KSIĘGA III Wioska na klifie

Bogowie nieba umieścili czerwony świat dalej od Ojca Słońce niż świat niebieski i bliżej malutkich światków, które roiły się w ciemnej pustce, resztek i pozostałości początków czasu. Często spadały one na czerwony świat, wyjąc jak dzikie potwory, gdy znaczyły swój szlak demonów ogniem na bladym niebie.

Istoty z czerwonego świata, małego, zimnego, bombardowanego przez demony, tracącego bezpowrotnie wodę i powietrze, musiały walczyć, by podtrzymać w sobie iskrę życia.

Ale i tak śmierć uderzała szybko i bez cienia miłosierdzia.

Soi 99: Proces decyzyjny

— Nie możesz tam jechać sam — rzekła Stacy Dezhurova.

— Czemu nie? — spytał Jamie.

— Bez dyskusji, Jamie.

— Ale nie ma nikogo, kto mógłby ze mną jechać, a Tomas jest ranny.

On i Stacy siedzieli w jej kwaterze, którą Dezhurova przekształciła w coś w rodzaju biura, odkąd została mianowana dyrektorem misji. Pracowała przeważnie w rym miejscu, wzywając ludzi do siebie, a nie chodząc do nich jak Jamie.

Siedział na małym fotelu biurowym, który Stacy zażyczyła sobie do kwatery, a ona siedziała sztywno na krześle przy biurku, twarzą do niego.

Odpowiedzialność zmieniła ją przez ten ostatni miesiąc, pomyślał Jamie, patrząc na cienkie zmarszczki wokół jej ust i oczu. Nieźle sobie radzi, ale dużo ją to kosztuje.

Kwatera była patologicznie schludna: precyzyjnie zaścielona prycza, puste biurko, papiery i ubrania odłożone na swoje miejsca. Przestała tylko nosić przydziałowe kombinezony. Zamiast tego miała na sobie ciemnozieloną, luźną koszulę z wojskowymi epoletami i parę wypłowiałych dżinsów z szuflady. Poza tym Stacy przystrzygła włosy krótko, w wojskowym stylu; Jamie był zaskoczony, widząc w nich pasma siwizny.

Jamie czuł się rozluźniony i wolny, jak nigdy dotąd. Pozbył się prawie wszystkich obowiązków. Mógł całkowicie poświęcić się planowaniu podróży do Wielkiego Kanionu i niszy w czole klifu, gdzie kiedyś widział budowlę. Jamie był tego pewien. W tej niszy skalnej widział zabudowania. Budynki stworzone przez inteligentnych Marsjan.

Był tego pewien. Ale czy się nie mylił? Za parę dni się dowiemy, powiedział sobie. Jak już pokonam problem znalezienia partnera.

— Posłuchaj, Stacy, nie zamierzam sprawiać ci kłopotu — tłumaczył — ale nie widzę nikogo, kto mógłby pojechać ze mną na tę wycieczkę.

— To nie pojedziesz — odparła bezbarwnie.

— Daj spokój…

Dezhurova potrząsnęła głową z uporem. — Jamie, znasz przepisy bezpieczeństwa równie dobrze jak ja. Nikt nie oddala się sam dalej niż na odległość krótkiego spaceru.

— Ale Tomas nie będzie się nadawał do takiej pracy przez całe tygodnie.

— To poczekasz albo znajdziemy ci kogoś innego.

Rodriguez o mało nie zginął w wypadku z piecem ogrzewanym promieniowaniem słonecznym, który służył do wytwarzania szklanych cegieł, z których stawiali igloo wokół kopuły ogrodowej. Oparzył sobie paskudnie dłoń przez rękawicę skafandra. Na szczęście była z nim Trudy Hali. Uszczelniła mankiet ciśnieniowy przy nadgarstku i pomogła mu wrócić do kopuły, gdy on sam wił się z bólu.

Teraz obowiązki astronauty obejmowały głównie siedzenie w centrum łączności jako jednoręki operator.

— Sam to zrobię — upierał się Jamie. — Możemy trochę nagiąć reguły, Stacy.

Rzuciła mu spojrzenie nauczycielki angielskiego strofującej ucznia ósmej klasy, który spóźnia się z wypracowaniem.

— Jamie, ty mi przekazałeś te obowiązki, prawda? — rzekła powoli. — Nie mogę ci pozwolić jechać tam samemu. Gdybyś zginął, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.

— Ale nikogo innego nie ma — powtórzył Jamie. — Ty jesteś potrzebna tutaj. Trudy i Mitsuo mają pełne ręce biologicznej roboty i proszenie ich, żeby to zostawili, byłoby nie fair.

— Tarawa i tak się na to nie zgodzi.

— No tak.

— Jest jeszcze Wiley.

— On i Dex są zagrzebani po pachy w datowaniu przywiezionych próbek. Poza tym on już spędził dość czasu w łaziku.

Stacy wzruszyła ramionami i odruchowo podrapała się po ramieniu. Ta koszula musi być nieprzyjemna w dotyku, pomyślał Jamie.

— Nie ma nikogo — podkreślił. — Dex jest zbyt zajęty, Wiley też.

— Vijay? — podsunęła Dezhurova.

Vijay nie spała z Jamiem, odkąd powiedział jej o rezygnacji ze stanowiska dyrektora misji. Była chłodno uprzejma, w jakiś ostry, bolesny sposób. O ile Jamie wiedział, nie sypiała też z Dexem. Cieszył się z tego, ale niewielka była to pociecha.

— Lekarz powinien zostać tam, gdzie jest większość zespołu — odparł Jamie. — No i zajmuje się ręką Tomasa.

— Poza tym ona nie ma kwalifikacji do prowadzenia łazika — odparła Dezhurova. Westchnęła prawie boleśnie. — Będziesz musiał poczekać, aż Tom będzie znów zdolny do pracy.

— Nie chcę czekać — odparł twardo Jamie. — Jestem gotowy. Nie mam innych obowiązków. Dodatkowy łazik jest gotowy, ja też.

Dezhurova chciała już powiedzieć „nie”. Jamie widział, jak jej usta układają się w to słowo. Zawahała się, wzięła głęboki oddech i powiedziała:

— Zastanowię się na tym, Jamie. Zobaczę, czy coś da się zrobić.

Jamie zrozumiał, co powiedziała: odmówiła mu bez użycia słowa.

Wstał z małego fotela, odsuwając go po plastykowej podłodze o parę cali.

— Stacy, jutro mija setny dzień naszego pobytu na Marsie. A ja zabieram łazik, czy ci się to podoba, czy nie.

Odwrócił się i wyszedł z jej kwatery, zanim zdołała odpowiedzieć.

Idąc do własnej sypialni, rozmyślał: tak, wyjść i zabrać łazik. Jakże miałaby mnie powstrzymać? Zawołać Dexa i resztę chłopców, żeby mnie obezwładnili?

Zamykając drzwi swej kwatery i patrząc na własny bałagan na pryczy, pomyślał: tak, ukradnę łazik i Stacy wyjdzie na osobę zupełnie niekompetentną. Cudownie. Po prostu wspaniale. Zrobisz z siebie kompletnego palanta.

Alternatywą było jednak czekanie parę tygodni, może dłużej. Parę wieczności. Kto wie, jakie problemy pojawią się w ciągu paru tygodni? Coś zawsze staje na drodze. Jutro minie setny dzień naszego pobytu tutaj, a ja nie zbliżyłem się do wioski ani odrobinę.

Stacy musiała odbyć wizyty, żeby zlokalizować Vijay. Nie było jej w gabinecie ani w laboratorium biologicznym. Zaglądając do laboratorium geologicznego, Stacy usłyszała radosny głos Dexa:

— Tak, jest tu.

Dziewięćdziesiąt sekund później Vijay zapukała do drzwi Dezhurovej i odsunęła je.

— Dex mówił, że chciałaś się ze mną widzieć.

Dezhurova skinęła głową i wskazała jej krzesło, na którym przedtem siedział Jamie. Vijay usiadła, kolana razem, ręce na kolanach. Jej kombinezon wyglądał na spłowiały, ale zawiązała sobie w pasie jaskrawą chustę i drugą, mniejszą, na szyi. Jasne kolory Indii, pomyślała. Przy niej wszyscy wyglądamy szaro.

— Mam problem z Jamiem — rzekła Dezhurova. Oczy Vijay rozszerzyły się na sekundę.

— Z Jamiem?

— Jesteś psychologiem wyprawy — rzekła Dezhurova z lekkim uśmiechem na ustach — i znasz Jamiego lepiej niż ktokolwiek inny…

— Jeśli chodzi o nasz osobisty związek…

— Nie. Chodzi o pracę podczas ekspedycji. Oraz Jamiego, ciebie i… Dexa.

— Dexa?

— Posłuchaj — zaczęła Stacy. Następnie zaczęła wyjaśniać. Vijay posłuchała. Następnie przedstawiła swoją opinię. Dezhurova podziękowała i poprosiła o przysłanie Wileya Craiga. Rozmawiała z Craigiem przez ponad godzinę.

Cała ósemka zebrała się przy stole podczas kolacji. Dezhurova spytała:

— Jamie, a gdyby Dex pojechał z tobą na twoją ekspedycję? Wszyscy przestali jeść. Plastykowe widelce zawisły w powietrzu. Kubki z napojami odstawiono na stół. Przestano nawet żuć.

Kompletnie zaskoczony, Jamie spojrzał na drugą stronę stołu na Dexa i zobaczył, że on jest równie zdumiony.

— Wiley mówi, że może sam sobie poradzić z analizami geologicznymi przez jakiś tydzień…

— Przynajmniej, o ile program do robienia map znowu się nie wywali — wtrącił Craig.

— Zatem mogę zwolnić Dexa ze zwykłych obowiązków — zakończyła Dezhurova. — A on na pewno ma kwalifikacje do kierowania łazikiem.

— Mogę sam to zrobić — odparł Jamie twardo.

— To nie podlega dyskusji, już ci powiedziałam — rzekła Dczhurova.

— Jeśli o mnie chodzi — rzekł Dex ze swoim zwykłym bezczelnym uśmieszkiem — nie mam nic przeciwko pojechaniu sobie gdzieś. Mogę dalej pracować nad datowaniem skał, o ile Wiley będzie mi podsyłał dane, a Jamie nie ma nic przeciwko prowadzeniu łazika.

Myśli Jamicgo pędziły jak szalone. Nie chcę Dexa na tej wyprawie. On wszystko zepsuje. Zrujnuje. Znajdzie sposób, żeby wszystko zniszczyć. I w tym momencie usłyszał głos dziadka: zabierz go ze sobą. To jedyna droga, jaką możesz pójść. Nie walcz z tym. Zaakceptuj.

Przeniósł wzrok z zadowolonej, uśmiechniętej twarzy Dexa na Vijay. Wyglądała na spiętą, ciemne oczy miała utkwione w nim, jakby czekała na wybuch. Jamie uświadomił sobie, że jeśli Dex pojedzie z nim, nie będzie go tu z nią, gdy on będzie na wyprawie.

Spojrzał znów na Dexa.

— I co ty na to, Dex? To może być jak polowanie na yeti.

— Albo największa atrakcja turystyczna wszechczasów.

Jamie poczuł, jak zaciska szczęki. Ta podróż może doprowadzić do pierwszego morderstwa na Marsie.

Soi 100: Poranek

— Macie najlepsze ogniwa paliwowe — powiedział Wiley Craig, gdy Jamie i Dex wkładali skafandry. — Przerzuciłem je z pierwszego łazika.

— Nie powinno być problemu z burzami piaskowymi — zapewnił ich Fuchida. — Pogoda się ustabilizowała. Mamy prawie lato.

Dex zaśmiał się.

— Tak. Może parą stopni powyżej zera.

Vijay odsunęła się, gdy dwaj mężczyźni wciskali ręce w rękawy sztywnego skafandra. Craig pomagał Jamiemu, Fuchida Dexowi.

Buty, spodnie, góra. Sprawdzić uszczelnienia przy kostkach, pasie i nadgarstkach. Sprawdzić połączenia: prąd, powietrze, woda.

— Stacy chce z wami pogadać, zanim wyjedziecie — rzekła Vijay.

Sięgając po hełm na półce ponad regałem na skafandry, Jamie odparł:

— To ją zawołaj.

— Tak — rzekł Dex, nakładając hełm. — Jesteśmy gotowi do wielkiego meczu, panie trenerze.

Vijay odeszła szybkim krokiem. Jamie włożył hełm, uszczelnił kołnierz, po czym on i Dex zaczęli sprawdzać radio.

Stacy kroczyła korytarzem utworzonym przez szafki ze sprzętem, w regulaminowym kombinezonie. Jamie zauważył, że przy idącej koło niej Vijay, Stacy wygląda na wysoką, dobrze zbudowaną, prawie otyłą. Vijay, także w kombinezonie, wyglądała przy niej na malutką; była ciemnoskóra, urocza i promieniejąca.

Ale nieco zatroskana. Jamie spojrzał w ciemne oczy Vijay i gdzieś głęboko dostrzegł strach.

Zanim jednak mógł jej coś powiedzieć, odezwała się Stacy.

— Zaplanowałam tę wyprawę na jeden pełny tydzień. Mam nadzieję, że wrócicie za siedem dni albo wcześniej.

— Chyba że znajdziemy jakichś Marsjan.

Stacy pozwoliła, by lekki uśmieszek przełamał jej posągowy wyraz twarzy.

— Oczywiście, jeśli znajdziecie coś interesującego, zmienimy harmonogram.

Jamie pomyślał, że zmienia się w biurokratkę, bardziej przejmuje się harmonogramem niż tym, co mogą odkryć. Ale prowadzi tę ekspedycję lepiej, niż ja to robiłem, przyznał.

— Zaplanowane wyprawy do wulkanów i na dno kanionu czekają na wasz powrót — przypomniała Stacy. — Wszystkie prace eksploracyjne są wstrzymane, aż wrócicie.

— Rozumiem — rzekł cicho Jamie.

— Samoloty zwiadowcze dostarczyły danych dla sporządzenia waszej trasy — mówiła dalej Stacy.

— Dostaliśmy obrazy — odparł Dex.

— Cóż… w takim razie powodzenia. — Podała Jamiemu rękę i Jamie zobaczył, że ręka jej lekko drży. Onajest tym tak samo podekscytowana jak ja, uświadomił sobie Jamie. I doskonale to ukrywa.

Dex wymienił ze Stacy uścisk dłoni i posłał Vijay całusa. Jamie chciał ją wziąć w ramiona, ale wiedział, że w skafandrze byłoby to dość głupie. Spojrzała mu w oczy i zobaczył w nich strach, niepokój i coś jeszcze, coś, czego nie potrafił określić. Martwi się. Martwi się o mnie. Albo o Dexa.

— Powodzenia — rzekła, spokojnym, obojętnym głosem.

— Wrócimy za tydzień albo szybciej — zapewnił ich Dcx. Jamie zignorował pozostałych i patrzył wyłącznie na Vijay.

— Wróć cało — rzekła, patrząc mu prosto w oczy.

Skinął głową wewnątrz hełmu. Wrócę do ciebie, chciał powiedzieć. Ale przy wszystkich, przy Dexie, nie mógł wypowiedzieć tych słów na głos.

Zamiast tego zatrzasnął hełm i ruszył do śluzy.

— Rękawice! — krzyknął Craig. — Jamie, zapomniałeś rękawic. Jamie zatrzymał się w pół kroku. Jego rękawice, z malutkimi, zwiększającymi siłę mięśni serwomotorami na wierzchu dłoni, nadal leżały na ławce obok szafki, jak para martwych homarów.

— Na litość boską — mruknął Craig, podając mu rękawice. — Po co lista kontrolna, skoro jej nie przestrzegasz?

— Dzięki, Wiley — rzekł Jamie, wciągając sztywne rękawice i zatrzaskując złącza wokół nadgarstków.

— Jamie chce się siłować na rękę z Marsjanami bez rękawic — zażartował Dex.

Unosząc w górę obie ręce w rękawicach, Jamie powiedział zza zamkniętego hełmu:

— Już nie zapomnę.

— Raz wystarczyłby, żeby zginąć — mruknął Craig. Jamie spojrzał na Vijay. Wyglądała na zdruzgotaną. Stacy, zawsze praktyczna, rzekła zdecydowanie:

— Sprawdzajcie zawsze jeden drugiego, zanim wyjdziecie z łazika. Za każdym razem. Zgłaszajcie się do mnie, zanim opuścicie łazik i przerobimy listę kontrolną razem. Zrozumiano?

— Tak, mamusiu — zaśmiał się Dex.

Jamie pomyślał, że to wcale nie jest taki zły pomysł.

Vijay zastąpiła Rodrigucza przy konsoli łączności aż do kolacji, następnie pojawił się znów astronauta.

— Kolacyjka — rzekł, machając obandażowaną ręką w stronę mesy.

— Dlaczego nic zjesz pierwszy? — spytała. — Poczekam, aż skończysz.

— Już jadłem — wyjaśnił Rodriguez, rozsiadając się w fotelu obok niej. — Opanowałem jedzenie jedną ręką.

Vijay wbrew sobie uśmiechnęła się.

— Chcesz powiedzieć, że Trudy już nie musi karmić cię łyżeczką? Na jego ciemnych policzkach pojawił się rumieniec. — Nie. Ale nie mów jej!

Vijay zaśmiała się.

— Idź i jedz — rzekł Rodriguez. — Jak się zgłoszą, zawołam cię, dobrze?

Vijay niechętnie zdjęła z głowy słuchawki.

— Dobrze.

Dex zgłosił się regulaminowo, kiedy zatrzymali się na noc. Tylko oficjalne sprawy, żadnych pogaduszek. Vijay zjadła kolację i ruszyła do swojej kwatery.

Zatrzymała ja Stacy.

— Wpadnij do mnie. Musimy pogadać.

Vijay poszła za Stacy do jej kwatery i przysiadła na małym twardym krzesełku przy biurku. Stacy przysiadła na brzegu pryczy.

— Wiesz, dlaczego zadecydowałam, że Jamie pojedzie z Dexem? — rzekła Stacy bez żadnych wstępów.

— Żeby Jamie nie musiał się martwić o to, że Dex jest tu ze mną, kiedy go nie ma.

— Częściowo tak.

Vijay poczuła, jak jej brwi unoszą się ze zdumieniem.

— Poza tym nie chciałam, żeby Dex był tutaj, gdzie mógłby — jak to się mówi? — startować do ciebie.

Vijay skrzywiła się.

— Z tym sobie poradzę.

— Może. Ale w ten sposób nie mamy problemu w ogóle i nie musimy się martwić o radzenie sobie z nim.

— W takim razie dzięki.

— Nic zrobiłam tego dla ciebie, Vijay. Zrobiłam to dla Jamiego, bo nie chcę, żeby się o ciebie martwił. Jest zbyt dobrym człowiekiem, żeby na niego zwalać takie brzemię.

— Rozumiem.

— Poza tym — Dezhurova pochyliła się lekko — nie jestem pewna, jak byś sobie poradziła z Dexem. To pies na kobiety.

— Miałam z nim kiedyś romans — rzekła Vijay, czując narastający gniew. — Ale to już skończone.

— A twój romans z Jamiem?

— To chyba nie jest twoja sprawa? Stacy uśmiechnęła się jak cierpliwa matka.

— Nie, oczywiście, że nie. Tylko… lubię Jamiego. Szanuję go. Nie chciałabym, żeby ktoś go znowu zranił.

— Znowu?

— Mówię o jego pierwszym małżeństwie. Wyszedł z tego pokaleczony.

Vijay skinęła głową. — Tak.

— Kochasz go?

Zaskoczona pytaniem Vijay wybuchła.

— Skąd mam wiedzieć? Jak ktokolwiek miałby wiedzieć, co czujemy, kiedy tu jesteśmy? To nie jest prawdziwy świat! Oddaliliśmy się tak bardzo od prawdziwego świata, jesteśmy tak odizolowani i samotni…

Ku jej zdziwieniu, Stacy uśmiechnęła się szerzej.

— Dobrze. To jest dobra, uczciwa odpowiedź. Tego właśnie oczekiwałam i miałam nadzieję, że to usłyszę.

— O czym ty mówisz?

Stacy wstała z pryczy i stanęła obok Vijay. Pochylając się tak, że jej twarz znalazła się naprzeciwko twarzy Vijay, rzekła cicho:

— Było dość możliwe, że jesteś tylko gorącokrwistą kobietką, której sprawia przyjemność sypianie z silnymi facetami. Albo gorzej, idiotką, która myśli, że chodzenie do łóżka z każdym facetem, któremu się podoba, jest takie romantyczne.

Vijay skoczyła na równe nogi.

— Nie złość się — rzekła szybko Dezhurova. — Byłam absolutnie pewna, że tak nie jest, ale musiałam to sprawdzić. Taka kobieta mogłaby rozwalić zespół. Ktoś mógłby ucierpieć, może nawet zginąć.

Powstrzymując obrzydzenie, Vijay syknęła:

— No i jaka jest twoja decyzja? Stacy poklepała ją w ramię.

— Nie stanowisz zagrożenia dla bezpieczeństwa. A przynajmniej nic robisz tego celowo. Masz głowę na karku.

Vijay poczuła, że złość ją opuszcza. Opadła na krzesło i spojrzała na Dezhurovą.

— Co więc powinnam zrobić w kwestii Jamiego? Stacy potrząsnęła głową i wróciła na pryczę.

— Nie pytaj mnie. Wiem o mężczyznach tylko tyle, że zawsze na końcu nas ranią.

— Spójrz na to — zawołał Dex do Jamiego.

Siedział w kokpicie, kiedy nadeszła wiadomość od jego ojca i pojawiła się na centralnym ekranie.

Łazik był przygotowany na noc. Jutro dojadą do Tithonium Chasma i Jamie zejdzie na dół, do niszy i zobaczy to, co jest tam do zobaczenia. Już czuł niepokój w żołądku, w oczekiwaniu na ekscytację lub zmartwienie.

Przecisnął się koło pryczy i zanurkował w kokpicie, opierając się o fotel Dexa. Na ekranie widać było listę nazw, nazwisk, szkół, korporacji, a przy każdej widniała kwota w dolarach.

— Co to jest?

— Mój kochany tatuś już zbiera fundusze na następną ekspedycję — wyjaśnił Dex. — Mamy jakieś trzy miliardy. — Pstryknął palcami.

Jamie opadł na fotel kierowcy i zapatrzył się w ekran.

— Global News… Universal Entertainment… co to jest Puget Sound, Inc.?

— Spółka holdingowa — odparł Dex. — Są właścicielami albo kontrolują połową biur podróży w Ameryce Północnej.

— Biur podróży? Dex skinął głową.

— Nie nakręcaj się. Jeszcze nie teraz. Do przywożenia turystów na Marsa daleka droga.

— No to dlaczego biura podróży chcą finansować następną ekspedycję?

— Myślę, że chcą organizować wycieczki VR. Podróż bez wychodzenia z pokoju.

Jamie spojrzał na Dexa. Młody mężczyzna mówił absolutnie poważnie.

— Posłuchaj, Jamie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie marzy mi się, żeby kiedyś przywozić na Marsa grupy turystyczne. Do licha, przecież na Księżyc wożąjuż ludzi, nie?

— Turyści — mruknął ponuro Jamie.

— Nie patrz na mnie, jakbym to ja doprowadził do masakry pod Wounded Knec, na litość boską.

— To ty chcesz to robić, Dex, nie ja.

— Musimy! A jak, do cholery, chcesz zdobywać pieniądze na dalsze badania tej planety?

— Wolałby żebrać na rogu.

— I dostaniesz parę dziesięciocentówek — warknął Dcx. — Oprzytomniej.

Wstając z fotela, Jamie rzekł:

— Jest lepszy sposób, Dcx.

— Jasne. Zmuś do tego rząd. Zdobycie funduszy na pierwszą ekspedycję zajęło Brumado dwadzieścia lat, a jakoś nie wiedziałem, żeby rząd rzucił się dawać pieniądze na tę.

— Musi być lepszy sposób. — Powiedzmi, jak go wymyślisz. Ruszając do kuchni, Jamie rzucił:

— Chcecie z robić z Marsa atrakcję turystyczną.

— A jak sądzisz, jakim cudem dostaliśmy się tu tym razem? Jamie odwrócił się w jego stronę.

— Bo twój ojciec podporządkował sobie potcncjaJnych inwestorów, wiem.

— Boja go do tego zmusiłem! — wrzasnął Jamie, stukając się kciukiem w pierś. — Jego Mars kompletnie nie obchodził. Ja go nim zainteresowałem.

