmarszczył brwi.

— Sądzę, że to jest możliwe.

— A przebicia są na takiej wysokości, bo tam kamyki uderzyły w powłokę.

— Oba na tej same wysokości? Jamie wzruszył ramionami.

— Przypadek.

Fuchida nie wyglądał na przekonanego.

— Mitsuo, posłuchaj, nie mogę uwierzyć, aby ktoś celowo przebił powłokę kopuły podczas burzy. To byłoby szaleństwo i samobójstwo!

Fuchida skinął głową.

— Doszedłem dokładnie do tego samego wniosku.

Zgodnie z grafikiem dyżurów, Vijay miała posprzątać, więc Stacy i Rodriguez udali się z powrotem do centrum łączności na wie czorną kontrolą systemów, zaś Fuchida i Trudy poszli do laboratorium biologicznego. Jamie przeglądał otrzymane wiadomości.

Gdy wpatrywał się w ekran, jego umysł pożeglował do śledztwa Fuchidy. Mitsuo przesadza, powiedział sobie. Po co ktoś miałby przebijać kopułę!? W jakim celu? To jakiś nonsens.

A jednak było to możliwe, podpowiadało mu coś wiszącego w umyśle jak złowieszcza chmura. Szaleniec pośród nas? Jamie potrząsnął głową i próbował wyrzucić taką możliwość z pamięci.

Przestał przeglądać wiadomości, zobaczył, że nie ma tam nic, co wymagałoby jego natychmiastowej uwagi, zamknął komputer i poszedł do mesy.

Vijay nadal tam siedziała. Światła w kopule przygasły do poziomu nocnego. Zmywarka cicho szumiała; stół lśnił czystością. Czeka na mnie, pomyślał uradowany.

— Pozostali w łóżkach? — spytał.

— Trudy i Rodriguez tak — odparła lekkim tonem. — Mitsuo szpera w ogrodzie, a Stacy siedzi w centrum łączności.

— Aha.

Wzięła kubek i torebkę z herbatą i podeszła do zbiornika z gorącą wodą. Jamie wziął krzesło i usiadł. Wiedział, że to głupie, ale wolał poczekać, aż wszyscy inni pójdą do swoich kwater, zanim zabierze Vijay do siebie.

— Mitsuo uważa, że ktoś celowo uszkodził kopułę — powiedział cicho.

— Co? — odwróciła się w jego stronę z oczami okrągłymi ze zdumienia.

— Ma coś, co uważa za dowody.

— Jest stuknięty.

— Mam nadzieję — rzekł Jamie.

— Porozmawiam z nim — zaproponowała, przynosząc sobie kubek do stołu i siadając obok Jamiego.

— Nie, zaczekaj. Zobaczymy, co jeszcze wymyśli.

Vijay rzuciła mu spojrzenie spode łba, niezbyt przekonana, ale skinęła głową:

— Jak wolisz.

— Ojciec Dexa chce mnie wylać — wyrwało się Jamiemu. Zaskoczyły go te słowa. Kilka razy przekonywał sam siebie, że nie powinien jej obarczać tym problemem.

— Zastanawiałam się, kiedy się przełamiesz i zaczniesz o tym rozmawiać.

Zaszokowały go te słowa; uświadomił sobie, że w szklarni, w której żyją, nie ma żadnych tajemnic.

— Więc wszyscy o tym wiedzą — rzekł.

— Jasne — odparła, siadając przy nim. — Zastanawialiśmy się, jak można ci pomóc. Wiesz, wysłać petycję do rady MKU, zagrozić jakąś akcją, cokolwiek.

— Jaką akcją?

— Zastrajkować — wyjaśniła. — Siedzieć na tyłku i nie robić nic, aż Trumball przestanie cię napadać.

Pociągnęła łyk parującej herbaty i czekała na odpowiedź. Patrząc w jej błyszczące oczy Jamie po raz kolejny uświadomił sobie, jaka jest piękna.

