IX. Wizyty

Wróciłem z nieudanych zakupów jakby we śnie. Sam nie wiem, jak znalazłem się w moim pokoju, tak bardzo usiłowałem zrozumieć to, co zaszło przed domem towarowym. Nie mając najmniejszej ochoty znaleźć się przy stole z Gramerem i całą resztą, zjadłem wszystkie herbatniki schowane w szufladzie biurka i popiłem je colą. Już zmierzchało, kiedy ktoś zapukał. Myśląc, że to Hous, otwarłem drzwi. Stał w nich obcy mężczyzna, w ciemnym ubraniu, z płaską czarną teczką w ręku. Nie wiem czemu, wydał mi się przedsiębiorcą pogrzebowym.

— Czy mogę wejść? — spytał. Cofnąłem się milcząc. Nie rozglądając się, usiadł na krześle, na którym wisiała moja piżama, położył teczkę na kolanach i wyjął z niej dość gruby plik maszynopisów, a z kieszeni staromodne binokle i nasadziwszy je sobie na nos, przez długą chwilę patrzał na mnie w milczeniu. Włosy miał prawie siwe, ale brwi czarne, twarz chudą, z opuszczonymi w dół kątami bezkrwistych ust. Stałem u biurka nie ruszając się, a on położył na blacie wizytówkę. Rzuciwszy na nią okiem przeczytałem „Profesor Dr Allan Shapiro I.C.G.D.” Adres i numer telefonu były wydrukowane tak drobno, żem ich nie odcyfrował, ale nie chciało mi się wziąć wizytówki w palce. Ogarnęło mnie obojętne znużenie, podobne trochę do senności.

— Jestem neurologiem — powiedział. — Dość znanym.

— Chyba czytałem pana… — mruknąłem niepewnie. — Kallotomia, lateralizacja funkcji mózgu… prawda?

— Tak. Jestem też doradcą Lunar Agency. To dzięki mnie mógł pan dotychczas zachowywać się tak, jak pan chciał.

Uważałem, że w obecnym stanie należy pana ochraniać, ale nic więcej. Próba ucieczki była infantylna. Proszę to zrozumieć. Stał się pan nosicielem skarbu, który nie ma ceny. Geheimnistrdger, jak mówią Niemcy. Wszystkie pana poruszenia były bezustannie śledzone, i to nie tylko przez Agencję. Do dziś udaremniła osiem prób porwania pana, panie Tichy. Już lecąc do Australii, był pan pod obserwacją specjalnych satelitów, nie tylko naszych. Całym moim autorytetem przeciwstawiłem się żądaniom polityków, którym podlega Agencja, aby pana aresztować, ubezwłasnowolnić i tak dalej. Pewne porady, zasięgnięte przez pana przyjaciela, są bezwartościowe. Kiedy stawka jest dostatecznie wysoka, prawo przestaje się liczyć. Dopóki pan żyje, wszyscy — wszystkie zainteresowane strony, znajdują się w położeniu pata. To nie może trwać. Jeśli pana nie zdobędą, zabiją pana.

— Kto? — spytałem, patrząc na niego bez zdziwienia. Widząc, że zapowiada się dłuższa wizyta, usiadłem na fotelu, zrzuciwszy na podłogę parę gazet i książek.

— To nie ma znaczenia. Okazał pan, nie tylko moim zdaniem, dobrą wolę. Pana oficjalny raport porównano z tym, co pan pisał tutaj i zakopał w słoju. Poza tym jako tertium comparationis Agencja dysponuje wszystkimi nagraniami z bazy.

— I co? — powiedziałem, bez większego zainteresowania, tylko dlatego, bo zrobił przerwę.

— Częściowo pisał pan prawdę, a częściowo musiał pan konfabulować. To nie było z premedytacją. Wierzył pan w to, co było w raporcie i w to, co pan tutaj napisał. Kiedy w pamięci powstają luki, każdy normalny człowiek usiłuje je wypełnić. Całkiem bezświadomie. Zresztą nie wiadomo, czy pański prawy mózg stał się rzeczywiście skarbcem.

— To znaczy?

— Kallotomia mogła nie być dziełem przypadku.

— A czym?

— Manewrem dla odwrócenia uwagi.

— Czyim? Księżycowym?

— To całkiem możliwe.

— Czy to znów aż takie ważne? — spytałem. — Przecież Agencja może wysłać następnych zwiadowców.

— Oczywiście tak. Wrócił pan przed sześcioma tygodniami.

Natychmiast po ustaleniu diagnozy — mam na myśli pana kallotomię — zostali kolejno wysłani trzej inni ludzie z rezerwy.

— I nie udało im się?

— Udało im się wrócić. Wszystkim. Niestety, udało się to zbyt dobrze.

— Nie rozumiem.

— Ich przeżycia nie pokrywają się z pańskimi.

— W żadnym punkcie?

— Lepiej dla pana nie znać szczegółów.

— Ale jeśli pan je zna, to i pana mogą spotkać przykrości… profesorze Shapiro — powiedziałem uśmiechając się. Skinął filozoficznie głową.

— Naturalnie. Powstała, wśród ekspertów, moc sprzecznych hipotez. Wyniki analizy są mniej więcej takie. Klasycznie zbudowane zdalniki nie były na Księżycu zaskoczeniem. Zaskoczeniem stał się dopiero zdalnik molekularny, czyli ostatnie pana wcielenie. Lecz od tej chwili i on już nie jest tam niewiadomą.

— Co z tego wynika dla mnie?

— Chyba się już pan domyśla. Wtargnął pan TAM głębiej niż pańscy następcy.

— Księżyc urządził dla nich teatr?

— Tak to wygląda.

— A dla mnie nie urządził?

— Przebił pan dekoracje, co najmniej częściowo.

— Czemu mogłem wrócić?

— Ponieważ to było optymalne rozwiązanie dylematu, w sensie strategicznej gry. Pan wrócił, spełnił zadanie, a zarazem pan nie wrócił, więc go nie wypełnił. Gdyby pan w ogóle nie wrócił, w Radzie Bezpieczeństwa zdobyliby większość przeciwnicy dalszych zwiadów.

— Ci, co chcą zniszczyć cały Księżyc?

— Nie tyle zniszczyć, ile zneutralizować.

— To dla mnie nowość. Jak można to zrobić?

— Jest na to sposób. Co prawda niezmiernie kosztowny, jako pewna nowa technologia w zarodku. Nie znam jej szczegółów, ponieważ tak jest lepiej dla nas wszystkich i dla mnie samego.

— Coś tam pan jednak pewno dosłyszał… — mruknąłem. — Musiałaby to być w każdym razie jakaś technologia poatomowa?

Nie ładunki wodorowe, nie rakiety balistyczne, coś bardziej dyskretnego. Coś, czego Księżyc nie potrafiłby w porę dostrzec…

— Jak na człowieka pozbawionego połowy mózgu, pozostał pan inteligentny. Wróćmy jednak do rzeczy, to znaczy to pana.

— Żebym się zgodził na badania? Pod auspicjami Agencji? Wzięty na spytki z prawej strony?

— Rzecz jest znacznie bardziej skomplikowana, niż pan sądzi. Dysponujemy oprócz pana raportu i nagrań misji szeregiem hipotez. Najpewniejsza brzmi mniej więcej tak: na Księżycu doszło do zderzeń między poszczególnymi sektorami. Nie doszło do zjednoczenia wszystkich sektorów ani do zniszczenia jednych przez drugie, ani do utworzenia planu zaatakowania Ziemi.

— Więc co się właściwie stało?

— Gdyby to można ustalić z należytą pewnością, nie musiałbym pana fatygować. Międzysektorowe zabezpieczenia zawiodły niewątpliwie. Gry militarne starły się z sobą. Powstały bezprecedentalne efekty.

— Jakie?

— Nie jestem w tych kwestiach ekspertem, ale o ile wiem, kompetentnych ekspertów nie ma w ogóle. Jesteśmy zdani na domniemania pod hasłem ceterum censeo humanitatem preser-vandam esse. Pan zna łacinę, prawda?

— Trochę. Proszę mi powiedzieć, czego pan chce ode mnie?

— W tej chwili jeszcze niczego. Jest pan, proszę wybaczyć, jak człowiek zadżumiony, kiedy nie było jeszcze antybiotyków. Odwiedziłem pana, ponieważ na to nastawałem i uzyskałem niechętną zgodę. Powiedzmy — ultimum refugium. Ilość wersji tego, co się stało na Księżycu, powiększył pan fatalnie. Mówiąc prosto z mostu, po pana powrocie wiadomo mniej niż przed pańskim zwiadem.

— Mniej?

— Oczywiście mniej. Przecież nie wiadomo nawet, czy pana prawy mózg zawiera jakąś krytyczną informację. Ilość niewiadomych wzrosła, kiedy zmalała.

— Mówi pan jak Pytia.

— Lunar Agency przewoziła na Księżyc i umieszczała w sektorach to, co podług genewskiego porozumienia miała tam przewieźć. Ale programy komputerów pierwszej przewiezionej generacji pozostały tajemnicą poszczególnych państw. Agencji nie były dostępne.

— Czyli już na samym początku stał właściwie niebezpieczny nonsens?

— Naturalnie, jako skutek antagonizmów światowych. A czyż można rozróżnić pomiędzy programem, który wykoleił się w działaniu po kilkudziesięciu latach z nałożonych nań przez programistów zabezpieczeń i takim programem, który m i a ł się właśnie w pewien specyficzny sposób wykoleić?

— Nie wiem, czy można: to potrafią pewno wyjaśnić fachowcy.

— Nie, tego nikt nie może wyjaśnić oprócz ludzi, co ułożyli tamte programy.

— Wie pan co, profesorze Shapiro? — powiedziałem wstając i podchodząc do okna. — Odnoszę wrażenie, że pan oplątuje mnie delikatną siecią. Im dłużej sobie gwarzymy, tym rzecz bardziej mętnieje. Co się stało na Księżycu? Nie wiadomo. Co naprawdę tam przeżyłem? Nie wiadomo. Czemu uległem tej cholernej kallotomii? Nie wiadomo. Czy pół mego mózgu coś o tym wie? Nie wiadomo. Proszę zatem uprzejmie o zwięzłe wyjawienie, czego pan sobie ode mnie życzy.