— Mówiąc mu, że może sprzedawać bilety turystom.

— Mówiąc mu, że może na tym zarobić. Co w tym złego?

— Nie będziemy mogli prowadzić badań, jak oblezą nas turyści.

— No co ty, Jamie! Mamy dla siebie całą planetę! Możemy trzymać turystów z dala od nas.

— Serio? — Jamie czuł, jak wzbiera w nim gniew. — Przecież oni chcą jeździć do najbardziej interesujących miejsc. Dno kanionu, gdzie znaleźliśmy porosty, na przykład. Będą zbierać próbki i koczować na całym terenie.

— Nie dopuścimy do tego.

— Jak masz zamiar to powstrzymać, Dex? Kiedy już raz zaczniemy, gdzie postawisz szlaban? Pieniądze wszystko załatwią, prawda? Ludzie, którzy płacą, będą chcieli robić, co tylko chcą, prawda?

Dex przechadzał się w nawie tak wąskiej, że mijając Jamiego prawie stykali się nosami.

— Jezu, uważasz się za jedynego naukowca w pieprzonym Układzie Słonecznym? Ja też chcę robić tu solidną naukę.

— Jeśli turyści nam pozwolą.

— Do cholery! — Dex walnął pięścią w składaną górną pryczę. — Ten dureń jest bardziej papieski niż sam papież. Mam tego potąd! — Machnął ręką na wysokości szyi.

Jamie poczuł ciepło na twarzy.

— A potem będziecie chcieli budować wielkie ośrodki dla turystów. Hotele. Parki, gdzie będzie można chodzić w samych podkoszulkach. Zrujnujecie tę planetę, Dex. Zniszczycie cały świat i jego formy życia.

— To będzie za setki lat, może jeszcze później.

— To się dzieje teraz, Dex. Teraz decydujemy o tym, jak będzie wyglądała przyszłość. Każdy krok, jaki dziś robimy, prowadzi nas w przyszłość. Jutro zaczyna się dzisiaj. A ty chcesz zniszczyć ten świat, tak samo, jak Europejczycy zniszczyli świat Indian.

— I sądzisz, że to ja tak chcę?

— Namówiłeś ojca, żeby to tak zorganizować, prawda?

— To był jedyny sposób na dostanie się tu, Jamie! Do cholery, politycy nie zamierzali poprzeć kolejnej wyprawy. Jak sądzisz, dlaczego zorganizowanie jej zajęło nam sześć lat?

Jamie patrzył na niego.

— Ja też jestem naukowcem — rzekł Dex. — I namówiłem ojca na zdobycie tych pieniędzy, bo chciałem lecieć na Marsa!. Myślisz, że jesteś jedyny?

Potrząsając głową, Jamie odparł:

— Ale cena, Dex, cena. Lepiej byłoby zostawić Marsa w spokoju na kolejne sto lat i wrócić tu wyłącznie w celach naukowych.

— W doskonałym świecie tak może by się stało — odparł Dcx cicho. Ale wtedy ciebie i mnie by tu nie było, prawda?

— Nie, pewnie nie.

— Widzisz, a ja chcę być na Marsie. Teraz. Ja. Bez względu na to, ile to kosztuje. I ty czujesz to samo, prawda? Bo inaczej by cię tu nie było.

Jamie spojrzał w oczy młodszego mężczyzny. Cyniczny uśmieszek znikł, błękitne oczy były głębokie i poważne.

— Może masz rację — przyznał Jamie, ruszając znów w stronę kuchni. — Ale czuję się jak przynęta.

— Albo jak Kit Carson?

Jamie cofnął się i zobaczył, że Dex znów głupio się szczerzy. On wie o Długim Marszu i o tym, jak wojsko usunęło Lud z jego własnej ziemi.

— Właśnie — odparł twardo. — Kit Carson to ja.

Soi 101: Popołudnie

Jamie wisiał pół mili od brzegu klifu, huśtając się w uprzęży. Warstwowa, czerwona skała była na wyciągnięcie ręki od niego. Dotknął jej obutą stopą, potem odepchnął się. Zaczął kołysać się tam i z powrotem jak dziecko na huśtawce.

— No, prawic — mruknął. Uświadomił sobie, że dyszy i jest spocony, choć większość pracy wykonywał za niego silnik wyciągarki.

— Teraz spokojnie — głos Dexa w słuchawkach zabrzmiał ostro i szorstko. Dwaj mężczyźni prawic nie odzywali się do siebie od kłótni z poprzedniego wieczora; wymieniali tylko słowa niezbędne do pracy.

Jamie uświadomił sobie, że zawierza swoje życie Dcxowi, który obsługiwał wyciągarkę utrzymującą jego linę. Omal się nie roześmiał. Nasz spór jest wyłącznie filozoficzny, nie fizyczny. Kiedy jednak pomyślał o Vijay, doszedł do wniosku, że szybko może stać sią fizyczny, kiedy wrócą do kopuły.

Dotknął ostrożnie przełącznika. Skała przesunęła się obok niego, za szybko, prawie rozmazana. Zdjął palec z przełącznika i uprząż zatrzymała się gwałtownie, kołysząc się jeszcze bardziej. Uderzy! o skałę ramieniem, wyrzucając powietrze z płuc, po czym wystawił nogi, by zamortyzować następne uderzenie.

— Wszystko w porządku?

— Tak, w porządku — odparł.

— Już mi się mdło robi od oglądania twojego obrazu — poskarżył się Dex.

Sterczące kamery przyczepione do hełmu Jamiego rejestrowały wszystko, nie tyle dla celów rozrywkowych, co w celu otrzymania zapisu zejścia. Dex ustawił przenośny monitor obok wyciągarki na brzegu kanionu.

Jamie spojrzał z ociąganiem w dół. Nisza w skale znajdowała się kilkaset metrów poniżej. Zaś dno kanionu wydawało się leżeć tysiące kilometów w dole i rytmicznie się kołysało, więc dla Jamiego wyglądało, jak ocean czerwonej krwi, który tylko czeka, by do niego wpaść.

Jak to wygląda, cwaniaczku? — spytał Dexa w duchu.

I wtedy jego własny żołądek podskoczył. Jamie pochwycił linę obiema rękami. Zamykając oczy, powiedział sobie, że lina może utrzymać ponad tonę, a on sam na Marsie waży jedną trzecią tego, co na Ziemi, że uprząż bezpiecznie go utrzyma i nigdy dotąd nie słyszano, by pękła.

Nadal jednak czekała go daleka droga w dół. Długa droga. Odchylił się do tyłu, ile tylko mógł i spojrzał w górę, na ile pozwalał mu hełm, po czym uświadomił sobie, że droga powrotna na skraj kanionu także będzie długa.

Oblizując wargi, rzekł do mikrofonu:

— Dobrze, jeszcze jeden raz i powinno starczyć.

— Uważaj — odparł Dex.

— Jasne — rzekł Jamie, dodając w duchu: świetna rada. Jakby rzeczywiście się tym przejmował.

Dotknął przełącznika najlżej, jak tylko mógł, lekko go muskając i tym razem ściana przesunęła się powoli. Może zaczynam łapać, o co chodzi, pomyślał Jamie. Jazda była równiejsza, on nie zdejmował palca z przycisku, a skały przesuwały mu się przed oczami, warstwa po warstwie, czerwień, brąz, róż i wyblakły beż, tutaj pa srno białawej żółci, tam chlapnięcie połyskliwym srebrem. Wyglądało na to, że to warstwy osadzające się miliony lat temu, kiedy Mars był młody, a ocean pokrywał wszystko, co teraz było martwą, bezwodną pustynią.

I nagle ląd rozpadł się, rozdarł na długości tysięcy kilometrów, poszarpana rana, która zostawiła bliznę głęboką na osiem kilometrów; Wielki Kanion z Arizony wyglądał przy nim jak zmarszczka. Co spowodowało takie rozdarcie gruntu, co wydarło kanion tak szeroki, że z jednego brzegu nie widać drugiego, bo jest za horyzontem?

To nie mogły być płyty tektoniczne jak na Ziemi. Jądro Marsa nie było na tyle gorące, żeby spowodować powstanie takiej szczeliny.

Rozpadlina przesuwała się przed jego oczami i Jamie zatrzymał wyciągarkę. Była to jednak tylko szczelina w ścianie kanionu, długa, wąska jaskinia, ciemna i pusta. Nie ma w niej żadnych Nawahów ukrywających się przed Carsonem i jego zwiadowcami, zdrajcami Ute.

Ruszył znowu w dół. Cisza, jeśli nie liczyć jego własnego oddechu. Wyciągarka była ponad kilometr od niego, daleko w górze na brzegu Wielkiego Kanionu.

Skała zaczęła się znów rozmazywać. Za szybko. Jamie zwolnił nacisk ściśniętego rękawicą palca i opadanie stało się wolniejsze.

Spojrzał w dół między swoimi dyndającymi butami i zobaczył ciemny brzeg niszy. Jeszcze parę metrów. Powoli, boleśnie powoli opuścił się w dół.

Była to duża szczelina w ścianie kanionu, wielka jak zagłębienie w Mesa Verde, może nawet większa. Wielka skała osłaniała ją przed niekorzystną pogodą, tylko że przez ostatnie tysiąc mileniów na Marsie prawie nie było takiej pogody.

— Jestem przy niszy — zameldował do mikrofonu. — Przechodzę na ręczne.

Przez sekundę nie było odpowiedzi, a potem rozległ się szorstki głos Dexa:

— Mam obraz z kamery. Wygląda dobrze.

Jamie skinął głową. Jeśli coś mi się stanie, będą to mieli na wideo. Atrakcja turystyczna.

Kołysząc się w powietrzu, odczepił zasilanie wyciągarki i zaczął opuszczać się sam, powoli, ostrożnie, wpatrując się w zacienioną niszę w ścianie klifu.

Coś tam było! Jamie zobaczy! gładką ścianę z szaroróżowego kamienia, przypominającego piaskowiec, wznoszącą się od dna wielkiej jaskini. Wyglądała na tak doskonale prostą, że nie mogła być naturalną formacją. Została zbudowana, wytworzona przez rozum.

Wydawało mu się, że wisi w uprzęży całą wieczność, kołysząc się lekko i patrzy! na ścianę sterczącą w mroku jaskini, prawie tak wysoko, jak pozwalało na to sklepienie. Czuł, jak serce łomocze mu pod żebrami.

— Wszystko w porządku? — głos Dexa wyrwał go z zadumy.

— Widzisz to? — krzyknął Jamie, głosem łamiącym się z przejęcia.

— Tak, mam to na monitorze — odparł. — To naprawdę wygląda jak ściana.

To jest ściana! Ściana, którą ktoś zbudował!

— Nie wyciągaj wniosków zbyt pochopnie — głos Dexa brzmiał szorstko, pełen napięcia.

Powoli, ostrożnie, Jamie obrócił głowę, by kamera zamontowana na jego hełmie, śledząca ruch jego oczu, mogła objąć całą długość ściany.

— Prawie sto metrów — oznajmił. — Jakieś dziesięć, dwanaście metrów wysokości, jak mi się wydaje.

— Wygląda, jakby góra ściany się zawaliła — powiedział Dex. — Trudno to określić, bo jest w cieniu.

— Zgadza się, jest tam gruz — potwierdził Jamie. — Materiał musi być dość miękki. Wygląda jak piaskowiec albo coś podobnego.

— Możesz określić grubość?

— Stąd nie.

Żadnej odpowiedzi. Wie, co dalej nastąpi, pomyślał Jamie.

— Wchodzę — powiedział. Dex odpowiedział natychmiast:

— Nie! Jest za późno, słońce zaraz zajdzie, za jakąś godzinę. Jutro też jest dzień.

— Ale ja mogę to zrobić — rzekł Jamie. — Na Ziemi sporo chodziłem po górach. — A w duchu dodał: pieprzyć jutro, wchodzę tam dziś.

Odpiął od pasa ze sprzętem mały pistolet z liną i trzymając go obydwoma rękami, wycelował w podłogę niszy, nie w samą ścianę.

piaskowiec zapewne ustąpi, ale uszkodzenie tej ściany byłoby świętokradztwem.

Jamie nacisnął spust i pistolet bzyknął, wibrując w jego dłoniach. Kotwiczka wbiła się w dno niszy z brzęknięciem, które usłyszał nawet w rzadkim marsjanskim powietrzu, dyndając na uprzęży. Umocował pistolet z powrotem w pasie, a lina napięła się i automatycznie wyregulowała napięcie. Jamie szarpnął za linę; chyba trzymała mocno.

— Do licha, Jamie, jeśli nie zaczniesz wracać, uruchamiam wyciągarkę i wyciągam cię na górę. I to już! Wracaj!

Jamie zignorował wezwanie Dexa. Ostrożnie wciągnął się do niszy, chwyt za chwytem, aż jego buty dotknęły kamiennego podłoża. Ściana wznosiła się nad nim, różowo-brązowa, potężna, milcząca.

Czując, jak drżą mu ręce, Jamie pochylił się, by przypiąć linkę zamocowaną do uprzęży do kotwiczki wbitej w podłoże. Wykonywał wymuszone, wystudiowane, ostrożne ruchy. W środku drżał; chciał biec i obejrzeć budowlę na klifie, ale wiedział, że musi zabezpieczyć sobie drogę powrotną. Jak pijany, który próbuje udawać, że jest trzeźwy, Jamie przyczepił linkę z przesadną dokładnością.

— Mam zakłócenia obrazu — głos Dcxa trzeszczał mu w słuchawkach. — Skała zakłóca transmisję.

— Nic nie poradzę — odparł Jamie i zaczął odpinać uprząż. Ręce trzęsły mu się tak bardzo, że całkowite rozpięcie uprzęży udało mu się dopiero za trzecim razem.

— Jamie, masz natychmiast wracać — ponaglający głos Dcxa był słaby, zanikający, zagłuszony trzaskami.

— Pół godziny — powiedział z roztargnieniem, wyswobadzając się z uprzęży. Stał wyprostowany i wolny na dnie niszy. Trząsł się w środku.

— Nie wchodź… poczekaj… — głos Dexa zanikał, cichł. — Stacy… z kopuły… wyregulujemy…

Jamie zignorował go. Podniósł wzrok na ścianę, która wznosiła się przed nim, ścianę zbudowaną przez Marsjan. Wysoko w górze widział regularne otwory. Cały szereg, od jednego końca ściany do drugiego.

Okna! To są okna! To, co wyglądało na nieregularną linię potrzaskanego dachu, było w istocie rzędem okien wychodzących na kanion. Poczuł, jak miękną mu kolana, drżał cały.

Byli tu, dziadku, powiedział w duchu. Naprawdę tu byli. Jamie poczuł, że pieką go oczy i zrozumiał, że są pełne łez.

Nie słyszał w słuchawkach niczego poza cichym szumem zakłóceń. Głos z góry nie mógł do niego dotrzeć. Jamie został sam z duchami przeszłości, która odeszła dawno temu.

Budowla była stara. Nawet przez skafander Jamie wyczuwał stulecia i tysiąclecia, eony, przez które trwały te ściany. Potężne, ciche kamienie promieniowały starością, niewypowiedzianymi latami, niezliczonymi pokoleniami, które miały wiarę, nadzieję i moc. Zamierające światło z odległego zachodzącego słońca skąpało ściany w czerwonej poświacie, przez co wyglądały, jakby świeciły od środka.

Stare, niewyobrażalnie stare. Powstały przed siedzibami Starych na klifach. Przed Partenonem. Przed piramidami, budynek stał tu, w tej skalnej niszy, czekając i czekając.

Czekając na mnie. Na nas. Na ludzi z błękitnego świata, aż go znajdą, rozmyślał Jamie.

Mrugając i próbując zmusić swoje drżące nogi, by niosły go dalej, przeszedł obok kamiennej ściany. Jego umysł geologa zadawał mu pytania: Ile to ma lat? Z jakiego materiału je zbudowano? W jakim celu? W głębi serca wiedział jednak: inteligentne istoty zbudowały to miejsce, tę wioskę, to schronienie w skale, całe miliony lat temu.

Miliony lat temu.

Byli tu! Co się z nimi stało? Dokąd odeszli?

— Odbierasz obraz? — spytał. Brak odpowiedzi.

Jamie zmusił się, by wrócić do miejsca, gdzie wbiła się kotwiczka. Widział, że niebo zaczyna ciemnieć. Zachodzące słońce nie dawało już ciepła.

— Słyszysz mnie, Dex?

— Tak! Musisz wracać. Słońce już prawie zaszło.

— Zjedź na dół. Wyślę ci uprząż. — Nie! Nie mogę.

— Dex, musisz to zobaczyć. Kiedy zgłosimy się do Stacy i reszty, powinniśmy zrobić to razem.

Długa chwili ciszy. Następnie Dex odparł:

— Zostało nam tylko jakieś pół godziny światła słonecznego. Może mniej.

— Wystarczy — odparł Jamie, odczepiając linkę od kotwiczki. Uprząż odleciała za brzeg skalnej półki. — Wciągnij ją na górę, z pełną prędkością. Nie trać czasu.

— Przepisy bezpieczeństwa…

— Dex, tu byli Marsjanie. Żywe, inteligentne istoty, budujące domy. Uprząż pofrunęła do góry.

Czekając na Dexa, Jamie wszedł głębiej do jaskini, wzdłuż muru wioski. Zobaczył niskie otwory w murze, a głęboko w mroku tylnej części jaskini okrągły otwór.

Studnia? — spytał sam siebie. Za duża. Kiva? Zaśmiał się nerwowo. Nie zaczynaj. Kiva może być w Mesa Verde, ale to nie znaczy, że Marsjanie budowali takie ośrodki religijne. Nie wyciągaj wniosków zbyt pochopnie.

Ale co to może być? — pytał natarczywie jakiś głos.

Cierpliwości, szepnął dziadek. Nie da się otworzyć wszystkich drzwi na raz.

— Ruszam na dół — zatrzeszczał mu w słuchawkach głos Dexa, nieszczęśliwy, napięty.

— Świetnie.

— Wiem, nikt nie pilnuje wyciągarki.

— Nie ucieknie. Umocowaliśmy ją solidnie.

— Mam nadzieję.

Jamie przeszedł jeszcze kawałek, walcząc z irracjonalną ochotą, by zedrzeć skafander, stanąć przy tych starożytnych kamieniach bez żadnej osłony i dotknąć ich gołymi rękami.

Niebo na dalekim horyzoncie zmieniało barwę z pomarańczowej na fioletową. Pojawił się Dex, wiszący w uprzęży. Jamie żałował, że nie widzi jego twarzy, nic zobaczy, jak oczy wyskakują mu na wierzch na widok budowli.

Usłyszał, jak Dex z wysiłkiem wciąga powietrze.

— Jezu, ile to ma lat?

— Tego właśnie mamy się dowiedzieć — rzekł Jamie.

Prędkość światła

Vijay prawie poczuła nacisk sześciu ciał, gdy wszyscy badacze stłoczyli się w centrum łączności. Rodriguez siedział przy konsoli z obandażowaną ręką przywiązaną na temblaku do piersi. Stacy Dezhurova usiadła koło niego. Wszyscy milczeli, nie było nawet słychać oddechów; wpatrywali się w główny ekran.

— Musimy teraz wracać do łazika — mówił Jamie, zmęczony, wyczerpany. — Chciałem się tylko upewnić, że wszyscy to widzieliście. To jest budynek i to jest pewne. Tutaj żyli inteligentni Marsjanie.

Vijay poczuła suchość w gardle, mimo że w gorącym zatłoczonym pomieszczeniu cała się spociła.

— Nie sądziłam, że to prawda — przyznała Dezhurova cicho. — Uwierzyłam dopiero, gdy zobaczyłam obraz.

— To prawda — rzekł Jamie. — Nadajcie komunikat na Tarawę.

Pcte Connors drzemał słodko w swoim leżaku z aluminium i plastyku. Było sobotnie popołudnie. Słońce świeciło ostro, ale od rafy wiała odświeżająca bryza. Oglądał w nocy mecz futbolowy, Kansas City Chiefs kontra Philadelphia Eagles, na swoim małym przenośnym telewizorze, ale zasnął pośrodku uwieńczonej sukcesem akcji obrony.

Obudził się, gdy żona szarpnęła go gwałtownie za ramię.

— Co… co jest? Miała skwaszoną minę.

— To z biura. Masz tam natychmiast pojechać. Mówią, że najwyższy priorytet.

Connors wygrzebał się z leżaka, o mało się nie przewracając.

— Co się, u licha, tym razem stało?

Cmoknął żonę w policzek i wybiegł z werandy, popędził do garażu za rogiem domku z dachem z dachówek, wskoczył na swój elektryczny motorower i zaczął pedałować z furią wąską dróżką, która prowadziła do głównej drogi na wyspie.

Za niecałe dziesięć minut patrzył na film Jamicgo nakręcony w niszy na klifie.

— Och, mój Boże — jęknął były astronauta Pete Connors, opadając na krzesło przed ekranem. — Jakie to wielkie.

Ludzie tłoczyli się wokół niego w obijanym drewnem pomieszczeniu centrum kontroli lotów, gapiąc się, niektórzy z uśmiechem, niektórzy z otwartymi ze zdumienia ustami.

— Prześlijcie to natychmiast do centrali MKU — rzekł Connors.

— W Nowym Jorku jest sobota wieczór — przypomniał jeden z asystentów. Nikogo tam nie ma.

— Może powinniśmy to podesłać bezpośrednio do mediów — ktoś zasugerował.

— Nie! — warknął Connors. — MKU musi złożyć oświadczenie, nie my. Łapcie przez telefon przewodniczącego rady, bez wzglądu na to, gdzie jest. I Li Chengdu w Princeton.

— A pan Trumball?

Connors wziął głęboki oddech.

— Tak, pan Trumball też. Nieźle by się wkurzył, gdybyśmy nie powiedzieli mu najpierw.

Walter Laurence sączył swoje martini, przyglądając się ubieraniu choinki; czynności tej nie znosił jako dziecko, ale teraz sam był dziadkiem i z przyjemnością patrzył, jak jego dorosłe dzieci zmagają się ze swoimi bachorami próbującymi poniszczyć ozdoby i zrobić wokół nieopisany bałagan.

Siedział w swoim ulubionym fotelu przy kominku, żałując, że nie ma śniegu. Białego Bożego Narodzenia nie było od wieków, a Central Park wtedy wyglądał tak ślicznie. Teraz był szary i nagi, a z okna na dwudziestym piętrze wyglądał ponuro.

Kamerdyner przyniósł telefon i postawił go delikatnie na stoliku obok fotela.

— Tarawa, sir. — Dalej wymawiał to błędnie z akcentem na drugiej sylabie, co Laurence zauważył z rozdrażnieniem.

Zastanawiając się, jaka to katastrofa zmusiła ludzi z Tarawy do dzwonienia w sobotę przed świętami. Laurence dotknął klawiatury.

Na ekranie pojawiła się ciemna twarz Pete’a Connorsa, uśmiechnięta od ucha do ucha.

— Bardzo przepraszam, że zakłócam panu spokój, ale sądzę, że chciałby pan to zobaczyć.

Minęło parę sekund, nim Laurence uświadomił sobie, na co patrzy. Kiedy już zrozumiał, że to wioska zbudowana przez Marsjan, podskoczył na równe nogi i wydał z siebie taki okrzyk wojenny, że rodzina prawie przewróciła choinkę.

Doktor Li Chengdu patrzył, jak sąsiedzi przygotowują się do świąt, chłodnym, obojętnym okiem obcego obserwatora. Wkładał dużo wysiłku w wieszanie kolorowych lampek na domach, ustawianie wymyślnych dekoracji na trawnikach i zaciąganie kredytów za zakup kosztownych prezentów i wydawanie przyjęć.

Od czasu do czasu mówili o religijnym wymiarze świąt, ale na tyle, na ile Li mógł ocenić, święta służyły do zwiększenia popytu w handlu detalicznym. Bez znaczenia. Całe to zamieszanie i radosna atmosfera sprawiały mu przyjemność, nawet jeśli kryły się pod tym wysiłki, by zrobić wszystko dobrze i być zadowolonym bez wzglądu na istniejące w rodzinie napięcia.

Dzwoniący z Tarawy Connors, były astronauta, był bardziej podekscytowany niż dzieci z sąsiedztwa.

— Jamiemu się udało! — wykrzyknął. — To jest naprawdę wioska! Zbudowana przez Marsjan!

Li opadł na swój ulubiony fotel, a właściwie szezlong, który był jego jedynym luksusem podczas pierwszej wyprawy i gapił się z otwartymi ustami na wyświetlacz telefonu, na którym widać było marsjański budynek.