— Mamy całą planetę do zbadania — rzekł. — Nie możemy strajkować. To nic nie pomoże.

— A masz lepsze pomysły?

— Zastanawiałem się nad tym. — No i?

— Trumball grozi, że wstrzyma fundusze na następną wyprawę.

— Szantaż, wiem.

— Nie pozwolę mu wstrzymać następnej wyprawy. To zbrodnia.

— Więc jak go powstrzymasz?

Odchylił się do tyłu i zapatrzył się w ciemność. Przez długą chwilę nie rozlegał się żaden dźwięk poza syczeniem pomp systemu podtrzymywania życia i szumem elektrycznej aparatury. I wysokim, ledwo słyszalnym szumem wiatru na zewnątrz, oddechem wołającego go świata.

Wtedy usłyszał, jak Vijay wypuszcza powietrze i zrozumiał, że ona też wstrzymywała oddech, czekając na jego odpowiedź.

— Mogę podać się do dymisji. — Co?

— Zrezygnować z funkcji dyrektora misji. W końcu jestem na Marsie, nie odwołają mnie na Ziemię. Będę tu przez cały czas trwania ekspedycji. Co za różnica, czy jestem dyrektorem misji, czy czyścicielem butelek?

Vijay odstawiła kubek tak gwałtownie, że rozlała herbatę.

— Nie możesz tego zrobić! Nie wolno ci!

— Czemu nie? Co znaczy stanowisko? Ważne jest to, co robimy na Marsie.

— Ale on powoła na twoje miejsce Dexa!

— Nie sądzę. Pewnie wszyscy będziecie mogli wyrazić opinię. Może będzie jakieś głosowanie.

Potrząsnęła gwałtownie głową.

— To spowoduje rozłam w zespole, Jamie. Niektórzy zagłosują za Dexem, a ci, którzy zagłosują inaczej, zastaną uznani za jego przeciwników.

— Tak — przyznał. — Pewnie tak.

— Nie możesz się poddać! Wszystko byś zniszczył.

— Nie sądzę, żeby…

— Chcesz zbadać wioskę na klifie, tak? Sądzisz, że Dex się na to zgodzi?

— Nie sądzę, aby Dex został dyrektorem.

— A kto?

— Ja głosowałbym na Stacy.

— Ona nie jest naukowcem.

— No to Craig.

— Wiley? Sądzisz, że on cieszy się takim szacunkiem jak ty? Wyobrażasz sobie Fuchidę wypełniającego rozkazy Craiga?

— To nie jest kwestia wypełniania rozkazów — rzekł.

— Oczywiście, że jest! Na tym polega bycie dyrektorem misji. Jamie potrząsnął głową.

— Daj spokój, Vijay. Nie wydaję ludziom rozkazów. Pracujemy wspólnie.

Wyprostowała się gwałtownie i postukała w blat stołu wypielęgnowanym paznokciem.

— Nie wydajesz rozkazów, bo nie musisz. Wszyscy bardzo cię szanują. Nie rozumiesz? Jesteś dla nich wzorem. Jesteś naturalnym przywódcą.

— Jak twierdziłaś, Dex też.

— Dex chce być tym, kim ty już jesteś. Jeszcze tam nie dotarł.

— A jeśli podam się do dymisji, zrezygnuję — Jamie z trudem wymawiał poszczególne słowa — a Dex zostanie dyrektorem misji… co zrobisz?

Nabrała gwałtownie powietrza, jakby ją uderzył. Przez nieznośnie długą chwilę milczała.

— Co zrobię? — powtórzyła, tak cicho, że prawie jej nie słyszał.

— Mam na myśli nas. Patrzyła na niego.

— To znaczy…

— Mój Boże, Jamie — powiedziała drżącym głosem — jeśli sądzisz, że sypiam z tobą tylko dlatego, że jesteś tu szefem… jeśli sądzisz, że wskoczą Dexowi do łóżka, jak tylko dostanie nominację.

