Po dziesięciu następnych lądowaniach zostały mi wspomnienia tyleż wyrywkowe co przykre. Trzeci zwiad trwał najdłużej, bo trzy godziny, chociaż dostałem się w sam środek regularnej bitwy, toczonej przez roboty podobne do jaszczurek, i to przedpotopowych. Były tak zajęte walką, że nie dostrzegły mnie, kiedy biały jak anioł, tyle że bez skrzydeł, zleciałem na pole bitwy, w aureoli płomienia. Jeszcze lecąc pojąłem, czemu i ta okolica wyglądała ze statku na pustą. Pokryte były barwami ochronnymi, a poza tym miały na grzbietach wypukły deseń imitujący rozsypane na piasku kamienie. Poruszały się pełzając z szaloną szybkością i nie wiedziałem w pierwszym momencie, co robić; kule wprawdzie nie świstały, broń palna nie była tu w użyciu, za to od błyskania laserów można było oślepnąć. Poczołgałem się prędko ku wielkim białym głazom, bo było to jedyne niedalekie.schronienie, i wychylając spoza nich głowę, przyglądałem się walce. Prawdę powiedziawszy, nie umiałem się zrazu zorientować, kto właściwie z kim się bije. Te jaszczurowe roboty, podobne do kajmanów, atakowały dość równy stok, nachylony w moją stronę, poruszały się skokami. Sytuacja okazała się bardzo poplątana. Wyglądało na to, że wśród atakujących był nieprzyjaciel, w ich szykach, może nastąpił przedtem desant, nie wiem, ale widziałem, jak jedne metalowe jaszczurki rzucały się na inne, wyglądające zupełnie tak samo. W jakiejś chwili trzy goniące jedną znalazły się całkiem blisko. Dopadły jej, ale nie zatrzymały, bo kolejno pogubiła wszystkie nogi, w które się jej wczepiały, i umykała dalej, wijąc się jak wąż. Nie spodziewałem się tak prymitywnych bojów, z wyrywaniem ogonów i nóg i czekałem, kiedy dobiorą się do moich, ale jakoś w bitewnym ferworze żadna nie zwróciła na mnie uwagi. Szeroką tyralierą szły na stok, plując łyśnięciami laserów, które miały chyba w paszczach, może zresztą nie były to paszcze, tylko lejowato, jak u garłacza, rozszerzone lufy. Coś dziwnego działo się na stoku wzgórza. Szybko pełznąc roboty pierwszej linii, osłaniane ogniem idącym z tyłów, docierały mniej więcej do połowy zbocza i zaczynały tam ustawać. Nie wkopywały się w grunt, ale szły coraz wolniej i zmieniały barwę. Piaskowe skorupy grzebietów poczynały im ciemnieć, potem okrywał je siwy dymek, jakby od niewidzialnego płomienia, aż rozżarzały się i obracały w gorejące truchło. Nic jednak nie błyskało z tamtej strony, więc nie mógł to chyba być ogień laserów. Sporo zwęglonych i nadtopionych automatów zaścielało już zbocze, ale pojawiały się wciąż nowe szeregi i gnały na stracenie. Dopiero włączywszy sobie dalekowidz, zrozumiałem, co atakują. Na samym szczycie wzgórza rozpościerało się coś ogromnego i nieruchomego jak forteca, ale była to forteca zaiste osobliwa, bo zwierciadlana. A może i niezwierciadlana, lecz osłonięta jakimiś ekranami, które pokazywały w górnej części czarne niebo z gwiazdami, a w dolnej piaszczyste rumowisko zbocza. Bodaj było to i lustro, i ekran jednocześnie, błyski laserów nic nie mogły mu zrobić, odbijając się, a niżej, tam gdzie walało się najwięcej trupiszonów, temperatura skał przekraczała dwa tysięce stopni: wskazał mi to bolometr, który miałem w hełmie. Jakaś zapora indukcyjna czy coś w tym guście, pomyślałem, przywierając jak się dało do głazu, który był moją osłoną. Te małe atakują, a ten lustrzano-ekranowy otoczył się niewidzialną tarczą żaru. Bardzo dobrze, ale co mam zrobić bezbronny jak niemowlę między lawinami szarżujących czołgów? Nie musiałem relacjonować bazie tego zmagania, bo mój trzeci zdalnik w odwodzie miał specjalny odrzutowy szybowiec, o wyglądzie zwyczajnego okrucha skalnego. Udawał meteor, a podejrzenie mógł wzbudzić tylko tym, że nie spadał, jak przystało na zwykły meteor, lecz polatywał ze dwie mile nade mną. Coś dotknęło mego uda. Spojrzałem w dół i osłupiałem. Była to oderwana noga robota, który przed chwilą zgubił wszystkie i przeistoczył się w węża. Ruszając się powolutku noga lazła i lazła przed siebie, aż prześlizgnąwszy się między głazami, za którymi byłem ukryty, natrafiła na mnie. W tej ślepo dygocącej nodze, z trzema ostrokończystymi pazurami, okrytej powłoką naśladującą gruboziarnisty piach, było coś obrzydliwego i rozpaczliwego zarazem. Usiłowała wczepić mi się w udo, ale nie mogła, nie mając żadnego oparcia. Wziąłem ją ze wstrętem w garść i odrzuciłem najdalej, jak mogłem. Natychmiast ruszyła ku mnie z powrotem. Zamiast obserwować jak należało przebieg bitwy, musiałem stoczyć pojedynek z tą nogą, bo już znów na mnie właziła, nieudolnie, jak po pijanemu. Zaraz przyjdą za nią inne, przemknęło mi, i wtedy dopiero będzie głupio. Dobrze chociaż, że baza milczała, toż rozmowa mogła zostać podsłuchana i źle bym na tym wyszedł. Skuliwszy się za mroczną, zacienioną stroną wielkiego głazu, czekałem z saperką w garści na tę nogę w niemiłym stanie ducha. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby tkwił w niej jakiś radiowy nadajnik. Kurcząc się i rozkurczając na przemian dotarła do moich kolan, bo klęczałem, wtedy przycisnąłem ją do ziemi jedną ręką a drugą zacząłem okładać ostrzem saperki. Zamiast obserwować bitwę, Ijon Tichy usiłuje zrobić na Księżycu siekankę z robocich nóżek. Cóż za historia! Musiałem ją w końcu trafić w jakieś czulsze miejsce, bo przewróciła się rozwartym podkolaniem w górę i zastygła. Odrzuciłem ją więc i wyjrzałem zza głazu. Tyraliery zamarły, tak żem ledwie mógł rozpoznać poszczególne automaty, zlewające się szarością z otoczeniem. Natomiast w górę zbocza szedł, nie wiem skąd, lekko pochylając się na boki, jak okręt na fali, pająk, wielkości sporej chałupy. Ż wierzchu płaski jak żółw, chwiał się na rozstawionych szeroko licznych nogach, których kolana górowały nad nim z obu boków, a on kroczył ciężko, miarowo,rozważnie, przemieszczając swe wieloczłonowe szczudła i zbliżał się już do strefy żaru. Ciekawe, co z nim teraz będzie, pomyślałem. Pod brzuchem niewyraźniało mu coś podłużnego, ciemnego, prawie czarnego, jakby niósł tam jakieś bitewne urządzenie. Tuż u strefy gorąca stanął, szeroko rozkraczony, i stał tak porządną chwilę, całkiem jakby się namyślał. Całe pobojowisko zamarło. Tylko w hełmie słyszałem popiskiwanie sygnałów, nadawanych niezrozumiałym kodem. Była to bardzo osobliwa bitwa, bo zdawała się jednocześnie prowadzona prymitywnie, podobna wręcz do zmagań mezozoicz-nych dinozaurów sprzed milionów lat na Ziemi, i wyrafinowana, skoro te jaszczury były laserowymi automatami i nie wylęgały się z gadzich jaj, ale były robotami wypchanymi elektroniką. Gigantyczny pająk prawie przysiadł, tak że dotknął brzuszyskiem gruntu, i jakby zwarł się w sobie. Nie usłyszałem nic, toż nawet gdyby Księżyc miał się rozpęknąć, nie usłyszysz żadnego huku ani dźwięku, ale grunt drgnął raz, drugi i trzeci. Te drgnięcia przeszły w nieustające mrowienie — wszystko wokół razem ze mną roztrzęsło się, przepojone coraz gwałtowniejszą i coraz szybszą wibracją. Dalej widziałem księżycowe wydmy, z rozrzuconymi wśród nich szarawymi jaszczurkami, połogi stok przeciwległego wzniesienia, a nad nim czarne niebo, ale jak przez dygocące szkło. Kontury przedmiotów rozmazywały się i nawet gwiazdy nad horyzontem mrugały jak na Ziemi, a potem stały się topniejącymi plamkami. Wraz z wielkim głazem, do którego przywarłem, drżałem febrycznie, istny kamerton, i drżenie to wypełniło mnie całego, czułem je w każdej kości i w każdym palcu, coraz silniejsze, jakby rozhuśtywało wszystkie cząstki mego jestestwa, żeby rozprysły się jak galareta. Wibracja bolała już, miałem w sobie tysiące mikroskopijnych świdrów naraz, chciałem odepchnąć się od głazu, stanąć na równych nogach, bo wtedy dochodziłaby mnie tylko przez podeszwy butów i mogło to ją osłabić, ale nie potrafiłem ruszyć ręką, jak sparaliżowany i patrzałem tylko na wpół oślepły na ogromnego pająka, który zwinął się w nastroszoną, ciemną kulę, jak żywy pająk, konający pod silnie powiększającym szkłem. Wtem pociemniało mi w oczach, czułem, że lecę w jakąś bezdeń, aż ze zdławionym gardłem, cały w pocie, otwarłem powieki i w oczy zaświeciła mi przyjaźnie barwna tablica czołowa sterów. Wróciłem na pokład. Widocznie urządzenia bezpiecznikowe same odłączyły mnie od zdalnika w opresji. Odczekawszy jakąś minutę, zdecydowałem się jednak wrócić do zdalnika, chociaż z fatalnym, nie znanym dotąd uczuciem, że wcielę się w rozszarpanego na kawałki trupa. Ostrożnie, jakby mogła mnie sparzyć, pchnąłem rękojeść i znalazłem się znów na Księżycu i znów poczułem wszechogarniające mrowienie. Zanim bezpiecznik odrzucił mnie z powrotem do rakiety, zdążyłem jeszcze, chociaż niewyraźnie, dostrzec wielki zwał czarnych szczątków powoli obsuwający się ze szczytu wzniesienia. Forteca padła chyba, pomyślałem, i znów wróciłem do własnego ciała. To, że zdalnik nie rozpadł się, dodało mi odwagi, by wcielić się weń jeszcze raz.