— Nie powinien pan mówić o uprzejmości sardonicznie. Uprzejmość trwała dotąd, bardzo daleko posunięta…

— Ponieważ leżała w interesie Agencji, a może jeszcze i jakim innym. Chyba że, jak pan powiada, ratowano mnie i osłaniano z dobrego serca. Co?

— Nie. O dobrym sercu nie może być mowy. Powiedziałem to panu już na wstępie. Stawka jest zbyt wysoka. Tak wysoka, że gdyby można było z pana wyekstrahować rzeczowe wiadomości śmiertelną torturą, dawno by to zostało zrobione.

Nagle olśnił mnie niespodziewany domysł. Odwróciłem się plecami do ciemnego już okna i uśmiechnięty szeroko, skrzyżowawszy ręce na piersi, oświadczyłem:

— Dziękuję, profesorze. Teraz dopiero zrozumiałem, KTO osłaniał mnie naprawdę przez cały czas.

— Przecież mówiłem panu.

— Ale wiem już lepiej. Oni. Czy też on… — I otwierając okno, pokazałem wschodzący nad drzewami księżycowy sierp, ostro rysujący się bielą na granatowym nieboskłonie.

Profesor milczał.

— Pewno wiąże się to z moim lądowaniem — dodałem. — Z tym, że zdecydowałem się własnymi nogami stanąć na Księżycu, żeby wziąć to, co znalazł ostatni zdalnik, a mogłem to zrobić, bo w ładowni był skafander z ładownikiem. Wsadzili go tam na wszelki wypadek i skorzystałem z tego. Nie pamiętam co prawda, co się ze mną działo, kiedy wylądowałem we własnej osobie. Pamiętam i nie pamiętam. Zdalnika znalazłem, ale to nie był chyba ten molekularny. Pamiętam, że wiedziałem, po co ląduję: nie żeby go ratować, było to i niemożliwe, i bezsensowne, ale żeby wziąć coś. Jakieś próbki? Czego? Tego nie potrafię sobie przypomnieć. A chociaż bodajże samej kallotomii nie poczułem albo jej nie spamiętałem, jak w amnezji po wstrząsie mózgu, wróciwszy na pokład upchałem mój skafander w osobnym pojemniku i przypominam sobie, że był cały pokryty drobnym, miałkim pyłem. Jakimś dziwnym pyłem, bo w palcach był suchy, drobniusieńki, jak sól, ale trudno było zetrzeć go z rąk. Radioaktywny nie był. Mimo to umyłem się tak, jakbym podległ napromieniowaniu. A później nie próbowałem się nawet dowiedzieć, co to za substancja, zresztą nie miałem okazji stawiania takich pytań. Kiedy się dowiedziałem, że mam przecięty mózg, że tak paskudnie wpadłem, nie wracałem już nawet myślami do tej godziny na Księżycu, mając większe zmartwienia. Może pan słyszał coś o tym proszku? Perski nie był. Coś przywiozłem przecież… ale co?

Gość patrzał na mnie przez binokle przymrużonymi oczami, z pokerową twarzą.

— Ciepło… — powiedział. — A nawet gorąco… Tak, przywiózł pan coś… prawdopodobnie dlatego wrócił pan żywy mimo wylądowania.

Wstał i podszedł do mnie. Obaj patrzyliśmy na Księżyc, niewinnie jaśniejący wśród gwiazd.

Lunar Expedition Molecules pozostały tam… — jakby do siebie powiedział mój gość. — Ale, miejmy nadzieję, zniszczone nie do odtworzenia! Pan sam go zniszczył, chociaż nic pan o tym nie wiedział, kiedy pan zeszedł do ładowni po skafander. Tym samym uruchomił pan AUDEM, autodemolition, teraz mogę to powiedzieć, bo to już nie ma znaczenia.

— Jak na doradcę do spraw neurologii jest pan znakomicie poinformowany — rzuciłem, patrząc wciąż na Księżyc, częściowo zakryty przez obłoki. — Może pan nawet wie, kto ze mną stamtąd wrócił? Ich mikropy? Krystaliczny miał, niepodobny do zwyczajnego piasku…

— Nie. O ile wiem, polimery na bazie krzemu, jakieś Silicoidea…

— Ale nie zarazki?

— Nie.

— Dlaczego to takie ważne?

— Dlatego, że szły za panem.

— Nie może być, przecież…

— Może być, bo było.

— Pojemnik utracił hermetyzację?

— Nie. Prawdopodobnie wchłonął pan porcję tych drobin, jeszcze w rakiecie, rozbierając się ze skafandra.

— I są we mnie?

— Nie wiem, czy jeszcze są. Że to nie jest zwykły pył księżycowy, wykryto, kiedy pan wybierał się do Australii.

— Ach tak! I oczywiście każde miejsce, w którym przebywałem, wzięto później pod mikroskop?

— Mniej więcej.

— I… znajdowano te…?

Skinął głową. Wciąż staliśmy u okna, a Księżyc płynął przez chmury.

— Czy wszyscy o tym wiedzą?

— Jacy wszyscy?

— Zainteresowane strony…

— Prawdopodobnie jeszcze nie. W Agencji tylko kilka osób, a ze służby sanitarnej tylko ja.

— Dlaczego pan mi to powiedział?

— Bo pan był już sam na tym tropie i chcę, żeby pan zorientował się w całej sytuacji.

— Własnej?

— Własnej i ogólnej.

— Więc doprawdy pilnują mnie?

— Pan przed chwilą sam dał to do zrozumienia.

— Strzelałem na oślep. Czy tak jest?

— Nie wiem. Ale to nie znaczy, że nikt nic nie wie. Cała rzecz ma rozmaite stopnie utajnienia. Na podstawie tego, co słyszałem od niektórych przyjaciół, zupełnie prywatnie, badania są w toku i nie dało się wykluczyć na razie, że te drobiny pozostają w łączności z Księżycem…

— Dziwne, co pan mówi. W jakiej łączności? Radiowej?

— Na pewno nie.

— Czy istnieje inna?

— Przyleciałem tu, żeby zadać panu kilka pytań, a tymczasem pan mnie bierze na spytki.

— Podobno zamierzał pan wyłożyć mi porządnie sytuację, w jakiej się znajduję.

— Ale nie mogę odpowiadać na pytania, na które nie znam odpowiedzi.

— Jednym słowem osłaniał mnie dotychczas sam domysł, że Księżyc może i umie zajmować się moim losem…?

Shapiro nie odpowiedział. Pokój tonął w półmroku. Dostrzegłszy kontakt, podszedł, włączył światło i blask sufitowej lampy zarazem oślepił mnie i otrzeźwił. Zaciągnąłem okienną zasłonę, wyjąłem z baru flaszkę i dwa kieliszki, nalałem w nie resztkę sherry, usiadłem i wskazałem mu fotel.

Chi va piano, va sano — niespodzianie rzekł profesor, lecz tylko umoczył wargi w winie, postawił kieliszek na biurku i westchnął. — Człowiek postępuje zawsze podług jakichś wzorów — powiedział — ale w położeniu takim, jak obecne, żadnych wzorów nie ma, mimo to trzeba działać, bo z kunktacji nic dobrego nie przyjdzie. Domysłami niczego nie wskóramy. Jako neurolog powiem tyle: istnieje pamięć chwilowa i długotrwała. Chwilowa przekształca się w trwałą, jeśli nie zajdą nagłe zakłócenia. Trudno o poważniejsze od przecięcia wielkiego spoidła mózgu! To, co zaszło tuż przedtem i wkrótce potem, nie może znajdować się w pańskiej pamięci, te luki wypełnił pan konfabulacją, jakem już zauważył, a co do reszty, nie wiemy nawet, KTO znajduje się w ofensywie, a KTO w defensywie. Żaden rząd, w żadnych okolicznościach, nie przyzna się do tego, że jego programiści nie tak wykonali zadanie, ustalone genewską umową, jak opiewało przy powszechnej zgodzie. Zresztą gdyby nawet któryś z owych programistów zamierzał coś zdradzić, nie będzie to miało wagi, ponieważ ani on, ani nikt nie wie, jakie były dalsze koleje zajść na Księżycu. W tym sanatorium jest pan akurat tak bezpieczny jak wśród tygrysów. Panu to fałszywie brzmi? W każdym razie nie będzie pan chyba siedział tu w nieskończoność.

— Taka długa rozmowa — zauważyłem — a kręcimy się wciąż w kółko. Pan chce, abym oddał się, nazwijmy to tak, pod pana opiekę? — Dotknąłem prawej skroni.

— Uważam, że powinien pan to zrobić. Nie sądzę, aby to mogło zbyt wiele dać, zarówno Agencji, jak panu, lecz nic korzystniejszego nie widzę.

— Pana sceptycyzm ma może wzbudzić moje zaufanie… — mruknąłem do siebie, jakbym myślał półgłosem. — Czy skutek kallotomii na pewno jest nieodwracalny?

— Jeśli była to kallotomia chirurgiczna, przecięte białe włókna na pewno się nie zrosną. To niemożliwe. Ale przecież nikt nie zrobił panu trepanacji czaszki…?

— Rozumiem — odpowiedziałem po krótkim namyśle — pan budzi we mnie nadzieję, że zaszło ze mną coś odmiennego; albo pan mnie chce skusić, albo pan sam w to trochę wierzy…

— A pana decyzja?

— Udzielę odpowiedzi w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Dobrze?

Skinął głową i wskazał leżącą na biurku wizytówkę.

— Tam jest numer mego telefonu.

— Jakże, zupełnie jawnie będziemy się porozumiewali?

— Tak i nie. Nikt nie podniesie słuchawki. Przeczeka pan dziesięć sygnałów i zatelefonuje po minucie jeszcze raz. Znów poczeka pan, aż minie dziesięć sygnałów i to wszystko.

— To będzie oznaczało moją zgodę?

Skinął głową, wstając. — Reszta należy do nas. A teraz czas na mnie. Życzę spokojnej nocy.