Serce waliło mu mocno pod żebrami. Na Marsie żyły kiedyś inteligentne istoty. Nie jesteśmy sami w kosmosie! Gdzieś indziej istnieje nie tylko życie, ale życie rozumne!

Przeniósł wzrok na okno salonu i mrugające światełka domu i ogrodu sąsiadów po drugiej stronie podmiejskiej uliczki.

Co poczują, kiedy się dowiedzą? Strach? Ekscytację? Chąć spotkania tych istot? Czy strach przed spotkaniem z kimś potężniejszym?

Darryl C. Trumball był w domu w sobotni wieczór, zmagając się z podjęciem decyzji, czy iść do klubu na kolację, czy też powiedzieć żonie, by szybko przyrządziła coś dla nich obojga.

Telefon od Connorsa zakończył wszelkie rozważania o obiedzie. Trumball zapatrzył się na wieści z Marsa, po czym natychmiast warknął:

— Rozłącz się! Muszą natychmiast zadzwonić do kilkudziesięciu osób!

— Ale media… — wtrącił Connors.

— Do licha z mediami! Niech się tym zajmie Laurence i jego sługusy. Dzwonią do inwestorów, chłopie. Będą błagać, żeby mogli sfinansować następną ekspedycję!

— Czy to jest jakiś żart? — spytała szefowa wiadomości.

— Droga pani — rzekł Walter Laurence. — Jestem dyrektorem wykonawczym Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów. Moi ludzie dzwonią do wszystkich większych sieci i gazet. Zde cydowałem się zadzwonić osobiście, ponieważ państwa dyrektor jest moim przyjacielem.

Dlaczego więc nie zadzwonił do niego, zastanawiała się kobieta. Była chuda, o ostrych rysach, miała trzydzieści siedem lat i dość się napatrzyła na różne bujdy i dowcipy. Inteligentni Marsjanie, niech cię licho.

— Proszę posłuchać. Pokazał mi pan coś, co wygląda na mur z suszonych w słońcu cegieł. Twierdzi pan, że to z Marsa?

Przekonanie jej zajęło Laurence’owi kolejne piętnaście minut i poważnie naraziło na szwank jego cierpliwość. Uwierzyła mu dopiero wtedy, gdy monitory zaczęły pokazywać serwisy innych sieci — wszystkie nadały relację o budowli z Marsa. Przerwano nawet sobotni mecz futbolu.

Dopiero to ją przekonało.

Prezydent Stanów Zjednoczonych był mocno zaskoczony, gdy jego doradca naukowy zadzwoniła do niego z informacją, że badacze z Marsa znaleźli inteligentnych Marsjan.

— Zawiadomiła pani departament obrony? — spytał natychmiast.

Potrząsnęła głową. Nie kontaktowała się z prezydentem od tygodni i zdziwił jąjego widok: bez makijażu wyglądał o wiele starzej.

Jej biuro wypełniał tłum ludzi: roześmianych, rozbawionych młodych mężczyzn i kobiet. Strzelały korki od szampana. W tłumie krążyły marsjańskie dowcipy: Ilu Marsjan potrzeba, by wymienić żarówkę? Dlaczego Marsjanki boli głowa?

— Panie prezydencie, Marsjan już nie ma. Ich wioska jest pusta. Nie stanowią dla nas żadnego zagrożenia.

Prezydent zamrugał zmęczonymi oczami.

— Tak, ta wioska jest pusta, ale może są inne?

Doradca naukowy skinęła głową z namysłem. Słuszna uwaga. Jeśli Waterman i jego ludzie znaleźli jedną wioskę, muszą być gdzieś inne.

Rodzina Ziemanów siedziała przykucnięta na sofie w ich salonie domu w Kansas, gapiąc się na ekran ścienny. Po raz dwunasty pokazywano film z marsjańskim budynkiem.

— Ile razy jeszcze będą nam pokazywać ten sam film? — narzekała pięciolatka.

— To jest na Marsie, głupia — warknął jej starszy brat.

— Bądźcie cicho — uspokajała ich pani Zieman.

Ekran znów pokazywał długie wolne ujęcie ze zbliżeniem, a głos spikera zaintonował:

— … zbudowane przez inteligentne istoty żyjące na planecie Mars, która jest naszym najbliższym sąsiadem. Na Marsie jest teraz noc, ale jutro rano naukowcy James F. Waterman i C. Dexter Trumball wrócą do marsjańskiej wioski, by zacząć eksplorację naukową pierwszego odkrycia inteligentnego życia poza naszą planetą.

W Rzymie dochodziła północ. Ojciec DiNardo przedzierał się przez rojące się, trąbiące, jeżdżące zakosami samochody w przedświątecznym szaleństwie, próbując dotrzeć do Watykanu, wezwany przez samego kardynała Bryana, który ponoć był najbliżej papieża ze wszystkich ludzi na Ziemi.

Teraz siedział w małym biurze o ścianach pokrytych renesansowymi freskami przedstawiającymi świętych i męczenników, a kardynał przechadzał się niespokojnie tam i z powrotem.

— Co to znaczy, ojcze? — spytał kardynał. — Co mam powiedzieć Jego Świątobliwości?

Bryan był Amerykaninem, być może miał szansę na zostanie pierwszym papieżem ze Stanów. Jego irlandzkie pochodzenie łatwo dało się dostrzec dzięki solidnej szczęce i umięśnionej twarzy.

— Najwyraźniej oznacza to — odparł powoli DiNardo — że Bogu spodobało się stworzyć rozumne istoty na innych światach, nie tylko na naszym.

— Rozumne, mówi ojciec.

— Skoro zbudowały wioskę, musiały być rozumne.

— Rozumne. — Kardynał Bryan najwyraźniej napawał się tym słowem.

— Rozumne — powtórzył twardo ojciec DiNardo. Kardynał zwrócił się do niego.

— Rozumne, tak. Ale czy one miały dusze?

Soi 102: Poranek

Dziadek Al czekał na niego, gdy Jamie wrócił do wioski, uśmiechając się spod nasuniętego na oczy kapelusza, czarnego ze srebrną, wstążką, który lubił nosić, udając się do puebla.

— Powiedziałem ci, że tu byłem, prawda? — rzekł Al. Miał na sobie skórzaną kurtkę podbitą futrem, ręce schował głęboko do kieszeni dżinsów. Na Marsie było zimno.

Jamie, nadal w skafandrze, potrząsnął głową w hełmie.

— Tak serio, Al, to nie pamiętam, żebyś coś o tym mówił.

— E, musiałem ci powiedzieć — odparł Al. — Do licha, prowadzę cię tu od czasów, kiedy byłeś dzieckiem.

— Wiem, dziadku — rzekł Jamie. Jego skafander znikł. Podobnie jak Al, miał na sobie dżinsy i kurtkę. I błękitną czapkę z daszkiem. — Dziękuję.

Al zaśmiał się.

— No, dalej. Jamie, chodź, oprowadzę cię po tym starożytnym miejscu.

Gdzieś za nim Jamie usłyszał szum wody.

Jamie obudził się natychmiast. Usiadł i zobaczył, ze prycza Dexa jest pusta, usłyszał szum wody z toalety.

Sen odpłynął w nicość. Jamie poczuł rozczarowanie, bo skończył się tak szybko i Al nie może mu pokazać wioski, nie odkryją razem jej tajemnic.

Dex wyszedł z toalety rozradowany i odświeżony.

— Hej, wiesz, że za dwa dni Boże Narodzenie?

— Rzeczywiście. Nie pomyślałem o tym.

— To dostałeś niesamowity prezent świąteczny, Jamie, chłopczyku.

Jamie spojrzał na młodszego mężczyznę.

— Nie ja. My. Ty i cała reszta zespołu w bazie. Dex uśmiechnął się.

— Ty, chłopie. Ty nas tu doprowadziłeś. Nie byłoby nas tu, gdybyś się nie uparł.

Stojąc na chłodnej plastykowej podłodze i machając palcami u stóp, Jamie rzekł:

— No cóż, ale tu jesteśmy. Zatem do roboty.

— Jasne.

Złapali jakieś przekąski, wypili trochę soku, co mogło uchodzić za namiastkę śniadania, niecierpliwi, by jak najszybciej dostać się do wioski. Dex zaczął wkładać skafander, Jamie sprawdzał wiadomości, które napłynęły przez noc. Lista przesuwała się w nieskończoność.

— Wszyscy krewni i znajomi królika chcą nam coś przekazać — zawołał do Dexa.

Trumball wtoczył się niezgrabnie do kokpitu w butach i spodniach od skafandra.

— Coś od mojego staruszka?

Jamie przejrzał listę i potrząsnął głową. Connors — czy kto tam pracował przy konsoli łączności — oznaczył gwiazdką wszystkie wiadomości, które uznał za ważne. Tak oznakowano wszystkie wiadomości od sieci telewizyjnych. Dwie wiadomości oznaczono dwoma gwiazdkami. Jamie otworzył je. Jedna była od Waltera Laurence’a z MKU; Jamie podejrzewał, że była pisana raczej pod dziennikarzy niż dla niego. Nadawcą drugiej był szef działu archeologii MKU, łysy osobnik w średnim wieku, o wysuszonej na pergamin twarzy i przenikliwych zielonych oczach.

— Niczego nie dotykać — ostrzegł ich cztery razy pod rząd.

— Cokolwiek byście znaleźli w tych budowlach czy dookoła, niczego nie dotykać. Chcę, żebyście to zrozumieli na sto procent. Niczego nie dotykać. Niczego nie ruszać.

Trumball zaśmiał się.

— On chyba chce, żebyśmy niczego nie dotykali. Jamie odwzajemnił uśmiech.

— Na to wygląda, nie?

— Odpisz mu i zapytaj, czy możemy sobie wziąć parę drobiazgów na pamiątkę.

— Żeby dostał zawału? Dzięki.

Śmiejąc się, Trumball ruszył do tylnej części modułu, by dokończyć nakładanie skafandra. Jamie przejrzał jeszcze raz listę wiadomości; od ojca Dexa nic, choć widział parę osobistych wiadomości dla siebie od Li Chengdu i ojca DiNardo.

Będą musiały poczekać, pomyślał. Mamy coś do zrobienia, nawet jeśli nie wolno nam niczego dotykać.

Długi zjazd na linie jest jak pielgrzymka, pomyślał Jamie. Można oczyścić umysł ze wszystkich innych myśli i przygotować się na to doświadczenie.

Trumball nalegał, by razem z Jamiem spuścili na dół jedną z zapasowych minikamer wideo. Podłączył ją do nadajnika wielkości dłoni, który ze sobą zabrali, żeby można było automatycznie przesyłać obraz do bazy. Blisko brzegu niszy mieli zamontować parę trójnogów, by uzyskać statyczny obraz wioski oraz przekaźnik komunikacyjny, który pomoże im się komunikować, gdy będą w budynku.

Jamie dotarł do brzegu niszy i zwolnił tempo opadania. Poranne słońce wlewało się do niszy, przez co budynek wyglądał, jakby świecił.

Nadal tu jest, pomyślał Jamie. To nie sen. To się dzieje naprawdę.

Przez chwilę wydało mu się, że słyszy śmiech dziadka. To jasne, że to się dzieje naprawdę, rzekł AL Zawsze było naprawdę.

Przerzucił się na brzeg szczeliny i postawił stopy na skalnym podłożu. Następnie zdjął uprząż i odesłał ją do Dexa, czekającego niecierpliwe na brzegu kanionu.

Jamie podszedł wolno do najbliższego otworu w ścianie, zauważając, że zostawia odciski stóp na gruncie. Kurz. Burza go nawiewa. Ciekawe, czy warto w nim kopać, żeby zobaczyć, czy jest pod nim coś zagrzebane.

Niczego nie dotykać, powiedział ekscentryczny stary archeolog. Jak możemy tam wejść i niczego nic dotykać?

Otwór był szeroki jak normalne ziemskie drzwi, ale o połowę niższy. Nie byli wysocy, pomyślał Jamie. A może to było wejście dla zwierząt domowych czy hodowlanych.

Wyciągnął rękę i dotknął ściany. Twarda i gładka. Nie przypomina suszonej na słońcu cegły. Jakiś kamień. Może to łupek.

— Ruszam w dół — zgłosił się Dex.

— Dobrze odparł Jamie z roztargnieniem, chcąc jak najszybciej przejść przez otwór i zobaczyć, co jest w środku budynku. Obiecał jednak Dexowi, że poczeka, by obaj mogli wejść razem.

Przyjrzał się murowi na całej długości, aż do miejsca, gdzie mur ginął w mroku. Jeszcze dwa wejścia, mniej więcej takiego samego rozmiaru jak pierwsze.

Jakiś odruch skłonił go do podejścia do brzegu jaskini. Szedł brzegiem, słuchając w słuchawkach Dexa pomrukującego i dyszącego z wysiłku.

Są! Wiedziałem, że gdzieś muszą być. Stopnie wycięte w ścianie klifu. Nic specjalnego, parę nacięć w kamieniu, tyle, żeby postawić stopę i chwycić się ręką. Jamie opadł powoli na czworaki i wyjrzał za krawędź. Klif opadał na dół aż do dna kanionu, co przyprawiło go o zawrót głowy.

Zobaczył wystrzępioną, wijącą się linię stopni wyciętych w skale klifu. Wykorzystywały wszystkie możliwe półki i punkty podparcia. Niełatwa musiała być droga w górę, zwłaszcza jeśli coś nieśli.

Mieli ręce i nogi, pomyślał. Może nie dokładnie takie jak my, ale mieli ręce i nogi, za pomocą których mogli się wspinać po tych stopniach. Może uprawiali rolę na dnie kanionu?

Dlaczego wybudowali wioskę tak wysoko? Co ich tutaj wygnało?

— Gdzie jesteś? — odezwał się Dex.

Zobaczył odzianego w skafander Trumballa, wiszącego w uprzęży przy wejściu do jaskini, trzymającego się mocno liny.

— Z twojej lewej strony, koło skraju — rzekł Jamie.

— Och. A myślałem, że jednak nie wytrzymałeś.

— Nie, czekałem na ciebie — odparł Jamie, patrząc na kołyszącego się w uprzęży Dexa.

— Co ty robisz? Modlisz się?

Jamie wstając uświadomił sobie, że to musiało tak wyglądać. Ostatni raz byłem w kościele na własnym ślubie, pomyślał.

— Może zbuduję tu kapliczkę — zaproponował.

— Niezły pomysł — odparł Dex.

Jamie podszedł do Dexa i złapał go, gdy ten próbował się rozhuśtać tak, by trafić do niszy. Kiedy już młodszy mężczyzna postawił pewnie stopy na podłożu jaskini, Jamie pomógł mu wyplątać się z uprzęży i przypiął ją do kotwiczki, którą zostawił poprzedniego dnia.

— Dobrze — rzekł radośnie Dex. — Chodźmy zobaczyć, co tu dla nas mają.

Jamie podprowadził go do najbliższego wejścia.

— Tędy się wchodzi?

— Tędy albo którymś z pozostałych, są takie same. Dex mruknął coś, po czym schylił się i ruszył.

— Pamiętaj o protokole — rzekł Jamie. — Nie dotykamy niczego, co znajdziemy w środku.

— Z wyjątkiem suwenirów — zauważył błyskotliwe Dex.

— Niczego — powtórzył bezbarwnym tonem Jamie.

Dex przepełzł przez niski, prostokątny otwór w ścianie, uważając, by nie zahaczyć kamerami VR. Zdecydowali, że tego dnia on będzie je miał na sobie. Opadając na kolana i ręce, Jamie przeszedł za nim do wnętrza marsjańskiej budowli. Podniósł się w pomieszczeniu, które było obszerne, ale niewygodnie niskie; kamera wideo zamontowana na jego hełmie zahaczała o sufit, przez co Jamie musiał się lekko pochylić.

— W koszykówce by z nami nie wygrali — rzekł Dex, obracając się powoli na środku pomieszczenia.

— Międzyplanetarne igrzyska olimpijskie — zadrwił Jamie. Pozbawiona okien komnata była zaskakująco jasna, ale całkowicie pusta, z podłogą pokrytą czerwonym pyłem.

— Powinniśmy pobrać próbki tego pyłu — rzeki Dex.

— Jeszcze nie teraz.

— No przestań, Jamie! Stary pierdzioch przecież nie miał na myśli tego, żeby nie ruszać pyłu na podłodze.

— To spytajmy najpierw starego pierdziocha — rzekł Jamie. — Czy kto tam będzie z nami przy tym pracował.

Dex milczał przez chwilę, po czym zachichotał:

— Pewnie się próbują pozabijać, walcząc o dostanie się do komitetu, który się tym zajmie.

Jamie miał pewne doświadczenie w zapasach akademickich.

— A wiesz, że możesz mieć rację.

— Już widzę tych antropologów i paleontologów skaczących sobie do gardeł.

— Nauka w pełnej krasie.

— Cóż — dodał Dex — będziemy musieli odgrodzić te pomieszczenia sznurkiem, żeby turyści nie biwakowali tu na dziko.

Serce podskoczyło Jamiemu do gardła.

— Turyści?

— No wiesz, jak w muzeach — mówił dalej Dex — pokazują ci komnatę, gdzie żył jakiś król. Odgradzają sznurkiem wejście, więc możesz zajrzeć, ale nie możesz niczego dotykać.

— Nie możemy tu wpuszczać turystów.

— Pewnie już się ustawiają w kolejce, chłopie. Przeglądają najnowsze katalogi L.L. Bean w poszukiwaniu skafandrów i sprzętu kempingowego na wakacje na Marsie.

— To nie jest śmieszne, Dex.

Dex milczał przez chwilę. Potem odparł cicho:

— Wiem. Ale to się stanie, Jamie. Żaden z nas tego nie powstrzyma.

Jamie nie miał ochoty kłócić się z Dexem. Nie tutaj, powiedział sobie.

— No, dalej — rzekł. — Zobaczmy, co tu jeszcze mamy.

— Czekaj sekundkę — Dex odpiął cyfrowy aparat od paska. — Lepiej pstryknijmy trochę zdjąć, jak bądziemy szli. Stary pierdzioch nie powinien mieć nic przeciwko lampie błyskowej, jak sądzisz?

— Jasne, zrób — odparł Jamie, rozmyślając. Powinniśmy pobrać zeskrobiny ze ścian i spróbować jakoś datować tę budowlą. Pył jest prawdopodobnie całkiem świeży. Ale ile lat liczy sobie ten budynek?

Dex szalał z aparatem, a Jamie obracał się powoli, by kamera zamocowana na jego hełmie zarejestrowała pełne trzysta sześćdziesiąt stopni widoku komnaty.

Potem szli, lekko pochyleni, od jednej komnaty do drugiej, opadając na kolana i ręce, gdy musieli pełznąć przez niskie otwory, idąc niepewnie, jak para małp, przemierzali starożytną siedzibą, zostawiając po sobie ślady butów w rdzawym marsjańskim pyle.

Ile to ma lat? Jamie nie przestawał się zastanawiać. Ile lat minęło od czasu, kiedy ktoś tu mieszkał?

Weszli do większej, centralnej komnaty, która miała w suficie prostokątny otwór.

— Świetlik — rzekł Jamie. — W ten sposób oświetlali te pomieszczenia.

— Jak w pałacu w Knossos — przytaknął Dex. Kiwając głową, Jamie mruknął:

— Okres minojski. Starożytna Kreta.

— Tędy można wejść na górę — rzekł Dex, wskazując na kwadratowy otwór.

Nie było tam jednak żadnej drabiny ani schodów prowadzących na górne piętro. Sufity były tak nisko, że Jamie złapał skraj otworu i podciągnął się przez niego. Z wysiłkiem, nawet mimo marsjańskiej grawitacji, postawił kolano na podłodze, wywindował się z otworu i wstał na równe nogi.

— Potrzebujesz pomocy? — zaproponował Dexowi.

— Jeśli ty potrafisz, to ja też — odparł młodszy mężczyzna. Jamie słyszał, jak dyszy i sapie wspinając się, aż w końcu stanął obok niego.

— Pestka — wysapał Dex.

Jamie uśmiechnął się do siebie wewnątrz hełmu.

Powoli doszli aż na dach i przemierzyli go, mając niecały metr nad hełmami skalne sklepienie. Jamie poczuł lekką klaustrofobię, gdy zobaczył masywną skałę zwisającą tak blisko niego.

— Wszędzie pusto — rzekł Dex. — Ani śladu mebli, koszy czy kawałków ceramiki.

— Może jest coś w tym pyle — zasugerował Jamie, wiedząc, że chwyta się brzytwy.

— Nie, tego pyłu nie ma na tyle, żeby schował się w nim choć ułamek ceramiki.

— Więc musieli zabrać wszystko ze sobą.

— Na pewno tutaj niczego nie zostawili.

Cały budynek był pusty. Jakby został wysprzątany, całe eony temu. Ograbiony? Porzucony przez budowniczych? — zastanawiał się Jamie. Dlaczego? Kiedy?

I wtedy wszystko uderzyło w niego z całą mocą, z taką siłą, że poczuł, jak miękną mu kolana.

Tutaj żyli rozumni Marsjanie! Wspięli się od dna kanionu i zbudowali tę wioskę. Kiedy? Jak dawno temu? Co się z nimi stało? Dokąd odeszli?

Soi 102: Wieczór

Jamie wiercił się niespokojne w fotelu kokpitu łazika. Przetarł oczy. Czytał wiadomości już od paru godzin.

— Więcej czasu zajmuje odpowiedzenie na te wszystkie wiadomości niż sam pobyt w wiosce — poskarżył się.

Dex siedział po turecku na swojej pryczy z twarzą oświetloną ekranem laptopa.

— Wszyscy chcą nam pogratulować — rzekł — i zgarnąć choć trochę zasług.

— Tak sądzę.

Podzielili się odpowiadaniem na wiadomości z Ziemi. Dex załatwiał swoją połowę ze swojej pryczy. Jamie poczuł burczenie w żołądku; już dawno minęła pora kolacji. Wysłał już piętnastominutowy raport do mediów, dla wszystkich stacji czy gazet, które chciały z niego skorzystać. Jamie wyobrażał sobie, jak spece od filmu skrócą go do niewielkiej migawki.

— Zróbmy sobie przerwę na coś do jedzenia — zaproponował Jamie.

— Dobry pomysł! Czekaj chwilę. Jest coś od ojca DiNardo z Rzymu. — Dex zaśmiał się. — Wiesz co? Nasz jezuita-geolog za łapał się na stołek przewodniczącego zespołu archeologicznego Co powiesz na taką polityczną sztuczką?

— DiNardo? Poczekaj, zobaczą, co ma do powiedzenia. Jamie postukał w klawiaturę między fotelami w kokpicie i na ekranie pojawiła się ciemna, jowialna twarz DiNardo.

— …gratulacje ze szczerego serca — mówił ksiądz. — Bóg by} dla was łaskawy. I łaskawy dla mnie. Jak wspomniałem, MKU zwróciło się do mnie, czy nie przyjąłbym stanowiska szefa komisji kierującej pracami nad marsjańską budowlą.

Dex wyszczerzył się do Jamiego przez całą długość modułu. Jamie wiedział, co ma na myśli: przez ostatnich trzydzieści sześć godzin w ciemnościach zalśniło wiele noży.

— Najwyraźniej archeologowie i paleontologowie nie mogli podjąć decyzji w kwestii powołania jednego ze swoich ludzi na to stanowisko, więc doktor Li zasugerował, bym ja podjął się tego zadania, jako osoba neutralna, nie faworyzująca żadnej ze stron.

— Niezbadane są ścieżki Pana — mruknął Dex.

— Pewna liczba antropologów także domagała się, by ich uwzględnić — mówił dalej DiNardo — ale nie jestem przekonany, czy antropolodzy w ogóle powinni brać udział w tych badaniach. Jest oczywiste, że Marsjanie nie są ludźmi, z definicji. Jednakże antropolodzy nalegają na dopuszczenie ich do badań.

Wiedząc, że otrzymanie odpowiedzi zajmie przynajmniej pół godziny, DiNardo mówił dalej, nie zatrzymując się nawet na wzięcie oddechu, a przynajmniej tak się Jamiemu wydawało. Ten człowiek jest solidnie podekscytowany. Za spokojną maską, jaką starał się utrzymywać, DiNardo był równie podekscytowany jak on sam.

A właściwie czemu nie? — spytał Jamie w duchu. To jest największe odkrycie w historii ludzkiej rasy. Nie jesteśmy sami! Na Marsie są — były — istoty rozumne.

Ksiądz w końcu zakończył przemowę.