— Ale… przecież powiedziałaś…

— Jesteś idiotą! — warknęła. — Pieprzonym, cholernym idiotą!

Pobiegła do swojej kwatery, zostawiając kubek na stole w kałuży herbaty. Jamie patrzył, jak odchodzi i powtarzał sobie, że miała rację: jest idiotą.

Soi 64: Przed świtem

Jamie wiedział, że powinien być senny, ale był całkowicie obudzony. I w ponurym nastroju.

Siedział w kombinezonie przy biurku w swojej kwaterze, a poświata z laptopa wydobywała z mroku rysy jego twarzy i rzucała nieregularne cienie na ścianę naprzeciwko. Ciekawe, która godzina jest w Bostonie, zastanawiał się.

Zatrzymany na ekranie obraz ukazywał Darryla C. Trumballa przy jego biurku, patrzącego do kamery z gniewnym grymasem, z drogocennym piórem w dłoni. Jamie badał ten obraz, próbując znaleźć duszę pod twardą powłoką. Czego on chce? Czemu próbuje się mnie pozbyć?

Ponad godzinę wcześniej Jamie wysłał Trumballowi krótką wiadomość:

— Mając na uwadze utrzymanie harmonii między członkami rady MKU, wyrażam chęć rezygnacji ze stanowiska dyrektora misji — powiedział — pod warunkiem, że moje stanowisko zajmie Stacy Dezhurova i do planu misji zostanie wprowadzona wyprawa do Tithonium Chasma.

Wzmianka o „harmonii między członkami rady MKU” była swoistym kodem, a celem jej użycia było zabezpieczenie funduszy dla następnej ekspedycji. Trumball zagroził wstrzymaniem funduszy — chyba, że Jamie zostanie usunięty ze stanowiska. Nie używając zbyt wielu słów. Jamie zaproponował swoją głowę w zamian za gwarancją funduszy. I obietnicę, że będzie mógł zbadać wioskę na klifie.

A teraz siedział i czekał na odpowiedź Trumballa, patrząc na zatrzymany obraz starszego mężczyzny, z którejś z wcześniejszych wiadomości. Otworzył okienko na ekranie i sprawdził, która godzina jest w Bostonie. Czternasta dwanaście. Trumball powinien tam być. Jeśli go nie ma, ktoś powinien odpowiedzieć.

Nie, on się zastanawia. Albo chce, żebym się trochę podenerwował. To do niego podobne: demonstracja siły, pokaz ego i całkowity brak troski o innych ludzi.

Może próbuje skonsultować się z Dexem, pomyślał Jamie. Patrząc na zatrzymany obraz zrozumiał jednak, że ten człowiek niczego z nikim nie konsultuje. Podejmuje decyzje na podstawie własnych przesłanek i ściera z powierzchni ziemi wszystkich, którzy mu się sprzeciwiają. A przynajmniej próbuje.

Po kłótni z Vijay spędził u siebie nieprzyjemną godzinę. Zastanawiał się, co inni powiedzą o jego rezygnacji, a zwłaszcza zastanawiał się, co zrobi Dex. Nie robię Stacy przysługi, pomyślał, pakując ją na to stanowisko.

Ale tak trzeba, pomyślał. Trumball narobi tyle kłopotu następnej wyprawie, że nigdy nie dojdzie ona do skutku.

Właśnie to skłoniło go do decyzji. Musi być trzecia wyprawa. Czwarta, piąta i pięćsetna. Mamy całą planetą do zbadania! Nie mogę pozwolić, żeby moje własne ego stanęło na drodze temu zadaniu. Byłbym równie beznadziejny jak Trumball.

Przemierzał całe mile spacerując tam i z powrotem w swojej malutkiej kwaterze, po cztery kroki w jedną stronę, od pryczy do harmonijkowych drzwi, całymi godzinami. Martwiąc się, ważąc wszystko, rozdzierając samego siebie na strzępy, próbując odnaleźć właściwą ścieżkę. W końcu uświadomił sobie, że tak musiało się stać.