Kiedy wyszedł, stałem dobrą chwilę pośrodku pokoju, bezmyślnie patrząc na okienną zasłonę. Nagle zgasła sufitowa lampa. Pewno się przepaliła żarówka, pomyślałem, lecz wyjrzawszy przez okno, ujrzałem też pogrążone w ciemności zarysy wszystkich sanatoryjnych pawilonów. Zgasły nawet dalekie latarnie, zwykle mrugające ze zjazdu na highway. Musiała to być jakaś większa awaria. Nie chciało mi się chodzić po latarki czy świece, zegarek wskazywał jedenastą, odsunąłem więc tylko zasłonę, żeby w słabym blasku Księżyca rozebrać się i wziąć prysznic w mojej małej łazience. Chciałem zamiast piżamy nałożyć szlafrok, otwarłem więc szafę i zdrętwiałem. Ktoś w niej stał, gruby, niski, prawie łysy, nieruchomy jak posąg, z palcem przyłożonym do ust. Rozpoznałem Gramera.

— Adelajdo… — szepnąłem, i urwałem, bo pogroził mi palcem. Wskazał milczkiem okno. Ponieważ nie ruszyłem się z miejsca, kucnął, wylazł na czworakach z szafy, poraczkował za biurko i wciąż klęcząc starannie zaciągnął zasłonę. Zrobiło się tak ciemno, żem ledwie mógł dostrzec, jak wciąż na kolanach wraca do szafy, dobywa z niej coś czworokątnego, płaskiego, tymczasem nawykłem już do mroku i widziałem, że Gramer otwiera małą walizkę, dobywa z niej jakieś sznurki czy druty, coś tam łączy, pstrykło, potem wciąż siedząc na dywanowej wyściółce podłogi szepnął:

— Siadaj pan koło mnie, Tichy, to pogadamy…

Usiadłem więc, wciąż tak oszołomiony, żem słowa nie wymówił, a Gramer przysunął się do mnie, aż kolanem dotknął mego kolana i powiedział cicho, ale już nie szeptem:

— Mamy co najmniej trzy kwadranse czasu, jeśli nie godzinę, zanim wróci prąd. Część urządzeń podsłuchowych ma własne zasilanie, ale tylko dla frajerów. Jesteśmy ekranowani pierwsza klasa. Tichy, mów do mnie Gramer, boś się już pan przyzwyczaił…

— Kim pan jest? — spytałem, i usłyszałem, jak cichutko się zaśmiał.

— Pańskim aniołem stróżem.

— Jakże? Przecież pan tu siedzi już dawno, nie? Skąd mógł pan wiedzieć, że się tu zjawię? Przecież Tarantoga…

— Ciekawość pierwszy stopień do piekła — pogodnie rzekł Gramer. — Mniejsza o to, skąd, jak, dlaczego, Tichy, mamy ważniejsze rzeczy na głowie. Po pierwsze, odradzam panu zrobić to, czego chciał Shapiro. Nic gorszego nie może pan wybrać.

Milczałem, a Gramer znów cicho się zaśmiał. Najwyraźniej był w doskonałym humorze. Jego głos odmienił się, nie zaciągał już, jak dotąd, nie był rozwlekły, na pewno też nie był głupkowaty.

— Pan mnie ma za „przedstawiciela obcego wywiadu”, co? — rzekł i kordialnie poklepał mnie po plecach. — Rozumiem, że budzę w panu osiemnaście różnych podejrzeń naraz, ale zaraz przemówię do pańskiego rozsądku. Powiedzmy, że pójdzie pan za dobrą radą Shapiry. Wezmą pana w obroty, nie żadne męki, broń Boże, będzie pan traktowany na ich klinice jak sam prezydent. Coś wyciągną z pańskiej głowy, z prawej strony, albo i nie wyciągną, ale tak czy owak nie będzie to miało żadnego istotnego znaczenia, bo werdykt ułożyli z góry.

— Jaki werdykt?

— No, diagnozę, rezultaty naukowej auskultacji, poprzez rękę, nogę, piętę, co za różnica? Proszę mi nie przerywać, to się pan wszystkiego dowie. Wszystkiego, co już wiadome. — Zrobił małą przerwę, jakby czekał mej zgody. Siedzieliśmy w ciemnościach, aż nagle powiedziałem:

— Doktor Hous może tu przyjść.

— Nie, nie może. Nikt nie przyjdzie, niech pana o to głowa nie boli. Nie bawimy się w Indian. Słuchajże pan wreszcie. Na Księżycu wgryzły się w siebie programy różnych stron. Wgryzły się, pomieszały się, kto pierwszy zaczął, jest nieważne, przynajmniej obecnie. W efekcie, mówiąc prosto, powstał tam rodzaj powierzchniowego raka. Wzajemne bezładne niszczenie, różne fazy różnych symulacyjnych i produkcyjnych zbrojeń wtargnęły w siebie, rozmaicie w różnych sektorach, skontrowały się, zderzyły, nazwij pan to, jak pan chce.

— Księżyc zwariował?

— Poniekąd. W pewnym sensie owszem. Jednocześnie kiedy to, co było zaprogramowane, i to, co wynikło z programów, szło w gruz, zaczęły się zupełnie nowe procesy, nikt ich się przedtem nie spodziewał na Ziemi, absolutnie nikt.

— Co za procesy?

Gramer westchnął: — Zapaliłbym papierosa, powiedział, ale nie mogę, bo pan nie pali. Jakie procesy? Pan przywiózł ich pierwszy ślad.

— Ten pył na skafandrze?

— Zgadł pan. To nie jest żaden pył, to są silikonowe polimery, początki, jak twierdzą fachowcy, ordogenezy, nekroorganizacji, już tych terminów sporo wymyślili, w każdym razie to, co się dzieje tam, w ogóle Ziemi nie zagraża, ale właśnie przez to, że nie zagraża, powoduje zagrożenie, którego Agencja sobie nie życzy.

— Nie rozumiem.

— Agencja stoi na straży Doktryny Ignorancji, nie? Są państwa, które pragną upadku tej doktryny, całej tej historii z przeprowadzką zbrojeń na Księżyc. Źle powiedziałem. To jest bardziej skomplikowane. Istnieją rozmaite grupy nacisku i interesu; jedne wolą, żeby ta wciąż rozdmuchiwana panika pod nagłówkiem „Inwazja Księżyca” rosła, żeby w ONZ albo poza nim powstała koalicja gotowa uderzyć w Księżyc tradycyjnie, czyli termojądrowe, albo nieklasycznie, tą nową techniką, kollaptyczną, niech się pan mnie tylko nie pyta teraz, co to za technika, o tym innym razem. Chodzi im o to, żeby wszcząć zbrojenia na wielką skalę z powszechnej racji stanu, ziemskiej, ponadpaństwowej, bo jeśli grozi inwazja, to trzeba ją w zarodku strzaskać.

— Ale Agencja tego nie chce?

— Agencja sama jest od środka rozrywana, te sprzeczne interesy mają w niej swoich ludzi. Inaczej nie mogło przecież być. Pan stał się wielkim atutem w tej rozgrywce. Bodaj najsilniejszym.

— Ja? Przez moją biedę?

— Właśnie. To, co wydobędzie z pana Shapiro i jego ekipa, nie da się przecież sprawdzić. Oprócz paru typów nikt nie będzie wiedział, czy rzeczywiście uzyskali jakieś wyraźne, definitywne informacje, czy po prostu oświadczą, że uzyskali i podadzą do wiadomości publicznej, albo najpierw do wiadomości Rady Bezpieczeństwa, zresztą, nie w tym rzecz, kogo najpierw powiadomią. Rzecz w tym, że nikt, wraz z panem, nie potrafi ustalić, czy kłamią, czy mówią prawdę.

— Podobno będą kłamać, skoro pan przedtem powiedział, że ułożyli już sobie diagnozę z góry…

— Na to wygląda. Nie jestem wszechwiedzący. W każdym razie siłą brać się do pana nie mogą.

— Jak to? Shapiro mówił…

— O tych napadach? Były aranżowane, panie Tichy. Owszem. Ale były tak aranżowane, żeby pan przy tym życia nie stracił, bo wtedy nikt by z tego nic nie miał.

— Kto to robił?

— Różne strony w różnych zamiarach. Najpierw, powiedzmy, spontanicznie i po to, żeby pana mieć, a później, kiedy te próby zostały skontrowane, po to, żeby pana trochę przycisnąć, postraszyć, rozmiękczyć, żebyś pan się rzucił w serdeczne objęcia Shapiry.

— Czekajże, Gramer… więc chciano mnie postraszyć czy nie chciano?

— Zbyt pomału pan myśli. Najpierw ktoś, owszem, chciał, ale się nie udało, a potem zorientowano się w Agencji, że nie trzeba czekać, aż ktoś znów spróbuje. Agencja — to znaczy pion wykonawczy tak zwanej Osłony Misji, urządziła parę małych przedstawień na pańską intencję.

— Niby Agencja najpierw mnie chroniła, a potem napadała? Tak? Najpierw to było autentyczne, a potem wyreżyserowane?

— Właśnie.

— No dobrze. Dajmy na to, że jednak dam się zbadać. Co z tego wyniknie?

— Brydż albo poker.

— Nie rozumiem.

— Zacznie się swego rodzaju rozgrywka. Licytacja. Przewidzieć można tylko sam początek, reszty nie. To, że na Księżycu nie idzie wszystko tak, jak miało iść, jest już jasne. Pozostała alternatywa: czy powstaje tam zagrożenie Ziemi czy nie powstaje? Wszystko wskazuje dotąd na to, że żadnego zagrożenia nie ma i że go nie będzie przez najbliższych paręset lat, w bardzo ostrożnym oszacowaniu. Być może przez tysiące, nawet miliony lat, ale polityki na taki dystans przecież się nie uprawia. Do trzytysięcznego roku można w każdym razie spać spokojnie. Ale kto wtedy będzie chciał spokojnie spać? Nieszkodliwy Księżyc jest właśnie też potrzebny innym grupom nacisku.

— Żeby co robić?