— Zapewne wam już powiedziano, żebyście nie dotykali niczego obok ani w samym budynku. Jutro powinniście ustawić tyle kamer, ile się tylko da, w środku i na zewnątrz.

— Dużo dziś zrobiliśmy — powiedział Dex, bardziej do siebie niż do obrazu na ekranie. Jamie zrozumiał, że DiNardo jeszcze nie widział zdjęć przesłanych na Ziemię.

— Następnie chciałbym, żebyście nagrali przejście przez cały budynek za pomocą systemu VR. Dzięki temu więcej ludzi zrozumie, w jakim celu tam jesteście.

Jamie skinął głową. To ma sens, pomyślał. Obraz DiNardo patrzył na nich zdecydowanie z ekranu, na kogoś czy coś za kamerą.

— Muszę już kończyć. Zorganizowaliśmy konferencję całej komisji i muszę jej przewodniczyć. Odezwę się jutro. Do zobaczenia i niech Bóg będzie z wami.

— Amen — rzekł Dex. — A teraz jemy.

Gdzieś w połowie gotowego dania Dex podniósł wzrok znad tacki i powiedział:

— Ten seans VR, którego domaga się DiNardo, to będzie olbrzymia atrakcja turystyczna.

Jamie zmusił się, by nie przestać żuć.

— Ludzie będą kupowali podróż po wiosce, nie wychodząc z domu. Przez co nabiorą apetytu na prawdziwą.

— Pewnie można zrobić na tym pieniądze — rzekł Jamie, starając się nie podnosić głosu.

— Tak.

Jamie przełknął ostrożnie, po czym zapytał:

— Jakieś wieści od twojego ojca?

— Nic, ani słowa. — Dex łyknąć soku, po czym ostrożnie odstawił plastykowy kubek na stół pomiędzy nimi. — Och, jeszcze trochę poczeka, zanim się odezwie. Każe mi poczekać dzień albo dwa i wtedy zadzwoni. Kochany stary ojciec zawsze uważał, że mi się w głowic przewróciło, więc przekłuwa mój balonik, kiedy tylko uzna to za konieczne. Czyli zawsze.

Jamie usłyszał w głosie Dexa coś więcej niż sarkazm. Ból.

— Jestem pewien, że jest z ciebie dumny — rzekł.

— Taa — odparł Dex. — Naprawdę dumny. Aż mu guziki odpryskują.

Jamie nic nie powiedział.

— Wiesz, jeśli jest naprawdę dumny, głęboko to ukrywa. I jest w tym świetny — w ukrywaniu dumy ze swojego jedynego syna marnotrawnego.

— Przepraszam, że o tym wspo mniałem.

— Och, nic szkodzi, Jamie. To nie twój problem. — Dex złapał kubek z sokiem i osuszył go. Następnie wstał od wąskiego stołu i zapytał: — A co powiesz na przemieszczenie kopuły tutaj? Nie możemy cały czas urzędować w łaziku.

— Wiem — odparł Jamie. — Myślałem o tym. — No i?

— Przeprowadzka kopuły to niezłe zadanie — rzekł Jamie. — Zajmie całe tygodnie.

— Idę o zakład, że możemy to zrobić między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem.

— To zajmie więcej czasu.

— No to co? Mamy jeszcze ponad szesnaście miesięcy. Przecież nie będziesz kursował tam i z powrotem z obecnej bazy tutaj przez cały czas, nie?

— Istotnie, to niepraktyczne — przyznał Jamie.

— Więc ja opracuję plan przeprowadzki kopuły, całej bazy, lądownika, generatorów, wszystkiego.

— I wtedy będziemy gotowi do przyjmowania turystów podczas następnej misji, o to chodzi?

Dex wyglądał na szczerze zaskoczonego, wręcz zszokowanego.

— Turystów? Nie mówię o turystach. A przynajmniej jeszcze nie. Jakaś kolejność musi być, chłopie.

— Tak — odparł Jamie. — Jakaś kolejność musi być.

Manhattan

Powinienem być w domu, z rodziną, pomyślał Roger Newell. Na litość boską, jest Wigilia. Czuję się, jak Bob Cratchit w obliczu starego Scrooge’a.

Darryl C. Trumball, siedzący po drugiej stronie okrągłego stolika, wydawał się zupełnie nieświadom tłumów przemykających za oknami salonu. Klub mieścił się o pół przecznicy od biura Newella, w budynku siedziby sieci. Newell często tam bywał, więc został natychmiast rozpoznany przez hostessę, która posadziła go przy oknie. Newell wolałby stolik gdzieś dalej, ale nie chciało mu się dopominać.

Wiedząc, że jazda limuzyną na Manhattan zajmie dużo czasu, Trumball przyjechał pociągiem ekspresowym na Grand Central Station specjalnie po to, żeby się spotkać z ważnymi osobami z mediów. To był dla niego długi i potencjalnie bardzo zyskowny dzień.

— Powiedziałem już wszystkim innym, mówię i panu, możecie wykorzystać wszelki nakręcony przez nich materiał — mówił Trumball, pochylając się nad swoją szkocką z lodem — byle nie materiał VR.

— Mamy teraz własną sieć VR — odparł Newell — i moglibyśmy…

— Nie — odparł stanowczo Trumball. — Będziemy sprzedawać wirtualną wycieczkę po marsjańskicj wiosce naszym własnym klientom. Bez problemu możemy zarobić pięćset milionów na pierwszym seansie.

— Nasi widzowie…

— Czy może pan wyłożyć pięćset milionów dolarów na materiał VR?

— Pięćset milionów dolarów? — pisnął Newell. — Oczywiście, że nie. Nic w tym rodzaju.

— Sam pan widzi — Trumball rozsiadł się wygodnie z chłodnym uśmieszkiem.

— Przygotowujemy specjalny materiał z wioski — rzekł Newell. — W paśmie największej oglądalności! Specjalny program naukowy w paśmie największej oglądalności! Tego nie było od czasów…

— I bardzo dobrze — przerwał mu Trumball. — Ale ani pan, ani żadna inna sieć nie dostanie materiału VR. Chyba, że wyskoczycie z pięciuset milionów dolarów.

Newell potrząsnął głową. Sprzeciwiał się już pomysłowi z programem o marsjańskiej wiosce w paśmie największej oglądalności, ale garniturowcy z góry zignorowali jego rady. Programy naukowe nie przyciągają publiczności i Newell doskonale o tym wiedział. Cóż, może z tym specjalnym programem o marsjańskiej budowli będzie lepiej, ale przecież wszyscy już widzieli zwykły materiał. Budynek niczego nie robi, po prostu jest, pusta skorupa. Znowu gadające głowy, niektóre w skafandrach, więc nawet nie da się zobaczyć ich twarzy, na litość.

— Oczywiście — rzekł powoli Trumball, sięgając po swojego drinka — kiedy już pokażemy materiał VR naszym własnym klientom, będziemy skłonni sprzedać jakiejś sieci pierwszą projekcję po nas.

Newell natychmiast nachylił się bliżej.

— Ile?

Trumball pociągnął łyk szkockiej, oblizał wargi i odparł:

— Global News zaproponowała mi dziś po południu dziewięćdziesiąt pięć milionów. Przebija pan?

Harry Farber praktycznie siedział z nosem w ekranie telefonu. Widział własne odbicie nałożone na durną gębę handlowca, producenta z Minneapolis. Harry był cały spocony, czerwony, z grymasem na twarzy.

— Nie stoją ani chwili w sklepie! — prawie krzyczał. — Sprzedajemy je tak szybko, że dziś rano prawie wywaliło nam program magazynowy!

— To cudownie, panie Farber — powiedział dureń. — Wie pan, wszyscy sprzedawcy detaliczni informują nas o takiej sprzedaży. Zestawy VR sprzedają się jak świeże bułeczki na całym świecie.

— Tak, aleja potrzebuję kolejnych sześciu tuzinów i to terazl Przedstawiciel producenta nie wydawał się zakłopotany.

— Panie Farber — rzekł z łobuzerskim uśmieszkiem — gdyby pan tylko wiedział, ile razy w ciągu ostatnich paru dni słyszałem to samo żądanie…

— Ale mnie są potrzebne! — upierał się Farber. — Klienci czekają na nie w sklepie już teraz! — Pomachał ręką w kierunku kolejki co bardziej niecierpliwych klientów czekających przy ladzie.

— I dostanie je pan, panie Farber. Jak tylko będziemy je mieli. — To znaczy kiedy?

Handlowiec spojrzał na biurko, pewnie na jakiś harmonogram albo fakturę. — Jakiś tydzień do dziesięciu dni, panie Farber.

— Tydzień? Czy pan oszalał? Transmisja z Marsa ma być jutro! Z Marsa!

— Robię, co mogę, panie Farber — powiedział handlowiec, potrząsając ze smutkiem głową. — Odkryli tam jakąś wioskę czy coś, więc wszyscy chcą kupić zestawy VR.

W studiu

W studiach telewizyjnych na całym świecie wiadomość o budowli na Marsie wyzwoliła ożywione dyskusje.

— Już jutro, stanowczo — mówiła urocza starsza pani o siwych włosach. Mrużyła oczy nie przyzwyczajona do telewizyjnych reflektorów.

— Jezus wróci na Ziemię jutro? — spytał prowadzący, próbując ukryć niedowierzanie.

— To Boże Narodzenie. Jego urodziny.

Prowadzący wywiad usiłował przybrać współczujący wyraz twarzy. Przez wszystkie lata pracy w TV widywał już rozmaitych świrów i fanatyków religijnych. W duszy westchnął sobie. Dopóki ta babcia uczepiła się swojego dziwacznego proroctwa o powrocie Jezusa na Ziemią w dzień Bożego Narodzenia, jest coś warta, zawsze to parę punktów oglądalności. Przynajmniej dziś.

W prawic niewidocznym odbiorniku, który miał w lewym uchu, rozległ się głos reżysera programu, nieustępliwej Murzynki, której praca zależała właśnie od oglądalności.

Powtórzył pytanie, które mu podrzuciła.

— Nasz Pan opuścił Ziemię ponad dwa tysiące lat temu. Gdzie był przez ten czas?

— Oczywiście, że na Marsie — rzekła babcia z uśmiechem świętej. — Czekał na nas na Marsie, aż go tam znajdziemy.

— To jest absolutna bomba — powiedział astronom. Był młodym, brodatym człowiekiem w luźnych, wypłowiałych spodniach i flanelowej koszuli w kratę. W nieogrzewanym obserwatorium było zimno, choć kalifornijskie słońce świeciło prosto z bezchmurnego, błękitnego nieba.

Kamerzysta wyraźnie drżał. Dziennikarka miała nadzieję, że na zdjęciach nie będzie tego widać. Sama była twardą sztuką i bez względu na to, jak jej było zimno, potrafiła całkowicie nad sobą zapanować.

— Ma pan na myśli znalezienie budynku na Marsie? — upewniła się dziennikarka.

— Znalezienie inteligentnego życia! — wykrzyknął młody astronom. — Inteligentnego! Na najbliższej nam planecie!

— Co to oznacza dla naszych widzów? Astronom spojrzał prosto w obiektyw kamery.

— To oznacza, że nie tylko życie, ale prawdopodobnie inteligencja są w kosmosie czymś powszechnym. Nie jesteśmy sami. Inteligencja może być równie pospolita jak węgiel czy woda. Wśród gwiazd pewnie można spotkać miliony rozumnych cywilizacji.

Dziennikarka zadrżała mimo woli.

Wódz narodu Nawaho zamrugał, nieprzyzwyczajony do poświaty telewizyjnych jupiterów. Ostatnim razem pokazał się w telewizji, gdy FBI zrobiło nalot na rezerwat w poszukiwaniu narkotyków, nie pozwalając policji rezerwatowej na zajęcie się sprawą. Twierdząc, że policja Nawaho mogła być przekupiona przez podejrzanych. Uch!

Wyprostowanie tej sprawy wymagało mnóstwo wysiłku i pracy prawników z Ludu i tych z Waszyngtonu. A teraz wreszcie nadszedł szczęśliwy dzień.

Reporter podstawił mu mikrofon i spytał:

— Jak się pan czuje ze świadomością, że to Nawaho odkrył wioskę na Marsie?

Wódz wzruszył ramionami i pokiwał głową:

— Chyba całkiem dobrze.

Reporter odczekał chwilę, a skoro nie usłyszał dalszej części odpowiedzi, skrzywił się lekko i zapytał:

— Co może pan powiedzieć o doktorze Watermanie? Wódz zastanowił się przez chwilę. Reporter zgrzytał zębami z frustracji, mając nadzieję, że w studio będzie czas na wycięcie tych denerwujących przerw.

— Nigdy nie spotkałem Jamiego Watermana — odparł w końcu wódz. — Ale dobrze znałem jego dziadka. Al przez wiele lat prowadził sklep w Santa Fe.

— Tak, słyszeliśmy — nie zdzierżył reporter. — Ale rozmawiamy o Jamiem Watermanie, naukowcu na Marsie.

— Wie pan, on jest tylko w połowie Nawaho — rzekł powoli wódz. I uśmiechnął się. — Ale to chyba wystarczy, nie?

Reporter skrzywił się. Spędził pół pieprzonego dnia, żeby dotrzeć na ten wywiad i dostaje takie gówno.

Hodell Richards uśmiechnął się z widocznym samozadowoleniem.

— Może teraz mi uwierzą.

Richards był szczupłym mężczyzną o prawie artystycznym wyglądzie, z wiecznie młodą twarzą, która sprawiała, że starsze kobiety natychmiast wykazywały wobec niego uczucia macierzyńskie. Cieniuteńki wąsik, blond włosy barwy popiołu, sięgające do kołnierzyka marynarki z tweedu.

Siedział w studiu telewizyjnym w Anglii, z kosztowną skórzaną aktówką na kolanach i opartymi na niej dłońmi. Jego rozmówcą była kobieta o czerwonych włosach i wyraźnym stylu, specjalizująca się w opowieściach o porwaniach przez UFO i tajemniczych procedurach medycznych.

— Zatem wierzy pan, że Marsjanie nie wyginęli? Że nadal istnieją?

— Mam na to dowody — odparł Richards, bębniąc palcami po swojej aktówce.

— I odwiedzają Ziemię? — spytała prowadząca.

— Mają bazę na Ziemi — odparł. — W Tybecie.

— Ale po co?

— Chcą rozprzestrzenić własny gatunek. Zapładniają ziemskie kobiety i zmuszająje do rodzenia marsjańskich dzieci.

— Ach, tak — rzekła dziennikarka.

W Barcelonie niemieckojęzyczny szwajcarski samozwańczy ekspert w dziedzinie kosmosu ukazał zniechęconą twarz dziennikarzowi, znużonemu życiem Katalończykowi z nadwagą, który uważał się za przenikliwego reportera. Ponieważ dziennikarz nie mówił po niemiecku, a gość nie mówił po hiszpańsku, wywiad prowadzono po angielsku. Na ekranie pojawiały się oczywiście napisy z tłumaczeniem.

— Więc sądzi pan, że marsjańska wioska…

— To fałszerstwo — rzekł obojętnym tonem ekspert.

— Chce pan powiedzieć, że to wszystko jest oszustwem?

— Tak, oszustwem spreparowanym przez NASA.

— Po co mieliby robić coś takiego?

— Oczywiście po to, żeby zdobyć poparcie dla badań kosmosu. Dziennikarz zawahał się na ułamek sekundy, po czym zapytał:

— Miałem wrażenie, że ta wyprawa na Marsa jest finansowana z prywatnych źródeł, nie przez NASA.

Ekspert zareagował krótkim parsknięciem.

— Właśnie to próbują nam wmówić, tymczasem za wszystkim ukrywa się rząd Stanów Zjednoczonych.

— Ale jak można zrobić fałszywy budynek na Marsie? Chce pan powiedzieć, że badacze sami to zbudowali? W końcu jest ich tam tylko ośmiu.

— A czemu pan sądzi, że to jest na Marsie? Zbudowali to gdzieś w Arizonie albo w Teksasie.

— Naprawdę?

— Oczywiście.

— Chciałbym podkreślić — powiedział profesor do gospodarza Tonight Show — że nie mamy pojęcia, jak wyglądali Marsjanie.

Za nim wisiały jaskrawe malunki przedstawiające rozmaitych ufokców.

— W ogóle? — spytał gospodarz, uśmiechając się promiennie.

— W ogóle. Mogli mieć tuzin nóg albo żadnej. Po prostu nie wierny.

— I pewnie nie wyglądali jak ten osobnik — Gospodarz wskazał na eteryczną postać o sarnich oczach.

— Raczej nie — odparł profesor. — I również nie tak, jak ten. Wskazał kciukiem na oślizłe stworzenie z mackami rodem z Wojny kwiatów!

Gospodarz westchnął.

— Najprawdopodobniej wyglądają jak moja teściowa.

Wigilia

Jamie i Dex pracowali ciężko przez cały dzień, ustawiając cztery przewiezione ze sobą aparaty, fotografując wszystko, co znalazło się w zasięgu wzroku i przemieszczając je na nowe miejsce, raz za.

— Czuję się jak pomocnik asystenta kamerzysty na planie filmowym — poskarżył się Dex.

— Ja też, chłopie — odparł Jamie.

Po spędzeniu całego poranka na robieniu zdjęć, Jamie uruchomił sprzęt VR i odbył powolny spacer po całym budynku, piętro po piętrze, aż dotarł na dach. Dex szedł z nim i stawał przy ścianach i na środku różnych pomieszczeń, aby widzowie mieli jakieś pojecie o skali każdej komnaty.

Wreszcie, gdy słońce już chowało się za południowo-zachodni horyzont, Jamie wyłączył sprzęt VR i ruszyli na parter.

Zakładamy, że była to budowla mieszkalna — rzekł Jamie do myśląc głośno. — Choć może tak nie było. Może to jakiś magazyn, na przykład zboża.

— Albo ośrodek religijny — dodał Dex.

— Nie ma śladu żadnych mebli czy sprzętów — mówił dalej Jamie. — Zwykle znajduje się takie rzeczy w miejscach, gdzie ludzie mieszkają i pracują.

— Może to była forteca — zasugerował nagle Dex. — Wiesz, coś jak zamek. Może przychodzili tu z dołu i chowali się przed wrogami.

Jamie już przemyślał tę możliwość.

— To i tak powinny być jakieś ślady życia, jakieś meble, ceramika.

— Taa — zgodził się Dex, gdy doszli do prostokątnego otworu w dachu. — Jakaś złamana włócznia. Albo parę.

— Groty strzał i włóczni.

— Może to świątynia — wrócił do poprzedniej koncepcji Dex.

— Może — odparł Jamie i klęknął przy otworze, by opuścić się na niższe piętro.

— Ale nie ma nic, co wyglądałoby na ołtarz.

Wisząc na rękach Jamie opuszczał się, aż dotknął stopami podłogi. Dex zrobił to samo i ruszyli do następnego otworu, który prowadził na parter.

— Ani okruszka — narzekał Dex.

— Może są gdzieś w tym pyle — rzekł Jamie. — Kiedy zaczniemy zmiatać pył, może wtedy coś znajdziemy.

Dex milczał do chwili, aż zeszli na parter. Szli powoli, zmęczonym krokiem, do niskich drzwi prowadzących na zewnątrz. Dopiero wtedy się odezwał:

— Problem polega na tym, że myślimy o tym w ludzkich kategoriach. A to nie byli ludzie. To Marsjanie.

— Obcy.

— Właśnie.

— Może nie mieli ołtarzy ani świątyń — rzekł Jamie. — Może nie potrzebowali fortec i nie musieli robić strzał ani włóczni.

— Może — zgodził się Dex.

Jamie myślał o tym, pomagając Dexowi włożyć uprząż.

— Może nawet nie wiemy, czego powinniśmy szukać — zastanawiał się.

Dex odepchnął się od skraju jaskini i wisiał w uprzęży, powoli się obracając.

— Może nie da się tu nic znaleźć.

— Trudno w to uwierzyć.

— Chyba że…

Jamie patrzył, jak Dex powoli znika mu z oczu.

— Chyba że co?

— Chyba że to miejsce jest aż tak stare, że rozpadło się wszystko poza kamieniem.

Jamie stał samotnie na brzegu skalnej rozpadliny i rozmyślał o tym aż do chwili, gdy Dex przysłał mu uprząż z powrotem.

— Prezent świąteczny już do was jedzie — rzekł Rodriguez z krzywym uśmieszkiem na ogorzałej twarzy o kwadratowej szczęce.

Jamie był w kokpicie, łącząc się z bazą, zaś Dex pilnował włożonych do mikrofalówki obiadów.

— Prezent świąteczny? O czym ty mówisz?

— Jest Wigilia, więc święty Mikołaj przywiezie wam prezent. — Oczy astronauty błyszczały.

— Że jak?

— Poczekajcie — rzekł Rodriguez.

Znikł z ekran i pojawiła się Stacy Dezhurova. Obraz był niewyraźny, trochę rozmyty. Jamiemu wydawało się, że Stacy prowadzi jeden z łazików.

— Ho, ho, ho — rzekła Dezhurova najniższym głosem, jaki mogła z siebie wydobyć. — Jestem waszym oficjalnym świętym Mikołajem!

Jamie musiał się uśmiechnąć.

— Gdzie masz brodę?

— Dajmy spokój drobiazgom. W całym tym planowaniu waszej wyprawy zapomnieliście, że jutro Boże Narodzenie, prawda?

— Chyba tak — przyznał Jamie.

— Nasz plan zakłada, że jutro nie pracujemy. Święto.

— A DiNardo i jego komisja o tym wie? — spytał ze złośliwym uśmiechem.

— DiNardo sam się tego domagał — rzekła Dezhurova. — Nie zapominaj, że on jest katolickim księdzem.

Zgadza, się.

— Więc przywieziemy wam prezent — Stacy pozwoliła sobie na uśmieszek.

— Wy?

— Fuchida i Hali jadą ze mną tym samym łazikiem. Jedziemy do was.

— Będziemy mieli towarzystwo! — Dex wpadł do kokpitu i opadł na fotel.

— Tak jest.

Dezhurova podniosła głos, by słuchali uważnie.

— Zaraz. Jest coś jeszcze. Wieziemy wam świąteczny obiad.

— Sojowy indyk i podrabiany sos żurawinowy — natrząsał się Dex.

— Nie, nie, nie! — krzyknęła Dezhurova. — Prawdziwy indyk i prawdziwy sos z żurawin! Specjalne obiady zapakowane na Ziemi przez kontrolę lotów przed odlotem.

— Któż to u licha zrobił? — zastanawiał się Dex.

— To była niespodzianka dla nas wszystkich. Informacja była w dzisiejszych wiadomościach z Tarawy. Zobaczyłam ją dziś rano, jak odebrałam pocztę.

— Bożonarodzeniowa niespodzianka — rzekł Jamie.

— Dla wszystkich. Na Tarawie nie wiedzieli, że was nie będzie tu w święta, więc wam przywieziemy wasze porcje.

— Będziemy mieli gości na święta — rozpromienił się Dex. — Trzeba posprzątać, skoro szykuje się wizyta.

Vijay stała za Rodriguezem, patrząc, jak Stacy opowiada Dexowi i Jamiemu o świątecznej niespodziance.

Chciała jechać do kanionu razem z pozostałymi, ale wtedy Rodriguez i Craig zostaliby sami na święta. Tommy nie mógł opuszczać kopuły ze zranioną ręką i Vijay doszła do wniosku, że powinna zostać ze swoim pacjentem, tak na wszelki wypadek.

Poza tym Rodriguez i Trudy stali się nierozłączni, a teraz ona jechała do kanionu pomagać przy eksploracji ruin i Tommy wyglądał jak zbity pies. Święta bez ukochanej będą na pewno ponure.

Wiedziała, że ma dobry powód by zostać, ale nie był to jej prawdziwy powód. Wiedziała, że boi się tam pojechać, ze względu na Dexa i Jamiego, w obawie przed napięciami, jakie mogłoby to wywołać, kłopotów, jakie mogłaby spowodować. Dwa samce alfa same radziły sobie doskonale, nie było sensu pobudzać ich hormonów.

Ani własnych, przyznała się w duchu.

Jamie udał się na spoczynek myśląc, że jutro będzie bożonarodzeniowy poranek i będą mieli towarzystwo. Trzy przyjazne twarze będą im towarzyszyły przez święta.

Czuję się tu samotnie, przyznał, patrząc na zakrzywiony metal nad sobą. Nie ma tu nikogo poza Dexem, a ja jestem jak kowboj na wypasie za dawnych lat. Praca jest fascynująca i ciekawa, ale nocą, kiedy zbieramy się wokół ogniska, przydałoby się więcej przyjaciół.