To nie jest rywalizacja między Trumballem a mną. To nie jest walka dwóch samców alfa, Dexa i mnie. Tu chodzi o eksplorację Marsa, nic innego.

Decyzja zwróciła mu wolność. Uspokoiła go. Siedział przy biurku, otworzył laptopa i wysłał Trumballowi wiadomość.

Teraz czekał na odpowiedź.

I uświadomił się, gdzieś głęboko, że stracił Vijay. Stracił jej szacunek. Stracił jej miłość.

Na laptopie zapaliło się światełko otrzymanej wiadomości i mrugało, jak patrzące na niego żółte oko.

Jamie dotknął klawisza i zatrzymany obraz Trumballa ożył. Siedział za tym samym biurkiem, tylko pióro w ręce miał inne i patrzył na Jamiego z ponurą miną.

— Dostałem pańską wiadomość — rzekł Trumball szorstkim głosem. — Dopilnuję, żeby rada przyjęła pańską rezygnację. Zakładam, że wyśle pan podobną wiadomość do pozostałych członków rady.

Trumball poprawił się niezręcznie na swoim masywnym, wyściełanym skórą krześle, pobawił się piórem, po czym mówił dalej:

— Nie wiem, co sądzić o pańskiej protegowanej, pani Dezhurovej. Czy inni naukowcy ją zaakceptują, czy też będą woleli, by dowodził nimi naukowiec? Chciałbym poznać ich opinię.

Jamie poczuł zdziwienie, że Trumball nie nalega na mianowanie dyrektorem swego syna.

— Jeżeli chodzi o pańską prośbę dotyczącą wyprawy do domniemanej budowli na klifie, nie mam nic przeciwko, jeśli reszta waszych ludzi się nie sprzeciwi. Macie dodatkowy łazik, dzięki mojemu synowi. Możecie go wykorzystać i rzucić okiem. Jeśli rzeczywiście coś tam jest, będzie największą atrakcją turystyczną po ukrzyżowaniu.

Obraz znikł. Trumball powiedział, co miał do powiedzenia, dostał, czego chciał. Jamie siedział, mając wrażenie, jakby bokser wagi ciężkiej właśnie przyłożył mu w brzuch.

Atrakcja turystyczna. Największe odkrycie w historii całej planety, dwóch planet, a on myśli o tym jak o pieprzonej atrakcji turystycznej!

Jamie miał ochotę skakać i krzyczeć. Będę dla niego pracował, uświadomił sobie. Jeśli wioska na klifie jest prawdziwa, to dzięki mnie zbudują wokół niej Disneyland! Zostałem przynętą! I zdrajcą. Wszystkiego i wszystkich.

Objął głowę dłońmi. Miał ochotę płakać, ale wiedział, że nie potrafi.

Słońce już wstało nad Ares Vallis. Dex prowadził łazik, a Craig jadł śniadanie. Zdecydowali, że będą jadali na zmianę, bez zatrzymywania łazika na posiłki.

Ekran łączności zamrugał i pojawiła się na nim ciemna, poważna twarz Jamiego. Jeden rzut oka pozwolił Dexowi ocenić, że Jamie wygląda okropnie, jakby całą noc nie spał, czerwone oczy, zmięta twarz.

— Chyba was nie obudziłem — zaczął Jamie ze ściśniętym gardłem, prawie chrypiąc.

— Nie, tłuczemy się już od jakiejś godziny — ćwierknął radośnie Dex.

Bez dalszych wstępów Jamie oznajmił:

— Właśnie powiedziałem twojemu ojcu, że chcę zrezygnować z funkcji dyrektora misji. Poleciłem Stacy na to stanowisko.

Dex poczuł zdumienie, po czym wyrwało mu się:

— Co powiedział mój ojciec?