— Żeby oświadczyć: żadne państwo nie ma już tam żadnych arsenałów, nie ma nic, cały projekt księżycowy rozleciał się, genewskie układy straciły wszelki sens, wszelką moc, trzeba wrócić do Clausewitza.

— Ale z tego wynika, Gramer, że tak czy owak źle się wszystko skończy? Jeżeli grozi inwazja, trzeba się zbroić przeciw Księżycowi, a jeżeli nie grozi, trzeba się zbroić po staremu, po ziemsku, tak?

— Owszem. Już jesteś pan uświadomiony. Tak wygląda bilans.

— To mi ładny bilans. Toż w takim razie cała tajemnica schowana w mojej głowie jest funta kłaków niewarta…

— Tu się pan myli. Podług tego, co oznajmią jako wynik badań pańskiej osoby, będzie można ułożyć rozmaite wzory.

— Jakie wzory?

— Według naszej komputerowej symulacji, co najmniej ze dwadzieścia różnych, bo to będzie zależało od wyniku badań, nie rzeczywistego wyniku, ale tego, co ogłoszą jako wynik.

— I pan tego nie wie?

— Nie, bo oni sami też jeszcze nie wiedzą. Ekipa Shapiry też nie jest jednolita. Tam też są reprezentowane sprzeczne interesy. To nie jest tak, Tichy, że oni ogłoszą stuprocentowe czyste kłamstwo. Nie dadzą rady, przecież mogliby to zrobić tylko, gdyby stanowili absolutnie murowaną, pewną konspirację zwyczajnych płatnych fałszerzy, ale przecież tak nie jest. Oni nawet nie mogą wykluczyć z góry ewentualności, że pan, w toku badań, niczego się nie dowie o tym, co zawiera pański prawy mózg, a mimo to pan się naraz włączy do pokera.

— Jak?

— Nie bądź pan dzieckiem. Jak to, nie może pan potem napisać do „New York Times” albo do „Zurcher”, albo gdzie pan chce, że oni ogłosili podmalowaną diagnozę? Że coś dosztukowali albo fałszywie zinterpretowali? Wtedy zrobiłby się porządny skandal. Wystarczy, aby pan tylko zakwestionował ich diagnozę, zaraz znajdą się wybitni fachowcy, co staną przy panu murem, żądając nowych badań, kontrolnych. Wtedy już sam diabeł się na tym nie wyzna.

— Skoro pan to tak dobrze widzi, to czemu nie widzą tego tak samo faceci Shapiry?

— A co oni mogą w powstałej sytuacji robić innego, niż namawiać pana do poddania się auskultacjom? Wszyscy, chociaż na różnych pozycjach, tkwią w sytuacji przymusowej.

— A gdyby mnie zabito?

— Też bardzo niedobrze. Nawet gdyby pan popełnił autentycznie samobójstwo, podejrzenia, żeś pan został zamordowany, rozlecą się po całym świecie.

— Nie wierzę, żeby nie można było powtórzyć tego, co mi się udało na Księżycu. Shapiro wprawdzie mówił, że już próbowali i nic stąd nie wyszło, ale mogą ponawiać przecież takie wyprawy.

— Tak, pewno że mogą, ale i to jest labirynt. Pan się dziwi?

Tichy, zostało nam już niewiele czasu. Powstał kompletny pat w światowej skali, nie ma żadnych ruchów gwarantujących zachowanie pokoju, są tylko różne rodzaje ryzyka.

— A co pan mi radzi jako mój anioł stróż?

— Radzę panu nie słuchać niczyich rad. Moich też nie musi pan brać pod uwagę. Reprezentuję określone interesy, nie ukrywani tego, nie przysłał mnie do pana ani sam Pan Bóg, ani Opatrzność, tylko strona, której na wznowieniu zbrojeń nie zależy.

— Powiedzmy. I cóż mam uczynić wedle zaleceń tej strony?

— Na razie nic. Nic, zupełnie. Niech pan tu siedzi. Niech pan nie telefonuje do Shapiry. Niech się pan widuje z tym starym wariatem Gramerem w ciągu najbliższych paru tygodni, a może dni tylko, zobaczy się, co dalej.

— Dlaczego mam panu wierzyć?

— Powiedziałem, że wcale nie musi mi pan wierzyć, przedstawiłem panu tylko ogólną sytuację w zarysie. Jedyna rzecz, jaką się zrobiło, to wyłączenie głównego stanowego transformatora na godzinkę, a teraz zabiorę moje elektroniczne łachy i pójdę spać, bo przecież jestem milionerem w depresji, nie wie pan? Do widzenia, Jonatanie.

— Do widzenia, Adelajdo — odparłem. Gramer poraczkował ku drzwiom, uchylił je, ktoś tam stał w korytarzu, zdawało mi się, że dał mu jakiś znak. Gramer wstał i wychodząc, zamknął za sobą drzwi cicho, a ja siedziałem z mrowiącymi nogami, aż znów zapłonęło światło.

Zgasiłem je i położyłem się na łóżku. Tam, gdzie siedział przedtem Gramer, leżało coś błyszczącego, jak przypłaszczony pierścionek. Obejrzałem to z bliska. W środku tkwiła malutka skręcona karteczka papieru. Rozwinąłem ją.,W razie czego” — głosiły krzywo, jakby w pośpiechu wypisane litery. Odłożyłem zmięty papierek i spróbowałem wsadzić na palec obrączkę. Była szara, o słabym metalicznym połysku, dziwnie ciężka, chyba ołowiana? Z jednej strony wybrzuszona w rodzaj fasolki z małym otworkiem, jak od nakłucia ostrą igłą. Nie mieściła mi się na żadnym palcu prócz małego. Nie wiem czemu ta obrączka niepokoiła mnie bardziej niż obie wizyty. Do czego mogła służyć? Spróbowałem zarysować nią szybę okna, lecz nie zostawiła na szkle śladu. W końcu polizałem ją nawet. Była jakby słona.

Włożyć na palec czy nie włożyć? W końcu włożyłem, nie bez trudu, i spojrzałem na zegarek. Minęła północ, sen jednak nie nadchodził. Doprawdy nie wiedziałem już, którym z kłopotów zająć myśli w pierwszej kolejności. Niepokoiło mnie nawet to, że lewa ręka i noga tak spokojnie się zachowują, i w półśnie wydawała mi się już ich bierność następną zasadzką, tym razem nastawioną na mnie od środka. Jak to nieraz bywa, śniło mi się, że nie mogę zasnąć, albo też, zasnąwszy, sądziłem, że czuwam. Przez niewiadomy czas usiłowałem rozeznać się w tym, czy śpię czy nie śpię i wielce mozoliłem się nad owym pytaniem, aż zrobiło się nieco jaśniej. Świta, pomyślałem, skoro tak, to jednak udało mi się przespać kilka godzin, lecz blask nie szedł od strony zasłoniętego okna. Sączył się przez szparę drzwi wychodzących na korytarz, był jednak zdumiewająco silny, jakby tuż przy podłodze ktoś potężny reflektor skierował na próg mego pokoju, więc usiadłem na łóżku. Coś wsączało się po podłodze, nie była to woda, lecz jakby rtęć. Toczyła się maleńkimi kuleczkami po parkiecie, rozlała się w płaską kałużę, z trzech stron dotarła do małego dywanika przed moim posłaniem, a tymczasem wciąż w owym blasku idącym ze szpary pod drzwiami wciekały dalsze strużki tej dziwnej metalicznej cieczy. Już prawie cała podłoga lśniła jak cienka tafla rtęciowego lustra. Zaświeciłem lampkę na stoliku. To chyba nie była jednak rtęć, miała raczej barwę pociemniałego od starości srebra. Było jej już tyle, że dywanik poruszał się jak podmywany, a zarazem światło za drzwiami zgasło. Siedziałem pochylony, patrząc wielkimi oczami na to, co się działo z sy ropo watą, metaliczną cieczą. Rozpadała się na mikroskopijne kropelki, całymi grudami krople te sklejały się w rodzaj grzyba, a potem spuchło to niby rosnące ciasto i tężejąc podnosiło się w górę. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że to sen, rzekłem sobie, mimo jednak tak kategorycznego ustalenia nie miałem najmniejszej ochoty dotknąć bosą stopą owej rtęci, ogłupiały, a zarazem nie tyle nawet zdziwiony, co jakby pełen satysfakcji, że termin „żywe srebro” tak dobrze odpowiada owemu zjawisku. Gdyż TO istotnie poruszało się jak coś żywego, ale nie zamierzało stać się ani rośliną, ani zwierzęciem, ani już sam nie wiem jakim rodzajem monstrum, bo to przemieniało się w pusty kokon, w coraz bardziej człekokształtny pancerz, a raczej nieporządnie wykonany odlew pancerza ze sporymi dziurami, ziejący z przodu podługowatą szczeliną; kiedy, ale daleko później, usiłowałem sobie odtworzyć w pamięci ową metamorfozę, za najlepsze przybliżenie uznałem rodzaj odwróconego filmu: jakby ktoś najpierw sporządził dziwaczną odmianę zbroi, a potem poddał ją działaniu wysokiej temperatury, aby stopiła się w płynny metal, tyle że działo się to w moich oczach na odwrót. Najpierw płyn, potem wyrosłe z niego wydrążone ciało, bo to jednak nie było pancerzem, już nie lśniło, lecz matowiało i przypominało wielki manekin, rodzaj wystawowej lalki, z głową bez włosów, z twarzą bez ust i nosa, chociaż z okrągłymi otworami miast oczu, i wreszcie poczęła się z tego w moim zamęcie robić kobieta nadnaturalnej wielkości, źle mówię, pusty w środku i ziejący, bo otwarty jak szafa, posąg kobiecy, który, niech mnie diabli wezmą, wydzielał z siebie odzież, najpierw bowiem pokrył się bielą, jak bielizną, potem pojawiła się na tej bieli jasna zieleń sukni, i już uspokojony tym, że to na pewno mi się śni, wstałem z łóżka i zbliżyłem się do widziadła. Wtedy suknia z zielonej zrobiła się znów biała, przypominając szpitalny kitel, a twarz coraz dokładniej się formowała. Jednocześnie na głowie zakrył jasne włosy biały pielęgniarski czepek w otoku karminowej aksamitki. Już dość tego, postanowiłem, trzeba się zbudzić, bo zbyt idiotycznie mi się śni, ale nie chciałem dotknąć wyśnionego stworzenia. Patrząc dokoła, widziałem cały pokój w świetle lampy z nocnego stolika, biurko, zasłonę, foteliki, niezdecydowany stałem długą chwilę, aż znów popatrzyłem na zjawę. Była bardzo podobna do pielęgniarki Didy, którą nieraz widywałem w ogrodzie i u doktora Housa, lecz znacznie od niej większa i wyższa. Powiedziała: „Wejdź do mnie, to wyjdziesz stąd, weźmiesz toyotę doktora, wyjedziesz, bo brama jest otwarta, tylko ubierz się najpierw i weź pieniądze, kupisz sobie bilet i polecisz od razu do Tarantogi. No, nie stój jak bałwan, jako pielęgniarki nikt cię nie zatrzyma…” „Ale ona jest większa od ciebie…” wybełkotałem, osłupiały nie tylko od jej słów, ale od tego, że wcale nie mówiła ustami. Głos dobywał się z jej ciała, które razem z białym płaszczem rozwarło się tak, żem doprawdy mógł wejść do środka. Inna rzecz, czy należało to zrobić? Nagle zacząłem bardzo sprawnie myśleć, w końcu to chyba nie musiał być sen, skoro istniała technika molekularnej telefery styki, toż sam jej doświadczyłem, może była to rzeczywistość? Lecz w takim razie kto wie, czy nie pułapka?