Hali i Fuchida zostaną, zgodnie z planem, jaki objaśniła mu Dezhurova. Dex i ja przeniesiemy się do ich łazika i we czwórkę będziemy pracować przy wiosce. Stacy odjedzie starym gruchotem do bazy.

Nie powinienem go nazywać starym gruchotem. Dobrze nam służył. Jest wspaniały.

Zamknął oczy i zobaczył Vijay. Nagą. Błyszczącą od potu. Ciepłą, miękką, bezwolną w jego ramionach.

Szkoda, że nie przyjedzie. Odwrócił głowę i zobaczył Dexa leżącego na pryczy, z rękami splecionymi pod głową, gapiącego się w ciemność. Założę się, że też o niej myśli. Dobrze, że nie przyjeżdża. Niezłe byłyby święta, gdybyśmy rzucili się sobie do gardeł.

Nie, jest wystarczająco inteligentna, żeby tu nie przyjechać. Dex i ja zaczynamy się rozumieć. Gdyby tu przyjechała, wszystko poszłoby na marne.

Zerknął na Dexa jeszcze raz. On też o niej myśli. Gotów jestem się założyć.

Jakby podsłuchując jego myśli, Dex zwrócił się do Jamiego.

— Jak sądzisz, ile lat ma ten budynek? Jamie oparł się na łokciu.

— Nie wiem. Mam wrażenie, że jest bardzo stary, starszy niż wszystko na Ziemi. Ale to tylko takie wrażenie, przeczucie. Nie mamy żadnych dowodów.

Dex nadal trzymał dłonie pod głową.

— Jest jeszcze coś dziwnego — dodał. — Coś, co nie pasuje.

— Co takiego?

— Pomiary przepływów cieplnych wskazują, że Mars jest o wiele młodszy, niż nam się wydawało. Pod względem geologicznym oczywiście.

Jamie skinął głową w półmroku.

— Wulkany w Tharsis były aktywne jeszcze parędziesiąt milionów lat temu. Wnętrze planety jest o wiele cieplejsze, niż się spodziewaliśmy. Tak?

— Tak — potwierdził Jamie.

— Tylko że ta planeta jest na to o wiele za mała — oznajmił Dex. — Powinna była się oziębić już dawno temu.

— Tak, zgodnie z przyjętymi teoriami — przyznał Jamie. — Kiedy jednak teorie nie pasują do obserwacji…

— A teraz ten budynek. Sądzisz, że ma miliony lat? Albo więcej? Potrząsnął głową.

— Nie wiem. Tego musimy się właśnie dowiedzieć.

— Czy to się wszystko układa w jedną całość? W tym cały problem: czy wszystko, czego się dowiedzieliśmy, pasuje jakoś do siebie?

— Cóż, leżąc tu na pryczy na pewno nie znajdziemy odpowiedzi. Prześpimy się i będziemy myśleć jutro.

Usłyszał, że Dex cicho chichocze.

— Jasne. Jeśli nie zaśniemy, święty Mikołaj nie przyjdzie.

Dex nie mógł jednak spać. Ciekawość Marsa ustąpiła miejsca myślom o jego ojcu. Kochany staruszek. Pomogłem odkryć rozumne życie na Marsie, a on się nawet nie odezwał. Ani słóweczka, życzeń świątecznych. Typowe dla niego.

Jest zbyt zajęty odgrywaniem wielkiego finansisty, żeby wysłać mi choć słówko. Zbyt zajęty zbieraniem pieniędzy na następną wyprawę. I jeszcze następną. Wykorzystuje moje osiągnięcia, opowiadając wszystkim, jakim jestem wspaniałym synem, a przy tym dobiera im się do kieszeni.

Dex odwrócił się twarzą do ściany łazika. Kiedy wrócę, wszystko się skończy. Będę miał godziwy udział w sławie i odbiorę ją staruszkowi. Wykopię go. On będzie staruszkiem, a ja będę błyszczał w świetle reflektorów i posyłał kolejne wyprawy na Marsa. Pojadą tam wszyscy naukowcy: archeologowie, paleontologowie — do licha, powstanie pewnie nowy dział, nowa dyscyplina nauki. Antropologia obcych. Ksenologia, pewnie tak ją nazwą. Może ufunduję katedrę ksenologii w Yale i sam ją obejmę.

Nie, pomyślał. Muszę zająć stanowisko, jakie zajmuje teraz tata. Ja będę teraz wszystkim rządził. Ja będę zdobywał środki na następne wyprawy i organizował je. Normalna firma: Mars Expeditions Inc., C. Dexter Trumball, prezes zarządu i dyrektor zarządzający.

Będą fundował stypendia dla poszczególnych naukowców. Za naukowców zapłacą turyści! Tak to załatwimy. Z opłaty za każdego turystą bądziemy finansować przeloty naukowców. Świetnie!

Kiedy wrócą na Ziemią, bądę sławny. I zdyskontują tą sławą. Przelecą wszystkie debiutantki od Bostonu do Atlanty i oskubię ich tatusiów z forsy na tuzin ekspedycji ma Marsa. Na sto! Zbudujemy tu centrum dla turystów, na brzegu Wielkiego Kanionu, żeby mogli sobie zjeżdżać na dół i oglądać wioskę, a potem dno kanionu. Zbudujemy windą, żeby mogli sobie wygodnie i bezpiecznie jeździć.

I zmuszą ich, żeby zapomnieli o kochanym staruszku. Kiedy wrócę na Ziemię, to ja będę gwiazdą. Będę tak cholernie ważny, że nawet ojciec będzie musiał to uznać.

Boże Narodzenie

— Oczywiście, że w Japonii obchodzimy Boże Narodzenie — powiedział Mitsuo Fuchida.

Siedział na pryczy wciśnięty między Stacy Dezhurovąa Dexa Trumballa. Jamie siedział po drugiej stronie, obok Trudy. Na wąskim stole, który ich oddzielał, walały się resztki świątecznego obiadu, okruszki i kości.

Specjalny świąteczny obiad był prawie tak dobry jak zapowiadano. Prawdziwy indyk, nogi i białe mięso z piersi, słodkie ziemniaki, fasolka i sos z żurawin. Niezniszczalny tort owocowy na deser. Był nawet mały przydział białego wina dla każdego w plastykowych pojemnikach. Dex zrobił bardzo mocną kawę, która pomogła im uporać się z tortem.

— Czy chrześcijaństwo jest w Japonii popularne? Fuchida potrząsnął głową.

— Niespecjalnie. Ale świętujemy Boże Narodzenie dokładnie tak samo jak wy — jako ważne wydarzenie dla handlu detalicznego.

Wszyscy roześmiali się. Siedzieli w łaziku, którym przyjechała Dezhurova. Udawana choinka z pasków aluminium stała krzywo przy klapie śluzy, oświetlona malutkimi mrugającymi żaróweczkarni z magazynu części elektronicznych. Nie mieli prezentów poza własnym towarzystwem.

To wystarczyło.

Jamie oparł się wygodnie o ścianę. Cała reszta plotkowała i paplała jedno przez drugie. Jutro Dezhurova odjedzie starym łazikiem do kopuły, zaś cała czwórka rozpocznie badania wioski pod kierunkiem komisji DiNardo.

To będzie żmudna praca. Wyczerpująca. Półgodzinne opóźnienie między zadaniem pytania a odpowiedzią.

Ale to dopiero jutro, powiedział sobie. Dziś jest Boże Narodzenie. Czuł lekkie, przyjemne oszołomienie malutką porcją wina, jaką wypił do obiadu. Pozostali czuli się równie zrelaksowani i szczęśliwi.

Jamie spojrzał na siedzącego po drugiej stronie Dexa, nabijającego się z wyjaśnień Fuchidy na temat religijnego znaczenia świątecznej gorączki zakupów i pewna myśl przyszła mu do głowy.

Wysunął się zza stołu, mrucząc „przepraszam” i ruszył w stronę kokpitu.

— Hej, Jamie! — zawołał Dex. — Do kibla w przeciwnym kierunku!

Odwrócił się i uśmiechnął.

— Odleję się przez okno. — Zanurkował i wsunął się na fotel po prawej stronie.

Cała czwórka niesamowicie hałasowała, rozmawiała, żartowała, śmiała się, więc Jamie stwierdził, że nie będzie nawet wkładał słuchawek. Podłączył je jednak i przysunął do ust mikrofon, a następnie zaadresował wiadomość do C. Darryla Trumballa.

— Panie Trumball, nie mam pojęcia, gdzie pan jest i nie sprawdziłem, która godzina jest w Bostonie, proszę mi więc wybaczyć, że przeszkadzam w świętowaniu. Pomyślałem tylko, że bardzo sympatycznym prezentem świątecznym dla pańskiego syna byłoby, gdyby pan wysłał mu wiadomość z życzeniami świątecznymi.

Spojrzawszy na zegarek Jamie mówił dalej:

— Zostały nam jeszcze trzy godziny Bożego Narodzenia, więc jeśli chce pan wysłać wiadomość, proszę zrobić to jak najszybciej. Wiem, że Dex to doceni. Dziękuję.

Dołączył do grupy, która właśnie zaczęła śpiewać kolędy. Trudy przywiozła płytę i sam chór Opactwa Westminsterskiego wypełnił łazik uroczym śpiewem. Piątka badaczy dołączyła, śpiewając na cały głos.

Jamie nie spuszczał wzroku z kokpitu, mając nadzieją, że zamruga światełko otrzymanej wiadomości. Pozostało ciemne. Dex najwyraźniej nie zauważył, co zrobił Jamie, śpiewając i śmiejąc się z takim samym zaangażowaniem co inni. Może nawet z większym.

Wiadomość z Ziemi nie nadeszła do północy. Jeśli na zewnątrz, po zamarzniętych, prawie pozbawionych powietrza równinach wędrowali jacyś Marsjanie, brzegiem Wielkiego Kanionu, może usłyszeliby dziwne, obce głosy wyśpiewujące z zapałem:

Niech kołderka śniegu

Nocą otuli nas

Od gór aż do brzegu

W ten świąteczny cudny czas

Soi 111: Wieczór

— Plecy mnie bolą.

Jamie uniósł wzrok i zobaczył Fuchidę zdejmującego hełm. Biolog wyglądał na zmęczonego: znużenie pobruździło mu czoło, oczy miał zamglone.

Jamie właśnie skończył odkurzanie skafandra po całym dniu zamiatania pyłu w wiosce na klifie. Fuchida jako ostatni z zespołu przypiął uprząż i wyjechał na górę do łazika.

Od ponad tygodnia czwórka badaczy z mozołem zmiatała pył z podłogi jednego z pomieszczeń. Pod nadzorem DiNardo, jego komisji archeologów i paleontologów z Ziemi, Jamie, Dex, Trudy i Mitsuo zaadaptowali pędzle pierwotnie przeznaczone do czyszczenia skafandrów i elektroniki i przerobili je na prowizoryczne miotełki i pędzelki.

Dzień po dniu mozolnie oczyszczali mały fragment jednego z pomieszczeń, przesiewając starannie pył, żeby się upewnić, czy nie przegapili żadnego odłamka ceramiki lub drzazgi metalu. Nic nic znaleźli. Noc po nocy kuśtykali do łazika z bolącymi plecami i przykurczami w palcach od trzymania zaimprowizowanych uchwytów swoich prymitywnych narzędzi.

— Kimkolwiek nie byli — rzekł zmęczonym głosem Dex — opróżnili to miejsce do czysta. Nic tu nie ma. Kompletnie nic.

Fuchida opuścił swoją górną pryczę i wspiął się na nią.

— Marnujemy tylko czas. Trudy i ja powinniśmy być na dnie kanionu, gdzie są porosty.

Jamie w kuchence podgrzewał obiad i nadstawił uszu. Jeśli Mitsuo zaczyna narzekać, szykują się niezłe kłopoty.

— Porozmawiam dziś wieczorem z DiNardo — obiecał. — Może Dex i ja skończymy zamiatanie, a ty z Trudy wrócicie do porostów.

Hali siedziała na brzegu swojej pryczy pod Fuchidą.

— Ta pieprzona komisja potrzebuje tygodnia na podjęcie jakiejkolwiek decyzji.

Dex przytaknął.

— Tak, pogadam jeszcze ze Stacy, a jeśli ona nie będzie widzieć przeszkód, puścimy Trudy i Mitsuo na dno kanionu.

— A DiNardo? — spytał Jamie.

— Powiemy mu, co zrobimy i nie będziemy pytać o pozwolenie.

Jamie przemyślał wszystko starannie. Mikrofalówka zapiszczała, wyjął więc tace z obiadem i postawił je na stole między piętrowymi pryczami.

Siadając obok Dexa, którzy rzucił się na swój obiad, Jamie pomyślał, że młodszy mężczyzna w ciągu ostatnich kilku tygodni bardzo dojrzał.

— A co z twoimi zawieszonymi pracami geologicznymi, Dex? Młodszy mężczyzna wzruszył ramionami, żując. Przełknął i odpowiedział:

— Pewnie, że mi się specjalnie nie podoba praca robotnika fizycznego. To robota dla studenta. Ale pewnie ktoś to musi zrobić i tyle.

— Doceniam twoją pomoc — rzekł Jamie.

Zamiast zwykłego uśmieszku, Dex obdarzył go pełnym namysłu spojrzeniem.

— Żebyśmy tylko coś znaleźli. Cokolwiek. Całe to cholerne zamiatanie i nie ma nawet szpilki.

Kiwając głową, Jamie odparł:

— Jest dokładnie, jak powiedziałeś, Dex. Przed opuszczeniem tego miejsca ktoś je bardzo starannie wyczyścił.

— Kim oni byli? I dokąd odeszli?

— To są wielkie pytania, prawda, Dex? Dex potrząsnął głową.

— Nie lubię tajemnic. Denerwują mnie. Zawsze zaczynam czytanie od końca.

Jamie odparł z uśmiechem:

— Tym razem nie mamy pojęcia, jakie jest zakończenie.

— Ale to wystarczy, żeby doprowadzić człowieka do szaleństwa — wybuchł Dex. — Mamy budynek, ale niczego nie możemy się dowiedzieć. Nic, dosłownie nic!

— Dowiadujemy się, że byli tu jego budowniczowie — podkreślił cicho Jamie. — Rozumni Marsjanie.

Dex skinął głową z niechęcią.

— Tak. Ale to trochę mało, nie sądzisz?

— Jak dotąd tak — zgodził się Jamie.

— Mamy coś z samolotów zwiadowczych?

— Nic, co przypominałoby wioskę lub budynek. Ze skanów satelitarnych też nic.

— Nic, co dałoby się rozpoznać.

— Pamiętaj, że na zdjęciach z satelitów i samolotów zwiadowczych też nie znaleźliśmy tego budynku — przypomniał Jamie.

— Tak, wiem — odparł Dex. — Zawdzięczamy to bystrym oczoin naszego skauta Nawaho.

Jamie uśmiechnął się. Po raz pierwszy w przytyku Dexa nie wyczuł złośliwości.

Młodszy mężczyzna poskarżył się:

— Na tej planecie może być milion takich budynków, a nie znajdziemy ich, dopóki się o nie nie potkniemy.

Jamie spojrzał na drugą stronę stołu na parę biologów. Oboje najwyraźniej już spali. Mitsuo ma rację, pomyślał. Powinni być na dnie kanionu, badając porosty, a nie odwalając pracę fizyczną tutaj.

Zastanowił się chwilę nad obecnością Trudy, samotnej wobec ich trójki i stwierdził, że nie wyczuwa w łaziku żadnego seksualnego napięcia. Było tu za ciasno, żeby cokolwiek się wydarzyło. Poza tym Trudy dała wszystkim jednoznacznie do zrozumienia, że jej mężczyzną jest Rodriguez i Tomas pewnie niemiło potraktowałby każdego faceta, który ośmieliłby się do niej przystawiać. Jest pod ochroną, nawet jeśli jego tu nie ma.

Dex przerwał mu rozmyślania.

— Cóż, może popatrzymy jak wyglądają dzisiejsze obrazy z samolotu zwiadowczego.

— Dobry pomysł.

Dwóch mężczyzn wysunęło się zza stołu i ruszyło do kokpitu. Jamie porozmawiał krótko z Dezhurovą, która szybko zgodziła się, że biologowie powinni zająć się swoją dziedziną, po czym dodała:

— Będą potrzebowali własnego łazika, żeby zjechać na dno kanionu. Wyślę Rodrigueza z łazikiem numer dwa.

— Z jego ręką już wszystko w porządku?

— Nie na tyle, żeby grać w koszykówkę, ale łazik może prowadzić.

— Dobrze. Kiedy?

— Dzień na załadowanie łazika. Drugi na dojazd.

— Świetnie — rzekł Jamie. Miał ochotę porozmawiać z Vijay, ale mając obok siebie Dexa zdecydował, że lepiej nie. Nie kontaktowała się z nim ani on z nią. Pewnie tak jest lepiej, zdecydował.

— Chcemy obejrzeć dzisiejsze obrazy z samolotu zwiadowczego — rzekł Dex.

Dczhurova skinęła głową.

— Nic nowego, ale sami zobaczcie.

Miała rację, jak zobaczył szybko Jamie. Obrazy ukazywały rdzawy, mroźny, jałowy marsjański krajobraz, bardzo szczegółowo, z dokładnością do jednego metra. Ale nie było tam śladu budynków. Żadnego śladu struktury, porządku. Nic poza nagą, nieskończoną pustką. Całe mile pustki. Dolina Śmierci wygląda przy tym kusząco i zachęcająco.

— Zabawne — rzekł Dex, obserwując obrazy na ekranie kokpitu.

— Co takiego?

— Dostałem wiadomość od staruszka. Coś w stylu spóźnionej kartki świątecznej.

— Naprawdę?

— Tak. Parę dni temu. Powiedział, że mu przykro, że nie mógł ze mną porozmawiać w święta. Był w Monako, na międzynarodowej konferencji fundacji badawczych typu non-profit.

— Zbierając forsę?

— A cóż by innego? — odpowiedział pytaniem Dex. — Och, pewnie jeszcze pofiglował w basenie z pięknościami w toplesie. Zawsze to robi, jak jest poza domem.

— A matka wysłała ci wiadomość w święta?

Dex prychnął.

— Dostałem jej życzenia dwa dni przed świętami. Zawsze wysyła je za wcześnie. Nagrywa jedną wiadomość i powiela ją do wszystkich z listy. Równie osobiste jak katalog domu sprzedaży wysyłkowej, cała mamusia.

Jamie nie wiedział co powiedzieć.

— Problem w tym — rzekł Dex — że tata jest bardzo dumny z prowadzonych tu przeze mnie prac. Powiedział to, jakby czytał z telepromptera. Pewnie jakiś sekretarz mu to napisał.

— Nie sądzę…

Dex zaśmiał się cicho.

— Nie znasz staruszka jak ja. Ale rzeczywiście tak powiedział i uważam to za najważniejsze.

— Bardzo się cieszę.

Dex przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, milcząc, gdy tak siedzieli po dwóch stronach kokpitu.

— Nie miałeś z tym nic wspólnego, co? — Ja?

— Staruszek nigdy nie powiedział, że jest ze mnie dumny. Ty go do tego nakłoniłeś?

Zanim Jamie zdołał odpowiedzieć, Dex rzekł:

— Nieważne. Nie mów mi. Nie chcę wiedzieć. Wolę mieć złudzenia, że kochany staruszek robi się sentymentalny na starość.

Jamie zachichotał.

— Nie robi na mnie wrażenia sentymentalnego.

— Istotnie — zgodził się Dex. — Tak czy inaczej, jeśli mu w tym pomogłeś — dzięki.

Jamie milczał, nie chcąc naruszyć cienkiej nici porozumienia, jaka nawiązała się między nimi.

— I jeszcze jedno — rzekł Dex, gdy martwy krajobraz przestał przewijać im się przed oczami. — Prędzej czy później musimy przenieść kopułę. Lepiej prędzej niż później.

Jamie westchnął.

— Myślałem o tym.

— No i?

— Może poprosimy Tarawę o przysłanie nam zapasowej kopuły, z okablowaniem i sprzętem do budowy lepszego dźwigu?

Dexowi zapaliły się oczy. — W ten sposób nie będziemy musieli przenosić bazy.

— Właśnie.

— Tylko to zajmie pięć, sześć miesięcy, nawet jeśli zaeznąjutro rano.

— Zgadza się — przyznał Jamie. — Ale przemieszczanie kopuły zajmie miesiąc do sześciu tygodni, prawda?

— Co najmniej.

— I wtedy nie będziemy robili niczego produktywnego, tak? Wszystkie pożyteczne prace zostaną wstrzymane.

— Tak.

— Zapasowa kopuła leży sobie na kosmodromie w Bajkonurze…

— …a ponowne jej wysłanie mieści się w budżecie misji — dokończył Dex za Jamiego.

— Tak! Tak należy to zrobić.

— Dobrze. Powiem Stacy, ona przekaże to Connorsowi.

— Myślisz, że Tarawa się zgodzi?

— Będą musieli — rzekł twardo Dex. — Możemy kursować łazikami tam i z powrotem. Ale to marnotrawstwo. I wyjadamy gotowe jedzenie. Nie mamy za dużo zapasów jedzenia. Mieliśmy żywić się tym, co wyrośnie w szklarni.

Jamie wiedział, że to prawda.

— Będziemy musieli zbudować nową szklarnię. Kiwając głową z entuzjazmem, Dex rzekł:

— A może lot załogowy? Przysłaliby tu paru archeologów.

— Musieliby przejść kilkumiesięczny trening, Dex. Nie możesz po prostu wybrać paru osób i wystrzelić je na Marsa bez żadnego przygotowania.

Dex posmutniał.

— No tak. Racja.

— Ale można paru wybrać i zacząć ich szkolić już teraz.

— Jasne — odparł Dex. — Tylko ja miałem nadzieję, że paru tu przyleci jak najszybciej i zagonimy ich do zamiatania za nas.

Soi 113: Popołudnie

— Tu coś jest.

Jamie uniósł wzrok znad miejsca, które zamiatał. Kolejny nudny, pracowity dzień zbliżał się ku końcowi. Oczyścili górne piętro budynku i nie znaleźli niczego. Ani odrobiny jakiegoś obcego materiału. Tylko gołe ściany. Teraz pracowali na drugim piętrze.

Rodriguez dopiero rozpoczął podróż łazikiem z bazy. Jego wyjazd opóźniło mnóstwo drobnych, denerwujących lecz nieuniknionych problemów, na przykład to, że nie mógł wcisnąć zabandażowanej ręki do rękawicy skafandra i w ostatniej chwili Vijay musiała mu spreparować coś zastępczego. Wzięła zapasową rękawicę Craiga.

Peter Connors przekazał pomysł na przesłanie zapasowej kopuły i całego sprzętu w okolice kanionu. Przesłał propozycję radzie MKU, z osobistą wiadomością do pana Trumballa w Bostonie.

— Mitsuo, to ty? — spytał Jamie.

— Tak — odparł biolog. Mówił zduszonym głosem. — Chodźcie i zobaczcie.

Jamie znajdował się w środku wielkiego pomieszczenia i powoli, ostrożnie zmiatał pył z podłogi w kierunku otworu prowadzącego do pomieszczenia poniżej. Jeśli pchnęło się za mocno, wznosił się falą, cofał i zakrywał wcześniej zmiecione miejsce. I co parę minut starannie przesiewał pył przez sitka wyjęte z zapasowych przewodów powietrza.

O wiele łatwiej byłoby, gdyby po prostu zebrali pył odkurzaczem ze ścian i podłóg, ale ręczne odkurzacze jakich używali do czyszczenia skafandrów nie radziły sobie z taką ilością pyłu. W rogach osiągał on na wysokość paru centymetrów. Odkurzacze ręczne robiły co mogły, pracując znacznie ciężej, niż to przewidywały normy ustalone przez projektantów i to co wieczór, kiedy cała czwórka pakowała się z powrotem do łazika pokryta rdza-woczerwonym pyłem prawie po samą górę hełmu. Rodriguez wiózł zapasowe, żeby te, których używali obecnie, mogły pojechać do Stacy i Wiley Craig mógł je poddać niezbędnym pracom konserwacyjnym.

Poza tym naukowcy na Ziemi upierali się przy ręcznym przesiewaniu pyłu. Odkurzacze mogły przepuścić lub zniszczyć jakiś niezmiernie ważny kawałek ceramiki lub odłamek skamieniałej kości.

Jamie czasem był bliski śmiechu. Nie znaleźli niczego. Zero. Nic. Żadnych odłamków, kawałków, śladów czegokolwiek, tylko ten doprowadzający do obłędu pył.