— Powiedział, że nie ma nic przeciwko, jeśli tylko wy się zgodzicie.

Skurwiel, pomyślał Dex. Staruszek nie zaproteguje mnie na to stanowisko, o nie, nie on. Sądzi, że sobie nie poradzę.

— A co myślą o tym pozostali?

— O niczym jeszcze nie wiedzą. Jest za wcześnie, jeszcze nie wstali.

Craig wszedł do kokpitu, przeżuwając gotowy omlet i opadł na fotel po prawej stronie.

— Nie powinni mieć nic przeciwko Stacy — rzekł Dex, próbując nie pokazywać, że jest wściekły.

— A ty? — zapytał Jamie.

— Ona nie jest naukowcem — rzekł Craig. Jamie ponuro pokiwał głową.

— Ale wie, co robi i rozumie, po co tu jesteśmy. Moim zdaniem jest najlepsza do tej roboty.

— Jasne — warknął Dex.

— Nie mam nic przeciwko niej — wtrącił Craig. — Ma głowę na karku.

— Chciałbym, żeby ta opinia była jednomyślna — rzekł Jamie.

— Jasne. Czemu nie?

— Zgadzasz się?

— Przecież powiedziałem, że tak, nie?

— Dobrze, dobrze. Dzięki!

— Nie ma za co.

Obraz Jamiego zniknął. Craig pochylił się i złapał Dexa za ramię.

— Myślisz, że to ty powinieneś dostać tę robotę?

Dex uśmiechnął się do swojego brodatego partnera.

— Prawdę mówiąc, Wiley, Stacy nadaje się do tego znacznie lepiej ode mnie.

— Serio tak myślisz?

— Serio! Ale to nie znaczy, że nie chciałbym dostać tej roboty.

— Jesteś wkurzony na Jamiego, że nie zaproponował ciebie?

— Nie — odparł Dex, potrząsając głową. I doszedł do wniosku, że to prawda. Nie czuł złości. Czerwonoskóry robił to, co jego zdaniem jest najlepsze dla misji.

Kochany stary tatuś, myślał Dex, czując, jak coś mu gra w środku. Skurwiel nie kiwnąłby palcem dla mnie. Sądzi, że sobie nie poradzę. Nie obarczy mnie żadną odpowiedzialnością.

Dex przycisnął mocniej pedał gazu. Ja mu jeszcze pokażę. Ja im wszystkim pokażę.

Nie wiedział tylko jak. Czuł jednak, jak narasta w nim determinacja. Nie miało znaczenia, czy szefem będzie Jamie, Stacy czy pieprzony Człowiek z Księżyca. To ja będę tu szefem, tak czy inaczej.

Jamie dostrzegł dziwny, prawie szalony wyraz twarzy Dexa, zanim zamknął połączenie z łazikiem. Jest zły; wkurzony jak wszyscy diabli. Chciał być dyrektorem misji, a teraz jest wściekły, że nie dostał tej roboty.

Wstał od swojego małego biurka i przeciągnął się, czując, jak trzeszczą mu ścięgna i strzelają kręgi.

Jestem wolny, pomyślał Jamie. Teraz mogę skupić się na wyprawie do Tithonium i sprawdzeniu, czym jest naprawdę budowla na klifie.

Stacy nie będzie lekko, tego był pewien. Dex zacznie się nad nią znęcać zaraz po powrocie.

Potrząsnął głową. To już nie twój problem. Teraz możesz robić to, po co tu przyjechałeś. Jeszcze jedno zadanie i jesteś wolny. Jeszcze tylko musisz przekazać Stacy radosne nowiny. I pozostałym. Wszyscy się zgodzą co do tego, że Stacy jest odpowiednią osobą na to stanowisko. Przejdzie jednogłośnie, bez obaw.

Musisz im tylko o tym powiedzieć.

Im i Vijay.

Загрузка...