— Wielkość nie ma w nocy znaczenia. Przestań się guzdrać! Ubieraj się, weź tylko czeki — powtórzyła.

— Ale dlaczego mam stąd wiać i kim właściwie jesteś? — spytałem, chociaż jednocześnie począłem się ubierać, nie, abym rzeczywiście zamierzał wdać się w to nieoczekiwane przedsięwzięcie, lecz ubrany czułbym się pewniej.

— Nie jestem nikim — przecież widzisz — rzekła. Głos był jednak kobiecy, niski, sympatyczny, odrobinę matowy, skądś mi znany, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Już sznurowałem trzewiki, siedząc na brzegu zmiętej pościeli.

— No to kto ciebie przysłał, pani Nikt? — spytałem podnosząc głowę, i nim zdążyłem się opamiętać, upadła na mnie, a właściwie ogarnęła mnie, nie rękami, lecz całym swoim wnętrzem naraz, a zaszło to tak szybko, że w jednej chwili siedziałem jeszcze na brzegu łóżka, w pulowerze, ale bez krawata, czując, żem sobie zbyt mocno zaciągnął sznurowadła lewego trzewika, a w następnej chwili zostałem wciągnięty do środka tej pustej istoty i oblepiony jej wnętrzem jakby mnie połknął pyton. Nie potrafię tego lepiej określić, bo nic takiego nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło. W środku było właściwie dość miękko, widziałem też pokój przez otwory oczu, lecz nie mogłem się poruszać, tak jak chciałem, musiałem ruszać się tak, jak ona chciała, czy też ono, a właściwie pewno ktoś sterował tym zdalnikiem, żeby mnie zaciągnąć tam, gdzie niecierpliwie oczekują Ijona Tichego. Wytężyłem wszystkie siły, aby oprzeć się zdalnikowej maszkarze, lecz bez rezultatu. Wszystkie kończyny poruszały mi się nie tak, jak bym chciał, ale tak, jak były zginane i prostowane, ręka otwarła drzwi naciskając klamkę, chociaż zapierałem się jak mogłem, korytarz był słabo oświetlony nocnymi zielonkawymi lampkami, ani żywego ducha, nie miałem czasu, aby się zastanawiać, KTO za tym stoi, starałem się bowiem wynaleźć ratunek z opresji, lecz ta nieosoba, która mnie pochłonęła, szła bez pośpiechu, istny nadziewany mną Frankenstein, trudno doprawdy o bardziej idiotyczne położenie, aż wspomniałem obrączkę od Gramera, lecz cóż mogła mi pomóc? Nawet wiedząc, że mam ją nagryźć albo obrócić na palcu jak w bajkach, żeby się pojawił ratowniczy dżinn, nie mogłem tego uczynić. Już pojawiły się wyjściowe drzwi pawilonu, w cieniu starej palmy czerniał długi, ciemny kształt auta, ze strugami dalekiego blasku na karoserii. Drzwi, wahadłowe, otwarły się, moja zniewolona ręka pchnęła ich skrzydło, i wtedy otwarły się też tylne drzwi auta, ale nikogo w środku nie było, w każdym razie nie mogłem nikogo dostrzec.

Wsiadałem już do auta, a właściwie „byłem wsiadany”, wciąż się bowiem opierałem, wytężając wszystkie siły, aż pojąłem mój błąd. Nie należało się opierać, bo na to był przygotowany ten, kto kierował zdalnikiem. Trzeba było raczej iść za narzuconym ruchem, lecz tak, by wykroczył za właściwy cel. Schylony, już w drzwiach auta, rzuciłem się do przodu, huknąłem o coś głową, aż mnie zamroczyło i otwarłem oczy.

Leżałem obok łóżka na podłodze, okienna zasłona szarzała już od świtu, podniosłem rękę do oczu, obrączki ani śladu, więc to jednak był koszmar? Nie mogłem sobie uświadomić, w jakim miejscu wieczorna jawa się skończyła; Gramer odwiedził mnie na pewno. Zerwałem się, zajrzałem do szafy, z której wyszedł, moje ubrania były odsunięte w bok, więc rzeczywiście tam stał, na dnie leżało coś białego. List. Podniosłem go, żadnego adresu, rozdarłem kopertę. W środku jedna kartka pokryta maszynowym. pismem, bez daty i nagłówka. W pokoju było zbyt ciemno, okna nie chciałem odsłonić, sprawdziłem najpierw, czy drzwi są zamknięte na klucz, były, zaświeciłem lampkę nocną i spojrzałem na papier.

„Jeżeli śniło ci się porwanie albo tortury, albo inny rodzaj udręki, wyrazisty ikolorowy, znaczy to, żeś podległ próbnemu badaniu, boś dostał narkotyk. Chodzi o wstępne wykrycie twej reakcji na określone środki, bez smaku i bez zapachu. Nie mamy pewności, czy cię tak podtruto. Jedynym człowiekiem, do którego możesz się poza mną zwrócić, jest twój lekarz. Ślimak”.

Ślimak, więc list pochodził od Gramera. Mógł oznajmiać równie dobrze prawdę jak kłamstwo. Usiłowałem sobie możliwie dokładnie przypomnieć, co mówił do mnie Shapiro, a co Gramer. Obaj byli zgodni w tym, że cały projekt księżycowy się zawalił. Dalej ich namowy się rozchodziły. Profesor chciał, żebym się dał zbadać, a Gramer, żebym czekał nie wiadomo na co. Shapiro reprezentował Lunar Agency — tak przynajmniej twierdził, Gramer nic o swoich mocodawcach nie pisnął. Dlaczego jednak zamiast ostrzec mnie przed możliwością narkozy, zostawił tylko list? Czyżby w grze uczestniczyła jeszcze inna, trzecia strona? Tyle mi obaj mówili, a jednak nie dowiedziałem się, dlaczego właściwie to, co tkwi w moim prawym mózgu, jest takie ważne. Być może łyknąłem coś, co najpierw uśpiło tę moją biedną, prawie niemą połówkę głowy i dlatego nie dawała o sobie w ogóle znać — odkąd? Bodajże od poprzedniego dnia. Powiedzmy, że tak się stało. Po co? Wyglądało mi na to, że wszyscy zajęci polowaniem na Tichego nie wiedzą, co robić i grają na zwłokę. Byłem w tej grze kartą o niewiadomej sile przebicia, może wysokim atutem, może niczym, a jedni przeszkadzali drugim w wykryciu, czy jest tak czy owak. Żebym się nie mógł porozumieć sam ze sobą, uśpili mi prawą półkulę? To jedno przynajmniej mogłem zaraz stwierdzić. Wziąłem lewą rękę do prawej i poznanym już sposobem zwróciłem się do niej.

— Co słychać? — spytałem palcami. Mały palec i kciuk drgnęły, ale jakoś słabo.

— Halo, słyszysz? — zasygnalizowałem. Serdeczny palec zetknął się z opuszką kciuka, tworząc kółko, co znaczyło „Cześć”.

— Dobra, dobra, cześć, ale jak się masz?

— Odczep się.

— Gadaj zaraz, jak się czujesz? Zrozum, chodzi przecież o wspólny interes.

— Głowa mnie boli.

Tak, w tej chwili poczułem, że mnie TEŻ boli głowa. Byłem już na tyle otrzaskany z neurologiczną literaturą, by wiedzieć, że pod względem emocjonalnym nie jestem przepołowiony, bo siedliskiem afektów jest śródmózgowie, którego kallotomia nie tknęła.

— Mnie też boli głowa. Ona boli NAS. Rozumiesz?

— Nie.

— Jak to nie?

— Tak to.

Poty biły na mnie od tej milczącej rozmowy, ale postanowiłem nie popuszczać. Wycisnę z niej teraz, co się da, postanowiłem, żeby nie wiedzieć co. Raptem olśniła mnie całkiem nowa myśl. Gestykulacyjny język głuchoniemych wymagał dużej zręczności palców. A przecież od niepamiętnych czasów przywykłem do alfabetu Morse'a. Rozpostarłem więc lewą rękę i zacząłem na niej wskazującym palcem prawej rysować na przemian kropki i kreski — na początek SOS. Save Our Souls. Ratujcie nasze dusze. Wewnętrzna powierzchnia lewej ręki dawała się przez dłuższy czas drapać, nagle zwinęła się w pięść i dała mi porządnego kuksa, aż podskoczyłem. Nic z tego nie będzie, pomyślałem już, lecz wysunęła palec i nuż stawiać drapiąc kropki i kreski na prawym policzku. Tak, odpowiadała, jak Boga kocham, odpowiadała Morse'em.