Nic już nie drżało. Panował martwy spokój. Między szczątkami popalonych jaszczurczych automatów spoczywały złomiska fortecy — tego zagadkowego urządzenia, które broniło dostępu na szczyt wzgórza — pająk, który ją zdruzgotał katastrofalnym rezonansem (nie wątpiłem, że on to sprawił), leżał płasko jako ogromny kłąb drgających kończyn, które wciąż prostowały się i podginały w agonii. Te miarowe ruchy stawały się coraz bardziej powolne, aż ustały. Pyrrusowe zwycięstwo? Czekałem dalszego ataku, ale nic nie poruszało się, i gdybym nie pamiętał tego, co zaszło, może nie zauważyłbym nawet żużlowatych rupieci zaścielających całe przedpole, tak stapiały się w jedno z piaszczystymi fałdami terenu. Chciałem wstać, ale nie mogłem. Nie udało mi się nawet ręką ruszyć. Ledwie zdołałem pochylić głowę w hełmie, żeby spojrzeć na siebie.
Nie był to miły widok. Głaz, który służył mi dotąd za przedpiersie, pękł na wielkie odłamy, pokryte siatką drobniejszych pęknięć. W gruzie utworzonym z jego szczątków tkwiły moje uda, a właściwie ich kikuty. Nieszczęsny, okaleczony zdalnik był tylko bezrękim i beznogim korpusem. Doznałem niesamowitego uczucia, że głową jestem na Księżycu, a ciałem na pokładzie, bo widząc wciąż pobojowisko pod czarnym niebem, równocześnie czułem pasy dociskające mnie do siedzenia i oparcia fotela. Ten niewidzialny fotel był jakby ze mną i nie był, bo zobaczyć go nie mogłem. Nietrudno przyszłoby wyjaśnić moje wrażenia: czujniki, pozbawione dopływu sygnałów, przestały działać i pozostałem w łączności tylko z głową, która osłonięta hełmem, zniosła zabójcze trzęsienie ziemi wywołane przez pająka. Nie mam tu już nic do roboty, pomyślałem, trzeba wracać na dobre. Mimo to trwałem dalej zaryty kadłubem w gruzowisko, wodząc oczami po osłonecznionym teatrze bitwy. Coś z mozołem zatrzepotało daleko w piaskach niczym wyrzucona na brzeg, na wpół zdechła ryba. Jeden z jaszczurczych automatów. Piasek sypał mu się z grzbietu, kiedy wstawał, aż przysiadł w sposób podobny do kangura, czy raczej dinozaura i siedział tak, ostatni świadek a zarazem uczestnik walki, w której nikt nie odniósł zwycięstwa. Odwrócił się ku mnie i nagle począł kręcić się na miejscu, coraz szybciej, aż siła odśrodkowa odrzuciła mu w tył długi ogon. Patrzałem na to zdumiony, on zaś wirował już jak fryga, aż poleciały zeń na wszystkie strony kawałki i rymnąwszy na płask, przewrócił się parę razy, aby ostatnim koziołkiem uderzyć w inne zwłoki i znieruchomieć ostatecznie. Chociaż nikt nie wykładał mi elektronicznej teorii konania, ani wątpiłem, żem je ujrzał, bo do żywego przypominało spazmy zgniecionego chrząszcza czy gąsienicy, a przecież wiemy dobrze, jak wygląda ich śmierć, chociaż nie możemy wiedzieć, czy ich ostatnie drgawki oznaczają cierpienie. Miałem zupełnie dość widowiska. Co więcej, zdawało mi się, że w jakiś trudny do wyrażenia sposób jestem tak w nie wplątany, jakbym był jego sprawcą. Ponieważ jednak nie dla filozoficzno-moralnych rozważań udałem się na Księżyc, zacisnąwszy szczęki zerwałem więź z biedną resztką Lunar Excursion Manneąuin numer trzy i w okamgnieniu wróciłem na pokład, aby złożyć bazie sprawozdanie z kolejnego zwiadu.