Aż do teraz.

— Co się stało, Mitsuo? — spytał Jamie, ruszając w stroną rogu, gdzie pracował biolog. Mitsuo stał bez ruchu, jakby doznał szoku, twarzą do ściany, którą czyścił.

— Lepiej… lepiej tu chodźcie i zobaczcie sami.

Dex wypełzł z wielkiej komory, błękitne paski na jego skafandrze były prawie niewidoczne spod pyłu. Trudy Hali była tuż za nim.

— Co się dzieje, chłopie? — spytał Dex. — Znalazłeś jakichś Marsjan?

— Chyba tak — głos Fuchidy lekko drżał.

Jamie dostrzegł, że wskazuje na ścianę, którą czyścił. Nie była to gładka ściana jak pozostałe.

Były na niej jakieś zadrapania. W połowie odległości od sufitu do poziomu, gdzie sięgał niezmieciony pył, ściana była pokryta delikatnymi, zakrzywionymi liniami.

— Pęknięcia — rzekł Dex, ale jego buńczuczny sposób bycia gdzieś znikł.

— Albo pismo — rzekł Jamie.

— Pismo — zgodził się Fuchida.

Jamie usłyszał w słuchawkach, że cała czwórka ciężko oddycha, prawie dyszy.

— Pęknięcia nie byłyby tak regularne — odezwała się Trudy. — Patrzcie… — Palcem w rękawiczce przesunęła po ścianie na całej długości. — Linia za linią.

— Nie dotykaj ściany — ostrzegł ją Jamie.

— Nie dotykam — odparła, lekko rozdrażniona.

— Oczyśćmy resztę ściany — zakomenderował Dex.

Cała czwórka rzuciła się na nią, zamiatając delikatnie, ale z niecierpliwością. Rdzawy pył unosił się wszędzie.

— Będziemy musieli tu założyć jakąś plastykową osłonę — myślał głośno Dex — i zakryć otwory, żeby pył przestał wlatywać.

Jamie skinął głową wewnątrz hełmu.

— Szkoda, że jeszcze nie potrafimy datować tych ścian. Wszystkie próby określenia wieku ścian spełzły na niczym.

W kawałkach skał, z których zbudowane były mury, nie było materiału organicznego. Kamienie zostały wycięte i ociosane, by pasowały do siebie, jak mury Machu Picchu, a ich wewnętrzne powierzchnie starannie wypolerowane.

— Sporo ludzi zrobi doktoraty, próbując wymyślić jakąś niezawodną metodę datowania — rzekł Dex.

— Ta skała musi pochodzić z głębszych części tej rozpadliny — zauważył Fuchida podczas pracy.

— Jak sądzisz, czy tutaj płynęła kiedyś woda? — spytała Hali.

— Na pewno — rzekł Dex.

— Nie ma na to dowodów — odparł Jamie.

— Tak naprawdę to ich nie szukaliśmy.

— Przetransportowanie tu wody z dna kanionu byłoby bardzo trudne — wtrącił się Fuchida.

— Jeśli kiedykolwiek płynął tędy strumień — rzekł Jamie, zamiatając ostrożnie, próbując opanować podniecenie. Coraz więcej linii pojawiało się na skalnej ścianie.

— Założę się, że znajdziemy tu dowody na istnienie rzeki — oświadczył Dex.

— Ale którędy miałaby płynąć? — spytał Jamie. — I kiedy?

— Patrzcie! — wykrzyknęła Trudy. — To chyba rysunek. Nadal oczyszczała swoją część ściany, odsłaniając coś, co wyglądało jak koło z wychodzącymi z niego strzałkami.

— Symbol słońca? — Jamie poczuł szok. Rysunek wyglądał dokładnie jak symbol, którym Nawahowie i inne plemiona oznaczali słońce.

— Mieli oczy jak my — rzekła Trudy cicho. — Mieli zmysł wzroku i wynaleźli pismo.

— Pismo — westchnął Dex. Jego zwykły, kpiący ton, gdzieś się ulotnił.

Na ścianie znajdował się cały rząd obrazkowych symboli. Piktogramy, hieroglify, pomyślał Jamie. Jak najwcześniejsze formy pisma w Egipcie.

— Co to znaczy? — dopytywał się Fuchida. — Co oni próbują nam powiedzieć?

Jamie poczuł suchość w gardle. Zanim się odezwał, musiał trzy raz przełknąć ślinę.

— Dalej — rzekł. — Oczyśćmy resztę. Pracowali dalej w milczeniu.

Jamie spojrzał na symbol słońca. Nie, to niemożliwe, powiedział sobie. Te istoty nie mogą być naszymi przodkami. Nie były ludźmi. Budowały inaczej. Wymarły… nie wyemigrowały na Ziemię. To absurd!

— Och — mruknął Dex.

Wszyscy zwrócili się w jego stronę by zobaczyć, co znalazł. Pex opadł na kolana i odgarniał pył z dolnej części ściany.

Regularne linie starannie rozmieszczonych symboli kończyły się jakiś metr nad podłogą. Potem były dalsze symbole, postrzępione i niestaranne w porównaniu z tymi, które były wyżej.

— Jak pismo dziecka — mruknęła Hali.

— Albo prymitywnego dorosłego — rzekł Fuchida.

— Te regularne linie — rzekła Hali, wskazując rękawicą — zostały wyryte. Użyli dłuta lub innego narzędzia, żeby wyciąć linie głęboko w skale. Widzicie? Ale te poniżej…

— Są wydrapane w skale — rzekł Dex. — Jak bazgranie na murach.

— Graffiti — podrzucił Fuchida.

— Dzieci? Wandale? — zastanawiała się Hali.

— Turyści — mruknął Jamie.

— Tu są kolejne rysunki — oznajmił Dex, ścierając energicznie. Pył wirował wokół nich.

— Kto ma aparat? — spytał Jamie.

— Ja — zgłosił się Fuchida.

— Nie zdejmuj osłony z obiektywu, dopóki pył nie opadnie — ostrzegł go Dex, ocierając wizjer hełmu wolną ręką. — Na szczęście nie oblepia tak, jak pył na Księżycu.

— Pył na Księżycu jest naładowany elektrostatycznie — rzekł Fuchida. — Z powodu wiatru słonecznego.

— Mnie to mówisz — żachnął się Dex.

Cała trójka pochyliła się bliżej, a Dex oczyszczał ostatnią część ściany, nisko na samym końcu, gdzie łączyła się z drugą ścianą pod kątem prostym.

— Rysunki, rzeczywiście — rzekł Dex, nadal klęcząc.

Jamie spojrzał przez rzednącą chmurę pyłu. Rysunki na dole ściany wyglądały na prymitywne, niestarannie narysowane.

— A to co? — spytała Hali, znów wskazując.

Jamie zobaczył nieporadny, pękaty kształt narysowany nad wystrzępioną, pochyłą linią.

— Erekcja — zażartował Dex.

— Nie bądź idiotą — warknęła Trudy.

— Bez względu na to, co to jest — skonstatował Dex — jest to bardzo prymitywne dzieło.

— A to? — dopytywała się Hali. — Wygląda, jakby ktoś podrapał ścianą w paru miejscach.

Fuchida pochylił się tak nisko, że wizjer jego hełmu prawie dotknął skały.

— Patrzcie, tu sąjakieś nakłucia… i tam… to wygląda jak krzyż albo x.

Dex machnął ręką.

— Dziury w skale.

— Nie, ten symbol x to nie dziura — upierał się Fuchida.

Jamie patrzył na prymitywne rysunki. Wiedział, z całą pewnością kogoś, kto posiadł starożytną wiedzę, że ten prymitywny artysta próbował im coś przekazać. Nie nabazgrał tego graffiti ot, tak sobie. Te symbole miały coś znaczyć. Ale co? Co próbował powiedzieć? Co chciał zapisać na tej skale? Jakie zostawił dla nas przesłanie?

— Filolodzy będą mieć niezłą zabawą — stwierdziła Hali. Prostując się powoli, czując, jak trzeszczą łączenia skafandra, Dex przytaknął:

— Chyba im przyjdzie zwariować.

Jamie poczuł trzeszczenie w kręgosłupie i także się wyprostował.

— Zwariują z rozpaczy. Nie ma szans, żeby zinterpretować to pismo. Może ewentualnie rysunki, ale nie pismo.

— Nie ma tu kamienia z Rosetty — wtrącił Fuchida.

— Otóż to — przytaknął Jamie. — Jedyny sposób na przetłumaczenie starożytnych języków to odnalezienie tłumaczeń na języki już znane. Potrzebny jest klucz.

— A klucza nie ma — rzekł Dex, pojmując, na czym polega problem. — Wszystko po marsjańsku.

— Nie ma związku z żadnym językiem na Ziemi — stwierdził Fuchida.

— Może rysunki będą pomocne — podsunęła Hali.

— Może.

— O to bym się nie zakładał. Dex zaśmiał się.

— Jedno jest pewne. — Co?

— Wynajdą sześć milionów różnych wyjaśnień dla każdego symbolu na ścianie.

— I nawet dwa nie będą identyczne — Fuchida zachichotał.

— Ale napiszą o tym całe tony papierów — dodała Hali i też zaczęła się śmiać.

Jamie stał w milczeniu, a cała trójka rechotała na pograniczu histerii. Napięcie z nich uchodzi, uświadomił sobie. Muszą się śmiać, płakać albo krzyczeć. Nie ich wina. To największe odkrycie wszech czasów. Ale co ono oznacza?

Co to, u licha, oznacza?

Patrzył na symbole. Na początku takie staranne i równe. Profesjonalna robota. Mogą z tego być dumni. Za to na dole — bazgrały.

Co się tutaj stało? Co się przydarzyło tym istotom?

Poczuł, że jest mu zimno i jest słaby, jakby nogi nic chciały go nosić. Ścieżka się urywa, dziadku. Zostawili nam wiadomość, a my nie możemy jej odczytać.

— Jamie? Wszystko w porządku?

To głos Dexa. Jamie poruszył się, spojrzał na trzy istoty ludzkie w maskujących wszelkie indywidualne cechy kombinezonach.

— Tak, wszystko gra.

— Mówiłem, że musimy zawiadomić DiNardo i komisję — rzekł Dex.

Jamie skinął głową wewnątrz hełmu.

— I cały świat.

Odzyskali już formę po pierwszej rekcji. Teraz zabrali się do roboty. Fuchida pstrykał zdjęcia.

— Trzeba przynieść sprzęt wideo i nakręcić to.

— I sprzęt VR — dodał Dex. — Każdy turysta na Ziemi będzie chciał to zobaczyć!

Jamie odwrócił się i zaczął się oddalać. Przez jeden szalony moment pomyślał, że lepiej byłoby wysadzić całą budowlę w powietrze, pogrzebać ją pod tonami skały tak, by już nikt nigdy jej nie znalazł, żeby spoczywała w pokoju i nikt nie postawił tam stopy.

Zapis w dzienniku

Obwiniają mnie o wszystko. Jestem kozłem ofiarnym. Jeśli coś pójdzie nie tak, to zawsze moja wina. Pewnie, są za sprytni, żeby Przyjść i mi o tym powiedzieć, ale można się domyślić: obmawiają mnie za plecami, patrzą na mnie dziwnie, kiedy myślą, że ich nie widzę. Tak się podniecają tą budowlą na klifie i napisami. Nigdy nie będą chcieli stąd odlecieć. Aleja ich przechytrzę. Załatwię ich, że będą MUSIELI odlecieć, czy będą tego chcieli, czy nie.

Boston

— Napisy? Rzeczywiście znaleźli napisy? — dopytywał się Darryl C. Trumball.

Siedział w swojej limuzynie przedzierającej się przez zakorkowaną Storrow Drive. Zacinał chłodny, zimowy deszcz, niesiony porywistym, północnowschodnim wiatrem. Charles River występowała z brzegów, zagrażając ruchowi ulicznemu.

Jego osobisty asystent, sympatyczny młody człowiek z MBA z Harvardu, wyglądał na podekscytowanego. Jego obraz na ekranie umieszczonym między dwoma siedzeniami limuzyny, odwróconymi tyłem do kierunku jazdy, był malutki i ziarnisty, ale człowiek robił wrażenie, jakby miał zaraz zacząć tańczyć z radości.

— Pismo! Tak, proszę pana! Marsjańskie pismo. To fantastyczne! Życiowe odkrycie, największe znalezisko naszych czasów, naprawdę!

Entuzjazm Trumballa był bardziej kontrolowany. Ceny akcji największych biur podróży stale rosły; ceny akcji firm astronautycznych jeszcze lepiej. Każda konferencja prasowa z wieściami z Marsa pchała je parę punktów do góry.

— Proszę pana — rzekł asystent — sądzę, że powinniśmy zacząć bardziej aktywne działania w tej sprawie.

— To znaczy? — mruknął Trumball, rozsiadając się wygodnie na pluszowym siedzeniu limuzyny. Jego wzrok powędrował w kierunku barku, ale obiecał sobie, że zacznie pić dopiero w domu.

— W sprawie założenia firmy zabierającej turystów na Marsa! — odparł skwapliwie asystent. — Popyt rośnie, a dzięki odkryciu marsjańskiego pisma ludzie będą chcieli zobaczyć to na własne oczy! Jak Kaplicę Sykstyńską albo te malowidła skalne w Hiszpanii!

— Chcesz powiedzieć, że już teraz istnieje zmierzalny popyt?

— Może być, proszę pana, jeśli tylko wykreśli się początkowe wartości i wyznaczy trend.

— I co sugerujesz? — spytał kwaśno Trumball. Deszcz lał tak bardzo, że ledwo było widać sylwetki budynków wzdłuż Drive. Dobry, rozgrzewający kieliszek burbona dobrze by mu zrobił, ale wiedział, że jeśli jego żona wyczuje alkohol, zacznie się kolejne łzawe kazanie o jego ciśnieniu.

Uśmiech Jaki otrzymał w odpowiedzi, świadczył o tym, że młody człowiek myślał o tym od dawna. Nie był jednak na tyle sprytny, by wystąpić na czas z odpowiednim planem. Inteligentny, ależ tak. Ale nie wystarczająco szybki.

— Sugerują — rzekł asystent — żebyśmy znaleźli jakąś liczącą się osobę publiczną, która wykazywałaby chęć polecenia na Marsa z następną ekspedycją. I powinniśmy wysłać tę ekspedycję możliwie najszybciej. Musimy odcinać kupony z rozgłosu i społecznego entuzjazmu, kując żelazo póki gorące.

Trumball milczał, czekając na ciąg dalszy.

— Znana postać, proszą pana. Może gwiazda filmowa albo znany polityk. Może któryś z byłych prezydentów!

— Nie — odparł Trumball. — Nie polityk.

Uśmiechnął się do pełnej zapału twarzy asystenta. Wiedział, co młody człowiek zrobi. A on przypisze sobie wszystkie zasługi.

Nie ujawniając swojego właśnie obmyślonego planu, wyłączył wideofon i sięgnął po burbona. Niech sobie gada, pomyślał. Niech marudzi i użala się, aż ochrypnie.

Zaśmiał się tak głośno, że usłyszał go nawet szofer przez oddzielającą ich kuloodporną szybę.

Soi 144: Noc

Jamie szedł nagi przez wioskę na dnie Wielkiego Kanionu, słońce grzało jego brązowe ramiona. Wieśniacy nie zwracali na niego uwagi; zajmowali się swoimi sprawami, jakby go tam nic było.

To tylko cienie. Jamie pomyślał, że są przezroczyści, jak duchy czy hologramy. Próbował z nimi rozmawiać, ale słowa nie przechodziły mu przez usta. Próbował ich dotknąć, ale pozostawali poza zasięgiem jego wyciągniętych dłoni.

— Dziadku — zdołał wreszcie zapytać — dlaczego oni nie chcą ze mną rozmawiać?

I uświadomił sobie, że jest dzieckiem, dreptającym obok dziadka. Al miał na sobie swój najlepszy garnitur, z marynarką o westernowym kroju, jasnoniebieski. Ciemne włosy związał w długi, pojedynczy warkocz, sięgający mu połowy pleców.

— Oni nie mogą z tobą rozmawiać, Jamie — rzekł Al. — Nie żyją.

— Aleja ich widzę.

Al zaśmiał się z rozbawieniem.

— Pewnie. Mnie też widzisz, a przecież żyję.

Jamie uświadomił sobie, że dziadek ma rację. Kiedy jednak spojrzał ponownie, wieśniacy zmienili się. Nie byli już mężczyznami i kobietami jak Lud. Były to inne istoty. Wyglądali prawie jak psy, tylko mieli sześć nóg zamiast czterech. Nie, przyjrzał się Jamie, nie sześć. Cztery nogi i parę ramion kończących się czymś w rodzaju rąk.

Mieli wielkie, smutne oczy, przyglądając im się, stwierdził Jamie. Poruszali się wolno, jakby byli bardzo słabi.

— Przebyli długą drogę, żeby cię zobaczyć — wyjaśnił Al. — Miliony lat.

Sześcioletni Jamie chciał ich pogłaskać, ale ręka przechodziła mu na wylot przez ich błyszczące, eteryczne postaci.

— Jesteś wszystkim, co im zostało, Jamie — rzekł Al, szeptem zanikającym jak bryza. — Jesteś wszystkim, co im zostało.

I nagle Jamie był znowu w skafandrze, na jałowym, pustym dnie kanionu, a lekka bryza szeptała mu coś do ucha. Wioska znikła i daleko, na czele klifu, zobaczył ciemną niszę w skale, gdzie Marsjanie zbudowali swoją świątynię i udali się, by umrzeć.

— Nie pozwól im umrzeć po raz drugi — głos dziadka dochodził przez słuchawki. — Nie pozwól ich duszom umrzeć na zawsze.

Jamie budził się powoli, walcząc o odzyskanie świadomości jak pływak wyskakujący z wysiłkiem na powierzchnię po zbyt długim pobycie pod wodą.

Wreszcie otworzył oczy i z niepokojem, prawie ze strachem, pomyślał: to nic jest łazik!

I wtedy wszystko sobie przypomniał. Dezhurova i Rodriguez przylecieli zapasowym ładownikiem do ich stanowiska na brzegu kanionu. Spali w jego module mieszkalnym, jak podczas lotu z Ziemi. Był to kompromis, na który wszyscy się zgodzili: naukowcy mogli mieszkać w ładowniku o wiele wygodniej niż w łaziku, podczas gdy inni zostali w kopule. Para astronautów mogła przerzucać do kanionu w miarę potrzeby żywność i zapasy.

Do chwili przybycia zapasowej kopuły. Rada MKU błyskawicznie się zgodziła, żeby ją wysłać i Rosjanie właśnie ładowali ją do rakiety na swoim kosmodromie w Kazachstanie. Miała przybyć w okolice kanionu 325 solą — jeśli wystartuje zgodne z planem.

Zabawne, pomyślał Jamie, zwlekając się z pryczy. Podczas lotu uważałem, że ta puszka jest za mała, za ciasna. Jak więzienna cela. A teraz, po całych tygodniach w łaziku czuję się, jakby spał w apartamencie hotelu Waldorf.

Jamie spostrzegł, że jest wcześnie. W module było cicho, jeśli nie liczyć nieuniknionego szumu sprzętu elektrycznego. Nikt jeszcze nie wstał. Jamie pozwolił sobie na luksus trzech minut prysznica, aż gorąca woda automatycznie stalą się lodowato zimna. Ogolił się szybko, przypominając sobie czasy studenckie, kiedy próbował zapuszczać brodę. Była cienka, prosta i ciemna; wyglądał bardziej na złowieszczego mandaryna z jakiegoś szpiegowskiego filmu niż na przystojniaka z kampusu.

Wspiąwszy się po drabince do mesy, Jamie był zaskoczony, widząc Dexa siedzącego przy stole o pajęczych nogach z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w dłoniach.

— Wcześnie wstałeś — rzekł Jamie, podchodząc do lodówki.

— Nie mogłem spać — odparł Dex.

Jamie przyjrzał mu się uważnie. Bezczelny uśmieszek Dexa znikł. Miał zmęczone oczy.

— Co się stało?

— Zgadnij, kto przylatuje z następną ekspedycją.

— DiNardo?

— Żeby tam. — Kto?

— Mój staruszek.

— Twój ojciec? — Jamie wypowiedział te słowa głosem prawie o oktawę wyższym niż normalnie.

Dex pokiwał ponuro głową.

— On tu przylatuje? Na Marsa? — Jamie zasunął drzwi zamrażarki i przyciągnął sobie krzesło obok Dexa.

— Jest zapracowany jak mróweczka. Szykuje się trzecia wyprawa, która wyląduje tu dwa tygodnie przed naszym odlotem. MKU rekrutuje teraz naukowców. Tatusiowi spece od forsy zamawiają statek i sprzęt. Wszyscy archeologowie i paleontologowie walczą, zęby dostać się na pokład. Na litość boską, niewykluczone, że zrobią licytację.

— Ale on przylatuje.

— Założę się o co chcesz, że tak. Przyleci i odleci. Przejmie osobisty nadzór nad komercyjną działalnością na Marsie.

Jamie poczuł, że serce mu zamarło.

— Działalność komercyjna — mruknął Jamie.

— Może będzie prowadził kiosk z hot-dogami — rzekł Dex bezbarwnie.

— Czy on nie jest za stary? Mam na myśli przepisy bezpieczeństwa i inne takie…

Dex potrząsnął głową.

— Jest zdrowy jak ryba. Skoro trzęsące się babcie latają dookoła Księżyca kliprami rakietowymi… Jeśli możesz latać samolotem, możesz też polecieć na orbitę albo na Księżyc.

— Albo na Marsa.

— Zgadza się — zgodził się ponuro Dex. — Będzie tu przez ponad rok.

Jamie przez długą chwilę przyglądał się w milczeniu młodszemu koledze. Czemu Dex jest taki załamany? — zastanawiał się. Przecież sam lansował turystykę i działania komercyjne, a teraz jego ojciec przylatuje, żeby popchnąć sprawy do przodu i Dex jest równie ponury jak ja.

— Po co przylatuje osobiście? — spytał Jamie. — Nie może wszystkiego załatwić z Ziemi?

Dex zrobił kwaśną minę.

— Chce pokazać, że zwykli ludzie mogą latać na Marsa. Chce otworzyć drzwi dla turystyki. Rozwój komercyjny. Będzie tu budował hotel. Całe centrum turystyczne. Disneyland na Marsie.

— Nie może.

— Ale zbuduje. To jest Pan Macho. Pokaże całemu światu, że on może przylecieć na Marsa i nadać bieg sprawom. Zrobić fortunę na czerwonej planecie. Inwestujecie w Darryl C. Trumball Enterprises.

— Nie wyglądasz na szczególnie zadowolonego.

— A powinienem? On tu przylatuje, żeby przypisać sobie caią sławę, żeby być kimś ważnym, żeby mnie odsunąć, żebym nie był na świeczniku. Jestem tylko małym chłopcem, który odwalił jakieś tam badania naukowe, on zaś jest ważnym pieprzonym miliarderem.

— Jak, na litość, możemy go powstrzymać?

— On nie ma litości.

— Dex, jego trzeba powstrzymać. I to teraz, zanim obejmie tę planetę w posiadanie. Jak można go powstrzymać?

— Strzelić mu w łeb.

— Serio pytam.

Dex walnął pięścią w stół, rozlewając kawę.

— Nie da się go powstrzymać! On trzyma łapę na forsie, do cholery.

— Musi być jakiś sposób — rzekł Jamie z rozpaczą. — Musi. Dex potrząsnął powoli głową.

— Złota zasada, chłopie: to on ma złoto i ustala zasady. Jamie odepchnął krzesło i zerwał się na równe nogi.

— Trzeba go powstrzymać, Dex. Porozmawiam z NiNardo. Li Chengdu. Radą MKU.

— Proszę bardzo. Masz podobne szansę jak naród Siuksów przeciwko armii Stanów Zjednoczonych.

— Custera pokonali — warknął Jamie.

— A potem dali się roznieść w proch.

W otworze pojawiła się głowa Trudy Hali, jej ciemnobrązowe włosy podskakiwały lekko, gdy szła po drabince.

— A myślałam, że to ja jestem rannym ptaszkiem — rzekła zdziwiona.

Jamie zobaczył, że ma na sobie swój poplamiony potem dres. Teraz zacznie znowu biegać, uprzytomnił sobie. Przypomniał sobie tupot jej stóp w zewnętrznym korytarzu modułu. Nie będziemy potrzebowali budzików.

— Nie, Trudy, robaków dla ciebie nie ma — rzekł Dex, uśmiechając się gorzko.