— Nie łaskocz, bo dostaniesz.

To było pierwsze zdanie, jakie od NIEJ usłyszałem, a właściwie wyczułem. Siedziałem znieruchomiały jak posąg na brzegu łóżka, bo ręka sygnalizowała dalej.

— Osioł.

— Kto, ja?

— Tak. Ty. Od razu tak trzeba było.

— To czemu nie dałaś znać?

— Sto razy, idioto. Nie zauważyłeś.

Istotnie uświadomiłem sobie teraz, że ona mnie już moc razy drapała tak i owak, lecz nie przyszło mi do mojej części głowy, że to jest Morse.

— Na miły Bóg — podrapałem rękę — to ty potrafisz mówić?

— Lepiej od ciebie.

— To mów. Uratujesz mnie, to znaczy nas. Nie wiem, kto nabierał wprawy, lecz milcząca rozmowa toczyła się coraz szybciej.

— Co się stało na Księżycu?

— A co ty pamiętasz?

To nagłe odwrócenie sytuacji zaskoczyło mnie.

— Nie wiesz?

— Wiem, że pisałeś. Potem zakopałeś w słoju. Tak?

— Tak.

— Prawdę pisałeś?

— Tak. To, co zapamiętałem.

— I zaraz to wykopali. Pewno ten pierwszy.

— Shapiro?

— Nie pamiętam nazwisk. Ten, co patrzał na Księżyc.

— Czy rozumiesz, co się mówi głosem, zwyczajnie?

— Kiepsko. Raczej po francusku. Wolałem nie pytać o ten francuski.

— Tylko Morse?

— Najlepiej.

— To mów.

— Zapiszesz i ukradną.

— Nie zapiszę. Słowo.

— Powiedzmy. Ty wiesz coś i ja wiem coś. Ty powiedz najpierw.

— Nie czytałaś?

— Nie umiem czytać.

— Dobrze… Ostatnie, co pamiętam… usiłowałem nawiązać łączność z Wivitchem, po wymotaniu się z tego rozwalonego podziemia w japońskim sektorze, ale nie udało mi się. W każdym razie nic sobie nie przypominam. Wiem tylko, że potem wylądowałem sam. Na Księżycu, raz zdaje mi się, że chciałem zabrać coś zdalnikowi, który gdzieś wlazł… albo… coś odkrył… ale nie wiem, co, i nawet nie wiem, który to był zdalnik. Molekularny chyba nie? Nie pamiętam, co sję z nim stało.

— Z tym w proszku?

— Tak. Ale ty pewno wiesz… — podsunąłem ostrożnie.

— Najpierw powiedz do końca swoje — odpowiedziała. — Co ci się wydaje innym razem?

— Że tam nie było w ogóle żadnego zdalnika, a może i był, ale już go nie szukałem, bo…

— Bo co?

Zawahałem się. Czy miałem wyznać, że to, co mi się niekiedy przypomina, jest jak niesamowity sen, którego nie można wysłowić i pozostaje po nim tylko wrażenie nadzwyczajnej rewelacji?

— Nie wiem, co myślisz — podrapała mnie — ale wiem, że coś knujesz. Czuję to.

— Dlaczego mam coś knuć?

— Dlatego. Intuicja to ja. Gadaj. Co ci się zdaje „innym razem”.

— Czasem odnoszę wrażenie, że wylądowałem na wezwanie. Ale nie wiem, kto mnie wzywał.

— Co napisałeś w protokole?

— O tym nic.

— Ale oni mieli kontrolę. To znaczy mają zapisy. Wiedzą, czy wylądowałeś, bo dostałeś z Księżyca wezwanie, czy nie było wezwania. Mieli nasłuch. Agencja wie.

— Nie wiem, co wiedzą w Agencji. Na oczy nie widziałem zapisów nagranych w bazie ani fonii, ani wizji. Nic, przecież wiesz.

— Wiem. I jeszcze coś!

— Co?

— Straciłeś sproszkowanego.

— Dyspersanta? Pewno żem go stracił, skoro potem sam wlazłem w skafander i…

— Głupiś. Straciłeś go inaczej.

— Jak? Rozpadł się?

— Nie. Zabrali go.

— Kto?

— Nie wiem. Księżyc. Coś. Albo ktoś. On się tam przemieniał. Sam. To było widać z pokładu.

— Ja to widziałem?

— Tak. Ale kontroli już nie miałeś. Nad nim.

— Więc kto nim sterował?

— Nie wiem. Od statku był odłączony. Ale dalej się przemieniał. W te różne programy.

— Nie może być.

— Było. Więcej nie wiem. Księżyc znów, na dole. Byłem tam. To znaczy ty i ja. Razem. A potem Tichy upadł.

— Co ty mówisz?

— Upadł. To musiała być kallotomia. Tu jest u mnie dziura. Potem znów pokład i ładowałeś skafander do pojemnika i piasek się sypał.

— Czyli wylądowałem, żeby się przekonać, co zaszło z tym molekularnym zdalnikiem?

— Nie wiem. Może. Nie wiem. Tu jest dziura. Po to była kallotomia.

— Rozmyślna?

— Tak. Może. Pewno tak. Żebyś wrócił i nie wrócił.

— To mi już mówili, Shapiro i Gramer jakby też. Ale nie tak wyraźnie.

— Bo to gra. Coś wiedzą, czegoś im brakuje. Pewno mają też dziurę.

— Czekaj. Dlaczego upadłem?

— Głupi. Przez kallotomię. Przytomność znikła. Jak nie upaść?

— A ten piasek? Ten pył? Skąd się wziął?

— Nie wiem. Nie wiem nic.

Milczałem długo. Już było całkiem jasno. Dochodziła ósma. Ale nie widziałem nic, tak gorączkowo myślałem. Księżycowy projekt poszedł w gruz? Ale w tym gruzie nie tylko toczyły się bezsensowne zmagania i podkopy — w tym gruzie powstawało jednocześnie coś, czego nikt na Ziemi nie zaprogramował, nie spodziewał się? I to coś, co powstawało, rozbiło zdalnik Laxa? A właściwie przejęło nad nim kontrolę? Ale nie pamiętałem tego, widocznie nie mogłem zapamiętać po kallotomii. I teraz tak: albo przejęty zdalnik zwabił mnie na Księżyc w złych zamiarach, albo w innych. W złych? Żeby mnie pozbawić pamięci? Co by mu z tego przyszło? Chyba nic. Może chciał mi coś dać? Gdyby chciał mi tylko coś zakomunikować, moje lądowanie byłoby zbędne. Powiedzmy, że dał mi ten pył? Wtedy coś — ktoś — nie chcąc, aby ta operacja się powiodła — poraził mi mózg rozcięciem spoidła. Dajmy na to, że tak było. Wtedy TO, co zawiadywało dyspersantem, uratowało mnie? Czy jednak chodziło tylko o to, żeby ratować Tichego? Raczej nie. Chodziło o to, żeby przekaz dostał się na Ziemię. I właśnie ów miałki, ciężki pył był tą informacją. Nie, nie mógł być wyłącznie informacją. To było materialne. Miałem to przywieźć z sobą. Tak. W ten sposób część łamigłówki składała się w większą całość. Ale nie w pełni zrozumiałą. Więc najszybciej jak mogłem powtórzyłem tę hipotezę mojej drugiej połowie.

— Może być — powtórzyła wreszcie. — Oni mają ten pył. Ale im nie wystarczy.

— I stąd te napady, ratunki, perswazje, wizyty, koszmary?

— Na to wygląda. Żebyś im się wydał na badania. To znaczy mnie.

— Ale nie dowiedzą się nic, jeżeli nie wiesz więcej, niż mówisz…

— Raczej nie.

— A jeżeli tam powstało coś tak potężnego, że mogło zawładnąć drobinowym zdalnikiem, to umiałoby skomunikować się wprost z Ziemia? Z Agencją, z bazą, z kim by chciało. A przynajmniej z facetami, których Agencja wysłała po moim powrocie.

— Nie wiem. Gdzie lądowali nowi?

— Nie wiem. W każdym razie patrzy na to, że sprzeczne interesy są TU i TAM. Co mogło TAM powstać? Z tego raka, rozpadu, jakoś to Gramer nazwał — ordogeneza, zdaje się. Narodziny ładu? Jakiego ładu? Elektroniczna samoorganizacja? Żeby co? W jakim celu?

— Jeżeli coś powstawało, to bez celu. Tak jak życie na Ziemi. Elektroniki przeżarły się nawzajem. Programy się rozjechały. Jedne powtarzały w kółko, wciąż to samo, inne całkiem się rozpadły. Jeszcze inne wtargnęły na ziemię niczyją. Urządzają lustrzane zasadzki. Fatamorgany…

— Może być… może być — powtarzałem jak osłupiały w dziwnym uniesieniu. — To możliwe. Przynajmniej mogę to sobie wyobrazić. Jeżeli w ogóle nastąpił taki powszechny rozpad i atak, i gdyby coś mogło z niego wyrosnąć, jak fotobakterie, jak jakieś wirusy ze scalonych obwodów, to na pewno nie wszędzie, tylko w pewnym szczególnym miejscu. Jako nadzwyczajny zbieg trafów… I poczęło się rozprzestrzeniać po swojemu. To jeszcze umiem sobie przedstawić. Dobrze — ale żeby z tego powstał jakiś KTOŚ — nie! To już po prostu bajka! Żaden cząsteczkowy duch nie mógł tam przyjść na świat. Rozum na Księżycu z tego zdruzgotania elektroniki? Nie. To czysta fantazja.

— Więc KTO przejął władzę nad molekularnym zdalnikiem?

— Wiesz na pewno, że tak było?

— Podług poszlak. Nie mogłeś po wyjściu z japońskich zwalisk nawiązać łączności z bazą. Tak?

— Tak, ale nie mam pojęcia, co zaszło potem. Nie tylko z bazą usiłowałem się porozumieć, ale także przez komputer statku z trojańskimi satelitami, żeby się zorientować, czy baza ma mnie przez mikropy na wizji. Ale nikt nie odpowiadał na wezwania. Nikt. Więc pewno mikropy zostały znów porażone, stopione i w Agencji nie wiedzą, co się stało z tym zdalnikiem. Wiedzą, że zaraz potem wylądowałem sam i że wróciłem. Reszta to już domysły. Co powiesz?

— To właśnie poszlaki. Jedyny człowiek, który wie więcej, to wynalazca molekularnego. Jak się nazywa?

— Lax. Ale on jest pracownikiem Agencji.

— Nie chciał dać ci tego zdalnika.

— Uzależniał to od mojej decyzji.

— To też poszlaka.

— Myślisz?

— Tak. Żywił obawy.

— Obawy? Że Księżyc?

— Nie ma technologii nie do rozłamania. Mógł się tego bać.

— I stało się?

— Pewno tak. Tylko inaczej, niż przypuszczał.

— Skąd możesz to wiedzieć?

— Wszystko zawsze jest inaczej, niż można wiedzieć.

— Już wiem — powiedziałem we wciąż panującym milczeniu. — To nie mogło być „przejęcie władzy”. Raczej hybrydyzacja! To, co TAM powstało, złączyło się z tym, co powstało TU, w pracowni Laxa. Tak, to nie daje się wykluczyć. Jedna rozproszona elektronika włączyła się w inną elektronikę, też zdolną do dyssypacji, do różnych metamorfoz. Bo ten drobinowy zdalnik miał częściowo własną pamięć, miał w sobie programy przekształceń, tak jak kryształki lodu, które same potrafią łączyć się w miliony różnych płatków śniegu. Za każdym razem powstaje wprawdzie sześciokątna symetria, ale coraz inna. Tak! Miałem z nim łączność, a nawet w pewnym sensie wciąż NIM byłem. Ale równocześnie dostarczałem mu tylko impulsów, jak się ma przeistaczać i on sam to robił, na miejscu, na gruncie księżycowym i w podziemiu też.

— Miał inteligencję?

— Prawdę mówiąc nie wiem. Nie trzeba znać się na budowie auta, żeby być kierowcą. Wiedziałem, jak nim kierować, i dostrzegałem to, co on dostrzegał, ale nie znałem jego konstrukcji. Zresztą, gdyby potrafił się zachowywać nie jak zwykły zdalnik, pusta skorupa, lecz jak jakiś robot, to nic o tym nie wiem.

— Ale Lax wie.

— Pewno tak. Wolę jednak nie zwracać się do niego, przynajmniej wprost.

— Napisz do niego.

— Zwariowałeś?

— Napisz tak, żeby tylko on zrozumiał.

— Przejmą każdy list. O telefonie też nie ma mowy.

— Przejmą każdy list, ale nie podpiszesz się.

— A pismo?

— Ja napiszę ten list. Ty mi podyktujesz po literach.

— Wyjdą bazgroty.

— No to co? Jestem głodny, chcę na śniadanie omlet z konfiturą. Potem ułożymy list.

— Kto go wyśle? I jak?

— Po śniadaniu.

List zdawał się zrazu niewykonalnym zadaniem. Nie znałem prywatnego adresu Laxa. To zresztą było najmniejszym szkopułem. Należało pisać tak, żeby zrozumiał, że chcę się z nim spotkać, lecz nikt prócz niego nie miał tego pojąć. A przecież całą korespondencję wchodzącą badali najlepsi fachowcy, więc należało przechytrzyć wszystkich. O żadnych szyfrach ani mowy. Ponadto nie widziałem nikogo, komu mógłbym zaufać choćby przy wysłaniu listu. Co gorsza, Lax może nie pracował już w Agencji; a gdyby nawet jakimś cudem list dotarł do jego rąk i chciał się ze mną skontaktować, hordy agentów i wywiadów nie spuszczałyby go z oczu. Toż ponoć specjalne satelity na stacjonarnych orbitach obserwowały bezustannie miejsce mego pobytu. Do Housa żywiłem akurat takie zaufanie jak do Gramera. Także do Tarantogi nie mogłem się zwrócić. Na profesorze polegałem jak na samym sobie, ale nie potrafiłem wymyślić, jak by go powiadomić o moim (czy naszym) planie bez ściągnięcia nań uwagi — zresztą i tak w każde jego okno celował na pewno ultraczuły laserowy mikrofon, a gdy kupował w supermarkecie pszenne otrąbki i jogurt, jedno i drugie prześwietlano, nim przełożył zakupy z wózka do auta. Było mi już raczej wszystko jedno, więc zaraz po śniadaniu pojechałem do miasteczka, tym samym autobusem, co pierwszy raz. Przed wejściem domu towarowego na stojakach lśniło mnóstwo barwnych kartek pocztowych, więc tak sobie przeglądałem je, aż znalazłem opatrznościową. Na czerwonym tle wielka złota klatka z prawie białą sową, o ogromnych oczach okolonych promieniście piórkami. Nie byłem ci ja na tyle szalony, by wziąć tę pocztówkę do ręki, lecz wybrałem z osiem niewinnych, potem tę z papugą, dołożyłem jeszcze dwie, kupiłem znaczki pocztowe i pieszo wróciłem do sanatorium. Miasteczko było jak wymarłe. Tylko w paru ogrodach krzątali się ludzie, a w warsztacie samochodowym naprzeciw miejsca, gdzie rozegrała się wiadoma scena, auta w strumieniach wody wjeżdżały wolno między wirujące walce niebieskich szczotek. Nikt jakoś nie szedł za mną, nikt mnie nie śledził ani nie próbował porwać. Słońce przypiekało i wróciłem po godzinnym marszu z przepoconą koszulą, więc zmieniłem ją, wziąwszy przedtem prysznic, i nuż pisać pozdrowienia do znajomych: do Tarantogi, do obu Cybbilkisów, do Wivitcha, do obu kuzynów Tarantogi, nie za krótko i niezbyt obszernie, ni słowem nie wspominając o Agencji, o Misji, o Księżycu, rozumie się, tylko grzeczności, niewinne wspominki, no i mój adres zwrotny, bo niby czemu nie? Aby podkreślić w sympatyczny sposób żartobliwość tych pocztówek, na każdej coś domalowałem po kolorowej stronie, dwu czarno-białym pandom, przeznaczonym dla bliźniaków, dorysowałem wąsy i krawaty, jamnikowi, przeznaczonemu dla Tarantogi, otoczyłem głowę aureolą, sowę zaopatrzyłem w okulary, jakie nosił Lax, a na pręcie, którego trzymała się pazurami, naszkicowałem myszkę. Jak się zachowuje myszka, zwłaszcza koło sowy? Cicho jak trusia, Lax był nie tylko bystrym facetem, ale jego nazwisko w drugiej części było szczególne, Gugliborc, ani angielskie ani niemieckie, lecz jakby trochę słowiańskie, a jeśli tak, to powinien był wiedzieć, że Tichy znaczy mniej więcej tyle co cichy, a ponadto siedzieliśmy przecież u niego naprawdę razem w klatce. Ponieważ wszystkim napisałem już, że chętnie bym się z nimi zobaczył, mogłem to samo napisać spokojnie i jemu, z tym że podziękowałem mu za okazaną życzliwość, a w post scriptum przekazałem mu pozdrowienia od pani P. Psylium. Otóż Plantago Psyllium są to suche pyłki rośliny, która tak się właśnie nazywa po łacinie, a gdyby cenzorzy Agencji zajrzeli do Webstera lub do encyklopedii, dowiedzieliby się, że podobnie zwie się pewien środek na przeczyszczenie. Wątpiłem, aby było im cokolwiek wiadomo o pyle z Księżyca. Lax-Gugliborc też może o tym pyle nie wiedział, wówczas widokówka okazałaby się niewypałem, ale na więcej nie mogłem sobie pozwolić. Do Shapiry nie zatelefonowałem, Gramer nie próbował specjalnie nawiązać ze mną rozmowy, pół dnia spędzałem przy basenie kąpielowym, a odkąd porozumiałem się z moją drugą osobą, zachowywała całkowity spokój. Tylko wieczorem kiedy niekiedy, leżąc w łóżku, zamieniałem z nią parę zdań przed zaśnięciem. Po niewczasie przyszło mi do głowy, że może lepiej było posłać Laxowi widokówkę z papugą, a nie z sową, lecz stało się, musiałem czekać jego inicjatywy. Minął dzień, drugi, trzeci, nic się nie działo. Dwa razy huśtałem się z Gramerem obok fontanny w ogrodzie, pod baldachimem, ale nie próbował nawet wrócić do sprawy. Odniosłem wrażenie, że on też na coś czeka. Pocił się, sapał, stękał, narzekał na reumatyzm, najwyraźniej nie był w humorze. Z nudów oglądałem wieczorami telewizję i przeglądałem prasę. Lunar Agency ogłaszała psychoterapeutycznie brzmiące komunikaty, że analizy danych księżycowego zwiadu są w toku i żadnych nieprawidłowości albo wręcz awarii w sektorach nie wykryto. Publicystów wprawiały te zdawkowe komunikaty w wielkie oburzenie, domagali się przesłuchania dyrektora Lunar Agency i kierowników różnych oddziałów przed komisją wyłonioną z ONZ, specjalnych konferencji prasowych dla udzielenia wyjaśnień w sprawach budzących niepokój opinii publicznej, a poza tym jakby nikt nic nie wiedział. Wieczorami zachodził do mnie Russell, ów młody etnolog, który chciał napisać pracę o wierzeniach i obyczajowości milionerów. Najwięcej materiałów zgromadził dzięki rozmowom z Gramerem, nie mogłem mu jednak zdradzić, jak mało są warte, skoro Gramer tylko grał rolę krezusa, natomiast autentyczni miliarderzy, zwłaszcza z Texasu, byli nudni jak flaki z olejem. Zwyczajnymi milionerami pomiatali. Mieli własnych sekretarzy, także w sanatorium, masażystów, goryli, każdy w osobnym pawilonie, tak pilnowany, że Russell musiał sobie na moim poddaszu urządzić specjalne obserwatorium z peryskopową lunetą, aby chociaż zaglądać im w okna. Był już zrezygnowany, bo nawet uległszy porządnemu pomieszaniu zmysłów, nic oryginalnego nie robili. Nie mając nic lepszego do roboty, Russell złaził do mnie po drabince, aby pogadać po ludzku. Dobrobyt, rozszalały po przeprowadzce zbrojeń na Księżyc, miał, w połączeniu z automatyzacją przemysłu, dość ponure skutki. Russell zwał je epoką jaskiniowej elektroniki. Szerzył się analfabetyzm, tym bardziej że nawet czeku nikt już nie musiał umieć podpisać, skoro wystarczał odcisk palca, a resztą zajmowały się komputerowe czytniki. American Medical Association przegrała ostatecznie walkę o ratowanie zawodu lekarza, komputery stawiały bowiem lepiej diagnozy i odznaczały się nieskończoną cierpliwością w wysłuchiwaniu pacjentów. Skomputeryzowany seks też znalazł się w fatalnym zagrożeniu. Wyrafinowane aparaty w erotyce niweczyło bowiem bardzo proste urządzenie, tak zwany Orgiak. Wyglądało jak trzyczęściowe słuchawki, z maleńkimi elektrodami, do włożenia na głowę i z rękojeścią przypominającą dziecinny rewolwer. Pociągając za cyngiel, miało się już najwyższą przyjemność, bo odpowiednie drgania drażniły odpowiednie miejsce w głębi mózgu, bez wszelkiej fatygi, bez siódmych potów, bez kosztów utrzymania zdalniczki lub zdalnika w sprawności, nie mówiąc nawet o zwyczajnych zalecankach bądź obowiązkach matrymonialnych. Orgiaki zalewały rynek, a kto chciał mieć najlepiej dopasowany, szedł na przymiarki doznaniowe, oczywiście nie do jakiegoś seksuologa, lecz do ośrodka OO (Obliczeniowego Orgazmów). A chociaż Gynandroics i inne firmy, produkujące już poza syntefankami (Synthetical Female) anioły, anielice, najady, rusałki i mikronimfomanki, wyłaziły ze skóry, przezywając Orgiastics Inc. „Onanistic”, niewiele to pomagało przy zbycie. W większości przodujących państw zniesiono przymus szkolnej oświaty. „Dzieckiem być” — głosiła doktryna deskolaryzacji — „to tyle, co być skazanym na codzienne uwięzienie w celi tortur psychicznych, przezwanych nauczaniem”. Tylko wariatowi potrzebna jest wiedza, ile koszul męskich można uszyć z osiemnastu metrów perkalujeżeli na jedną koszulę wychodzi 7/8 metra, albo jak szybko zderzą się dwa pociągi, z których pierwszy ma pijanego osiemdziesięcioletniego maszynistę z katarem i chyżością 180 km/g, a drugi prowadzi z szybkością mniejszą o 54/8 km/g facet ślepy na kolory, przy założeniu, że na 23 kilometry toru przypada 43,7 semaforów z przedautomatyzacyjnej ery.