— Trudno. Mam dziś mnóstwo pracy. DiNardo domaga się kolejnego zestawu mikrofotografii napisów na ścianie.

— Kolejnego? A te, które im wysłaliśmy w zeszłym tygodniu? — spytał Dex.

— Chyba nie są dość dobre. — Trudy podeszła do zamrażarki, nieświadoma problemów, jakie dręczyły Jamiego.

Teraz muszę wyjść i skupić się na pracy, przecież po to tutaj przyleciałem, myślał Jamie. Trzeba zapomnieć o Trumballu i skupić się na pracy. To jest ważne. Pracuj… póki możesz.

Soi 147: Południe

— Żadnych problemów?

Trudy Hali na ekranie łączności wyglądała na lekko zaskoczoną pytaniem. Potrząsnęła głową.

— Nie, żadnych.

— To dobrze — odparła Vijay.

— To przypomina trochę opiekowanie się trzema starszymi braćmi — mówiła dalej Trudy. — Przeważnie traktują mnie z pewną dozą tolerancji.

Vijay siedziała przy malutkim biurku w swojej kwaterze. Nagrywała tę rozmowę, to jasne — jej nieustannie rosnące archiwa psychologiczne.

— I nikt z nich nie składał ci żadnych propozycji?

— Nikt — Hali wydęła usta. — Powinnam być rozczarowana? — I szybko dodała: — Nie mów Tommy’emu, że tak powiedziałam!

Śmiejąc się, Vijay zapewniła, że sesje psychologiczne są absolutnie poufne.

— Oczywiście, dopóki ktoś się nie poskarży. Hali znów potrząsnęła głową.

— Dex i Jamie snują się, jakby mieli na barkach cały ciężar świata. A Mitsuo… cóż, Mitsuo zawsze sprawiał na mnie wrażeniem, jakby nie był do końca człowiekiem.

Subtelna forma rasizmu, pomyślała Vijay. Dość go doświadczyłam od tych wszystkich białych anglosaskich protestantów.

Zachowała jednak swoje refleksje dla siebie. Zakończyła sesję z Hali i przerwała połączenie, a następnie spędziła pół godziny, dyktując własne myśli i wrażenia do archiwum misji.

Te raporty przydadzą się do serii referatów w czasopismach psychologicznych, kiedy wrócimy na Ziemię, pomyślała dyktując. Zrobię na tym karierę. Będę mogła wybierać spośród etatów na najlepszych uniwersytetach na Ziemi.

Postawy i zachowania seksualne w odizolowanej społeczności w okresie osiemnastu miesięcy. Taki może być tytuł głównej pracy. Może nawet napiszę na ten temat popularną książkę: Seks na Marsie. Na pewno stanie się bestsellerem.

Nadając pomysłom ostateczny kształt, Vijay nadal myślała o Jamiem. I Dexie. Oraz sobie. Co ja narobiłam? Bałaganu.

Vijay spędzała całe wieczory na poszukiwaniu literatury na temat stosunków międzyludzkich podczas innych ekspedycji, zwłaszcza zespołów badawczych, które spędzały zimę w stacjach antarktycznych. Było mnóstwo informacji o napięciach interpersonalnych i skutkach samotności oraz nudy w połączeniu z niebezpieczeństwem fizycznym, ale prawie żadne z tych informacji nie były przydatne. Ludzie próbowali mordować innych na antarktycznych stacjach. Ludzie dostawali obłędu w nuklearnych łodziach podwodnych podczas wielomiesięcznej służby patrolowej.

Raporty mówiły jednak niewiele o relacjach między kobietami a mężczyznami i formach, jakie mogły one przybierać. Nic o tym, jak seks potrafi odmienić perspektywę.

Kopuła była strasznie pusta, kiedy był tu tylko Craig i para astronautów. Siedząc w małym przedziale sypialnym, patrząc na ciemny ekran laptopa, Vijay zastanawiała się po raz tysięczny, czy powinna towarzyszyć Rodriguezowi podczas następnej podróży do kanionu i spędzić tam dzień albo dwa z czwórką naukowców.

Chcesz powiedzieć: z Jamiem. Albo Dexem. Czy rzeczywiście zależy ci na Jamiem? — spytała sama siebie. Mimo wszystko, mimo całej tej jego przeklętej pewności siebie, czy rzeczywiście Jamie jest tym, o kogo ci chodzi? Wiesz, że musisz się pogodzić z tym, że nigdy nie będziesz dla niego najważniejsza: on jest zakochany w Marsie.

A Dex? On ma… jakąś moc. Jest dynamiczny. Vijay potrząsnęła głową. Nie chciała myśleć o Dexie. On jest tylko komplikacją. Zbyt kłopotliwy.

Zerwała się z krzesła i zaczęła szybko chodzić po swojej kwaterze. Trzeba trochę pobudzić krew, powiedziała sobie, spacerując po plastykowej wykładzinie na tyle szybko, że słychać było echo stukotu jej kroków pod kopułą.

Stacy była na zewnątrz z Rodriguezem, ładując jeden z łazików na następną jazdę do kanionu. Craig miał wachtę w centrum łączności. Spoglądając na zegarek, Vijay zauważyła, że zaraz będzie musiała zmienić Craiga i pozwolić mu wrócić do swoich prac geologicznych.

Mogłabym pojechać z nimi łazikiem, powiedziała sobie. Nie jestem im potrzebna. Ręka Tommy’ego ładnie się zagoiła i nie za nosi się na jakieś nagłe przypadki, którymi musiałabym się martwić. Uświadomiła sobie, że jej medyczne zadania na Marsie są prawie wyłącznie farmaceutyczne. Rozdawanie pigułek, witamin i suplementów odżywczych — i tworzenie profili psychologicznych. To bardziej psychologia niż medycyna, pomyślała. Tylko że kiedy pojawiają się twoje własne problemy emocjonalne, jesteś zupełnie bezradna. Lekarzu, lecz się sam!

W trzech z dwunastu pomieszczeń znaleziono napisy: w jednym pomieszczeniu na każdym poziomie. Jamiemu przyszło to do głowy, gdy patrzył na wyniki badań ostatnich kamiennych próbek, które przesłali do bazy. Wiley Craig wykonał ładną analizą spektrograficzną odłamków i drobin, jakie Jamie i Dex zdrapali z kamiennych ścian budowli.

Kamień zawierał wystarczającą ilość potasu, żeby dało się uzyskać prawdopodobną datę na podstawie rozpadu promieniotwórczego. Jeśli tylko tempo rozpadu jest takie samo na Marsie i na Ziemi. Niby nie ma powodu, dla którego miałoby być inne, atomy to atomy i w całym wszechświecie powinny zachowywać się tak samo. Mogą jednak działać różne inne czynniki, których nie zauważyliśmy, subtelne czynniki, inne niż na Ziemi.

Po prostu nie wiemy, musiał przyznać Jamie.

W każdym razie kamień miał ponad sto milionów lat. Był taki sam jak kamienna warstwa w tylnej części niszy, skąd Marsjanie wyłupali bloki użyte potem do budowy.

A to nam wiele nie mówi, rozmyślał Jamie. Nie interesuje nas specjalnie wiek kamienia, szukamy wieku budynku. Kiedy Marsjanie wyrąbali te kamienne bloki i użyli ich do budowy swojej… świątyni.

Rozsiadając się wygodnie w wyściełanym krześle, Jamie uświadomił sobie, że nie myśli już o budowli jako o budynki mieszkalnym. Oni tu nie mieszkali. To była jakaś świątynia, miejsce, gdzie odprawiali swoje święte rytuały.

Na przykład pisanie historii na ścianach? Jeśli tym są znaki na ścianie, to jest to strasznie krótka historia. Trzy ściany zapisane skomplikowanymi znakami, niektóre z nich to piktogramy, większość wyglądała jednak na znaki, nie na słowa.

I wszystkie one coraz gorszej jakości, przechodzące w coś, co wyglądało na dziecinne bazgrały. Albo napisy wykonane przez kogoś, komu bardzo się spieszy.

Stuknięcie w drzwi wyrwało Jamiego z zadumy. Zanim odpowiedział, harmonijkowe drzwi stanąły otworem i pojawił się w nich Dex.

— Widzę, że dostałeś analizę Wileya — rzekł Dex bez żadnych wstępów. — Dobra jest.

— Tak, kawał dobrej roboty — przytaknął Jamie. — Ale za wiele nam nie pomoże.

Dex usadowił się na brzegu niepościelonej pryczy Jamiego.

— Masz rację. Musimy wymyślić jakiś sposób datowania saiego budynku.

— Jakieś pomysły? Dex potrząsnął głową.

— Przejrzałem literaturę i pogadałem z archeologami na Ziemi.

— I nic z tego. Podrywając się, Dex rzekł:

— Problem polega na tym, że na Ziemi mamy stratygrafię, datowanie metodą połowicznego rozpadu, nawet zapisy, które potrafimy rozszyfrować. A tutaj nic nie jest pewne.

— Nowe terytorium.

— Ty mi to mówisz. — Dex przeczesał rękami ciemne włosy. Jamie zauważył, że były jakieś luźniejsze, mniej kręcone niż przy ich pierwszym spotkaniu. Na Marsie jest sucho. Kiepska perspektywa dla fryzury.

— Może powinniśmy rozmawiać z astronomami, nie z archeologami — podsunął Jamie.

Dex rzucił mu zdziwione spojrzenie.

— Astronomami, którzy zajmują się datowaniem meteorytów — wyjaśnił Jamie. — Jakoś sobie radzą ze skałami, które mają miliony lat. Może nawet miliardy.

Przysiadając z powrotem na pryczy, Dex rzekł powoli:

— Tak, to może być to. Potrafią określić, kiedy powstał meteoryt i kiedy został rozbity wskutek kolizji z innymi meteoroidami, prawda?

Jamie skinął głową.

— Może nam pomogą.

— Skontaktuj się z DiNardo — rzekł Dex. — On powinien być w stanie znaleźć odpowiednich ludzi.

— Albo z Pete’em na Tarawie. Długo pracował dla NASA. Powinni mieć na koncie sporo prac z datowaniem meteorytów.

Dex wydał z siebie dziwny odgłos, coś między parsknięciem a śmiechem.

— Przynajmniej jest się czego złapać, ostatnia deska ratunku.

— Nie jesteś specjalnym optymistą. — Niespecjalnie.

— Mamy tajemnicę do rozwiązania.

— I to niejedną — rzekł z zapałem Dex. — Ile lat ma budynek? Co się stało z ludźmi, którzy go wybudowali? Co oznaczają te napisy? Dlaczego przechodzą w bazgroły?

Jamie uśmiechnął się z politowaniem.

— Kto wygłosił to słynne zdanie o tajemnicy w zagadce owiniętej w enigmę?

— Chyba Kennedy. Albo Churchill.

— Wszystko jedno.

— Dokąd oni odeszli, u licha? — mruknął Dex. — Co się z nimi stało?

Jamie rozłożył ręce i usiłował przybrać radosny wyraz twarzy.

— Posłuchaj Dex, nie możesz tak naprawdę uprawiać nauki, dopóki nie zaczniesz roztrząsać naprawdę trudnych kwestii.

Dex patrzył na niego sceptycznie.

— To powinniśmy być w kolejce do pieprzonego Nobla — odparł.

— To byłoby fajne.

— Musi być jakaś odpowiedź! — upierał się Dex. — Może gdybyśmy wycięli parę z tych znaczków napisanych na ścianie i poddali je testowi potasowo-argonowemu razem z górną częścią wyżłobień…

— Archeolodzy spaliliby cię na stosie, gdybyś choć dotknął którąś z tych ścian rękawicą.

— Prędzej czy później będziemy musieli ich dotknąć. Nie wydobędziemy z nich więcej informacji, gapiąc się tylko na to przeklęte pismo. Albo robiąc zdjęcia.

— DiNardo zatrudnił do badań pisma najlepszych kryptografów świata — rzekł Jamie.

— Super. Ciekawe, jak je chcą odszyfrować, skoro nawet nie wiedzą, w jakim języku je napisano.

Jamie wzruszył ramionami.

— Jak mówiłeś, mamy coś do roboty. Lepsze to niż siedzieć i się gapić.

— Robota głupiego.

Dwaj mężczyźni siedzieli przez chwilę, milcząc ponuro. Jamie próbował się odprężyć, próbował specjalnie nie myśleć o Marsjanach, ich świątyni i napisach na ścianie. Fajna sztuczka, jeśli się tylko to potrafi, skarcił się. Spróbuj nie myśleć o słoniu.

Przypomniał sobie, że jest parę innych rzeczy, którymi powinien się martwić.

— Dex, mamy jeszcze jeden problem do załatwienia.

— Mój staruszek.

— Tak. Nie chcę go tutaj. Nie chcę, żeby przywoził transporty turystów, które będą mi się snuły po świątyni…

— Świątyni? Kto mówi, że to jest świątynia? Jamie westchnął uprzejmie, po czym odpowiedział:

— Ja w ten sposób myślę o tej budowli.

— Świątynia.

Machając ręką w powietrzu, Jamie rzekł:

— Marsjański odpowiednik. Dex uśmiechnął się.

— Ja też nie chcę tu kochanego staruszka, ale jak, do licha, mam go powstrzymać? Zapewnił sobie poparcie MKU, na litość.

— Poprosiłem DiNardo i Li o interwencję. — No i?

— Żaden nie odpowiedział — przyznał Jamie. — Jak dotąd.

— Przy mnie nie musisz się powstrzymywać.

— On nie może tu przylecieć! — warknął Jamie. — Nie możemy mu pozwolić, żeby zamienił to miejsce w atrakcję turystyczną!

Dex opuścił głowę na ręce.

— Gdy wymyślisz, jak go powstrzymać, chłopie, daj mi znać. Przez całe życie próbowałem się wyrwać spod jego kurateli, a teraz będzie mnie ścigał przez całą drogę na Marsa, żeby wreszcie dostać mnie w swoje łapy.

Soi 150: Poranek

Jamie siedział na brzegu rozpadliny z nogami zwieszonymi nad przepaścią, słońce świeciło na niego i na kamienny mur za jego plecami. Blade, skurczone słońce nie dawało ciepła. Dno kanionu rozciągało się daleko pod jego obutymi stopami, upstrzone skałami, zimne, puste i jałowe.

Pochylił się lekko, by spojrzeć na dno kanionu i spróbować sobie wyobrazić, jak kiedyś wyglądało. Musiał tam płynąć strumień, może nawet rzeka, pomyślał. Wyobraził sobie Marsjan żyjących w schludnych, uporządkowanych wioskach, przestrzenie między wioskami wypełniały pola z uprawami. Wszystko starannie zaplanowane, biegnące prosto uliczki, precyzyjne rzędy czegoś, co było marsjańskim odpowiednikiem zboża rosnącym w słońcu.

A teraz jest to martwa, naga, zamarznięta pustynia, gdzie temperatura powietrza ledwo przekracza zero stopni w najdłuższy dzień lata.

Chociaż nie jest już taka całkiem pusta. Hali i Fuchida zjeżdżali na linie w dół, na dno, by spędzić dzień na badaniach nielicznych kolonii porostów desperacko czepiających się życia.

Na widoku pojawiła się nagle pękata, odziana w skafander postać, wisząca na linie i opuszczająca się z przewieszki. Dex przybywa do pracy. Codziennej frustracji.

— Stacy zgłosiła się z łazika — rzekł, gdy Jamie ściągał go na dół.

— Myślałem, że tym razem jedzie Tomas.

— Nie. Szefowa zdecydowała, że przyjedzie sama.

Dex stanął pewnie na podłożu, gdy Jamie złapał go i pomógł mu wyplątać się z uprzęży.

— Przyniosłeś listę zadań na dziś? — spytał Dex.

Jamie postukał w ekran komputera na nadgarstku skafandra.

— DTS — powiedział ponuro.

— Dalej To Samo.

— Tak. Kolejne mikrofotografie. Dalsze odłupywanic próbek skał.

— Przynajmniej oczyściliśmy wszystko z pyłu — rzekł Dex, ruszając w stronę kamer i innego sprzętu, który tu zostawili poprzedniej nocy.

Kiwając głową w hełmie, Jamie odparł:

— Powinniśmy zacząć rozciąganie arkuszy plastiku na drzwi i okna.

— Czemu? Nie zanosi się na burzę piaskową.

— Ale jest wiatr. Codziennie nawiewa trochę pyłu. Prędzej czy później nagromadzi się go tyle, że będziemy mieli problem.

Dex mruknął coś, po czym przyznał mu rację.

— Chyba rzeczywiście. Powiem Wileyowi, żeby następnym razem wrzucił do łazika stos plastikowej folii.

Jamie wziął zestaw narzędzi, jakich używali do pobierania próbek skał i ruszył do najbliższego otworu w ścianie.

— Dalej nie ma śladu innych budynków — rzekł Dex. — Spędziłem pół nocy na przeglądaniu obrazów z samolotu zwiadowczego. Nic.

— Nie znaleźlibyśmy tego miejsca, gdybyśmy wcześniej nie zobaczyli go na własne oczy — przypomniał Jamie. — Samoloty i satelity może i latają nad setkami takich budynków, a my nie zdajemy sobie z tego sprawy.

— Tak — przyznał Dex. — Miejscowa skała w temperaturze otoczenia. Nie ma nic, co mogłyby wykryć czujniki.

— Niewiele.

— Kiedy Tarawa prześle nam dane z badań rozpadu? — dopytywał się Dex. — Powinni mieć już przynajmniej wstępną korelację.

— Z tego, co mówi Pete — odparł Jamie — archeolodzy spierają się z geologami. Nie wie, czy to taka wojna na poduszki, czy autentyczny brak zgody co do danych.

— Tępaki — mruknął Dex.

Przepełzli pod niskim przejściem i wstali. Idąc w stronę otworu prowadzącego na górny poziom, Dex oznajmił:

— Dostałem kolejną wiadomość od tatusia. — Tak?

— Zaczyna być całkiem sympatyczny.

— To chyba dobrze — rzekł Jamie. — A przynajmniej tak mi się wydaje.

— Wiesz, jaki jest prawdziwy powód jego przyjazdu tutaj? Kierując się w stronę świetlika, Jamie odparł:

— Mówiłeś, że chce zacząć działalność komercyjną.

— Tak, ale żeby to zrobić, musi mieć prawo do tego obszaru.

— Prawo?

— Tak. Żeby nikt inny nie mógł tu rozpocząć konkurencyjnej działalności.

— Przecież on nie może sobie rościć praw do Marsa. — Nie musi.

Jamie zatrzymał się i zwrócił w stronę młodszego mężczyzny. Widział tylko wizjer Dexa i odbicie swojego hełmu bez twarzy i ramion.

— Widzisz — wyjaśnił Dex — możesz rościć sobie prawo do wykorzystania regionu. Jak ludzie w Bazie Księżycowej i innych osiedlach księżycowych. Nie wolno im ubiegać się o prawo własności, ale mogą twierdzić, że korzystają z tego obszaru i Międzynarodowy Urząd Astronautyczny daje im prawo do wykorzystania.

Jamie miał wrażenie, że czegoś nie rozumie.

— Nie są właścicielami terenu…

— Ale mogą z niego korzystać i konkurencja nie ma do tego prawa.

— Takie jest prawo?

Wyczuł, że Dex w hełmie kiwa głową.

— Tak. Traktat o wykorzystywaniu przestrzeni kosmicznej. Ojciec mi wszystko wczoraj wytłumaczył.

— Brzmi dziwacznie.

— Cóż, prawniczy bełkot.

— Więc twój ojciec tu przyjeżdża, żeby zawłaszczyć prawo do tej części Marsa?

— Taki ma plan. Chce zagarnąć cały teren, na którym pracujemy, łącznie z tym miejscem, dnem kanionu, gdzie znajdują się porosty, a nawet Mons Olympus.

Jamie poczuł, że serce mu zamiera. W myślach zobaczył wyrastające wszędzie hotele, autobusy turystyczne, baseny wypełnione wrzeszczącymi dziećmi. Spełnił się jego najgorszy sen.

— Musimy go powstrzymać, Dex. Nie możemy pozwolić na taki precedens tutaj.

— Wiem.

— Wiem, że kiedyś były między nami różnice zdań… Dcx milczał.

Ale — Jamie zawahał się, szukając właściwego słowa — ale rozumiesz, Dex, że nie możemy tu wpuścić turystów?

Dex milczał przez dłuższą chwilę. Potem obrócił się powoli, jakby chłonął każdy zakątek pustej, starożytnej komory, w której stali.

— Nie tu — rzekł Dex poważnie i cicho. — Zniszczą to miejsce w tydzień.

— Nie na Marsa — rzekł Jamie. — Tylko nie na Marsa.

— Nie rozumiesz tego — mruknął Dex.

— Nie, nie możemy im pozwolić na przylatywanie na Marsa — upierał się Jamie. — Nie możemy do tego dopuścić. Musimy zbadać tę planetę, znaleźć inne budynki, dowiedzieć się, co się stało z mieszkańcami…

— Tak, tak! — Dex uniósł rękawicę. — Rozumiem, co czujesz, Jamie. Nawet się z tobą zgadzam. Musisz coś jednak zrozumieć: to wszystko moja wina.

— Twoja wina?

— Mój ojciec zdobył fundusze na tę wyprawę, bo ja go do tego namówiłem. Powiedziałem mu, że wyprawa może na siebie zarobić, a nawet przynieść zyski.

— Ze sprzedaży biletów dla turystów?

— Zgadza się — rzekł Dex. — Prowadząc tutaj działalność komercyjną, która przyciągnęłaby bogatych turystów na wycieczkę życia. Takich samych ludzi, jak ci, którzy latają do pałacu seksu na orbicie. Jak ci, których stać na to, żeby lecieć na Księżyc i postawić stopę w miejscu, gdzie nie zrobił tego nikt inny.

— Ale Księżyc jest martwy — rzekł Jamie. — Nie ma zagrożenia, że coś się tam zakłóci.

Dex zaśmiał się gorzko.

— Powiedz to geofizykom! Dostają piany, kiedy jakiś autobus turystów poruszy regolit.

— Rozumiem, co masz na myśli — rzekł Jamie. — Ale tu mamy żywe organizmy i pozostałości po rozumnej cywilizacji. Trzeba je chronić.

— Wiem. Teraz to rozumiem.

Stali tuż pod kwadratowym otworem w suficie, świetlikiem, przez który wpadało poranne światło, rozjaśniając pozbawioną okien komnatę.

— Co więc zrobimy, żeby to wszystko chronić? Jak powstrzymamy twojego ojca?

— Co oznacza to „powstrzymamy”, czerwonoskóry?

— To jest twój ojciec, Dex.

— No i?

— To ty musisz go powstrzymać.

— Jak? Chyba żartujesz. W życiu mnie nie słuchał.

— To przynajmniej musisz mi pomóc. — Jak?

Jamie me miał gotowej odpowiedzi.

— Nie wiem — przyznał.

— Cóż — rzekł Dex, sięgając do otworu. — Jak będziesz wiedział, to mi powiedz.

Podciągnął się do góry. Jamie poszedł w jego ślady. Musi być jakiś sposób powstrzymania Trumballa. Coś, co sprawi, że zobaczy, zrozumie. Ale co?

Spędzili cały ranek na przydzielonych im zajęciach, ostrożnie odłupując kolejne próbki skał od losowych bloków na trzech różnych piętrach. Następnie wrócili na parter i pobrali kolejne próbki z zewnętrznej ściany.

— A może jakieś próbki z kamieniołomu? — zapytał Dex.

— Nic o tym nie mówili.

— To może zabierz te próbki do łazika, a ja odłupię trochę w kamieniołomie, tak na wszelki wypadek.

Jamie wiedział, że próbki z kamieniołomu pozwolą im datować nietkniętą skałę. Może Dex do czegoś zmierza, pomyślał. Może próbki z budynku będą wykazy wały inny poziom promieniowania z opadających kosmicznych cząstek: jakieś subatomowe wietrzenie, które pozwoli nam ustalić wiek budynku.

Tylko że my nie znamy tempa wietrzenia. Nie mamy o tym pojęcia. Wszystkie dane, jakie zebraliśmy, nic nie znaczą, bo nie wiemy, jak szybko następuje wietrzenie.

Jeszcze nie wiemy, powiedział sobie. Geolodzy na Ziemi mają o wiele bardziej zaawansowany sprzęt niż my. Jeśli ustalą wskaźniki, może będziemy w stanie określić wiek tego budynku.

— Dobrze — rzekł do Dexa. — Pobierz jeszcze próbki z kamieniołomu. Do zobaczenia w łaziku.

— Nie zaczynaj jeść beze mnie — zawołał Dex, gdy Jamie ruszył w stronę uprzęży.

Po dotarciu do modułu mieszkalnego Jamie sprawdził, co się dzieje z Fuchidą i Hali na dnie kanionu, po czym zaczął sprawdzać poranne próbki. Im szybciej dane dotrą na Ziemię, tym lepiej, pomyślał. Damy im tyle danych, ile tylko zdołamy.

Zgłosiła się Dezhurova; jeśli utrzyma bieżącą prędkość, będzie na miejscu przed zmrokiem. Dobrze.

Jamie pochylił się nad ekranem komputera w prowizorycznym laboratorium, które zmontowali z Dexem, gdy usłyszał, jak Dex wtacza się przez śluzę poniżej. Jamie słyszał szum ręcznego odkurzacza, gdy tamten czyścił swój skafander.

Skończył analizę i przesiał dane na Ziemię, a następnie zanurkował przez klapę do mesy. Dexa tam nie było. Jamie znalazł go przy konsoli łączności, najwyraźniej rozmawiającego z Tarawą. Jamie nie znał człowieka, z którym Dex rozmawiał, ale tło niewątpliwie należało do wyspy Morza Południowego.

— Gotowy do lunchu? — spytał Jamie.

Dex szybko rozłączył się i obrócił w fotelu. Jamie widział, że twarz ma białą, a oczy szeroko otwarte i wpatrzone w przestrzeń.

— Co jest? — spytał. — Co się stało?

— Udało im się wstępnie ustalić datowanie budynku — rzekł Dex drżącym głosem.

— Tarawą?

— Nie chodziło o to, że geolodzy i archeolodzy spierają się ze sobą. Po prostu nie wierzyli, że to możliwe, więc sprawdzili wyniki po parę razy, aż doszli do wniosku, że nie może być inaczej.

Jamie poczuł niepokój, gryzący go gdzieś w środku.

— Nie mogli uwierzyć w datę, jaką otrzymali?

— To przybliżona liczba. Bardzo przybliżona.

— Jaka? — Jamiemu przemknęło przez myśl, że zna odpowiedź.

— O ile mogą to ustalić, budynek wzniesiono sześćdziesiąt pięć milionów lat temu.

— Sześćdziesiąt pięć milionów? — Głos Jamiego brzmiał pusto, jakby z daleka, nawet dla niego samego.

Dex ponuro skinął głową.

— Otóż to. Sześćdziesiąt pięć milionów lat.

Jamie poczuł, że miękną mu nogi. Usiadł na krześle obok Dexa.

— Przełom kredy i trzeciorzędu.

— Uderzenie meteoru, które zabiło dinozaury.

— Tutaj też coś uderzyło — rzekł Jamie. — I zabiło Marsjan.

— Ten niezgrabny rysunek na ścianie… to chmura pyłu.

— Od uderzenia meteoru.

— Zginęli tak samo, jak dinozaury — rzekł Dex drżącym głosem.

Soi 150: Popołudnie

Właśnie coś takiego musiało się stać — rzekł Jamie do Vijay.

Jej twarz na ekranie miała poważny, wręcz ponury wyraz. Vijay siedziała w centrum łączności w kopule, Jamie tkwił w swojej kwaterze na pokładzie ładownika obok kanionu, co można było wywnioskować, patrząc na obraz.

— A meteor? — spytała, czując niejasny niepokój, jakieś poruszenie czegoś dawno zapomnianego, dziecięcy lęk.

— Meteoroid — poprawił Dex, opierając się na ramieniu Jamiego, by wejść w pole widzenia.

— Może nawet niejeden — rzekł Jamie. — Katastrofa, od której wyginęły dinozaury, mogła być spowodowana kilkoma uderzeniami meteorów.

Vijay poczuła, jak dopada ją jakiś pierwotny strach.

— Musiał być ich cały rój — rzekł Dex obojętnym głosem, wypranym z emocji. — I musiały być duże.

— Na Ziemi zginęło trzy czwarte żyjących gatunków, na lądzie, morzu i w powietrzu — dodał Jamie.

— A tu, na Marsie — wtrącił Dex — nie przetrwało nic, tylko porosty i bakterie pod ziemią.

— Sziwa — wyszeptała Vijay. — Co?

— Sziwa, niszczyciel — rzekła, przypominając sobie matczyne opowieści o starożytnych bogach.

Jamie uniósł brwi.

— Czy to…

— Sziwa to bóg — wyjaśniła Vijay. — Jego taniec to rytm wszechświata. On niszczy światy.

Dex znów wepchnął się w pole widzenia kamery.

— Zatem Sziwa to kupa wielkich skał.

— Jego awatar — wyjaśniła Vijay. — Jego obecność wśród nas. Jamie zobaczył to swoimi wewnętrznymi oczami Nawaho:

Marsjanie pracujący w gorących promieniach słońca, uprawy falujące w podmuchach wiatru, ich wioski rozrzucone po żyznej krainie. I nagle śmierć spada z hukiem z nieba. Słychać wybuchy od uderzeń meteorów. Ziemia drży. Na błękitnym niebie wykwitają chmury o kształcie grzyba. Marsjanie uciekają do swych świątyń, błagając bogów, by przerwali ten strumień zniszczenia.

Straszliwe bombardowanie planety trwa, bez końca, bez litości. Powietrze planety zostaje prawie całkowicie zdmuchnięte, zostaje tylko resztka. Morza zamarzają. Marsjanie wymierają, wszyscy, ich uprawy, ich stada, z czasem z powierzchni planety znika nawet pamięć o nich. Zostają tylko rzadko rozmieszczone świątynie, w chronionych miejscach, gdzie umierający przedstawiciele rasy z rozpaczą wydrapują ostatni rozdział swojej historii na kamiennych murach.

Pył pokrywa zamarznięte morza. Nie zostaje nic poza bardzo wytrzymałymi porostami i bakteriami żyjącymi głęboko pod ziemią. Śmierć bierze Marsa w posiadanie.

Drżąc, Jamie zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Na małym laptopie widać było, że Vijay jest smutna, prawie wystraszona. Może wszyscy powinniśmy się bać, pomyślał. Następna skała może unicestwić nas.

Tego nie wiesz na pewno, ostrzegła go racjonalna strona umysłu. Dane mogą nie zgadzać się o miliony lat. Datowanie może być czystym przypadkiem. Ale jakoś nie mógł uwierzyć w podobny przypadek.

— Więc to się przytrafiło Marsjanom — rzekła Vijay, głosem nieznacznie głośniejszym od szeptu. — Sziwa ich zniszczył. Bez litości. Bez ostrzeżenia. Zostali unicestwieni, jakby nigdy nie istnieli.

Kiwając głową, Jamie rzekł:

— Ale zostawili tę świątynię. Może są jeszcze inne.

Na ekranie zaczęła migać żółta ikona priorytetowej wiadomości.

— Poczekajcie — rzekł Jamie, dzieląc ekran by zobaczyć, kto próbuje się z nim pilnie skontaktować.

Pojawiła się skwaszona twarz Dezhurowej. Była w kokpicie łazika i miała zdecydowanie nieszczęśliwą minę.

— Co się dzieje, Stacy? — zapytał Jamie.

— Utknęłam jakieś pięćdziesiąt kilometrów od was — wyjaśniła kosmonautka.

— Utknęłaś?

— Awaria koła. Pewnie pył w łożyskach. Paskudnie się przegrzewa, jeśli będę jechać dalej, spali się na amen.

— Powiadomię bazę — odparł Jamie. — Właśnie rozmawiam z Vijay.

— Dobrze. Powiedz Rodriguezowi, żeby przyjechał dwójką z zapasowym łożyskiem.

Jamie spojrzał na cyfrowy zegar migający w dolnym prawym rogu ekranu.

— Utkniesz tam na noc.

— Niet probliema.

— Gdybyśmy mieli tu łazik — przypomniał Dex — moglibyśmy pojechać i przyholować cię tu przed zachodem słońca.

— Może — zgodziła się kosmonautka ponuro.

— Można o tym pomyśleć — rzekł Jamie. — Mamy dodatkowy łazik…

— Powiedz Rodriguezowi, żeby przyjechał starym łazikiem — rzekł Dex — i zostawił go tutaj.

— Może to i dobry plan — rzekła powoli Dczhurova. — Omówię to z Tomem.

Zbliżała się północ, Jamie leżał na swojej pryczy, a żółte światełko wiadomości na laptopie zaczęło migać.

— Co znowu? — mruknął. Było późno, był zmęczony i wyczerpany psychicznie uświadomieniem sobie, co unicestwiło Marsjan. Spędził kilka godzin przyglądając się raportom archeologów na temat wieku budynku. A teraz wiadomość od DiNardo, długi, meandrujący monolog o wątpliwościach jezuity związanych z powiązaniem katastrofy Marsjan z wymarciem dinozaurów.

— Margines błędu przy datowaniu marsjańskiej budowli może wynieść kilka milionów lat — rzekł DiNardo, a jego głos prawie drżał z emocji. — Absurdalnym byłoby wierzyć, że to samo wydarzenie spowodowało wymieranie na końcu kredy na Ziemi i wyginięcie cywilizacji Marsjan.

Boi się, pomyślał Jamie, przyjrzawszy się ciemnej twarzy DiNardo i jego sterczącej szczęce. Z jakiegoś powodu ten pomysł go przeraża.

— Ojcze DiNardo — odpowiedział Jamie po dwukrotnym wysłuchaniu wiadomości geologa. — Muszę przyznać, że dane dotyczące datowania marsjańskiej budowli są niepewne. Jeśli jednak wymieranie na przełomie kredy i trzeciorzędu dzieli kilka milionów lat, powód może być ten sam. Rój wielkich meteorytów mógł przemieszczać się przez Układ Słoneczny i zderzać się z planetami na przestrzeni milionów lat. Powinniśmy szukać śladów bombardowania z tych czasów na Księżycu, prawda?

Wysłał wiadomość do DiNardo i zobaczył, że ponad tuzin członków komisji archeologicznej chciało z nim rozmawiać. Rada MKU chciała omówić z nim szczegóły misji uzupełniającej, która miała zostać wystrzelona. A Tarawa zapowiadała na jutro konferencję prasową.

Jamie cieszył się, kiedy już uporał się z ostatnią z oczekujących wiadomości i mógł wreszcie wpełznąć do łóżka i próbować zasnąć. A wtedy światełko znowu zaczęło migać.

Kto to może być o tej porze? Na pewno nie Tarawa, chyba że byłoby jakieś zagrożenie. Nikt z bazy, wszyscy już śpią.

Stacy? Może Stacy ma jakieś kłopoty w łaziku?

Jamie sięgnął i stuknął w klawisze. Na ekranie pojawiła się twarz Mitsuo Fuchidy.

— Co się stało, Mitsuo?

Biolog znajdował się w swojej kwaterze w ładowniku, o parę stóp od niego. Wolał jednak zadzwonić, niż zjawić się osobiście. Światło było słabe, ale widać było, że Fuchida jest zmartwiony.

— Jestem przekonany, że wśród nas jest sabotażysta — rzekł Fuchida prawie szeptem.

— Co?

— Przyjrzałem się dowodom związanym ze wszystkimi ostatnimi wypadkami i sądzę, że ktoś spowodował je celowo.

Jamie spuścił nogi z pryczy i pochylił się bliżej ekranu. Doskonale, pomyślał. Mitsuo bawi się w Sherlocka Holmesa.

— Jakimi wypadkami? — spytał znużony.

— Po pierwsze, przebicie kopuły podczas burzy.

— To był sabotaż?

— Przebicia zrobiono od wewnątrz, nie spowodowała ich burza.

— Już to przerabialiśmy…

— A wypadek Tomasa? Naprawdę wierzysz, że taca z roztopionym szkłem pękła przypadkiem, kiedy koło niej stał?

Jamie wziął głęboki oddech.

— Po co mi to mówisz. I to w środku nocy?

— Bo tylko tobie ufam — odparł z naciskiem Fuchida. — Każdy z pozostałych może być sabotażysta.

— Po co ktoś miałby niszczyć sprzęt? Albo ranić kogoś z nas?

— Nie wiem. Może jest szalony.

Coś w tym jest, przyznał Jamie w duchu. Zdaniem Vijay wszyscy jesteśmy trochę stuknięci.

— A teraz awaria łożyska w łaziku Stacy — dodał Fuchida. — Te łożyska są hermetyczne!

Potrząsając głową, bardziej ze znużeniem niż z rozdrażnieniem, Jamie rzekł:

— Dobrze Mitsuo, coś ci powiem. Ty i Wiley sprawdzicie to zepsute łożysko, jak tylko wrócisz do kopuły. Jeśli znajdziecie jakieś ślady majstrowania, powiedzcie o tym Stacy. Ona jest dyrektorem misji, nie ja.

— Ale ona może być sabotażystką!

— Stacy? To… — Jamie chciał powiedzieć „szaleństwo”, ale uświadomił sobie, że to idealnie pasuje do teorii Fuchidy.

— Pełniła wachtę w centrum łączności, kiedy kopuła zaczęła się rozpadać, wszyscy pozostali spali. Pamiętasz? — upierał się biolog. — Pomagała w budowie pieca do wypalania szklanych cegieł. A teraz jest sama w łaziku i coś się psuje.

— Sądzisz, że zrobiłaby coś takiego, mając w perspektywie samotną noc gdzieś na pustkowiu?

— Jeśli jest szalona, jej motywy mogą nie być racjonalne — odparł Fuchida.

Jamie westchnął mimowolnie.

— Dobrze, kiedy ty i Wiley zbadacie to łożysko…

— A skąd mam wiedzieć, że Wiley nie jest sabotażystą? Skąd my mamy wiedzieć, że tobie nie odbiło, zastanawiał się w duchu Jamie.

— To może być każdy — przypomniał Fuchida.

— Dobrze, Mitsuo, dobrze. Sprawdź to łożysko sam. Jeśli znajdziesz jakiekolwiek ślady majstrowania, daj mi znać. Dobrze?

Fuchida ochoczo skinął głową.

Hai!

Jamie rozłączył się i wpełzł z powrotem na swoją pryczę. Dokładnie tego mi było trzeba. Albo mamy wśród nas szalonego sabotażystę, albo Mitsuo jest paranoikicm. Świetnie.

Jamie nie spał zbyt wiele tej nocy.

Nawałnica śmierci

Wykład zwołano naprędce, ale prawie wszyscy członkowie Instytutu Badań Zaawansowanych stłoczyli się w audytorium, by posłuchać Li Chengdu.

Nie czuł się godzien tego zaszczytu, nie był przygotowany na taką odpowiedzialność, myślał, wspinając się powoli na trzy stopnie i przemierzając podium stojące na pustej scenie. Audytorium zamarło w napięciu, gdy chiński mędrzec o aparycji stracha na wróble pojawił się na podium.

Niesamowite, pomyślał Li. Prawie dwustu najmądrzejszych ludzi na Ziemi i wszyscy oczekują ode mnie, że ich oświecę.

Przez chwilę po prostu stał w absolutnej ciszy, niezgrabny naukowiec o wzroście sześciu i pół stopy i patrzył na publiczność. Fizycy, matematycy, historycy, biolodzy, nawet ekonomiści. Żadnych obcych, żadnych dziennikarzy czy fotografów.

Dobrze, pomyślał Li.

— Jak państwo wiedzą — rozpoczął — Mars był kiedyś zamieszkany przez rozumną rasę. Wyginęła ona w przybliżeniu w tym samym okresie geologicznym, który na Ziemi był określany jako przełom kredy i trzeciorzędu, a nazwano go okresem wielkiego wymierania.

— Na Ziemi trzy czwarte wszystkich form życia na lądzie i w morzu wyginęło. Na Marsie zginęły wszystkie gatunki stojące ewolucyjnie wyżej od porostów.

— Może się więc wydawać, że sześćdziesiąt pięć milionów lat temu przez Układ Słoneczny przetoczyła się nawałnica śmierci…

Beverly Urey była zaledwie daleką kuzynką laureata Nagrody Nobla w dziedzinie chemii, ale pracowała jako astronom przy teleskopie Keck na Hawajach i reporterzy dopadli ją pośrodku księżycowego krajobrazu starej kaldcry Mauna Kea.

— Otrzymaliśmy wiadomość z Princeton, że sześćdziesiąt pięć milionów lat temu w Ziemię i Marsa uderzyła nawałnica śmierci! — wykrzyknął jeden z reporterów.

— Cóż, tak — odparła, nieco zdumiona ich liczebnością i agresywnością. — Można to tak określić.


NAWAŁNICA ŚMIERCI UDERZYŁA W ZIEMIĘ I MARSA

Hilo. Sześćdziesiąt pięć milionów lat temu „nawałnica śmierci” omiotła Ziemię i Marsa, zdaniem znanej specjalistki — astronoma. Doktor 8everly Urey, pracująca przy teleskopie Keck na Hawajach, powiedziała reporterom, że ten sam rój meteorów, który doprowadził do wymierania dinozaurów, unicestwił także inteligentną rasę żyjącą na Marsie. Zdaniem doktor Urey…4


— Tylko że oni wcale nie są martwi — rzekł Hodell Richards z wąskim uśmieszkiem.

Gospodarz sieciowego programu telewizyjnego, błyskotliwy młody człowiek, którego starannie skrywaną pasją była astronomia, uśmiechnął się sceptycznie.

— Marsjanie nie wymarli?

— Ależ skąd — Richards zmienił się w ciągu tych siedmiu tygodni, jakie upłynęły od odkrycia marsjańskiej budowli. Jego smukła, ascetyczna twarz nabrała ciała. Obciął włosy, zgodnie z aktualną modą. I zgolił wąsik.

— Naukowcy na Marsie… Richards zgasił go krótko.

— Sądzi pan, że mówią nam całą prawdę? — spytał ironicznie.

— A nie?

— Oczywiście, że nie! Rząd do tego nie dopuści.

— Ekspedycja na Marsa nie jest przedsięwzięciem rządowym. Ignorując niewygodny fakt, Richards spojrzał prosto w kamerę.

— Jak już wielokrotnie mówiłem, Marsjanie założyli tajną bazę na Ziemi, w Tybecie. Musimy ją odnaleźć!

Unosząc brwi, dziennikarz spytał:

— Sądzi pan więc, że Marsjanie stanowią dla nas jakieś zagrożenie?

— Chcą nas podbić dzięki inżynierii genetycznej. Chcą zapłodnić ziemskie kobiety i stworzyć na Ziemi nową rasę Marsjan, która opanuje naszą planetę.

Dziennikarz nadal uśmiechał się sceptycznie, ale w duchu myślał: właśnie takie rzeczy napędzają oglądalność.

Pete Connors siedział przy swoim biurku na Tarawie, otoczonym ekranami wideofonów, które łączyły go z kosmodromem w Bajkonurze, biurem prezesa MKU w Nowym Jorku, Międzynarodową Stacją Kosmiczną na orbicie okołozietnskiej oraz biurem kobiety zajmującej się działem logistyki ekspedycji, trzydzieści metrów od niego, przy tym samym korytarzu.

Każda z twarzy na ekranach wyglądała, jakby jej właściciel się śpieszył, był sfrustrowany, na skraju złości. Wszystkie gadały — prawie wrzeszczały — naraz.

— Dobra — rzekł Connors. — Koniec pieprzenia. Wszyscy w jednej sekundzie zamilkli.

— Musimy odłożyć misję wysłania dodatkowej kopuły, to jest oczywiste. Wszyscy się zgadzają?

Przytaknęli ponuro jedno po drugim.

— Dobra, nie ma się co spinać z tego powodu. Niczyja głowa nie poleci, a ludziom na Marsie nic się nie stanie z powodu opóźnienia. Czy to jasne?

Kiwanie głowami i pomruki.

— Wiem, że media na was naciskają. Olejcie ich.

— A niby jak mamy to zrobić? — spytał dyrektor kosmodromu w Bajkonurze, ponury Rosjanin.

— Odsyłajcie wszystkich dziennikarzy do mnie — rzekł Connors. — Poradzę sobie z nimi.

— Serio? — spytała kobieta w Nowym Jorku. Connors odparł jej ze słodkim uśmieszkiem:

— Tak jest. Właśnie organizuję dużą konferencję prasową na naszej uroczej tropikalnej wysepce. Nie pozwólcie skurwielom wejść sobie na głowę i oddajcie ich mnie. Zabawimy ich pod szumiącymi palmami i oprowadzimy po budynkach kontroli lotów.

— Rozumiem — powiedział inżynier na stacji kosmicznej. — To nie sezon na turystów.

— Otóż to — wyszczerzył się Connors.

Pozbywszy się reporterów, Beverly Urey wróciła do pracy.

Hipoteza: Gigantyczny rój meteoroidów przemknął przez wewnętrzną część Układu Słonecznego w przybliżeniu sześćdziesiąt pięć milionów lat temu.

Dowody: Masowe wymieranie gatunków na Ziemi oraz na Marsie spowodowane upadkiem meteoroidów.

Pytanie 1: Na Ziemi znaleziono kratery po uderzeniach i powiązano je z wymieraniem na przełomie kredy i trzeciorzędu. Czy zdołamy znaleźć podobne kratery na Marsie i precyzyjnie je datować?

Pytanie 2: Księżyc również musiał ucierpieć. Czy zdołamy znaleźć na Księżycu kratery w podobnym wieku?

Pytanie 3: Czy można odnaleźć ten rój meteoroidów?

Westchnęła i zaczęła się zastanawiać nad ostatnim pytaniem. Sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. Co by nie zostało z tego roju, jest już za daleko, żeby wykryły go teleskopy.

I nagle usiadła, otwierając szeroko oczy z przerażenia. O ile nie mają takiej orbity, że tu powrócą!

Ojciec DiNardo ukląkł w małym konfesjonale. Zwykle jego ciemne, ciasne wnętrze działało na niego kojąco, jak powrót do łona. Ale nic dziś.

Jego spowiednik po drugiej stronie kratki usiadł ciężko, drewniana ławka skrzypnęła. DiNardo wyczuł zapach jego płynu po goleniu; był silniejszy niż wszechobecny zapach kadzidła z ołtarza.

— Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem — rozpoczął spowiedź DiNardo.

Ksiądz czekał w milczeniu.

DiNardo przełknął z trudem ślinę. Wziął oddech, po czym wyszeptał z naciskiem:

— Zgrzeszyłem przeciwko pierwszemu przykazaniu.

Pierwszemu przykazaniu?

— Boję się, że tracę wiarę — odparł z rozpaczą DiNardo.

— Nie rozumiem — rzekł spowiednik.

— To przez Marsjan.

— Marsjanie powodują, że tracisz wiarę? — wyszeptał zaskoczony, postawiony w stan gotowości spowiednik.

— Tak.

— W jaki sposób?

DiNardo zawahał się. Potem wyjaśnił:

— Jak sprawiedliwy i miłosierny Bóg mógłby stworzyć rasę rozumnych istot, a potem zgładzić je wszystkie?

— Skąd wiesz…

— Oni byli rozumną rasą! — wysyczał DiNardo. — Stawiali budynki. Wynaleźli pismo. Nie wierzę, że nie mieli duszy.

— Być może mieli.

— Więc jak Bóg mógłby zniszczyć własne dzieło?

— Nieprzeniknione są zamiary boskie.

— To nie fair — szeptał twardo DiNardo. — Zabić ich… zabić wszystkich…

Spowiednik milczał przez chwilę. Po czym wyszeptał:

— Na Marsie już nastąpił Dzień Sądu. DiNardo aż zatkało na taką myśl.

— Najwyraźniej — mówił dalej spowiednik — Bóg zdecydował zakończyć na Marsie próbę łez. Powołał Marsjan do siebie. Ich czas próby skończył się sześćdziesiąt pięć milionów lat temu.

— Dzień Sądu — mruknął DiNardo.

— Nie nam kwestionować dzieła Boże. Musimy zaakceptować Jego czyny.

— Dzień Sądu — powtórzył DiNardo.

— To może wydawać ci się brutalne, ale Marsjanie są już w niebie i spoglądają w twarz Pana. Czy to jest okrucieństwo?

DiNardo prawie zaśmiał się na głos.

— Nie ojcze, masz rację. Patrzyłem na to wyłącznie ze świeckiego punktu widzenia.

— Jako pokutę, powinieneś odbyć odosobnienie. Odnowić siły duchowe, przyjacielu.

Odosobnienie? DiNardo aż zesztywniał na samą myśl. Spędzić tydzień albo więcej na modlitwie i medytacji, odcięty od reszty świata? Bez wieści z Marsa? To rzeczywiście byłaby pokuta, pomyślał.

Загрузка...