Tak samo zbędne są wiadomości o królach, wojnach, podbojach, wyprawach krzyżowych i wszelkich innych świństwach prehistorii. Geografii najlepiej uczą podróże. Trzeba tylko orientować się w cenach odpowiednich biletów oraz w rozkładzie lotów. Po co obce języki, skoro dość wetknąć do ucha minitranslatorek? Nauki przyrodnicze deprymują i deprawują młodociane umysły, a korzyści mieć już z nich nie może nikt, skoro nikt nie może zostać lekarzem czy nawet dentystą (odkąd wprowadzono do masowej produkcji dentomaty, rocznie popełniało samobójstwo około 30000 eks-dentystów w obu Amerykach i w Eurazji). Uczyć się chemii to tyleż warte, co uczyć się egipskich hieroglifów. Zresztą kto jako rodzic ma przemożną chętkę kształcenia dziatwy, załatwia to swoim domowym terminalem. Lecz odkąd Sąd Najwyższy orzekł, iż dzieciom tak staroświecko myślących osób przysługuje prawo apelacji od taty i mamy, rodzinno-domowe nauczanie, również terminalowe, zeszło do podziemi i tylko ostatni sadyści sadzali swoje biedne maleństwa przed pedagogerami. Pedagogery wciąż jednak wolno było jeszcze produkować i sprzedawać, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, a dla zachęty firmy bezpłatnie dodawały do nich coś ładnego z broni palnej. Pismo zastępował z wolna język obrazkowy, nawet na tabliczkach z nazwami ulic i na znakach drogowych. Russell nie biadał specjalnie nad tym stanem rzeczy, bo uważał, że nie warto, skoro nic się przecież nie da zrobić. Na świecie żyło jeszcze kilkanaście tysięcy uczonych, ale przeciętny wiek docenta wynosił już 61,7 lat, a narybek malał. Wszystko tonęło w takiej nudzie dobrobytu, że — jak utrzymywał Russell — wieści o grożącej inwazji Księżyca większość ludzi przyjmowała z satysfakcją, a odgłosy paniki były wymysłem prasy i telewizji, żeby robić ruch w interesie. Obecnie sądownictwo stanowe zatkane zostało sprawą tak zwanych S/Orgiaków, suicydalnych, czyli samobójczych, bo kopiąc się prądem w ośrodek rozkoszy między limbiczną i hypotalamiczną częścią mózgu, można było podobno skonać z najwyższym zadowoleniem. Co do transcederów, transcendentalnych komputerów, umożliwiających nawiązanie łączności z zaświatem, też powstały problemy typu prawnego. Szło o to, czy ta łączność jest iluzją czy realnością, lecz badania opinii publicznej wykazały, że nabywcom ta różnica, zdawałoby się kolosalna, nie sprawia większych kłopotów. Więc i hagio-pneumatory cieszyły się dużym wzięciem, umożliwiając krótkie zwarcie z Duchem Świętym; prawie wszystkie kościoły walczyły z hagiopneumatyzacją, lecz skutki, jak dotąd, były mizerne.

Mundus vult decipi, ergo decipiatur, kończył swe filozofowanie mój etnolog, gdy dno pokazywało się w wysączonej flaszce bourbona. Polowe badania miliarderów tak go rozczarowały, że przeszedł na zupełny cynizm i zamiast w okna bogaczy kierował swe peryskopy w stronę solarium, gdzie opalały się na golasa siostry i sanitariuszki. Wydawało mi się to raczej dziwaczne, skoro mógł tam zwyczajnie pójść i oglądać sobie każdą z bliska, lecz gdy mu to mówiłem, wzruszał tylko ramionami. Nieszczęście polega na tym, głosił, że właśnie już można.

W sali rekreacyjnej nowego pawilonu krzątali się instalatorzy, kończąc montaż imagin. Russell zaciągnął mnie tam jednego wieczoru. Do imaginy wkłada się proks (proponującą kasetę) i w pustej przestrzeni przed aparaturą zjawia się obraz. Właściwie nie żaden obraz, lecz sztuczna rzeczywistość, na przykład Olimp, zapchany greckimi bogami i boginiami, albo coś bardziej z życia — dwukółka pełna osób z wyższych sfer, wioząca je wśród wzburzonych tłumów do gilotyny. Albo Jaś i Małgosia, przed chatką Baby Jagi, opychający się piernikowymi dachówkami. Czy wreszcie klasztorne refektorium, gdzie wtargnęli właśnie Tatarzy lub Marsjanie. Rzecz w tym, że to, co będzie dalej, zależy od widza. Pod nogami ma dwa pedały, w ręku sterowy drążek. Bajkę można przesunąć w masakrę, urządzić powstanie bogiń przeciw Zeusowi, głowy, co wpadły do kosza gilotyny, zaopatrzyć w skrzydełka, wyrosłe z uszu, żeby poleciały gdzieś, albo dać im przyrosnąć do ciał, żeby je wskrzesić. Zresztą można wszystko. Czarownica robi z Jasia kotlety, ale można ją nimi udławić lub dać wsteczny bieg, żeby było na odwrót. Hamlet może ukraść skarb Danii i uciec z Ofelią, ewentualnie z Rosenkrantzem, jeśli nacisnąć klawisz „homo”. Imagina ma klawiaturę podobną do fisharmonii, tylko zamiast dźwięków powstają inne efekty. Instruktaż to dość gruba książka, ale łatwo się bez niego obejść. Dość paru ruchów knyplem, by się przekonać, że ciągnąc rączkę w lewo włącza się najpierw sadomat, a potem perwersator. Natomiast pchnąwszy w drugą stronę, steruje się w liryzm, różne łagodne słodycze i happy end. Gdyby nie okoliczność, że byliśmy obaj podchmieleni, prędko by nas ta zabawa zniechęciła, a i tak po kwadransie poszliśmy spać. Sanatorium nabyło dwadzieścia imagin, lecz prawie nikt jakoś z nich nie korzystał. Doktor Hous był tym dość zmartwiony. Chodził od pacjenta do pacjenta i perswadował, żeby się wyżywali, bo to najlepsza psychoterapia. Jednakowoż okazało się, że żaden z milionerów i miliarderów nawet nie słyszał o Jasiu, Małgosi, Babie Jadze, mitologii greckiej, Hamlecie, mnichach średniowiecznych. W ich mniemaniu Tatarzy niczym się nie różnili od Marsjan. Gilotynę uważali na ogół za powiększone urządzenie do obcinania cygar, wszystko zaś razem za niewarte złamanego grosza. Doktor Hous, pewno uważając to za swój obowiązek, chodził sam do imaginatorium i przesiadając się z fotela na fotel puszczał w ruch baśnie, rewolucje, średniowiecza, krzyżował Szekspira z Agatą Christie, ciskał jakichś speleologów do wulkanu i wyciągał ich stamtąd ładnie opalonych, całych i zdrowych. Mnie też na to namawiał, lecz odmówiłem. Czekałem wciąż na jakiś znak od Laxa, a Gramer też jakby wciąż na coś czekał, i pewno przez to unikał mnie. Chyba nie miał nowych instrukcji. Na dobrą sprawę czułem się niezgorzej, zwłaszcza że doskonale porozumiewałem się ze sobą.

Загрузка...